— Dziecko… — mruknął ponuro. — Nienawidzę bachorów! Po co ja
mam cackać bachora? Nie mam czasu. A znowu wiem dobrze, co to jest życie bachora bez rodziców. Małe to, słabe, nie da jeszcze rady starym draniom. Nie poradzi nożem, nie dosięgnie. A bez noża — jakże człowiek wyżyje? Depce to każdy, kto ma nogi, bije każdy, kto ma ręce, klnie na nie
każdy, kto rusza żuchwami. Ja mam zostawić po sobie bachora, drugą
taką skopaną, poparzoną psinę, jaką byłem sam! Po co? Mało to tego mrowia ludzkiego? Zobacz Londyn, Chicago… Przecie człowiek — to odrażająca padlina. Ile tego jest! Zobacz na wojnie! Kadłuby bez łbów, wyrwane bebechy, potargane kikuty… Żeby tak mamusia zobaczyła — fiu!… — I prawda. Musi wojna trzebić toto armatami, boby się pozżerało!… I żeby choć pozżerało!… Ale się, sobacze, gniotą, duszą, zasmradzają jedni
drugim miejsce i strawę, zarażają się chorobami — i dopiero, powiada, wszystko się odbywa według prawa. Socjologia, powiada, tak, socjologia owak… Takie prawo… Dam ja ci, sobaczy synu, prawo…