↓ Expand fragment ↓Kolonia bez chleba, dzieci, kobiety głodne, wszyscy ci ludzie walczący uparcie a pozbawieni środków do...
↑ Hide fragment ↑Kolonia bez chleba, dzieci, kobiety głodne, wszyscy ci ludzie walczący uparcie a pozbawieni środków do życia. Wątpliwości dawniejsze opadły go znowu, silniejsze, bardziej bolące wśród czarnej nocy. Czyż zagrzewać do dalszego oporu wobec braku chleba i kredytu? I cóż się stanie, jeśli pomoc nie nadejdzie, a głód złamie męstwo? Ujrzał okropności końca, dzieci umierające, łkające matki i bladych mężczyzn wracających do pracy. Szedł i potykał się gnany myślą, że Kompania wygra, a on winien będzie nędzy towarzyszy pracy i niedoli.
Podniósł głowę, stał przed Voreux. Czarne masy budynków zdawały się rosnąć w niebo. Stojącemu na podwórzu zdawało się, że jest to jakaś stara, opuszczona twierdza. I czemuż ma zwyciężyć w tej walce pracy z kapitałem? Zwycięstwo w każdym razie drogo opłaci. Ogarnęła go znowu żądza walki, skończenia z tą nędzą, choćby za cenę życia. Wszystko jedno, czy zginąć od razu, czy mrzeć pokoleniami całymi przez wieki. Przychodziły mu na myśl rzeczy, o których czytał, przykłady mieszkańców podpalających miasto, by nie wpadło w ręce wroga, matek rozbijających głowy swych synów o bruk, byle nie dostali się do niewoli, mężczyzn ginących z głodu, nie chcących mimo to tknąć chleba tyrana. Wszystko to gdzieś znalazł w książkach i bezkrytycznie, nie przetrawiwszy, stosował do chwili obecnej. Poweselał, znikł czarny pesymizm wątpliwości, pozostał tylko wstyd, że mógł zwątpić. Ogarnęła go też zaraz duma wraz z powrotem wiary w przyszłość. Będzie przywódcą, którego się słucha, ponosząc nawet ofiary. Począł marzyć o potędze swej i bliskim tryumfie, a fantazja nasunęła mu obraz cudny. Ujrzał siebie u szczytu władzy, składającego tę władzę w ręce ludu.
↓ Expand fragment ↓Jak młode wilki, chwytali wszystko, co im wpadło w rękę, i złodziejskie ich sztuczki były...
↑ Hide fragment ↑Jak młode wilki, chwytali wszystko, co im wpadło w rękę, i złodziejskie ich sztuczki były nieraz niezwykle chytrze obmyślane. Przywódcą był Jeanlin. Urządzał wyprawy, operował swą armią, która niszczyła grządki w ogrodach, wystawy sklepowe, i grasował z taką gorliwością, że w całej okolicy poczęły podnosić się skargi, narzekania i ogólnie obwiniano strajkujących o te rabunki. Wydawało się wszystkim, że mają do czynienia z wielką dobrze zorganizowaną bandą. Raz Jeanlin zmusił Lidię do okradzenia swej matki. Wysłał ją, by skradła kilka tuzinów karmelków, które pani Pierron trzymała za oknem. Matka wybiła dziewczynę, ale mała nie zdradziła Jeanlina, którego bała się niezmiernie. Najgorsze było jednak to, że brał zawsze z łupu lwią część. Bébert musiał mu oddawać też swą zdobycz i czuć się jeszcze zadowolony, jeśli nie dostał przy tej okazji w twarz.
W ostatnich czasach Jeanlin przebrał już miarkę. Bił Lidię, jak bić zwykło się swą legalną małżonkę, a Béberta wikłał naumyślnie w nieprzyjemne sprawy. Sprawiało mu radość, gdy wyzyskując łatwowierność chłopca dużo od siebie silniejszego, mógł go wyklarować na durnia. Pogardzał obojgiem i traktował ich jak swych niewolników. Opowiadał, że jego kochanką jest księżniczka, przed którą stanąć nawet nie są godni. W istocie zachowywał się dziwacznie. Zabierał zazwyczaj zdobycz, nakazywał im ze srogą miną wracać do domu, a sam nikł gdzieś nagle, jakby wpadał w ziemię.
I dziś się tak stało.
— Oddaj! — krzyknął i wydarł rybę z rąk Béberta, gdy zatrzymali się nareszcie na zakręcie drogi do Requillart wiodącej.
Bébert protestował.
— Wiedz o tym, że musisz mi dać kawałek! Ja przecież zdobyłem, a nie ty!
— Ha… co? — wykrzyknął Jeanlin. — Dostaniesz, jeśli co zostanie z tego, ale jutro… nie dziś!
Potrącił Lidię, ustawił ich w rząd jak żołnierzy. Potem stanął z tyłu i rozkazał:
— Macie tak stać przez pięć minut… nie oglądając się… Do licha, gdyby się które obejrzało, wypadną dzikie zwierzęta i pożrą was. A po pięciu minutach pójdziecie prosto do kolonii. Gdybyś, Bébert, tknął tylko Lidię, natychmiast dowiem się o tym i zbiję cię na kwaśne jabłko!
Znikł w ciemnościach tak zwinnie, że nie słychać było nawet stąpania jego bosych nóg. Dzieci stały bez ruchu długą chwilę, drżąc ze strachu, że wyłoni się z ciemności ręka i zbije oboje w razie nieposłuszeństwa. Pod wpływem obawy przed Jeanlinem wytworzył się między Lidią a Bébertem rodzaj sympatii. Bébert rad by był objąć dziewczynę, jak to czynili inni, a ona też nie byłaby od tego, przeczuwając, że kochałby ją czule i traktował inaczej jak Jeanlin. Ale żadne nie odważyło się na opór. Poszli, nie dotknąwszy się nawet, w ciemności kroczyli obok siebie smutni i pewni, że za pierwszym pocałunkiem tyran ich wypadłby skądś i ukarał ich.
↓ Expand fragment ↓Tłum słuchał z otwartymi ustami, poczęło wszystkim być jakoś nieswojo, ale Stefan, który pilnie śledził...
↑ Hide fragment ↑Tłum słuchał z otwartymi ustami, poczęło wszystkim być jakoś nieswojo, ale Stefan, który pilnie śledził przebieg sceny, wskoczył na pniak obok Bonnemorta i objął go ramieniem. Równocześnie w tłumie dostrzegł Chavala. Myśl, że jest i Katarzyna, rozpłomieniła go na nowo. Chciał, by widziała jego popularność.
— Koledzy, słyszeliście opowiadanie tego starca! — począł na nowo. — Wiecie, ile wycierpiał! I tak jak on będą cierpieć wnuki nasze i prawnuki, jeśli raz końca nie zrobicie z tymi złodziejami i katami.
Straszny był w tej chwili. Nigdy tak nie przemawiał dotąd. Jak sztandar niedoli trzymał w objęciach Bonnemorta, jak symbol żywy nędzy i cierpień wołających o pomstę. W krótkich zdaniach mówił teraz, ilustrując swe słowa przykładem rodziny Maheuów, wykazał, jak całą tę rodzinę wyssała kopalnia i wysysa teraz jeszcze po stu latach pracy. Przeciwstawiał potem tym nędzarzom utuczonych posiadaczy Montsou przewalających się po złocie, ową bandę akcjonariuszy, którzy dają się jak nierządnice utrzymywać od stu lat, nie biorąc się do roboty.