Spis treści
-
Rozdział 1
- Rozdział 2
- Rozdział 3
- Rozdział 4
- Rozdział 5
- Rozdział 6
- Rozdział 7
- Rozdział 8
- Rozdział 9
- Rozdział 10
- Rozdział 11
- Rozdział 12
- Rozdział 13
- Rozdział 14
- Rozdział 15
- Rozdział 16
- Rozdział 17
- Rozdział 18
- Rozdział 19
- Rozdział 20
- Rozdział 21
- Rozdział 22
- Rozdział 23
- Rozdział 24
- Rozdział 25
- Rozdział 26
- Rozdział 27
- Rozdział 28
- Rozdział 29
- Rozdział 30
- Rozdział 31
- Ostatni rozdział
- Alkohol: 1
- Bijatyka: 1
- Choroba: 1
- Cnota: 1 2
- Córka: 1
- Czas: 1 2
- Dobro: 1
- Dom: 1 2
- Dorosłość: 1
- Dziecko: 1 2
- Erotyzm: 1 2
- Grzeczność: 1
- Historia: 1 2
- Interes: 1
- Jedzenie: 1
- Kobieta: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
- Kochanek: 1 2
- Kot: 1 2
- Krzywda: 1
- Las: 1
- Lekarz: 1 2 3 4 5
- Łzy: 1
- Małżeństwo: 1
- Matka: 1 2
- Mężczyzna: 1 2 3 4 5 6
- Miasto: 1
- Miłość: 1 2 3 4
- Miłość niespełniona: 1 2
- Miłość platoniczna: 1
- Miłość romantyczna: 1
- Młodość: 1 2 3 4 5 6
- Morze: 1 2
- Nauka: 1 2 3 4 5
- Niebezpieczeństwo: 1 2
- Obyczaje: 1
- Odwaga: 1
- Ojciec: 1
- Okręt: 1
- Okrucieństwo: 1
- Pamięć: 1
- Pan: 1 2 3 4
- Piękno: 1
- Pocałunek: 1 2 3 4 5
- Porwanie: 1
- Pożądanie: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14
- Praca: 1 2 3 4
- Prawnik: 1 2 3 4 5 6
- Prawo: 1 2 3 4
- Przemoc: 1 2 3
- Przyjaźń: 1
- Rozstanie: 1 2 3
- Rozum: 1
- Samobójstwo: 1
- Sąd: 1 2
- Seks: 1 2 3 4
- Siła: 1
- Sługa: 1 2 3 4
- Sprawiedliwość: 1
- Starość: 1 2 3
- Strój: 1 2
- Syn: 1 2
- Szczęście: 1 2
- Szkoła: 1
- Taniec: 1
- Tęsknota: 1
- Trucizna: 1
- Ucieczka: 1 2
- Uczeń: 1
- Uroda: 1 2 3 4 5 6
- Walka: 1 2 3 4
- Wierność: 1
- Wiosna: 1 2
- Władza: 1
- Własność: 1
- Woda: 1 2
- Wolność: 1
- Wstyd: 1
- Wzrok: 1
- Zabawa: 1 2
- Zazdrość: 1 2
- Zdrada: 1 2
- Zemsta: 1
- Żyd: 1
Poprawiono błędy źródła: obie pagórki > obłe pagórki; choloroformem > chloroformem; zróciły > zwróciły; Trudno wyobrazić > Trudno sobie wyobrazić; przedopokoju > przedpokoju; poprzednej > poprzedniej; również zagadkowo > równie zagadkowo; precezyjna > precyzyjna; szwolożerów > szwoleżerów; owalu > owulu; rak > rąk; matryachalnym > matriarchalnym; Patrjachat > Patriarchat; powierzchność > powierzchowność; Wszesnym > Wczesnym; powiedzał > powiedział; skonstantował > skonstatował; Portier poznał > Portier zeznał; telefonowć > telefonować; bezwdzięcznie > bezdźwięcznie; płomienne czarne > płomiennie czarne; tylko o mojej > tylko mojej; nieprzeparta chęć > nieprzepartą chęć; gorąco, jak lawa > gorące jak lawa; nie mogącę > niemogącą; wyspy Anhalt > wyspę Anholt; panenka > panienka; zpłacić > zapłacić; nusi > musi; Mniejszą zresztą > Mniejsza zresztą; konieczności zamknięcia > konieczność zamknięcia; rozparządzić > rozporządzić; Szaraniewiczowi > Szarniewiczowi; przycumywowano > przycumowywano;
* pisownia łączna i rozdzielna, np.: niema (=brak) > nie ma; poprostu > po prostu; dowidzenia > do widzenia; wogóle > w ogóle; naprzykład > na przykład jakto > jak to; poco > po co; nalewo > na lewo; z pod > spod; z za > zza; nie trudno > nietrudno;
* pisownia wielką i małą literą, np.: Półjapończyk > pół-Japończyk; żyd, żydóweczka > Żyd, Żydóweczka; murzyn > Murzyn; amerykanin > Amerykanin; Sąd Okręgowy > sąd okręgowy; Roentgen (aparat) > rentgen;
* pisownia joty, np.: djabeł > diabeł; konjak > koniak; portjer > portier; opinja > opinia; Monachjum > Monachium; Australja > Australia;
* fleksja, np.: tem > tym; wszystkiem > wszystkim; innemi > innymi; ostatniemi > ostatnimi; mię > mnie; informacyj > informacji; kwestyj > kwestii; akty, aktów (dokumenty) > akta, akt;
* pisownia spółgłosek dźwięcznych i bezdźwięcznych, np.: rzeźki > rześki; tranzakcja > transakcja; przysiądz > przysiąc; wybiedz > wybiec;
* pisownia skrótów: dr. > dr; i t. p. > itp.;
* inne drobne zmiany leksykalne, w tym ortograficzne, np.: tłomaczyć > tłumaczyć; protokuł > protokół; kłócie > kłucie; doktór > doktor; bronz > brąz; buazerja > boazeria; gazella > gazela; tennisistka > tenisistka; uczenica > uczennica; nienawidzieć > nienawidzić; Stockholm > Sztokholm; pałac Paców > pałacu Paca; psychostenia > psychastenia; menarrhagia > menorrhagia; westibul, westibiul > westybul; lśniejącej > lśniącej; kaubojski > kowbojski; lejtenant > lejtnant.
W wypowiedziach postaci liczebniki zapisano słownie, a skróty rozwinięto.
Poprawki stylistyczne: powierzchowność i sposób bycia Alicji, jest jak > powierzchowność i sposób bycia Alicji są jak; nie przypomina mnie > nie przypomina mnie sobie; tematy erotyczne, jakie spotykały się > tematy erotyczne, jakie spotykało się; Deski nie musiały być grube i zbyt mocne > Deski musiały być niegrube i niezbyt mocne; dla ciebie nie czuję > do ciebie nie czuję; pośpiesz > pośpiesz się; notowanych jako nałogowych morfinistów > notowanych jako nałogowi morfiniści; Głos ma pan prokurator > Głos ma prokurator; nie z innych przyczyn > i z innych przyczyn; Domu Handlowego B. Bałkind i S-ka > Domu Handlowego Bałkind i Spółka; by wypuściła > by ją wypuściła; dziecinnego pokoju > dziecięcego pokoju; chorób dziecinnych > chorób dziecięcych; miażdżające > miażdżące;
Pominięto powtórzony wariant wypowiedzi: „— No i cóż teraz będzie? — zapytał ponuro Drucki./ — Co będzie? — zapytał ponuro Drucki” > „— No i cóż teraz będzie? — zapytał ponuro Drucki”.
Dostosowano interpunkcję do współczesnych zasad, zmodernizowano zapis dialogów i monologów wewnętrznych. Zachowano charakterystyczny styl autora w konstruowaniu dialogów z wtrętami narracyjnymi, w których niekiedy jako pierwszy występuje czasownik określający czynność inną niż mówienie, a dopiero po nim określenie wykonawcy czynności (np. „Obejdzie się — machnął ręką pacjent”) mimo niezgodności takiej postaci z obecnymi zasadami zapisu dialogów i wskazaniami co do szyku w takiej sytuacji („Obejdzie się. — Pacjent machnął ręką”). W części miejsc połączono akapity narracyjne kontynuujące tę samą myśl.
Prokurator Alicja Horn
Rozdział 1
1Wyskoczył z tramwaju i szybko nastawił kołnierz palta. Siekł drobny deszcz zmieszany ze śniegiem, od Wisły ciągnął przejmujący chłodem wiatr.
2Nie znał wcale tej dzielnicy miasta. Gdy przed kilkunastu laty mieszkał w Warszawie, Żoliborz jeszcze nie istniał. Na tym miejscu rozciągały się obłe pagórki, teren Cytadeli[1].
3Pomimo dość wczesnej pory ulica była pusta. Zbliżył się do latarni i jeszcze raz rzucił okiem na notatkę: Dębowa 26.
4Stracił dobre pięć minut na wypytanie jakiegoś lękliwego przechodnia o kierunek, w którym ma iść, by odnaleźć ulicę Dębową. Nie zdziwił się zaniepokojeniu zaczepionego. Wiedział, że swoim wyglądem nie mógł wzbudzić zaufania. Zniszczone i zabłocone ubranie na szerokich barach i od tygodnia nieogolona twarz.
5Z chaotycznych informacji przechodnia wynikało, że trzeba skręcić w prawo, później będzie tor, za torem czerwona kamienica, później na lewo i trzecia czy druga uliczka znowu na prawo.
6Mruknął „Dziękuję”, zapchnął zmarznięte dłonie głęboko w rękawy i ruszył szybkim krokiem.
7Wiedział, że nie zbłądzi. Miał wrodzony instynkt orientacji w nieznanych terenach. Po prostu jakiś węch przestrzeni, który nie zawodził go nigdy, czy to w setkach obcych miast, czy na karkołomnych bezdrożach gór, czy w zawiłych labiryntach oceanicznych portów…
8Gdy zawrócił na prawo, wiatr znowu uderzył mu w oczy prysznicem ostrych jak igły kropelek i wdarł się pod płaszcz. W chwili gdy przystanął, wyminął go w szalonym pędzie ogromny, czarny samochód. Do jego uszu doleciał jakby stłumiony krzyk, następnie już całkiem wyraźny brzęk stłuczonej szyby i auto zniknęło na zakręcie.
9Odwrócił głowę: ulica była pusta. Po obu stronach stały z rzadka małe domki o ciemnych oknach.
10— Oho — mruknął do siebie — jakaś grubsza robota.
11Na zakręcie przy świetle latarni ujrzał kilka kawałków grubego szkła. Machnął ręką i ruszył dalej. Po kilku minutach odnalazł ulicę Dębową, jeszcze mniej zabudowaną niż inne, i zatrzymał się przed dużą białą willą.
12Wysokie żelazne sztachety, a za nimi niewielki ogródek. Nacisnął klamkę furtki. Była zamknięta. Zadzwonił i czekał. Z przyzwyczajenia rozglądał się uważnie. O kilkanaście metrów dalej była w sztachetach brama wjazdowa, tuż za nią stało kilka zabudowań gospodarskich. Wyglądały mizernie przy okazałej dwupiętrowej willi. W oknach było ciemno. Musiały być szczelnie zasłonięte lub też mieszkańcy już spali.
13Powtórnie nacisnął guzik dzwonka i teraz dopiero zauważył tabliczkę przy furtce:
14
Tymczasem jakieś boczne drzwi willi otworzyły się z hałasem i po chwili za furtką ukazała się krępa, niemal kwadratowa postać z kijem w ręku.
15— Czego tam? — rozległ się chrapliwy głos.
16— Ja do pana profesora, proszę otworzyć.
17Krępy człowiek zbliżył do sztachet brodatą twarz, obrzucił przybyłego nieufnym spojrzeniem i wzruszył ramionami.
18— Pan tu nikogo nie przyjmuje, tylko w klinice.
19— Wiem, ale proszę powiedzieć panu, że przeszedł… Fakir.
20 21 22Służący niezdecydowanie zawrócił ku domowi, lecz po paru krokach zatrzymał się.
23 24— Nie z cyrku, do diabła! Proszę powiedzieć: Fakir, profesor będzie wiedział.
25Upłynęło sporo czasu, zanim brodacz wrócił, tym razem frontowymi drzwiami. Bez słowa wydobył z zanadrza pęk kluczy, otworzył furtkę, przepuścił przybyłego i starannie ją zamknął.
26Kilkoma schodkami wchodziło się na ganek. Dwoje grubych drzwi, opatrzonych wielu zamkami i zasuwami, prowadziło do niedużego przedpokoju, ściany wyłożone dębową boazerią lśniły czystością jak i podłoga. Miłe ciepło uderzyło w wilgotną od deszczu twarz.
27— Proszę wytrzeć nogi — warknął służący, spode łba przyglądając się gościowi.
28Gdy ten możliwie najstaranniej oczyścił obuwie, brodacz otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, mruknąwszy coś, co miało oznaczać zaproszenie, sam zniknął.
29Był to bardzo duży pokój, rodzaj hallu, gęsto zastawionego mnóstwem miękkich mebli, o ścianach pokrytych dywanami. Daleko w rogu paliła się mała lampka pod rubinowo czerwonym abażurem. Dzięki temu pokój tonął w półmroku i przybyłego ogarnęło wrażenie, że oprócz niego jest tu jeszcze ktoś, czyje oczy bacznie go obserwują.
30Wrażenie to wciąż rosło i stało się tak dokuczliwe, że nie mógł go nie sprawdzić. Wstał i kilku szybkimi krokami po miękkim dywanie dotarł do najciemniejszego kąta pokoju.
31KotZ rogu szerokiej kanapy żarzyły się dwa zielone punkty — kot. Leżał tam nieruchomo ogromny, czarny kot.
32Skrzywił się. Nie znosił tych zwierząt. Już chciał wrócić na swoje miejsce, gdy na fotelu tuż obok dostrzegł drugiego kota.
33Wzrok pomału przyzwyczaił się do czerwonego zmroku i z najwyższym zdumieniem odkrywał niemal na każdym fotelu, na każdej sofce, na każdym stosie ozdobnych poduszek — koty. Ogromne tłuste, opasłe koty.
34— Psiakrew — zaklął przez zęby — cóż za ohydna menażeria.
35W tej chwili w drzwiach ukrytych za portierą szczęknął zamek i na progu stanął szczupły niski człowiek w czarnym ubraniu. Jego ręka, niezwykle drobna i uderzająco biała, wyciągnęła się z wolna do kontaktu i jaskrawe światło zalało pokój.
36Przyglądali się sobie w milczeniu.
37— Jak się masz, Fakir — odezwał się wreszcie gospodarz i jego wąskie usta wygięły się w nikłym uśmiechu — cieszę się, że cię znowu widzę.
38Przybyły wyciągnął rękę i mocno potrząsnął wąską dłonią profesora.
39— Źle się mam — odparł głosem niskim — dlatego masz przykrość mnie oglądać, kochany Karolu.
40Spojrzał prosto w grube szkła profesora, zza których obserwowały go bacznie małe czarne oczy, i dodał:
41 42— Ależ proszę cię, drogi Fakirze, wybacz moje roztargnienie.
43Przysunął gościowi fotel i wówczas zaleciała od niego mdła woń chloroformu[2].
44— Oderwałem cię od pracy — zauważył Fakir, siadając.
45 46— Myślałem. Pachniesz chloroformem. Chętnie zapaliłbym papierosa.
47— To jeszcze z kliniki — odpowiedział twardo profesor — w klinice wszystko cuchnie chloroformem.
48Wydobył dużą, złotą papierośnicę i podał Fakirowi.
49— Tak — odezwał się ten po chwili — bogaty jesteś… Bardzo bogaty.
50— Bardzo — obojętnie powtórzył profesor. — Cóż chcesz, nie umiem trwonić pieniędzy.
51— Bardzo ci współczuję — roześmiał się gość. — I wciąż obdzierasz pacjentów?
52— Nie. Od kilku lat już praktyki nie prowadzę.
53Olbrzymi bury kot ciężko zeskoczył z kanapy i zaczął się ocierać o nogi swego pana.
54— Polubiłeś koty — zauważył mężczyzna nazywający się Fakirem. — Czy interesują cię jako psychiatrę? Nie rozumiem, jak można trzymać w domu tyle tego obrzydlistwa!
55Profesor nie odpowiedział i wciąż wpatrywał się w gościa.
56— Dawno nie widzieliśmy się — odezwał się wreszcie — chyba z dziesięć lat czy więcej… Aleś się nie postarzał. Oczy ci się jarzą, nozdrza rozdymają się… Widocznie służy ci twój tryb życia…
57— Jednak czterdziestka ma swoje prawa. Widzisz, na skroniach posiwiały mi włosy.
58Profesor uśmiechnął się ironicznie.
59— To cię chyba nie martwi. Kobiety to lubią… A trochę szronu na włosach dodaje ci poza tym pewnej powagi, solidności, co jak sądzę, jest rzeczą nie do pogardzenia w twoich, że tak powiem, interesach.
60Przybyły obrzucił gospodarza ponurym spojrzeniem.
61— Zimno mi jest — powiedział — wypiłbym kieliszek wódki.
62— Niestety, nie mam w domu… Chyba… mógłbym ci służyć spirytusem?….
63 64Profesor wrócił po chwili z dużą apteczną butlą. Od jego ubrania znowu zaleciał nieznośnie słodki odór chloroformu.
65 66— Wszystko jedno — odparł Fakir — teraz chcę się rozgrzać.
67Nalał sobie pełną szklaneczkę i wypił duszkiem.
68— Tęgie masz gardło — zauważył profesor.
69— Daj mi jeszcze papierosa, strasznie czuć cię tym chloroformem.
70— Wydaje ci się — skrzywił się gospodarz. — No, więc mów: dawno wróciłeś do Warszawy?
71 72— Zamierzasz długo tu popasać[3]?
73 74— A… a nie obawiasz się, że mogą cię poznać?…
75 76— Wątpię. Tyle lat… — zaciągnął się dymem. — Nie słyszałeś nic o niej?…
77— Nie. Pewno już dorosła, za mąż wyszła.
78 79— A tyś sobie zwichnął życie. Kiedyś wówczas uciekł za granicę, myślałem, że jednak jakoś staniesz na nogi. Ale kto raz znajdzie się na równi pochyłej…
80— Dajmy temu spokój — przerwał Fakir. Nalał sobie nową szklaneczkę i wychylił ją jednym łykiem.
81— Skąd przyjechałeś? — zapytał profesor.
82 83— Musiało ci już być w tym całym świecie za ciasno, skoro zaryzykowałeś wrócić?
84W głosie profesora zabrzmiała nutka złośliwości.
85— Słuchaj, Karolu — warknął gość — nie po to przyszedłem do ciebie, żebyś drwił ze mnie. Widzisz… ja bardzo mało mam do stracenia!…
86Wzrok profesora prześlizgnął się po wysokim czole, zaciśniętych szczękach, szerokich barach i sprężystej postaci gościa.
87— Uspokój się — odezwał się głosem cichym. — Wiesz, że się ciebie nie boję, jak i to, że… Twoja zaś moralność i twoje zatargi z kodeksem karnym nic mnie nie obchodzą. Jestem wyższy ponad… nie dlatego, bym z tytułu dawnej przyjaźni czuł względem ciebie jakieś zobowiązanie, lecz po prostu z… wyrachowania.
88 89— Mniejsza o to. Nie zależy mi na tym, byś rozumiał. Zatem, czego chcesz ode mnie? Pieniędzy?
90— Tak. Oddam, gdy będę miał. Ale to nie wszystko.
91— O?!… — zdziwił się profesor.
92— Nie przerażaj się. Chodzi o drobiazg. Miałem przed paru miesiącami pewną przygodę i zobacz…
93Rozpiął kamizelkę i koszulę, odsłaniając szeroko sklepioną klatkę piersiową z małą różową blizną tuż nad obojczykiem.
94— Widzisz — ciągnął — tu trafiła, a teraz obsunęła się aż tu, pod pachę, i zaczęła mi zawadzać.
95Wąskie, wypielęgnowane palce profesora namacały nieduży, twardy przedmiot pod samą skórą.
96 97— Tak — potwierdził Fakir. — Próbowałbym sam skórę przeciąć, ale używając tylko jednej ręki, nie dam rady. Nie chcę zaś iść do żadnego szpitala czy pogotowia ratunkowego… Jeżelibyś był tak łaskawy…
98— No, dobrze — wycedził, ociągając się, profesor — ja jednak nie mam wprawy… Hm… mój pomocnik lepiej to zrobi. Zaczekaj.
99 100Fakir wstał i omal nie nadepnąwszy na kota, podszedł do lustra, by skonstatować[4], że wygląda fatalnie. Nieogolona twarz i zapadłe oczy, za ciasne i połatane ubranie….
101— Przede wszystkim odpocząć, trzy, cztery dni odpocząć w takiej ciszy jak tu, na tej Dębowej.
102— Już jesteś przed lustrem? — usłyszał za sobą głos profesora.
103 104— Bardzo wyczerpany jestem. Nie zazdroszczę ci tego domu, ale tej ciszy, jaka tu panuje.
105— Tak, to najcichsza dzielnica w Warszawie, mieszkają tu ludzie pracy i nauki.
106— Tak wygląda — uśmiechnął się gość — ale wyobraź sobie, że na samym wstępie doznałem rozczarowania. Minęło mnie auto, w którym kogoś gwałcono czy zarzynano…
107— Jak to, co ty mówisz? — zerwał się profesor. — To niemożliwe!
108— No, powiadam ci. Ktoś darł się z auta i nawet szybę wybił. Na własne uszy słyszałem, a nawet widziałem kawałki szkła na jezdni.
109— A nie zauważyłeś przypadkiem, jak wyglądał ten samochód?
110— Czarna, duża limuzyna. Może Delage, może Benz, zresztą czort go wie.
111— To dziwne — powiedział po pauzie profesor.
112— Co się tak tym przejmujesz? — wzruszył ramionami gość.
113— No, zawszeć to nie należy do rzeczy powszednich, zwłaszcza na Żoliborzu… Przepraszam cię na chwilę. Zdejm marynarkę i koszulę. Zaraz wrócę z narzędziami.
114Znowu znikł za drzwiami i wrócił po paru minutach z dużą niklową[5] skrzynką w ręku. Za nim wszedł mały, chudy człowieczek w białym kitlu lekarskim, od którego ostro odbijała jego niezwykle żółta cera.
115— Oto pacjent, doktorze — powiedział profesor, zawahał się chwilę i dodał: — mój przyjaciel z lat szkolnych… pan…
116— Winkler — pośpiesznie podpowiedział gość.
117Lekarz, na którego twarzy zarysował się uprzejmy uśmiech, zdawał się nie spostrzegać braków w stroju pacjenta. Wyciągnął rękę i odezwał się niespodziewanie wysokim i melodyjnym głosem o wybitnie cudzoziemskim akcencie.
118— Bardzo mi przyjemnie. Doktor Kunoki.
119— Jak to? — zdziwił się przybyły. — Doktor Kunoki?…. Czy pan jest krewnym tego sławnego biologa japońskiego?…
120Profesor Brunicki z hałasem otworzył niklowe pudło.
121— Mój drogi, chyba nie przyszedłeś tu na wywiad naukowy. Doktor Kunoki jest właśnie tym biologiem, o którym mówisz. Siadaj tu pod lampą i podnieś rękę.
122W tonie profesora brzmiało nieukrywane niezadowolenie.
123Krótko ostrzyżona głowa doktora Kunoki, pokryta rzadkim, niebieskawo czarnym włosem, pochyliła się nad pacjentem. Dotyk waty przepojonej eterem[6] przeszedł dreszczem po skórze, kilka błysków lancetu, kilka kropel krwi i na niklowe wieko z brzękiem spadła mała kulka.
124— Trzeba zabandażować? — zwrócił się doktor Kunoki do profesora.
125— Obejdzie się — machnął ręką pacjent. — Niech pan będzie łaskaw po prostu zakleić jakim plasterkiem. Na mnie goi się jak na psie.
126 127— Co, doktorze — powiedział profesor Brunicki, wskazując plecy gościa, na których grały wspaniałe mięśnie — piękny okaz rozpłodowca?
128Uśmiech przesunął się po żółtej twarzy biologa, a jego wzrok taksatorski prześlizgnął się po oglądanym obiekcie, który ubrał się właśnie i wyciągnął doń rękę.
129 130— O, proszę. Taki drobiazg — skinął głową i zabierając pudło, znikł za kotarą.
131— Japończyk, a tak dobrze mówi po polsku — zauważył gość po jego wyjściu.
132— Pół-Japończyk — odparł profesor — jego matka była Polką.
133— Aha… To właśnie on odkrył te, no, jakże… elektro…
134— …neurony. Epokowe odkrycie — pokiwał głową profesor — biologia została przezeń pchnięta o olbrzymi krok naprzód.
135— Słuchaj, Karolu, odkądże ty zajmujesz się biologią?
136Profesor nagle drgnął. Jego blade policzki stały się niemal przezroczyste, palce zacisnęły się kurczowo.
137— Odkąd?… — powtórzył ochrypłym głosem. — Od tego dnia, kiedy jak szaleniec zacząłem chwytać się ostatniej nitki nadziei! Kiedy waliłem głową w próg wiedzy, błagając ją o potwierdzenie kłamstwa umierających ust, kłamstwa, w które wierzyć znaczy dla mnie tyle, co żyć!…
138— Karolu, czyż znowu żądasz ode mnie przysięgi?!
139— O, bądź przeklęta, bądź po trzykroć przeklęta!…
140Profesor zerwał się i wzniósł nad głową zaciśnięte pięści. Grube krople potu pokrywały jego czoło.
141— Karolu, Karolu!… Przecie wiesz, że strachu nie znam! Czyż kłamałbym ze strachu?!
142Profesor zakrył dłonią oczy i powiedział niemal szeptem:
143— Można też kłamać z… litości…
144Opadł na fotel i znieruchomiał.
145Zaległa cisza, tylko z kąta dolatywało mruczenie kota.
146Pierwszy odezwał się profesor:
147— Powiedziałeś, że cię nienawidzę. To prawda. Nienawidzę cię bardziej, niż sobie to możesz wyobrazić. Ale… zbyt głęboko tkwisz w mojej ranie, byś mi nie był najbliższy… Związała mnie z tobą… Ach, dajmy temu spokój… Twój niespodziewany przyjazd roztrząsł mi nerwy…
148Profesor przetarł szkła i sięgnął do kieszeni.
149 150 151 152— Dziękuję, Karolu. Mam nadzieję wkrótce ci oddać.
153— Mniejsza o to. Cóż zamierzasz robić?
154— Jeszcze nie wiem. Rozejrzę się. Na razie kilka dni w łóżku w hotelu.
155 156— Mam. Nazywam się teraz Jan Winkler… Ale już późno.
157— Pierwsza — potwierdził profesor, spoglądając na zegarek.
158 159 160— Zaczekaj… chwilę. Nie chciałbym, byś odszedł tak zaraz… Nie proponuję ci, byś zamieszkał u mnie. Z wielu względów jest to niemożliwe…
161— Ależ, Karolu, ja bynajmniej nie miałem zamiaru…
162— Nie — przerwał profesor — wiem, że nie chciałbyś tego. Ale widzisz, nie znaczy to, byś nie miał mnie odwiedzać… Jestem piekielnie samotny, przeraźliwie samotny… Nie spytałeś, ani słówkiem nie wspomniałeś o nim, a przecie może cię obchodzić jego los.
163 164 165 166Zaległo milczenie. Profesor Brunicki wpił się wzrokiem w twarz gościa i zaczął mówić jakimś bezbarwnym, monotonnym głosem:
167— Dorasta… Duży już jest… W ramionach niemal już całkiem tak szeroki jak… ty… Ma takie same jasne, płowe włosy i takie zmysłowe usta… I nozdrza rozdęte i oczy, ogromne niebieskie, oczy o fenomenalnych ciemnozłotych źrenicach… żaden okulista takich nie widział… A ja przecie znam aż dwie pary takich fenomenalnych oczu… Nie, nie dwie… to jest ta sama para…
168Profesor pochylił się ku gościowi i przez zaciśnięte zęby wyrzucił:
169— Właśnie tak połyskują, ciemnym złotem!…
170— Przestań! — odezwał się cicho gość, odwracając głowę. — Znęcasz się nad sobą i nade mną.
171— Nieprawda! Nieprawda! — zawołał w podnieceniu Fakir i uderzył pięścią w stół. — Przysięgam ci, że nieprawda…
172— Uspokój się — pokiwał głową profesor. — Posłuchaj: widuję go co roku. Co roku odbywam tę… krzyżową drogę i co roku wracam bez… Ach, mój drogi, to jakaś szatańska karuzela wspomnień. Iście szatańska! O, to już nie jest mały Boh, z którym bawiłem się w Indian, ba, to już nawet nie kolega Fakir, ten prowodyr klasy, który swymi pięściami bronił mnie i zasłaniał. Nie… to już prawie Bohdan Drucki, świetny Bohdan Drucki, który…
173Profesor przełknął ślinę i wstał. Zataczając się, szedł jak lunatyk, a stanąwszy w środku pokoju, dodał szeptem:
174— No, a za lat kilka, za lat kilkanaście… Jan Winkler. Nie, nic nie mów, musisz to rozumieć, że przecie jestem tylko człowiekiem, któremu natura dała te pięć czy więcej zmysłów i ograniczony rozmiarami czaszki mózg, któremu kazała bardziej wierzyć im niż opętańczym imaginacjom, niż przysięgom przyjaciela, niż samarytańskiemu[7] kłamstwu umierających ust, ust chociażby droższych niż życie, niż świat, niż wszechświat!…
175 176— Poczekaj. Nie posądzaj mnie o rozstrój umysłowy. Za chwilę znów będę sobą. Ale tylko pomyśl: lata, długie lata duszę się swoją tragedią. Ty jesteś ostatni, z którym mógłbym o tym mówić, lecz, niestety, ty jesteś jedynym. Nie obawiaj się, za chwilę znowu będę sobą, jakiego mnie znasz od dziecka. Zimnym, wyrachowanym, nieugiętym, zamkniętym człowiekiem cha, cha, cha… bez… serca!…. Takim, co to bez drgnięcia powieki potrafiłby zabić ciebie, gdyby potrafił jednocześnie zabić i jego… syna Wandy… Tak, Bohdanie, tak…
177— Karolu! — zabrzmiał po pauzie cichy głos gościa — drogi przyjacielu, nie możesz pojąć, jaką męką jest nie mieć nawet prawa na jedno słowo współczucia…
178— Nie mówmy już o tym — sucho przerwał Brunicki. — Dość. Zmęczony jesteś. Idź już. Jutro musisz zmienić sobie opatrunek. I nie zapominaj o mnie… Tym bardziej, że będziesz mi potrzebny…
179 180— Tak — po chwili wahania odparł profesor. — Jesteś silny, śmiały i jak sam to stwierdziłeś, niewiele masz do stracenia…
181 182— Idź już, nic pilnego. A co do pieniędzy, proszę, nie krępuj się. Ile razy będą ci potrzebne… No, do widzenia.
183Podali sobie ręce i gość ruszył do drzwi, lecz zrobił nieuważny krok i nadepnął na wylegującego się na dywanie kota. Przeraźliwe miauczenie było na to odpowiedzią i nagle ze wszystkich kątów wysunęły się zaniepokojone krzykiem jednego inne koty, tłuste, ogromne, opasłe.
184— Psiakrew! — zaklął winowajca alarmu. — Po co, u diaska trzymasz tyle tych kotów? Musisz majątek wydawać na żywienie tego stada. Czym ty je karmisz?
185— Mięsem — skrzywił się gospodarz.
186Drucki wzdrygnął się. Przyszło mu na myśl, że sam jest wielkim kawałem mięsa.
187 188 189W przedpokoju, skulony na krześle siedział brodacz.
190— Niech Antoni wypuści pana — odezwał się doń profesor. — Do widzenia, Fakirze!…
191Po chwili Drucki szedł szybkim krokiem pustymi ulicami. Gdy znalazł się na rogu za torem, przypomniał sobie czarną limuzynę i brzęk rozbijanej szyby.
192Pamiętał dobrze, że kawałki szkła leżały pod tą właśnie latarnią. Nachylił się i przyjrzał się uważnie: mokry asfalt i ani śladu szyby.
193— Solidna robota — mruknął do siebie i otulił się jak najszczelniej.
194Siekł drobny deszcz, zmieszany ze śniegiem, od Wisły ciągnął przejmujący chłodem wiatr.
Rozdział 2
195Bohdan Drucki zamieszkał w Hotelu Odeskim przy ulicy Długiej. Był to mały i brudny hotelik, pełny za dnia nieznośnej woni przypieczonej cebuli, a nocą krzyków, awantur i bijatyk.
196Oprócz właściciela, starego Żyda, i jego półzidiociałego syna Nuchima, dwudziestoletniego wyrostka o spłaszczonej czaszce, stałym mieszkańcem hotelu był tylko jeden Drucki, którego obecność zaznaczona została, zgodnie z przepisami policyjnymi, na czarnej tablicy w kantorku, gdzie koszlonami[8] wypisano: Jan Winkler.
197Pozostali klienci hotelu, stanowiący główne źródło jego egzystencji, rekrutowali się z tych, którzy poszukiwali dachu nad głową na jedną noc lub po prostu na parę godzin, co nazywało się tu „na wizytę”.
198Drucki odpoczywał. W ciągu trzech dni jedynym jego łącznikiem ze światem był Nuchim, przynoszący bułki, szynkę i dzbanek z białą kawą, czasem gazety i papierosy.
199Gorączka z wolna ustępowała, żelazny organizm wracał do dawnej sprawności, blizna goiła się szybko. Drucki jednak nie wstawał z łóżka. Miał to szczęśliwe usposobienie, że potrafił równie łatwo zmusić swój mózg i mięśnie do długotrwałego i najwyższego wysiłku, jak i do zupełnej bezczynności.
200Stary Żyd z obojętną podejrzliwością patrzał na swego lokatora. Jego powierzchowność i dziwactwo leżenia w łóżku opłacone wprawdzie zostały dobrą gotówką, jednakże nie wyglądało to wszystko na rzecz w zupełnym porządku.
201Dopiero czwartego dnia właściciel Hotelu Odeskiego zmienił zdanie. Nastąpiło to zaś dlatego, że jego syn otrzymał od lokatora list do zaniesienia na Nowolipie[9] do Borysa Załkinda.
202Co ten obdartus Winkler może mieć za interes do samego Borysa Załkinda, do takiego bogacza?
203Jakież było zdumienie ojca, gdy Nuchim powrócił z ustną odpowiedzią, że Borys Załkind zaczął się bardzo śmiać, jak list przeczytał, za przyniesienie dał całe dwa złote[10] i powiedział, że sam przyjdzie do pana Winklera o ósmej wieczór.
204Stary zdecydował, że tak ważną wiadomość musi osobiście zanieść lokatorowi.
205Kłaniał się bardzo nisko, wypytywał, czy czego szanownemu panu nie trzeba, wyraził swoją radość z zaszczytu, że gości u siebie znajomego pana Załkinda, i usiłował wywiedzieć się, skąd pan Winkler zna „tego Amerykańca”?
206Jedyną odpowiedzią na te wszystkie zabiegi było krótkie: „Nie pański interes” i zapowiedź: „A jak będzie u mnie pan Załkind, to uważajcie, żeby mi nikt pod drzwiami nie podsłuchiwał, bo to niezdrowo. Rozumiecie? Bardzo niezdrowo!”.
207Stary Żyd o tyle znał się na ludziach, że nie żądał bliższych wyjaśnień. Zresztą podsłuchiwanie nie zdałoby się na nic, bo w numerze[11] szóstym mówiono po angielsku.
208Załkind przyszedł punktualnie. Był to człowiek wyraźnie chromający[12] na lewą nogę, która w dodatku swym skrzypieniem zdradzała protezę. Jego drapieżna twarz z dużą blizną przez policzek i świszczący głos sprawiały raczej przykre wrażenie, jak i ruchliwość małych czarnych oczu.
209Klnąc strome schody, wszedł na drugie piętro i zapukał we wskazane drzwi, potem zamknął je za sobą i z pośpiechem zbliżył się do łóżka.
210— Hallo, kapitanie, co za radość, że pana widzę! — zaświszczał, wyciągając rękę.
211Drucki z uśmiechem podał swoją.
212 213— Ale co panu jest, kapitanie? Chory pan? I w tym parszywym hotelu? Dawno pan w Polsce?
214— Pomału, mister[13] Jack, bo doprawdy nie zdołam panu na wszystko od razu odpowiedzieć.
215— Ach, kapitanie, czyż nie widzi pan, jak się cieszę? Cóż za piękny dzień w moim życiu! Myślałem, że pana już nigdy nie zobaczę. Ileż to lat? Chyba cztery?
216 217— Pięć lat! I jakże Nowy Jork? Czy wciąż spirytus jest takim dobrym interesem?[14]
218— Nie wiem. Cóż pan myślisz, Jack, że ja wciąż siedziałem w tej dziurze. Zaraz po panu diabli mnie stamtąd wynieśli.
219 220— Fiu, fiu!… Za długo byłoby opowiadać. Londyn, Marsylia, Konstantynopol[15], Berlin, Paryż i znowu Australia, i Chiny, i Brazylia… Tak, Jack, nie umiem siedzieć na miejscu.
221Załkind przysunął swoje krzesło do łóżka i cmoknął:
222— Piękne życie, ciekawe życie, ale co pan z tego ma?
223 224— Rozumiem, to duża rzecz: wolność. Ale najwięcej wolności ma ten, co ma pieniądze. Im więcej pieniędzy, tym wolniejszy.
225— No, pan ma ich dosyć! — zaśmiał się Drucki.
226— Co to znaczy dosyć? Mam ich bardzo dużo, ale dosyć? Czy może być dosyć pieniędzy? Tak jak panu, kapitanie, nigdy nie dosyć włóczęgi po świecie, to pan musi rozumieć, że mnie nigdy nie dosyć pieniędzy. To jest taka sama pasja, jak i każda inna.
227 228— No, widzi pan. A tylko ja nie mogę w swojej głowie pomieścić, dlaczego większa jest przyjemność podróżować bez grosza w kieszeni zamiast wygodnie, nic nie robiąc, kajutą pierwszej klasy?
229— Jak miałem na to, to i pierwszą klasą jeździłem.
230— Co znaczy, jak miałem? Gdyby pan chciał kapitanie, pan miałby na całe życie! Czyż nie proponowałem panu spółki? Miałby pan dziś tyle co ja, bo obaj mielibyśmy więcej jeszcze, dużo więcej. Z pańską głową! Ba! Z pańską odwagą!
231Drucki usiadł na łóżku i klepnął go wesoło po ramieniu.
232— Ale ostre były czasy, co Jack?
233— Ostre. Co tu gadać. Żyd, Odwaga, InteresMówią, że ludzie mojej rasy są tchórzliwi, a to nieprawda. Przecie jestem Żydem z krwi i kości, a sam pan widział. Dobre były czasy, na każdym kroku ryzykowało się życie, ale spirytus i piwo — to był interes wart takiego ryzyka.
234 235— W porządku. Tylko podniebienie dokucza. Tak mi ten rudy rozwalił. I wie pan co, kapitanie, że ja do śmierci nie zapomnę tego, co było w Chicago[16]. Nie dlatego, że mnie pan życie uratował…
236— Dajmy spokój — przerwał Drucki — nie ma co wspominać.
237— Nie dlatego, że opiekował się pan mną, nie dlatego, że oddał pan mnie moje pieniądze, mój cały majątek… Nie… Ale nie zapomnę do śmierci tego, że nie ruszył pan Luby!… Tak… leżałem wówczas jak kupa ścierwa, mówić nie mogłem, ruszyć się nie mogłem, ale widziałem, jak ona patrzyła na pana! I cóż ona była dla pana? Nic, ot, ładna Żydóweczka… A co ja byłem dla pana?… Ot, zdychający pies, co go pan dla własnej fantazji wyratował! A co pan zrobił? Przyszedł pan do mnie i powiedział: „Nie bój się o Lubę, nie tknę jej i nikomu tknąć nie dam…” Tak pan powiedział, bo czuł pan…
238Nie dokończył. Podniósł głowę wysoko i zagryzł wargi. Z czarnych jak węgle oczu z wolna spłynęły po twarzy drapieżnego ptaka dwie łzy.
239— Tam do diabła, stary — zawołał Drucki — co by powiedzieli na Broadwayu[17], gdyby zobaczyli, że Czarny Jack rozkleja się jak małpa od cebuli?! No, stary!
240— Nie, kapitanie, nie! Ja tego panu nigdy nie powiedziałem, ale teraz musiałem. Bo jak tu wszedłem, jak zobaczyłem, że pan tu w nędzy i chory, a po mnie dopiero teraz posłał… To ja chcę, żeby pan wiedział, że ja mam takie psie prawo, żebym dla pana zrobił, co mogę, żebym nawet oddał wszystko, co mam!…
241— Uwaga, Jack — z żartobliwą powagą ostrzegł Drucki — uwaga, bo mogę pana przytrzymać za słowo!
242— Niech pan nie myśli, kapitanie — z dumą odparł Żyd — że słowo kupca Załkinda chociaż o jeden cent mniej jest warte od słowa Czarnego Jacka.
243Roześmieli się obaj. Załkind wypytywał Druckiego o stan zdrowia, chciał koniecznie sprowadzić lekarza. Wreszcie oświadczył, że natychmiast zabiera go do siebie, bo mu wstyd, żeby kapitan mieszkał w tej dziurze.
244Ten jednak stanowczo zaprotestował. Owszem, przeniesie się, nawet na pewno, ale nie do Załkinda.
245— Widzi pan, ja jestem taki zatwardziały samotnik. Jak tylko wydobrzeję i oporządzę się, będę musiał poszukać jakichś interesów. I właśnie wiedząc, że pan jest dla mnie życzliwy…
246 247— Mniejsza o wyraz. Dość że chodzi mi o to, żeby coś robić.
248Załkind uśmiechnął się z zażenowaniem i zrobił niewyraźny ruch ręką.
249— Drogi kapitanie Winkler, co tu ja mogę wymyślić? Mnie nawet jakoś głupio, ale ja tu, w kraju, to jestem bardzo solidny kupiec. Ja mam kasy ogniotrwałe, ja trzymam stróżów nocnych…
250 251— Cóż do pioruna! Posądza mnie pan o zamiar zorganizowania bandy?! Cha… cha… cha…. Panie Załkind… Ja też chcę być solidny! Czy pan przypuszcza, że ja do solidnych rzeczy się nie nadaję? Że mnie, choćby czasami, nie można zaufać?…
252Załkind złapał go za przegub ręki.
253— Już! Już rozumiem. Chwileczkę… Ha, czy ja panu nie ufam! Sobie więcej nie ufałbym… Chwileczkę! Muszę się zastanowić…
254Wbił oczy w podłogę i zmarszczył czoło.
255— Handel to nie dla pana, kapitanie…
256 257— Mam też fabrykę trykotaży[18], ale to też nie dla pana. Hm… lasem handluję… O, to wymaga dużo ruchu, podróży, wyjazdów, trzeba sprytu i prezencji… Mam w Białowieży[19] nawet jedną ciężką sprawę z niejakimi Fajersonami. Zrobili mi machlojkę[20] z kontraktem. Rzecz nie sądowa, tylko na własną gorącą robotę. Pan dałby im radę. Chodzi o okrągły milion. Co by pan na to powiedział?
258Drucki zastanowił się i zaprzeczył ruchem głowy.
259 260— Chcę trochę posiedzieć ma miejscu. Później owszem…
261— Kapitanie — zakonkludował[21] Załkind — co ja panu powiem: niech się pan nic nie martwi. Już ja coś na mur dla pana znajdę. Dla pana spod ziemi wykopię! Niech pan tylko przeniesie się z tego hotelu i dba o zdrowie. Zdrowie to grunt.
262Umówili się w ten sposób, że nazajutrz Drucki przyjdzie do Załkinda na kolację. Zjedzą we dwójkę, bo Luba z dzieckiem siedzi w Rabce[22], więc będą mogli swobodnie pogadać.
263 264Drucki nazajutrz obudził się wcześnie rześki i wyspany.
265Wyszedł na miasto w świetnym humorze i zaczął wędrówkę po sklepach: ubranie, buty, palto, kapelusz, bielizna, zegarek, rękawiczki, inne drobiazgi, potem kąpiel w łaźni na Krakowskim[23] i tamże zabiegi fryzjerskie.
266Wesołe usposobienie nie opuszczało go ani na chwilę. Bawił się znakomicie sensacją, jaką wszędzie w eleganckich sklepach wywoływała jego powierzchowność, tak niezrozumiała przy jednoczesnej wybredności gustów i umyślnie nadrabianej wielkopańskości.
267Wreszcie, ubrany i wyświeżony, opuścił łaźnię, na pytanie służącego, co ma zrobić z pozostawioną garderobą, poradził odesłać ją do muzeum i wyszedł na miasto.
268Jakże innym teraz czuł się na tychże ulicach człowiekiem. Aż sam się temu zdziwił. Przecie tyle razy w tenże sposób zmieniał skórę! W Nowym Jorku, gdy wracał z morza, w Sydney po wędrówkach złotych[24], po wyjściu z więzienia w Lizbonie, po awanturze w Sztokholmie — i jakoś nigdzie w sklepach nie zdziwiono się obdartemu człowiekowi kupującemu drogie przedmioty, nigdzie na ulicy nie oglądano się za oberwusem tak, jak tutaj, w Warszawie.
269Zresztą może i sam innymi oczyma patrzał na ten tłum, którego teraz czuł się członkiem równouprawnionym… Ach, no i kobiety!…
270Jeszcze przed dwiema godzinami nie spostrzegały go wcale, ba, sam ich też nie zauważał, a teraz…
271Szedł elastycznym krokiem, jak na paradzie, i czuł, że ściąga na siebie spojrzenia tych istot tak powabnych, tak znanych, a wciąż zaciekawiających i upragnionych.
272„Do diabła! Wciąż jestem młody” — pomyślał z zadowoleniem, przykrytym nitką dobrotliwego upomnienia.
273Istotnie, był młody. Gdy usiadł przy stoliku w restauracji i ujrzał swe odbicie w lustrze, aż zdziwił się swej młodości. Dzięki piekielnej mordędze ostatnich dwóch miesięcy schudł, a jego smagła cera od słonego wiatru morskiego nabrała połysku brązu. Gdyby nie siwe skronie, nie mógłby temu pełnemu życia panu w lustrze dać ponad trzydziestkę.
274Jadł obiad z apetytem, rozmyślając o swej sytuacji. Po tylu latach mogliby go ewentualnie poznać, gdyby nie to, że nie nosi teraz wąsów, no i że w ogóle bardzo się zmienił. Zresztą dokumenty obywatelstwa amerykańskiego gwarantują bezpieczeństwo.
275Roześmiał się do siebie: „Można by pomyśleć, że drżę o swoją skórę. Po diabła w takim razie zawsze lazłem z głową w niebezpieczeństwa?”
276Zapłacił rachunek, porozmawiał wesoło z kelnerem i wyszedł.
277 278Wprawdzie poznawał bez omyłki ulice, ale pamiętał je całkiem innymi. W owych dawnych czasach była to niemal dziura prowincjonalna…
279 280Drucki wszedł do cukierni, kazał dać sobie czarnej kawy i zaczął przyglądać się publiczności.
281Najwięcej było kobiet. Po dwie, po trzy przy stoliku, od poważnych podlotków aż do rozchichotanych starszych pań, bardzo mocno wymalowanych.
282„Zastanawiające — pomyślał — że wszystkie, właściwie mówiąc, są ładne i wszystkie wyglądają względnie młodo. Gdzie się podziały stare i brzydkie kobiety?… Ale i pięknych nie ma…”
283Z prawej pod filarem siedziały dwie brunetki. Mniejsza, w popielicowym[25] futrze, żarłocznie jadła ciastka i atakowała Druckiego spojrzeniami połyskliwych oczu. Z lewej pod oknem samotna szczupła blondynka skracała sobie oczekiwanie na kogoś, kto się widocznie spóźnił, spoglądaniem to na zegarek, to na Druckiego. Tuż przed nim zajmowało większy stolik towarzystwo złożone z dwóch panów i jednej pani w czarnym, lśniącym futrze.
284Jeden, łysawy blondyn w dużych rogowych okularach, opowiadał coś monotonnym głosem, drugi, przysadkowaty starszy pan z nieznośną manierą automatycznego otwierania i zamykania żółtej czeczotkowej[26] papierośnicy. Twarzy kobiety Drucki dojrzeć nie mógł, gdyż siedziała doń tyłem. Widział tylko promień jasnych złotoblond włosów, wystający z boku spod kapelusza i opartą na stole długą ładną rękę, bez pierścionków, co bardzo lubił.
285Jak na złość nie obejrzała się ani razu, a tymczasem zbliżała się ósma i trzeba było jechać do Załkinda.
286„Jeszcze poczekam” — uśmiechnął się do siebie Drucki, konstatując w myśli, że trzeba naprawdę być niepoprawnym kobieciarzem, żeby dla tak błahego powodu spóźnić się na ważną rozmowę.
287Wreszcie postanowił użyć wypróbowanego sposobu. Wziął do rąk leżący opodal dziennik i udając zaczytanego, zsunął na ziemię dużą szklaną popielniczkę.
288Głośny brzęk tłukącego się szkła, ktoś krzyknął: „Ach!”, wszystkie oczy zwróciły się na stolik Druckiego i — efekt osiągnięty: sąsiadka w czarnym lśniącym futrze obejrzała się.
289Drucki drgnął i poczuł, że mu krew ucieka z twarzy.
290Instynkt, wygimnastykowany w tysiącach niebezpieczeństw, a sprawny jak automat, kazał mu natychmiast zakryć się płachtą gazety, lecz na ten raz rozkaz nie został wykonany.
291Nie mógł oderwać od niej oczu.
292Gdzie? Kiedy?… Przysiągłby, że kiedyś musiał ją znać, że te płonące czarne oczy z wspaniałym, zrośniętym łukiem czarnych brwi i te złociste włosy, i te wprost nieprawdopodobnie wykrojone wargi… Kto? Kiedy?… Na pewno…. Na pewno….
293Szukał odpowiedzi w jej wzroku: Zna go?… poznaje?…
294Lecz ona już odwróciła głowę i znowu z uwagą słuchała monotonnego głosu łysawego blondyna. Przysadkowaty starszy pan znowu miarowo potrzaskiwał czeczotkową papierośnicą.
295Drucki nie był pewien. Uderzająca piękność tej kobiety musiałaby przecie głębszym, niedającym się zakwestionować wspomnieniem wrazić się w jego pamięć.
296Udawał, że czyta, a jednocześnie myśl pracowała nieustannie:
297„Może ktoś podobny… Ale kto? Chyba jakaś głośna aktorka filmowa o zbliżonym typie?… Jakaś gwiazda sportowa… lotniczka… tenisistka… Zresztą, gdyby obawy były słuszne, ona poznałaby go na pewno… Trudno sobie wyobrazić, by spotkawszy gdzieś w życiu taką dziewczynę, mógł przejść obok niej obojętnie. Wykluczone! A kobiety zazwyczaj dobrze pamiętają tych mężczyzn, którzy bodaj bez skutku zabiegali o ich względy…”
298A ona stanowczo nie patrzała nań jak na znanego sobie człowieka. W jej wzroku była odrobina roztargnienia i odrobina ciekawości, lecz ciekawości nie więcej niż ta, z jaką wszystkie kobiety patrzą zawsze na niego.
299W każdym razie rozsądek dyktował ostrożność. Należało zaraz zapłacić i wyjść. Jednakże Bohdan Drucki nie zaliczał się do tych, którym kiedykolwiek bodaj nawet własny rozsądek mógł cokolwiek dyktować.
300 301Dopiero po kwadransie towarzystwo przy sąsiednim stoliku uregulowało rachunek i wstało.
302Nieznajoma była wysoką, dobrze zbudowaną kobietą. Gdy przyglądał się jej sylwetce, doszedł do przekonania, że początkowo uległ złudzeniu.
303 304Nie zawiódł się, oczekując, że podczas wciągania rękawiczek spojrzy znowu na niego.
305Jakże była piękna! Spod zmrużonych powiek obserwował jej profil, dumny, zimny i namiętny. Wyglądała na lat dwadzieścia pięć, lecz mogła mieć więcej.
306Przechodząc obok stolika Druckiego, prześlizgnęła się wzrokiem po jego twarzy i znowu zbudziły się w nim wątpliwości, chociaż wyraz jej oczu dobitnie oświadczył, że patrzy na kogoś, kogo widzi pierwszy raz w życiu.
307Odprowadził ją wzrokiem do drzwi, zapłacił za kawę i za rozbitą popielniczkę i wyszedł.
308Nowy Świat[27] był zatłoczony, tłumy posuwały się wolno chodnikami, jezdnią sunęła rzeka samochodów. Jaskrawe reklamy neonowe biły w oczy ostrymi, czerwonymi liniami.
309 310Borys Załkind sam otworzył drzwi.
311— Hallo, kapitanie, oto znowu pana widzę w pełnej gali. Obawiam się jednak, że byłem cierpliwszy od kaczek, które w oczekiwaniu pana musiały się porządnie wysuszyć w rondlu.
312Podali sobie ręce. Pokojówka w białym fartuszku, dygnąwszy z kokieterią, odebrała palto Druckiego.
313— Czyżbym tak bardzo się spóźnił? — z udanym przerażeniem zapytał Drucki. — Miałem naprawdę sprawę dość wielkiej wagi.
314— Czyżby? — roześmiał się Załkind, wprowadzając gościa do jadalni. — O ile znam pański gust, kapitanie, nie sądzę, by jej waga przewyższała, powiedzmy, sześćdziesiąt pięć kilo!
315Drucki zrobił skupioną minę i odparł z powagą:
316— Sądzę, że omylił się pan najwyżej o dwa, trzy kilogramy.
317Uścisnęli sobie ręce z uśmiechem i Załkind karcąco pokiwał głową.
318— Obawiam się, kapitanie, że przez kobiety spóźni się pan o tyle do piekła, że już najwygodniejsze kotły ze smołą będą zajęte.
319— No! — zawołał po polsku z wyraźnym litwackim[28] akcentem. — Co się Wikcia przygląda? Proszę natychmiast podawać!
320Kusztykając wokół bogato zastawionego stołu, napełnił kieliszki i podsunął gościowi krzesło.
321Kolacja była smaczna i obfita, gęsto zakropiona alkoholem. Rozmowa obracała się wyłącznie dokoła wspomnień amerykańskich. Dopiero gdy usadowili się w gabinecie w głębokich klubach[29], Załkind przystąpił do interesu:
322— Otóż długo myślałem, co by tu takiego wynaleźć, co odpowiadałoby takiemu człowiekowi jak kapitan Winkler. I zdaje mi się, że mam coś w sam raz dla pana.
323 324— I gorzej, i lepiej. Interes jest taki. Pamięta pan jeszcze dobrze Warszawę?
325 326— Zatem wie pan, gdzie jest ulica Hortensja?
327— Wiem. Mała ślepa uliczka od Szpitalnej[30]. Prawda?
328— Tak — potwierdził Załkind — otóż na tej Hortensji dwaj bracia Tinkelman i taki jeden Rybczyński założyli przed rokiem nocną knajpę. Wie pan, rodzaj amerykańskich nocnych klubów. Bar, dancing, kabaret. Lokal piękny, punkt pierwsza klasa, wpakowali w to może pół miliona złotych, a może i więcej.
329 330— Plajta. Taki interes trzeba umieć prowadzić. To może być złote jabłko. Tylko pilnować je trzeba, żeby wszystko było w porządku, żeby służba nie kradła, żeby klienci nie zarywali. Trzeba wiedzieć, komu dać na kredyt, komu nie, kogo przyjmować z otwartymi rękami, a kogo zrzucać ze schodów na zbitą mordę. Trzeba trzymać cały interes za pysk żelazną łapą, a żeby wyglądało, że to jest swoboda i zabawa, że klienci to tak jak prywatni goście. Pamięta pan, kapitanie, knajpę Wesołego Billy'ego na Siedemdziesiątej Czwartej ulicy?…
331 332— To nie była knajpa, to był kurnik, to była zwykła dziura. A dlaczego, kto mógł pchał się tam z dolarami? Dlatego, że interes prowadził Billy! Kobiety leciały na niego, mężczyźni uważali go za najlepszego kompana, wszyscy po prostu przepadali za nim. Ja nie wiem, co w nim było, ale w panu, kapitanie, jest akurat tego samego dwa razy więcej.
333— Dobry chłop był ten Billy — powiedział z uśmiechem Drucki.
334— Kapitanie! Ja nie mam jeszcze pięćdziesiątki, ale dużo rzeczy widziałem i jedno wiem: grunt to człowiek! Nie to ważne „jak”, „co”, ale tylko „kto”. Otóż obaj Tinkelmany i ten Rybczyński chodzą za mną już od dwóch miesięcy. Telefonują, pytają, zaczepiają. Po prostu nie dają żyć. Oni chcą, żebym ja odkupił tę knajpę. Ludzi, co mają więcej gotówki, diabelnie teraz mało, więc przyczepili się do mnie. A ja im mówię wciąż: „Po co mi ten kłopot? Sam tego prowadzić nie będę, a choćby teraz i sam czort poprowadził, to i tak rady nie da. Zapaskudziliście firmę, pies z kulawą nogą tam nie chodzi, jak kto chce ziewać z nudów, to woli ziewać w domu”.
335— I gratis[31] — dorzucił Drucki.
336— Pewno. Ja im tak mówię, ale myślę, że tak nie jest. Człowiek z nerwem i z głową, i z tym, co właśnie ma Billy, mógłby interes postawić na nogi. Jeśli włoży jeszcze z dziesięć tysięcy dolarów… No, co pan o tym powie?…
337— Cóż powiem?… Chce pan, Jack, kupić tę budę i mnie zrobić dyrektorem?
338— I tak, i nie. Chcę kupić, ale do spółki z panem.
339— Wolne żarty. Ja grosza przy duszy nie mam.
340 341— Co pan gada, kapitanie, przecie pół godziny klarowałem panu, że pan sam to żywy kapitał. Ja panu powiem tak. Ja zaryzykuję kupić od nich ten gips. Ale kupić na pańskie nazwisko. Pan będzie właścicielem. Postawi pan budę na nogi, to dobrze, nie — to trudno. Ale ja wierzę, że pan postawi. Rozumie pan? Taka cicha spółka i pół na pół?
342Drucki wstał i pokręcił głową.
343— Nie, Jack, nie jestem żebrakiem i jałmużny nie przyjmuję.
344Teraz już Załkind nie wytrzymał. Zerwał się z miejsca, zaczął biegać po pokoju, wymachiwać rękoma, targać włosy i kląć, na czym świat stoi.
345Jak to, jego, Czarnego Jacka, posądzają o takie rzeczy?! To człowieka może szlag trafić! To lepiej wziąć nóż i od razu go zarżnąć w samo serce! Cóż to sobie kapitan Winkler wyobraża! Że kapitan nie widzi tu uczciwego interesu dla nich obydwóch, to nie dowód, żeby tego interesu nie było!
346Póty się pieklił i krzyczał, aż Drucki zgodził się wszcząć znowu rzeczową rozmowę.
347Załkind sypał argumentami, powoływał się na znane im obu przykłady, przytaczał cyfry, kalkulował, prosił, groził, przekonywał, wreszcie zaczął oburzać się, że kapitan tak zadziera nosa, że mógł sobie pozwolić na wielkopański gest uratowania życia i majątku parszywego Żyda, ale nie pozwala mu odwdzięczyć się choćby okazaniem zaufania…
348— Przestań, Jack, do diabła, histeryzować! — ryknął Drucki. — Przyjmuję!
349Na drapieżnej twarzy Załkinda rozpłynął się pogodny uśmiech. Wziął dłoń Druckiego, potrząsnął nią mocno i kuśtykając, podszedł do biurka. Przez chwilę przewracał kartki książki telefonicznej, potem wziął słuchawkę i wymienił jakiś numer[32].
350— Czy jest pan Abram Tinkelman?… Pana Mieczysława też nie ma?… To poproszę pana Rybczyńskiego… To pan Rybczyński? Co jest, panie Rybczyński, kiedy panowie zapłacą mi te siedem tysięcy?… Jak: kto? Załkind! Ja panu komornika przyślę!… Co?… Ja zdrowia z wami już nie mam… Co?… Murowane?!… Nu, dobrze, tylko szkoda, że Tinkelmana nie ma…
351Zakrył ręką słuchawkę, zrobił oko do Druckiego i powiedział po angielsku:
352— Pan myśli, kapitanie, że go nie ma?
353Drucki nie mógł powstrzymać śmiechu. Różnica między Załkindem-kupcem a Załkindem-gangsterem była uderzająca.
354Tymczasem znalazł się Tinkelman, któremu Załkind zakomunikował, że jest tu w Warszawie przejazdem jeden Amerykanin, który mógłby ewentualnie zainteresować się kupnem „Argentyny”, jednakże on, Załkind, ani myśli Amerykanina namawiać na tę splajtowaną knajpę, ale ewentualnie można pogadać.
355Umówili się na jutrzejszy wieczór w tejże „Argentynie”.
356Za radą Załkinda Drucki tegoż dnia przeprowadził się do hotelu „Bristol” i rozlokował się na noc w wygodnym, czystym i szerokim łóżku. Już sam nie traktował poważnie swoich obiekcji co do zawarcia tej oryginalnej spółki z Załkindem.
357Da sobie na pewno radę i pokaże Warszawie, jak ma wyglądać nocny lokal, który musi mieć powodzenie! Rekordowe!
358Już zasypiając, przypomniał sobie nieznajomą z cukierni. Czyżby rzeczywiście nigdy jej przedtem nie widział?…
359Rozdział 3
360W sądzie okręgowym od poniedziałku panowało niebywałe podniecenie. Zaczęło się od tego, że prokurator Martynowicz stanął w drzwiach kancelarii i zwracając się do aplikanta[33] Modronia, powiedział swoim burkliwym a dobitnym głosem:
361— Każe pan na drzwiach gabinetu po podprokuratorze Korczyńskim przybić napis: „Podprokurator Alicja Horn”. Zrozumiano?…
362— Tak jest, panie prokuratorze.
363Drzwi zamknęły się z lekkim trzaskiem. W kancelarii umilkły wszystkie maszyny, zaległa zupełna cisza.
364— Że jak? — zapytała panna Serkowska od dziennika podawczego.
365Aplikant Modroń zrobił głupią minę.
366— Jak się nazywa ten nowy? — zaszczebiotała panna Latosikówna spod okna.
367Modroń zirytował się, widząc wszystkie oczy wlepione w siebie.
368— Co się państwo na mnie patrzycie jak na raroga[34]?! Tyle samo wiem, co i wy. Słyszeliście: podprokurator Alicja Horn.
369— Jakże, podprokurator Alicja Horn — oburzył się stary pan Rolko — niby kobieta?
370— Nie, bażant — wykrzywiła się doń panna Serkowska.
371Niemal wszyscy wstali z miejsc i otoczyli biurko Modronia.
372— Jeżeli Alicja, to juścić[35] kobieta.
373— Ale darujcie! Kto kiedy widział kobietę prokuratora?
374 375 376— Tak, tak — pokiwał głową pan Rolko — rozpusta i tyle. Niezłe czasy, co?
377— Tfy! — potwierdził wymownie łysy jak kolano pan Garbarczyk.
378 379— Nie stójcie nade mną jak kat nad dobrą duszą[36] — płaczliwym głosem prosił Modroń — jeszcze stary wejdzie.
380— No, panie, ależ to po prostu skandal! Baba ma być prokuratorem?
381 382— A cóż w tym złego? — wzruszyła ramionami pani Więckowa. — Ciekawam, dlaczego kobieta nie może być prokuratorem?
383— Cooo? — oburzył się pan Rolko. — Jak pani nie wstyd, mając siwe włosy i troje dzieci, takie rzeczy opowiadać!
384— Siwe włosy, to, proszę pana, żaden argument. A tymczasem jest faktem, że kobiety pod względem umysłu wcale nie stoją niżej od mężczyzn.
385— Nie tylko nie niżej, ale właśnie wyżej — zawołała czupurna aplikantka Ciechanowiecka. — Właśnie wyżej! A szczególniej w Polsce. Wszyscy cudzoziemcy to mówią, że Polki są mądrzejsze o całe niebo od Polaków.
386— Hę?… — uśmiechnął się, gładząc łysinę Garbarczyk. — Gdybym był o trzydzieści lat młodszy, to niech mi pani wierzy, że i ja zapewniałbym panią…
387Tymczasem ze wszystkich działów, zaalarmowanych przez pannę Serkowską, zaczęły napływać do kancelarii patrole wywiadowcze. Zrobił się harmider, że o dokończeniu dyskusji na temat mądrości płci niewieściej mowy być nie mogło.
388Dopiero gdy aplikant Modroń wykaligrafował kartkę i ostentacyjnie ją niosąc, wyszedł na korytarz, ruszyła za nim cała procesja. Od tej chwili ostatnie drzwi korytarza na pierwszym piętrze stały się celem nieustannych pielgrzymek, przedsiębranych z najodleglejszych zakątków gmachu, nie wyłączając pokojów sędziowskich, adwokackich i prasowych.
389Każdy chciał się przekonać na własne oczy, że na pozór niedorzeczna plotka nie jest plotką, lecz równie niedorzeczną prawdą.
390Na drzwiach, przypięta pluskiewkami, wisiała tekturka z napisem: „Podprokurator Alicja Horn”.
391Mężczyźni wzruszali ramionami, a na pytania: „Czy nie wie pan, kto to jest ta Alicja Horn?”, odpowiadali:
392— Pojęcia nie mam, ale ręczę, że jakaś megiera[37].
393W młodszym pokoleniu natomiast ustaliło się zdanie pany Latosikówny:
394— Pewno histeryczka i do tego stare pudło.
395W tych warunkach znaczną rewelacją, podważającą do pewnego stopnia ogólną opinię, była wiadomość wydobyta z wydziału personalnego Ministerstwa Sprawiedliwości: Alicja Horn ma lat dwadzieścia osiem.
396W powodzi pogłosek przewijały się zresztą najrozmaitsze. Mówiono o kolosalnych stosunkach Alicji Horn w najwyższych sferach rządowych, o tym, że sam minister w niej się kocha, że nawet miał z nią dziecko, że jest ona nie kobietą, lecz hermafrodytą[38], a nawet goli się co dzień, bo jej wąsy i broda rosną. Sędzia Pszczółkowski słyszał od kogoś, że jest to istota psychicznie zboczona, coś między sadystką a wampirzycą, natomiast mecenas Kamionka utrzymywał, że w tej nominacji jest „coś”. Na czym to „coś” miało polegać, sam mecenas nie umiał objaśnić.
397Trwało to do czwartku, do godziny dziewiątej rano, o której w poczekalni prokuratora Martynowicza zjawiła się wysoka, elegancko ubrana kobieta i powiedziała woźnemu:
398— Proszę mnie zameldować panu prokuratorowi. Alicja Horn.
399W pięć minut potem elektryzująca wiadomość dotarła do wszystkich biur na przestrzeni całego gmachu:
400— Przyszła! Jest młoda i bardzo ładna.
401— Można pęknąć ze śmiechu! Baba — prokurator.
402 403— Józef powiada, że nie wygląda na Żydówkę i że blondynka.
404Tymczasem prokurator Martynowicz wezwał do swego gabinetu obu wiceprokuratorów i wszystkich podprokuratorów.
405— Panowie pozwolą — odezwał się suchym tonem, wskazując stojącą obok niego młodą kobietę — że ich przedstawię naszej nowej koleżance, podprokuratorce Alicji Horn.
406Nastąpiło kilkanaście uścisków długiej, pięknej ręki przy akompaniamencie wymamrotanych nazwisk.
407— Koleżanka Horn — odezwał się prokurator Martynowicz — obejmie dział podprokuratora Korczyńskiego, który został przeniesiony do Lwowa. Usilnie i stanowczo proszę panów o ułatwienie pracy nowemu członkowi prokuratury. Doszło do moich uszu, że fakt nominacji kobiety wywołał tu niemądrą sensację i głupie gadania, których nie cierpię i nie ścierpię. Oczekuję od panów zdecydowanego przeciwstawienia się tym nastrojom i wierzę, że dzięki taktowi i poczuciu obowiązku porządek zostanie natychmiast przywrócony. Dziękuję panom.
408W ciągu minuty gabinet się opróżnił.
409— Czy będę mogła zaraz przystąpić do pracy? — zapytała Alicja Horn.
410— Naturalnie. Znajdzie pani wszystko w zupełnym porządku. Korczyński należał do najsystematyczniejszych moich podwładnych. Zresztą aplikant, pan Modroń, zaznajomi panią szczegółowo z rozpoczętymi pracami.
411 412 413— Jeszcze jedno — zatrzymał ją prokurator Martynowicz.
414— Słucham, panie prokuratorze.
415— Uważa pani… Nie wiem, jak to wyrazić… Hm… Jest pani kobietą i to kobietą o powierzchowności… ujmującej. Nie zniósłbym, gdyby z tego powodu w pracy urzędników płci odmiennej mogły nastąpić jakiekolwiek zaniedbania!… Uważam, że powinna pani trzymać ich na odpowiednim dystansie. Rozumie pani, o co mi chodzi?
416— Rozumiem, panie prokuratorze — uśmiechnęła się Alicja, ukazując w rozchyleniu pełnych warg dwa rzędy olśniewających białych zębów.
417Martynowicz spojrzał na nią znad okularów i zaczął przewracać jakieś papiery na biurku.
418— Hm… Tak… To dobrze. I… tego… i nie trzeba się uśmiechać. Zatem pan Modroń — nacisnął guzik dzwonka — panią zaznajomi z tutejszym porządkiem.
419Wszedł woźny i znikł, otrzymawszy polecenie poproszenia pana Modronia.
420— Panie prokuratorze — odezwała się Alicja — jestem pewna, że nie dam panu powodów do niezadowolenia z mojej tu obecności. Chcę pracować, widzę w zawodzie oskarżyciela publicznego szczytne powołanie i całkowicie zdaję sobie sprawę z tego, że jako pierwsza kobieta w tej roli, muszę tym bardziej obserwować jej powagę.
421— Tym lepiej — przytaknął Martynowicz — że porozumieliśmy się dokładnie.
422Zjawił się aplikant Modroń, przedstawił się niezdarnie i niemal nie patrząc na Alicję, gdyż nie miał odwagi oderwać oczu od ust prokuratora. Po każdym zdaniu jego dyspozycji powtarzał automatyczne „Tak jest, panie prokuratorze” i dopiero usłyszawszy ostre „No?!”, zrozumiał, o co chodzi.
423Przeprowadził Akcję do jej gabinetu i nie mogąc pozbyć się dręczącego i — czuł to — ośmieszającego zażenowania, urywanym głosem udzielał fachowych objaśnień. Wyjmował pliki akt, skorowidze, noty, terminarze i mówił bez przerwy.
424Dopiero gdy ona zaczęła mu zadawać krótkie, rzeczowe pytania, nieco ochłonął i ukradkiem przyglądał się jej pochylonej nad papierami głowie. Jednakże, gdy podnosiła nań swe płonące czarne oczy, pośpiesznie rejterował[39].
425— Dziękuję panu — powiedziała po zaznajomieniu się ze wszystkim. — Jeżeli jeszcze będę musiała pana trudzić, znajdę pana w kancelarii, prawda?
426— Tak jest, proszę pani. Moje uszanowanie.
427 428Był to nieduży pokój z jednym oknem, wychodzącym na jakiś szary mur. Popielata farba ścian i żółte meble, składające się z szafy, biurka, stolika do maszyny i kilku krzeseł, robiły wrażenie oficjalnej oschłości i surowości.
429Powoli zdjęła futro i mały czarny kapelusz, wyjęła z torebki wieczne pióro i usiadła przy biurku.
430Nie czuła tak wielkiej emocji, jak pierwotnie przypuszczała. Wprost przeciwnie, była teraz pewniejsza siebie niż zwykle. Wiedziała, że da sobie radę nie gorzej niż inni. Zresztą od niejednego z kolegów miała znacznie lepsze przygotowanie. PrawnikNa uniwersytecie uważano ją za fenomenalnie zdolną, prawo znała świetnie, pochłonęła setki dzieł fachowych, a dzięki doskonałej pamięci zyskała sobie w łódzkim sądzie okręgowym, gdzie odbywała praktykę, przydomek encyklopedii prawniczej.
431W znacznej mierze przyczyniła się do tego jej niestrudzona pasja poznawania wszelkich dziedzin wiedzy mających jakąkolwiek styczność z jurysdykcją[40]. Jeszcze na uniwersytecie ubocznie studiowała chemię, psychiatrię, później w Paryżu uzupełniała swe studia, wreszcie przewertowała historię wielkich procesów i dla wprawy sporządzała akta oskarżenia tak, jak ona postawiłaby je na miejscu tamtych prokuratorów.
432Z jakąż łatwością odkrywała ich błędy i niedopatrzenia, w iluż sprawach, gdzie oskarżeni zostali uniewinnieni, można było dowieść ich winy!
433Dumna była ze swej inteligencji, przenikliwości i siły wewnętrznej, wiedziała, że może nie obawiać się współzawodnictwa mężczyzn. Jakże bardzo nimi gardziła! Jakże wielkie miała prawo ich nienawidzić!
434Zaczęła czytać akta. Istotnie, znalazła je w zupełnym porządku.
435Pierwsze dotyczyły jakiejś drobnej kradzieży i oszustwa, drugie morderstwa bez żadnych poszlak, trzecie fałszowania monet pięciozłotowych[41]…
436Spojrzała na zegarek. Była druga piętnaście. O pół do trzeciej miała naznaczoną oficjalną wizytę u prezesa sądu.
437Złożyła akta, zamknęła szafę i biurko i wyszła na korytarz.
438Gabinet prezesa, jak poinformował ją spotkany woźny, znajdował się w lewym skrzydle gmachu.
439Idąc po schodach i przez nieskończenie długie korytarze, spotykała wciąż urzędników, urzędniczki, masę innych osób i bez trudu spostrzegła, że wszyscy obserwują ją z niesłychanym zaciekawieniem. Udawała jednak, że tego nie zauważa.
440Prezes przyjął ją natychmiast. Mógł mieć około sześćdziesiątki i miał miłą pogodną twarz.
441Wyszedł na jej spotkanie i wyciągnął rękę.
442— Bardzo mi przyjemnie panią poznać. Jestem Turczyński.
443 444— Proszę, niechże pani siada — podsunął jej krzesło — cieszę się, że wymiar sprawiedliwości zyskał nową, a tak utalentowaną współpracowniczkę.
445— Pan prezes jest zbyt łaskawy — powiedziała zdawkowo.
446— Bynajmniej. Słyszałem od pana ministra tyle pochwał dla pani, tyle uznania…
447Podał jej pudełko z papierosami.
448— Dziękuję panu prezesowi, nie palę.
449 450W głosie prezesa zabrzmiało tak szczerze zdumienie, że zapytała:
451— Dlaczego pan prezes przypuszcza, że muszę palić?
452— Będę szczery, jeżeli pani pozwoli. Kobieta, Mężczyzna, PracaNie trzeba być szczególnie bystrym obserwatorem, by zauważyć, że na ogół kobiety obierające sobie zawód właściwy mężczyźnie starają się doń upodobnić w ubiorze, w sposobie bycia. A przyzna pani, że już po kobiecie, która została prokuratorem można się spodziewać co najmniej palenia cygar — zakończył żartobliwie.
453— Słusznie, panie prezesie, ale tylko o tyle, o ile kobieta — jak to bywa najczęściej — wybiera sobie fach tradycyjnie męski właśnie w celu upodobnienia się do mężczyzny.
454 455— Ja zaś przypuszczam, że w tym ich ustosunkowaniu się do kwestii jest mimowolne zaakceptowanie anachronizmu, że tylko mężczyzna jest zdolny być samodzielną jednostką. Schylają tym samym czoło przed szacownym przeżytkiem konwenansu[42], z którym pozornie walczą, a naśladując mężczyzn, po prostu ośmieszają się.
456Prezes spojrzał na nią uważnie.
457— Zaciekawia mnie pani. Przyznać muszę, że po raz pierwszy spotykam się z podobnym punktem widzenia u niewiasty, która właśnie… Czy zechciałaby pani rozwinąć swój pogląd?
458— To wcale nie jest skomplikowane, panie prezesie. Kobieta, Mężczyzna, PracaSądzę, że kwestia płci nie może odgrywać roli w jakimkolwiek zawodzie. Jeżeli nawet chodzi o pracę fizyczną, widzimy u ludu miliony kobiet przystosowanych do niej świetnie.
459 460— Z drugiej strony mężczyźni w pracach, od dawna uznanych za typowo kobiece, bynajmniej nie nabywają cech kobiecych. Widziałam na Zachodzie mężczyzn, dojących krowy, szorujących garnki, cerujących pończochy i tym podobne i wcale nie zauważyłam, by używali pudru, nosili kokieteryjne błyskotki, czy chodzili powiewnym krokiem.
461— Kapitalne! — podniósł brwi prezes Tarczyński. — Zatem pani zdaniem, płeć nie wpływa na rodzaj upodobań i uzdolnień?
462 463— Wpływa tylko sugestia tradycji. Kobieta, PracaJestem głęboko przeświadczona, że kobieta zupełnie dobrze może wykonywać zawód dosłownie każdy, nic nie tracąc ze swej kobiecości. O sile mego przeświadczenia świadczy chyba najlepiej fakt, że obrałam zawód prokuratora.
464— Zadziwiające! I nie obawia się pani, że pełnienie tego zawodu wymagać będzie od pani bezwzględności, surowości, czasem nawet pewnego okrucieństwa?…
465— Kobieta, OkrucieństwoOkrucieństwo, panie prezesie, jest bliższe psychice kobiety niż mężczyzny.
466 467— Tak, to racja. Jednakże nie rozumiem, niech mi pani wybaczy otwartość, nie rozumiem, dlaczego pani została prokuratorem? Istotnie robi pani wrażenie bardzo kobiecej, a u kobiety inteligentnej i świadomej swoich celów decydują zawsze przy wyborze zawodu pobudki ściśle osobiste…
468 469 470 471— Bardzo panią przepraszam — odezwał się prezes — nie miałem doprawdy zamiaru. Niechże mnie pani nie uważa za niedelikatnego natręta.
472— Broń Boże — zaprotestowała żywo.
473— Byłoby mi przykro, gdyby od razu w pierwszym dniu znajomości wyrobiła sobie pani złą opinię o mnie.
474— Pan prezes jest zbyt uprzejmy dla mnie, ale jeżeli chodzi o znajomość, to ja znam pana od dawna. Nie raz i nie dziesięć byłam na procesach, w których pan prezes przewodniczył…
475— Tak?… I jakież pani odniosła wrażenia?
476— Wrażenie… dobroci — odpowiedziała po chwili wahania.
477— O?! To niedobrze — uśmiechnął się z udawanym zmartwieniem — z punktu widzenia prokuratorki musiała mnie pani potępić z kretesem, co?
478Roześmieli się oboje, a prezes rzucił luźno:
479— Swoją drogą w każdym z ludzi tkwi kawałek aktora, chciwego pochwalnych recenzji, nawet w takim starym, bardzo starym prezesie sądu… No, ale ja panią nudzę, o, już po trzeciej — wstał i podał jej rękę. — Bardzo pani dziękuję. Rzadko się miewa tak miłe i interesujące oficjalne wizyty. W każdym razie życzę pani powodzenia.
480— Dziękuję panu, panie prezesie.
481— Pan prokurator Martynowicz jest trochę szorstki, ale zaliczam go do ludzi godnych szacunku. Mam nadzieję, że będzie pani miała dobre stosunki. Do widzenia pani.
482— Do widzenia, panie prezesie.
483Korytarze w powrotnej drodze wydały się Alicji znacznie krótsze. Wizyta u prezesa Turczyńskiego wprawiła ją w doskonały humor. „Za kilka dni będę się tu czuła zupełnie swobodnie”.
484Przed drzwiami swego gabinetu spotkała aplikanta Modronia. Miał dla miej jakieś papiery. Nie przeglądając, schowała je w biurku, nałożyła kapelusz i futro i wyszła.
485Napadało dużo śniegu i obszerny dziedziniec promieniał białością.
486Była w doskonałym usposobieniu, jednakże wystarczył pierwszy rzut oka na ulicę, by czoło jej spochmurniało: po przeciwległym chodniku przechadzał się doktor Czuchnowski i wlepiał swoje okulary krótkowidza w bramę pałacu Paca[43].
487Oczywiście nie zauważył jej i miała wielką ochotę po prostu wyminąć go, chociażby za karę, że przylazł tu wywietrzać swój sentymentalizm starej ciotki. Jednak zatrzymała się, a gdy podbiegł i całując ją w rękę, pochylił swoją szeroką, łysiejącą blond głowę, roześmiała się.
488— Robisz na mnie wrażenie kaczki hodującej kurczęta, to jest: nie, na odwrót, kury hodującej kaczęta!
489— No i jakże, Alu, powiedz, wszystko dobrze?
490 491— Co ty mówisz?! — przeraził się. — Dlaczego?!
492— Dlatego, żeś tu przyszedł. Co za pomysł! Jestem zła na ciebie. Ładna historia! Fatyganci sterczą przed sądem, wyczekując, aż wyjdzie prokuratorka.
493 494— Mój drogi — przerwała — nie jestem pensjonarką[44] ani panną sklepową. Nie znoszę tego. Ładną opinię wyrobią mi te twoje wystawania.
495— Przecie jako twój narzeczony chyba mogę…
496— Ach, mój Władku, dziś instytucja narzeczeństwa straciła już nawet swoje dwuznaczne znaczenie, przynajmniej w opinii ogółu.
497— Poza tym możesz przecie powiedzieć, że jesteśmy spokrewnieni. Ostatecznie…
498— Po pierwsze dziesiąta woda po kisielu, a po drugie, czy ty naprawdę tak mało mnie znasz, że możesz przypuszczać, bodaj przez jedną chwilę, że ja będę się przed kimkolwiek tłumaczyć?!
499Skręcili na Krakowskie Przedmieście.
500— W ogóle, mój drogi, nie znoszę czułostkowości. Już samo to, że pozwoliłeś sobie ma ten wybryk świadczy, że stanowczo nie odpowiadamy sobie usposobieniami.
501— Alu, przecież nie możesz robić mi zarzutów z tego, że chciałem jak najprędzej dowiedzieć się, jak…
502— Właśnie z tego robię ci zarzut. Nie rozumiesz tego?!
503Była już poirytowana i wsiadając do tramwaju, umyślnie takie zajęła miejsce, że Czuchnowski nie mógł z nią rozmawiać o rzeczach intymnych. Gdyby nie zdrowie Julki, kazałaby mu wysiąść.
504— Jakże Julka? — zapytał, pochylając się, Czuchnowski.
505— Z rana miała trzydzieści siedem i pięć. Chciała nawet wstać i iść do szkoły.
506 507— Toteż nie pozwoliłam. Obawiam się o jej nerki. Już po szkarlatynie[45] przed trzema laty omal nie zapadła na nie. A teraz jeżeli to grypa, to też często rzuca się na miedniczki[46].
508 509— Gdzież tam. Znasz ją przecie. Do trzeciej w nocy kuła fizykę.
510— Nie powinnaś ma to pozwalać. Dziewczęta w jej wieku łatwo zapadają na blednicę[47].
511— Mówiłam jej, ale ona ma swój stały argument: matura. Jak zrobi maturę, powiada, będzie miała czas na wylegiwanie się i wysypianie.
512Przy Topolowej[48] wysiedli. Czuchnowski próbował powrócić do przerwanej rozmowy, lecz Alicja z miejsca przerwała.
513— Nie nudź. Wiem, co mi jeszcze mógłbyś powiedzieć, i wcalem tego nie ciekawa.
514Ulica Topolowa wychodziła na lotnisko, iskrzące się różowym w zachodzącym słońcu śniegiem.
515Weszli na trzecie piętro. Alicja otworzyła drzwi z zatrzasku.
516— Nie masz pojęcia, jak kocham to twoje mieszkanko — odezwał się Czuchnowski. — Za każdym razem, gdy tu się znajdę, mam uczucie przybicia do portu.
517— Och, jakież kwieciste porównanie! Ale jeżeli już tak chcesz, to port ten ma za mało doków.
518— Bo to też jest port… kameralny.
519— Alu! Alu! — rozległ się z głębi mieszkania głos dziewczęcy.
520 521— Dzień dobry, panno Julko! — zawołał Czuchnowski.
522 523— Nie pójdę do niej, póki ręce mi się nie rozgrzeją — powiedział.
524— Alu! — krzyczała Julka. — Czy już wpakowałaś kogoś do więzienia?
525— Nie wrzeszcz, bo gardło cię będzie bolało! Zaraz Władek przyjdzie do ciebie. Ja muszę zajrzeć do kuchni.
526SługaW małej kuchence krzątała się stara Józefowa, mrucząc swoje wieczne pacierze. Alicja nie zapytała o nic, wiedziała bowiem, że Józefowa i tak nic nie odpowie, póki danej modlitwy nie skończy. Pogodziła się od dawna z tym zwyczajem staruszki i sama zajrzała do garnków.
527JedzenieZupa pomidorowa była już w porządku, ale sztufada[49] musiała się jeszcze poddusić, licząc na oko, z pół godzinki. Kompot stygł na oknie, a stojące obok talerze z resztką rosołu i kośćmi kury świadczyły, że Julka już jest po obiedzie.
528Alicja weszła do swego pokoju, poprawiła włosy przed lustrem, lekko przypudrowała nos i poszła do Julki.
529Czuchnowski siedział przy niej na łóżku i liczył puls. Julka wyciągnęła wolną rękę i żeby doktorowi nie przeszkodzić, posłała Alicji milczącego buziaka. Wyglądała znacznie lepiej niż rano. Oczy jej błyszczały i miała zarumienione policzki.
530„Jakaż ona śliczna” — pomyślała Alicja, przyglądając się jej promieniejącej twarzyczce półdziecka, półkobiety.
531— Hm… — odezwał się Czuchnowski — panienka nocami nie śpi, a później jest pogorszenie.
532— Ależ ja czuję się świetnie! — zaoponowała Julka.
533— No, jeszcze zobaczymy, co nam termometr o tym powie. Tylko, panno Julko, proszę trzymać dobrze.
534— Smakował ci obiad? — zapytała Alicja.
535— Wyborny!… No więc opowiedz!… Taka jestem ciekawa. Jak cię tam przyjęto? To musieli mieć sensację! No, więc?…
536— Nic nadzwyczajnego. Prokurator przedstawił mnie kolegom, później złożyłam wizytę prezesowi sądu.
537 538 539 540 541 542— Niedobra jesteś, Alu. Zbywasz mnie półsłówkami. I to tak zawsze! Ja ci zawsze mówię o sobie wszystko, wszystko! I co robię, i co myślę, a ty nigdy!… Traktujesz mnie jak smarkatą…
543Alicja z uśmiechem pogładziła kasztanowate włosy dziewczyny.
544 545— No, chociażby to, czy są tam jacy przystojni panowie?…
546— Ho, ho!… — oburzył się doktor. — Co też panienkę interesuje!
547— Też!… — wzruszyła ramionami Julka.
548— Uwaga! — Przytrzymał ją. — Termometr!
549— Więc, wyobraź sobie — powiedziała Alicja — że jest tam jeden taki młokos, aplikant, co wywraca do mnie oczy. Reszta to starsi i poważni ludzie.
550— Och, jestem pewna, że oni wszyscy tam w tobie zakochają się!
551 552Dziewczynka zrobiła do Alicji oko i powiedziała umyślnie żałosnym tonem:
553— Biedny doktorek, będzie usychał z zazdrości.
554Czuchnowski chrząknął i poprawił swoje rogowe okulary, co było tak wymowną ilustracją jego zakłopotania, że Julka pożałowała swej złośliwości i pogłaskała go po policzku.
555— Chyba już można wyjąć termometr — zauważyła Alicja. — Chcę dowiedzieć się, jaka temperatura, bo muszę zdążyć przebrać się przed obiadem.
556Lekarz— Trzydzieści osiem i dwie kreski — sprawdził doktor. — Oto skutki uczenia się po nocach!
557Wydobył z kieszeni lekarską słuchawkę.
558— No, panienko, proszę zdjąć koszulkę i usiąść.
559— Zaczekaj — zatrzymała ją Alicja — nim wyjdę. W sąsiednim pokoju jest zimno i mógłby cię powiew zaziębić.
560Gdy drzwi zamknęły się za nim, Julka powiedziała:
561— Nie gniewa się pan na mnie, doktorku?
562— Ależ za co? No, jazda, moja panno.
563LekarzUsiadła i ściągnęła koszulę.
564Stanowczo nie wyglądała na typ skłonny do gruźlicy. Łagodna spadzistość ramion, prawidłowo osadzona szyja, dostatecznie rozwinięta klatka piersiowa. I dostatecznie dość mięśni. Szczupłość zwykła u siedemnastoletniej dziewczyny.
565Zaczął opukiwać szczyty. Jego dwa palce przesuwały się cal po calu po cieplej jedwabistej skórze, trzeci uderzał w nie jak młotek. Dźwięk był czysty i pełny. Oparł niechcący dłoń na małej jędrnej piersi. Julka drgnęła i zarumieniła się, on jednak tak był pochłonięty badaniem, że tego nie zauważył.
566Opukał plecy i wziął słuchawkę.
567— Teraz posłuchamy, co nam powie stetoskop. Proszę głęboki oddech… tak… teraz znowu… tak… jeszcze… No, doskonale… A jak tam serduszko… Proszę nie oddychać…
568— Wolne — roześmiała się Julka.
569 570 571— Nie rozumiem? — podniósł głowę i spojrzał na nią.
572— Pytał pan, jak tam serduszko, więc powiedziałam, że wolne.
573— Aha — zaśmiał się i dopiero teraz spostrzegł, że ta mała go kokietuje. — Ważniejsze to, że płuca są wolne — dodał.
574Miał przy tym tak speszoną minę, że Julka postanowiła jeszcze bardziej go zmieszać.
575— Doktorku — zaszczebiotała — proszę mi powiedzieć, czy jestem dobrze zbudowana?
576— No, owszem, zupełnie normalnie.
577— Nie, nie o to mi chodzi. Ja pytam, czy ładnie?
578— Eee… nie znam się na tym. Proszę się odwrócić.
579Przyłożył słuchawkę do jej pleców.
580 581— Cicho! Proszę oddychać głęboko… jeszcze… tak… wciągnąć powietrze… dobrze…
582LekarzZłożył stetoskop i schował do kieszeni.
583— Mogę nałożyć koszulkę? — zapytała z figlarną minką.
584— No… można, już po auskultacji[50], ale jeszcze nie wszystko. Proszę się położyć na brzuszku.
585— O, będzie doktorek mnie bić?
586— Należałoby — mruknął i pomyślał, że Julka jest dziś strasznie rozbrykana.
587Odsunął kołdrę i lekko naciskając mięśnie w okolicach nerek, zapytał:
588 589 590 591— Też nie… — jej głos wydobywał się z poduszki, w którą wcisnęła twarz — nigdzie mnie nie boli! Pan chce mnie udusić w tej poduszce.
592— Władku! — rozległ się w sąsiednim pokoju głos Alicji. — Skończyłeś?
593 594— No, więc idź umyć ręce. Obiad na stole.
595 596Julka nakładała koszulę i borykając się z rękawem, zapytała:
597— Więc nie powie mi pan, czy jestem ładnie zbudowana?
598— Powiem co innego — zirytował się — mała zrobi siusiu i napełni tym buteleczkę. Zabiorę do analizy.
599 600— A, doskonale — ucieszył się tym dowodem poskromienia krnąbrnej pacjentki. — Proszę, proszę pokazać języczek.
601 602— No? Jeszcze nie skończyliście? I jakże? — stanęła na progu Alicja.
603— W porządku. Dzięki Bogu nic groźnego, zwykłe zaziębienie i mała grypka. Wczoraj obawiałem się, że może być gorzej. O ile się nie mylę…
604— Dobrze, opowiesz mi przy obiedzie. Idź teraz myć ręce.
605Gdy wyszedł, Alicja usiadła na łóżku Julki, która zarzuciła jej ręce na szyję:
606— Alu! Pojęcia nie masz, co ja wyprawiałam!… A nie będziesz się gniewać?… Wyobraź sobie, kokietowałam doktora! Miał taką głupiutką minę! Zapytałam go, czy jestem ładnie zbudowana… No, nie śmiej się ze mnie!… Alu!…
607 608— Wyobraź sobie, powiedział: „Niech mała zrobi siusiu do analizy!” Jak on mnie traktuje! Oczywiście pokazałam mu język!
609Alicja, śmiejąc się, przytuliła Julkę i ucałowała serdecznie.
610— Nie dokazuj zanadto, kochanie, bo ci gotowa gorączka podskoczyć — powiedziała, wstając.
611— Alu, zaczekaj, muszę ci coś bardzo ważnego powiedzieć, coś strasznie ważnego!
612 613— Nie masz pojęcia, jak ja ciebie kocham! Więcej niż cały świat!
614Alicja zawróciła od drzwi i pocałowała ją w wyciągnięte usteczka.
615Nic nie odpowiedziała. Przecie sama kochała Julkę jak siostrę. Cóż znaczą węzły krwi? Kwestia przypadku i tyle… A ta obca dziewczyna, ta dziewczyna z krwi bardziej obcej, niż można sobie wyobrazić, samą swoją egzystencją przypominająca brata… Głos na przykład ma zupełnie taki jak Paweł… A przecież jest jej najbliższa… Rzeczywiście na całym świecie nie ma nikogo bliższego…
616 617— O wszystkim po trosze, kochanie.
618— A zupa stygnie! — rozległ się z drugiego pokoju głos Czuchnowskiego.
619Rozdział 4
620Akta sprawy Waleriana Traczyka miały wiele braków. Policja nie zadała sobie trudu odszukania owej kobiety, która zaalarmowała nocnego dozorcę, nie zdjęto odcisków palców z elektrycznej latarki, którą niewątpliwie w chwili popełnienia zbrodni miał w ręku przestępca, a sędzia śledczy uznał za wystarczające alibi dla Wieczorka świadectwo jego siostry.
621Sporządzenie aktu oskarżenia na tych podstawach byłoby po prostu niechlujstwem.
622Podprokurator Alicja Horn zadecydowała odesłanie sprawy celem uzupełnienia śledztwa, skończyła pisanie i odłożyła pióro.
623 624Pracowała dziś bez wytchnienia, niemal nie podnosząc głowy znad stosu papierów. Roboty było bardzo dużo. Zaledwie minął tydzień czasu, gdy pierwszy raz usiadła przy tym biurku, a już zupełnie dobrze orientowała się we wszystkim.
625Martynowicz ani razu nie zrobił najmniejszej zmiany w jej decyzjach, Modroń mówił, że wiceprokurator Mesner miał się o niej wyrazić: „Ależ to urodzony prokurator!”. Nie cieszyła się tym zbytnio. Wiedziała, że tak będzie. Również i stosunki — jak przewidywała — ułożyły się dość normalnie. Nie przestała jeszcze być w sądzie osobliwością i tematem rozmów, jednak nie patrzono już na nią jak na raroga.
626„Niech poczekają — myślała — aż wystąpię przed sądem! Wtedy im pokażę, co potrafi podprokurator Alicja Horn!”
627Na razie nie zanosiło się na to, jednakże w przyszłym tygodniu mogła wypłynąć sprawa Kwiatkowskiego i trzeba było pomyśleć o todze i birecie[51].
628Zamknęła biurko i zatelefonowała do domu. Odezwała się Julka. Siedzą z doktorkiem i czekają, są strasznie głodni.
629— Jedzcie obiad — powiedziała Alicja. — Mam jeszcze sprawunki na mieście i spóźnię się. A teraz poproś doktora… Dobrze, dobrze… poproś… Dzień dobry, Władku… No co? Byłeś u profesora Brunickiego? Hallo! Tylko nic więcej nie mów, jeżeli jest tam Julka. Odpowiedz po prostu: tak lub nie… No dobrze. Jedzcie obiad… Co? Oj, jakiś ty nudny!… Proszę, byście jedli. Przyjadę za pół godziny, może za trzy kwadranse. Do widzenia.
630Wychodząc z sądu, spotkała prezesa Turczyńskiego. Zatrzymał ją w bramie.
631— No i jakże się pani pracuje?
632— Dziękuję — odparła wesoło — wybornie.
633— Martynowicz jest panią… ale proszę o dyskrecję!… jest panią zachwycony.
634— O?! Nie wyobrażałam sobie, by pan prokurator był zdolny do zachwytów.
635— Jakże! Gdy zapytałem go o panią, dał upust swemu entuzjazmowi w wyrazach: „Hm… owszem…”
636 637— Upewniam panią — dodał prezes — że jak na Martynowicza to bardzo dużo.
638Pożegnała prezesa niemal serdecznie i wstąpiła do sklepu kupić togę i biret. Pomimo jej dużego wzrostu toga była za obszerna, wzięła ją jednak i pojechała na Kruczą[52] do krawcowej, u której i tak miała być dzisiaj dla przymierzenia sukni wieczorowej.
639— Skróci pani tę togę o jakieś osiem centymetrów i rękawy trzeba zwęzić.
640Krawcowa z nabożeństwem napinała szpilki.
641— Do twarzy mi w tym? — zapytała Alicja, nakładając biret.
642— Ach, proszę szanownej pani! — klasnęła w ręce krawcowa. — Świat jeszcze nie widział takiego prokuratora! Skazańcy z radością będą szli na śmierć!…
643Rzeczywiście, przyjrzawszy się sobie w lustrze, Alicja wyraziła zadowolenie. W tej czerni z wąskim czerwonym oblamowaniem wyglądała wyśmienicie. Kontrast niemal złocistych włosów i soczystej świeżej cery z powagą stroju dawał efekt nieprzeciętny.
644— Odeśle mi to pani do domu — powiedziała, żegnając się i spoglądając na zegarek.
645Wzięła taksówkę. Rzadko pozwalała sobie na takie wydatki, chociaż teraz, gdy do jej renty przyłączała się skromna pensja podprokuratora, właściwie mówiąc, miała budżet swój pokryty ze znaczną nadwyżką.
646Już na schodach usłyszała głos gramofonu.
647Naturalnie! Jakżeby Władek nie wyzyskał jej nieobecności, żeby nie puścić gramofonu. Właściwie mówiąc, nic nie miała przeciw gramofonom, ale nie przepadała za ich „muzyką”. Jakże śmieszną minę miał doktor, gdy przydźwigał go wtedy, gdy ona, Alicja, wydrwiła bezceremonialnie pomysł robienia jej prezentów w ogóle, a już takich w szczególności. Tak był speszony! Biedny poczciwiec zdobył się wówczas na przebiegłość i usprawiedliwiał się tym, że to prezent dla Julki.
648Wybiegli na jej spotkanie. Gramofon oczywiście umilkł w połowie jakiegoś „koooocham”, Józefowa sprzątała ich nakrycia.
649— Wiesz, Alu, dostałam dziś z trygonometrii piątkę! — przywitała ją Julka.
650— Jak się macie. Bardzo się cieszę, a z historii cię nie pytano?
651— Wyobraź sobie… nie, nie pytano… ale wyobraź sobie, Wacka Ruszczewska rzuca budę[53], nie robi matury i… zgadnij?
652 653— Wy-cho-dzi za mąż!!! Za tego pulpecikowatego bruneta, co zawsze na nią czekał pod szkołą.
654Czuchnowski chrząknął znacząco. Alicja uśmiechnęła się.
655— Wcale nie ładny — trzepała Julka — ale dość taki sobie bubek. I ma samochód, sześciocylindrowego Steyera, tylko że limuzyna, co za przyjemność? Prawda? Ale Ruszczewskiej będzie w nim do twarzy, bo ma zielone oczy, a wóz zielony. Wszyscy mówią, że robi karierę.
656 657— Nie, no przecież Wacka, bo on w ogóle jest bogaty.
658 659— Nie będę opowiadała — obraziła się Julka.
660Alicja ucałowała ją w oba policzki.
661— No już dobrze, dobrze. Chcę tylko żebyś wyrażała się dokładnie.
662— Ja tam nie mam zamiaru być prokuratorem — wzruszyła ramionami.
663Józefowa przyniosła zupę i Alicja usiadła przy stole.
664— A czymże panna Julka chce być? — zagadnął Czuchnowski.
665— Po pierwsze nie czymże, a kimże, chcę żeby pan wyrażał się dokładnie, a po drugie nie myślałam jeszcze o tym. Mam czas.
666Była trochę skwaszona i gdy tylko Alicja skończyła obiad, oświadczyła im, że musi zasiąść do robienia lekcji.
667Zostali sami. Doktor chciał już zacząć mówić, lecz Alicja go zatrzymała.
668— Zaraz. Przejdźmy do mego pokoju. Julka mogłaby słyszeć.
669Bardzo lubił ten pokój, w którym tak rzadko miał sposobność bywać, pokój tak niespodziewany w tym wprawdzie ładnym i wygodnym, lecz jakimś nieco sztywnym mieszkaniu. Tam wszędzie panowały barwy jasne i wszystko zdawało się lśnić, tutaj ciemnoczerwone tapety i miękkie o płynnych liniach meble, wspaniale szeroki tapczan i gruby dywan, pokrywający podłogę, a nawet dość silny zapach perfum. (Alicja sama przecie nigdy się nie perfumowała!).
670Nieraz zastanawiał się nad tym. Nie umiał sobie sprecyzować wrażeń, ale wydawało mu się, że powierzchowność i sposób bycia Alicji są jak tamte pokoje, a jej wewnętrzne życie może całkiem inne, może takie jak ten.
671Lubił ten pokój, ale swobodniej czuł się u Julki czy w jadalnym, a nawet w przedpokoju.
672— Byłem u profesora Brunickiego w klinice uniwersyteckiej.
673 674— Tak. Przypomniałem mu, że słuchałem jego wykładów jeszcze za czasów jego docentury. Był bardzo uprzejmy. Kazał zaraz przynieść książki i szukaliśmy razem. Otóż Paweł Horn po raz ostatni był wypisany z kliniki psychiatrycznej przed trzema laty.
675 676— Do zakładu w Tworkach[54].
677 678— Profesor Brunicki nie mógł sobie z początku przypomnieć o kogo chodzi, ale przeczytawszy historię choroby, przypomniał: „Tak, tak — powiedział — już wiem. Rzeźbiarz, no to była sprawa przesądzona. Zdecydowany morfinista…”
679— Morfinista?!… — cicho spytała Alicja.
680— Tak, ale to nie wszystko, to dałoby się wyleczyć, gdyby, jak powiada profesor Brunicki, nie kontuzja czaszki.
681— Więc i ta kontuzja odzywała się?
682— Tak — kiwnął głową Czuchnowski — bardzo silnie. Paraliż częściowy, zaburzenia zmysłowe, anestezja[55] nerwów. Musiano czasami stosować sztuczne oddychanie…
683Alicja wstała i przeszła przez pokój.
684— Nie pytałeś Brunickiego o przyczyny choroby?
685— Pytałem. Chodziło mi w tym o Julkę. Profesor powiada, że stanowczo żadnych obciążeń dziedzicznych nie było. Kontuzja na froncie była, jego zdaniem, źródłem choroby, porażenie zaś niektórych ośrodków nerwowych wpłynęło na rozwój psychastenii[56], a stąd morfinizm. Tedy[57] jasną jest rzeczą, że choroba jest zupełnie indywidualna i że jego siostrze, dzięki Bogu, nic nie grozi.
686— Dzięki Bogu — powtórzyła Alicja.
687— Czy Paweł żyje jeszcze — ciągnął Czuchnowski — profesor Brunicki nie wie. W każdym razie już przed trzema laty, gdy go wysyłał do zakładu w Tworkach, stan był beznadziejny… Kwestia miesięcy lub nawet tygodni…
688Alicja oparła głowę na ręku i znieruchomiała. Doktor chciał zapalić papierosa, lecz zdawało mu się, że teraz nie wypada. Patrzał na ścianę, na której rozwieszony był szal, wyobrażający centaura[58] o wzniesionym ogonie i Amazonkę[59], której szerokie lędźwie gniotły boki wierzchowca, stojącego dęba. Możliwe, że było to jako dzieło sztuki piękne, lecz Czuchnowskiego uderzyła w tym jakaś po prostu nieprzyzwoitość. Nie dlatego, że Amazonka była naga, ale w ogóle.
689— Głupota jest największą zbrodnią — powiedziała jakby do siebie Alicja i wstała.
690— Cóż — dodała po chwili — świat żyje głupotą. Nie wszyscy chwytają za rewolwer. Niektórzy, jak Paweł, popełniają samobójstwo… Gardzę nimi, nienawidzę ich!… Topielcy, co idąc na dno, wpijają się w dusze innych, by ich też pociągnąć…
691Położyła rękę na ramieniu Czuchnowskiego i zacisnęła palce.
692— Ale są tacy, którzy się wciągnąć nie dadzą. Myślisz, że mam dla Pawła współczucie? Może litość? Nie, po stokroć nie, tylko nienawiść za niego i za siebie, i za nasze zmarnowane szczęście…
693— Owszem, rozumiem ciebie… — zaczął niepewnym tonem Czuchnowski.
694— Nie rozumiesz! Nie możesz zrozumieć, by ktoś potrafił zrobić tragedię z niepopełnionej winy kochanej i kochającej kobiety, by zdając sobie sprawę z bezpodstawności, z głupoty swoich pretensji do losu, druzgotał życie sobie i jej, by z krzywdy, jaka spotkała ją w dzieciństwie, z krzywdy, ze zwykłej krzywdy, wyciągnąć obłędną żądzę zniszczenia najlepszych, najpiękniejszych uczuć. O!… Nigdy mu tego nie przebaczę! Nigdy!…
695Jej oczy wbijały się w oczy Czuchnowskiego, zdawała się do niego mówić, on jednak odczuwał, że jest tylko przypadkowym świadkiem tego wybuchu.
696— Ani razu — odezwał się cicho — nie wspominałaś mi, dlaczego właściwie rozeszliście się z Pawłem?
697 698 699— Nie mówiłaś nigdy, dlaczego rozeszliście się z Pawłem.
700— Rozeszliście się? — zapytała z ironią. — Nie, mój poczciwy przyjacielu, nie rozeszliśmy się. Porzucił mnie! Słyszysz?! Porzucił! Zaraz nazajutrz! Po jednej jedynej nocy, strasznej nocy!…
701Zakryła twarz rękoma i pochyliła głowę.
702Doktor siedział bezradny. Mój Boże! Życie oddałby za to, gdyby mógł wyrwać z niej ten ból, którego tajemnicy nie znał. A pytać więcej nie śmiał.
703— Przeklęty, niech będzie przeklęty! — wymówiła przez zaciśnięte zęby.
704— Alu! Alu! Uspokój się! — prosił Czuchnowski. — Pomyśl, może on już nie żyje…
705— Więc niech pamięć jego będzie przeklęta!
706— Alu zapomnij o nim. Zobaczysz, znajdziesz wtedy, z czasem, przebaczenie w sobie… Masz teraz mnie…
707Niespodziewanie podniosła nań oczy i roześmiała się nerwowo:
708 709Czuchnowski skurczył się w sobie. Tyle lekceważącej pobłażliwości brzmiało w jej głosie.
710— Oczywiście, mam ciebie — mówiła, nie zmieniając tonu. — Zapewniam cię, że wystarcza mi to w zupełności. Kobieta, Młodość, Miłość, WłasnośćAle wyobraź sobie, że kiedy Pawła spotkałam, miałam lat dziewiętnaście. Wówczas jeszcze, mój drogi, byłam niemądra, byłam tak niemądra, jak wszystkie kobiety, wówczas wierzyłam, że szczęściem moim nie jest mieć kogoś, lecz należeć do kogoś, być jego własnością. A teraz… mam dwadzieścia osiem lat, zrewidowane poglądy, no i… ciebie.
711 712— Tak, drogi Władku, pod dobrym adresem skierowałeś swoje pocieszenie. Ale ostrzegam cię przed zwracaniem się z tym do innych kobiet, które jeszcze nie wyzbyły się… ambicji niewolnictwa.
713Była znowu opanowana i spokojna.
714— No, ale do rzeczy. Tedy Profesor Brunicki nic nie wie o panu Pawle Hornie?
715— Nic poza tym, że umieszczony został w zakładzie w Tworkach.
716— Spodziewam się, żeś napisał do zarządu zakładu z zapytaniem?
717— Tak, zaraz po wyjściu z kliniki wstąpiłem na pocztę i wysłałem list. Na odpowiedź podałem swój adres, bo sądziłem, że byłoby ci przykro…
718— Wszystko jedno — wzruszyła ramionami — zresztą nie mnie przecie zależy na pośpiechu.
719— Jesteś dziś bardzo niedobra dla mnie, Alu — powiedział po cichu.
720Pogłaskała go po łysiejącej głowie.
721— Widzisz — uśmiechnęła się — to dla równowagi ty jesteś dla mnie za dobry. Aha! Dzwonił do mnie twój przyjaciel…
722 723— Łęczycki. Umówiliśmy się, że pójdziemy do teatru na Shawa[60], a później na kolację do „Savoyu”. Musisz więc pójść do domu przebrać się.
724Czuchnowski zrobił płaczliwą minę.
725— Znowu! Już trzeci raz w tym miesiącu! Ja tak nie znoszę knajpy!
726 727— Jak to mogę? Nie mogę. A pomyśl tylko: ty z rana masz sąd, ja szpital, Łęczycki swoją kancelarię. Znowu zaciągnie się do drugiej, czy trzeciej…
728— Oj, jakiś ty nudny. Patrz, już za dwadzieścia siódma. Spóźnisz się do teatru.
729 730 731— Nie — potrząsnęła głową — spotkamy się w westybulu[61]. Kup bilety w jakimś szóstym rzędzie. Tylko bądź łaskaw pamiętać, że ja płacę za siebie.
732Nie odprowadziła go do przedpokoju, lecz wprost poszła do Julki.
733Dziewczyna podniosła znad książki uśmiechnięte oczy.
734 735 736Julka wstała i przeciągnęła się.
737— Trochę jestem zmęczona. Tak sobie myślałam, że po maturze, jeżeli ty dostaniesz urlop, pojedziemy na przykład na Hel! To byłoby cudownie. Jeszcze nigdy nie widziałam morza.
738— Zobaczysz je jeszcze nie raz — przytuliła ją Alicja.
739— Na wsi też przyjemnie, ale u obcych… Jaka szkoda, Alu, że ani ty, ani ja nie mamy krewnych na wsi.
740— W ogóle nie mamy nikogo — powiedziała Alicja — jesteśmy same.
741Dziewczyna przytuliła się do niej mocno.
742— Mnie to wystarcza, Alu, mnie naprawdę to wystarcza, to jest bardzo dużo.
743Rozdział 5
744Wentylatory huczały ogłuszająco, przez rozsunięte zasłony okien sączyło się mgliste światło grudniowego poranka.
745Kelnerzy poprzebierali się już w swoje marynarkowe ubrania, tylko barman, chudy pan Grabowski paradował jeszcze za ladą amerykańskiego baru w malowniczym stroju kowbojskim z jaskrawą chustką na szyi. Zamykał szafki i szuflady, pobrzękiwał kluczami, zsuwał zręcznie brudne szklaneczki i kieliszki do dużej blaszanej wanienki, trzymanej przez pyzatą pomywaczkę w białym kitlu. Pomocnicy portiera zabrali się z rozmachem do porządkowania, zsunęli stoliki i pokryli je wkrótce rogatym lasem odwróconych do góry nogami fotelików.
746Dziewczęta już się rozeszły. Na wysokim stołku przy barze siedziała sama panna Kazia (signorita[62] Fiametta — tango akrobatyczne) i pudrowała autentyczny argentyński nosek. Nie spuszczała jednak oka z korytarza, a właściwie z oszklonych lagrowym szkłem drzwi, na których przybita była tabliczka „Dyrekcja”. Już od kilku dni narażała się przez to na żarciki i kpinki całego personelu, jednak nie dawała za wygraną.
747I teraz kelnerzy, nakładając palta i rzucając swoje stereotypowe „szanowanie”[63], zerkali na nią porozumiewawczo, a barman zapytał:
748— Panno Kaziu, czy mi się zdaje, czy pani czeka na tramwaj?
749— Co? Na tramwaj? A to pan Zygmunt nie wie, że tramwaj z mądrymi rozbił się i wszyscy nogi połamali? — odcięła się z miejsca.
750— Ja tam nie jeżdżę z mądrymi. Nogi mam całe.
751— To widać — powiedziała znacząco.
752Grabowski nie mógł jednak dać się „zjeść”. Brzęknął kluczami i zareplikował:
753— Widać, nie widać, a pani, panno Kaziu to faktycznie marzenia ściętej głowy, można powiedzieć. Już znaliśmy takich, co gwiazdy po niebie łapali, a jak co do czego, to szlus[64] i żadnej perspektywy, można powiedzieć!…
754Nagle drzwi w korytarzu otworzyły się i wybiegł kasjer Justek.
755— Panie Grabowski! Pan dyrektor prosi.
756 757Wytarł ręce serwetą, wyciągnął z szuflady szczelnie zapisany arkusik i zapukał do drzwi.
758Krótkie „wejść” i znalazł się w gabinecie.
759Dyrektor oczywiście siedział na biurku. Zawsze tak: albo na biurku, albo na parapecie okna, albo na wałku sofy. Właściwie nie wiadomo, po co przy biurku stał fotel. Od chwili nabycia „Argentyny” przez Winklera nikt go jeszcze nie widział siedzącego w tym fotelu.
760Teraz palił papierosa i kiwając nogą, słuchał sprawozdania kipera[65]:
761— …dwadzieścia sześć węgierskiego, jedenaście malagi, sto czternaście Cordon Rouge, dwie Cordon Vert, trzydzieści siedem Clicot i osiem Cristal…
762Panna Tecia, szybko przesuwając wałek maszyny[66], odstukiwała wymieniane przezeń cyfry w odpowiednich rubrykach.
763— To wszystko, stary? — zapytał dyrektor.
764— Daj Boże co dzień tyle — roześmiał się kiper.
765Dyrektor uderzył go po ramieniu.
766— Furda[67], bracie, zobaczysz, wyciągniemy jeszcze dwa razy tyle! No, panie Grabowski, jakże tam?
767— Pirwsza klasa, panie dyrektorze, siedem tysięcy dwieście czterdzieści trzy!
768— Rozpijasz pan ludzi, niech pana drzwi ścisną! No, wal pan na maszynę.
769Odwrócił się i podszedł do dużego stołu, na którym piętrzyły się stosy banknotów, plon dzisiejszej nocy. Kasjer Justek segregował je z niezwykłą wprawą i układał po sto sztuk.
770— Powinno być trzydzieści dwa z pagórkiem[68] — powiedział dyrektor.
771— Będzie — lakonicznie potwierdził kasjer i pomyślał: „Jak teraz zupełnie inaczej się pracuje, wszystko wiadomo, żadnych kłótni… Ma łeb do interesu!”
772Tymczasem Grabowski skończył i ukłoniwszy się, wyszedł. Maszynistka wyjęła z Royala[69] gotowy arkusz i podała dyrektorowi.
773— Czy nie będę po południu potrzebna? — zapytała, spuszczając oczy.
774Drucki obejrzał się, a widząc, że Justek ich nie widzi, pogładził ją po śniadej buzi.
775— Nie, mała, dziękuję — powiedział z uśmiechem — tylko wykaz pani zrobi.
776— No, to do widzenia, panie dyrektorze — westchnęła panna Tecia.
777— Dobranoc, mała, proszę spać dobrze i niech się aniołki przyśnią!
778Wspięła się na palcach i pocałowała go w usta, akurat w chwili, gdy Justek podniósł głowę.
779Zaczerwieniła się i wybiegła. Przechodząc koło baru zmarszczyła brwi: „Ta małpa Kazia zawsze tu czatuje. Obrzydliwa kokota[70]!”. Postanowiła nazajutrz wypytać portiera, czy dyrektor wyszedł z nią, czy sam.
780A Drucki jeszcze nie myślał o wyjściu. Najpierw sprawdził wraz z Justkiem kasę, później pożegnał go, otworzył pancerną szafę i poukładał pieniądze.
781Zdawał sobie sprawę z ryzyka, jakie wynika z trzymania w interesie tak dużej gotówki. Cała służba o tym wie, a pokusa robi złodzieja. Cóż mógł na to poradzić? Banki otwierają się dopiero o dziewiątej, nie mógł zaś od siebie wymagać wyrzekania się dwóch godzin z tej i tak niewielkiej porcji sześciogodzinnego snu, na jaki sobie pozwalał.
782Później oczywiście będzie lepiej, ale teraz, na początku, musi sam wszystkiego dopilnować. Trzeba ludzi nauczyć porządku, wprowadzić z jednej strony surowy rygor, a z drugiej zachęcić wszystkich do pracy.
783Schował klucze do kieszeni i wyszedł na korytarz. Najpierw zajrzał do kuchni, gdzie kończono właśnie szorowanie blach i zmywanie naczyń, wszedł do piwnic, by zobaczyć, czy wszystko jest pozamykane, zgromił gospodynię za niezgaszenie światła w lodowni i pochwalił za zmniejszenie się liczby tłuczonych szkieł.
784Pogawędził z kuchcikami, uszczypnął w policzek tęgą kawiarkę i poszedł na salę. Wentylatory już zamknięto, kurze były starte. Służba wielkimi płachtami płótna pokrywała meble.
785— A ty, mała, czego tu jeszcze siedzisz? — zdziwił się, ujrzawszy Kazię.
786— Ja, ja… tego — zająknęła się — ja czekałam…
787 788 789 790Signorita Fiametta milczała. Drucki doskonale wiedział, o co jej chodzi, lecz umyślnie zapytał:
791 792 793Była bardzo ładna i miała coś pikantnego w małych ruchliwych chrapkach. A że swoje tango akrobatyczne tańczyła prawie nago, wiedział, że była wspaniale zbudowana i wygimnastykowana jak cyrkówka.
794Jeżeli dotychczas nie zainteresował się nią, to tylko dlatego, że wszyscy mówili, że Kazia żyje z fortancerzem[71] Izmaiłowym, a przy tym sam był bardzo zajęty.
795 796— Eee… pan dyrektor udaje, że nie wie…
797— Że czego nie wiem? — drażnił ją Drucki.
798— No, że pan dyrektor mnie się podoba…
799 800— Ja wiem, że pan dyrektor wszystkim bardzo się podoba. Przecież nie potrzebuję tego mówić. Połowa tych bab, co teraz drzwiami i oknami walą do naszej budy, to wszystko dla pana dyrektora.
801 802— Niech pan dyrektor nie śmieje się ze mnie, pan sam wie, że kobiety na pana lecą…
803 804 805Znowu zaśmiał się, chociaż nieco zaskoczyła go ta prosta odpowiedź.
806— I niech pan nie myśli, że lecę na pańskie pieniądze — wydęła pogardliwie wargi — forsy to ja mogę mieć jeszcze więcej niż mnie potrzeba… Pan dyrektor sam widzi, że najbogatsi goście rozbijają się o mnie. Ale pan mnie się tak podoba, bo pan jest morowy[72] chłop i w ogóle…
807— Uważaj, mała, bo mnie wbijesz w dumę. No, pogadamy jeszcze kiedy o tym, a teraz czas spać.
808 809— Nie podobam się panu — powiedziała cicho.
810— Ale cóż znowu, tylko trzeba iść spać, późno już.
811 812— Panie dyrektorze, niech pan do mnie pojedzie na śniadanie.
813— Ale mnie czas do łóżka, moja mała.
814— U mnie też jest łóżko, panie dyrektorze!… No, panie dyrektorze.
815Był naprawdę nieco zmęczony i trochę go zirytowała natarczywość tej tancerki. Dlatego powiedział złośliwie:
816— Że jest, to wiem, ale czy czasem nie zajęte?
817Natychmiast puściła jego rękę i odwróciła głowę.
818— Ot, jak… — szepnęła — cóż… wolno panu tak mi napluć w oczy… wolno… jestem taka, że ze mną tak należy…
819 820— Sza, mała — powiedział — nie chciałem ci nic przykrego mówić, zażartowałem, no już, uśmiechnij się, no szybko! Dobra jest! A jeżeli mnie jutro zaprosisz na śniadanie, to chętnie przyjadę. Bardzo chętnie! Ale dziś nie mogę. No, pa, mała!
821Pogładził ją po policzku i odwrócił się.
822— Jaworek! — krzyknął. — Moje futro!
823Od drzwi jeszcze kiwnął dłonią uśmiechniętej Kazi i wyszedł.
824Mróz był tęgi, śnieg chrzęścił pod nogami. W taksówce, do której wsiadł Drucki na rogu Szpitalnej, zawarczał motor i szofer stracił dobre trzy minuty, zanim wóz ruszył.
825W hotelu było, jak co dzień o tej porze, jeszcze zupełnie cicho. Drucki wziął letnią kąpiel, wytarł się ostrymi ręcznikami, aż się zaróżowiła skóra, wypił kieliszek koniaku, nastawił budzik na dwunastą i położył się do łóżka.
826Zasnął natychmiast. Jego zdrowy organizm działał sprawnie na rozkaz i po pięciu godzinach pokrzepiającego snu z równą łatwością gotów był do życia najbardziej intensywnego.
827W ciągu godziny załatwił się z goleniem, myciem i garderobą i zadzwonił do Załkinda:
828 829— A kto mówi? — zapytał kobiecy głos.
830 831Odpowiedzią na to był wielki pisk w słuchawce.
832„Cóż u licha” — pomyślał Drucki.
833— Kapitanie! Kapitanie! — wołał radosny głos kobiecy. — To ja! Luba! Dzień dobry, drogi kapitanie! Jakże się cieszę!
834— Pani Luba?! Aha! To świetnie! Dziś pani przyjechała?
835— Dziś, dziś rano, drogi kapitanie! Borys, Borys! Kapitan dzwoni! Co za szczęśliwy przyjazd, kapitanie, to dla mnie dobra wróżba: pierwszy telefon, jaki odebrałam, to od pana! Właśnie od pana!… Popatrz, Borys, jakie szczęście! Myślałam, że z radości zwariuję, jak tylko dowiedziałam się, że pan przyjechał do Polski!…
836W słuchawce rozległ się głos Załkinda:
837— Ona mi nie chce słuchawki oddać, co pan, kapitanie, wyprawiasz z moją rodzoną żoną!
838— Niech pan zaraz przyjeżdża do nas, natychmiast niech pan przyjeżdża! — krzyczała Luba.
839— Teraz nie mogę, moi kochani, ale na szóstą, siódmą oczywiście przyjadę. Jakże zdrowie, pani Lubo? Pomogła Krynica[73]?
840— Ach, co tam zdrowie, żebym ja wiedziała, że kapitan jest w Warszawie, to więcej mnie pomogłoby niż Krynica. I pana widywałabym, i zdrowa byłabym, i po czterdzieści pięć złotych dziennie nie płaciłabym za pensjonat i kurację. Kobieta, UrodaAle pan mnie nie pozna, ja teraz to już stara baba, dzieciata baba, ja tak zbrzydłam od naszych amerykańskich czasów, że pan mnie nie pozna…
841— Nieprawda — wtrącił się znowu głos Załkinda — nic nie zbrzydła, jeszcze wyładniała…
842— Oj, co ty mówisz, Borys! Niech pan jego nie słucha, bo pan będzie myślał, że ja nie zeszpetniałam, i jeszcze się rozczaruje. A pan jeszcze mego małego nie widział, mojej pociechy najsłodszej!…
843Wreszcie Załkind zdobył słuchawkę i Drucki mógł mu powiedzieć, że kasa wczorajsza znowu podskoczyła, że interes idzie doskonale i że za miesiąc „Argentyna” będzie na pewno najpopularniejszym nocnym lokalem stolicy.
844— Żeby pańskie słowa w złoto się zamieniły, kapitanie — odparł Żyd — a nawet nie potrzebują się zamieniać, bo co one innego, jak właśnie najczystsze złoto?
845Spojrzawszy na zegarek, Drucki szybko pożegnał Załkinda i wybiegł na ulicę.
846Kazał jechać na plac Unii Lubelskiej, skąd o trzy kroki było do Uniwersyteckiej Kliniki Psychiatrycznej.
847— Czy zastałem pana profesora Brunickiego? — zapytał odźwiernego.
848— Owszem. A pan prywatnie czy względem…
849 850Odźwierny zawołał chłopca i Drucki dał mu swój bilet wizytowy.
851Po chwili profesor sam wyszedł na korytarz.
852 853 854— Przyszedłem, Karolu, oddać ci mój dług i podziękować za pożyczkę. Pozwolisz? Czy może jesteś zajęty?
855 856Profesor przyjrzał się mu uważnie.
857— Widzę, że prędko dałeś sobie radę w Warszawie. Powodzi się nieźle?
858 859— Dziękuję ci. Dobrze. Jestem współwłaścicielem „Argentyny”.
860— Argentyny? Co to takiego? Firma?
861 862— Człowieku! Gdzie ty mieszkasz? Przecie wszystkie pisma pełne są ogłoszeń „Argentyny”, na ulicach mamy kilkanaście reklam świetlnych, tysiące plakatów!… „Argentyna” to nocny lokal, bar, dancing…
863— Aha! Nie wiedziałem. Nigdy nie bywam w restauracjach, a tym bardziej w nocnych.
864 865 866— Jak to rozumiesz? — zapytał profesor.
867— Po prostu. Wyglądasz na piekielnie wyczerpanego, znużonego, zdenerwowanego do ostatnich granic. Nie można przecie żyć samą pracą. Jako psychiatra wiesz najlepiej, że rozrywki są równie konieczne…
868 869 870 871 872— Rozumiem cię — rzekł po chwili — rozumiem raczej twoją niechęć, twój brak zainteresowania dla zabaw ludzi przeciętnych…
873— Przeciętnie szczęśliwych — poprawił profesor i gorzki uśmiech wykrzywił mu usta.
874— A jednak — upierał się Drucki — jednak stanowczo cię namawiam: spróbuj. Chyba nie wątpisz, że jestem dla ciebie więcej niż życzliwy?
875Profesor Brunicki spuścił głowę.
876 877Tyle było męczarni w jego głosie i postaci, że Drucki uczuł w piersiach niemal fizyczny ból.
878— Karolu! — zawołał. — Karolu! Kochany przyjacielu! Och, żebym umiał wyrwać z ciebie to straszne cierpienie! Pół życia oddałbym za to!
879 880— Tak, tak i ja tak myślę — powiedział z błyskiem w oczach — i ja myślę, że powinieneś mi dopomóc!
881 882 883 884— Możesz, Bohdanie, możesz i powinieneś mnie pomóc.
885 886 887— Jest tylko jedno lekarstwo na moją tragedię: odpowiedź, odpowiedź nauki, potwierdzająca odpowiedź. Dla zdobycia jej gotów jestem na wszystko… Rozumiesz? Na wszystko, nie wyłączając nawet… zbrodni!
888 889— Nie dam ci jeszcze teraz żadnych bliższych wyjaśnień. Chcę tylko wiedzieć, czy byłbyś gotów na ryzyko…
890Drucki ze zdumieniem patrzał mu w oczy.
891— No, słowem, czy potrafiłbyś popełnić…
892 893— Więc tak — wyszeptał profesor — zbrodnię.
894Drucki włożył ręce w kieszenie spodni i wstał. Na jego czole nabrzmiały grube sznury żył. Brwi się ściągnęły.
895— Milczysz? — zasyczał profesor. — Widzisz, milczysz, tak wygląda twoje „pół życia”… Cha… cha… cha… Potrafisz wciąż ocierać się o kodeks karny, ale teraz…
896— Dość! — przerwał Drucki. — Przestań. Masz moją rękę.
897Profesor łapczywie uchwycił obu rękoma dłoń Druckiego.
898 899 900— Jeszcze nie teraz — powiedział Brunicki — lecz wkrótce cię będę potrzebował. Nie pytaj o nic.
901— Jak chcesz. Wiedz tylko, że nie cofnę się. Masz mnie do swojej dyspozycji.
902 903— Hallo — odezwał się profesor.
904 905 906 907— Nie, mnie to nie jest potrzebne. Ale niech pan zadzwoni do doktora… zaraz, mam tu gdzieś jego kartę wizytową… a, jest. Niech pan zadzwoni do doktora Władysława Czuchnowskiego. Telefon sto osiemdziesiąt siedem dwadzieścia siedem. Będzie panu wdzięczny.
908 909— Nie, zresztą nie wiem. Niech pan po prostu powie, że otrzymaliśmy informacje, że ten… no, jakże… Horn umarł.
910 911— Dobrze. A jeżeli chce wiadomości bardziej szczegółowych, niech się sam do nich zwróci. Do widzenia. Dziękuję panu… Zaraz, zaraz… niech pan jeszcze wyjrzy przez okno, czy już jest mój samochód przed kliniką?… Jest? No to dziękuję panu. Do widzenia.
912Położył słuchawkę i przetarł czoło dłonią.
913— Rzeczywiście, jestem bardzo wyczerpany. Może i masz rację, że trzeba mi jakichś nowych wrażeń.
914 915— Posłuchaj mnie, Karolu. Dobrze ci radzę. Przyjdź kiedy do mojej „Argentyny”.
916— Wystraszę ci publiczność swoją miną — uśmiechnął się profesor.
917 918— Może i wybiorę się kiedykolwiek.
919— No, a teraz spieszysz do domu?
920 921Zawahał się i nie patrząc na Druckiego, zapytał:
922— Może byś zjadł ze mną obiad?
923— Ależ z przyjemnością. Jeżeli nie zrobi ci to kłopotu, Karolu.
924 925Drucki widział wewnętrzną rozterkę profesora i gwałt, jaki ten musiał sobie zadać, by zdobyć się na to zaproszenie. Udawał jednak, że niczego nie spostrzega.
926Przed kliniką stała wielka, czarna limuzyna.
927— Cóż za wspaniały wóz! — zawołał Drucki i nagle wydało mu się, że już kiedyś to auto widział.
928— Podoba ci się? Owszem… To mój najświeższy nabytek.
929Szofer, tęgi drab w niedźwiedzim futrze, wyskoczył i otworzył przed nimi drzwiczki. Profesor zwrócił się do niego:
930 931— Jak dotychczas, proszę pana, pracuje doskonale, ale po trzech dniach trudno zmiarkować[74].
932— Kupiłem okazyjnie, używany, ale jeszcze w bardzo dobrym stanie — powiedział Brunicki, sadowiąc się obok Bohdana. — Znasz tę markę?
933 934 935— Dobry wóz, ale kosztowny w eksploatacji — zaopiniował Drucki. — Mój znajomy, pewien brazylijski plantator kawy, który zmieniał wozy jak rękawiczki, był zdania, że Reenclar jest wręcz bezkonkurencyjny.
936Rzeczywiście auto pomimo bardzo silnego mrozu ruszyło z miejsca lekko i cicho i szło jak lalka. W niespełna kwadrans byli na miejscu.
937Willa profesora Brunickiego teraz, przy dziennym świetle, zdała się jeszcze większa niż wówczas w nocy.
938Gospodarz wyjął klucze (furtka widocznie nawet w ciągu dnia była zamykana) i po chwili znaleźli się w przedpokoju. Na ich widok z krzesła porwał się służący, ów brodacz o ponurej twarzy.
939— Mamy gościa na obiedzie — odezwał się profesor — zadzwoń do pana doktora i możesz podawać.
940Znaleźli się w obszernym hallu, znanym już Druckiemu z poprzedniej wizyty.
941 942Niemal na każdym meblu było ich pełno. Czarne, bure, białe, angory, syjamskie, syberyjskie — wszystkie ogromne, leniwe, spasione.
943Brunicki przeprosił gościa i znikł za drzwiami osłoniętymi grubą kotarą.
944Zaczynało się ściemniać. Drucki wziął do ręki książkę, leżącą na stole, zaledwie do połowy rozciętą[75], i chciał ulokować się w fotelu przy oknie. W tym celu zamierzał spędzić zeń wielkiego, szarego kota. Zwierzę jednak ani się ruszyło i już miał je trzepnąć książką po łbie, gdy wrócił profesor.
945— Chodźmy do jadalni — wskazał Druckiemu białe drzwi na lewo. — Co to, przeglądałeś tę pracę? Bardzo zajmująca, wprost rewelacyjna… Obserwacje Scheringa[76] nad wpływem hormonów zwierzęcych na rozwój roślin.
946Z hallu przechodziło się przez gabinet, utrzymany w stylu gotyckim, bibliotekę, od wysokiego sufitu aż do podłogi pokrytą półkami pełnymi książek, i wchodziło się do małej białej jadalni.
947W środku okrągły stół z trzema nakryciami, pod ścianą niski kredens i kilka krzeseł.
948— Daruj Karolu — odezwał się Drucki — ale dalibóg nie mam pojęcia o tych rzeczach. No, wiem, że hormony to jest wydzielina gruczołów… Hm, wyobrażam to sobie jako… witaminy organizmu ludzkiego czy zwierzęcego…
949Drzwi naprzeciw uchyliły się cicho i wszedł doktor Kunoki.
950Uprzejmie przywitał się z Druckim:
951— Jakie skutki mojej operacji? — zapytał swoim melodyjnym głosem. — Zagoiło się prawidłowo?
952— Dziękuję, panie doktorze, zagoiło się doskonale.
953Brodacz zjawił się z tacą. Przed Brunickim i gościem postawił miedziane rondelki z jakimś zapiekanym mięsem, przed Japończykiem kilka małych salaterek z jarzynami.
954— Pan jest jaroszem, doktorze? — zainteresował się Drucki.
955 956— Za dużo miałem do czynienia z mięsem, bym je lubił jadać.
957— Właśnie — chrząknął profesor — mówiliśmy z panem… Winklerem o hormonach z powodu obserwacji Scheringa.
958— Ach, więc pan się tym zajmuje? — zainteresował się doktor Kunoki.
959— Niestety, doktorze, jestem kompletnym laikiem, kieruję się w tych kwestiach, jak w lesie, wyłącznie intuicją.
960— Nie umniejszaj roli intuicji — odezwał się profesor — odgrywa ona w nauce olbrzymią i twórczą, najbardziej twórczą rolę.
961— Wie doktor — zwrócił się do Japończyka — że pan Winkler przed chwilą powiedział, iż wyobraża sobie witaminy jako hormony roślinne. Ciekawe, co?
962— Nie maltretujcie mnie panowie — roześmiał się Drucki — odrobinę łaski dla profana[77]!
963Doktor Kunoki podniósł oczy na sufit i wycierając końce palców o serwetkę, powiedział:
964— Profany?! Jakże wiele zawdzięczałaby im mądrość oficjalnej nauki, gdyby zdobyła się na rozsądek!
965— To brzmi jak paradoks w ustach uczonego — zauważył Drucki.
966— Nie, panie — pokiwał głową doktor Kunoki — mówię poważnie. Oficjalna nauka przez całe wieki zamykała sobie pogardą dostęp do wielkich prawd, tkwiących często w najciemniejszych na pozór zabobonach różnych ludów.
967— Chyba pan doktor nie chce powiedzieć — zdziwił się gość — że teraz nauka „nawraca się” na te zabobony?
968— Nie nawraca się — powiedział profesor — lecz częstokroć spostrzega ich słuszność. Nie zmienia to faktu, że niektóre są wręcz absurdalne.
969— Mądry Wolter[78] — odezwał się doktor, nakładając sobie maleńką porcyjkę brukselki — podrwiwał z Murzynów, którzy zjadają surową wątrobę zabitego lwa, sądząc, że w ten sposób podnoszą swoją odwagę. Tymczasem okazuje się, że wątroba produkuje niezwykle czynny hormon, który powoduje niezmiernie szybki wzrost czerwonych ciałek krwi.
970— A czy to wpływa na zwiększenie odwagi? — zapytał Drucki.
971— Pośrednio tak. W medycynie już dziś hormon wątroby skutecznie zwalcza najostrzejszą anemię.
972— Zdumiewające! W jakiż sposób dzicy na to wpadli?
973Profesor podniósł brwi, a doktor rozłożył ręce.
974— To już dziedzina intuicji, przypadku lub też czynników w połączeniu z doświadczeniem wielu setek pokoleń.
975 976— Takich zabobonów jest więcej — ciągnął Japończyk — na przykład czarownicy niektórych plemion słowiańskich i fińskich leczyli liszaje i brodawki tak zwanymi „zamawianiami”, a dziś sugestia jest w tych wypadkach powszechnie stosowana przez lekarzy i z równym skutkiem. Na południu Rosji chłopi, a w Patagonii[79] Indianie leczą różne dolegliwości, dając chorym surowe nerki lub śledzionę bydlęcą, czyli organy zawierające swoiste hormony, używane już teraz przez oficjalne lecznictwo.
977— Fenomenalne! — zdumiewał się Drucki.
978— Mój drogi — dodał profesor — a czyż nie słyszałeś na przykład, że i nasz lud od wieków za najwalniejszy[80] środek na osłabienie uważa srom zajęczy lub bobrowy?
979— Owszem, nieraz obijało mi się o uszy, że wiejscy znachorzy skupują to od kłusowników.
980— Otóż środek ten jest prymitywem szczepień stosowanych przez Woronowa[81], który okólną drogą doszedł do starej prawdy, uważanej za przesąd. Jak tu, tak i tam chodzi o wprowadzenie do organizmu hormonów wydzielanych przez gruczoły seksualne.
981— Zatem — zawyrokował Drucki — nauka powinna poświęcić więcej uwagi przesądom ludowym i zbadać ich wartość.
982Profesor Brunicki uśmiechnął się blado i spojrzał znacząco na doktora.
983Druckiego nagle uderzyła myśl. „A zapatrzenie?” Już chciał to powtórzyć głośno, gdy wstrzymało go niejasne uczucie, że należy przemilczeć.
984— Są jednak, jak słusznie powiedział profesor — odezwał się doktor Kunoki — zabobony wręcz niedorzeczne. Takie nawet, które zalecają środki wręcz przeciwnie działające, niż się pragnie. Na przykład w wiekach średnich w Lombardii[82] znachorki wymyśliły napój miłosny, którego recepta rozpowszechniła się wkrótce w całej Europie, a nawet zawleczona została do Ameryki. Kobieta, dając ten eliksir do wypicia młodzieńcowi, rzekomo miała w nim wzbudzić gorącą miłość.
985 986— Nie. Napój składał się z wody źródlanej, czerpanej z różnymi, oczywiście, zaklęciami i z krwi menorrhagii[83].
987— Tam do diabła! — zaklął Drucki — tym chyba można na tamten świat wyprawić!
988— Nie — zaprzeczył Japończyk — ale spowodować pewne zaburzenia można. Godne zaś uwagi jest to, że krew ta właśnie zawiera w sobie ogromne ilości hormonu zwanego folikuliną[84]. Otóż hormon ten aczkolwiek u kobiety wywołuje gwałtowny popęd seksualny, na mężczyznę działa wręcz odwrotnie. Powoduje mianowicie zanik gruczołów rozrodczych, a nawet występowanie drugorzędnych cech płciowych kobiecych.
989— Oczywiście — dodał profesor Brunicki — tylko przy zastrzykach folikuliny osobnikom męskim dają się skonstatować te objawy. Czy podana z pokarmem folikulina działa równie silnie, dotychczas nie stwierdzono.
990— Tak — kiwnął głową doktor Kunoki — ale folikulina nie podlega działaniu zasad i kwasów, zatem możemy przypuszczać, że w żołądku ani w jelitach się nie rozkłada. Co więcej, należąc do grupy wyższych alkoholi, zostaje szybko wessana do krwi.
991— No dobrze — roześmiał się Drucki — zatem stosując ten hormon, można bez operacji produkować eunuchów[85]?
992 993 994— Doświadczenia wykazały, że u niektórych gatunków zwierząt, jak na przykład u kogutów, już po tygodniowym stosowaniu folikuliny zaczyna zanikać grzebień, odpowiednie organy, zdolność piania, a rodzą się natomiast instynkty kurze, jak chęć wysiadywania jaj.
995— A u ludzi? — zapytał Drucki.
996Japończyk spojrzał na profesora i wzruszył ramionami.
997— Na ludziach nie wolno dokonywać doświadczeń… Prawo zabrania.
998 999— No tak, niektórzy lekarze próbują po cichu w swoich klinikach i szpitalach mniej niebezpiecznych dla zdrowia pacjenta eksperymentów, lecz zawsze ryzykują, że znajdą się za kratkami.
1000Profesor Brunicki oparł głowę na ręku i powiedział:
1001— Ludzie żądają od medycyny cudów, a swoimi mądrymi ustawodawstwami uniemożliwiają jej studia nad organizmem człowieka. Nie tak dawno przecie doktor Francksham został skazany na dziesięć lat więzienia za to, że w swojej klinice w Melbourne, mając pacjenta dzikiego krajowca, w dodatku bandytę, ośmielił się robić na nim doświadczenia naukowe…
1002Doktor Kunoki zaśmiał się ironicznie i dodał:
1003— I to doświadczenia niezwykłej doniosłości!
1004— Skoro zagrażały życiu pacjenta… — odezwał się Drucki.
1005— Pacjenta? Pacjent został starannie wyleczony z krzywd, jakie mu zrobił zbrodniczy lekarz, po czym stanął przed sądem za bandytyzm i w trzy dni go powieszono. Zresztą nie tylko człowieka tknąć nie wolno. Raz po raz jakieś idiotyczne stowarzyszenia podnoszą gwałt w obronie szczurów, królików i świnek morskich. Głupota jest wieczna.
1006— W obu narodach, do których należę — z niezmiennym uśmiechem mówił doktor Kunoki — tak w japońskim, jak i polskim, tradycja bohaterstwa każe poświęcać często życie tysięcy żołnierzy dla dobra ojczyzny. Ale gdy chodzi o dobro całej ludzkości, o zdrowie i życie wielu pokoleń, nie wolno nauce zażądać od kilku czy kilkunastu zaledwie jednostek bohaterstwa, poddania się doświadczeniom. W innych krajach jest zresztą to samo…
1007 1008— Niezwykle skomplikowane zagadnienie. Nie podjąłbym się rozstrzygnięcia w tę czy inną stronę.
1009Kawę pili w bibliotece, gdzie było o tyle przyjemniej niż w hallu, że kotów tu widocznie nie wpuszczano. Rozmowa toczyła się dalej około kwestii naukowych.
1010Zbliżała się już szósta, gdy Drucki wstał.
1011— Zanudzałem panów swoją ciekawością ignoranta. Darujcie, ale to jest piekielnie ciekawe.
1012— Miło nam będzie, jeżeli pan zechce częściej nas odwiedzić — zaczął Japończyk, podając gościowi rękę na pożegnanie.
1013Nie dokończył jednak. Gdzieś w jednym z dalszych pokojów rozległ się cichy dzwonek. Doktor szybko spojrzał na zegarek i syknął. Profesor zbladł, powiedział coś po łacinie i wziąwszy Bohdana pod rękę, odezwał się:
1014— No, doktor jest zajęty, nie przeszkadzajmy mu. Czy pozwolisz, że cię odprowadzę kawałek?
1015 1016Pożegnali się na najbliższym postoju taksówek i Drucki pojechał ma Nowolipie.
1017Mieszkanie Załkinda wyglądało dziś jak kwiaciarnia: ogromne kosze chryzantem, wielkie pęki purpurowych róż, wspaniałe orchidee, istne krzaki białego bzu — i stojąca nieruchomo w środku salonu Luba, wiotka, piękna, egzotyczna, pachnąca…
1018Szedł ku niej i widział tylko jej wpółotwarte oczy i lekko drgające usta z czarnym meszkiem na górnej wardze…
1019Leniwie wyciągnęła do niego obie ręce i nic nie powiedziała.
1020— Luba! Jakaż pani jest cudna! — wybuchnął. — To jest nieludzkie być aż tak śliczną! Widzę, że cała Warszawa ogołociła się z kwiatów dla pani, ale nie ma tak pięknych na świecie, jakie ja pragnąłbym pani dać!
1021Teraz dopiero zdobyła się na uśmiech.
1022 1023 1024— Kapitanie… Jakże mi dobrze, że widzę pana i że… pan mnie widzi… Kwiaty to od Borysa, zawsze mnie tak psuje na powitanie…
1025Teraz dopiero Drucki zauważył Załkinda, siedzącego w fotelu i wpatrzonego w żonę jak w słońce.
1026 1027— Jack! Słuchaj pan! Nigdy nie zostawiaj mnie sam na sam z twoją kobietą!
1028 1029— Nie boję się, kapitanie, nie nastraszy mnie pan sobą.
1030— Do diabła, czyż jestem takim starym koniem?!
1031— Starym… przyjacielem — podchwycił Załkind.
1032— Ależ ona wypiękniała! Pani Lubo! To tak ma wyglądać poważna matka dzieciom? — wołał żartobliwie. — Nie, stanowczo Jack za bardzo mi ufa!
1033— Za bardzo i mnie — roześmiała się Luba.
1034— No, no! Moi państwo! — protestował z oburzoną miną mąż.
1035— A gdzież wasz następca tronu?
1036— Już śpi — rozczuliła się Luba — bardzo zmęczony był, biedactwo, ale muszę go kapitanowi pokazać. Chodźmy, tylko na palcach.
1037Wzięła Druckiego za rękę i wszyscy troje przeszli do dziecięcego pokoju. W białym łóżeczku spał snem sprawiedliwego szczupły, czarny jak smoła chłopak.
1038 1039— Bardzo — potwierdził Drucki.
1040— A podobny i do mnie, i do Luby, prawda? — odezwał się Załkind.
1041Bohdan chciał się przyjrzeć lepiej, więc Luba zapaliła jeszcze jedną lampę.
1042— Tak czoło, włosy i nosek ma po matce, a usta i owal twarzy po ojcu — zaopiniował — uderzające podobieństwo.
1043— A z usposobienia — zachwycał się Załkind — to jestem wykapany ja. Aż czasem śmiech bierze.
1044Pod działaniem zbyt blisko trzymanej lampy długie rzęsy drgnęły i chłopak nagle otworzył oczy.
1045Były to ogromne niebieskie oczy o fenomenalnych, ciemnozłotych źrenicach.
1046— Śpij, maleńki, śpij — pogłaskał go ojciec i zgasił lampę. — Idźcie, moi drodzy, on zaraz zaśnie, skarb mój najdroższy.
1047Drucki przetarł czoło i szedł za Lubą jak nieprzytomny. W głowie wirowały mu myśli.
1048Gdy znaleźli się w salonie, uważnie spojrzał na Lubę. Blady uśmiech otaczał jej usta.
1049— Pani Lubo… co to znaczy, co to może znaczyć?
1050Położyła mu obie dłonie na piersiach i powiedziała szeptem:
1051— Ma twoje oczy, kapitanie, ma najpiękniejsze oczy na świecie.
1052 1053— Czy żałujesz ich jemu, kapitanie?…
1054— Ale jak? Jakim cudem? Czyżby jakieś przekleństwo wisiało nade mną?! Skąd to wasze dziecko ma te oczy?!
1055 1056 1057 1058— Czary — skinęła głową. — Po cóż rzuciłeś, kapitanie, czary na mnie, wówczas na pokładzie, kiedy drżałam jak liść, gdy twoje ręce ściskały aż do strasznego bólu przeguby moich…
1059 1060— Rzuciłeś czary — mówiła coraz prędzej — potężne czary, kapitanie, wypiłam wówczas twoje oczy, twoje najdziwniejsze, najpiękniejsze oczy… Tak, kapitanie, błagałam cię wówczas o ciebie całego…
1061 1062 1063— Jak to wie? Czy spostrzegł to podobieństwo?
1064— Nie. Ale wie, że wówczas kochałam ciebie, kapitanie.
1065 1066— Nie wiedziałam wtedy, że już noszę pod sercem syna Borysa i że dam mu twoje oczy, kapitanie.
1067— Ale jak? Jak?! Jakim sposobem?!
1068— Ludzie prości powiedzieliby, że „zapatrzyłam się” na te oczy.
1069— Więc ty w to wierzysz? Wierzysz! Boże! Co za szczęście! — zawołał nagle — mam teraz niezbity dowód dla Karola! Luba! Wiwat!
1070Stała zdumiona, nie rozumiejąc powodu jego radości. Z sąsiedniego pokoju rozległy się kroki Borysa.
1071— Cicho, Luba, kiedyś to pani wytłumaczę. No, co — zwrócił się do wchodzącego Załkinda — syn śpi?
1072— Śpi, moja pociecha. Luba, a może byś tak nam dała co do przegryzienia?
1073Drucki był w świetnym humorze. Popijając herbatę, opowiadał im, jak idzie „Argentyna”, jak stale powiększa się frekwencja i kasa i jak jest zadowolony, że interes stał się złotym jabłkiem.
1074— Naprawdę moglibyście przyjść kiedy, ręczę, że zabawicie się wesoło — namawiał.
1075— Nie, kapitanie — potrząsnął głową Borys — ja nie lubię obnosić po lokalach swego kalectwa. Ale jeżeli pan chce zabrać Lubę, to i owszem. Niech się rozerwie.
1076 1077— To już skandal! Człowieku, znęcasz się nade mną! Jak można wymyślać tak wyrafinowane tortury. To tak, jakbyś pan pijakowi dał butelkę najlepszego koniaku i powiedział: „Wiem, że mi go nie wypijesz, ale możesz go nosić w kieszeni!”
1078Śmieli się wszyscy, później Luba opowiadała, jakie miała powodzenie w Rabce, a następnie w Krynicy, wreszcie Drucki wstał.
1079 1080Nie zatrzymywali go, wiedząc, że kapitan Winkler tego nie lubi.
1081— Dziś nie pojadę z panem — powiedziała na pożegnanie Luba — ale innym razem nie uda się kapitanowi mnie tak łatwo pozbyć.
1082— To trudno! Już jakoś przecierpię.
1083Wybiegł na ulicę i znowu z całą wyrazistością uprzytomnił sobie, że nareszcie zdobył możność udowodnienia Brunickiemu, że Piotr słusznie nosi nazwisko Brunickich!
1084Zatrzymał się i zdjąwszy kapelusz z głowy, podrzucił go w górę.
1085 1086Przechodnie czym prędzej schodzili mu z drogi.
1087 1088Na rogu stała taksówka. Drucki ostatni raz podrzucił kapelusz i wpakowawszy go zawadiacko na bakier, zapytał szofera:
1089 1090Szofer spojrzał nań nieufnie i odwrócił głowę.
1091— Wolny, ale motor zepsuty — odezwał się po chwili wahania.
1092— Bierzesz mnie pan za wariata? Nie bój się pan! Już mi lepiej! A tu oliwa do motoru. — Wyjął kilka drobnych banknotów i wetknął w rękę taksiarzowi. — Jazda, panie gazda! Dobry dziś mam dzień.
1093Usiadł i zatrzasnął drzwiczki.
1094 1095Rozdział 6
1096Sala sądu okręgowego pełna była po brzegi. Publiczność szczelnie zajęła ławki, przy stole prasy brakło miejsca i niektórzy sprawozdawcy, stojąc, robili notatki.
1097Za stołem sędziowskim ustawiono dużo krzeseł, zajętych teraz przez wielu sędziów niebiorących udziału w rozprawie, członków prokuratury, wyższych urzędników z Ministerstwa Sprawiedliwości i wybitnych prawników.
1098Dziś z miejsca oskarżyciela publicznego po raz pierwszy przemawiać miała kobieta — podprokurator Alicja Horn.
1099Sensacja ta była spotęgowana samym faktem, że sprawa Zygmunta Orczyńskiego po trzech dniach rozprawy przedstawiała się równie zagadkowo, jak i w samym początku śledztwa. Przewód sądowy nie zdołał ustalić ani winy oskarżonego, ani jego niewinności i wyrok równie dobrze mógł opiewać na długoterminowe, może nawet dożywotnie więzienie, jak i uwolnić od kary tego przystojnego, o tragicznym wyrazie twarzy, młodego człowieka.
1100Przewodniczący rozprawie prezes Turczyński odezwał się krótko:
1101 1102Alicja Horn wstała. Salę zaległa zupełna cisza. Ogarnęła wzrokiem gęsto stłoczone głowy, setki par oczu wpatrzonych w nią, rozciekawionych, chciwych, natrętnych.
1103 1104Gdy odezwała się, głos jej zabrzmiał czysto i metalicznie:
1105— Wysoki Sądzie! Jeden z panów obrońców nie bez słuszności zaznaczył, że brak w tej sprawie jakichkolwiek dowodów winy oskarżonego Orczyńskiego. Istotnie nie mamy dowodów materialnych, nie mamy też naocznych świadków zbrodni. Jedynym dowodem jest psychika oskarżonego, jedynym świadkiem strasznego czynu jest on sam. Świadek ten odmawia nam zeznań, które by były dostatecznie wiarygodne. Musimy zatem wydobyć je wbrew jego woli. Przewód sądowy dał nam możność poznania tego człowieka. Wiemy, że w życiu był zawsze zimny. wyrachowany, że głównym motorem jego działań był pieniądz. I nagle przed czterema miesiącami zmienia się nie do poznania. Dlaczego?… Dlaczego, spotkawszy na swej drodze naiwną, ubogą dziewczynę, dziewczynę nieodznaczającą się ani urodą, ani inteligencją, oświadcza się jej i robi wszystko, by ślub przyśpieszyć? Nie z miłości przecie, bo wiemy, że ani na chwilę nie zerwał z kochanką. Nie z miłości, bo sam w dniu ślubu kpi z „sentymentalnego osła Borkiewicza” w rozmowie z Puszkowskim. Nie z miłości, bo matka zamordowanej miała przecie jej list pełen rozpaczy, list, który w niewykryty sposób zaginął właśnie po wizycie Orczyńskiego w domu teściowej. Oczywiście mógł nie wiedzieć o milionowym spadku amerykańskim, lecz tylko mógł! A to jeszcze nie znaczy, że nie wiedział! Po cóż upierał się przy sporządzeniu intercyzy[86] ślubnej? Jeżeli chodziło mu o zabezpieczenie żony na wypadek własnej śmierci, wystarczyłby zwykły testament. Lecz Orczyński, człowiek zamożny, żąda intercyzy, która gwarantowałaby mu dziedziczenie majątku żony, nieposiadającej jeszcze wówczas nic poza drobną hipoteką[87] i skromniutką biżuterią. Oskarżony Orczyński nie należy do ludzi, którzy nie wiedzą, co i po co robią. Wysoki Sądzie! Niepodobna sobie wytłumaczyć też pobudek, dla jakich ten człowiek, nienawidzący manifestowania czułostkowości, człowiek nieutrzymujący życia towarzyskiego nagle po ślubie zaczął demonstracyjnie obnosić się ze swymi uczuciami do żony, składać wraz z nią wizyty u najdalszych znajomych i obsypywać żonę, niekochaną żonę, podarkami, podczas gdy nawet dla kochanki zdobywał się tylko na jeden prezent w roku! W aktach sprawy znajduje się list oskarżonego do dyrektora firmy, której był prokurentem. W liście tym Orczyński, usprawiedliwiając się z tego, że tak długo załatwia umowę na dostawy, pisze: „…nie umiem nic robić na aby zbyć. Mój system polega na dokładnym zbadaniu terenu, poznaniu ludzi, ustawieniu figurek na szachownicy, na drobiazgowym opracowaniu planu i na wyczekaniu najodpowiedniejszego momentu. Wówczas dopiero działam. Dzięki temu nawet w drobnych transakcjach zawsze wygrywam, a tu przecie chodzi o przeszło trzysta tysięcy. Gruby kusz[88], wart miesiąca solidnej roboty”. Wysoki Sądzie, tutaj kusz wynosił półtora miliona złotych i wart był czterech miesięcy solidnej roboty!…
1106Przez ławy publiczności przeszedł głośny szmer. Adwokaci pochylili do siebie głowy i coś szeptali.
1107Podprokurator Alicja Horn zrobiła pauzę i zaczęła znowu.
1108— A robota to była precyzyjna. Oskarżony zmienił mieszkanie nie dla własnej profesji, lecz za radą lekarza. Opowiadał wszystkim, że lekarz stanowczo radził jego żonie przenieść się na przedmieście, gdzie jej wątłe płuca nie będą narażone na wchłanianie takiej ilości kurzu. Prawda. Doktor Baranowski potwierdził przed sądem tę swoją radę, lecz stanowczo utrzymywał, że nie było potrzeby wynoszenia się na przedmieście i że tylko na pytanie Orczyńskiego powiedział: „Owszem, radziłbym, jeżeli to państwu różnicy nie zrobi”. I oto oskarżony Orczyński, nieznoszący jazdy tramwajami, a żałujący sobie na taksówki, sprzedaje swoje mieszkanie na Senatorskiej i kupuje inne aż na Wierzbnie. On, niecierpiący chodzenia po schodach, dla niekochanej żony, dla drobnego niedomagania jej płuc decyduje się na mieszkanie aż na piątym piętrze! Kiedy właściciel kamienicy proponuje mu takież mieszkanie ma drugim, Orczyński upiera się przy piątym. „Czystsze powietrze”, powiada. Zamieszkuje w niewykończonym domu, naraża się na wiele, bardzo wiele niewygód. Zapytuję, cóż go tam pociąga?…
1109Zniżyła głos i skandując każde słowo, odpowiedziała na swoje pytanie:
1110— Pociąga go czarna przepaść windy… Pociągają go otwarte, niczym nieosłonięte paszcze framug wiodących do pustej czterdziestometrowej studni, zakończonej betonowym dnem! Jeżeli ktoś znajdzie się na progu czarnego otworu na piątym piętrze, wystarczy lekko go pchnąć! Nie ma dlań ratunku! Napełni czarną studnię rozpaczliwym krzykiem i runie w dół, a na twardym dnie betonu legnie krwawą miazgą! Oskarżony słyszał ten krzyk, oskarżony widział tę miazgę już wtedy, gdy klęczał na stopniach ołtarza!
1111Podniosła rękę do góry i zawołała przejmującym głosem:
1112— Wsłuchiwał się w jej głos, przysięgający mu miłość i głos ten zmieniał się w jego uszach w krzyk śmierci, patrzał na biel ślubnej sukni i widział krew! Człowieku! Tyś już wtedy był mordercą!…
1113Salę zalegała śmiertelna cisza.
1114Oskarżony zerwał się z ławy, na twarzy białej jak papier wystąpiły krople potu. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, wyciągnął ręce, zatoczył się i upadł na ziemię…
1115 1116Gdzieś z kąta rozległ się spazmatyczny śmiech, Ktoś krzyknął: „Boże!…” Kilka osób zbliżyło się do zemdlonego, skropiono mu twarz wodą.
1117— Zarządzam przerwę piętnastominutową — zabrzmiał drżący głos przewodniczącego.
1118Sąd wyszedł. Sala opustoszała. Oskarżonego wyniesiono do pokoju dla podsądnych, dokąd też zaraz udali się adwokaci.
1119Pozostała tylko Alicja Horn. Coś notowała na wąskim pasku papieru. Mechanicznie wstała, gdy ostro zabrzmiał dzwonek.
1120Sędziowie zajęli swoje miejsca, wprowadzono oskarżonego. Wciąż był blady, lecz z twarzy jego znikła już maska bólu. Usta zaciśnięte były ironicznym uśmiechem.
1121— Wysoki Sądzie! — zabrzmiał znów metaliczny głos podprokuratora Alicji Horn. — Przewód sądowy wykazał, że oskarżony Orczyński wprawdzie nigdy nie był karany, lecz zamieszany był wielekroć w sprawy wręcz brudne. Nadto szereg małych i nikczemnych podłostek, z których zawsze umiał się wykręcić, ukazuje nam jego spryt, precyzyjny chłód, spryt o zawsze rozległej maszynerii.
1122Mówiła dalej o zeznaniach świadków, o protokole wizji lokalnej, o sposobie reagowania oskarżonego w różnych wypadkach i w danym.
1123Głos jej napełniał metalicznym drganiem salę. Wszystkie oczy przylgnęły wzrokiem do jej pięknych, nieprawdopodobnie bogatych rysunkiem ust, z których padały słowa bezlitosne, ciężkie, zabójcze.
1124Ci, którzy po to przyszli na rozprawę, by przyjrzeć się tej kobiecie, podobno niezwykle pięknej, widzieli teraz przed sobą jakąś groźną i daleką boginię.
1125Czuchnowski, zaszyty w kącie, dosłownie drżał całym ciałem. Napełniło mu pierś jakieś przerażenie, jakiś lęk, jakby chęć ucieczki od nowego wizerunku tej, którą tak kochał. Kurczył się za każdym razem, gdy głowa Alicji odwracała się ku sali i kiedy przesuwały się po ławach publiczności płomienne, czarne oczy.
1126Zachwyt i strach zawarły się w mózgu Czuchnowskiego w niedający się rozerwać węzeł.
1127Tymczasem Alicja kończyła swą mowę krótkim wywodem prawniczym, żądała zastosowania paragrafu 455. kodeksu karnego, a wobec niezwykle obciążających okoliczności uwzględnienia artykułu 15. przepisów przechodnich[89].
1128Czuchnowski odetchnął, gdy usiadła.
1129 1130Jeden z sąsiadów Czuchnowskiego zwrócił się doń szeptem:
1131— Przepraszam pana, ale czy pan nie wie, jaką karę przewidują te paragrafy?
1132 1133Pochylił się ku nim jakiś pan w średnim wieku.
1134— Paragraf czterysta pięćdziesiąt pięć za morderstwo żony przewiduje od dziesięciu do piętnastu lat ciężkiego więzienia — objaśnił — a piętnastka z przepisów przechodnich to podwyższenie kary aż na dożywocie, albo nawet na tamten świat!
1135Jakaś pani informowała sąsiadkę, że wie od policjanta, że oskarżony, jak go ocucili z omdlenia, wcale nie chciał z nikim gadać, nawet do swoich adwokatów nie odezwał się słowem.
1136Czuchnowski przecisnął się i wyszedł na korytarz zapalić papierosa. Gdy wrócił na salę, mówił już drugi adwokat. Później krótko replikowała Alicja.
1137Z kolei oskarżonemu przysługiwało prawo ostatniego słowa.
1138Wstał zimny, spokojny, opanowany, podniósł głowę i powiedział cicho i dobitnie:
1139— Przyznaję się do popełnienia morderstwa na osobie mojej żony Felicji. Proszę o karę śmierci.
1140Zapanowało głuche milczenie. Niespodziewane przyznanie się winowajcy zrobiło wstrząsające wrażenie, które odbiło się na wszystkich twarzach.
1141Tylko podprokurator Alicja Horn siedziała nieruchomo. Nie była zaskoczona: jedyny świadek zbrodni musiał przemówić i przemówił.
1142Sąd udał się na naradę. Oskarżonego wyprowadzono. Salę napełnił gwar rozmów.
1143Jeden z obrońców zbliżył się do Alicji.
1144— Niebezpiecznym jest pani przeciwnikiem. Pani mowa była imponująca. Bałbym się dostać do rąk pani.
1145Uśmiechnęła się doń niemal zalotnie.
1146— Czyż moje ręce są tak okropne?
1147Adwokat spojrzał na jej długą, rasową rękę o subtelnych, lekko zaróżowionych palcach i potrząsnął głową.
1148— Pani wie, że są piękne. Za piękne jak na prokuratora.
1149— A jednak boi się ich mecenas?…
1150Zajrzał jej w oczy i westchnął:
1151— Boję się. Robią na mnie takie wrażenie, jak wzrok węża na…
1152 1153— Na gazelę? — podpowiedziała.
1154 1155— Gdzież tam, po prostu na starego muła.
1156Alicji skłonił się woźny i zameldował, że pan prokurator Martynowicz prosi do siebie.
1157Na korytarzu ujrzała w tłumie doktora Czuchnowskiego. Był skulony i blady. Niedostrzegalnie wzruszyła ramionami i udała, że go nie widzi.
1158Czuchnowski spostrzegł ją, gdy już znikała za drzwiami. Spojrzał na zegarek i mruknął:
1159— Z Łęczyckim to tak zawsze. Umówi się i nie przychodzi.
1160Mylił się jednak, bo mecenas Łęczycki z grubą teką przepychał właśnie swój równie gruby tułów wśród publiczności, szukając doktora.
1161Okazało się, że bronił właśnie w apelacyjnym i sprawa przeciągnęła się dłużej, niż przypuszczał.
1162— Ale nie żałuję tego, bo wygrałem gruuuby proces. Kapnie mi z tego paręnaście tysiączków. No, cóż jesteś taki przybity, Władku? Czyżby twoja narzeczona zblamowała się?
1163Czuchnowski nic nie odpowiedział.
1164— No, nie martw się, stary — pocieszał go Łęczycki — o ile wiem z gazet i od kolegów, sprawa tego Orczyńskiego była jasna: żadnych dowodów, uniewinnienie murowane. Ale to nic. I tak musimy dziś oblać debiut pani Alicji, no i moją wygraną. Kiedy wyrok?
1165 1166Istotnie nie upłynęło wiele czasu a dzwonek zawiadomił wszystkich, że sąd wchodzi.
1167
Sala zapełniła się znowu po brzegi.
1168Wśród zupełnej ciszy przewodniczący odczytał wyrok: dożywotnie ciężkie więzienie.
1169 1170Wychodząca publiczność napełniła korytarze gwarem głośnych dyskusji.
1171
Przyjaciele czekali na Alicję — tak, jak było umówione — na dole w sieni.
1172Łęczycki wypytywał o szczegóły rozprawy, doktor niechętnie opowiadał. Zdumienie adwokata nie miało granic.
1173— Żebym wiedział, psiakość — klął z zacięciem — tobym postarał się o przesunięcie mego terminu. Coś niesłychanego! Żeby taki cyniczny numer zemdlał! Psiakość! W jej przemówieniu musiało być, do diaska, wiele ekspresji, hm… sugestywności…
1174— I okrucieństwa — cicho dodał Czuchnowski.
1175— Ach, ty sentymentalny staruszku — roześmiał się mecenas — przecież to był zbrodniarz!
1176 1177— I stało się zadość sprawiedliwości! Z tego, co mówisz, miarkuję, że gdyby nie mowa pani Alicji, wypuszczono by łotra na wolność.
1178— Ja nic nie mówię — bronił się Czuchnowski — ja sam nie wiem właściwie… Ale mnie w tym wszystkim coś po prostu przeraża.
1179 1180 1181— Mój drogi Władku, jakże ty możesz być lekarzem?! A jak trzeba pacjentowi nogę uciąć, to co? Albo, dajmy na to…
1182 1183Po schodach szybkim elastycznym krokiem schodziła Alicja.
1184— Jestem głodna — powiedziała wesoło, witając się z nimi — zabieram was do siebie na obiad, a właściwie na kolację. No chodźcie.
1185 1186— Winszuję pani — mówił mecenas — sukces niezwykły, jak na debiut. Co mówię, niezwykły! Tryumf, zwycięstwo na całej linii! Serdecznie winszuję.
1187— Straszne jednak to — ze smutkiem westchnął doktor Czuchnowski — że człowiek do końca życia będzie gnił w więzieniu.
1188— Zwariowałeś?! — spojrzał nań z irytacją mecenas Łęczycki.
1189— Władek, mecenasie — lekceważącym tonem powiedziała Alicja — powinien zostać franciszkaninem.
1190— Po pierwsze — irytował się Łęczycki — nie będzie do śmierci gnił w więzieniu, bo przychodzą wciąż różne amnestie, przychodzą redukcje kary za przyzwoite odsiadywanie ciupy[90] i tak dalej. Więc posiedzi jakieś dziesięć lat i już. A po drugie, mój drogi, cóż do ciężkiego pioruna?! Szuja ostatniego gatunku, padalec, ohydny zbrodniarz!… Gdyby go na pal wbito, jeszcze nie byłoby dla niego dość. Sam zresztą prosił o karę śmierci.
1191— Ale przecież przyznał się — oponował Czuchnowski.
1192— Tak, przyznał się, lecz tylko dzięki pani Alicji. Gdyby go nie zdemaskowała, pewno zostałby w ogóle uwolniony.
1193— Nie przeczę. Lecz to właśnie mnie przybija, że dzięki Alicji.
1194Alicja wybuchnęła śmiechem, Łęczycki zaś zatrzymał się na środku chodnika i rozłożył bezradnie ręce.
1195— Panowie — powiedziała Alicja ze złośliwym błyskiem oczu — dla uczczenia mojej pierwszej wiktorii[91] mam zamiar spędzić dziś wieczór wesoło.
1196— Brawo! — zawzięcie przytaknął Łęczycki. — Brawo pani Alicjo. Tym lepsza zdarza się racja biby[92], że i ja dziś właśnie wygrałem piękny proces.
1197Czuchnowski nie odezwał się ani słowem.
1198Pojechali taksówką. Podczas drogi Alicja opowiadała mecenasowi o przebiegu rozprawy, o gratulacjach, jakie złożyli jej koledzy, i o pochwale prokuratora Martynowicza.
1199Julki jeszcze nie było w domu. Odrabiała dziś lekcje z dwiema koleżankami. Zaraz po obiedzie wyszła i miała wrócić przed dziewiątą. Dowiedzieli się tego z kartki, zostawionej na stole. Józefowa bowiem kończyła właśnie popołudniową porcję pacierzy i za skarby świata nie powiedziałaby ani słowa.
1200Jej zwiotczałe i pomarszczone wargi poruszały się drobnym, falującym ruchem, mówiąc nabożne słowa, ale gdy podawała obiad z jej złośliwych spojrzeń nietrudno było odgadnąć niezadowolenie z powodu tak znacznego spóźnienia się pani na obiad. Jakże — pieczeń wyschła, a jabłka w cieście wystygły.
1201Nie zepsuło to natomiast apetytu ani Alicji, ani Łęczyckiemu. Tylko doktor był pochmurny, co zdawało się napełniać jego narzeczoną tym zajadlejszą wesołością.
1202Zanim wypili kawę, była już ósma. Na kolację iść stanowczo się nie opłacało.
1203— Wiecie co? — zaproponował Łęczycki — pani Alicja przebierze się, my obaj na szczęście jesteśmy w czarnych marynarkach, pojedziemy do kina na Marlenę Dietrich[93], a później na lumpę[94] do „Argentyny”! Co?…
1204— Dobry pomysł. Film podobno wyborny, a o tej „Argentynie” słyszałam, że tam świetnie się bawią.
1205— A ja słyszałem — odezwał się Czuchnowski — że właśnie piekielne nudy.
1206— Były! Były, przyjacielu — z miną znawcy odparł mecenas — teraz kupił tę budę jeden Amerykanin i on dopiero pokazał, jak się powinno takie rzeczy robić. Pierwsza klasa! Amerykanie mają to wyczucie interesu!…
1207— Więc pojedziemy — zdecydowała Alicja — tylko zaczekamy na małą. Muszę ją ucałować na dobranoc.
1208Doktor niecierpliwie kręcił się na krześle, wreszcie wyrzucił z siebie:
1209— A mnie się zdaje, że komu jak komu, ale tobie, Alu, nie wypada pokazywać się w takich lokalach.
1210— A to dlaczego? — spojrzała nań niechętnie Alicja.
1211— No, w takim nocnym dancingu — zaśmiał się nieprzyjemnie — prokurator?
1212— Władku, nie zawracaj głowy. Jestem takim samym człowiekiem, jak i każdy inny. Mój drogi, nie sądź, że dla swego urzędu zamierzam stać się archaniołem.
1213— Tak — upierał się — ale właśnie dziś… po tej strasznej sprawie i po tym wyroku…
1214 1215Mecenas klepnął go po kolanie.
1216— Nie bądźże ciotką, do diaska. Ministrowie chodzą do knajp…
1217— No dobrze, dobrze — bronił się Czuchnowski — jeżeli Alę nie razi ten kontrast nocnego lokalu z wyrokiem dożywotniego więzienia, to cóż?… Jednak nie zapominajcie, że we wszystkich niemal pismach zamieszczono jej fotografię i że zjawienie się prokuratorki Horn zwróci uwagę całej publiczności!…
1218 1219 1220— I tego można uniknąć! — zawołał Łęczycki. — W „Argentynie” są loże położone znacznie ponad poziomem sali i osłonięte. Możemy przejść wprost z szatni na górny korytarz.
1221 1222— Jeszcze za wcześnie, ale za godzinkę zadzwonię i poproszę o zarezerwowanie loży. Znam osobiście tego Winklera, on mi to zrobi.
1223— To ten Amerykanin? — zapytała Alicja.
1224— Tak. Polak, ale urodzony i wychowany w Ameryce.
1225Wróciła Julka i ze śmiechem wpadła wprost do jadalni w botach, w futerku i w aksamitnym bereciku, w którym było jej tak ślicznie. Jej oczy iskrzyły się, zarumieniona buzia promieniała.
1226— Alu! Alu! — zawołała. — Nie masz pojęcia, co miałam za emocję! Dzień dobry panu, dzień dobry doktorku. Wyobraź sobie, że… ale panowie nie będą się śmiać?
1227— Nie będziemy, któż by się odważył?! — zapewnił z powagą mecenas.
1228— Otóż ledwie pożegnałam się na rogu Śniadeckich z Kurką…
1229 1230— Kurka, to jedna moja koleżanka. Ledwie się z nią pożegnałam, a tu zbliża się do mnie taki młody i bardzo, no bardzo elegancki facet, w takim, wiesz, brązowym futrze, uchyla kapelusza i bardzo poważnie pyta: „Czy pani nie wie czasami, która godzina?”. Oczywiście powiadam krótko: „Nie wiem”. Myślę, że tak wypadało, nie?… A on wówczas, wyobraź sobie, wyciąga taki cieniutki, cieniutki złoty zegarek i powiada: „To ja pani powiem, jest za dziesięć ósma…” To łotr, co?…
1231 1232— Rozśmieszył mnie, bo taki sprytny. A zęby, powiadam ci, miał białe, że no! Widziałam, bo uśmiechał się szelma, że mnie nabrał. I powiada: „A widzi pani, że jestem bardziej od niej uprzejmy, więcej — powiada — bo gotów jestem uprzejmość swoją posunąć aż do tego, by nie napastować już pani i odejść, ale — powiada — wiem, że pani sprawiłoby to przykrość, dlatego też poświęcę się i kawałeczek panią odprowadzę”. To bezczelny! Co?…
1233— A cóż ty, stałaś i słuchałaś? — z niezadowoleniem zapytała Alicja.
1234— Alu, jak możesz nawet tak myśleć? Wcale nie słuchałam.
1235Obaj panowie wybuchnęli śmiechem.
1236— Nie słuchałaś, ale pamiętasz każde słowo.
1237— No, przecie uszu sobie zatknąć nie mogłam.
1238 1239— Oczywiście, powiedziałam, że pójdę sama i że to jest bardzo brzydko zaczepiać kobiety na ulicy. To on powiada, że rzeczywiście, że zawsze był tego samego zdania, że takich, co zaczepiają kobiety on sam obiłby laską (wcale nie miał laski!), ale że ja przecie nie jestem kobietą, tylko aniołem (uważasz?!), a on nie jest takim, co zaczepia, tylko bardzo samotnym i nieszczęśliwym sierotą, a sierotami i wdowami trzeba się opiekować, że jeżeli go odpędzę w daleką zimną dal, to pójdzie z rozpaczy upić się, a jak tylko się upije, to go później głowa boli, a ja nie wyglądam na taką, co chciałaby cierpień bliźniego, i tak gadał, że pojęcia nie macie.
1240— No, ty oczywiście nie odpowiadałaś mu wcale?
1241 1242Doktor Czuchnowski skrzywił się i powiedział:
1243— Bardzo źle, panno Julko. Należało zwrócić się do policjanta i poprosić, by uwolnił panią od natręta.
1244— Kiedy on wcale nie był taki natrętny — z oburzeniem zaprzeczyła Julka — taki przystojny brunet z małymi wąsikami. Inżynier, pracuje w fabryce czekolady! Nigdy nie wiedziałam, żeby do robienia czekolady potrzebni byli inżynierowie. Prawda?
1245— Rzeczywiście, po prostu kłamał.
1246— I ja mu tak powiedziałam, a on wówczas zaczął mi dowodzić, że są potrzebni do kontroli maszyn i do organizacji pracy, i czegoś tam jeszcze i opowiadał, jak się robi czekolada i czy ja lubię czekoladę, bo jeżeli lubię, to on mi może przysłać bardzo dużo, bo jego to prawie nic nie kosztuje, i odprowadził mnie pod sam dom, i chciał się przedstawić, ale ja powiedziałam, że nie i że idę tu do babci, bo babcia chora jest na tyfus[95], i żeby poczekał kilka minut, to wyjdę i pójdziemy na spacer!
1247— Juleczko! — ze zgrozą zawołała Alicja.
1248— Poczekajże! Otóż wchodzę na schody (a on powiedział, że dobrze, że będzie czekał, ale po tym tyfusie to mu się od razu mina zmieniła), wchodzę na schody i patrzę przez okno ukradkiem, a mój facet wieje!… Aż się kurzy!!
1249Klasnęła w ręce i śmiała się do rozpuku.
1250— Dobrze mu dałam bobu[96], co?
1251— Tak, Julko — odezwała się Alicja, — ale na przyszłość stanowczo proszę cię, byś nie pozwalała się zaczepiać. Absolutnie tego sobie nie życzę. Pomówimy zresztą o tym obszerniej jutro. Jakże ci lekcje dziś poszły?
1252— Dziękuję, dobrze. Pytali mnie z łaciny i z matematyki. Ach, Alu, a nic mi nie mówisz, czy ten proces skończył się?
1253 1254 1255— Został skazany na bezterminowe więzienie.
1256— Panno Julko — bolesnym głosem powiedział doktor — któż to widział pół godziny grzać się w futrze i w botach.
1257— Zapomniałam — roześmiała się i wybiegła do przedpokoju.
1258Czuchnowski i Łęczycki asystowali Julce przy kolacji, podczas gdy Alicja przebierała się.
1259Mecenas załatwił telefonicznie lożę w „Argentynie” i o wpół do dziesiątej pojechali do kinematografu[97] na Marlenę Dietrich.
1260Julka, gdy wyjeżdżali, pluskała się w łazience i pożegnali ją przez drzwi.
1261— Stanowczo, Alu — powiedział doktor, gdy wsiedli do taksówki — powinnaś krócej trzymać Julkę. Z jej pobudliwością i temperamentem o nieszczęście, nie daj Boże, nietrudno.
1262— Przyznaję ci rację. Chociaż umiem docenić jej silnie rozwinięte ośrodki hamujące i roztropność, jednak przygody w rodzaju dzisiejszej nie zlekceważę.
1263Film rzeczywiście był interesujący i miał szereg momentów o wysokiej artystycznej wartości.
1264Najmniej podobał się Czuchnowskiemu.
1265— Nie interesują mnie postacie patologiczne — mówił — w sztuce chcę mieć ludzi żywych i normalnych.
1266— Przeciętnych, chciałeś powiedzieć? — zapytał mecenas.
1267— Chociażby, byle takich, jakich spotykamy w życiu.
1268 1269— Mój przyjacielu, a czyż w życiu często spotykamy ludzi niepatologicznych? Niemal każdy ma większe lub mniejsze zniekształcenie psychiczne… Ale dajmy temu pokój. Władek jest zły — zwróciła się do Łęczyckiego — że idziemy do „Argentyny” i dlatego wszystko mu się nie podoba.
1270Na Hortensję było tak blisko, że poszli pieszo. W przeciwieństwie do olbrzymich reklam neonowych, opiewających zalety „Argentyny” na wszystkich wielkich arteriach miasta, istnienie samego lokalu na Hortensji zdradzał tylko mały szyldzik alabastrowy z rytymi na nim literami: „Argentyna”. We dnie napis ten był zupełnie niewidoczny, dopiero o dziesiątej zapalały się ukryte za alabastrem lampki kolorowe i wówczas występował napis.
1271Po szerokich marmurowych schodach, zasłanych puszystym, białym dywanem wchodziło się do hallu, stąd zaś bocznymi schodami do lóż.
1272Służba witała mecenasa Łęczyckiego jak starego znajomego. Lożę, oczywiście, zarezerwowano i to całe szczęście, bo już teraz nie ma ani jednej wolnej.
1273Orkiestra murzyńska w białych smokingach grała bostona[98].
1274Loża była tak osłonięta, że z sali, położonej o trzy prawie metry niżej, niepodobna było do niej zajrzeć. Natomiast Alicja widziała wszystko. Urządzenie sali przypominało okrągły podwórzec hiszpańskiego pałacu, loże — okratowany balkon, porośnięty winem. Służba w strojach argentyńskich kowbojów uwijała się z brzękiem ostróg między niskimi masywnymi stolikami.
1275Publiczności było jeszcze niewiele, lecz wciąż jej przybywało.
1276— No, jak się pani podoba ta buda? — zacierał ręce Łęczycki.
1277 1278Podano moc[99] zimnych przekąsek, koniak, wermut i czerwone wino.
1279— Gorącej kuchni tu nie prowadzą — objaśnił mecenas — głównie ze względu na zapach potraw, ale pomimo to bywa w „Argentynie” gorąco.
1280 1281— O, niech pani zobaczy: w tej loży nad fontanną teraz nie ma nikogo, ale koło pierwszej zjawi się Powiniecki. Nie było jeszcze wypadku, by nie wywołał awantury…
1282— Winszuję — wzruszył ramionami Czuchnowski.
1283— Właśnie, że bardzo się cieszę — na złość mu zaakcentowała Alicja.
1284— A tam — ciągnął mecenas — koło baru, widzi pani tego z gwoździkiem w klapie?…
1285 1286— To major szwoleżerów[100], baron Szegenyj, Węgier, ale w naszej służbie. Jak się trochę urżnie, śpiewa węgierskie piosenki, a głos ma kolosalny.
1287— Jak to — irytował się Czuchnowski — i pozwalają tu na takie wybryki?
1288— A dlaczegóż by nie? Ty byś chciał cmentarz zrobić z nocnego lokalu, czy trupialnię? Właśnie wybornie, że ludzie się tu bawią.
1289— A to kto? — zapytała Alicja.
1290 1291— Ten blondyn, co rozmawia z Węgrem.
1292— Aaaa!… — ucieszył się mecenas. — To jest właśnie właściciel „Argentyny” i jej główny magnes, dyrektor Winkler.
1293 1294 1295— Owszem, niebrzydki. Dlaczego pan pyta?
1296Mecenas Łęczycki roześmiał się szeroko.
1297— Dlatego, pani Alicjo, że wszystkie kobiety za nim szaleją? O, niech pani spojrzy po stolikach. Widzi pani? Wszystkie główki zwrócone są w stronę tego szczęściarza.
1298 1299— Przykro mi, mecenasie, że mogło panu bodaj przez chwilę wydawać się, że należę do typu kobiet „szalejących” za kimkolwiek. Jedzmy.
1300— Dobrze, jedzmy — skapitulował Łęczycki — zresztą Winkler i tak, obchodząc loże, odwiedzi nas. Można koniaczku?
1301— Dziękuję — ponuro odsunął swój kieliszek Czuchnowski.
1302 1303— Władku, jeżeli masz poświęcać się i psuć nam nastrój, to lepiej idź spać. Nie jestem przyzwyczajona do znoszenia czyichkolwiek fum[101].
1304Wypiła duszkiem kieliszek i zwróciła się do mecenasa:
1305— Więc powiada pan, że ten właściciel odwiedza loże?
1306— Tak, proszę pani, ma taką zasadę, że wszystkich swoich gości zna osobiście. Zobaczy pani, jaki to miły człowiek.
1307„Miły człowiek” nie dał na siebie długo czekać. Po kilku minutach kotara odchyliła się i usłyszeli za sobą niski, głęboki głos:
1308— Dobry wieczór państwu. Czy nie przeszkodzę, jeżeli podziękuję drogiemu panu mecenasowi za popieranie „Argentyny”?
1309— Ależ, kochany dyrektorze, proszę, proszę — zawołał, wstając, Łęczycki. — Czy pani pozwoli?… Pan Winkler, pani Horn…
1310— Czuchnowski — mruknął pod nosem doktor, podając przybyłemu rękę.
1311Ten, nie czekając na zaproszenie, usiadł przy stole.
1312— Nie nudzą się państwo? Teraz jeszcze pustawo, ale za pół godziny zaczynają się tak zwane produkcje artystyczne. Jak się pani podoba u mnie? — zwrócił się do Alicji.
1313— Bardzo… przyjemny lokal — przyjrzała się dyrektorowi uważnie i pomyślała, że już gdzieś, kiedyś na pewno go widziała. Tak, tak, zaraz… było to bodaj w jakiejś cukierni.
1314— Wydaje mi się, że kiedyś już widziałam pana — powiedziała, jakby na usprawiedliwienie swego milczenia.
1315— Z całą pewnością — roześmiał się Drucki — poznałem panią już przed kwadransem, z dołu.
1316— W cukierni na Nowym Świecie? — zapytała. — Kilka miesięcy temu?
1317— Tak. Byłem wówczas tak niezgrabny, że strąciłem ze swego stolika popielniczkę.
1318— Prawda, prawda! — uśmiechnęła się. — Pamiętam. Nawet wówczas odniosłam wrażenie, że pańska twarz nie jest mi obca.
1319— Zaraz! — zawołał Łęczycki. — I ja pamiętam. Byliśmy wówczas w tym samym komplecie.
1320— Aha? — zdziwił się Drucki. — Więc to pan, mecenasie, pstrykał wówczas czeczotkową papierośnicą?… O, jest corpus delicti[102]!
1321Śmieli się wszyscy, oprócz doktora, który udawał, że zajęty jest przecieraniem okularów.
1322Zamienili jeszcze kilka zdań i Drucki wstał.
1323— Czy pozwolą państwo, że jeszcze raz ich odwiedzę?
1324Alicja skinęła uprzejmie głową, a Łęczycki hałaśliwie upominał go, by tylko nie zapomniał.
1325Widzieli go następnie, jak wchodził do łóż naprzeciwko, jak chodził po sali i wesoło witał się ze wszystkimi.
1326Tymczasem rozpoczęły się „atrakcje”.
1327W kolorowych reflektorach tańczyła trójka zgrabnych, muskularnych chłopców, później na tanecznym ringu zjawiła się signorita Fiametta i w nieprawdopodobny sposób wyginała niemal nagie ciało w akrobatycznym tangu. Po hucznych oklaskach znowu publiczność zapełniła ring zbitą masą, drgającą w takt rumby[103].
1328Czuchnowski pod wpływem wypitego alkoholu stał się rzewny i ze łzami w oczach błagał Alicję, by mu przebaczyła. Tak gorliwie przy tym zapewniał, że już będzie wesoły, że aż się całkiem rozpłakał.
1329Alicja śmiała się serdecznie, patrząc na jego minę i na żywy kontrast w osobie Łęczyckiego, który przytupywał i z fantazją zagarniał czuprynę.
1330Setki różnobarwnych baloników napełniły salę. Gwar buchał z dołu, z lóż rzucano kwiaty w tańczących.
1331I znowu były dwa występy: trzy tancerki przebrane za myszki fleischerowskie[104], Mickey[105] i przekomiczny niedźwiedź (oczywiście aktor), grający na saksofonie i tańczący taniec marynarski.
1332Gdy z kolei rozpoczął się dancing, w loży Alicji zjawiła się egzotycznie ubrana kwiaciarka i położyła przed nią pęk białych róż.
1333Czuchnowski przestraszył się, a mecenas wydobył banknot stuzłotowy.
1334— Dziękuję — dygnęła kwiaciarka — ale to od dyrekcji.
1335— Jakże to — zastanowił się po jej wyjściu doktor — prezenty?
1336Alicja odsunęła kwiaty, lecz mecenas podał je jej znowu.
1337— Niechże pani weźmie, tu jest taki zwyczaj, że paniom rozsyła się kwiaty.
1338Alicja wzięła róże i powiedziała:
1339— Wspaniałe. A pachną! Ten pański znajomy, mecenasie, zrujnuje się, jeżeli wszystkim paniom rozsyła takie luksusowe kwiaty.
1340— Nie ma obawy — usłyszała za sobą niski głos — rodzaj i piękność kwiatów dostosowuję bowiem zawsze, proszę pani, do urody moich klientek.
1341Przyjrzała mu się. Wyraz twarzy miał poważny i rzeczowy, taki, jakby załatwiał w tej chwili handlowy interes. Nie zauważyła niczego, co wyglądałoby na poufałość ze strony tego Amerykanina, i dlatego powiedziała:
1342— Dziękuję panu. Przepiękne róże. Dużo też pan rozsyła takich bukietów co wieczór?
1343— Takich? — zrobił minę, jakby się namyślał. — Hm… o ile mnie pamięć nie zawodzi… odkąd wprowadziłem ten zwyczaj, taki jest pierwszy…
1344Alicja nic nie odpowiedziała, natomiast Łęczycki, lubiący stawiać rzeczy konkretnie, zaopiniował:
1345— Wcale się temu nie dziwię. Do diaska! Niech się panu nie zdaje, dyrektorze, że powiedział pan komplement o jotę lepszy, niż zrobiłoby to pierwsze z brzegu lustro.
1346Straszny hałas w loży nad fontanną i wybuch ogólnego śmiechu na sali odwrócił ich uwagę.
1347Widok był niezwykły: elegancki, młody człowiek w smokingu, trzymany za nogę przez kilka osób, a zwieszony przez parapet loży głową w dół, usiłował dosięgnąć do strumienia fontanny trzymanym w ręku damskim pantofelkiem i nabrać wody.
1348Tylko Alicja zauważyła, że dyrektor Winkler wybiegł.
1349Tymczasem po kilku nieudanych próbach młodzieńcowi udało się zaczerpnąć wody i ogłuszające brawa zagłuszyły orkiestrę.
1350— Idiota! — skrzywił się Czuchnowski.
1351— Szampana! — zawołał Łęczycki.
1352— Szampana! — powtórzyła Alicja.
1353— Państwo rozkażą? — skłonił się kelner, podając kartę.
1354— Pozwoli pani, droga pani Alicjo — pochylił się ku niej z miną znawcy mecenas — że wypijemy „Nexy” sec?
1355 1356— Zamrozić butelkę „Nexy” — kiwnął na kelnera, a gdy ten, ukłoniwszy się, wychodził, zatrzymał go. — Czekaj pan! Zamrozić dwie! Jak szaleć, to szaleć!
1357W płaskich kryształach zapienił się pachnący płyn. Na sali nagle zapanowała cisza i usłyszeli głos dyrektora Winklera:
1358— Proszę państwa! Dzisiaj bawimy się w koty!
1359— Co? co?… — rozległy się pytania.
1360— Bawimy się w koty! Nie jest to mój wynalazek, ale przecie tak dobry, jakby był mój własny!
1361— Brawo! Brawo! — posypały się oklaski. — Jak to w koty?
1362Zabawa— Proszę państwa! W jacht klubie na Filipinach jest zwyczaj, że orkiestra gra pewne tango, a wszyscy obecni miauczą!
1363 1364— Proszę państwa! Tylko miauczeć w rytmie! Kto wykaże najwięcej muzykalności, oryginalności i znajomości prawdziwej kociej muzyki, otrzyma ten oto order Złotego Kota pierwszej klasy! Uwaga! Zaczynamy.
1365Orkiestra uderzyła mocnym akordem i popłynęła cicha, namiętna melodia.
1366— Miauuu — odezwał się cieniutki głosik kobiecy.
1367— Miau! — odpowiedział mu przy końcu frazy chrapliwy głos męski.
1368Buchnęła fala śmiechu, lecz amatorzy miauczenia opanowali sytuację. Kto żyw rozdzierał się wniebogłosy, prychał, furczał, orkiestra zeszła do roli dyskretnego akompaniamentu, wśród miauczących stopniowo następowała selekcja i zabawa szła coraz sprawniej.
1369Czuchnowski zdjął okulary i szeroko otwartymi oczyma krótkowidza ze zdumieniem obserwował salę. Łęczycki literalnie wisiał na parapecie i miauczał jak opętany. Alicja też wyjrzała w dół.
1370W środku ringu na taborecie stał Winkler i z pasją dyrygował, niczym kapelmistrz. Właśnie w chwili tej spojrzał ku ich loży i przywitał utkwione w sobie oczy Alicji łobuzerskim uśmiechem i przeciągłym koloraturowym miauknięciem.
1371Cofnęła się i przyciskając do ust zmiętą serwetę, zamiauczała. Nie mogła wytrzymać! Nastrój udzielał się przemocą. Roześmiała się sama z siebie: „Miauczący prokurator! A to ładna historia!” Wypiła kieliszek szampana duszkiem. Trochę kręciło się jej w głowie. Co za pyszna zabawa!…
1372Tango się skończyło, lecz na gremialne, a hałaśliwe żądanie publiczności powtórzono je jeszcze raz, po czym przez aklamację[106] przyznano order Złotego Kota ogromnemu siwemu panu, jak się okazało, angielskiemu dyplomacie, który rzeczywiście był mistrzem w tym koncercie.
1373Aktu dekoracji dokonała z wyboru odznaczonego młodziutka, miniaturowa brunetka, jak objaśnił Łęczycki: żona znakomitego automobilisty Winiarskiego. Musiała wspiąć się na palce, by dosięgnąć butonierki[107] laureata.
1374Ten wygłosił krótkie przemówienie po angielsku i z dostojną miną zajął miejsce przy swoim stoliku.
1375Zagrano bluesa[108] i ring znowu zapełnił się tańczącymi.
1376Alicja spojrzała na zegarek i z żalem stwierdziła, że już czwarta.
1377 1378Uregulowali rachunek, przy czym Alicja wyjątkowo zgodziła się nie zapłacić swojej trzeciej części. Łęczycki upierał się, że on funduje, a jeżeli nie pozwolą mu zapłacić całości, przyniesie mu to pecha w sądzie.
1379— Jak Boga kocham — zaklinał się — ile razy nie obleję wygranego procesu, tyle razy przegrywam następną sprawę, jak amen w pacierzu!…
1380Była w tak świetnym humorze, że nie spierała się o to.
1381Odwieźli najpierw zasypiającego Czuchnowskiego, później mecenas odprowadził Alicję.
1382— No, pani Alicjo — powiedział z przechwałką, żegnając ją przed bramą — warto było pójść do „Argentyny”, co?
1383— Bardzo wesoło spędziłam czas. Od dawna nie bawiłam się tak dobrze.
1384— Ba! Ten Winkler umarłego by rozruszał! Bajeczny, prawda?
1385— Dobranoc, mecenasie — podała mu rękę. — Dziękuję i dobranoc.
1386Na palcach przeszła do swego pokoju, szybko rozebrała się, zapaliła gaz w łazience, umieściła róże w kryształowym wazonie i po chwili wahania postawiła je przy łóżku.
1387Rozdział 7
1388Wprost z dworca profesor Karol Brunicki pojechał na wykład.
1389Pomimo zmęczenia, wywołanego długą podróżą, mówił, jak zwykle, głośno, dobitnie, akcentując definicje i robiąc krótkie pauzy przed użyciem własnych argumentów.
1390Gdy skończył, czuł się tak wyczerpany, że zażył proszek kamfory[109] dla wzmocnienia serca. Jednakże już po chwili telefonował do „Bristolu”.
1391Odpowiedziano mu, że pan Winkler jest w swoim numerze[110], ale zapewne śpi. Pomimo to kazał się z nim połączyć.
1392— Tu mówi Karol, obudziłem ciebie?
1393— Nie, jak się masz! Wróciłeś?
1394— Wróciłem i chciałbym cię prosić, byś wpadł do mnie.
1395— Do kliniki? — zapytał Drucki.
1396— Nie, do domu. Może na obiad?
1397 1398Drucki odłożył słuchawkę i westchnął z ulgą:
1399 1400— Kto przyjechał? — zapytała zza parawanu Tecia.
1401— Pewien mój przyjaciel. Ale pośpiesz się, mała.
1402 1403 1404— Pękła? No, chodź tu, może wspólnymi siłami łatwiej zaradzimy katastrofie. Chodź.
1405Była w króciutkiej jasnozielonej kombinezce[111] i nieporadnym gestem wyciągnęła ku niemu urwany koniec podwiązki. Wyglądała przy tym tak dziecinnie i ładnie, że powiedział:
1406— Wiesz, mała, żałuję, że już jest tak późno.
1407— Mój kochany, mój najsłodszy.
1408Posadził ją sobie na kolanach i zabrał się do reparacji uszkodzenia. Tymczasem Tecia ocierała twarz o jego policzki i szeptała w kółko:
1409 1410Biła od niej świeżość i wciąż jednakowe silne pragnienie.
1411 1412— Słuchaj, mała, albo daj spokój, albo do końca świata nie naprawię ci tej podwiązki.
1413— Ach, jak to byłoby cudownie!
1414 1415Różowym paluszkiem przesunęła mu po kolanach.
1416— To, żebym mogła tu siedzieć do końca świata. Tylko ja! Żeby mój pan był tylko dla mnie i żeby te obrzydliwe baby nie wywracały do niego oczu. A zwłaszcza ta małpa Kazia…
1417— Podaj mi agrafkę — przerwał Drucki — musi być w tym okrągłym pudełku.
1418 1419— Taka obrzydliwa kokota. Jak ona nawet śmie podnosić oczy na mego pana! Taka, co to za pieniądze z każdym. A przy tym ma krzywą łopatkę.
1420Drucki zerknął na nią z uśmiechem.
1421— Jak Boga kocham! — zawołała. — Ma krzywą łopatkę.
1422— Nie gadaj, nie gadaj, mała. Kazia jest bardzo ładna.
1423 1424— To inna sprawa. Tylko, Teciu, uważaj! — pogroził palcem. — Żeby w „Argentynie” żadnych awantur ani kłótni nie było! Nie znoszę tego i gdyby tylko!… No!
1425— Ja?! — oburzyła się Tecia. — Z nią? Z taką lafiryndą[112]? Ja w ogóle jej nie spostrzegam, chociaż wiem, że ona oczy by mi wydrapała. Jej się zdaje, że…
1426— Gemacht![113] — skończył Drucki. — Podwiązka w porządku. Ubieraj się.
1427Postawił ją na ziemi i usiadł przed lustrem, by zawiązać krawat.
1428— A pamiętaj, mała — dodał — że ze mną żartów nie ma, żadnych awantur!
1429Dziewczyna nic nie odpowiedziała.
1430 1431Tecia wyszła pierwsza. Drucki pozamykał szafy i biurko i również zszedł na dół.
1432 1433— Uszanowanie panu dyrektorowi.
1434 1435— Właśnie, panie dyrektorze, zwracałem się według pańskiego życzenia do reprezentacji samochodów Reenclar. Powiedziałem, że jeden z naszych gości chce się dowiedzieć, kto w Warszawie ma Reenclara i kto mógłby udzielić o ich marce referencji.
1436— Aha! — ucieszył się Drucki. — No i cóż?
1437— Powiedzieli, że w Warszawie chodzą trzy wozy Reenclar. Jeden należy do hrabiego Lubockiego, drugi do pani Cotchen i trzeci do profesora Brunickiego. Wszyscy troje mają już te wozy od kilku lat i są zupełnie zadowoleni.
1438 1439— Tak, panie dyrektorze, powiedziano mi, że są zupełnie zadowoleni. Oczywiście, wypytywali mnie, kto interesuje się ich samochodami, i proponowali przysłanie wozu na próbę, ale w myśl życzenia pana dyrektora nie wymieniłem jego nazwiska.
1440Drucki podziękował i wyszedł na ulicę.
1441„Rzecz jasna — pomyślał, podając szoferowi adres Brunickiego — że Karol spreparował kłamstwo. Auto, które widziałem pierwszego dnia wieczorem, było jego Reenclarem”.
1442W hallu willi profesora zastał doktora Kunoki, pogrążonego w lekturze. Przywitał Druckiego serdecznie i prawie wesoło:
1443— Bardzo rad[114] jestem, że pana widzę. Ma pan w sposobie bycia coś, co rozsiewa wokół pana jakąś witalną radość.
1444— Niechże doktor nie przesadza — zaśmiał się Drucki, ale zrobiło mu się przyjemnie.
1445— O, nie! — przechylił głowę Japończyk — nie przesadzam. Jestem zdania, że nie doceniamy na ogół towarzystwa ludzi miłych, wesołych i zdrowych. A działa ono wręcz… kuracyjnie. Tak, panie, kuracyjnie! Wiemy, że wszystkie ciała emanują różnego typu energię, a nie zwracamy uwagi na emanację fizyczną, emanację ludzi, z którymi stykamy się. Gdyśmy się widzieli ostatnio, mówiliśmy, zdaje się, o przesądach ludowych?
1446— Tak, o nawrocie nauki do pogardzanych zabobonów.
1447— O, widzi pan — ożywił się Kunoki — jeszcze jeden przykład. Niektóre szczepy hinduskie wierzą w to, że młodość, siła i zdrowie mogą udzielać się tak, jak płomień: ten, kto daje, nic nie traci, a ten, kto bierze, zyskuje. Dlatego ludzie starzy i słabi sypiają w jednym łóżku z młodymi i zdrowymi. Są przekonani, że zwłaszcza podczas snu uzdrawiająca emanacja młodego ciała wzmaga się najbardziej.
1448— I co? — zdziwił się Drucki. — Czy to rzeczywiście ma jakieś znaczenie?
1449— Odpowiem panu tak: nie wiem, czy ma, ale wiem, że musi mieć.
1450— Oczywiście chodzi o emanację, że tak powiem, psychiczną?
1451Doktor Kunoki potrząsnął głową.
1452— Ja osobiście jestem zdania, ale zastrzegam się, że nie jest to opinia oficjalnej nauki, jestem zdania, że emanacja wręcz fizyczna, tak jak emanacja radu, żelaza…
1453— Słowem elektrony? Cząstki atomów?
1454 1455— Niezwykłe! Tedy i myśl ludzka?…
1456— Jest również emanacją, dającą się nawet empirycznie stwierdzić w przypadkach telepatii. Tak. Otóż pańska emanacja, pańska aura jest po prostu kuracyjna. Czuję to po sobie.
1457— Powinienem wobec tego — zaśmiał się Drucki — wynajmować się na godziny szpitalom w charakterze aparatu leczniczego. Ale rzeczywiście wydaje mi się, że pan ma dużo racji, doktorze. Sam zaobserwowałem zadziwiające wzmaganie się nastrojów w tłumie.
1458— A widzi pan. Wzajemne oddziaływanie emanacji.
1459— Albo w zabawie! Wie pan zapewne, że prowadzę teraz nocny kabaret. Otóż na przykład wesołość udziela się bardzo szybko. Niech kilka osób się rozbryka i rozbawi, a za pięć minut humory idą w górę. Właśnie namawiałem Karola, żeby rozerwał się w mojej „Argentynie”, ale ani rusz. Pan, doktorze, powinien poradzić mu, by chociaż raz spróbował.
1460— Ależ z przyjemnością. Jestem zupełnie pańskiego zdania.
1461— Co to, nie ma go w domu? — zapytał Drucki.
1462— Owszem, tylko jest czymś zajęty. Za chwilę przyjdzie. Nie gniewa się pan chyba na niego, że mimo woli skazał pana na towarzystwo nudnego…
1463— Panie doktorze — przerwał Drucki — czy pan naprawdę ma mnie za tak głupiego, że nie umiem ocenić wartości towarzystwa jednego z najmędrszych uczonych naszego wieku?…
1464Japończyk próbował oponować, lecz Drucki nie dał mu przyjść do słowa:
1465— Przecie ja, doktorze, powinienem płacić szkolne wpisowe za każdy kwadrans rozmowy z panem, z człowiekiem o takiej wiedzy i takich horyzontach myślowych. Aha, chciałem pana o coś zapytać. Lekarz, ChorobaMianowicie, czy to prawda, że brodawki dają się leczyć sugestią?
1466— Naturalnie — z zadowoleniem potwierdził Japończyk — brodawki są rodzajem choroby psychicznej.
1467— Właśnie. Czytałem — powiedział Drucki — że brodawki powstają na skórze człowieka, gdy ten dozna silnego przykrego wrażenia na widok takichże brodawek u innych.
1468— Niezupełnie tak. Ale coś zbliżonego. Najczęściej znaki rodzime, brodawki i pewnego typu liszaje są skutkiem wrażeń odniesionych przez matkę danego osobnika podczas ciąży.
1469— Co? — zerwał się Drucki. — Więc zapatrzenie?
1470 1471— Doktorze, pan wierzy w zapatrzenie?
1472Japończyk zrobił nieokreślony ruch ręką.
1473— Słowo „wierzyć” nie jest tu odpowiednie. Jestem natomiast przekonany, że zapatrzenie jako takie istnieje.
1474— Jak to? I pan sądzi, że nauka może to potwierdzić?
1475— Proszę pana — zmarszczył czoło Japończyk — cała moja teoria elektroneuronów, czy, jeżeli pan woli, teoria psychonów, zmusza właśnie do wykazania swej nieodpartej słuszności na prawdziwości naukowej ludowego „przesądu” o zapatrzeniu.
1476Drucki nerwowo podsunął swoje krzesło.
1477 1478— Z przyjemnością. Czy hodował pan kiedy konie lub psy?
1479— Psy owszem. Kiedyś namiętnie lubiłem polowanie.
1480— Dobrze, zatem hodował pan psy myśliwskie, rasowe?
1481— Naturalnie — potwierdził Drucki — wyżły i gończe. Trochę jamniki.
1482— Nie o to chodzi. Ale czy pan zauważył, jakie skutki daje skrzyżowanie rasowej suki ze zwykłym kundlem? — pytał Japończyk.
1483— No, ma się rozumieć, szczenięta będą nierasowe.
1484— To mało. A co się stanie z suką?
1485— Aha! — klepnął się Drucki po kolanach. — No, suka będzie zepsuta!
1486— Właśnie, panie Winkler, suka będzie zepsuta, to znaczy, że już nigdy nie urodzi rasowego potomstwa, choćby następne zapłodnienia dokonane były przez psa najczystszej jej rasy. To samo jest z końmi i tak dalej.
1487— To prawda — potwierdził Drucki — ale cóż stąd wynika?
1488— Przepraszam, najpierw musi pan stwierdzić, że płód wywiera wpływ na matkę.
1489 1490— Nie zaprzeczy pan również, że dziecko często po matce dziedziczy różne cechy fizyczne i psychiczne. Prawda?… A teraz odrobina analogii i biologii. Wie pan, że na przykład płód człowieka, pomimo najskrupulatniejszych badań, w swoich pierwszych fazach, od owulu[115] począwszy, niczym nie różni się od płodu ryby, amfibii[116] i ssaków?
1491— Wiem, wiem, znam Darwina[117] i widziałem tablice Haeckla[118].
1492— Tym lepiej. Zatem przyzna pan, że dalsze formowanie się płodu, a zwłaszcza jego indywidualizowanie się pozostaje pod wpływem organizmu matki. W terminie „organizm” mieszczę zarówno jego stronę fizyczną, jak i psychiczną. Otóż nauka do dziś oficjalna utrzymuje, że płód już w samym zaczątku musi posiadać cechy psychiczne a priori[119] ustalone, gdyż z matką jest połączony wyłącznie kanałem, noszącym nazwę funiculus umbilicalis[120]…
1493— A pępowina? — zastrzegł się Drucki.
1494— Właśnie — uśmiechnął się doktor Kunoki — o niej mówię. Wszyscy embriolodzy wykluczają możność psychicznego oddziaływania matki na płód, ponieważ jedyne połączenie całkowicie pozbawione jest jakiegokolwiek unerwienia. Rozumowanie na pozór słuszne: nerwy nie łączą płodu z matką, zatem oddziaływanie psychiki matki i zaburzeń w tej psychice podczas ciąży nie może odbić się na płodzie. Nie wiem czy mówię dość jasno?
1495 1496— Tedy — ciągnął Japończyk — zapatrzenie według tych panów jest nonsensem. Oczywistość tego twierdzenia musi jednak ulec gruntownej rewizji z chwilą odkrycia przeze mnie elektroneuronów w ziarnistych ciałkach Nissla[121], w protoplazmie komórek nerwowych. Pan wie na czym polega moje odkrycie?
1497— Bardzo pobieżnie — zawstydził się Drucki.
1498— Polega na odnalezieniu we krwi i w całym organizmie fal nerwowych półmaterialnych i półenergetycznych, będących emanacją, która ulega ustawicznym a niesłychanie precyzyjnym wahaniom, a ustaje dopiero wówczas, gdy ziarniste ciałka, będące jakby akumulatorami tej energii, ulegną wyczerpaniu, a nie uzyskując nowego naładowania, po prostu znikają. Powoduje to śmierć komórek nerwowych i atrofię[122] samych nerwów. Otóż z chwilą tego odkrycia odpada dość naiwna teoria naszych witalistów, którzy z braku laku kontentują[123] się koncepcją nisus formativus[124], czyli predestynacji[125] owulu do z góry przewidzianego kierunku rozwoju.
1499— Strasznie to uczone — westchnął Drucki — ale zdaje mi się, że rozumiem, o co chodzi: z chwilą odkrycia pana doktora tłumaczy się naukowo fakt zapatrzenia?
1500 1501— Niestety, jeszcze się nie tłumaczy. Tylko może być tłumaczony w ten sposób, że matka ma psychiczną komunikację z własnym płodem pomimo braku łączących je włókiem nerwowych. Jeżeli mówiłem o telegonii[126], czyli o psuciu się samic rasowych, to dlatego, że daje nam ono możność naocznego stwierdzenia wpływu płodu na matkę, wpływu tak trwałego, że nie ustępuje do końca jej życia, że jaskrawo odbija się na innym jej potomstwie. Dlaczego zatem mamy odrzucać myśl o wpływie odwrotnym matki na płód, o działaniu wrażeń ciężarnej matki na konstytucję płodu?
1502— Ja osobiście święcie wierzę w zapatrzenie — żarliwie przytwierdził Drucki. — Miałem wiele dowodów, które utrwaliły we mnie to przekonanie. Nawet…
1503Zawahał się, czy powiedzieć doktorowi Kunoki o synku Załkindów, i urwał, bo właśnie wszedł Brunicki. Widać było, że jest czymś mocno podniecony i zdenerwowany. Zanim przywitał się z Druckim, spojrzał porozumiewawczo na Japończyka, a ten, przeprosiwszy ich, natychmiast wyszedł.
1504— Jak się masz, Fakirze? — uśmiechnął się z przymusem profesor, podając Druckiemu rękę.
1505— Ja świetnie, ale ty Karolu, daruj, wyglądasz bardzo mizernie.
1506 1507— Właśnie — zapalił papierosa Drucki. — Wyjeżdżałeś za granicę?
1508 1509 1510 1511— Tak — ponuro powiedział profesor i spojrzał na swego gościa. — Bohdanie! Postanowiłem powtórnie zrobić próbę krwi. Daruj mi, ale wówczas twoją krew brałem nie sam, przysłałeś mi… Czy ja wiem, mogła zajść jakaś pomyłka…
1512— Ależ jestem do twojej dyspozycji, Karolu.
1513— Nie miej, Bohdanie, do mnie urazy, gdyż i próbki krwi Piotra nie byłem pewny. Lekarz szkolny w Uppsali[127] również mógł się omylić. Teraz przywiozłem wziętą przeze mnie osobiście…
1514— Karolu! — zawołał z wyrzutem Drucki. — Przecie rozumiem twój stan, po cóż te skrupuły?! Służę ci.
1515Profesor szybko wyjął z kieszeni przyrząd iniekcyjny[128] i mały flakonik ze szklanym korkiem. Drucki odsunął mankiet i igła bezboleśnie weszła pod skórę. Po niespełna minucie na dnie flakonika zaczerwieniło się kilka kropel krwi.
1516— Słuchaj, Karolu, mam dla ciebie coś, co pewniej niż ta próba udowodni ci to, że Piotr jest twoim synem.
1517 1518 1519— Siadaj, Karolu, i posłuchaj.
1520Drucki opowiedział, podkreślając wszystkie ważne szczegóły, historię Luby, Załkinda i ich synka.
1521Mówił zwięźle, prosto i treściwie, głosem spokojnym, a jednak Brunicki drżał przez cały czas i stawał się coraz bledszy.
1522— Otóż, Karolu — kończył Drucki — chłopiec ten jest tutaj, w Warszawie. Tu też są jego rodzice. Ponieważ są moimi przyjaciółmi, na pewno zgodzą się, byś mógł chłopca zbadać osobiście.
1523Profesor nagle wybuchnął nerwowym śmiechem.
1524— I cóż mi z tego? — zapytał z wręcz obrażającą ironią.
1525— Jak to co? — oburzył się Drucki. — Zobaczysz dziecko, które ma oczy podobne do moich jak dwie krople wody, dziecko kobiety, która nigdy nie była moją kochanką.
1526— Właśnie! Jeżeli nie była nią!
1527— Karolu! Ona sama gotowa ci przysiąc!
1528— Ba! — wykrzywił usta Brunicki. — Sam powiadasz, że jest mężatką. Dlaczego nie miałaby przysięgać sto razy?! Wanda też przysięgała.
1529— Ależ ten chłopak ma rysy podobne do ojca i jego usposobienie.
1530 1531— To niczego nie dowodzi. Znam wiele wypadków, kiedy dzieci z biegiem lat upodobniają się do przybranych rodziców.
1532Drucki bezradnie opadł na fotel i niemal jęknął:
1533— Boże drogi! Więc cóż ja ci poradzę!
1534— Owszem, owszem — przetarł czoło profesor — chyba nie zapomniałeś o swojej obietnicy?…
1535 1536— To dobrze… Wybacz, Bohdanie, moją niewiarę, ale jest ona silniejsza ode mnie, jeżeli nawet…
1537Urwał, bo wrócił doktor Kunoki i oznajmił, że podają do stołu.
1538Od ubrania Japończyka zaleciał zapach chloroformu i Drucki przez asocjację[129] przypomniał sobie koty.
1539Rozejrzał się. Nie było ich w hallu.
1540— A gdzież ta kocia menażeria? — zapytał zdziwiony.
1541— Zdaje się, że na spacerze — wymijająco odpowiedział profesor.
1542 1543— Ja mam lepszą! Jeżeli namówię was, panowie, do spędzenia wieczoru u mnie w „Argentynie”, pokażę wam autentyczną kocią muzykę.
1544— Orkiestra naśladuje koty? — zapytał Brunicki, wskazując gościowi miejsce przy stole.
1545— Nie, publiczność. Cała publiczność miauczy.
1546— To może i nam kazałbyś miauczeć? — spróbował żartować profesor.
1547Japończyk posypał solą kawałek chleba i powiedział z przekonaniem:
1548— Pan Winkler powinien to zrobić.
1549Widząc zdziwione wzniesienie brwi profesora, doktor Kunoki dodał:
1550— Rzeczywiście, profesorze, powinien pan dać się namówić przyjacielowi. To jest konieczne dla pańskiego zdrowia. Gdybym wychodził z domu, chętnie bym panom towarzyszył.
1551— Zobaczymy — uśmiechnął się Brunicki — może wybiorę się… A dlaczego, doktorze, nie wychodzi pan z domu?
1552Japończyk zamienił spojrzenie z profesorem i odezwał się innym tonem:
1553— Widzi pan… Nie chcę afiszować swojej obecności w Warszawie… Nawet prosiłbym pana, by pan nikomu o tym nie wspominał, że jestem w Polsce i że pozostaję gościem profesora. Nie lubię rozgłosu… Poza tym są jeszcze inne powody…
1554— Nie zamierzam wtrącać się w nie — pośpieszył zapewnić Drucki. — Niech pan mi wierzy, doktorze, że nie zaliczam siebie do gadatliwych.
1555Nastała chwila ciszy. W milczeniu jedli zupę. Wreszcie profesor uznał za stosowne udzielić Druckiemu pewnych wyjaśnień.
1556— Poznałem — zaczął, chrząknąwszy — doktora Kunoki na międzynarodowym zjeździe w Londynie. Ponieważ zaś łączyły nas zbliżone, a poniekąd wspólne zainteresowania naukowe, zaś doktor w swojej ojczyźnie nie miał odpowiednich warunków do prac badawczych, zgodził się przyjąć moje zaproszenie i kilka miesięcy spędzić u mnie.
1557Postukał palcami po stole i z wyraźną intencją zmienienia tematu rozmowy zapytał:
1558 1559 1560Opowiadał o „Argentynie”, o swoim systemie prowadzenia tego przedsiębiorstwa, lecz myśl jego zajęta była nowym, mglistym i tajemniczym punktem w nieprzejrzystym życiu tego domu. Nie, stanowczo nie będzie nad tym się zastanawiać. Bo i w jakim celu? Czy mógłby jaki użytek zrobić ze swych odkryć, gdyby nawet do jakichś doszedł?… Oczywiście nie. Dla zwykłej zaś ciekawości nie kiwnąłby nigdy palcem. Zresztą przeczucie mu mówiło, że usługi, których odeń zażąda Karol, wyświetlą i tak wszystko.
1561Tymczasem rozmowa skierowała się znowu na tematy naukowe. Uwaga obu uczonych zbyt silnie, widocznie, była ześrodkowana w tej dziedzinie, by na czas dłuższy mogła odwrócić się od niej.
1562Nie martwiło to Druckiego. Szczerze interesował się tym wszystkim, co otwierało mu całkiem nowe strefy poznania, choćby pobieżnego i spopularyzowanego do tego stopnia, jaki jest dostępny dla laika.
1563Gdy napomknął o tym, doktor Kunoki zaprzeczył ruchem głowy.
1564— Nie, proszę pana, te strefy nie tylko dla laików są nowe. Jeszcze lata upłyną, zanim ich nowość przestanie być nowością nawet w laboratoriach biologicznych. Na przykład po dziś dzień biolodzy upierają się przy niewytrzymującej krytyki hipotezie determinacji płci, o czym mówiliśmy w hallu.
1565— Doktor mówi o z góry ustalonej płci potomstwa? — zapytał Drucki.
1566— Niezupełnie — ciągnął Japończyk — współczesna genetyka twierdzi, że płeć płodu zostaje ustalona już w chwili zapłodnienia, mówiąc ściślej w chwili kariogamii[130], gdy następuje amphimixis[131]…
1567— Litości — jęknął Drucki — nie znam tej terminologii!
1568Japończyk bezradnie rozłożył ręce w stronę profesora. Ten zaś wyjaśnił z uśmiechem:
1569— Doktor mówi o momencie wniknięcia plemnika w owul. Następuje wówczas zmieszanie się substancji chromatynowych[132] obu komórek płciowych…
1570— Zaraz, zaraz — przerwał Drucki — bo pragnąłbym zrozumieć. Cóż to jest ta substancja chromatynowa?
1571— Właśnie — uderzył palcem w stół Japończyk — ci panowie wierzą, że ta substancja zawiera związki dziedziczne. Ich hipoteza powiada, że w owulu jest niezmienny chromosom X, a w plemniku męskim chromosomy dwóch typów: X albo Y. Otóż ich zdaniem spotkanie się owulu z plemnikiem gatunku X daje nam dziewczynkę, a z plemnikiem Y daje chłopczyka![133] Rozumie pan?
1572Japończyk wybuchnął śmiechem, a profesor zaśmiał się również.
1573— A tymczasem jak jest naprawdę? — zapytał Drucki.
1574Nauka, Kobieta, Mężczyzna, Dziecko— Jak jest naprawdę, jeszcze nie wiemy z zupełną dokładnością — odpowiedział doktor Kunoki — jednakże długotrwałe badania Parkesa[134], a także i moje skromne wysiłki wykazały, iż płeć płodu ustala się dopiero w łonie matki pod wpływem dwóch czynników. Pierwszy to hormon żeński, czyli folikulina, drugi to prolan[135], czyli hormon przysadki mózgowej. Jeśli teza okaże się słuszna, już wkrótce będziemy mogli przy pomocy odpowiednich zastrzyków hormonalnych dowolnie ustalać płeć płodu.
1575— Niesłychane! — zdumiał się Drucki. — Zatem każda kobieta będzie mogła według woli mieć syna lub też córkę?
1576 1577 1578Nauka— Mało tego — uśmiechnął się Japończyk. — Dokładne poznanie sekrecji[136] wszystkich gruczołów da jeszcze bardziej rewelacyjne skutki. Jeżeli pan zechce, będzie pan mógł decydować o wzroście, o sile fizycznej, o kolorze włosów i skóry swego potomstwa.
1579— Fenomenalne! I wszystko przy pomocy zastrzykiwania takich czy innych hormonów?
1580 1581— No, a czy można będzie wpływać także na rozwój inteligencji, na poziom umysłowy dziecka?
1582— Przypuszczam, że tu także hormony odegrają swoją rolę. Na razie zaś jest to już teraz do pewnego stopnia możliwe przez stosowanie hipnozy…
1583— Nie rozumiem — przerwał Drucki.
1584— To bardzo proste — z uśmiechem wyjaśnił Japończyk — kobiecie ciężarnej w śnie hipnotycznym sugeruje się pewne wrażenia, które, ustalając się w jej psychice, oddziaływają na tworzenie się psychiki płodu…
1585— Tak — westchnął Brunicki — ale nie myśl, by w tym względzie można było osiągnąć wyniki bodaj zadowalające.
1586 1587— Bo, primo[137], poglądy te pozostają jeszcze w dziedzinie teorii, a secundo[138] nie mogą być sprawdzone w praktyce, gdyż eksperymentowanie jest zakazane prawem.
1588Wstali od stołu i zapalili papierosy.
1589— W każdym razie — zachwycał się Drucki — to jest po prostu cudowne! Do czego dochodzi geniusz człowieka!…
1590Japończyk zatrzymał go ruchem ręki.
1591— Niech się pan tak nie entuzjazmuje umysłem ludzkim. Są istoty, które od milionów lat umieją dowolnie wpływać na formowanie się swego potomstwa. Chodźmy do biblioteki. Zaraz panu pokażę rezultaty ich systemu.
1592 1593Japończyk sięgnął na półkę i zdjął z niej tom oprawny w skórę.
1594— O mrówkach i termitach. Zwłaszcza o termitach.
1595Odwrócił kilkadziesiąt kart i podsunął Druckiemu barwną tablicę.
1596 1597— Tak. To są różne gatunki termitów?
1598— Myli się pan. To jest czternaście różnych typów jednego i tego samego gatunku, wyhodowanych z identycznych pod każdym względem jajeczek.
1599Istotnie, trudno w to było uwierzyć. Tablica przedstawiała owady niemal zupełnie do siebie niepodobne. Jedne małe z olbrzymimi głowami, drugie skrzydlate, trzecie posiadające oczy, inne całkiem pozbawione szczęk. W samym środku był olbrzymi owad.
1600— To jest matka — objaśnił Japończyk. — Ta dama ma zwyczaj znoszenia przez całe życie, trwające do piętnastu lat, znoszenia trzech tysięcy jajeczek na godzinę i jest osiem tysięcy razy większa od każdego termita. Gdy zdechnie ze starości, termity z pierwszego lepszego jajeczka wyhodują jej następczynię. Z tegoż samego jajeczka mogą jednak równie dobrze wyhodować każdy z czternastu typów, różniących się morfologicznie[139] do tego stopnia, że uczeni przez całe wieki uważali je za całkiem różne stworzenia.
1601— No, dobrze — dziwił się Drucki — ale jakże one to robią?
1602— Niestety, na to pytanie nauka jeszcze odpowiedzi nie dała. Wiadomo tylko, że nie decyduje tu rodzaj pokarmu, gdyż wszystkie termity żywią się wyłącznie celulozą. Natomiast ilości pokarmu są zmienne, no i prawdopodobnie stosowane są już na jajeczkach masaże, tudzież termo- i hydropatia[140]. Jak pan widzi, termity wyprzedziły znacznie człowieka w umiejętności hodowania swego gatunku tak, by społeczeństwo miało specjalistów do różnych prac.
1603— Kapitalne! — zawołał Drucki.
1604— Teraz chyba nie imponują ci już te wyniki, do jakich doszła biedna ludzka nauka? — zapytał Brunicki.
1605— Czyżbyś sądził, że kiedyś i ludzie będą, jak termity, hodować kilkanaście typów człowieka?
1606Profesor z powagą skinął głową, a Japończyk powiedział:
1607— Naturalnie. Będziemy wtedy mieli monstrualnie silnych robotników fizycznych, naukowców o olbrzymim mózgu, pianistów o niesłychanie rozwiniętym słuchu i o palcach znacznie dłuższych…
1608— Boże drogi! — wybuchnął Drucki. — I przecie mówicie mi to panowie! Ludzie wielkiej wiedzy! A brzmi to jak fantastyczna powieść!
1609Profesora wezwano do telefonu. Drucki pozostał z doktorem Kunoki, który w dalszym ciągu tłumaczył mu działanie różnych hormonów.
1610Było już ciemno na dworze, gdy Drucki pożegnał się z nim i z Brunickim.
1611— Do widzenia — ściskał dłoń profesora — a wpadnij do „Argentyny”. Nie pożałujesz.
1612— No dobrze, dobrze, spróbuję — uśmiechnął się Brunicki.
1613Gdy znaleźli się w przedpokoju, Drucki zapytał:
1614— Więc nie chcesz widzieć tego chłopca?
1615— Nie, nie!… Zresztą zadzwonię do ciebie… To nie ma celu…
1616— A kiedy zbadasz krew, proszę cię, Karolu, zawiadom mnie o wyniku.
1617Brodaty służący zamknął za nim furtkę i z nieoczekiwaną życzliwością powiedział przez kratę:
1618— A niech pan uważa, bo dziś ślisko.
1619— Dziękuję — kiwnął mu Drucki — będę się trzymał wiatru.
1620Istotnie po całodziennej odwilży chwycił lekki mróz i wszystko pokryło się szkliwem gołoledzi. Niebo zaczynało się iskrzyć. Na zachodzie różowiło się ostatnimi resztkami dnia.
1621W hotelu czekał Załkind, co zdziwiło Druckiego, gdyż nie było to w jego zwyczaju. Ani do „Argentyny”, ani do „Bristolu” nie przychodził nigdy.
1622Okazało się, że tym razem szło o rzecz ważną. Gdy znaleźli się w numerze Druckiego, Załkind po paru słowach wyjaśnił:
1623— Pamięta kapitan, co mówiłem o moim kontrakcie leśnym i o tych łobuzach Fajersonach?
1624 1625— Milionowa — potwierdził Żyd. — Otóż oni zawładnęli moim kontraktem i chcą przystąpić do wyrębu lasu. Ja nie wiem, co mam robić. Przecie nie dam sobie wydrzeć takich pieniędzy.
1626 1627Załkind zaczął tłumaczyć, dlaczego tego zrobić nie może. Na przeszkodzie stoi fakt, że obie strony nie są tu z prawem w porządku. Pozostaje tylko siłą lub podstępem odebrać kontrakt. Otóż czy kapitan nie zgodziłby się pojechać do Białowieży i załatwić się z tymi Fajersonami?
1628— Kiedy trzeba jechać? — krótko zapytał Drucki.
1629Załkind wyjaśnił, że jeszcze nie wie — może za tydzień, a może i za kilka miesięcy. Chodzi tylko o zasadniczą zgodę kapitana.
1630— Więc dobrze, może pan na mnie liczyć.
1631Załkind mocno potrząsnął jego ręką. Dodał jeszcze parę szczegółów i biorąc kapelusz, powiedział:
1632— Mam jeszcze jedno do kapitana.
1633— Cóż takiego? — wesoło zapytał Drucki, widząc zakłopotanie gościa.
1634— Widzi pan, kapitanie, jutro są imieniny Luby. To ona się martwi, że kapitan nie wie. Niech pan nie zdradzi mnie, że ja pana uprzedziłem, ale jej będzie tak przyjemnie, jak się okaże, że pan pamiętał. Czy dobrze?
1635— Ależ dziękuję panu, Jack, oczywiście będę u was!
1636— I to jeszcze — uśmiechnął się Załkind — że u nas wieczorem będzie dużo gości. Ale co to za towarzystwo? Sami Żydzi!… To nie dla pana…
1637 1638— Nie dla pana i już. Ja wiem, co mówię. Ale na obiedzie to my będziemy sami i tylko moja siostrzenica, studentka. Jakby pan tak niespodziewanie przyszedł, tożby się Luba ucieszyła!
1639Drucki solennie obiecał, po czym przystąpił do omawiania interesu. „Argentyna” rzeczywiście dawała poważny dochód i Załkind był zachwycony. Robił trochę wymówek Druckiemu za to, że ten przysłał mu księgi buchalteryjne[141] do sprawdzenia, ale przyznał, że takimi księgami to warto się pochwalić.
1640— No i widzi pan, kapitanie — powiedział na wychodnym — że miałem rację. Pan to żywy kapitał!
1641Jeszcze raz poprosił o przemilczenie tej wizyty przed Lubą i wyszedł.
1642„Ten ją kocha!” — pokręcił głową Drucki i pomyślał, że sam nie byłby zdolny do takiej miłości. Kochał kobiety, żyć by bez nich nie umiał i nie miałby po co, ale kochał wszystkie. Niemal w każdej odkrywał jakiś nowy indywidualny wdzięk, jakiś niespotykany szczegół urody, rys temperamentu czy oryginalny ustrój psychiczny, który go pociągał. Nie umiał i nie chciał wyrzekać się tych powabów życia, które urobiło jego bujną naturę, intensywnego życia, wysysanego do ostatniego włókna.
1643Przebrał się i pojechał do „Argentyny”.
1644Wszystko było w porządku, wszyscy na swoich miejscach, w oczekiwaniu na publiczność, która niebawem zacznie napływać.
1645Przejrzał zamówienia na stoliki i loże i powiedział kasjerowi:
1646— No, dziś będzie ładne żniwo! Wszystkie loże zamówione i to nie przez byle kogo.
1647— Ba — wyszczerzył zęby kasjer — a ile osób musieliśmy odprawić z kwitkiem. Telefonował dyrektor Szulc, później ten Radwan, co to ma konie na wyścigach, jakiś cudzoziemiec, mecenas Łęczycki, inżynier Fum…
1648— Co?! — przerwał Drucki. — Mecenas Łęczycki? Kiedy telefonował?
1649 1650 1651— No tak, panie dyrektorze, ale już były wszystkie zamówione. Później dzwonił pan Krupin…
1652— Czekaj pan, do pioruna! Gdzie książka telefoniczna? Daj pan!
1653Szybko przerzucał kartki katalogu. Znalazł numer i zadzwonił:
1654— Tu mówi Winkler. Dobry wieczór panu mecenasowi.
1655 1656— Podobno pan mecenas chciał dziś mieć lożę u mnie?
1657 1658— Panie mecenasie, dla pana zawsze. Jakoś sobie dam radę. Pan będzie łaskaw. Zarezerwuję.
1659 1660— Niezmiernie mi miło. Do zobaczenia.
1661Położył słuchawkę i podniósłszy wskazujący palec, powiedział:
1662— Uważaj pan! Ile razy mecenas Łęczycki chce mieć lożę, loża musi być! Co innego stolik na sali, ale loża musi być!
1663— Ależ, panie dyrektorze — sumitował[142] się kasjer — wszystko było zajęte!
1664— To uwolnić! Pokaż pan spis… O, patrz pan, na przykład ten Holzer. To bardzo miły chłop i na pewno się nie obrazi. Dzwoń pan do niego i przeproś, że nie możemy służyć, że zaszła pomyłka, i daj mu pan stolik przy orkiestrze. On lubi hałas.
1665Przejrzał się w lustrze i przesunął dłonią po podbródku.
1666— Jak pan myśli — zapytał — czy nie warto się ogolić?
1667— Ależ po co? Pan dyrektor zupełnie przyzwoicie wygląda.
1668Do gabinetu weszła panna Tecia i Drucki z miejsca ją zapytał:
1669— Jak, mała, nie uważa pani, że powinienem się ogolić?
1670 1671— Nie. Im gorzej będzie pan wyglądał, tym lepiej.
1672— Więc dobrze — odpowiedział półgłosem, gdy kasjer zabrał się do telefonu — dobrze zazdrośnico, nie ogolę się, a ty pierwsza będziesz ukarana. Nie narzekaj, gdy ci buzię pokłuję!
1673Pogroził jej palcem i poszedł do bufetu.
1674Goście zaczęli się schodzić, orkiestra już grała. Zajrzał do garderoby „artystek”. Była tylko signorita Fiametta, która mierzyła błyszczący diadem z różnobarwnych szkiełek.
1675Na widok Druckiego spąsowiała i oparłszy się plecami o ścianę, zapytała:
1676 1677 1678— Nie złość się, mała, co cię znów ugryzło?
1679 1680 1681— Pan jeszcze pyta?! — wybuchła. — Myśli pan, że nie wiem, że ta Tecia, ten ślimak, ta dziewica patentowana, ta fałszywa gęś do pana chodzi! Wszystko wiem, widziałam wczoraj sama! Tak na własne oczy!
1682Gwałtownie oddychała, zaciskając piąstki.
1683— No i cóż z tego, żeś widziała? — zimno zapytał Drucki.
1684 1685— Co ci do tego?… Nie tylko tamta bywała, ale i inne. Bywały, bywają i będą bywać. Zwariowałaś, czy co? Może upstrzyłaś sobie, że przysięgnę ci wierność?
1686— Tak, tak… bo ja jestem taka…
1687 1688— Ani taka, ani owaka. Jesteś taka, jak każda inna, i masz takie same prawa, to znaczy, że nie masz żadnych. Chcesz, dobrze — nie chcesz, drugie dobrze. Śmieszna jesteś.
1689 1690— Nie gniewaj się! Ja przepraszam, to ta głupia zazdrość.
1691— Nie gniewam się. Ale wymagam, byś była rozsądna. I ani mi się waż zrobić jakąkolwiek przykrość pannie Teci.
1692 1693— Na zdrowie. Ale uprzedzam, że jeżeli tylko coś… No!… To rozstaniemy się z trzaskiem. A teraz daj pyszczek i przebieraj się.
1694Zarzuciła mu ręce na szyję. Drucki pogładził ją po włosach i wyszedł.
1695Obchodził salę, witając się z bywalcami.
1696„Przyjdzie, czy nie przyjdzie?” — myślał.
1697Zapowiedział służbie, by natychmiast zawiadomiono go, skoro tylko przyjdzie towarzystwo mecenasa Łęczyckiego. Zatrzymał kwiaciarkę i kazał jej wybrać pęk, duży pęk róż dla pani, która będzie w loży numer 9.
1698— Wiem, panie dyrektorze — uśmiechnęła się dziewczyna — mają być najładniejsze i białe.
1699— Tak… albo, hm… niech będą czerwone.
1700Przyszła około dwunastej z mecenasem i z tym poczciwym doktorem. Może bywaliby częściej, ale ceny „Argentyny” prawdopodobnie są na ich kieszeń za wysokie. Drucki zatrzymał kelnera.
1701— W dziewiątce, panie Wrzosek, proszę liczyć o trzydzieści procent niżej.
1702 1703— Ale! Tylko delikatnie, rozumie pan? Nie rabat z całego rachunku, tylko każdą pozycję obniżyć. Kasjerowi wydam dyspozycję.
1704Drucki umyślnie do pierwszej nie poszedł na górę. Widział z kąta, jak kwiaciarka odniosła róże, widział, jak z loży wyglądano. Dopiero gdy zaczęły się produkcje, zjawił się w loży Łęczyckiego.
1705Alicja tu była trzeci raz, a za każdym razem wydawała mu się ponętniejsza. Od dawna nie interesowała go tak żadna kobieta. Instynktownie trzymał się w jej obecności nieco sztywno, lecz nie usiłował wcale maskować swego zachwytu dla jej urody.
1706Czuchnowskiego obecność Druckiego doprowadzała do rozpaczy. Czuł się przy nim słaby i bezbronny tym bardziej, im więcej Drucki okazywał mu pobłażliwej życzliwości. Doktor wszystkimi siłami odpędzał od siebie myśl, że Alicja upodobała sobie „Argentynę” właśnie dla dyrektora Winklera. Cóż nadzwyczajnego, że skoro już tu jest, zamieni z nim kilka zdań? Ten Winkler, chociaż Amerykanin, jest wcale comme il faut[143]…
1707Orkiestra huczała oszałamiającym rytmem, powietrze, przesycone zapachem wina i perfum, podniecało. Łęczycki gęsto dolewał koniaku.
1708Gdy Alicja z uśmiechem dziękowała za róże, Drucki powiedział:
1709— Pragnąłbym, by nie straciły świeżości do czasu, gdy będę miał możność zastąpić je innymi.
1710— Zbyt wiele wymaga pan od kwiatów — spojrzała mu śmiało w oczy — chociaż lubię róże i zapewniam pana, że dołożę wszelkich starań, by przetrwały jak najdłużej.
1711— Źle mnie pani zrozumiała — zaoponował. — Ja wołałbym, by zwiędły do jutrzejszego wieczoru.
1712— Nie ma pan współczucia dla kwiatów — udawała, że nie zorientowała się w jego intencjach.
1713— Cóż robić — westchnął z komiczna skruchą — jestem egoistą.
1714Czuchnowski poczerwieniał i zapytał:
1715 1716Zanim Drucki zdążył otworzyć usta, Alicja wyjaśniła:
1717— Dyrektor Winkler dba bardziej o frekwencję publiczności niż o życie róż.
1718— Che… che — z dowcipną miną wtrącił Łęczycki, obierając banana — nie czas żałować róż, kiedy, panie drogi, lasy płoną.
1719Powiedział to ni w pięć, ni w dziewięć, sądząc, że robi dobry dowcip, lecz Alicja nie wiadomo dlaczego zmieszała się i zapytała:
1720— Czy urządzi nam pan dzisiaj kocią muzykę?…
1721— Nie — z tajemniczym podniesieniem brwi odpowiedział Drucki — na dziś mam coś nowego.
1722— O! Znowu coś nowego? Więc też i nie rebusy muzyczne?
1723 1724— Niechże nam pan wyjawi tę tajemnicę. Musi pan uwzględnić to, że jako kobieta jestem zaciekawiona.
1725— Więc dobrze, ale powiem to tylko pani. Panowie będą cierpliwsi.
1726Pochylił się do ucha Alicji, lecz Czuchnowski zawołał:
1727— Nie, nie! Niech dyrektor nie mówi. Lepiej mieć niespodziankę.
1728Alicja uśmiechnęła się doń słodko:
1729— I sądzisz, że pan Winkler mi nie powie?
1730— No — speszył się jej tonem doktor — tak myślę…
1731— Zatem będziesz miał jeszcze jedną niespodziankę. Słucham, dyrektorze.
1732Umyślnie tak zbliżyła ucho do ust Druckiego, że omal ich nie dotknęła. Zapach jej włosów i skóry napełnił jego nozdrza.
1733— Niech pani ma trochę litości dla doktora — szepnął przerywanym głosem.
1734— Nie wart jej — powiedziała głośno, nie odrywając ucha. — Więc?
1735— Będzie zabawa w kozy neapolitańskie — szepnął.
1736— Dziękuję — skinęła głową — to może być ciekawe.
1737Drucki przeprosił towarzystwo i zbiegł na salę.
1738Po kilku popisach i kilku ogólnych tańcach zjawił się w środku ringu witany oklaskami i zaczął objaśniać: pod Neapolem jest multum[144] kóz i owiec. Całe stada. O zachodzie stada wracają do zagród i drogi polne wyglądają wówczas jak spienione potoki białej wełny, nad którymi unosi się nieustająca wielotonowa symfonia.
1739— Proszę państwa! Nazwałbym tę symfonię beee-mol, gdyby nie było w niej i meeee-mol! Dlatego zwracam uwagę na konieczność uwzględnienia sprawiedliwego podziału między kózki i owieczki! Nie namawiam was, drodzy państwo, byście beczeli z przekonania. I tak wiem, że to zrobicie. Wystarczy, jeżeli pamiętać będziecie o strzyżeniu, jakie was nie ominie pod postacią rachunku!
1740Hałas śmiechu i oklasków napełnił salę. Jakiś tęgi niski jegomość z sumiastymi wąsami zerwał się od stolika i ryknął:
1741— Setny[145] chłop z pana! Jak Boga jedynego kocham! Niech mnie piorun strzeli, ale takiemu dam się nawet ostrzyc!
1742Siwiejąca dama przemocą ciągnęła grubasa za połę, reflektując[146] go:
1743 1744— Dajże mi spokój! — zirytował się wąsal. — To cóż z tego, że patrzą! Właśnie niech patrzą!
1745— Brawo! Brawo! — wołano zewsząd.
1746— Dyrektorze — z coraz większą pasją wołał grubas — brudzia[147]! Napiję się z panem brudzia! Niech mnie piorun trzaśnie!
1747— Z rozkoszą! — ze śmiechem zawołał Drucki.
1748Grubas napełnił dwa kielichy, wypili wśród radości całej sali, po czym wąsal wziął w objęcia Druckiego, a właściwie jego talię i zaczął ściskać.
1749 1750Drucki z wolna się wyprostował i oto nogi grubasa zawisły w powietrzu. Przylepiony do wysokiej sylwetki Druckiego wyglądał jak olbrzymi pękaty worek.
1751Drucki z wolna zaczął się obracać w kółko. Raz, drugi, trzeci, coraz prędzej. Nogi grubasa opisywały teraz szerokie koło, orkiestra przeszła w furię rytmu, bęben zaterkotał.
1752 1753Mężczyźni zbliżyli się do ringu. Z lóż sypały się oklaski.
1754Wreszcie Drucki stanął jak wryty, niespodziewanym chwytem pod ramiona podniósł grubasa na całą długość rąk i postawił na ziemi.
1755Nieopisany hałas napełnił salę. Grubas, nieco skonsternowany, ściskał rękę Druckiego i chwiejąc się na nogach, nalewał mu wina. Wszyscy wstali z miejsc; niektórzy, stojąc na fotelach, wymachiwali rękoma. Jakiś pan wgramolił się na brzeg basenu fontanny, zachwiał się, rozpaczliwym ruchem usiłował uratować równowagę, chwytając się za strugę wody, i chlupnął do basenu, rzęsiście opryskując sąsiednie stoliki. przy których na szczęście w tej chwili nikogo nie było.
1756— Topielec! Ratować tonącego! — rozległy się wesołe krzyki.
1757 1758 1759— Ratunku! Ratunku! — wydzierał się topielec, siedząc wygodnie w wodzie i ani myśląc wychodzić.
1760— Panie! Tu nie wolno się kąpać! Wyłaź pan na plażę!
1761— Panowie! Pole do popisu dla bohaterów! Medal za ratowanie tonących.
1762Wśród niebywałej wrzawy wydobyto go z wody, służba owinęła pechowca w wielki obrus, spod fałd którego dochodził gromki głos:
1763— Na miłość boską dajcie koniaku! Pół mego królestwa za kieliszek koniaku!
1764Podczas gdy gwar nie ustawał, wyniesiono ofiarę katastrofy do gabinetu dyrekcji. W pięć minut potem pomocnik portiera pędził samochodem do domu poszkodowanego, a po kwadransie wrócił z kompletem garderoby, gdyż gość uparł się, że nie wyjdzie. Jego powrót sala powitała gromkimi brawami.
1765Tymczasem rozpoczęła się zabawa „becząca”.
1766Alicja siedziała nieruchoma. Jej czarne oczy, do połowy przysłonięte powiekami, wyrażały bunt i gniew. Ileż radości kipiącego życia jest na świecie! Dlaczego, dlaczego przepływa to obok niej, dlaczego nie może się w tej fali zanurzyć? Dlaczego ten człowiek zajmuje się tym tłumem? Przecie musi czuć, że fala ta obok niej przepływa… Czy chce tę falę tak rozhuśtać, by sięgnęła aż tutaj…
1767Drucki stał w środku i dyrygował.
1768Sala rozbrzmiewała bezsensownym, głupim, niedorzecznym beczeniem, rozkosznym, dziecinnym, żywiołowym… Ta wspaniała, orla linia czaszki… ten imperatywny[148] załam linii brwi, iskrzące się oczy i to ubranie, któremu się tylko zdaje, że okrywa smukłe mięśnie.
1769Ocknął ją brzęk i lekki ból: tak, zgniotła w ręku kieliszek.
1770Krew i wino rozpłynęły się na obrusie barwną mapą.
1771— Boże! — jęknął Czuchnowski i zerwał się z miejsca. — Alu! Co ci jest?
1772— Rozbiłam kieliszek — wzruszyła ramionami.
1773Doktor umoczył serwetę w kuble z lodem i pieczołowicie wycierał pokaleczoną dłoń.
1774— No, szczęście — mruczał — że to tylko powierzchowne.
1775 1776— Chodźmy — powiedziała Alicja.
1777Zbierali się do wyjścia i doktor wziął róże, lecz Alicja zatrzymała go:
1778— Nie, tak nie można. Gotowe zmarznąć. Każ kelnerowi zapakować w bibułkę i jeszcze w gruby papier.
1779W westybulu spotkali Druckiego. Stał z jakimiś panami, lecz zaraz ich przeprosił i zbliżył się do Alicji.
1780— Bardzo dziękuję państwu — powiedział z głębokim ukłonem — i proszę pamiętać o „Argentynie”.
1781Służba podawała Czuchnowskiemu i Łęczyckiemu futra.
1782— Nie wiem — odezwała się, patrząc na sufit, Alicja — czy będę miała czas…
1783— Musi pani znaleźć — uśmiechnął się do niej z jakąś niespodzianą dla obojga poufałością.
1784— Dlaczego to aż muszę? — zmierzyła go zimnym spojrzeniem.
1785Sądziła, że się zmiesza, lecz Drucki nie opuścił oczu i powiedział krótko, bez uśmiechu:
1786 1787Przygryzła wargi i odwróciła się do szatni.
1788 1789— Już, już — oznajmił Łęczycki, borykając się z rękawem.
1790Alicja skinęła Druckiemu głową i nie podając mu ręki, wyszła.
1791Portier z domyślnym uśmieszkiem zapytał:
1792— Co, panie dyrektorze, klasa kobita?
1793— Co? — ocknął się Drucki. — Klasa? Macie rację, braciszku! — dodał ze śmiechem i tak go klepnął po ramieniu, aż ten przysiadł.
1794Łęczycki zaproponował Alicji, że ją odprowadzi, lecz ta podziękowała.
1795— Mam z doktorem do pomówienia. Siadajmy, Władku, tylko uważaj! Zgnieciesz kwiaty!
1796— Słucham cię, Alu — odezwał się Czuchnowski, gdy wóz ruszył.
1797— Poczekaj, pomówimy na miejscu.
1798— Czy to wypada — zafrasował się doktor — bym teraz, w nocy, wchodził do twego mieszkania.
1799W odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami.
1800Przeczuwał przykrą rozmowę i bezradnie spoglądał na zegarek. Ona jednak nie zwracała nań żadnej uwagi.
1801Przemówiła dopiero wówczas, gdy znaleźli się w jej pokoju:
1802— Proszę cię, byś mi wyjaśnił, co mają oznaczać twoje niemądre odezwania się i dzikie miny?
1803 1804— Nie udawaj. Wiesz doskonale, że mówię o twoich manifestacjach przeciw panu Winklerowi.
1805— Chyba… chyba… nie możesz się temu dziwić… przecie kocham ciebie…
1806 1807 1808— Przecie nie mogę znosić, by ktoś tak nachalnie zachwycał się tobą, jak ten… ten…
1809— Dlaczego? Cóż ci to przeszkadza? — niemal prowokacyjnie zapytała Alicja.
1810— Przeszkadza! Przeszkadza, bo mam oczy — wybuchnął doktor — bo widzę, że tobie to sprawia przyjemność, bo widzę, że on też się tobie podoba! Lecz dość tego! Moja cierpliwość też ma swoje granice! Więcej nie pójdziemy do tej spelunki!
1811 1812— Że co? Co ty mówisz? Cha… Cha… To paradne!… Od kiedyż to nauczyłeś się tego tonu?
1813Czuchnowski nie panował nad sobą:
1814— Dość tego! Mam tego powyżej uszu! I tej spelunki, i tego draba, i tych jego ohydnych kwiatów!
1815Chwycił nierozpakowane jeszcze róże i cisnął nimi o podłogę.
1816 1817— Podnieś! — powiedziała groźnie.
1818 1819— W tej chwili podniesiesz — powtórzyła spokojnie.
1820Czuchnowski jęknął, podniósł bukiet, po czym bezsilnie upadł na krzesło.
1821Zapanowała cisza. W sąsiedniej jadalni zegar wybił szóstą.
1822— Dlaczego ja tak ciebie kocham, dlaczego tak kocham — wybuchnął goryczą Czuchnowski. — Och, nie dziwię się teraz twemu mężowi, że cię porzucił, że zwariował…
1823— Mylisz się — obojętnym głosem zaprzeczyła Alicja — mój mąż porzucił mnie z innego powodu. Zawsześ był ciekaw, dlaczego? Nigdy nie zdobyłeś się na zapytanie mnie o to. Teraz powiem ci sama. ZazdrośćPaweł podczas nocy poślubnej przekonał się, że nie byłam dziewicą… I nie mógł tego znieść, nie mógł, nie umiał z tym się pogodzić… Porzucił mnie, chociaż nie przestał mnie kochać, a nawet obwiniać mnie nie miał prawa…
1824 1825— On tak mówił i ty też to przyznasz. Przemoc, KobietaStraciłam niewinność, mając lat czternaście. Silny był, szedł za mną ulicą, wszedł na schody, przemocą wdarł się do mieszkania, w którym, niestety, nikogo nie było. Wziął mnie gwałtem…
1826— Straszne!… — jęknął Czuchnowski.
1827 1828— I widzisz, Paweł pomimo to nie mógł mi przebaczyć!…
1829— Ależ na miły Bóg! Czyż nie było nikogo w pobliżu? Czyż nie mogłaś krzyczeć?!
1830— Owszem — wzruszyła ramionami — broniłam się, krzyczałam, wreszcie ktoś zaczął się dobijać do drzwi. Wówczas on wyskoczył oknem z pierwszego piętra… Bardzo był silny i zręczny…
1831— No i co? Paweł nie uwierzył ci?
1832— Uwierzył. Musiał uwierzyć. Przecie wówczas zrobiła się wielka awantura, z policją, z badaniami lekarskimi, z kompromitacją całej mojej rodziny. Paweł mógł nawet znaleźć opis w dziennikach…
1833— Straszne! A ten łotr? Złapali go?
1834— Nie. Zresztą cóż by to mi pomogło. Paweł i tak nie wróciłby do mnie.
1835— Po coś mi to powiedziała? — zawołał nagle z wyrzutem.
1836Alicja założyła nogę na nogę i potrząsnęła głową.
1837— Opowiedziałem to dlatego, byś wiedział, dla jak szaleńczych, jak zbrodniczo głupich pretensji Paweł złamał życie i mnie, i sobie. Niedorzeczna, potworna zazdrość o moją przeszłość, której nie byłam winna, zazdrość o moją krzywdę… O, nie mój drogi!… Dlatego właśnie powiedziałam ci to wszystko, byś pojął, że za żadne skarby na świecie nie będę żoną człowieka, który z zazdrości dostaje obłędu, przestaje panować nad swymi nerwami i potrafi urządzać sceny. Chcę być niezależną panią swoich zamiarów, a chociażby zachcianek. Dziś poznałam cię dostatecznie. I miałeś słuszność, żeś powiedział słowo: „dość”.
1838 1839— Nie przerywaj, proszę. I jeszcze jedno: bądź tak uprzejmy, nie rób tu tragedii. Postanowiłam zerwać narzeczeństwo. Od początku było ono warunkowe i od początku nie miało sensu. Wiedziałeś, że nie kocham ciebie, że na uczucia macierzyńskie jesteś za stary, a na uczucia kobiety za słaby. Dość tego. Uroiłeś sobie jakieś prawa do mnie.
1840— Przecie, sądzę, że jako narzeczony mam prawo…
1841— Jesteś naiwny. Mężczyzna, Kobieta, PrawoJeżeli wobec kobiety mężczyzna powołuje się na swoje prawa, dowodzi tym, że nie ma żadnych. Prawem dla kobiety jest bezprawie, narzucona wola, przemoc moralna. Takie prawo kobieta czci i sama w sobie nosi jego sankcje.
1842Wstała i rozwinęła kwiaty. Pokój napełnił się zapachem róż.
1843— Cieszę się, że zrozumiałeś mnie — ciągnęła, ustawiając bukiet w wazonie. — Małżeństwo nasze byłoby niedorzecznością. Przyznasz chyba, że nigdy nie potrafiłbyś narzucić mi swojej woli, a ja nie znajduję przyjemności w użeraniu się o tysiące drobiazgów i w łatwych zwycięstwach.
1844— Alu — szepnął, nie patrząc na nią, Czuchnowski — błagam cię, byś cofnęła swoją decyzję, i daję ci słowo, że nigdy już nie dam ci powodów do niezadowolenia.
1845— Pyszny jesteś — zaśmiała się — nie spostrzegasz, że tym samym dajesz mi powód więcej niż do niezadowolenia, godząc się na rolę pieska na smyczy.
1846 1847— Nie obrażaj się. Tak, Władku, dawno już wyzbyłam się nadziei, że będziemy mogli stanowić parę równych i jednakowo od siebie zależnych ludzi. To była utopia.
1848Czuchnowski zaczął mówić, prosić, żebrać chociażby o prolongatę[149], rozpłakał się, malując beznadzieję swojej samotności, drżał na całym ciele, starając się wytłumaczyć, jak bardzo ją kocha — na próżno. Alicja nie miała zwyczaju zmieniania swoich postanowień i on o tym wiedział.
1849— Trudno — powiedział ponuro — porzucasz mnie… Porzucasz dla niego, dla tego… Winklera.
1850— Mylisz się. Zwykle wprawdzie kobiety porzucają mężczyznę dla innego, ale ja nie jestem taką zwykłą kobietą. Bądź zdrów.
1851Zasunęła łańcuch, zgasiła światło w przedpokoju i przeszła do łazienki.
1852Kąpiel była gotowa. Rozebrała się i stanęła przed lustrem.
1853„Piękna jestem — pomyślała — warto być piękną”.
1854Wyprężyła ręce. Nie czuła bólu. O skaleczonej dłoni przypomniała sobie dopiero wówczas, gdy ujrzała w lustrze, jak po jej wzniesionym ramieniu spływają krople krwi, zatrzymują się chwilę nad wypukłością piersi i grube, jędrne, okrągłe toczą się w dół po szeroko wygiętej linii biodra, znacząc krętą rubinową ścieżkę na złotawej skórze.
Rozdział 8
1855— Wezmę to — powiedział Drucki, wskazując jubilerowi diadem z pięciu wspaniałych storczyków.
1856Właściciel sklepu spojrzał nań nieufnie.
1857— To jest bardzo drogi klejnot — przestrzegł go.
1858— Drogi? Owszem, wygląda nawet na to. Cóż zrobić, skoro pan nic ciekawszego poza tym nie ma. Ile?
1859— Cztery tysiące — powiedział obojętnie.
1860 1861— Dużo. Ale warte tego. Sto dwadzieścia cztery szafiry, czterdzieści dwie perły… a oprawa jest szczytem…
1862— Dam trzy pięćset — przerwał Drucki.
1863— Gotówką? — zdumiał się jubiler.
1864 1865Drucki wydobył paczkę banknotów i odliczył.
1866— Szanowny pan każę specjalnie zrobić ozdobne etui?
1867— Nie, zwykły papierek albo pudełeczko bez firmy[150].
1868— Szanowny pan chyba nie wstydzi się naszej firmy? — uśmiechnął się jubiler. — Jesteśmy najstarszą i największą firmą jubilerską w Polsce.
1869— Cieszy mnie to i życzę, panu abyście się stali jeszcze starszą firmą, ale ja chcę mieć pudełko zwykłe.
18701871
Mieszkanie Załkinda znowu tonęło w kwiatach. Luba kończyła swoją toaletę. W salonie był tylko Załkind i jego kuzynka, Tonia, studentka medycyny, ładna, drobna dziewczyna.
1872Drucki od razu zauważył, że jego wejście musiało przerwać jakąś emocjonującą rozmowę, gdyż Tonia była czerwona i zdradzała wielkie zdenerwowanie, a Załkind miał zjadliwą minę.
1873— Niech pan sobie wyobrazi, kapitanie, że moja kuzynka chce mnie nawrócić na bolszewizm[151]…
1874— Przestań — przerwała Tonia — to pana nie interesuje.
1875Drucki zaprzeczył i z żartobliwą powagą zapewnił ją, że bardzo zajmuje go ta kwestia i że sam już nieraz myślał nad wstąpieniem do partii komunistycznej.
1876Zjawiła się Luba. W białej atłasowej sukni wyglądała oszałamiająco.
1877— Kochany kapitanie! — zawołała na jego widok. — Pan pamiętał!
1878— Jakżebym mógł zapomnieć?! — z oburzeniem zawołał Drucki.
1879— Drogi! Kochany! Muszę pana za to ucałować! Borys! Odwróć się, bo chcę ciebie zdradzić.
1880Bez żenady zarzuciła mu ręce na szyję i mocno pocałowała w same usta.
1881— Ach, Tonia! — westchnęła. — Żebyś ty wiedziała, jak on całuje!
1882Załkind śmiał się również, ale niezupełnie szczerze i Drucki zrobił doń oko, jakby mówiąc: „No, i opłacało się mnie zapraszać?”.
1883— Ale! — uderzył się w czoło. — Byłbym zapomniał! Mam coś dla pani Luby.
1884 1885— Boże, jakież to cudne! — zawołała. — Patrz, Tonia! Storczyki! Piękne! Jakież to śliczne teraz umieją robić imitacje! Pan pewno z zagranicy sprowadził, bo tu nie widziałam w żadnym sklepie. Wspaniała.
1886Diadem przeszedł z kolei do rąk Załkinda.
1887 1888 1889— Poczekaj! — podszedł do lampy i krzyknął: — Luba! Co ty głupstwa gadasz!
1890 1891Załkind położył diadem na stole i z groźną miną zwrócił się do Druckiego:
1892— Co pan wyprawia, kapitanie! Jakże tak można! Przecie to oczy z głowy kosztuje! Luba! Oj, ty, głupia! Przecie to prawdziwe kamienie!
1893Luba schwyciła klejnot i rozszerzonymi oczyma oglądała go ze wszystkich stron.
1894— Takie zbytki — wyszeptała w zachwycie — takie zbytki. Boże mój. To co najmniej dwa tysiące kosztuje.
1895— Dwa — przedrzeźniał ją mąż — ausgerechnet[152] dwa? No, to już ja dam trzy i jeszcze na tym zarobię.
1896— Co ty mówisz!… O, Boże… kapitanie! Jaki pan kochany!
1897 1898— Gdybym wiedział, że tylko jeden dostanę pocałunek, tobym może nie starał się znaleźć…
1899 1900Luba chwyciła go za szyję i raz po raz zaczęła całować.
1901Druckiemu zacisnęły się szczęki, nieco zbladł i odsunął ją od siebie.
1902— Ej, Jack — powiedział cicho — niechże pana wszyscy diabli wezmą.
1903 1904 1905W głosie jego zabrzmiała duma, że ma oto kobietę taką, jakiej drugiej nie znajdziesz na świecie.
1906Luba była w bajecznym usposobieniu. Obecność tych dwóch mężczyzn, i jakich mężczyzn, którzy obaj jej pożądali i których obu pożądała ona, napełniała jej serce tak dziwnym i tak mocnym uczuciem. Czuła swoją kobiecość każdym nerwem, promieniowała nią i wiedziała, że jest piękna jak nigdy.
1907Przy obiedzie pili dużo wina. Bawili się świetnie. Tylko Tonia siedziała cicha i zgaszona. Przytłaczał ją urok Luby, którą teraz prawie nienawidziła.
1908Po obiedzie Załkind puścił gramofon.
1909— Dziś wieczorem — powiedział — będzie orkiestra.
1910— Nam wystarczy gramofon! — zawołała Luba i pociągnęła Druckiego na środek pokoju.
1911Tańczył z nią, później z Tonią i znowu z Lubą.
1912— Kapitanie — mówiła mu Luba do ucha — może to jest bardzo bezwstydne, co powiem, ale muszę. Czy wie pan, kiedy czułabym się zupełnie szczęśliwa?
1913 1914— Kiedy mogłabym mieć was obu. Borysa i pana. Obu.
1915Ocierała się oń całym ciałem i Druckiemu kręciło się w głowie.
1916— Luba, dość… To już nad moje siły…
1917 1918— Czy może mnie pan odwieźć do domu? — zapytała.
1919 1920Gdy usiedli w taksówce, Tonia wtuliła się w kąt i milczała.
1921— Co pani jest? — zapytał Drucki.
1922 1923Wziął ją za rękę, zsunął rękawiczkę i pogłaskał.
1924 1925Wyrwała mu rękę, zakryła oczy i zaczęła płakać.
1926Drucki przysunął się do niej, objął ją i przytulił.
1927— Mnie nikt… nie… kocha… — mówiła w szlochu — mnie nikt nie pożąda…
1928 1929 1930Podniosła mokrą od łez twarzyczkę i przywarła do jego ust.
1931Dalszy ciąg rozmowy byłby w tych warunkach bezcelowy, toteż obywali się bez niej aż do chwili, gdy auto stanęło.
1932— Chodźmy — wzięła go za rękę.
1933 1934— Muszę panią pożegnać, panno Toniu — próbował bronić się, lecz spojrzawszy w jej oczy, zrezygnował.
1935Mieszkała na trzecim piętrze. Drucki nieco speszył się, gdy w przedpokoju eleganckiego mieszkania ukazała się starsza dama.
1936— To moja matka — powiedziała niedbale Tonia, poprawiając włosy przed lustrem.
1937Drucki ukłonił się, na co dama odpowiedziała niechętnym skinięciem głowy.
1938— Niech się pan nie dziwi — wyjaśniła Tonia, wprowadzając go do dużego ładnego pokoju — moja matka nie bywa uprzejma dla moich znajomych. Napije się pan kawy?
1939 1940— Nie?… No to niech pan siada. Moja matka żywi się wciąż moralnością zjełczałej burżuazji. Stara piosenka: ojcowie i dzieci.
1941 1942— Na taki tryb życia, jaki jedynie uznaję? Och, na szczęście jestem pełnoletnia. Jeszcze na pana — zaśmiała się — maman[153] tak nie skrzywiła się. Jest pan przyzwoicie ubrany i nie wygląda na komunistę, żeby pan wiedział, jakie tu u mnie typy bywają… Tylko niech pan nie wyobraża sobie… Bywają po trzech, po czterech, miewamy takie dyskusje. Plują na dywan, a niedopałki…
1943— Toniu, i bawi panią to wszystko?
1944— Nie bawi — potrząsnęła głową — ale pociąga. Nowi ludzie, nowe, mocne życie… Wiem od Luby, że pan też kocha bujne życie…
1945 1946Pożądanie, Seks— Kocha pan Lubę?
1947 1948Tonia położyła mu ręce na ramionach.
1949— Ale ona działa na pana. Jej bliskość pana roznamiętnia. O, widziałam to doskonale!
1950— Panno Toniu, jestem jeszcze dość młody, bym odczuwał bliskość każdej młodej i ładnej kobiety.
1951— Czy jestem ładna? — zbliżyła twarz do jego twarzy, opierając się kolanami o jego kolana.
1952Wziął ja za talię i posadził przy sobie.
1953— Nie, tu nie chcę — oparła się i usiadła mu na kolanach — wiem, że jestem bardzo przeciętnie ładna. Ale mam dla pana radę: niech pan zamknie oczy i wyobrazi sobie, że to jest Luba.
1954Powiedziała to z taką goryczą w głosie, że Drucki zdecydował się na wszystko, co mogło tej małej udowodnić, że i ona jest godna pożądania.
1955Ponieważ zaś Tonia nie dała się zbyć byle jednym czy drugim argumentem, było już po jedenastej, gdy znalazł się na ulicy. Pomimo późnej godziny szedł pieszo.
1956„Psiakrew — myślał — tyle na świecie jest kobiet. Strasznie dużo!”
1957Nie mógł jednak stwierdzić w sobie zmartwienia z tego powodu.
1958Gdy przyszedł do „Argentyny” już kilka stolików było zajętych. Swoim zwyczajem przejrzał listę zamówień na stoliki i z radością znalazł na niej nazwisko mecenasa Łęczyckiego.
1959 1960— Odbierz, mała — uśmiechnął się do Teci.
1961— To jakiś profesor — powiedziała, odkładając słuchawkę — już drugi raz dzwoni.
1962 1963— Tak. Ale nazwisko mówi niewyraźnie.
1964Dzwonił Karol. Nie ma dziś nic do roboty i chce przyjść do „Argentyny”.
1965— Hurra! Czekam! — zawołał Drucki. — Ręczę ci, Karolu, że nie pożałujesz.
1966Z szczególną werwą zabrał się do przeglądu lokalu. Cieszył się niezmiernie. W przejściu zatrzymał signoritę Fiamettę.
1967— Kaziu! Uważasz, będzie tu dziś mój serdeczny przyjaciel. Bardzo poważny pan. Profesor. Posadzę cię przy jego stoliku i musisz go rozruszać. Rozumiesz?
1968— To nie pojedziemy razem?… — zapytała z zawodem w głosie.
1969— Ach ty, głuptasku! Obiecałem, więc pojedziemy… Jego trzeba tylko rozruszać, żeby mu było wesoło. To stary nudziarz, a chcę, żeby się ubawił i nie naciągaj go, bo to mój przyjaciel. Pamiętaj!
1970— Dam sobie radę — z przekonaniem kiwnęła główką.
1971— I staraj się być… hm… inteligentna, rozumiesz?
1972 1973Drucki zatarł ręce. Ta mała szelma istotnie była tak sprytna, że niektórzy goście naprawdę wierzyli jej, że jest córką argentyńskiego arystokraty i że ukończyła Sorbonę[154]. Umiała kilkanaście zdań francuskich, które zostawił jej w spadku jakiś dyplomata egzotyczny i operowała tym kapitałem bez zarzutu. Powinna zająć Brunickiego.
1974Drucki sam czekał na niego w hallu. Przy każdym obrocie kołowrotu drzwi odwracał głowę.
1975— Dziś pewno jakie ważne goście będą? — zapytał portier.
1976 1977— No, bo pan derektor osobiście.
1978W tej chwili weszła Alicja z mecenasem Łęczyckim.
1979Drucki witał ją rozpromieniony.
1980— Jakże się cieszę! — ucałował z szacunkiem jej rękę i kordialnie[155] przywitał się z adwokatem.
1981— „Argentyna” — mówiła Alicja — działa kojąco na nerwy… A przy tym… róże już zwiędły.
1982Służba zdejmowała jej bobry, więc odpowiedział tylko wymownym spojrzeniem i w tym momencie ujrzał w lustrze wchodzącego Brunickiego.
1983Przeprosił Alicję i przywitał profesora serdecznie:
1984— No, brawo! Już zatrzymałem dla ciebie stolik przy samym ringu. Służba!
1985Brunicki zdejmował futro i rozglądał się z pobłażliwym zdziwieniem, z jakim rodzice przyglądają się zabawom dzieci. Wtem spostrzegł utkwione w sobie oczy Alicji i uśmiech ma jej twarzy.
1986„Oho!” — pomyślał i zapytał zaraz Druckiego, czy nie mógłby go lepiej umieścić gdzie w kąciku. Może są loże?
1987Drucki był w kłopocie. Nie miał ani jednej wolnej loży. Nadto Alicja nie wiadomo dlaczego fiksowała[156] profesora wyrokiem. Wziął go więc pod rękę, wprowadził na salę i póty perswadował, aż Brunicki zgodził się zająć zarezerwowany dlań stolik.
1988— Owszem ładnie tu u ciebie — zaopiniował — tylko orkiestra gra zbyt głośno.
1989— Oswoisz się, drogi Karolu, tylko oczywiście musisz nieco poprawić swój humor. Mam zaledwie kilka butelek autentycznego przedwojennego „Benedyktyna”… Czy może wolisz szampana?…
1990— Nie, mój drogi — z uśmiechem odparł profesor — skoro już tu jestem muszę spróbować, co to jest koktajl.
1991 1992Drucki usiadł obok niego, wybrał z karty koktajl „Old Tony” i zaczął zaznajamiać profesora z organizacją lokalu. Po chwili na stoliku zjawiły się owoce, czarna kawa i dwa płaskie kielichy mętnawego płynu o silnym aromacie.
1993Brunicki spróbował i podobało mu się.
1994— Wiesz, że to wcale nie jest złe.
1995Ring zapełnił się tańczącymi. Nagie plecy kobiet połyskiwały bielą ciepła, sztywne gorsy mężczyzn robiły wrażenie sinawych. Panowie Druckiemu przyjaźnie kiwali głowami, panie posyłały mu subtelne uśmiechy lub namiętne spojrzenia.
1996— A teraz, Karolu, wypijemy koktajl mego własnego pomysłu: „Boul-boul”.
1997Tu i ówdzie z ogólnego gwaru strzelały wesołe śmiechy, orkiestra przeszła w śpiew refrenu, kolorowe oświetlenie napełniło salę gęstym, zdawałoby się dotykalnym powietrzem.
1998— Mocny, ale dobry — pochwalił profesor — nie znam się na trunkach, ale w tym musi być sporo koniaku.
1999Drucki informował, wskazując różnych panów i panie, objaśniał, kto to jest, cieszył się ze zdumienia Brunickiego, że ludzie tak poważni i tak wysoko usytuowani bywają w tego rodzaju lokalach. Wreszcie zobaczył zbliżającą się Kazię i powiedział:
2000— Chyba nie będziesz miał, Karolu, nic przeciw temu, że ta mała tu usiądzie?
2001— Po co? — skrzywił się Brunicki.
2002— To jest jedna z gwiazd, mistrzyni tanga argentyńskiego, monna[157] Fiametta, vulgo[158] panna Kazia. Miła dziewczyna. Pozwolisz?
2003Nie czekając na odpowiedź, wstał.
2004 2005Kazia z wdziękiem skinęła głową i wyciągnęła błyszczącą od bransolet rękę.
2006Brunicki, nie mając drogi do odwrotu, przywitał się z nią i wskazał jej fotel:
2007 2008— Ach — zwróciła się doń Kazia — bardzo mi miło. Co to? Panowie piją koktajl „Muza”?
2009— Nie, proszę pani, to „Boul-boul” — z powagą odpowiedział profesor.
2010Panna Kazia też chciała „Boul-boul”, a Drucki, który niecierpliwie zerkał ku loży numer 9, nareszcie mógł wstać.
2011— Przyjdę za chwilę — przeprosił.
2012Poszedł do gabinetu i kazał zawołać kwiaciarkę. Poklepał po policzku Tecię, przepisującą rachunki, i gdy kwiaciarka weszła, zawołał:
2013— Ma pani coś dla „dziewiątki”?
2014Dziewczyna zrobiła dowcipną minkę.
2015— Już zaniosłam, panie dyrektorze.
2016 2017— Myślałam, że pan dyrektor i tak…
2018— Bardzo ci, mała, dziękuję. Jesteś prawie tak domyślna, jak ładna.
2019Dziewczyna bezczelnie patrzyła mu w oczy.
2020— A chociaż wybrałaś coś lepszego? — zapytał.
2021— Najlepsze — powiedziała, nie spuszczając oczu.
2022— Ach, ty szelmo! — nie wytrzymał Drucki, przyciągnął ją ku sobie, pocałował w usta i pędem wybiegł na korytarz.
2023Tecia obrzuciła kwiaciarkę lekceważącym spojrzeniem.
2024— Dlaczego to do „dziewiątej” miała pani wybrać najlepsze kwiaty?
2025 2026— Nie pani babski interes. Jeszcze mi się każda wtrącać będzie.
2027— Można chyba grzeczniej — zaczerwieniła się panna Tecia.
2028— O! Niby dlaczego grzeczniej? Taka wielka dama? Że do Winklera się przystawia…
2029— Proszę wyjść! — krzyknęła Tecia.
2030Kwiaciarka wzruszyła ramionami i otworzyła drzwi, lecz zatrzymała się na chwilę w progu, by wycelować jadowitą strzałę:
2031— A że jest pani taka mądra, to powiem pani, że w „dziewiątce” siedzi taka, co dyrektor leci na nią na całego. I warto!… Piękna, jak nie wiem co, i wielka dama. Nie taka sobie za przeproszeniem, co to cip-cip-cip na maszynie.
2032 2033— Gadzina! Podła gadzina! — jęknęła panna Tecia.
2034Och, gdyby mogła w tej szarej sukience wyjść na salę i zajrzeć, kto tam siedzi w tej „dziewiątej”. Czy naprawdę taka ładna?… Pewno on tam teraz jest przy niej i „leci na nią na całego”…
2035Rzeczywiście Drucki siedział przy Alicji i pytał, co się stało z doktorem.
2036— Nudził mnie — powiedziała Alicja.
2037— Biedak! — z prawdziwym żalem westchnął Łęczycki, już nieco zawiany.
2038— Chciałabym zatańczyć — odezwała się niespodziewanie Alicja.
2039Drucki zerwał się. Jego oczy aż nadto dobitnie wyrażały radość.
2040— Nie, jeszcze nie teraz. Grają tango, a ja wołałabym walca. Zwykłego starego walca.
2041— Ależ rozkaz! Zaraz wydam polecenie!
2042— Nie, nie — zatrzymała go — przedtem musimy wypić po kieliszku wina.
2043 2044— Brak umiejętności tańca — filozoficznie zauważył Łęczycki — jest nie do powetowania. Cóż, kiedy ja absolutnie nie mam poczucia rytmu!
2045— Dziwi pana zapewne — zwróciła się do Druckiego Alicja — że zdobyłam się na odwagę? Sama sobie się dziwię, ale tak dawno nie tańczyłam… Pijmy!…
2046Miała dziś w oczach szczególne błyski i ruchy bardziej ożywione niż zwykle.
2047— Pan ma szalone powodzenie u kobiet — rzuciła lekko.
2048— Zdaje się, że tak — powiedział po chwili namysłu.
2049— Przypuszczam — mówiła — że niewiele w życiu spotkał pan takich, które pana nie chciały?
2050 2051— Nie, takich nie spotykałem wcale — powiedział z przekonaniem.
2052— Nie zbywa panu na skromności.
2053— Myli się pani.Kochanek Stykam się bowiem tylko z takimi kobietami, które chcą, bym je zdobył. A inne… mijają mnie. Przechodzą obok. Nie istnieję dla nich, a one nie istnieją dla mnie. Gdy ktoś szuka w lesie malin, nie dostrzega kwiatów i odwrotnie. Po prostu nie dostrzega. Gdy wróci, a zapytamy go: „Czy też dużo było kwiatów?”, odpowie: „Bardzo dużo malin”.
2054— Nie o to mi chodzi — przechyliła głowę Alicja. — Pytałam, czy zbierając maliny, nie zapragnął pan kwiatów, których zdobyć nie udało się panu?
2055— Widywałem je z daleka, ale nie zatrzymywałem się przy nich, bo one tego nie chciały. Ich zapach ściągał motyle lub pracowite pszczoły. A ja jestem… trutniem.
2056Nic na to nie odpowiedziała, lecz gdy zagrano walca i schodzili na salę, zapytała:
2057— Dlaczego pan zatem mnie nie ominął?
2058— Bo… bo i pani obok mnie nie przeszła.
2059Taniec, PożądanieUjął mocno jej kibić i zawirowali wśród kilkunastu innych par.
2060Czuł ją każdym nerwem i każdym mięśniem. Zapach jej włosów i skóry napełniał jego nozdrza. Jego ramię prężyło się pod ciężarem tego pięknego, giętkiego ciała, w którym — wiedział — krew też szybszym musiała uderzać pulsem.
2061— Nie mogliśmy się minąć — wyrzucił przez zaciśnięte zęby — byłoby to szaleństwem…
2062Podniosła ku niemu płonące oczy i z wolna rozchyliła wargi. Kusiła go, prowokowała i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę.
2063Przycisnął ją tak do siebie, że czuł wyraźnie szybkim przyspieszonym oddechem wznoszone wypukłe piersi. Nie protestowała, nie odsunęła się od niego.
2064Drucki zbladł, w skroniach łomotał mu puls, nozdrza się rozdęły. Gdyby mógł myśleć teraz nie o niej, zdziwiłby się sam sobie, że tańczy i nie traci rytmu.
2065— Prawda — szeptał — prawda? Nasze drogi musiały się skrzyżować…
2066Orkiestra przestała grać i stanęli w środku ringu. Drucki klaskał wraz z innymi i znowu zaczęli tańczyć.
2067— Tak… — przerywanym głosem powiedziała Alicja — naturalnie… Po to się skrzyżowały… bym… mogła pana obdarzyć wrażeniem… jakiego pan jeszcze nie miał…
2068— Moja… moja…. — wpił się oczyma w jej oczy.
2069— Nie — potrząsnęła głową — nie pana.
2070 2071— Nie. Właśnie chcę, bym była tą jedyną kobietą, obok którą pan przejść musi, chociaż nie chce.
2072— Niech pani mnie nie drażni — ściągnął brwi Drucki.
2073 2074— Bo nie należę do tych, z którymi to można robić bezkarnie.
2075— Urodzony zwycięzca? — zapytała prawie ironicznie. — Pogromca?…
2076— Tak! Po stokroć tak! I nie ujdzie mi pani… Sama to pani wie… Musisz… musisz…
2077Przecie widział jej wspaniałe oczy i zachwyt ich, i pożądanie.
2078 2079 2080— Żałuję bardzo, ale nie uważam, bym musiała.
2081— A jednak pani dziś przyszła, jednak tańczy pani ze mną, jednak pociągam panią mocniej niż inni, niż tysiące innych. Niech pani nie kłamie, pani wie, że nie potrafi…
2082 2083Przy wyjściu z ringu zapanował tłok. Posuwali się z wolna i tak znaleźli się obok stolika Brunickiego. Profesor siedział sam. Widocznie Kazia poszła się przebrać, a raczej rozebrać do swego tańca.
2084Niespodziewanie dla Druckiego Alicja przystanęła i z uśmiechem skłoniła się profesorowi. Ten, nie wiedząc, co ma zrobić, zerwał się i również się ukłonił.
2085— Pan profesor mnie nie poznaje — swobodnie powiedziała Alicja — jestem dawną pańską słuchaczką…
2086W kącie sali powstał jakiś krzyk i tumult. Do Druckiego przecisnął się kelner i gwałtownie żądał jego interwencji. Cóż miał robić? Awantura w kącie wzmagała się…
2087— Przepraszam państwa na jedną sekundę — zawołał — drogi Karolu, może będziesz tak dobry i odprowadzisz panią do loży.
2088— Ależ naturalnie — zgodziła się Alicja. — Niech pan idzie… Pan profesor nie przypomina mnie sobie, a ja winnam mu wdzięczność i to dwukrotnie…
2089— Istotnie, nie przypominam — tłumaczył się Brunicki.
2090— Nazywam się Hornowa. Pan profesor niedawno był tak uprzejmy, że udzielił informacji o moim nieszczęsnym mężu, Pawle.
2091— Aha!… Tak, tak… przypominam sobie. Tak… biedak.
2092— A drugi tytuł do mojej wdzięczności — ciągnęła Alicja — to pańskie piękne wykłady, które tak wzbogaciły mój umysł. O, to już dawne czasy. Pan profesor może sobie przypomni, gdy mu powiem swoje ówczesne, panieńskie nazwisko: Żerańska…
2093— Aha — uprzejmie skłonił się profesor — no, oczywiście, panna Żerańska. Naturalnie, pamiętam.
2094W rzeczywistości nie pamiętał wcale. Odprowadził Alicję i wracając na dół, nagle przystanął.
2095— Żerańska… No… tak… Żerańska…
2096Nie miał pamięci do nazwisk, ale to przecież z jakiegoś powodu musiało mu się wgryźć w pamięć… Żerańska.
2097Gdy zajął miejsce przy swoim stoliku, signorita Fiametta już tańczyła, a w loży na górze ujrzał Druckiego.
2098Brunicki kazał sobie podać jeszcze jeden koktajl i zanurzając w nim słomkę, znowu się zastanowił: „Żerańska?…”
2099Drucki siedział przy Alicji milczący.
2100— Cóż — zapytała — nie zaaranżuje pan dziś zabawy?
2101 2102 2103 2104 2105 2106 2107— Dyrektorze — przechylił się do nich mecenas Łęczycki — robicie państwo wrażenie, jakbyście się pokłócili, czy co u licha? Dajcie spokój!
2108— Przeciwnie, mecenasie — błysnął oczyma Drucki — pogodziliśmy się.
2109 2110— Wypijmy. Pan Winkler pogodził się z… losem.
2111— Wypijmy — ostrzegawczym tonem powiedział Drucki. — Pani Alicja, bogini losu, sama się z nim nie pogodzi!
2112— Nic nie rozumiem — oświadczył Łęczycki.
2113— Ja też — uciął Drucki i wstał.
2114— Pan odchodzi? — zapytała Alicja.
2115— Nie. Broń Boże. Tylko wychodzę — położył akcent na ostatnie słowo.
2116— Nie wiem, czy panu dzisiaj udadzą się koty.
2117 2118— Miałam wrażenie, że stracił pan humor.
2119 2120— Pani jako dziecko musiała przepadać za zabawkami, a raczej za psuciem ich.
2121 2122— Nigdy nie lubiłam zabawek i dlatego właśnie je psułam. Lekceważyłam zabawki.
2123— Dziękuję pani — skłonił się z ironicznym uśmiechem.
2124— Nie pan powinien dziękować — powiedziała lekko podrażnionym tonem.
2125— Więc nie uważa mnie pani za…
2126— Niech pan już idzie — przerwała — publiczność zacznie się nudzić.
2127Spojrzał na nią i z wyrzutem zapytał:
2128— Jeszcze jedno. Pozwoli mi pani odprowadzić ją do domu?
2129— Proszę — odparła bez wahania.
2130Zbiegł ze schodów. Jego zjawienie się w środku ringu sala przyjęła hucznymi brawami. Mówił.
2131Alicja oparła głowę o framugę loży i słuchała.
2132Pożądanie, KobietaOczywiście, był zawsze ten sam. Z każdej nuty jego niskiego głosu, z każdego ruchu bił żywioł. Nieodparty żywioł. Przyroda zaklęła w tym człowieku jedną ze swych najbardziej tajemniczych sił — życie!
2133Bije z niego jak gejzer. Ogarnia, zatapia…
2134Powiodła oczyma po sali. Kobiety… Ich wzrok nie wymagał klucza do odczytania treści pragnień… Brał je… Co by to było, gdyby nagle jakąś mocą zniweczyć u ludzi wszystkie ośrodki hamujące, wzgląd na przyzwoitość, na cnotę, na moralność, na jutro… Co by one wszystkie zrobiły?…
2135Alicja przymknęła oczy. Tak, oto biegną ku niemu, otaczają gęstą drgającą masą ciał, prężących się pożądaniem… setki ramion splatają się w sieć, setki piersi rzęzi pragnieniem, chłoną go swoją kobiecością… Natura układa je w ofiarny stos przed tym mężczyzną, podświadoma potęga zachowania gatunku, prawo doboru naturalnego… Wybierają właśnie tego samca, bo jest najbardziej męski… Selekcja… Instynkt wszechwiedzący zmusza je, te swoje ślepe narzędzia, do szukania w nim ojca ich potomstwa…
2136 2137Przeraźliwe „Miauuuu…!” rozległo się wśród ciszy.
2138Drugie, trzecie, dziesiąte… Nizały się na dyskretną melodię orkiestry namiętnym wołaniem.
2139 2140Przetarła czoło i nalała sobie wina.
2141Mecenas Łęczycki miauczał z pasją; jego ochrypły od alkoholu głos drażnił nieznośnie.
2142Drucki na dole z powagą dyrygował. Profesor Brunicki, splótłszy ręce na piersiach, śmiał się: jego binokle[159] nieco się przekrzywiły, nadając mu tragikomiczny wygląd.
2143— Mecenasie! — pociągnęła go za rękaw — niechże pan da spokój!
2144— A bo co?… — oderwał się od parapetu.
2145— Dosyć! Wydobywa pan z siebie tony lwa, ale dosyć.
2146 2147— Niech pan mi lepiej przysunie kawę.
2148Tymczasem orkiestra po burzliwych brawach zagrała jakiegoś foksa[160] i Drucki zjawił się na górze.
2149— Niech pan nie siada — powstrzymała go Alicja. — Idziemy.
2150 2151Łęczycki uregulował rachunek i zeszli do westybulu.
2152— I moje futro — kiwnął Drucki.
2153— Pan dyrektor wychodzi? — podbiegł zdumiony kasjer.
2154— Tak, ale wkrótce wracam. Niech pan czeka na mnie z kasą. Hrabiemu Posznickiemu z czwartej loży można rachunek zapisać. Do widzenia.
2155— Uszanowanie panu dyrektorowi.
2156Na dworze uderzył ich ciepły powiew wiatru. Ulica była sucha, wysoko na niebie lśnił księżyc.
2157— Pójdziemy pieszo — orzekła Alicja.
2158— Co? — przeraził się mecenas.
2159— Ja pójdę pieszo, a pan Winkler mnie odprowadzi. Pan, mecenasie, oczywiście jedzie do domu. Dobrej nocy.
2160 2161Mecenas widocznie przyzwyczajony był do bezapelacyjności postanowień Alicji, gdyż nie oponował. Wsiadł do najbliższego auta i mijając ich, powiewał swoim melonikiem.
2162— Zauważyła pani, że wiosna daje się odczuć nie tylko wzrostem temperatury?
2163— Tak. W powietrzu jest jakaś miękkość — powiedziała swobodnie.
2164— Nie mówiłem o zewnętrznych, o zachodzących zewnątrz nas zmianach w naturze — uśmiechnął się.
2165Alicja spojrzała nań przelotnie.
2166— Czy pan jest takim… barometrem?
2167— Bo ja wiem… W danym wypadku może to być niepewne.
2168 2169 2170— Dlaczego? Wystarczy, jeżeli pan spojrzy na kalendarz.
2171— Mówiła pani o barometrze. Otóż jako żeglarz, włóczęga i w ogóle człowiek dobrze obznajomiony z kompasem, wiem, że ten przyrząd nie zawsze wskazuje północ. Czasem strzałka zwraca się ku najbliższemu przedmiotowi metalowemu.
2172 2173 2174 2175— Kobieta, Młodość, StarośćNo, to jest bardzo zły barometr, jeżeli we mnie przeczuwa wiosnę. Mam, proszę pana, dwadzieścia dziewięć lat. Bliżej do jesieni.
2176— Nie — zaprzeczył — jesień jest okresem zamierania wiosny, która wyżyła się w lecie. A panią wiosna zawładnęła. To nic, że ją pani opancerza…
2177— Wie pan co, znałam panny, które do lat siedemdziesięciu strzegły swojej wiosny. Nie przekonał mnie pan.
2178— W nich wiosna jest, tylko zsiadła się, jak kwaśne mleko. Ale przecież jest.
2179 2180— To nie są moje poglądy, proszę pani. Tak zdawało mi się w tej chwili. Możliwe, że jest zupełnie inaczej.
2181Skręcili w Mokotowską i szli w milczeniu.
2182— Dlaczego mnie pan chciał odprowadzić?
2183— Bo dobrze mi z panią tak, jak i pani dobrze jest ze mną.
2184Nie odpowiedziała. Gdyby teraz pozwoliła sobie na jedno słowo, nie umiałaby powiedzieć innego niż to, które oddawałoby ją w niewolę.
2185Alicja umiała panować nad wrażeniami chwili. Doskonale zdawała sobie sprawę, że obok tego człowieka nie mogłaby utrzymać swojej niezależności. Nie wiedziała jeszcze dobrze, dlaczego odczuwa w nim pierwiastek jakby przyrodzonej władzy, władzy podświadomej, lecz niemniej zaborczej, jednak wiedziała, że nią nie owładnie.
2186Szedł obok zamyślony i spokojny.
2187— Pan jest niepodobny do wielu swoich rodaków. Ameryka nie zdołała wywrzeć na panu swego okropnego standardowego piętna.
2188— Jestem z całego świata — powiedział przed siebie.
2189 2190 2191— No niechże pan coś o tym powie! — zawołała niecierpliwie.
2192— Nie. I panią, i mnie teraz inne sprawy zajmują. Chyba nie zależy pani, bym ją… bawił?
2193 2194 2195 2196— Dlaczego pani tak przykry zawód obrała?
2197 2198 2199 2200— Z zemsty? Nad kim pani się mści?
2201— Na… sobie… Zresztą, czy to nie wszystko jedno. Wymagałoby to długich komentarzy.
2202— Dobrze. Opowie mi to pani jutro.
2203— Ani jutro, ani pojutrze… Nigdy. Nie zobaczymy się więcej.
2204 2205— Nieprawda — powiedział twardo.
2206Alicji serce uderzyło mocniej. Oczywiście nieprawda! Zobaczą się jutro, pojutrze i następnego dnia, i co dzień…
2207— Prawda — odezwała się spokojnie — nie przyjdę więcej do „Argentyny”.
2208— Ależ to nonsens! — oburzył się — przecie pani sama będzie tego żałowała!
2209 2210— Czyż nie, czyż nie? — nalegał.
2211— To jest obojętne — powiedziała zimno.
2212Nagłym ruchem chwycił ją pod rękę.
2213— Nie zrobi pani tego, nie wolno pani ani wobec mnie, ani wobec siebie.
2214Ściskał tak mocno jej rękę, że uczuła ból, i powiedziała stanowczo:
2215— Proszę, niech pan mnie puści.
2216 2217Na wschodzie niebo szarzało. Dochodzili właśnie do Politechniki.
2218— Nie będę widywała pana — zaczęła Alicja — kierując się pobudkami wyłącznie egoistycznymi. Powiem panu szczerze… Uwaga! — krzyknęła nagle i odskoczyła na środek ulicy.
2219Było już jednak za późno. BijatykaCiężka żelazna laska spadła na jego głowę. Skulona czarna postać rzuciła mu się z tyłu pod nogi, z przodu otrzymał silne uderzenie pięścią między oczy i nie minęła sekunda, a leżał na chodniku.
2220Trzeci drab przystawił Alicji długi nóż do piersi.
2221— Tylko cichutko, sikorko, cichutko, bo tak pomacam, że no!…
2222 2223Widziała, że Winkler leży nieruchomo. Dwie postacie nad nim, czujnie wyprostowane, nasłuchiwały.
2224— No, jazda! — ostrym szeptem zawołał drab stojący przy niej. — Zabierać frajerowi forsę, taka wasza mać! Na co czekacie?! Jazda!
2225Obaj tamci pochylili się nad leżącym i nagle stała się rzecz dziwna.
2226Jeden z nich wyleciał ogromnym łukiem w górę i grzmotnął się o jezdnię jak wór z piaskiem.
2227W tejże chwili drugi wywinął nogami kozła w powietrzu i znalazł się na ziemi obok Winklera.
2228Sekunda i zerwał się, lecz trzymany w pasie przez Winklera. Opryszek z nożem, pilnujący dotychczas Alicji, jednym susem dopadł ich.
2229— Uwaga! — krzyknęła Alicja i odetchnęła, widząc, że Winkler zorientował się i zasłonił się przed ciosem, trzymanym w ramionach drabem.
2230Przelotnie rzuciła okiem na trzeciego.
2231Ten dźwignął się z trudem i pełzł na czworakach w stronę parkanu placu wyścigowego. Na jezdni pozostała laska.
2232Nie namyślając się, porwała ją i zamierzywszy się oburącz, chciała uderzyć tego, który właśnie usiłował dotrzeć nożem do ramienia Winklera.
2233Pewna była ciosu, jednakże zaszło coś niespodziewanego: Winkler rzucił trzymanego w objęciach draba na jego towarzysza i cios żelaznej laski ugodził w rękę ściskającą nóż.
2234Napastnicy porwali się z ziemi i zaczęli uciekać.
2235 2236 2237— Strasznie dawno nie miałem nic w tym rodzaju — w jego głosie zadźwięczała jakby ulga.
2238Po twarzy spływała mu krew. Kołnierz futra zwisał żałośnie, prawie zupełnie urwany.
2239Uważnie obejrzała laskę i rzuciła ją na chodnik.
2240— Że też nikt nie nadszedł — powiedziała spokojnie, otrzepując rękawiczki.
2241Drucki ocierał chusteczką krew.
2242— Owszem — zaprzeczył — widziałem dwóch przechodniów w wylocie ulicy Śniadeckich, ale widocznie woleli nie wtrącać się do nieswoich spraw. Torebki pani nie zrabowali?
2243 2244 2245Szli w milczeniu. Alicja sama nie była tchórzem. Toteż jeżeli jej tak bardzo ten Winkler zaimponował, to nie odwagą, lecz swą niesłychaną przytomnością umysłu, no i zręcznością. Jego mózg, zmysły i mięśnie znajdować się musiały od lat w zażyłej współpracy, działały tak sprawnie i tak błyskawicznie.
2246— Nie uważa pani — przerwał jej rozmyślania — że należałoby jednak dać znać policji?
2247— Oczywiście. Zatelefonuję z domu. W tej dzielnicy dotychczas podobne napady nie zdarzały się.
2248 2249— Czy pan przypuszcza, że specjalnie chodziło o napad na pana?
2250— Skądże — zaśmiał się. — Z nikim nie mam tu żadnych porachunków, a większych sum przy sobie nie noszę. Poza tym, gdyby ci biedacy wiedzieli, z kim będą mieli do czynienia — błysnął ku niej oczyma — przypuszczam, że dobraliby sobie jeszcze ze dwóch, trzech towarzyszy.
2251— Tak — powiedziała — ładnie pan to zrobił. Tu mieszkam… Wejdzie pan do mnie na górę, przemyję panu ranę.
2252 2253 2254— Widzi pani — uśmiechnął się, gdy minęli zaspanego stróża — wbrew wszystkiemu przecież będę u pani.
2255— Proszę zachowywać się cicho — odpowiedziała, wpuszczając go do przedpokoju. — Niech pan zdejmie futro.
2256Zapaliła światło i spostrzegła bladość jego twarzy.
2257— Co panu? — przestraszyła się.
2258— Nie, nic. Tylko… może pani pomogłaby mi zdjąć… coś w karku. Trudno mi lewą rękę…
2259 2260Ostrożnie ściągnęła zeń futro. Całe wewnątrz zalane było krwią. Nad lewym ramieniem nóż przebił frak i tędy się sączyła.
2261Trzeba było zdjąć frak, kołnierzyk, kamizelkę i koszulę. Przeprowadziła go do łazienki, pomogła się rozebrać, przyniosła bandaż i jodynę.
2262Rana nie sięgała, na szczęście, zbyt głęboko, lecz była szeroka i bolesna.
2263O wiele bardziej niepokoiła się o tę nad skronią. Tu skóra była starta od uderzenia na przestrzeni kilku centymetrów, lecz mogła być uszkodzona i czaszka.
2264— Tu boli? — pytała, naciskając okolice rany końcami palców. — A tu?… a tu?
2265— Nie, nie boli. Trochę mi szumi we łbie, ale głowę mam twardą.
2266 2267— Nie. Dziękuję. Krew nie idzie to i dobrze.
2268 2269— Dziękuję pani. Proszę mi tylko pozwolić chwilę posiedzieć.
2270 2271 2272Krzątała się chwilę, uprzątając pokrwawione kawałki waty i myjąc ręce. Potem usiadła naprzeciw niego na brzegu wanny. UrodaTeraz dopiero przyszło jej na myśl, że oto on jest tutaj, z obnażonym torsem, z muskularnymi ramionami, że przed chwilą dotykała jego nagiej skóry, brązowej, gładkiej i lśniącej. Jakże wspaniale sklepiona pierś!… I szyja smukła a mocna jak dąb…
2273Miał oczy zamknięte i półuśmiech na ustach.
2274I czemu, czemu… teraz nie powie jej: „Położę się, a ty mnie pielęgnuj, klęknij przy łóżku… zostanę tu z tobą i tylko dla ciebie… wyłącznie…”
2275W niezasłonięte okno uderzył pierwszy promień różowawy i żółty.
2276 2277— Przepraszam panią. Ubiorę się.
2278 2279— Dziękuję. Dam sobie radę. Bardzo dziękuję.
2280— Cóż znowu, chyba się pan nie wstydzi?
2281— Wstydzę się — odpowiedział z uśmiechem.
2282— Ale, niechże pan da spokój. Jestem tylko samarytanką.
2283Pomogła mu ubrać się w koszulę, która tymczasem obeschła, jednak w końcu musiała zostawić go samego, gdyż i dolną część koszuli należało ulokować na odpowiednim miejscu.
2284Tymczasem kilku szpilkami przypięła kołnierz do futra.
2285— Koniecznie musi pan wezwać lekarza — powiedziała, gdy wyszedł do przedpokoju.
2286— Dobrze. Ale ja panią też o coś poproszę. Niech pani zostawi mnie zawiadomienie policji. Wolałbym, by nazwisko pani nie było w to wmieszane.
2287 2288— Ze względu na pani stanowisko i na porę, o której nas napadnięto.
2289 2290— Więc dobrze? Dziękuję pani i do widzenia do jutra.
2291 2292— Gdybym temu „nie” miał uwierzyć, nie wyszedłbym stąd w ogóle.
2293— Uwierzy pan wtedy, gdy już pan wyjdzie.
2294Potrząsnął głową, syknął z bólu, roześmiał się, pocałował ją w rękę i wyszedł.
2295Alicja oparła się ramieniem o drzwi i zacisnęła palce. Słyszała jego kroki na schodach. Czemuż nie wraca?! Boże, czemu nie wraca?!
2296Omal nie sięgnęła ręką do zatrzasku, by wybiec za nim, by krzyknąć…
2297Pohamowała się. Przypomniała sobie nagle pewną głupią scenę z filmu, gdzie naiwna dziewczyna stoi przy drzwiach, wsłuchując się w kroki odchodzącego.
2298To wystarczyło do oprzytomnienia.
2299Założyła łańcuch i zgasiła światło. Nie położy się spać, już późno.
2300Wzięła kąpiel, ubrała się w suknię biurową i zabrała się do przeglądania akt sprawy Szermana o przemyt tytoniu.
2301Tak zastała ją Józefowa, która przyszła ze śniadaniem.
2302— Czy panna Julka już obudzona? — zapytała Alicja.
2303 2304 2305 2306— Źle dziś wyglądasz, Alu — mówiła Julka — oczy masz smutne i jesteś blada.
2307— Nic mi nie jest, kochanie. No ale na ciebie czas. Odwiozę cię do szkoły.
2308Julka bardzo chciała zapytać, co się dzieje z doktorkiem, lecz intuicja jej mówiła, że lepiej tego tematu nie poruszać.
2309Alicja odwiozła ją taksówką do gimnazjum[161] i kwadrans po ósmej była już w sądzie. Miała tego dnia masę roboty i na dobitkę konferencję u prokuratora Martynowicza. Pomimo to nie mogła pozbyć się myśli o Winklerze. „Wypada jednak dowiedzieć się o jego zdrowie”.
2310Wreszcie koło czwartej zadzwoniła do „Argentyny”. Jakiś męski głos poinformował ją, że pan dyrektor nigdy o tej porze nie bywa, natomiast może jest u siebie w „Bristolu”.
2311Tu w centrali powiedziano jej, że owszem, pan Winkler jest w swoim pokoju, i połączono.
2312Odezwał się wesoły głos kobiecy. Może to pomyłka?
2313— Czy to numer pana dyrektora Winklera?
2314— Tak — odpowiedział głos. — Czy mam poprosić?
2315I nie czekając odpowiedzi, głos zawołał:
2316 2317Alicja szybko położyła słuchawkę, odsunęła aparat, poprawiła kołnierzyk sukni i otworzyła następną teczkę z aktami.
2318„Aha… sprawa Fabiana i Marianny, małżonków Jaczków, o kradzież weksli…”
2319Ciemno już było i trzeba było zapalić lampę.
Rozdział 9
2320Profesor Karol Brunicki z mniejszą niż zwykle uwagą słuchał sprawozdania doktora Kunoki. Podziękował mu i zamknął się w swoim gabinecie.
2321Długo szukał w od dawna nietkniętych szufladach biurka, długo wertował stare kalendarze i notatniki, konfrontował daty różnych zdarzeń, aż wreszcie zapisał na kartce: „Od 25 sierpnia do 3 września”.
2322Kazał podać samochód i pojechał do biblioteki uniwersyteckiej.
2323Pomocnik bibliotekarza zdziwił się bardzo, gdy profesor Brunicki poprosił o wyszukanie dlań kompletów sensacyjnego dziennika brukowego sprzed lat piętnastu.
2324— Pan profesor każe „Głos Ulicy”?
2325— Tak. „Głos Ulicy” z sierpnia i września.
2326Po kilku minutach woźny położył przed nim na stole dwa świeżo obtarte z kurzu komplety o pożółkłym papierze.
2327Profesor szukał dość długo, zanim znalazł. Tytuł brzmiał: „Zbrodnia zwyrodniałego osobnika”. A niżej: „Dokonał gwałtu na czternastoletniej pensjonarce i zbiegł”.
23282329„Wczoraj o godzinie 8 wieczorem uczennica klasy 6 gimnazjum pani Wrzecionowskiej, Maria Alicja Żer… a zauważyła, iż śledzi ją jakiś osobnik w palcie koloru żółtawego i w kapeluszu „Panama”, znajdujący się w nietrzeźwym stanie.
Osobnik ten szedł za nią od Krakowskiego Przedmieścia, aż do domu przy ulicy Smolnej 17, gdzie mieszka panna Ż. przy swym ojcu, z zawodu urzędniku miejskim. Nie podejrzewając nic złego, dziewczę weszło na klatkę schodową i otworzyło posiadanym kluczem drzwi mieszkania. W tejże chwili wspomniany prześladowca pchnął ją do środka i zamknąwszy za sobą drzwi na klucz, dokonał na bezbronnej ohydnego gwałtu.
Krzyki nieszczęsnej ofiary oraz donośny hałas mebli, wywracanych przez broniącą swej czci nieszczęsną dziewczynkę, zwróciły uwagę sąsiadów, którzy zaczęli się do drzwi dobijać. Gdy wreszcie drzwi wyważono, zastano ofiarę w podartych sukienkach, pogrążoną w łzach rozpaczy. Otwarte okno wskazywało drogę ucieczki zwyrodniałego zbrodniarza, który wyskoczył z narażeniem życia ze znacznej wysokości pierwszego piętra na bruk i wyszedł widocznie bez szwanku, gdyż korzystając z ciemności, zbiegł.
Wezwana natychmiast policja znalazła widocznie w zamieszaniu walki zgubione przez zbrodniarza dowody osobiste, listy itp., które ustalają niezbicie, iż sprawcą potwornego gwałtu jest (rzecz nie do uwierzenia!) młody inżynier marynarki handlowej i słuchacz akademii morskiej Bohdan Drucki…”
Profesor Brunicki przetarł czoło i czytał dalej:
2330„…syn znanej i szanownej rodziny ziemiańskiej z Podola[162]. Policja natychmiast udała się do jego mieszkania, lecz okazało się, że przestępca już zdołał się ulotnić. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Drucki zbiegł za granicę. Wysłano za nim listy gończe. Nieszczęsny ojciec ofiary, p. Z. Żerański, dowiedziawszy się o strasznym wypadku córeczki, omdlał. W szerokich kołach najlepszego towarzystwa, gdzie częstym gościem bywał Bohdan Drucki, zapanowało zrozumiałe oburzenie”.
Profesor zamknął księgę i wyszedł.
2331Teraz już nie miał żadnych wątpliwości. Męczyło go pytanie: Czy też oni lub które z nich zdaje sobie sprawę z faktów, które ich wówczas powiązały?
2332Dlatego pojechał wprost do „Bristolu”, lecz tu Druckiego nie zastał i dowiedział się, że na pewno „przed świtem dyrektor Winkler nie będzie w domu”.
2333Profesor wrócił wobec tego do domu, przebrał się w smoking i pojechał do „Argentyny”.
2334Druckiego zastał w świetnym jak zawsze humorze. Na czole nad skronią miał szeroką bliznę zaklejoną angielskim plasterkiem[163].
2335— Cóż to — zapytał, wskazując na nią profesor — znowu ci przybyła jedna dziura w skórze?
2336— A tak — zaśmiał się Drucki — znowu miałem małą awanturkę. Musi w tym tkwić jakaś tajemnica mego przeznaczenia. Dwóch rzeczy szukać nie potrzebuję: awantur i kobiet.
2337Spostrzegł się, że powiedział to niepotrzebnie, i spodziewał się wyrazu przykrości na twarzy Brunickiego, lecz ten powiedział, wzruszając ramionami:
2338— Cóż chcesz. Lubisz i jedno, i drugie.
2339— Może i lubię. Kontentuję się tym, co los mi przeznaczył.
2340Brunicki tym razem zajął lożę i poprosił Druckiego:
2341— Wiesz co? Mógłbyś mi przecie jeden wieczór poświęcić i posiedzieć tu ze mną.
2342— Dokuczyła ci monna Fiametta? — wybuchnął śmiechem Drucki.
2343— Chyba nie dziwisz się temu? Zresztą gada wciąż o tobie. Temat ten widocznie jej bardzo odpowiada. Ja jednak wolę już mówić z tobą niż o tobie.
2344 2345— Z dwojga złego — potwierdził profesor.
2346— No więc dobrze. Załatwię jeszcze kilka spraw i wrócę do ciebie. Czy… czy może dziś masz mi nareszcie wyjaśnić, czego ode mnie żądasz?
2347 2348 2349Zbiegł na dół, wydał kilka dyspozycji, jeszcze raz przejrzał listę gości zamawiających stoliki i zaklął.
2350— Do diabła! Cóż ten Łęczycki, wściekł się?!
2351Od pięciu dni Alicja nie zaglądała do „Argentyny”. Początkowo brał to za kokieterię, później zaczął zastanawiać się, czy rzeczywiście nie należało poważnie traktować zapowiedzi tej dziwnej kobiety, że więcej się tu nie pokaże, wreszcie zatelefonował do Łęczyckiego, zapytał o zdrowie i wywiedział się, że mecenas sam usiłował namówić panią Horn do spędzenia wieczoru w „Argentynie”, lecz na próżno.
2352„Udawała tylko, że się mną interesuje — pomyślał Drucki — lecz jeżeli przypuszcza, że umrę z rozpaczy, myli się bardzo. W każdym razie dziwne”.
2353Chociaż obiecał sobie machnąć na nią ręką, jednak wyczekiwał jej codziennie i zły był, ilekroć sam siebie na tym przyłapywał. Wiedział doskonale, że nie kocha się w niej, lecz wiedział również dobrze, że ciągnie go coś do niej mocniej niż do innych kobiet. Myślał, że i z nią jest to samo, lecz — jak się okazało — omylił się.
2354— Służę ci — powiedział, wchodząc do loży Brunickiego — i prawdę powiedziawszy, jestem rad, że przez jeden wieczór odpocznę i pogawędzę z tobą.
2355— Powiedzże mi — zapytał, nalewając Brunickiemu wina — czy powtórne badanie krwi mojej i twojego syna dało takież wyniki, jak i poprzednie?
2356— Tak. Ty masz krew typu C, on zaś typu A[164].
2357— No widzisz — odetchnął Drucki — byłem tego pewien. Jakieś przekleństwo zawisło nad naszą przyjaźnią, ale jestem przekonany, że w końcu twoje badania przekreślą wszystkie wątpliwości i wszystkie podejrzenia, które — już mniejsza o mnie — tak krzywdzą świętej pamięci żonę twoją…
2358Twarz profesora ściągnęła się i powiedział głucho:
2359— A jednak ona ciebie kochała…
2360 2361Brunicki wypił kieliszek do dna i potrząsnął głową.
2362— Tak, ty masz nieprawdopodobne szczęście do kobiet… Ale à propos[165] — zniżył głos — nie próbowałeś się dowiedzieć co się stało z tą… no z tą dziewczynką…
2363 2364— Z tą pensjonarką, po historii, za którą musiałeś uciekać za granicę.
2365Profesor obserwował go z ukosa, lecz twarz Druckiego była spokojna.
2366— Owszem — skinął głową — starałem się zebrać informacje. Otóż ta mała, do dziś dnia nie mogę sobie przebaczyć mego szaleństwa, ta mała zaraz została wywieziona przez ojca na wieś. Jej ojciec porzucił posadę w Warszawie i wziął w dzierżawę mały folwark na Polesiu. Dziewczyna odesłana została do gimnazjum do Łodzi, lecz tam wkrótce dotarły wiadomości o skandalu i trzeba było ją przenieść gdzie indziej. Dokąd — nie wiadomo. Od tej chwili ślad po niej zaginął. Wiem tylko, że ojciec jej umarł, kiedy jeszcze była w Łodzi.
2367 2368 2369— Czy zwracałeś się do jakiegoś biura detektywów?
2370— Boże broń — roześmiał się Drucki. — Nie posądzasz mnie chyba o tak daleko posuniętą naiwność.
2371 2372— Wypadkiem natknąłem się tutaj na niejakiego Cierżawskiego. Trochę łobuz, trochę alfons[166], a głównie pieczeniarz[167]. Otóż ten niebieski ptaszek był kiedyś ekonomem czy rządcą w majątku sąsiadującym z folwarkiem ojca tej małej. Mogłem go bez obawy o wsypę wypytać, bo chociaż spryciarz, jest dość głupawy, gdy się za niego zapłaci kolację i pozwoli się mu opowiadać stare, zwietrzałe anegdoty, gada jak najęty. Udawałem bardzo zaciekawionego i wydobyłem od niego jeszcze i to, że w jednej ze swoich podróży po kraju — on, uważasz, wynajmuje się na czas wyborów jako agitator wiecowy — spotkał gdzieś w Kutnowskiem, czy w Płockiem dalszą jej rodzinę, też Żerańskich, czy Żerawskich, bo już nie pamiętam. Ci wręcz wypierali się pokrewieństwa.
2373Stuknął się kilka razy palcem w czoło i zakończył:
2374— Straszną krzywdę im wszystkim zrobiłem. Wariat, osioł!
2375Profesor bębnił palcami po stole. Nie ulegało wątpliwości, że Bohdan pojęcia nie miał, kim jest podprokuratorka Alicja Horn.
2376— I wiesz — ciągnął Drucki — że popełniałem w życiu szaleństwo za szaleństwem, że zrobiłem moc głupstw i niczego nie żałuję, niczego nie pragnąłbym odrobić, cofnąć… A to jedno gnębi mnie jak zmora… Ach, żebym nie był wówczas pijany. Wszystko przez ten alkohol! Pijmy!
2377Pili. Brunicki czuł już trochę wina w głowie i dlatego postanowił odłożyć rewelację na inny raz lub też w ogóle zataić swe odkrycie.
2378Dancing tymczasem huczał zabawą. Gwar rozmów, śmiechy i brzęk szkła na tle nieprzestającej grać orkiestry wytwarzały nastrój, który, zdawało się, przyrósł już do tych ścian.
2379Drucki rozglądał się i kilka razy zapytywał kelnera, czy nie przyszedł mecenas Łęczycki.
2380W końcu kelner przyszedł sam z wiadomością:
2381— Nie ma pana Łęczyckiego, panie dyrektorze, ani tej pani, co z nim bywa, ale przyszedł ten pan doktor, taki łysawy w okularach, co z nimi chodził.
2382 2383— Tak jest, panie dyrektorze, samiuteńki.
2384— Gdzież on jest? — wyjrzał na salę.
2385— Tu, panie dyrektorze, akurat pod tą lożą.
2386Wówczas Druckiemu przyszło na myśl, że może doktor Czuchnowski ma jakąś misję od Alicji.
2387Nawet na pewno, bo po cóż by przychodził?
2388Drucki przeprosił profesora i nie zauważywszy nawet jego ironicznego uśmiechu, zszedł na salę.
2389Czuchnowski siedział sam przy małym okrągłym stoliku i pił koniak. Twarz jego stała się jeszcze bardziej blada, oczy podsiniały, a policzki zapadły.
2390— Dobry wieczór, doktorze — przywitał go Drucki.
2391Krew buchnęła do twarzy Czuchnowskiego, a jego oczy zaiskrzyły się zza szkieł. Wstał jednak i podał rękę Druckiemu.
2392— Czy można zapytać — swobodnie zaczął Drucki — dlaczego doktor jest w ostatnich czasach tak rzadkim u mnie gościem? Może coś ze zdrowiem, nie daj Boże?
2393Czuchnowski spojrzał nań podejrzliwie i wzruszył ramionami.
2394— Nie, zdrów jestem, dziękuję.
2395— Tak jakoś i pan, i pańskie towarzystwo zapomnieliście o „Argentynie”.
2396— Co pan mówi? — zdziwił się Czuchnowski — to i… pani Horn nie bywa?
2397— A nie. Ani pani Horn, ani mecenas Łęczycki. Cieszę się, że chociaż pana widzę, doktorze.
2398— Wcale nie bywają? — dopytywał się Czuchnowski, jakby nie wierząc własnym uszom.
2399 2400— I ja się dziwię — chmurnie pochwycił doktor.
2401— Dlaczego? — z udawaną obojętnością rzucił Drucki.
2402Czuchnowski znowu poczerwieniał.
2403— Dlatego… dlatego, że sądziłem… że zdawało mi się… No, myślałem, że pani Horn zależało na bywaniu tu.
2404— Ach — dodał Drucki — i ja miałem wrażenie, że pani Horn nie nudzi się w „Argentynie”.
2405Połapał się już, że Czuchnowski przyszedł, bo chciał spotkać Alicję. „Biedna fujara”, pomyślał. Po prostu w głowie nie mieściło się Druckiemu, by człowiek inteligentny, który, jeżeli nie z własnych obserwacji, to w każdym razie z literatury musiał orientować się o tyle, o ile w psychice kobiecej, tak bezradnych chwytał się środków. Wiedział, że Czuchnowski jest jego rywalem, lecz nie czuł w nim rywala do tego stopnia, że gotów był chociażby zaraz uderzyć go po kolanie i huknąć: „Przyjacielu! Do diabła ciężkiego, nie tak zdobywa się kobiety! Rób coś! Ruszaj się, nie jęcz i nie chlipaj do stu piorunów!”.
2406 2407— Zatem życzę doktorowi przyjemnej zabawy… A przy sposobności najżyczliwsze ukłony dla pani Horn i dla pana Łęczyckiego.
2408— Chwileczkę — zatrzymał jego rękę Czuchnowski — sekundę…
2409 2410 2411— Nie, właściwie nic… Bardzo przepraszam… Może innym razem…
2412Drucki rozzłościł się. Dość miał tego! Tak ścisnął dłoń doktora, aż ten syknął z bólu i klapnął na fotel.
2413— Słuchaj pan — wyrzucił z pasją — albo pan jesteś mężczyzną, albo miękką fujarą bez kości. Co pan ze sobą wyprawiasz, do stu par beczek! Albo pluń pan za siebie i postaw pan krzyżyk, albo weź się pan w kupę! Nie będziemy obwijali w bawełnę, bo i nie ma po co! Czego pan kwęczysz do pioruna! Ma pan dwa życia, czy co, że to jedno tak pan sobie zatruwa?!
2414Czuchnowski bezwładnie opuścił głowę na piersi.
2415— Bądźmy szczerzy — ciągnął Drucki, podniecony beznadziejną miną słuchacza — patrzysz pan na mnie jak na wroga, bo myślisz, że ja ci ją zabrałem. Tak?
2416 2417— Tak czy nie? — nalegał Drucki.
2418 2419— Otóż nie zabrałem, bo nie dostałem.
2420Twarz doktora rozjaśniła się, gotów był uściskać Druckiego, co tego doprowadziło omal do wściekłości.
2421— I czego pan się cieszy, do diabła! Czego? Że ja nie zabrałem?… Powiem panu: jeżeli nie ja, to zabierze ją każdy, rozumiesz pan, każdy, tylko nie pan. Nie ja, to inny, ale nie pan ze swoim płaczliwym stosunkiem do życia. Panie, na miły Bóg, czy pan tego nie widzi?
2422— Widzę… widzę — pokiwał głową doktor.
2423 2424— A cóż ja mogę zrobić?… — rozpaczliwie rozłożył ręce.
2425 2426— Powiesić się, panie drogi, powiesić się. Ja bym się na pańskim miejscu powiesił.
2427Był tak wzburzony, że wytłukłby tego cymbała tu zaraz na miejscu.
2428Wpakował ręce w kieszenie i nie pożegnawszy się, poszedł na górę.
2429Przy Brunickim siedziała Kazia i mizdrzyła się do profesora na potęgę. Biedny Karol wyglądał bardzo tym strapiony. To wprawiło Druckiego w taką wesołość, że od razu zapomniał o Czuchnowskim.
2430— A, przepraszam — cofnął się, udając dyskrecję — zdaje mi się, że państwu przeszkadzam?
2431— Nie, nie — zawołał skwapliwie profesor — bynajmniej, chodźże tu!
2432— Może jednak?… — certował się Drucki.
2433— No chodźże! — prosił Brunicki tym razem, jakby wołał: „Ratunku!”.
2434— Prosimy, panie dyrektorze — rzuciła mu gorące spojrzenie Kazia.
2435Gdy tylko usiadł, stopniowo zaczęła się przysuwać do niego.
2436— Wiesz co — po kilku minutach zdecydował się profesor — o naszych sprawach pomówimy innym razem. Dziś i za późno, i za dużo było wina. Zatelefonuję do ciebie.
2437 2438Nie zamierzał wykręcać się od zobowiązań wobec niego powziętych, lecz również nie spieszno mu było do ich realizacji, tym bardziej że pojęcia nie miał, jakiego to poświęcenia Karol od niego zażąda.
2439Gdy po odprowadzeniu profesora wrócił na salę, Czuchnowskiego już nie było.
2440Usiadł na chwilę przy jednym stoliku, przy drugim, trzecim, później porozmawiał z barmanem, zajrzał do piwnicy i do kuchni.
2441 2442 2443 2444— Nie, tylko w gabinecie u pana dyrektora. Ten huncwot[168] Kazia…
2445Drucki wiedział już, co to ma znaczyć. Oczywiście awantura z Tecią.
2446— No! Już ja im pokażę — mruczał do siebie, pędząc wielkimi krokami.
2447 2448Gabinecik wyglądał jak pobojowisko. Aparat telefoniczny, maszyna do pisania i moc papierów leżały na ziemi. Krzesła były wywrócone.
2449Panna Tecia z rozwianymi włosami siedziała w kącie na podłodze i zalewała się łzami.
2450Monna Fiametta stała nad nią w sukni podartej i krzyczała, wygrażając piąstkami.
2451 2452Kazia opamiętała się i ciężko dysząc, zwróciła się do niego:
2453 2454— Milczeć! Panno Teciu, proszę wstać!
2455Chlipiąc, podniosła się i zakryła oczy rękami, znowu zanosząc się łkaniem.
2456Za Druckim i kasjerem do gabinetu wcisnęło się jeszcze kilka osób z personelu restauracyjnego i z zespołu „artystów”.
2457— Czego tu? — syknął na nich Drucki.
2458Przepychając się, pośpiesznie wynieśli się na korytarz.
2459 2460Okazało się, że Kazia przyszła do gabinetu, gdyż chciała poprosić dyrektora o zwolnienie na jutrzejszy dzień i chciała na niego tu czekać. Tecia niezbyt grzecznie wypraszała ją za drzwi. Słowa przeszły w rękoczyny, przy czym niepodobna już było ustalić, która z przeciwniczek dała początek walce czynnej. Drucki jednak, znając usposobienie i jednej i drugiej, nie miał żadnej wątpliwości, że napastniczką była pełna temperamentu signorita Fiametta, a nie słodka i nieśmiała panna Tecia.
2461Pod koniec tych dochodzeń chciało mu się już śmiać, powstrzymywał się jednak i nie zmieniał groźnej miny. Przede wszystkim należało utrzymać porządek i dyscyplinę. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że awantura wynikła na tle zazdrości o niego. Dlatego też nie sprawdziły się przepowiednie, jakimi dzielono się teraz w kuchni, szatni, w barze, a brzmiące jednogłośnie: „Dyrektor wyleje obie na zbity łeb”.
2462Nie wylał. Kazał Teci ubrać się i iść do domu, a jutro stawić się do pracy. Zapowiedział też, że wobec tego, co zaszło, nie wypłaci jej gratyfikacji[169].
2463 2464Gdy tylko zostali sami, dziewczyna rozpłakała się, zaczęła go przepraszać, próbowała rozrzewnić, potem wybuchła przekleństwami pod adresem rywalki, nie żałując najsoczystszych słów.
2465— Dość tego! — zawołał Drucki. — Wiesz, co ciebie czeka, bo cię ostrzegałem. Kasjer wypłaci ci należną gażę i do widzenia.
2466— Daruj! Daruj! Niech pan dyrektor daruje! Przysięgam, że już nigdy, nigdy!…
2467Rzuciła się przed biurkiem, na którym siedział, na kolana.
2468— Wstań, bo mnie nie rozczulisz, a kolana cię zabolą. Powiedziałem i rzecz skończona.
2469— Ten jeden raz — szlochała — ostatni raz… Boże, Boże! I to przez takie ścierwo, przez taką małpę!… Ja przysięgam!….
2470— Przysięgasz, a wymyślasz dalej, nic ci nie wierzę…
2471— Już nie będę, przysięgam, że nie będę, daruj, przebacz, ja tak strasznie ciebie kocham… Już tej bezczelnej małpy palcem nie tknę…
2472Drucki zerwał się i podszedł do okna. Musiał ukryć twarz, gdyż śmiech go po prostu dusił.
2473Wreszcie zdołał się opanować i powiedział:
2474— No dobrze może ci i daruję, ale pod warunkiem… Czekajże!
2475Dziewczyna rzuciła się nań i zaczęła go całować.
2476— O, jakiś ty dobry, jaki kochany, jaki jedyny…
2477— Dajże spokój — odsunął ją lekko, lecz stanowczo — wysłuchaj najpierw, co ci powiem. Może wówczas będziesz wolała odejść.
2478— Na pewno nie — potrząsnęła głową.
2479— Więc słuchaj. Zostawię cię pod następującymi warunkami: po pierwsze zaraz jutro podejdziesz do panny Teci i przeprosisz ją, a to…
2480 2481— Czekaj. Przeprosisz w ten sposób, że ją pocałujesz w rękę.
2482 2483 2484Dziewczyna spojrzała ponuro w podłogę i odpowiedziała:
2485 2486— Ale to nie wszystko. Zrobisz to tak, żebym ja był zadowolony. Rozumiesz? Nie byle jak, tylko jak się należy.
2487 2488— Poza tym codziennie będziesz się jej pierwsza kłaniać i to uprzejmie!
2489 2490— Nie żadne „niech tam” — krzyknął Drucki — tylko uważaj! Bo teraz, jeżeli tylko coś będzie, to nie tylko pożegnamy się, ale jeszcze na pożegnanie spódniczkę do góry i wlepię ci po ojcowsku takie paternoster[170], że przez tydzień nie będziesz miała na czym siedzieć.
2491Kazia kiwnęła głową, pomilczała chwilę i spytała:
2492 2493— Jeżeli dotrzymasz obietnicy, to dobrze.
2494— Dotrzymam… O, ty jesteś bardzo srogi, ale ja i tak ciebie kocham.
2495 2496— Możesz mnie nawet wybić, a i tak ciebie kochać nie przestanę… A dzisiaj… dzisiaj przyjdziesz do mnie?… Prawda, że przyjdziesz, mój kochany, mój jedyny!
2497Drucki roześmiał się. I rób tu coś z babami. Spłynęło po niej wszystko i ona teraz uważa, że on nie znajdzie nic lepszego do zrobienia po całej awanturze, jak właśnie pójść do niej.
2498Wygląda tak apetycznie, że omal nie dał się skusić, jednak ze względów pedagogicznych ostro odmówił, nie wierząc zresztą, by zrozumiała sens tej odmowy. Będzie się w duchu dziwić, o co jemu jeszcze chodzi, skoro już wszystko w porządku.
2499„Wszystko ma swoje dobre strony — myślał w duchu Drucki, jadąc do hotelu — przynajmniej raz dobrze się wyśpię”.
2500— Uszanowanie panu dyrektorowi — przywitał go nocny portier — u pana dyrektora czeka jedna pani.
2501Druckiemu serce zabiło mocniej.
2502„Alicja!” — przebiegło mu przez głowę.
2503Ogromnymi krokami pędził po schodach i otworzył drzwi.
2504Na łóżku, w kapeluszu, w futerku i w botach, siedziała skulona — Tecia.
2505— Szalenie trudno wyspać się — westchnął Drucki i zaczął się rozbierać.
Rozdział 10
2506Prezes sądu okręgowego, Turczyński, chodził po pokoju, od czasu do czasu zerkając z ukosa na prokuratora Martynowicza, który zdawał się namyślać.
2507— Jednak trudno zaprzeczyć faktowi — podjął wobec tego prezes — że kobieta ta ma jakiś instynkt psa policyjnego, czy powiedzmy ozdobniej, urodzonego kryminologa. Wiem od adwokatów, iż wprost im ręce opadają, gdy oskarża ona.
2508— Bo pani Horn — poprawił się w fotelu Martynowicz — połowę spraw kieruje na umorzenie.
2509— Właśnie — zatrzymał się przed nim prezes — ma instynkt. Tam, gdzie śledztwo nie daje winowajcy, w którym ona odkryje winowajcę rzeczywistego, nie chce oskarżać. Ale przecież w setce procesów przez nią wszczętych wina była więcej niż wątpliwa, a jednak wyroki musiały być skazujące.
2510— Nie zawsze — zaoponował prokurator — a sprawa Kuszelskiego? Sam pan przewodniczył rozprawie i Kuszelski został uniewinniony.
2511Władza, Sąd— Ba — zaśmiał się Turczyński — ale pani Horn sama mi później mówiła, że pan wbrew jej opinii narzucił jej to oskarżenie.
2512— Narzucił, narzucił — obruszył się prokurator — nic nie miałem do narzucania. Otrzymałem wyraźny nakaz z ministerstwa. Rząd sobie tego życzył i już.
2513— Mniejsza o to — upierał się prezes — pozostaje faktem, że Kuszelski był uczciwym człowiekiem i ona to wyczuła.
2514Przeszedł się jeszcze raz i zawrócił.
2515— Niezwykła kobieta i do tego piękna jak wszyscy diabli.
2516Martynowicz uśmiechnął się zjadliwie i odezwał się takim tonem, jak gdyby zmieniał temat rozmowy:
2517— Jakże, prezesie, nie zamierza pan żenić się?
2518— Ja? — stanął jak wryty Turczyński.
2519— No, przecie pan jest kawalerem… hm… że tak powiem, do wzięcia — od niechcenia wyjaśnił prokurator.
2520— Pan też jest kawalerem — szyderczo zauważył prezes.
2521— Ja… cóż ja… — bąknął Martynowicz — pan co innego.
2522 2523— Tak, ale pana jeszcze kobiety, panie dobrodzieju, biorą. Może pan godzinami wypowiadać zachwyty…
2524— Niby ja? — oburzył się prezes.
2525— Ano pan. Cóż to, przed chwilą chociażby o pani Horn.
2526— Pani Horn jest prokuratorem i wypowiadałem opinię o jej kwalifikacjach zawodowych.
2527 2528— No tak, oczywiście. Od dziś dnia będę zwracał baczną uwagę, czy moi podwładni mają kwalifikacje zawodowe, to jest, czy są piękni jak wszyscy diabli, jakie mają rączki, jakie oczka, jakie nóżki…
2529— Wcale o tym nie mówiłem — zirytował się prezes — a jeżelibym i mówił, to lepiej mówić, niż o tym myśleć i pogrążać się w tego rodzaju kontemplacje.
2530— Ja też ani mówię, ani myślę.
2531— Tak? Wobec tego oczerniają pana tu wszyscy.
2532 2533— Pana, pana, kochany panie prokuratorze. Opowiadają, że pan aż chudnie z miłości do pani Horn.
2534— Ja? Chudnę? — zaczerwienił się Martynowicz — chudnę, bo piję „Karlsbad”[171]. A to gniazdo plotkarstwa…
2535Krótkie silne pukanie do drzwi i wejście Alicji Horn jak nożem ucięło spór.
2536— Dzień dobry panom — przywitała się z uśmiechem i zaraz rozłożyła przed Martynowiczem jakieś papiery.
2537Wchodząc, od razu wyczuła, że między obu starszymi panami musiał zajść jakiś spór. Prokurator był czerwony, a prezes nerwowo skubał wąsy. Ze spojrzeń zaś, które ją spotkały, wywnioskowała, że mówili o niej, a była pewna, że nic złego.
2538Nie było to zresztą dla niej nowiną. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że podkochuje się w niej niejeden mężczyzna w sądzie. Jeżeli nie sprawiało to jej przyjemności, bynajmniej nie było też przykre. Zresztą nie unikała sposobności podobania się tak, jak ich nie szukała.
2539Pozycja jej była coraz mocniejsza. Nie tylko w pałacu Paca, nie tylko w świecie prawniczym, lecz i w ministerstwie uważana była za jednego z najzdolniejszych członków prokuratury.
2540Jeżeli w jakimkolwiek stopniu do wyrobienia tej opinii przyczyniła się jej uroda, nie martwiła się tym wcale.
2541KobietaPrzecie przede wszystkim była kobietą, inną niż większość, mądrzejszą, inteligentniejszą, niezależną w całym tego słowa znaczeniu, ale tym niemniej kobietą, a dopiero później prokuratorem, co — jak to udowodniła swoją półroczną działalnością — nie tylko nie kolidowało ze sobą, lecz stwarzało całość, z której mogła być dumna.
2542Oto stała się żywym dowodem pełnego człowieczeństwa kobiety.
2543Prokurator Martynowicz przejrzał papiery i burkliwiej niż zwykle wypowiedział kilka uwag, po czym skinął głową na znak, że Alicji nie zatrzymuje.
2544Prezes Turczyński demonstracyjnie wyszedł razem z nią. Na złość Martynowiczowi!
2545Po drodze wypytywał Alicję o zdrowie, o zamiary na lato, wreszcie przeszedł na stosunki w sądzie, wyraził kilka spostrzeżeń w związku z ostatnimi sprawami i żegnając Alicję przed drzwiami jej gabinetu, powiedział:
2546— Nauczyłem się wierzyć w pani instynkt kryminologa. Nazywam to instynktem, gdyż zważywszy wiek pani, nie mogę mówić o doświadczeniu. Nie umiem sobie wytłumaczyć tylko jednej rzeczy: — jakim cudem w pani, istocie tak bardzo kobiecej, znalazł się talent od wielu stuleci właściwy wyłącznie mężczyźnie.
2547— Przywłaszczony przez mężczyznę.
2548— Powiedzmy — roześmiał się Turczyński — stworzony i zmonopolizowany, tak samo, jak i wiele innych dziedzin: rządzenie, wojowanie, sądzenie.
2549— Upieram się jednak przy słowie „przywłaszczenie” — zaakcentowała Alicja.
2550Stali na korytarzu i musieli wciąż odpowiadać na ukłony wielu przechodzących tędy osób.
2551Pomimo to prezes nie zdradzał widocznie chęci przerwania rozmowy, gdyż zapytał:
2552— Tedy, zdaniem pani, kiedyś mężczyźni dzielili z kobietami przywilej rządzenia, sprawowania sądów i tym podobne?
2553— Nie dzielili, gdyż w ogóle go nie posiadali. Przecie pan prezes wie, że pierwotna organizacja społeczeństw ludzkich była oparta na ustroju matriarchalnym[172]. Patriarchat liczy zaledwie, jeżeli chodzi o Europę, trzy do czterech tysięcy lat…
2554— Drobiazg — żartobliwie zauważył prezes.
2555— A tak — poważnie powiedziała Alicja — drobiazg. Malutki ułamek w historii ludzkości. A przedtem długie tysiąclecia panował matriarchat, rządziły tylko kobiety. A widocznie robiły to niezgorzej, skoro dziś świat usta otwiera z zachwytem nad odkryciami etruskimi i egejskimi[173] z owej epoki cywilizacji wyższej niż epoka Wersalu[174], a kultury wspanialszej i wyższej niż nasza obecna.
2556— Niestety, nic nie wiem o tym. Nigdy się tym nie zajmowałem — rozłożył ręce prezes — ale przyjmując to do wiadomości, nie przypuszczam, by pani chciała przez to powiedzieć, że świat wraca do ustroju matriarchalnego?
2557— Któż to może wiedzieć? — uśmiechnęła się Alicja. — Jesteśmy wprawdzie świadkami powrotu kobiety do czynnego życia społecznego i państwowego, lecz zbyt mały mamy wycinek czasu do obserwacji. Jednakże wszystko zdaje się przemawiać za uzasadnieniem… obawy pana prezesa.
2558— Jeżeli ustrój ten ma nas, mężczyzn, zmusić do abdykacji na rzecz takich kobiet, jak pani, proszę mi wierzyć, że obawy moje zmienią się w szczerą radość.
2559Powiedział to z tak ujmującą kurtuazją dżentelmena starej, dobrej szkoły, że Alicja podziękowała mu najmilszym i najzalotniejszym ze swych uśmiechów.
2560Szarmancko pocałował ją w rękę i wyraźnie słyszała, jak, odchodząc, bardzo chrząkał.
2561Pracowała tego dnia tylko do drugiej. Julka gorączkowo przygotowywała się do egzaminów maturalnych i Alicja poświęcała teraz wiele czasu przerabianiu z nią trudniejszych przedmiotów.
2562Teraz, gdy oswoiła się już zupełnie z pracą w sądzie, gdy zaprzestała bywania w restauracjach i gdy zabrakło Czuchnowskiego, Alicja niemal całkowicie zajęła się Julką. Matka, CórkaKochała ją bardzo i za główny punkt swej ambicji uważała wychowanie Julki na kobietę-człowieka własnego pokroju, na istotę rozumną, duchowo niezależną, a życiowo samodzielną.
2563Taką odda ją życiu. Uzbrojoną i opancerzoną przed niedorzecznymi wszelkimi uderzeniami, z zewnątrz i z wewnątrz, które Alicja sama musiała przejść i które omal nie zgruchotały jej do cna.
2564Julka już tego nie będzie musiała przechodzić. Teraz jest jeszcze dzieckiem o naturze zbyt miękkiej, zbyt giętkiej i zbyt skłonnej do wygodnej, a zgubnej dla kobiety roli bluszczu.
2565Na drodze planów Alicji stała i zmysłowość Julki, wyrażająca się w jej nadwrażliwości na wszelkie tematy erotyczne, jakie spotykało się w mitologii, anatomii, psychologii, historii, czy nawet w starannie selekcjonowanych przez Alicję utworach beletrystycznych. Mała miewała potem sny pełne podniecających wizji i romantycznych sytuacji.
2566Nauczona od szeregu lat zwierzała się z nich zawsze Alicji, zapłoniona i z lśniącymi oczyma.
2567Do snów tych Alicja wielką przywiązywała wagę, bacznie je notowała i szukała klucza do nich w psychoanalizie. Nie była bezwzględną zwolenniczką freudyzmu[175], lecz brała pod uwagę wiele metod psychoanalitycznych przy wychowaniu Julki.
2568Widziała też u niej za silny pociąg do pieszczot. Julka od dziecka miała nadmierne zamiłowanie do przytulań się, obcałowywała swoje koleżanki, przepadała za panami, którzy nosili „na barana”, i lubiła wysiadywać na ich kolanach. Teraz zaś kolekcjonowała fotografie artystów filmowych i całe swoje drobne oszczędności wydawała na zakup tych pocztówek.
2569Wszystko to niepokoiło Alicję.
2570Sama, będąc dziewczynką — doskonale to pamiętała — była bardzo zmysłowa. Może mniej to uzewnętrzniała niż Julka, lecz za to ileż nocy spędzała bezsennie, spalając się w najwstydliwszych bezwstydnych marzeniach i do krwi gryząc palce, poplamione szkolnym atramentem.
2571Dlatego nie obawiała się zmysłowości Julki, zmysłowo może równie silnej, lecz równiejszej i nieburzliwej. Kobieta, PrzemocCo więcej, była przekonana, że z łatwością zdoła rozwinąć w dziewczynie dostatecznie silne ośrodki hamujące, skoro przy swoim własnym, znacznie niebezpieczniejszym usposobieniu, posiadała już jako podlotek tak dojrzałe, że w chwili rzucenia się na nią mężczyzny, w chwili gdy ziszczał się wreszcie wymarzony w długie noce moment oddania się, znalazła w sobie dość siły i dość woli, by uciekać po ciemnym mieszkaniu, walczyć i bronić się do ostatka sił. Jeżeli doznała wówczas szalonej, dzikiej, nieprawdopodobnej rozkoszy, to jednak już w chwilę potem znalazła w sobie dość mocy psychicznej, by oddzielić oszałamiające przeżycie swego ciała od siebie, by wzbudzić w sobie nienawiść, żal i pogardę do tego człowieka. Mniejsza o to, że z biegiem lat, w miarę dojrzewania umysłu, uczucia te poddała rewizji i korekturze. Pozostało faktem, że ośrodki hamujące miała rozwinięte wspaniale.
2572Tym bardziej uda się je wykształcić u Julki.
2573Jeżeli to było możliwe, zbliżyły się teraz ze sobą jeszcze bardziej.
2574Były same. Nikt u nich nie bywał i one u nikogo. Alicja nie uznawała życia towarzyskiego, uważając je za puste, jałowe i odpowiednie wyłącznie dla natur płytkich, pozbawionych treści wewnętrznej i jakichkolwiek aspiracji umysłowych.
2575Julka, ubóstwiając swą opiekunkę, zgadzała się z nią całkowicie i nie tęskniła za innymi rozrywkami niż teatr, książka, wystawy obrazów czy odczyty. Tego jej nie brakowało.
2576Zresztą obecnie pochłaniała ją zupełnie nauka. Chwile odpoczynku wypełniała sobie marzeniami o wyjeździe nad morze i co kilka dni dla utwierdzenia swych planów pytała:
2577— Powiedz, Alu, czy myślisz, że ja łatwo nauczę się pływać?
2578 2579— Jak wysokie bywają fale na Bałtyku?
2580Krótkie, informacyjne odpowiedzi Alicji brzmiały dla Julki tak, jak zapewnienie: „Owszem, pojedziemy nad morze”.
2581Alicja sama sporo o tym myślała, stwierdzając swój zły stan nerwowy. Należało na pewien czas zmienić środowisko. Nie przyznawała się sama przed sobą, że codziennie wieczorem, po zaśnięciu Julki, odczuwała zniechęcenie do wszystkiego i pustkę swego życia. Tłumaczyła to chwilową depresją i gdyby nie natrętne wspomnienia, które — ledwie przymknęła oczy — stawiały przed nią obraz wysokiego, barczystego mężczyzny o przedziwnie złocących się źrenicach, gdyby nie echo jego niskiego przejmującego głosu, które w ciszy dźwięczało niepokojąco, mogłaby uwierzyć, że wymazała z pamięci wszystko, co miało jakąkolwiek łączność z Winklerem.
2582Nie spotkała go ani razu, co uważała nawet za dziwne: tylu znajomych spotyka się na ulicy.
2583Zresztą to i dobrze: cóż jej może na tym, a w ogóle na nim zależeć? Mówił, że ich przejście obok siebie jest niemożliwością, a cóż zrobił, by ją zatrzymać? Nic! Dosłownie nic! Zostawił jej możność dostąpienia zaszczytu przez zaliczenie się do haremu jego kochanek! Grubo się pomylił. Bardzo grubo!
2584Nawet nie raczył zatelefonować. Napisać! Czy postarać się spotkać ją przypadkiem. Palcem nie ruszył!
2585Zarozumialec! Zdawało się mu, że ona, jak inne, nie potrafi odwrócić się od niego, że z pokorą przyjmie rolę jednej z wielu, że nie potrafi o nim zapomnieć…
2586Nie umiał poznać się na niej, więc niewart jest ani jej, ani jej pamięci.
2587PamięćTak dalece niewart, że nie pamiętałaby o nim, gdyby pamięć człowieka od niego samego była zależna.
Rozdział 11
2588— Oj, kapitanie! Ja jeszcze nie jestem gotowa — zawołała Luba przez drzwi.
2589— Co? Jeszcze? — z udawanym oburzeniem krzyknął Drucki.
2590 2591— Swój nowy sprawunek, ale jeżeli pani nie gotowa, to do widzenia, wychodzę!
2592Zaczął tupać nogami i cichutko usiadł na krześle tuż przy drzwiach.
2593— Kapitanie! Kapitanie! — wołała Luba, a nie usłyszawszy odpowiedzi, wpadła do salonu.
2594Była rzeczywiście nieubrana: w kombinezce i w szlafroczku, który zdążyła nałożyć tylko na jedną rękę.
2595Nie spostrzegłszy Druckiego, przebiegła do drzwi prowadzących do jadalni i wychyliwszy zza nich głowę, wołała:
2596— Już, już, jestem gotowa, proszę wrócić.
2597Jednocześnie usiłowała zwalczyć opór drugiego rękawa. Gdy w końcu to się jej udało, Drucki, nie ruszając się z miejsca, powiedział bardzo głośno:
2598 2599— Ach! — przestraszyła się Luba. — O, niedobry kapitan! Jak można… Podglądać mnie nieubraną!
2600Podbiegła do niego i pochyliwszy się, surowo groziła mu palcem.
2601Zaśmiał się i złapał ją za ręce.
2602Czy chwyt był za mocny, czy dywan jej się usunął, dość że zachwiała się, straciła równowagę i znalazła się u niego na kolanach. Zastygła w bezruchu, nie puszczając jego ręki.
2603— Luba!… — ostrzegawczym szeptem powiedział Drucki.
2604Wybuchnęła śmiechem i zarzuciła mu ręce na szyję.
2605— Przestraszył mnie, to teraz musi uspokoić.
2606— Luba! — chrapliwie powtórzył Drucki.
2607PożądanieRozchyliła usta tuż przy jego wargach, oczy jej żarzyły się. Nagie ramiona przesuwały się po szyi i karku. Przywarły doń tak, że czuł przyśpieszony oddech jej piersi.
2608Zacisnął szczęki i odwrócił głowę. Wówczas zaczęła mu szeptać do ucha, że wszystko nic, że niech świat się zawali, że służąca nie wejdzie, że już dłużej nie potrafi, że kochany, że to męczarnia, że niech się stanie co chce…
2609Jej chciwe wargi przesuwały się gorącą smugą po jego twarzy.
2610Porwał ją nagle na ręce, zdusił w uścisku, zerwał się i zaczął chodzić po pokoju. Oczy zachodziły mu mgłą, w piersi rzęziło, krew szalonym tętnem waliła w skroniach. Nie czuł jej ciężaru, a przecież zataczał się jak pijany.
2611 2612Oderwał przemocą jej ręce od siebie, rzucił się na fotel.
2613— Nie można tak… Luba… to straszne… nie można… — mówił przerywanym głosem — …dałem twemu mężowi słowo…
2614 2615— Więc co? Więc co? Więc nie dotrzymasz — szeptała, czepiając się jego rąk.
2616— Dotrzymam!… Luba… Muszę dotrzymać i dotrzymam…
2617— Dałeś słowo — nie ustępowała — że nie weźmiesz mnie… No więc, dobrze, dobrze… Ale nie odmawiaj mi swoich pieszczot… Przecież to wolno…
2618— Luba, ja oszaleję! Czy ty nie rozumiesz?!…
2619— Nic nie rozumiem, nic nie chcę rozumieć — tuliła się do niego — mój cudny, mój najsłodszy…
2620Pocałunek, PożądanieMiał ręce gorące jak płomień, a skóra jej jak marmur była zimna. Miał wargi spieczone, a usta jej były soczyste i wilgotne.
2621Ostry dzwonek telefonu obudził ich i otrzeźwił.
2622Słuchawka drżała w ręku Luby i głos jej drżał:
2623 2624 2625 2626 2627— Mały na spacerze. A ja zaraz wychodzę, bo przyszedł kapitan. Idziemy razem.
2628 2629— Dobrze. I ja cię całuję. A nie spóźnij się na obiad.
2630Drucki przetarł czoło, poszedł do jadalni, wypił duszkiem dwie szklanki wody i zapalił papierosa.
2631Luba pocałowała go w usta i pobiegła ubierać się. Po kilku minutach zjawiła się gotowa.
2632— Pani Lubo — zaczął Drucki, lecz ona mu przerwała:
2633— Tylko nie morały, kapitanie, tylko nie morały!
2634 2635— Przecie to było takie niewinne, a takie cudne. Chodźmy, chodźmy.
2636Zajrzała jeszcze do kuchni, wydała jakieś dyspozycje i zeszli na ulicę.
2637Przed bramą stał długi, popielaty jak mysz, dwuosobowy samochód, lśniący świeżym lakierem.
2638— Ach, jaki piękny samochód! — zawołała Luba. — Ciekawam, czyj to może być.
2639 2640— To pewnie Bauman kupił — domyśliła się Luba.
2641 2642 2643— Tak — kiwnął głową — to jest właśnie ten nabytek, który chciałem pani pokazać.
2644 2645 2646Otworzył drzwiczki, pomógł jej wsiąść i sam zajął miejsce przy kierownicy.
2647— Jaka to marka? — zapytała Luba.
2648 2649— Musiał kosztować ładne pieniądze.
2650— Znacznie taniej — zaśmiał się Drucki — niż wygląda.
2651 2652WiosnaZa miastem wiosna już była w pełni.
2653Rozorana ziemia pachniała mocnym, intensywnym zapachem, przydrożne rowy zieleniły się runią[176]. Drzewa pokryte były pierwszym, drobniutkim liściem.
2654W Wilanowie pili mleko i jedli czarny, miodem pachnący razowiec.
2655Wracali do Warszawy w doskonałych humorach.
2656Wóz istotnie szedł doskonale, chociaż Drucki zauważył, że trzeba będzie podkręcić amortyzatory przy resorach.
2657Odwiózł Lubę do domu i wrócił do hotelu.
2658— Jest list do pana dyrektora — zatrzymał go portier.
2659W białej kopercie była tylko krótka kartka, pisana na maszynie: „Czekam koniecznie dziś wieczorem — K.”.
2660— Ano, przyszło — westchnął Drucki.
2661Punktualnie o ósmej był już na Żoliborzu. Brunicki czekał nań w hallu.
2662 2663— Dziękuję ci — wskazał mu fotel profesor. — Czy zniszczyłeś moją kartkę?
2664 2665— Musimy pomówić dłużej. Może pozwolisz herbaty?
2666— Jeżeli nie zrobi ci różnicy, prosiłbym o mocną.
2667Profesor nacisnął dzwonek. Natychmiast zjawił się kwadratowy brodacz i wysłuchawszy rozkazu, po chwili przyniósł tacę z herbatą.
2668— O jedno muszę cię prosić — zaczął profesor — mianowicie, o przyjęcie tego, co ci powiem, z dobrą wiarą, a zatem o niepytanie, czy raczej o niewypytywanie mnie o rzeczy, których sam nie powiem.
2669— Nie przyszedłem tu dla zaspokajania swojej ciekawości — kiwnął głową Drucki.
2670— Zatem rzecz się ma, jak następuje: przepisy prawne nie pozwalają na eksperymentowanie naukowe na pacjentach. Wiesz dobrze, że pytaniem, jakie zadałem nauce i na jakie od lat szukam odpowiedzi, jest: czy tak zwane zapatrzenie jest możliwe?
2671 2672— Otóż kierowały mną pobudki, przyznaję, a ty, Bohdanie, wiesz to lepiej niż ktokolwiek inny, osobiste. Dlatego mógłbym być w niezgodzie z moją etyką, gdyby nie obojętność kwestii pobudek badań dla samej wiedzy. Chodzi o rzecz zbyt doniosłą, zbyt wielką, bym moje czy twoje ewentualne skrupuły mógł tu brać pod uwagę. Badania zaś mogą być prowadzone wyłącznie drogą eksperymentalną. Do tego potrzebne mi są odpowiednie obiekty, dostarczeniem których ty zająć się musisz.
2673— Dostarczeniem… ludzi? — zapytał Drucki.
2674— Kobiet — potwierdził Brunicki.
2675 2676— Poczekaj. Jak zapewne domyślasz się, dotychczas musiałem to robić sam. Jednak z wielu względów było to niebezpieczniejsze i zbyt często niecelowe. Chodzi mi bowiem o kobiety wyłącznie ciężarne. Nie będę ci wskazywał sposobów, do jakich musiałem się uciekać, by kobiety takie zdobyć. Pozwolę sobie zwrócić twoją uwagę na dwa główne źródła: pierwsze to pokątne akuszerki, do których zwracają się od ciąży, drugie to brzegi Wisły, przejazdy kolejowe, ogrody publiczne i tym podobne, czyli miejsca najczęstszych samobójstw tych dziewcząt, które doznały tak zwanego zawodu miłosnego, a których warunki materialne czy rodzinne uniemożliwiają poród lub też sztuczne poronienie. Rozumiesz?
2677 2678 2679— Nie te. Wśród nich bywa bowiem wiele i takich, które inne powody pchają do samobójstwa. Dlatego trzeba wybierać. Trzeba najpierw upewnić się, że dany osobnik rzeczywiście znajduje się w odmiennym stanie. Inaczej szkoda byłoby zachodu i narażania się na niebezpieczeństwo. Poza tym trzeba wybierać kobiety młode, do trzydziestu lat, zdrowe, silne. Najpożądańszy jest element inteligentniejszy, o psychice wrażliwej.
2680 2681— Zadaniem twoim będzie odnalezienie odpowiedniego obiektu bez zwrócenia na siebie czyjejkolwiek uwagi i następnie dostarczenie go tutaj. Ze względów bezpieczeństwa należy być szczególnie ostrożnym. Dlatego przewóz do tej willi pacjentki musi się odbyć w stanie jej odurzenia. Może być odurzona alkoholem, chloroformem, eterem lub też innymi środkami, w które cię zaopatrzę. W każdym razie nie może ona zdawać sobie sprawy, dokąd jest wieziona i gdzie się znajduje. Normalnie nie gra to większej roli, są jednak wypadki, gdy zaniedbanie odurzenia może doprowadzić do nieobliczalnych następstw.
2682— I to wszystko, czego ode mnie żądasz?
2683— Niezupełnie. Po kilku dniach będziesz musiał odszukać winowajcę ciąży i zdobyć jego fotografię oraz, o ile to będzie możliwe, podobizny jego rodziców i rodziców dziewczyny. Nie przedstawia to wiele trudności, bowiem zazwyczaj po zniknięciu dziewczyny robi się awantura. Interesują się tym reporterzy, wywiadowcy policyjni, często detektywi prywatni. Tedy twoja osoba nie może ściągnąć szczególnej uwagi.
2684Profesor flegmatycznie zapalił papierosa i dodał:
2685— W przyszłości będę od ciebie oczekiwał jeszcze pewnych uprzejmości, ale na razie to wszystko.
2686 2687 2688— Dlaczego trupy? — nieprzyjemnie roześmiał się Brunicki. — Żadnych trupów nie będzie, upewniam cię.
2689— Więc daruj, jak sobie wyobrażasz moje i twoje własne bezpieczeństwo? Przecie te nieszczęsne po opuszczeniu twego domu…
2690— Prosiłem cię — przerwał profesor — byś nie wypytywał.
2691Drucki wstał i zaczął wielkimi krokami chodzić po hallu. Nie wierzył Brunickiemu. Teraz najfantastyczniejsze przypuszczenia i obawy, jakie go trapiły po obietnicy danej profesorowi, zostały zdystansowane. Ma spełniać haniebną rolę… Oczywiście… najhaniebniejszą… Zdobywać zaufanie nieszczęśliwych, okłamywać je i oddawać, wydawać w ręce Brunickiego i tego Japończyka… na diabli wiedzą jakie udręki.
2692„Dla dobra nauki” — zbudziła się w nim perfidna refleksja.
2693 2694— Skądże nagle taka wyczulona moralność? — z gryzącą ironią zapytał profesor.
2695 2696 2697— Czekaj! Powiedz mi tylko… Daj mi słowo honoru, że ich nie zabijesz, że…
2698Profesor zatrzymał go ruchem ręki.
2699— Człowieku! Nie potrzebuję ich zabijać! Cóż zresztą robiłbym z trupami? Przeciwnie, są zawsze najstaranniej pielęgnowane.
2700 2701— Więc dobrze, daję ci słowo honoru — z irytacją powiedział Brunicki. — Nie jestem bezmyślnym zwierzęciem, które zabija ludzi bez celu. Ja nie tylko celu w śmierci tych kobiet nie mam, lecz chcę, by żyły w zdrowiu, szczęściu i wszelkiej pomyślności.
2702Rozmowa przeciągnęła się do późnej nocy. Drucki zadzwonił do „Argentyny” i wydał kilka poleceń. Kolację jedli we dwójkę. Doktor Kunoki nie pokazał się wcale.
2703Drucki wyszedł zmęczony i wyczerpany nerwowo.
2704W najbliższych dniach miał zająć się swym nowym, obrzydliwym rzemiosłem. Ostatecznie nie miał innego wyjścia. Dał Brunickiemu solenną obietnicę i przyszedł czas jej dotrzymania.
2705Dnia tego dyrektor Winkler nie był usposobiony różowo. Zaraz po zjawieniu się jego przekonał się o tym portier, który miał pecha właśnie dziś trochę podpić. Następną ofiarą stał się inżynier Turman, któremu polecił odmówić dalszego kredytu. Podczas tańca zespołowego elektromonter zapomniał kolejności efektów świetlnych i dowiedział się, że w Ameryce poznałby za to kolejność własnych zębów. Panna Tecia została poinformowana, że karczochy lubią być pisane przez „ch”, kiper, że może nie wydawać „Cristalu”, gdy proszą go o „Cordon rouge”, gospodyni zaznajomiła się z poglądami dyrektora na kwestię zamiatania kuchni, a Kazia usłyszała opryskliwe „odczep się”.
2706Od początku nie pamiętano tu dyrektora w takim nastroju. Na dobitkę kazał podać sobie do gabinetu butelkę dżinu i pił kieliszek za kieliszkiem, nie zwracając uwagi na lękliwe spojrzenia Teci, straszliwie przygnębionej i zaniepokojonej stanem humoru szefa.
2707Drucki nie spał tego ranka wcale. Położył się do łóżka i palił papierosy.
2708O dziewiątej był już na nogach. Zatelefonował do banku, do jednego z dostawców, wreszcie do Załkinda, od którego dowiedział się, że Luba jest zachwycona jego samochodem.
2709„Przejadę się — pomyślał — to mi dobrze zrobi”.
2710Poszedł do garażu, obejrzał silnik, sam nalał benzyny i wyprowadził wóz.
2711Wczesnym rankiem musiał padać deszcz, gdyż powietrze było czyste, a jezdnia wilgotna. Ruszył przez Nowy Świat, skręcił w aleję Trzeciego Maja[177] i zaczął dodawać gazu. Ponieważ złożył szybę, wiatr bił mu prosto w twarz.
2712Przez most Poniatowskiego przeleciał jak strzała, nie zwracając uwagi na groźną miną posterunkowego, i w ciągu minuty był za miastem.
2713Strzałka na zegarze szybkości przesunęła się na setkę, sto dziesięć, sto dwadzieścia… trzydzieści…
2714Na szczęście szosa była dobra i prawie pusta.
2715Pęd powietrza zapierał mu oddech i wprost oślepiał. Obraz mijanych drzew, zabudowań, ludzi, zlewał się w niewyraźną mgłę.
2716„Tak wyrżnąć się teraz o jakiś mur — myślał — sekunda i po wszystkim!”
2717Nagle na dość łagodnym zakręcie ujrzał o kilkanaście metrów przed sobą stado krów.
2718 2719W lewo biegła wąska i nierówna droga polna. Skręcił.
2720Wóz w podskokach wpadł na wyboje.
2721„Diabli wezmą maszynę” — przemknęło mu przez głowę.
2722Gdyby nie ściskał w obu dłoniach kierownicy, wyleciałby w górę jak piłka.
2723 2724Droga szła między wznoszącymi się po obu stronach zagonami, zwijała się w bezsensowne pętle i zbiegała do małej, szeroko rozlanej i na oko niegłębokiej rzeczułki, za którą dość stromo wznosiła się na pagórek.
2725Woda ze świstem wzbiła się dwiema szerokimi fontannami spod kół auta.
2726— Hoee! — krzyknął z całej piersi Drucki, nie słysząc własnego głosu.
2727Na szczęście dno było równe i, choć mokry do ostatniej nitki, przejechał bród.
2728Z pagórka dojrzał małą wioskę, do której właśnie prowadziła droga i z furią zakręcił wprost na zorane pole.
2729Była to piekielna huśtawka, lecz prawie tego nie czuł. Pędził wprost przed siebie na drewniany płot. Tuż przed nim pochylił głowę i jeszcze dał gazu.
2730Deski musiały być niegrube i niezbyt mocne, gdyż ani na sekundę nie zatrzymały auta. Krótki trzask, brzęk rozbitego szkła reflektorów, zgrzyt po blasze maski i wóz wypadł na szosę.
2731Drucki zamknął gaz i nacisnął hamulce.
2732— Jestem wariat — powiedział głośno.
2733Nowiuteńki samochód wyglądał rozpaczliwie. Emalia poodpadała, zderzaki były pogięte, zapasowe koło gdzieś zgubił i cały wóz pokryty był błotem.
2734 2735— Kwalifikuję się wprost do Tworek.
2736Na szczęście silnik ani podwozie nie zostały uszkodzone, a przynajmniej auto szło nieźle, chociaż wszystko w nim brzęczało i zgrzytało.
2737„Trzeba je od razu oddać do remontu — pomyślał, jadąc wolno w stronę miasta — ze dwa tysiączki będzie kosztowała ta wariacka jazda”.
2738Jednak nie żałował tego. Auto było zniszczone, sam czuł znużenie wszystkich mięśni i ból w karku, lecz nastrój poprawił się znakomicie. Ostatecznie, mógł to samo osiągnąć bez psucia samochodu. Polatać po polu z wywieszonym językiem czy postukać głową w ścianę…
2739— Boże drogi — chwycił się za głowę inżynier warsztatowy, gdy zobaczył, w jakim stanie jest wczoraj sprzedany, nowiuteńki wóz — co się stało? Miał pan katastrofę?
2740— Nie — śmiał się Drucki — nie miałem. Po prostu pański Fould dostał szału i ponosił mnie po wertepach.
2741— Jak to?! Hamulce nie działały?
2742— Owszem, tylko tak bestia rwała, że nie miałem serca hamować.
2743Inżynier popatrzał nań nieufnie, wymienił krótkie porozumiewawcze spojrzenie z mechanikiem i powiedział:
2744 2745— Myśli pan, że zwariowałem? — poważnie zapytał Drucki.
2746— Skądże, broń Boże! — bez przekonania zaprzeczył inżynier.
2747Nagle wpadł na pomysł nastraszenia inżyniera. Niespodziewanie podskoczył w górę i ryknął:
2748 2749— Może pan odpocznie? — nieśmiało zaproponował inżynier — może szklaneczkę wody?…
2750 2751— No, niech się pan nie obawia, już mi lepiej. Więc na kiedy spodziewa się pan wyreperować tego gruchota?
2752— Najmniej tydzień — zaopiniował inżynier, starając się trzymać możliwie daleko od niebezpiecznego klienta.
2753Temu jednak widocznie rzeczywiście przeszło, bo już całkiem spokojnie i rzeczowo zaczął mówić o szczegółach naprawy.
2754— Ale był pan zdenerwowany — z westchnieniem ulgi żegnał go inżynier.
2755— Panie kochany — powiedział Drucki po chwili namysłu — byłem piekielnie zdenerwowany i zaaplikowałem sobie tego bzika dla odciągnięcia, jak mówili nasi dziadowie, humorów.
2756Wrócił do hotelu pieszo i położył się na kanapie. Był bardzo zmęczony i natychmiast zasnął.
2757Gdy obudził się, było już ciemno. Przebrał się i pojechał do „Argentyny”.
2758Znowu był w normalnym wesołym usposobieniu, żartował z personelem i śmiał się.
2759„Humory” zostały odciągnięte, jednak troska nie ustąpiła.
2760Najbliższe dni Drucki poświęcił obserwacjom „terenu” i przemyśliwaniu nad podjętym zadaniem. W tym celu włóczył się po przedmieściach.
2761Postanowił ograniczyć się wyłącznie do samobójczyń. Dlatego czytywał teraz kronikę wypadków w pismach sensacyjnych.
2762W Warszawie codziennie kilka młodych dziewcząt odbierało sobie życie. Lecz jego prześladował pech. Raz wprawdzie zobaczył młodą kobietę, wyglądającą na kucharkę, która miała bardzo smutną minę i siedziała na przejeździe kolejowym, lecz nie tylko nie miała zamiaru rzucenia się pod pociąg, a bez zbytnich ceregieli przyznała się, że kiedyś spotykała się tu ze znajomym dróżnikiem i teraz przychodzi na ten przejazd, bo „miło wspomnieć”.
2763Brunicki dzwonił dwa razy w odstępach kilkudniowych, pytając o nowiny.
2764Wreszcie po tygodniu poszukiwań — udało się.
2765Szedł właśnie Ogrodową, gdy ujrzał pod latarnią wysoką, szczupłą brunetkę, liczącą drobne pieniądze.
2766Zwolnił kroku i czekał. Po chwili wahania obserwowana otuliła się wełnianą chustką i weszła do pobliskiego składu aptecznego.
2767Drucki stanął przy oknie. Sklepik był mały i wyraźnie widział obojętną minę sprzedającego i podniecony wyraz twarzy kupującej. Buteleczka esencji octowej została ukryta pod chustką i dziewczyna wyszła.
2768Rozejrzała się niezdecydowanie dokoła, wreszcie skierowała się pośpiesznym krokiem w stronę placu Kercelego[178]. Drucki myślał, że tu się zatrzyma, lecz nie — skręciła na Młynarską.
2769Ulica była pusta. Szedł szybko, bojąc się ją stracić z oczu, gdyż niemal biegła.
2770Zatrzymała się dopiero pod murem cmentarza[179] i znowu się rozejrzała. Widocznie czekała, aż on przejdzie.
2771— Panienko — zapytał — a nie wie panienka, która to może być godzina?
2772— Nie wiem — odpowiedziała drżącym głosem — może ósma.
2773Stanął o kilka kroków od niej i powiedział żartobliwie:
2774— A to panienka nie boi się tak po ciemku tu, koło nieboszczyków?
2775 2776— Niech pan mnie zostawi… Nie mnie bać się nieboszczyków — dokończyła szeptem.
2777Drucki flegmatycznie zapalił papierosa, zgasił zapałkę i westchnął sentencjonalnie:
2778 2779 2780 2781— Idź pan swoją drogą — odezwała się nadspodziewanie opryskliwie i obrzuciła go smutnym spojrzeniem.
2782— Rzucił?… — zapytał krótko po pauzie.
2783Zakryła twarz chusteczką i zapłakała.
2784— Z panienki to niemądra dziewczyna — pokiwał głową. — Rzucił ten, to będzie inny. Mało to mężczyzn… Jeszcze dla takiej młodej i ładnej… A może wróci…
2785— A niech go piorun strzeli! — wybuchnęła. — Niech go krew zaleje! Nie potrzebuję jego. Ani jego, ani nikogo! Odejdź pan, czego się przyczepił?
2786— No to po co sobie krzywdę robić? — nie zrażał się Drucki. — Dałabyś panienka spokój, żyć zawsze warto.
2787— Takiś pan mądry — szlochała. — A co, panu zdaje się, że to dadzą człowiekowi żyć?
2788 2789— Wszyscy. Rodzice z domu wypędzą, z pracy wyrzucą, palcami będą wytykać. A i żyć trzeba, panna z dzieckiem — to nikt grosza nie da zarobić… Takie są ludzie.
2790— I takie, i nie takie — reflektował Drucki — a zresztą może jest jeszcze rada?
2791— Za późno, już za późno… Drań obiecał żenić się i żeni się… Tylko nie ze mną. Cóż mi zostało, gdzie ja się podzieję, ot, chyba tu… za murem…
2792 2793Drucki bez ceremonii objął ją i pogładził po ramieniu.
2794 2795Rzeczywiście przeszli obok nich dwaj robotnicy. Gdy kroki ich ucichły, Drucki powiedział:
2796— Ja panienką się zajmę. Wszystko zrobimy tak, że ani o porodzie nikt wiedzieć nie będzie, ani palcami wytykać.
2797Przestała płakać i wytarła nos w czystą, białą chusteczkę.
2798 2799 2800— A może pan z jakiej policji czy z magistratu?
2801 2802— Ani z policji, ani z magistratu. Ot, mam za dużo pieniędzy i chcę panience pomóc, bo i mnie ludzie pomagali.
2803Przełknął ślinę i pomyślał, że przecież nie skłamał. Czyż jemu ludzie inaczej pomagali? Może z wyjątkiem Załkinda…
2804Dziewczyna spojrzała mu w oczy, a on opuścił powieki.
2805 2806 2807— Niech panienka odda mi tę buteleczkę.
2808Spojrzała nań podejrzliwie i stanęła.
2809— Co ja pana obchodzę? — zapytała.
2810— A co by panienka zrobiła, gdyby zobaczyła, jak jakieś dziecko wkłada rękę do ognia.
2811— No tak, ale ja nie jestem dzieckiem.
2812 2813 2814 2815— Dokąd? Ano najpierw musimy oblać naszą znajomość i szczęśliwe zakończenie niemądrych zamiarów.
2816— Ja tam nie piję — otuliła się w chustkę dziewczyna.
2817— Ja też nie — zaśmiał się Drucki — ale tak, raz jeden, na poprawienie humoru. O, wejdźmy tu.
2818 2819Była to mała knajpka, taka, jakich pełno na Woli. Kaflowa posadzka, wysypana trocinami, niskie okna, zaciągnięte żółtym perkalem[180], czerwony szynkwas[181] i kilka stolików na żelaznych nogach. Za szynkwasem stał gruby baryłkowaty mężczyzna z wielką szramą na policzku i z zakręconymi po wilhelmowsku[182] czarnymi wąsami, lśniącymi od fiksatuaru[183].
2820— Szanowanie — burknął takim tonem, jakby był śmiertelnie obrażony.
2821— Serwus[184], panie starszy[185] — skinął mu głową Drucki, nie zdejmując kapelusza — zakrapiana wiśniówką i jaką byczą zagrychę.
2822Siedli w kąciku. Oprócz nich w knajpce był tylko stary dorożkarz, który nawet nie zwrócił na ich wejście uwagi.
2823Dziewczyna mogła mieć dziewiętnaście, może dwadzieścia lat, ubrana była bardzo skromnie, lecz schludnie. Drucki, chociaż do swoich wycieczek używał najbardziej zniszczonego ubrania, spostrzegł, że i to budziło w jego towarzyszce estymę[186].
2824Gospodarz przyniósł wódkę, kiełbasę, serdelki i dwa widelce.
2825 2826 2827Gdy wypili po tęgim kieliszku, dziewczyna westchnęła:
2828— Pan to naprawdę musi być dobry człowiek.
2829 2830— Z oczu panu dobrze patrzy — uśmiechnęła się blado.
2831 2832— Co tam mnie, ja się nie liczę… Przepadłam…
2833— Zdrowie nasze kawalerskie — uderzył w jej kieliszek Drucki.
2834Po półgodzinie humor jej poprawił się. Oddała buteleczkę z esencją octową, zaczęła opowiadać o sobie. Była córką motorniczego z tramwajów, mieszkała na Pelcowiźnie[187] z rodzicami, a pracowała w sklepie modniarskim na Ogrodowej, zarabiając trzy złote dziennie. Tak ją los pokierował, bo miała być nauczycielką. Skończyła szkołę powszechną i chcieli ją oddać do gimnazjum. Ale przyplątał się drań bez sumienia i zawrócił jej głowę. Głupia była i tyle. Teraz za to odpokutuje. A on żeni się z córką kelnera, z taką dziobatą Jadzią, co to psy na nią wyją, bo i ruda do tego.
2835 2836— Ma się rozumieć, ślusarz, u Lilpopa[188] pracuje. Może pan słyszał: Walendziak Józef, taki brunet.
2837— A może zjedlibyśmy co gorącego? — zachęcał Drucki.
2838— Dobrze. Tylko pieniędzy szkoda.
2839 2840Wyjął stuzłotówkę i położył na stole.
2841— Panie starszy, a może co na gorąco?
2842— Albo kotlet wieprzowy, albo nic — zawarczał gospodarz.
2843— Każ pan zrobić dwa. Ale, panie starszy, telefonu tu nie ma?
2844 2845 2846— Na rogu w aptece — otarł nos rękawem, poprawił wąsy i poszedł do kuchni.
2847— Ja zaraz wrócę, sekundka — powiedział Drucki — tylko proszę czekać! Dobrze?
2848 2849— A gdzie się podzieję? Będę czekać. Tylko niech pan przyjdzie, bo jak nie, to ja nie mam czym zapłacić i do komisariatu odprowadzą.
2850— Przecież zostawiam za siebie zastaw — zaśmiał się Drucki, podsuwając banknot pod talerz.
2851Roześmiała się i ona. Alkohol robił swoje.
2852Pogładził jej podbródek i wyszedł. Apteka była tuż i telefon wolny. W kilku słowach rozmówił się z Brunickim, używając języka angielskiego, by aptekarz nie mógł zrozumieć.
2853Gdy wracał, przemknęło mu przez głowę, że dziewczyna zabrała pieniądze i ulotniła się. Wbrew zdrowemu sensowi ucieszyłby się tym ogromnie.
2854Zastał ją jednak przy stoliku.
2855— O, wrócił pan! — zawołała prawie radośnie.
2856— Pijmy! — odpowiedział, nalewając kieliszek.
2857Była już prawie nieprzytomna, gdy wychodzili. Wziął ją pod rękę. Ulice były zupełnie ciemne i zanim doszedł do umówionego miejsca, nie był pewien, czy profesor przysłał samochód, tym bardziej że szofer zgasił światła.
2858— Taksówką pojedziem? — pytała, zataczając się.
2859— Taksówką — potwierdził, wciągając ją do auta.
2860Zasnęła prawie natychmiast na jego ramieniu.
2861Żuł między zębami przekleństwa.
2862Teraz może cofnąłby się, lecz auto mknęło z wzrastającą szybkością. W niespełna kwadrans zatrzymali się przed bramą willi na Dębowej. Widocznie czekano tu na nich uważnie, bo brama otworzyła się natychmiast. Wóz zatoczył koło i stanął przed małymi drzwiami na tyłach willi. Dwie postacie wynurzyły się z mroku. Drzwiczki samochodowe otworzyły się z zewnątrz i Drucki usłyszał przytłumione pytanie Brunickiego:
2863 2864 2865 2866 2867 2868Pomógł wydobyć bezwładną dziewczynę i chciał zamknąć drzwiczki, lecz dotknął czegoś wilgotnego. To Japończyk mokrą serwetką wycierał klamki i poduszki wozu.
2869— Weź za nogi — szepnął Brunicki.
2870Szli, niosąc ją po omacku przez długi, ciemny korytarz.
2871Za nimi rozległ się warkot odjeżdżającego samochodu, trzaśnięcie klucza w zamykanych drzwiach i szybkie kroki Japończyka.
2872Doktor Kunoki wyprzedził ich i zapalił światło.
2873Był to ładny biały pokój, przypominający urządzeniem sanatoria i nieco pracownie malarskie, gdyż okna umieszczone były w suficie.
2874Położyli dziewczynę na łóżku. Japończyk zbadał jej puls, Brunicki przyniósł aparat do iniekcji i zastrzyknął jej pod skórę na ręku jakieś lekarstwo.
2875— Chodź — wziął pod rękę Druckiego.
2876Szli znowu korytarzem, mijając kilkoro drzwi, bliźniaczo podobnych do tych, za jakimi została nowa pacjentka profesora. Wszystkie były obite grubym wojłokiem[189] i nie miały klamek.
2877Przeszli obok pokoju kąpielowego, w którym słychać było pluskanie wody i płacz dziecka.
2878— Ty masz tu cały szpital — zauważył Drucki.
2879Przeszli dość dużą, ciemną salę, pobłyskującą z kątów niklowanymi aparatami. Laboratorium, czy też sala operacyjna. Znowu korytarz, grube drzwi, które profesor otworzył kluczem, i oto znaleźli się w znajomym hallu.
2880— Dziękuję ci — powiedział Brunicki.
2881— Karolu — przytrzymał jego dłoń Drucki — pamiętaj, że ona ma żyć.
2882— Będzie żyć — poirytowanym głosem odparł profesor. — Teraz powiedz mi tylko, czy wszystko w porządku?
2883 2884 2885 2886 2887Drucki zapewnił, że nie ma żadnych obaw.
2888— Dziś już za późno i ty pewno nie masz czasu — spojrzał na zegarek profesor — zatem może będziesz tak dobry i wpadniesz jutro koło południa do Kliniki Psychiatrycznej.
2889 2890— Muszę opisać szczegóły biograficzne, rodzinne i tym podobne tej dziewczyny. Teraz powiedz mi tylko, czy ona na pewno jest w ciąży?
2891 2892 2893 2894 2895— Tak, chciała się otruć esencją octową.
2896Profesor odprowadził go aż do furtki i ostrzegł:
2897 2898— Nie bój się — skrzywił się Drucki — na tym znam się lepiej od ciebie.
2899Nikogo w pobliżu nie było. Jednak nie wziął najbliższej taksówki, a wsiadł do tramwaju. Po przejechaniu kilku przystanków wyskoczył, skręcił w boczną ulicę i tu dopiero wziął auto.
2900Gdy przebierał się, znalazł w kieszeni buteleczkę z esencją.
2901„Jednakże jestem nieostrożny” — pomyślał.
2902Po drodze do „Argentyny” wrzucił buteleczkę do kosza na śmiecie.
2903— Panie dyrektorze — z uśmiechem przywitał go kasjer Justek — dzwonił mecenas Łęczycki i zamówił lożę.
2904— Co pan mówi! — ucieszył się Drucki.
2905 2906 2907 2908„Więc jednak przyjdzie” — pomyślał.
2909Omylił się. Alicja nie przyszła. Łęczycki zjawił się z większym towarzystwem, lecz bez Alicji.
2910„To zacięta baba” — z podziwem skonstatował w duchu Drucki.
2911Pił tej nocy i zburczał Kazię za natręctwo. Wszakże wołał nie być sam i zabrał ze sobą do hotelu Tecię. Starał się nie myśleć o swej dzisiejszej eskapadzie[190], lecz nie mógł w żaden sposób odpędzić wspomnienia tamtej dziewczyny.
2912Wreszcie alkohol i zmęczenie zrobiły swoje.
2913Wyprawił Tecię i zasnął kamiennym snem.
2914Obudziło go pukanie do drzwi. Spojrzał na zegarek: jedenasta, to pewno służący. Ryknął:
2915— Proszę! — i usiadł na łóżku, szeroko otwierając oczy.
2916 2917— O, kapitan jeszcze śpi? — zawołała swobodnie. — Dzień dobry.
2918— Luba! — powiedział z wyrzutem. — Po co pani to zrobiła?
2919— Co? — zapytała z naiwną minką.
2920— Niech pani zejdzie do hallu i zaczeka. Za pół godziny będę gotów.
2921Zaśmiała się i podeszła do łóżka.
2922— Miałam o panu lepszą opinię. Sądziłam, że taki mężczyzna jak pan zawsze jest gotów… Szczególniej, kiedy leży w łóżku, i to w takiej ładnej pidżamie.
2923 2924Usiłował swemu głosowi nadać możliwie groźne brzmienie, lecz ona wciąż się śmiała.
2925— Patrzcie, jaki niegościnny! No, nie przywita się pan ze mną?
2926 2927Zawinął się w kołdrę i z rozmachem odwrócił się twarzą do ściany.
2928Wówczas usiadła na łóżku i zdjąwszy rękawiczkę, przesunęła rozstawionymi palcami po jego włosach.
2929 2930— Luba! Czy jedwab, czy szczecina, a zaraz wyskoczę i bez ceregieli dam w skórę.
2931— Nie wiedziałam — zaśmiała się, — że kapitan jest sadystą.
2932Zsunęła kapelusik i zdjęła futro.
2933 2934— Luba — zaczął tonem perswazji — po co pani to robi? Przecie trzeba się zastanowić! Jak można?
2935Pożądanie— Boże, jaki pan dziś nudny — westchnęła, znowu siadając na łóżku i pochylając się nad nim. — Przychodzi do niego piękna, młoda i spragniona kobieta, a on…
2936— A on nie jest wcale spragniony — przerwał Drucki.
2937— Nie? — zapytała z kokieterią.
2938— A nie! Zupełnie nie! Żebyś wiedziała, że przed chwilą miałem tu, w tym samym łóżku młodą i piękną kobietę.
2939Powiedział to umyślnie. Przypuszczał, że tym ją zrazi, lecz Luba jeszcze bliżej przysunęła się.
2940— Tak, tak, łóżko pachnie jeszcze jej perfumami, jeszcze jest ciepłe od jej pieszczot. Jakaż ona musiała być szczęśliwa! Powiedz, czy była namiętna?
2941— Wiesz, Luba — oburzył się Drucki — jesteś bezwstydna.
2942— Jestem, jestem, chcę być bezwstydna. Powiedz, czy była ładniejsza ode mnie? Ach, kapitanie, chciałabym chociaż widzieć, jak ją brałeś, jak jej ciało gięło się w twoich ramionach, jak oplatała cię sobą… To musiało być piękne!… Żywioł! Płomień! Huragan! Wszystko, co ty robisz, musi być piękne i potężne…
2943Tuliła się do niego i jej gorący szept oblewał mu szyję.
2944 2945— Oszalałam! Ach, jacy jesteśmy głupi i przesądni! Czemuż nie mogę upić się tobą! Upić się do nieprzytomności! Pojęcia nie masz, co dałabym za to, byś mi pozwolił tak leżeć przy tobie i patrzeć, jak bierzesz inną.
2946 2947— Nie, nie, ty tego nie rozumiesz, że to jest druga połowa rozkoszy… Och, chciałabym być taka bezwstydna, tak rozkiełzana, rozpustna… Wiesz, co byłoby moim marzeniem?… żeby w twoich oczach oddawać się Borysowi i w jego oczach tobie i żeby była jeszcze druga kobieta tak ładna i tak rozpustna jak ja, i żeby…
2948 2949— Luba! Ty jesteś chora?! Czy ty zdajesz sobie sprawę, że to jest wstrętne, co ty mówisz?!
2950 2951PożądanieOplotła go ramionami i rozpaloną twarzą przywarła do jego piersi.
2952— Weź mnie, weź — szeptała urywanym głosem — bo się spalę na popiół…
2953Drapieżnymi chwytami zdarła zeń kołdrę i całym ciałem przywarła.
2954— Jak blisko jestem ciebie… Jak czuję cię… kochany… kochany… kochany…
2955Głos przeszedł w rzężenie, w długi jęk, w krzyk i zemdlała — ramiona jej opadły.
2956Drucki, zataczając się, wstał i przetarł oczy. Sam był nieprzytomny.
2957Dopiero po dłuższej chwili znalazł flakon z kolońską wodą i zaczął jej nacierać skronie.
2958— Luba! Luba! — potrząsał nią.
2959Była bezwładna i blada jak płótno.
2960 2961Poważnie zaniepokojony, chciał już dzwonić po pogotowie, gdy otworzyła oczy i uśmiechnęła się.
2962 2963Ruchem powiek przytaknęła. Podał jej szklankę wody i przytrzymując głowę, wlał do ust kilka kropel.
2964Była bardzo jeszcze osłabiona, ale usiadła.
2965— Może kieliszek wina? — zaproponował.
2966 2967 2968 2969 2970Gdy osądził, że już jest jej lepiej, zaczął perorę[191]. Mówił długo i bardzo przekonująco. Ona słuchała z uśmiechem i w końcu powiedziała:
2971— Chciałabym tak umrzeć, jak teraz zemdlałam. Jeżeli w ten sposób odczuwa się śmierć, życie jest znacznie mniej warte, niż sądziłam.
2972— Kobieto! Zlituj się nad sobą! Trzeba przecie panować nad swoimi namiętnościami.
2973— Ja wyznaję inną zasadę — przecząco potrząsnęła głową. — Nie wiem, kto to powiedział, ale musiał być mądry: jedynym skutecznym środkiem zwalczania pokus jest ich zaspokajanie. Czyż to nie słuszne?
2974— Niesłuszne! — z przekonaniem zaakcentował Drucki i pomyślał, że sam wprawdzie zawsze postępował w ten sposób, lecz wcale przez to nie utrzymuje, że postępował słusznie.
2975Luba wstała i zrobiła kilka kroków.
2976— Nogi mi drżą, to dziwne — powiedziała z uśmiechem.
2977 2978— Nie widzę, czuję. Och, mój słodki!
2979Usiadła mu na kolanach i bezwładnie oparła głowę o jego policzek.
2980— Przyjdę tu jutro… pojutrze… co dzień będę przychodziła.
2981— Nie przyjdziesz! — rozgniewał się.
2982 2983— Więc wyniosę się gdzie indziej i nie zostawię adresu.
2984 2985 2986— Luba, musisz to zrozumieć. Jestem mężczyzną i palnąłbym raczej sobie w łeb, niż mógłbym zostać twym kochankiem. Mam jedno słowo honoru! Gdybym je złamał, gdybym twemu mężowi tak się odpłacił za jego przyjaźń i pomoc, uważałbym siebie za łajdaka. Dlatego też błagam cię, byś mnie zrozumiała. Nie potrafię żyć, mając dla siebie pogardę.
2987— O, ty jesteś bardzo szlachetny!
2988— Nie o to chodzi — zirytował się — inaczej patrzę na szlachetność i moralność niż inni. Mam rację, czy oni ją mają, to druga sprawa. Dość, że oświadczam ci kategorycznie: jeżeli jeszcze raz przyjdziesz do mnie, zmusisz mnie do wyjazdu. Pojadę do Ameryki, czy do ciężkiego diabła, i nie zobaczymy się więcej. Daję ci na to słowo.
2989Zrozumiała, że dotrzyma groźby, i rozpłakała się.
2990— Strasznie głupie jest życie, strasznie…
2991— No, nie płacz, Luba, to też nie jest mądre.
2992 2993— Chyba wiesz, że nie odpycham cię, bo nic do ciebie nie czuję. Chyba wierzysz, że robię to wielkim kosztem.
2994— Tym gorzej. Och, te obrzydliwe przesądy!
2995 2996— Anarchisty[192]!
2997— A żebyś wiedział! Tonia jest idiotka ze swoim komunizmem. Idiotka. Burzy jedno więzienie, by wybudować sobie drugie. Ja bym w ogóle to wszystko wysadziła w powietrze. W drobne kawałeczki!
2998 2999— Żeby była prawdziwa wolność!
3000— A cóż to jest prawdziwa wolność?
3001 3002— Żeby każdemu wszystko było wolno!
3003— Jak to wszystko? Więc wolno byłoby, na przykład, mnie zabić twego syna?
3004 3005— Głupstwa gadasz, kochana Lubo, w największym więzieniu można być wolnym. Patrz na mnie, ja właśnie jestem wolny jak ptak.
3006— Ładna mi wolność. Mówisz sam, że chciałbyś mnie mieć, a nie możesz, bo krępuje cię słowo, które dałeś Borysowi.
3007 3008 3009 3010— Jesteś, kapitanie, impertynentem[193]!
3011— Źle mnie zrozumiałaś. Mnie ciążyłoby bardziej złamanie słowa. Widzisz, w tej chwili jestem szczęśliwy, że zdołałem zapanować nad sobą, gdyśmy byli tam — wskazał na łóżko.
3012— Kapitanie! — westchnęła żałośnie.
3013— Luba, bądź prawdziwym mężczyzną — powiedział ze śmiechem — a teraz zejdź do hallu. Za kwadrans będę ubrany i odprowadzę cię. Jak się czujesz?
3014 3015Wstąpili do cukierni na kawę, po czym odwiózł ją do domu.
3016Rzeczywiście, nie przyszła ani nazajutrz, ani dni następnych. Wstawał zresztą teraz znacznie wcześniej, gdyż auto już wyszło z remontu, dzięki czemu mógł robić wycieczki za miasto.
3017Czasem zabierał ze sobą Lubę, Tecię, lub Tonię. Kazia też kilkakrotnie napraszała się, lecz zawsze zbywał ją wymówkami.
3018Dokuczyła mu. W ostatnich czasach nie odwiedzał jej wcale. Dlatego ona wilkiem patrzyła na Tecię, a to znów odsuwało ją od Druckiego.
3019Była to sobota, dzień z najlepszą w „Argentynie” frekwencją i kasowo najmocniejszy. Drucki przyszedł już o ósmej. Przejrzał listę zamówień i wziął się do przeglądania korespondencji. Przeważnie były to listy handlowe i miłosne. Wśród nich znalazła się jednak duża, szara koperta, zaadresowana pismem maszynowym. Wewnątrz zawierała arkusik papieru, również zapisany maszynowo i bez podpisu.
30203021 3022„Dziś w nocy odbędzie się rewizja. Proszę usunąć wszystko. Pisze to nieznany panu przyjaciel. Koniecznie spalić ten list”.
— Co za rewizja, u diabła? Jakiś wariat, czy co?
3023 3024Na próżno łamał sobie głowę, nie mógł pojąć, przed jaką rewizją go ostrzegano? Z jakiej racji miano rewidować „Argentynę”? I co ma usunąć? Przecie nie ma tu tajnej gorzelni ani fabryki fałszywych pieniędzy!
3025Jakby naprawdę powziął w tym względzie wątpliwości, obszedł cały lokal od piwnicy do balkonów. Wszystko było w zupełnym porządku.
3026„Albo mistyfikacja — pomyślał — albo pomyłka, a raczej mistyfikacja”.
3027Bo i kto w dodatku mógł go ostrzegać o rewizji? W policji nikogo nie znał, a o takich rzeczach może wiedzieć tylko policja czy tam inny sędzia śledczy.
3028Gości było coraz więcej. Bawiono się świetnie. Minęła druga, trzecia, czwarta…
3029 3030Drucki w swej wędrówce od stolika do stolika śmiał się, witał się, przysiadał, gdy podszedł doń kelner i szepnął do ucha:
3031 3032 3033 3034Czym prędzej wybiegł do hallu; istotnie pełno było policji mundurowej i ubranej po cywilnemu.
3035— Czy pan jest właścicielem tego lokalu? — zwrócił się doń komisarz, tęgi brunet, którego nieraz widywał na ulicy.
3036— Ja — powiedział spokojnie. — Czym mogę panu służyć?
3037— Otrzymałem rozkaz przeprowadzenia tu rewizji.
3038— Rewizji? — udał zdziwienie Drucki. — Ależ, panie komisarzu, z jakiego powodu?
3039— Otrzymaliśmy rozkaz. Jedyne, czym panu mogę służyć, to okazanie go na piśmie, jeżeli pan mi nie wierzy.
3040 3041— Zatem zechce pan mi towarzyszyć.
3042W ciągu pięciu minut wszystkie drzwi zostały obstawione. Wśród publiczności zapanowało niezadowolenie. Służba szeroko otwierała oczy i była wystraszona.
3043Rewidowano lokal systematycznie, zaglądano do każdego kąta, ostukiwano ściany i podłogi, badano zawartość worków z kawą i z cukrem.
3044 3045— To musiał być jakiś łajdacki donos.
3046Komisarz wreszcie wszedł do gabinetu Druckiego, wyprosił przerażoną pannę Tecię i zażądał kluczy od szafy ogniotrwałej i od biurka.
3047— Służę, oto klucze od kasy. Biurko jest otwarte.
3048— Tu są pieniądze — powiedział komisarz, otwierając pancerną szafę — pan będzie łaskaw asystować przy rewidowaniu. A to, jak się otwiera? — wskazał małą kasetkę.
3049— O tak — podniósł wieko Drucki.
3050Wewnątrz były kontrakty, kwity podatkowe itp.
3051Kasę zamknięto i przystąpiono do badania biurka. W środkowej szufladzie, w której tkwił klucz, Drucki ujrzał ze zdumieniem dość dużą płaską paczkę w żółtym papierze. Wiedział na pewno, że takiej paczki nie miał w ręku i z całą pewnością nie wkładał jej do szuflady.
3052Na paczce przyklejona była drukowana etykieta: „Tłuszcz roślinny Bix”.
3053Wywiadowca, który ją wydobył, zamienił z komisarzem porozumiewawcze spojrzenie, które nie uszło uwagi Druckiego.
3054— Czy w kuchni „Argentyny” — zapytał lekko komisarz — używany jest ten tłuszcz roślinny?
3055— Bynajmniej, panie komisarzu, w ogóle nie używamy żadnych tłuszczów.
3056— Aha, więc to zapewne kupił pan na próbę.
3057— Bynajmniej, wcale nie kupowałem. W ogóle widzę tę paczkę po raz pierwszy w życiu — odpowiedział spokojnie.
3058 3059W papierze było drewniane pudełko, a w pudełku mocno upakowane stały dwa rzędy flakonów z białym proszkiem.
3060Komisarz przymrużył oko i zaśmiał się.
3061 3062— Morfina! — zawołał wywiadowca.
3063Wszyscy funkcjonariusze policyjni znajdujący się w gabinecie stłoczyli się koło biurka.
3064— Dobry zapasik — odezwały się głosy pełne zadowolenia.
3065— To nie należy do mnie — nie tracił spokoju Drucki.
3066— Wziął pan na przechowanie? — ironizował komisarz.
3067 3068Komisarz usiadł i wyjął z teki papier.
3069— Podłożone? No, oczywiście! Zrozumiałe? Zapewne ktoś z publiczności?
3070— Z publiczności — to wykluczone. Publiczność nie ma tu dostępu.
3071 3072 3073— No, dobrze, a kto z personelu ma tu dostęp?
3074 3075 3076 3077— Gdy mnie nie ma, jest tu zawsze obecna moja sekretarka i często kasjer, pan Justek.
3078 3079— Bynajmniej, panie komisarzu. Oczywiście, nieraz wchodzą tu i inni pracownicy. Lecz nie mogą przecie zaglądać mi do biurka. Ani kasjer, ani sekretarka nie pozwoliliby na to.
3080Komisarz szybko robił notatki. Mimo powagi, z jaką słuchał objaśnień Druckiego, widać było, że zupełnie mu nie wierzy. Szepnął coś jednemu z policjantów i ten po chwili powrócił z panną Tecią. Dziewczyna cała się trzęsła.
3081— Czy pani jest sekretarką dyrektora Winklera? — zapytał komisarz.
3082 3083 3084 3085— Czy pani zna tę paczkę? — pokazał jej zapakowaną już z powrotem morfinę.
3086 3087 3088— Z całą pewnością, panie komisarzu. Gdy dziś przyszłam do pracy, znalazłam ją na swoim stoliku przy maszynie.
3089— Ach tak? A skąd znalazła się w biurku?
3090 3091Zapanowała cisza. Nikt nie spodziewał się tej odpowiedzi.
3092— Powiada pani — odezwał się wreszcie komisarz — że pani ją włożyła do biurka. W jakim celu?
3093— Żeby nie leżała na wierzchu. Myślałam, że to paczka pana dyrektora, więc włożyłam do biurka do środkowej szuflady.
3094— A wie pani, co ta paczka zawiera?
3095— Owszem. Jakiś tłuszcz roślinny.
3096— A dlaczego sądziła pani, że ta paczka jest własnością dyrektora? Czy widywała pani u niego dawniej takie paczki?
3097— Nie. Ale tu tylko bywają rzeczy pana dyrektora. Pan kasjer nigdy by tu nic swego nie położył.
3098— Więc pani jest pewna, że takich paczek nie widywała pani dawniej.
3099— Ależ nigdy, panie komisarzu. Jeszcze nawet powiedziałem panu Justkowi, że dziwię się, po co panu dyrektorowi ten tłuszcz.
3100 3101 3102Zeznania kasjera Justka potwierdziły to w zupełności. Widział, jak panna Tecia wkładała paczkę do biurka.
3103Sprawa komplikowała się i komisarz widział się zmuszonym aresztować nie tylko dyrektora, lecz także jego sekretarkę i kasjera.
3104— Zatrzymuję państwa do dyspozycji sędziego śledczego. Proszę ubrać się.
3105Decyzja ta była konieczna już nie tylko ze względu na znaleziony dowód rzeczowy, lecz i na to, że wśród bywalców obecnych na sali poznano sześć osób notowanych jako nałogowi morfiniści, którzy zapewne w Argentynie zaopatrywali się w narkotyki.
3106Trójkę aresztowanych przewieziono do urzędu śledczego i po przesłuchaniu zamknięto w oddzielnych celach.
3107Kasjer był zrozpaczony, Tecia zalewała się łzami. Tylko Drucki nie przejmował się zbytnio. Po pierwsze warunki, w jakich się obecnie znalazł, nie były dlań nowością, po drugie pewien był, że go uwolnią, po trzecie nie wątpił, że barman Grabowski da ostatecznie sobie radę z prowadzeniem „Argentyny” przez kilka dni.
3108Oczywiście, był to łajdacki podstęp, morfinę mu podłożono. Kto to mógł zrobić i jaki w tym miał cel — Drucki na próżno usiłował domyślić się. Łączyć się to musiało z autorem anonimu, lecz w jaki sposób? I dlaczego?
3109Nie tracił ani na chwilę nadziei, że śledztwo szybko to wyjaśni.
3110W ciągu doby dochodzenie policyjne zostało zakończone i sprawa przeszła do rąk sędziego śledczego.
3111Gdy Drucki został doń przeprowadzony, w poczekalni ujrzał, oczekujących widocznie na przesłuchanie: portiera, dyrygenta orkiestry, kilku kelnerów, kwiaciarkę i parę osób z bywalców dancingu.
3112Sędzia, niski i dość otyły starszy pan z kozią bródką, robił wrażenie człowieka poczciwego. Uprzejmie wskazał Druckiemu krzesło i rozpoczął badanie stylem rozmowy salonowej. Drucki odpowiadał krótko i jasno, powtarzając zeznania złożone policji. Nie obawiał się niczego, nie bez słuszności przypuszczając, że nikomu nie przyjdzie na myśl zakwestionowanie autentyczności jego amerykańskich dowodów tożsamości.
3113— Sprawa zupełnie inaczej wyglądałaby dla pana — mówił sędzia śledczy — gdyby zapas morfiny znaleziony w pańskim biurku przeznaczał pan do wyłącznego swego użytku. Czy pan nigdy nie używał morfiny?
3114 3115— Tym gorzej — westchnął sędzia. — Ale może miał pan zamiar?
3116 3117— Podczas rewizji w zajmowanym przez pana numerze hotelowym znaleziono tę oto buteleczkę bez etykiety. Co ona zawiera?
3118— Chloroform — bez wahania odparł Drucki.
3119— Aha, a do czego pan go używał?
3120Chloroform był przeznaczony do usypiania kobiet, na które polował dla Brunickiego. Teraz należało szybko coś skomponować.
3121— Miewam silne bóle newralgiczne — powiedział — w klatce piersiowej. Kilka oddechów chloroformem uspokaja je, pozwalając szybko usnąć.
3122Sędzia widocznie nie znał się zupełnie na medycynie, gdyż wobec tego wyraził gotowość oddania flakonu dozorcy aresztu, który każdorazowo, w razie powtarzania się przypadłości, mógłby wręczać Brackiemu lekarstwo do użytku.
3123— Będę bardzo wdzięczny panu sędziemu — z uśmiechem zaczął Drucki — lecz mam nadzieję, że pan mnie w ogóle wypuści.
3124 3125— Na razie jest to niemożliwe.
3126 3127— Zobaczymy za kilka dni. Teraz pan będzie łaskaw podpisać swoje zeznanie. I proszę nie mieć do mnie żalu, że jeszcze dziś po południu będę pana trudził do siebie.
3128W ciągu najbliższych trzech dni Drucki był badany i konfrontowany niezliczoną ilość razy.
3129O ile mógł sobie wyrobić pogląd na stan swojej sprawy, nie przedstawiała się ona zbyt różowo. Kasjer i panna Tecia zostali zwolnieni bez kaucji. Jego zaś przetrzymywano. Portier zeznał, że dyrektor Winkler dość często przychodził do lokalu z różnymi paczkami. Z drugiej strony ustalono, że niektórzy goście „Argentyny” istotnie tam zaopatrywali się w morfinę, a chociaż nie chcieli powiedzieć, kto ją im wręczał, było zupełnie prawdopodobne, że załatwiał to dyrektor, często przysiadający się do różnych stolików.
3130Twierdzenie aresztowanego, że paczkę mu podrzucono, na niczym się nie opierało, przeciw niemu świadczył zaś dowód rzeczowy pod postacią znalezionego narkotyku i cały szereg poszlak.
3131W tym czasie dowiedział się od uprzejmego sędziego śledczego, że był tu Załkind, by przyjęto odeń kaucję.
3132— Ów pan Załkind — śmiał się sędzia — musi być wielkim pańskim przyjacielem. Ofiarowywał każdą kwotę, przysięgając, że i głowę dałby za niewinność pana.
3133Czy to, czy też przeświadczenie o tym, że Drucki nie będzie chciał zbiec, wpłynęło wreszcie na decyzję sędziego: po tygodniu Drucki został wypuszczony za kaucją dwudziestu tysięcy złotych.
3134Pierwszą osobą, którą ujrzał po wyjściu na ulicę, była Luba. Czekała nań i teraz nie mogła mówić ze wzruszenia i z radości.
3135Kurczowo przylgnęła do jego ramienia.
3136 3137— O, teraz wszystko jest dobre! — patrzyła mu w oczy promieniejącym wzrokiem. — Jedziemy do nas na obiad. Borys czeka, mrozi szampana.
3138 3139 3140W taksówce zaczęła go całować.
3141— Kochany, słodki, biedactwo, tak nacierpiał się…
3142— Luba, chyba pani żartuje?! Taki drobiazg! Żebym tylko większych zmartwień nie miał.
3143— Tak, prawda, Borys mówił, że kapitanowi byle czym nie zaleją sadła[194]. Kochany!
3144— Borys? — zrobił do niej oko.
3145— I Borys też. Nie masz pojęcia, kapitanie, jak wysilał się, by ci dopomóc! On za ciebie dałby się porąbać.
3146Załkind stał na balkonie i już z daleka powiewał ku nim chusteczką, po czym, kulejąc bardziej niż zwykle, wybiegł aż na schody.
3147 3148— Hallo, old Jack![195] — powiedział Drucki.
3149— All right, John![196] — ochrypłym głosem odpowiedział Załkind.
3150A Luba stała tuż przy nich i czuła, że jej serce wyrywa się z piersi.
3151Weszli do salonu i mężczyźni długo nic nie mówili, siedząc naprzeciw siebie.
3152Luba, nucąc jakąś piosenkę, krzątała się w jadalni.
3153— Myślę, Jack, że mamy ładną wiosnę — zauważył Drucki.
3154— Dni robią się coraz dłuższe — dorzucał Załkind.
3155 3156— Wiecie — zawołała, stojąc w drzwiach, Luba — że w tym musi być kobieta. Głowę dałabym, że kobieta. Chodźcie, już podają.
3157— Bardzo możliwe — powiedział Załkind — bo przecie kapitan wrogów tu nie ma. Co pan sądzi o tym, kapitanie?
3158— Jestem ciemny jak tabaka w rogu.
3159— Ale prawda, Borys, że kapitan zostanie uniewinniony?
3160— Hm… Któż to może wiedzieć? W każdym jednak razie mamy teraz dość czasu, by na własną rękę rzecz zbadać.
3161— A co, Jack, pan od początku byłeś pewny, że mi morfinę podłożono?
3162— No, naturalnie! Po jakiego diabła zajmowałby się pan morfiną? Przecież o pieniądze panu nie chodziło nigdy, kapitanie. A dla sportu? To też nie pański rodzaj.
3163— A spirytus? — zaśmiał się Drucki.
3164— W spirytusie pluskały kulki, kapitanie! Ba! Alboż to i z armat nie walili do pańskiej „Aurory”?!
3165 3166 3167— A poza tym — postukał się w czoło Drucki — byłbym skończonym idiotą, gdybym trzymał morfinę w biurku.
3168— Powiadam, że to jakaś kobieta — powtórzyła Luba. — Niech się pan zastanowi, kapitanie, czy nie może tu w grę wchodzić kobieta?
3169 3170— Za dużo ich wchodziłoby w grę — domyślnie odpowiedział Załkind.
3171— Ale! — zawołał Drucki. — Wyobraźcie sobie, że na kilka godzin przed najściem policji otrzymałem anonim z ostrzeżeniem, że będzie rewizja.
3172 3173— Tak. Podpisany był „dobry przyjaciel”, czy coś w tym rodzaju, i ostrzegał przed rewizją, radząc „usunąć wszystko”.
3174— Ajajaj! — podrapał się po nosie Załkind.
3175— Właśnie! Myślałem, że to jakaś mistyfikacja. Miałem przecie zupełnie czyste sumienie.
3176 3177 3178— Bo ciekawe, że, jak tego dowiedziałem się po pańskim aresztowaniu, policja też otrzymała anonimową denuncjację[197] na „Argentynę”. Tylko w tej denuncjacji było podane, że narkotyki znajdują się u sekretarki dyrektora.
3179— Skąd pan wie o tym, czy aby pewne? — zdziwił się Drucki.
3180— Najpewniejsze. Moja siostra dowiedziała się przez jednego wywiadowcę z urzędu śledczego. Donos był napisany ręcznie i wysłany pocztą do prokuratora, a dopiero prokurator przesłał ten anonim policji. W policji nawet bardzo by chcieli złapać tego, co anonim wysłał, bo daliby mu też bobu.
3181 3182— Tak. Bo on, uważa kapitan, napisał, że dlatego zawiadamia wprost prokuratora, bo policja wzięłaby łapówkę i zatuszowała sprawę.
3183— Głowę dam, że to kobieta! — twierdziła Luba.
3184— No, a drugi anonim, ten do mnie z przestrogą?
3185 3186— Kto wie? Może ta sama kobieta?…
3187— Że opamiętała się w ostatniej chwili? — zapytał Drucki.
3188— Kobiety są nieobliczalne — odpowiedziała.
3189Jednak Załkind wykluczał tę możliwość. Gdyby anonimy pochodziły z jednych rąk, byłyby oba pisane na maszynie.
3190— W każdym razie, kapitanie — ciągnął — teraz, gdy jest pan na wolności, znacznie łatwiej panu będzie wyszukać zamieszane w to osoby.
3191Dlatego też Drucki nie pojechał na Dębową. Zadzwonił z mieszkania Załkinda do Brunickiego i zawiadomił profesora, że został wypuszczony za kaucją do czasu rozprawy sądowej. Profesor ze swej strony również ostrzegł przed inwigilacją, tym samym dając do zrozumienia, że na razie rezygnuje z pomocy Druckiego.
3192— A czy wszyscy zdrowi? — zapytał ogólnikowo Drucki, myśląc o porwanej przez siebie dziewczynie.
3193— Bądź spokojny — zapewnił go Brunicki — wszystko jest w porządku.
3194— Nie będę się odzywał do ciebie, Karolu, póki ta rzecz nie skończy się.
3195— Jakie przewidujesz zakończenie?
3196— Jestem niewinny. Podłożono mi, widocznie przez zemstę, tę morfinę.
3197— I ja tak myślałem — powiedział profesor. — Może potrzebujesz pieniędzy?
3198 3199 3200 3201 3202Długo jeszcze rozmawiał z Lubą i z Borysem o swojej sprawie i o szkodach, jakie cała awantura wyrządzi „Argentynie”.
3203— Obawiam się, że publiczność przestanie chodzić — martwił się Załkind.
3204— A ja nie przypuszczam. Ci goście, co mnie znają, nie powinni uwierzyć w moją winę.
3205— Naturalnie! — zawołała Luba.
3206W hotelu portier i cała służba przyjęli Druckiego z dość chłodną rezerwą.
3207Kończył właśnie przebieranie się, gdy przyszedł doń dyrektor hotelu.
3208— Strasznie przykra historia — zaczął.
3209— Przykra — wzruszył ramionami Drucki — ale skończy się dobrze.
3210— Ja też tak sądziłem — powiedział dyrektor z miną świadczącą, że wcale tak nie sądził.
3211 3212— Ja… tego… przyszedłem — jąkał się dyrektor — zapytać, czy szanowny pan nadal zatrzyma swój numer?…
3213Drucki wyprostował się i spojrzał mu prosto w oczy.
3214 3215 3216— Nie dogadza to może panu? — zapytał z groźbą w głosie.
3217— Mnie? — uderzył się w piersi dyrektor. — Skądże mnie?
3218— No to dobrze. Jeżeli zaś komukolwiek to nie podoba się, przyślij go pan do mnie. Ręczę panu, że mu… dogodzę.
3219— Che… che… — śmiał się dyrektor — pan to jest prawdziwym Amerykaninem. I doprawdy źle mnie pan zrozumiał. Skoro zamierza pan nadal zaszczycić nasz hotel…
3220— Zamierzam zaszczycić nadal — przerwał mu Drucki — a teraz żegnam pana.
3221 3222Dyrektor, który przyszedł oczywiście z zamiarem wymówienia Druckiemu gościny, wyszedł z niczym.
3223Na dworze był dopiero zmierzch, gdy Drucki zjawił się w garażu.
3224Tu przeciwnie, powitano go z radością, a szofer zarządzający garażem odprowadził go na stronę.
3225— Proszę pana, był taki agent z urzędu śledczego i kazał mi telefonować doń, jeżeli tylko pan poleci wyszykować wóz do dalszej drogi. Takie szpicle, cholera! — zakończył z oburzeniem, zaprawionym odrobiną podziwu.
3226— Dziękuję panu — potrząsnął ręką Drucki — w żadną dalszą podróż nie wybieram się. A teraz daj mi pan wóz. Przewietrzę się trochę po tej ciupie.
3227— Z pana to morowy człowiek — zaśmiał się szofer — tak tu mówilim ze sobą, że panu i wszyscy diabli nie daliby rady.
3228Gdy wóz zniknął za bramą, szofer zwrócił się do pomocnika i wskazując głową w kierunku odjeżdżającego auta, powiedział:
3229— Złoty gość. Już ja niejednego widziałem, na ludziach znam się, a ten to i swój chłopak, można powiedzieć, co to nie nawali i pan z panów całą gębą. No, co stoisz jak malowany? Zamykaj!
Rozdział 12
3230O uwolnieniu szefa nie wiedziano w „Argentynie”. Toteż jego zjawienie się wywołało wśród personelu sensację.
3231Wszyscy pracownicy zebrali się w hallu. Z uśmiechem ściskał im dłonie. Potem zamknął się w gabinecie z kasjerem i z Grabowskim. Wysłuchał ich sprawozdań, przejrzał książki.
3232Frekwencja istotnie znacznie spadła, lecz Drucki bardziej zmartwił się tym, że obniżył się też poziom publiczności. Zdarzały się ordynarne awantury, a raz nawet musiano wezwać policjanta.
3233— Z tym musimy z miejsca skończyć. Panie Grabowski, niech pan tu wezwie portiera i Wrzoska.
3234Starszy kelner Wrzosek i Grabowski otrzymali kategoryczne polecenie zupełnego ignorowania nieporządnych gości.
3235— A w razie awantur zawiadamiać mnie.
3236Portier zaś miał odtąd nie wpuszczać byle kogo, co mu się zresztą podobało.
3237— Może pan dyrektor być spokojny — powiedział — od dziesięciu lat jestem portierem po pierwszorzędnych interesach i wszystkich porządnych gości znam, a hołodrańca[198] poznam o milę.
3238Następną czynnością Druckiego był drobiazgowy przegląd lokalu. Znalazł wiele zaniedbań i nieporządków. Winowajcy otrzymali po jednym, krótkim spojrzeniu. To im wystarczyło.
3239Gdy wrócił do gabinetu, była już tam Tecia. Musiała już przed przyjściem do „Argentyny” dowiedzieć się o uwolnieniu Druckiego, gdyż ujrzał pęk kwiatów na swoim biurku.
3240Ze wzruszenia drżały jej usta, a oczy jarzyły się radością.
3241— Nareszcie, nareszcie… Boże drogi — szeptała, kurczowo ściskając jego dłonie — a to wszystko przeze mnie przez moją głupotę. Ty mi do śmierci tego nie darujesz….
3242— Czego głuptasku, czego? — śmiał się, tuląc ją do piersi.
3243— No tego, że ja włożyłam tę przeklętą paczkę do biurka, ale ja naprawdę nie myślałam…
3244— Uspokójże się, niemądrasku, najmniejszego żalu do ciebie nie mam. Tyle samo jesteś winna co i ja. Ale nie smuć się, bo już minęło. No, nosek do góry i daj pyszczka… Tylko po co robisz wydatki na kwiaty? — pogroził jej palcem.
3245 3246 3247— To nie ja — potrząsnęła głową.
3248 3249 3250 3251 3252— Z całą pewnością. Gdy wchodziłam, na własne oczy widziałam, jak kładła tu te swoje kwiaty.
3253Drucki nagle zmarszczył brwi. Uderzyła go myśl: „A może i morfina?…” Tak, mogła tak samo wejść i położyć. Tylko w jakim celu? Zaniedbywał ją ostatnimi czasy, ale przecież był dla niej dobry, nie miałaby za co mścić się aż w tak łajdacki sposób.
3254— Nie, nonsens — powiedział głośno.
3255— Ależ to ona, sama widziałam — zapewniła Tecia, sądząc, że Drucki myśli o kwiatach.
3256— Jak to? — zerwał się. — Widziałaś?
3257— Widziałam. Układała je bardzo starannie.
3258— A… kwiaty!… No tak — zaśmiał się — teraz do roboty.
3259Załatwił zaległą korespondencję, podyktował kilka wzmianek reklamowych do prasy.
3260Z sali dochodziły dźwięki orkiestry i gwar głosów. W korytarzu coraz częściej rozlegało się przytłumione dywanem dudnienie szybkich kroków. To kelnerzy, kursujący między kuchnią a dancingiem.
3261 3262— Dziś nieźle, panie dyrektorze. Połowa lóż zajęta i prawie wszystkie stoliki.
3263— No, muszę się pokazać — zdecydował się Drucki — urządzę im dziś kocią muzykę.
3264Jednak szedł, ociągając się. Niezbyt to miło świecić czołem, gdy się jest tak usmarowanym, choć i niewinnie.
3265Przechodząc obok pokoju „artystów”, ujrzał Kazię.
3266— Jak się masz, mała? — zawołał wesoło. — Po co wyrzucasz pieniądze na kwiaty? No, ale dziękuję ci. Cóż się tak na mnie gapisz?
3267Rzeczywiście patrzała nań rozszerzonymi oczyma, jakby z przestrachem.
3268— No? — pogładził ją po policzku.
3269— Dyrektorze — wyszeptała — ja mam panu coś ważnego do powiedzenia.
3270 3271— Nie, nie tu. Na osobności. Ja przyjdę do gabinetu po moim występie. Tylko w cztery oczy.
3272 3273 3274Już zza kontuaru amerykańskiego baru ogarnął wzrokiem salę. Nie brakowało stałych bywalców. Właśnie orkiestra kończyła bostona i pary tańczących rozchodziły się do stolików.
3275Jego zjawienie się na sali wywołało chwilę ciszy. Nagle ktoś głośno krzyknął:
3276— O! Patrzcie, Winkler! Serwus, dyrektorze! Serwus!
3277— Wiwat! — wrzasnął ktoś z kąta.
3278Z drugiego rozległy się oklaski. Zrazu samotne pociągnęły jednak za sobą inne, brawa przeszły w huk, napełniający salę. Pojedyncze okrzyki zmieniły się w ogólny hałas.
3279Niektórzy mężczyźni powstawali i otoczyli Druckiego zwartym kołem. Pytania, zapewnienia, szczere uściski dłoni, a z dala uśmiechnięte zalotne oczy kobiet.
3280Orkiestra rżnęła w ogólnym zgiełku fanfary. Służba z pełnymi rękoma zamarła w bezruchu, tłocząc się w drzwiach.
3281Grabowski pochylił się do Justka i krzyczał mu do ucha:
3282— Ma szczęście do ludzi nasz stary! Co?!
3283 3284Miauczenie udało się świetnie. Drucki wracał do gabinetu sam, rozbawiony jak nigdy, kiedy zobaczył oczekującą nań Kazię.
3285 3286— Ale ja muszę w cztery oczy — powiedziała dziewczyna, wskazując ruchem głowy drzwi, zza których rozległ się lekki klekot maszyny do pisania.
3287 3288— Nie, muszę dziś. Bardzo ważna sprawa.
3289 3290— No, więc dobrze. Przyjdź za pół godziny. Wyprawię pannę Tecię do domu.
3291Nie zastanawiał się nad tym dłużej. Podpisał przygotowane listy i zwolnił Tecię:
3292— Do widzenia, mała. Idź do domu.
3293— Mnie się nie śpieszy — spuściła oczy.
3294— Będę tu miał różne rozmowy, a roboty już nie ma. Do widzenia i niech ci się aniołki przyśnią. Zobaczymy się dopiero jutro.
3295Ostatnie dwa słowa wypowiedział z naciskiem. Nie chciał, by przychodziła teraz do hotelu. Na pewno i on, a może i ona są teraz śledzeni.
3296Przysiadł na parapecie okna, przeglądając rachunki, i czekał. W kilka minut po wyjściu Teci w drzwiach ukazała się Kazia.
3297— No, chodź tu i gadaj. Co się stało?
3298Stanęła przed nim milcząca z szeroko otwartymi oczyma, z których wyglądał strach.
3299— Cóż u diabła, oniemiałaś, moja mała?
3300— Niech mnie pan tak nie nazywa — powiedziała cicho — nie jestem tego warta. Za chwilę kopnie mnie pan jak psa, bo na nic innego nie zasłużyłam. To ja podłożyłam morfinę.
3301Drucki wstał, włożył ręce w kieszenie spodni i wolno podszedł do niej.
3302— Upiłaś się? — zapytał spokojnie. — Jesteś pijana?
3303— Nie — potrząsnęła głową — jestem trzeźwa i mówię prawdę. To ja, podła, podłożyłam. Z zemsty, ze ślepej zemsty.
3304 3305— Z zemsty? Kobieto! Za cóż ty się na mnie mścisz? Czym cię skrzywdziłem?
3306— Ooo… — jęknęła — nie na panu, nie na panu… Dla pana serce wydarłabym ze swojej piersi… Ja na niej chciałam się zemścić.
3307 3308— Na tej Teci, na tej chytrej dziwie, co to świętoszkę udaje, co zabrała mi ciebie… Ja ją chciałam usunąć z pańskich oczu. Ale byłam za głupia. Nie wiedziałam, jak to zrobić, i wszystko spadło na pana. O ja nieszczęśliwa!
3309Wpiła sobie palce we włosy i oparła się o ścianę.
3310Druckiemu twarz ściągnęła się, a na czole wystąpiły zmarszczki.
3311— Więc to ty sprzedawałaś tutaj morfinę?
3312— Ja, ja… Ja przeklęta, ja zgubiona…
3313— Opowiadaj — rzucił rozkazująco.
3314Zaczęła opowiadać cichym, znękanym głosem. Już dawno poznała niejakiego Cierżawskiego, takiego machera[199] od wyścigów i od innych rzeczy i on ją namówił. On przynosił jej do domu morfinę i on sam brał z góry pieniądze od odbiorców, a jej zadaniem było tylko wręczanie im słoików. Przychodzili tu, a ona wręczała. Cierżawski płacił jej po pięć, dziesięć złotych od słoika, a sam, łajdak, brał od nabywców po dwadzieścia złotych za gram. I to jeszcze oszukiwał ich, bo z każdego pięćdziesięciogramowego słoika odsypywał po trochu. Sama to widziała, bo on to robił u niej w mieszkaniu. A odbiorcy nawet tego nie zauważyli, bo zawsze byli zdenerwowani i zadowoleni, że otrzymują.
3315— Bo wiadomo, wybulą takiemu oczajduszy tysiąc złotych, a czy to starczy, to i nie wiadomo. Pan dyrektor nie ma pojęcia, co to za numer ten Cierżawski.
3316 3317— On i polityką zajmuje się, mówi, że ma stosunki i że mu nikt nic nie zrobi. Ale zobaczymy! Otóż niektórzy goście byli tak zadowoleni, że jeszcze ten i ów wsunął mi do torebki jeden, dwa papierki. Nie mogłam się skarżyć. Najwięcej dawali stali odbiorcy. Ale jak ja zobaczyłam, że ta świętoszka całkiem pana opętała, to diabeł jakiś we mnie wlazł. Myślę, co mi po tych pieniądzach, a ją tak zapakuję, że jej prędko pan nie zobaczy. A ot… tymczasem…
3318Odwróciła się doń plecami i zapłakała.
3319— Dalej! — krzyknął brutalnie.
3320— Ano — ciągnęła, łkając — złe mnie podkusiło. Poprosiłam takiego jednego, żeby mi napisał donos do prokuratora…. I posłałam. A wieczorem, jak ta Tecia wyszła za potrzebą, wpadłam tu i wsunęłam paczkę za jej torebkę.
3321— Och, ty idiotko! — wzruszył ramionami Drucki.
3322— Żebym przypuszczała, że ta cholera znajdzie paczkę i wsunie panu do biurka!… Ale ja myślałam, że policja prędzej przyjdzie, i żeby pośpieszyli, to ta świętoszka nie zdążyłaby. Akurat złapaliby ją…
3323 3324— Potem głową w ścianę tłukłam, tą moją głupią głową. Ale co miałam robić? Jeszcze myślałam sobie, że pana wypuszczą, a ją zatrzymają… Ale tak wszystko nagle spadło i ten s…n Cierżawski jeszcze do mnie się czepia, że taki majątek — powiada — zaprzepaściłam, dziesięć tysięcy złotych, a ja mu figę pod nos, bo mówię, że rewizja przyszła i co, miałam sama dać się złapać?
3325— No i cóż teraz będzie? — zapytał ponuro Drucki.
3326Wyjęła z torebki grubą kopertę i pokazała Druckiemu. Niezbyt wprawną ręką wypisany był na niej adres: „Do Wielmożnego Sądu Okręgowego w Warszawie”.
3327 3328— Ano opisałam tu całą prawdę, co i jak. Wszystko po porządku. Że nikt nie winien, tylko ja i Cierżawski. Wszystko opisałam.
3329Rzucił list na biurko i zaczął chodzić po pokoju z rękoma w kieszeniach.
3330— A pana przepraszam, przed Bogiem przepraszam i proszę o darowanie. Jestem zła i nieszczęśliwa. Diabłu duszę zaprzedałam, ale swój honor mam. Ten list jeszcze dziś wyślę.
3331Chrząknął i zatrzymał się przed nią.
3332 3333 3334 3335— Mam. Mam dobry paszport — przycisnęła torebkę do piersi.
3336— Bo jak cię złapią — ostrzegł — to dwa, albo i trzy lata murowane. Może nawet i więcej.
3337— O, nie, z tym paszportem przejadę tak, że mnie nikt nie znajdzie.
3338— Za granicę jedziesz, oczywiście?
3339— Tak — kiwnęła głową, po chwili milczenia dodała: — Nic tu już po mnie, nic po wszystkim.
3340— No, jesteś młoda, ładna, zrobisz jeszcze za granicą karierę — powiedział, patrząc w okno.
3341— Ścierka — odezwała się bezdźwięcznie.
3342 3343 3344— Ja jestem ścierka, łachman… O, niech pan wie, że przez ten tydzień ja więcej zmądrzałam niż przez całe życie… Pójdę już — wzięła list z biurka. — Nie pożegna się pan ze mną?…
3345 3346— Nie jestem tego warta, ale niech pan ot tak, przez litość…
3347Podszedł do niej i pogładził ją po włosach, po policzku.
3348Chwyciła jego rękę i przylgnęła do niej ustami.
3349— Jedź. A list lepiej wrzuć, jak już będziesz za granicą. Ty przez Gdańsk, czy jak?… Wizę masz?… Pokaż no paszport.
3350 3351— Nie, nie, ja wszystko mam w porządku i wizy, i papiery.
3352Przyjrzał się uważnie i zrodziło się w nim podejrzenie.
3353 3354— Do widzenia! — zawołała i rzuciła się do drzwi.
3355Jednym skokiem był przy niej, jednym szarpnięciem wyrwał jej torebkę. Przekręcił klucz w zamku, wyjął i schował do kieszeni.
3356— Oddaj, niech pan odda — błagała.
3357 3358Otworzył torebkę: list, chusteczka, puderniczka, pomadka do ust i — mały czarny rewolwer.
3359Drucki wyjął broń, podrzucił do góry, złapał za lufę w powietrzu i schował do kieszeni.
3360Dziewczyna klęczała skulona na ziemi z głową ukrytą między ramionami, a szloch wstrząsnął tym bezradnym kłębkiem ciała.
3361 3362Wyjął papierosa i zapalił, nie śpiesząc się, rozerwał kopertę i rozwinął duży arkusz papieru.
3363Pod śmiesznym, naiwnym nagłówkiem: „Wielmożny Sądzie Okręgowy” zaczynało się: „O śmierć moją proszę nikogo nie winić. Odbieram sobie…”.
3364Nie czytał dalej. Złożył arkusz i szarpnął. Przez pół i jeszcze raz przez pół, i jeszcze raz.
3365Posypały się na dywan małe skrawki papieru. Jedne padały tuż przy jego nogach, inne odlatywały dalej.
3366Strzepnął ręce, zgasił papierosa, pochylił się nad Kazią, wziął ją za ramiona, bez wysiłku uniósł i posadził na stole. Trzęsła się jak w febrze[200], twarz miała mokrą od łez.
3367— I cóż ty sobie myślałaś, smarkata — zaczął drwiąco — że takie szczenię jak ty ma jechać na tamten świat, bo takiemu słoniowi jak ja ktoś czymś grozi? Patrzcie no! Ofiarę mi tu robi! Poświęcenie!…
3368Roześmiał się, a ona wciąż płakała, spoglądając nań od czasu do czasu załzawionymi oczyma.
3369Tłumaczył, strofował, żartował, gniewał się, wymyślał, groził, upokarzał, aż przestała szlochać i uspokoiła się.
3370— No, sama widzisz, że byłaś głupia?
3371 3372— Ale dasz mi słowo, że będziesz mnie słuchała?
3373 3374— Więc teraz zapudruj nos i marsz do domu. Coś dla ciebie wymyślę. Ale jeżeli zrobisz to, jeżeli swoim głupim samobójstwem obciążysz moje sumienie, to ci nigdy nie przebaczę. Zrobiłaś mi krzywdę, chcąc czy mimo woli, ale zrobiłaś. Prawda?
3375 3376— No, widzisz… i chcesz ją naprawić?
3377 3378— Zatem pozwól mi, bym ja sobie wybrał satysfakcję. A ty chciałaś mi jeszcze jedną krzywdę zrobić.
3379 3380— Nie bój się, nie zasądzą. A jeżeli nawet, to już nie twoja rzecz. Masz słuchać i tyle. Buzię na kłódkę i rób tymczasem swoje. A ja coś dla ciebie…
3381Zapukano do drzwi i Kazia drgnęła.
3382Drucki otworzył. Za drzwiami stał chłopiec z portierni.
3383— Tam jeden pan do panny Kazi.
3384 3385 3386— To on — spochmurniała Kazia — Cierżawski.
3387— Czekaj — kazał chłopcu Drucki i zamknąwszy mu drzwi pod nosem, zwrócił się do niej: — Czego ten łotr chce od ciebie?
3388— Wiadomo — wzruszyła ramionami — chce, żebym morfinę wręczała odbiorcom. Ale ja za żadne skarby… Dość mam tego…
3389— Więc słuchaj — wziął ją za rękę Drucki — idź do swojej garderoby i za dziesięć minut masz iść do domu. A nie przyjdź jutro! To ci nic nie powiem!
3390Chciała go znowu pocałować w rękę, lecz ofuknął ją:
3391— Dajże spokój, głupia. Jeszcze nie jestem biskupem.
3392Cmoknął ją w policzek i mocno poklepawszy po plecach, wypuścił na korytarz.
3393— Słuchaj, chłopcze, i uważaj: pójdziesz do tego łysego i powiesz, że panna Kazia nie może do niego wyjść, ale że czeka na niego…
3394— W garderobie — pojętnie zakończył chłopak.
3395— Nie w garderobie, a tu, w gabinecie. Powiedz, że jest sama i czeka, żeby koniecznie przyszedł. Rozumiesz?
3396Czekał długo. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Cierżyński, wysoki, tęgi, prawie czterdziestoletni drab z łysą czaszką i z grubym fałdzistym karkiem. Zrobił ruch, jakby się chciał cofnąć, lecz opanowawszy się, zawołał z uśmiechem na błyszczącej, obleśnej twarzy:
3397— A, kogo widzę, kochany pan dyrektor Winkler.
3398— Cieszę się, że pana widzę, panie Cierżawski.
3399— Ja właściwie nie do kochanego dyrektora, ale chłopiec mi tu wskazał. Skoro jednak…
3400Urwał, bo Drucki podszedł do drzwi i zamknął je na klucz.
3401— Zamykam — wyjaśnił — bo chcę, by nam nie przeszkodzono. A ja mam z panem do pomówienia, panie Cierżawski.
3402— Zawsze do usług — bąknął ten niepewnie.
3403— Wie pan, że jestem oskarżony o handel morfiną?
3404— Właśnie! Co za nieszczęście — jęknął żałośnie Cierżawski. — To na pewno jakieś nieporozumienie, a tyle przykrości!
3405Drucki systematycznie zdjął marynarkę i powiesił ją na poręczy krzesła. Cierżawski natychmiast zorientował się w sytuacji i zrobił krok ku drzwiom.
3406— Czekaj! — warknął Drucki, nie ruszając się z miejsca.
3407— Czego pan chce ode mnie, panie Winkler?
3408— Chcę ci podziękować osobiście za uprzejmość, zanim poczęstują cię kryminałem.
3409— Niby za co? — bezczelnie podniósł głowę Cierżawski.
3410— Nie bój się, draniu! Już mam wszystko. Twoja Kazia powędrowała na posiedzenie, a i tobie kilka lat odpoczynku się należy.
3411 3412— Nie, braciszku, nie ma tak dobrze.
3413Szedł ku niemu wolno, uśmiechnięty, spokojny jak nigdy. Nie mógł go wprawdzie oddać policji, gdyż równałoby się to wydaniu i Kazi, ale ten musi mu zapłacić za wszystko.
3414Walka, PrzemocCierżawski cofał się krok za krokiem. Z małych, zatłuszczonych powiek strzelały szybkie, niespokojne spojrzenia, szukające drogi ratunku, na lśniącej twarzy wystąpiły grube krople potu.
3415Znalazł się już w kącie i jego grube ręce o palcach przypominających serdelki podniosły się obronnym ruchem.
3416O sekundę, o ułamek sekundy za późno.
3417Zwarty węzeł pięści mignął błyskawicznym łukiem i ze straszliwą siłą spadł na szeroki nos Cierżawskiego. Niemal jednocześnie druga pięść sztychowym uderzeniem w ogromny brzuch skurczyła jego ciało w wielki kłąb, który pod nieustającymi ciosami zwijał się, falował, przewalał w sobie, zmieniając swój kształt.
3418— Aaaaa… — charczał Cierżawski.
3419To, że nie próbował obrony, zwiększyło jeszcze bardziej pasję Druckiego. Olbrzymie chłopisko, zdrowe niczym wół, a takie niemrawe.
3420Silnym pchnięciem wyrzucił go na środek pokoju i zaaplikował kilkanaście nowych ciosów, niezwykle bolesnych. Drab wydobył z siebie głuchy ryk i zaczął bezładnie machać rękami.
3421— Licz zęby! — krzyknął Drucki i potężny cios spadł na szczękę z prawej strony. Cierżawski zatoczył się, lecz nie upadł, gdyż z lewej otrzymał jeszcze silniejsze uderzenie, i znowu z prawej, a wreszcie sprawne pod brodę.
3422Teraz runął na podłogę, jak piorunem rażony, całym ciężarem swoich niemal stu kilogramów. Musiał jednak być niesłychanie wytrzymały, gdyż nie stracił przytomności. Jego oczy żarzyły się wściekłością, z grubych ust język wypychał krwawą pianę z wybitymi zębami.
3423— Dentysta policzyłby ci za to ładnych parę złotych — powiedział Drucki, lekko dysząc.
3424Cierżawski nagłym ruchem sięgnął do tylnej kieszeni, lecz zanim zdołał wydobyć broń, otrzymał tak błyskawiczne kopnięcie w łokieć, że zawył z bólu i poderwał się na równe nogi.
3425— A widzisz, wróbelku — zaśmiał się Drucki i natychmiast odskoczył, gdyż Cierżawski pochylił się całym tułowiem. Było jasne, że chce atakować tak zwanym „bykiem”, czyli uderzeniem głowy w dołek przeciwnika.
3426Drucki dobrze to znał. Kiedyś, gdy jeszcze był niedoświadczonym młodzieńcem, został zwalony takim ciosem na tydzień do szpitala i w dodatku połamał sobie kości trzech palców o twardy łeb irlandzkiego bosmana. Wiedział, jak się ma bronić. Są tylko dwa sposoby: uskoczyć i wyrżnąć pięścią w odsłoniętą nasadę czaszki, to znaczy zabić na miejscu, i drugi — odparować uderzeniem kolana.
3427Nie ruszył się z miejsca i gdy lśniąca czaszka rozmachem całego tułowia zamierzyła się do ataku, w samą porę poderwał kolano. Trafił w pochyloną twarz między oczy i głowa Cierżawskiego, opisawszy wielki łuk, pociągnęła za sobą tułów i grzmotnęła ciemieniem o podłogę.
3428Leżała teraz bezwładna na wznak ta góra mięsa i sadła z twarzą przypominającą opuchłą i niezbyt świeżą wątrobę.
3429Drucki z pewnym wysiłkiem przewrócił go plecami do góry, wyjął rewolwer z tylnej kieszeni i schował do swojej, po czym podciągnął Cierżawskiego i posadził go na ziemi, oparłszy o ścianę.
3430Sam stanął naprzeciw i z satysfakcją przyglądał się swemu dziełu. Lubił solidną robotę.
3431Wyładował furię i teraz był w doskonałym humorze. Cierżawski jęczał, z wolna odzyskując przytomność.
3432— No — zaczął Drucki — tym razem, wróbelku, pomacałem cię lekko. Ale nie życzę twojej siwej prababce, byś się kiedyś na oczy mi nawinął. Wówczas, robaczku, obawiam się, że dla diabłów na pieczyste mało z ciebie zostanie i do trumny cię przez lejek wleje twoja nieutulona w żalu rodzina…
3433— Wody!… — chrapliwym głosem odezwał się Cierżawski.
3434— Przyjemności na później, gołąbku. Teraz gadaj: masz dosyć?
3435Stęknięcie było jedyną odpowiedzią.
3436— Więc zbieraj twoje gnaty i niech cię diabli porwą. Na ten raz daruję ci. Idź na zbity łeb.
3437Cierżawski spojrzał nań nieufnie spod straszliwie opuchniętych powiek.
3438— To znaczy — zapytał — że pan nie wezwie policji?
3439 3440Z trudem, jęcząc i krzywiąc się, podniósł się z ziemi i zataczając się, padł na krzesło. Wsadził gruby palec w usta.
3441— Prawie wszystkie zęby — skarżył się żałośnie.
3442— Uważaj na resztę! — ostrzegł Drucki. — Najlepszym sposobem konserwacji pozostałego uzębienia jest unikanie spotkania ze mną. A teraz uważaj. Puszczę cię i zmiataj na cztery wiatry. Nie radzę ci zaglądać do domu, bo tam już na ciebie czeka pewno policja. Twoje mieszkanie i mieszkanie twojej wspólniczki jest obstawione. Wal na dworzec kolejowy i korzystaj z tego, że teraz cię rodzona matka nie pozna. Masz pieniądze?
3443 3444— Idźże do diabła ze swymi pieniędzmi. Nic nie chcę — nacisnął dzwonek i otworzył drzwi.
3445— A tu na ulicy nie ma szpiclów? — nieufnie zapytał Cierżawski.
3446— Myślę, że są, ale pewno pilnują frontu.
3447 3448 3449Do drzwi zapukał chłopiec. Wszedł i rzuciwszy okiem na Cierżawskiego, nie mógł powstrzymać uśmiechu.
3450— Uważaj, smarkaczu — ofuknął Drucki — ten oto pan hrabia czuje się cokolwiek niedysponowany.
3451Usta chłopca rozciągnęły się od ucha do ucha.
3452— Jest niedysponowany, bo ma jakieś zmartwienia familijne. Odprowadzisz go do kuchennych drzwi i powiesz dozorcy, by go wypuścił przez bramę. Rozumiesz?
3453 3454— Marsz! Uszanowanie panu hrabiemu!
3455Cierżawski chwiejnym krokiem wyszedł za chłopcem, który po drodze wziął z krzesła jego kapelusz.
3456 3457Sala była już pusta. Służba sprzątała. Huk wentylatorów i brzęk naczyń, pośpieszanie zbieranych, głuszył rozmowy.
3458Znowu obszedł cały lokal, zrobił kasę z Justkiem, wydał dyspozycje i pojechał do hotelu.
3459Pierwsze promienie słońca zalewały ulicę jasnym przezroczystym, jakby świeżo wymytym światłem.
3460„W gruncie rzeczy wariat ze mnie — pomyślał Drucki, konstatując, że samochcąc wziął na siebie cudzą winę — wariat nieuleczalny!”
3461Dodał gazu i świeży wiatr uderzył w zmęczone oczy.
3462— Ale dobrze jest być wariatem! — zaśmiał się, a motor mu odpowiedział cichym pomrukiem aprobaty.
3463Rozdział 13
3464Gdzieś w najdalszym korytarzu rozległ się pierwszy dzwonek, w sekundę po nim ostro zaterkotał drugi na dole, aż wreszcie i ten już przy ósmej klasie odezwał się radośnie. Nudna, zasuszona pani Krupowa w pół zdania przerwała swój wykład o produkcji ropy naftowej i zaczęła składać książki i notatki.
3465Nikt już zresztą na nią teraz nie zważał. Panienki powstawały z miejsc, szybko dopinając teczki. Klasa napełniła się gwarem pośpiesznie rzucanych przypomnień o pożyczaniu podręczników, o spotkaniu się wieczorem przed kinem, o wzorach na hafciki. W rzeczywistości żadna z nich nie myślała już o nafcie pani Krupowej ani o hafcikach, ani o książkach.
3466Teraz całe były pochłonięte świadomością swobody, tej największej chwili dnia, kiedy znajdą się same na ulicy. Na jedne z nich czekają w pobliskich bramach studenci czy kadeci, na inne więcej jeszcze, bo całe tłumy nieznajomych przechodniów, przystojnych mężczyzn, pod łakomymi spojrzeniami których będą się popisywały sprężystością swoich młodych ciał.
3467Wysypują się oto na chodnik w swoich granatowych mundurkach z marynarskim kołnierzem, roześmiane, rumiane, piskliwe, śmiałe. Ich oczy iskrzą się, ich krok staje się elastyczny, nerwowy, od którego na wpół rozwinięte piersi drgają pod luźnym materiałem bluzki.
3468Jakże chciwe są ich świeże, nieumalowane usta, jakież wielkie czują w sobie bogactwo te jędrne młode ciała, bogactwo, które by garściami rozrzucały między tych panów w jasnych ubraniach o szykownie zawiązanych krawatach. Głupcy! Czyż mogą domyślić się, że mijają oto skarby najfantastyczniejszych pragnień, oszałamiających marzeń, tajonych wstydów!…
3469Idą po dwie, po trzy, przykulone do siebie, ruchliwe, niezgrabne, rozszczebiotane, odważnie szukające oczyma wzroku mężczyzn, wzroku, który czują na swojej gładkiej skórze poprzez żakieciki.
3470— Jak myślisz, czy spotkamy dziś tego aktora?
3471— A ja ci mówię, że to jest inżynier. I w dodatku żonaty. Wczoraj widziałam go, jak kupował papierosy na Marszałkowskiej. Ma na palcu obrączkę.
3472 3473 3474— On ma rudy zarost i zawsze jest źle ogolony — powiedziała pogardliwie.
3475— Nie mów! To też ma swoje zalety. Jak tak drapie! To musi podniecać!
3476Julka w duchu przyznawała jej słuszność, lecz właśnie nadchodził obiekt ich rozmowy, więc zdążyła tylko powiedzieć:
3477 3478Wszystkie trzy zrobiły do niego oko i obejrzały się.
3479Stanął i patrzył za nimi z uśmiechem.
3480— Czekajcie! — zawołała jedna. — Teraz pożegnamy się i zobaczymy, za którą z nas pójdzie.
3481Zgodziły się. Karpowska poszła w ulicę Śniadeckich, Bodzikówna w Polną, a Julka w stronę domu. Szła prędko. Pewna była, że on idzie za nią, ale bała się obejrzeć. Gdy na rogu Topolowej zdecydowała się wreszcie, przekonała się, że ten cymbał ani myślał jej towarzyszyć.
3482Pal go sześć! Niechby sobie nawet poszedł za piegowatą Bodzikówną!
3483 3484— Czy panienka będzie czekać z obiadem na panią? — zapytała.
3485 3486Przebrała się i poszła umyć ręce. Na oknie stała torba papierowa. Zajrzała do niej i zdziwiła się.
3487— Józefowo! Po co Józefowa postawiła w łazience cukier?
3488 3489— No stoi ta torebka z pudrem cukrowym.
3490 3491— A rzeczywiście. Ale to chyba pani tu przyniosła. Bo któż by?
3492 3493— Ano w domu zawsze przydać się może.
3494Julka nakryła do stołu i zadzwoniła do Alicji. Odezwał się woźny i oświadczył, że pani prokuratorka już wyszła, będzie ze dwadzieścia minut, jak wyszła.
3495Prawie w tejże chwili Julka usłyszała trzask otwieranych drzwi.
3496 3497 3498— To świetnie. Można podawać obiad?
3499 3500Siedziały naprzeciw siebie przy stole i Julka opowiadała, co dziś było w gimnazjum.
3501— Jesteś blada dziś, Alu — zauważyła ze współczuciem — może się źle czujesz?
3502— Nie, trochę się przemęczyłam.
3503— Czy to ty postawiłaś cukier w łazience?
3504— Cukier? — zarumieniła się Alicja. — A tak… tak. Kupiłam sobie do herbaty.
3505 3506— Właśnie, dali mi przez pomyłkę puder. Zresztą, czy to nie obojętne? Powiedz, czy pytano cię już z łaciny?
3507— No, przecie przed chwilą ci mówiłam!
3508— A tak, tak. Jestem dziś trochę roztargniona. Miałam bardzo męczącą rozprawę.
3509— To tego bandyty z Mazowieckiej?
3510 3511Alicja wstała i zabrawszy tekę, przeszła do swego pokoju. Miała jeszcze dużo pracy z przygotowaniem się do jutrzejszego oskarżenia, w sprawie o rozpowszechnianie narkotyków przeciw Janowi Winklerowi, właścicielowi nocnego dancingu „Argentyna”.
*
3512PrawnikAdwokat huśtał się na swym amerykańskim fotelu i milczał.
3513— Zatem — przerwał ciszę Drucki — jak pan oblicza szanse za i przeciw?
3514— Gdyby oskarżała nie ta piekielna baba, wierzyłbym w wyrok uniewinniający, a tak… No, powiedzmy z pewną dozą optymizmu, że szanse są równe.
3515Mecenas Koldinger niezbyt podobał się Druckiemu. Możliwie, że był rzeczywiście tak sprytny, jakim go przedstawił Załkind, możliwe, że na sali sądowej potrafił wydobyć z siebie energię, teraz jednak robił wrażenie apatycznego i zrezygnowanego, co irytowało w najwyższym stopniu.
3516— Niech pan mi powie, mecenasie, jedno: czy w razie wyroku skazującego aresztują mnie natychmiast?
3517— Nie sądzę. Kaucja jest wysoka, posiada pan duże i dobrze prosperujące przedsiębiorstwo, ucieczki pana nie będą się chyba obawiali. Chociaż z drugiej strony, jeżeli prokurator bardzo będzie nalegał…
3518 3519— Do widzenia. O której trzeba być w sądzie?
3520— O dziesiątej. Do widzenia panu. I niech się pan nie denerwuje. Zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy.
3521Drucki, zbiegając po schodach, żuł przekleństwa. PrawnikŁadnie go ten adwokat urządzi. Ciepłe kluski. Niby fachowiec, a nic nie wie. Powiedziałby po prostu: uciekaj pan, bo sprawa przegrana, albo: kpij pan sobie ze wszystkiego, wyrok uniewinniający jest pewny. Wiadomo byłoby, czego się trzymać!
3522Drucki nie żałował już wypuszczenia z rąk Cierżawskiego i swojej wielkoduszności wobec Kazi, którą wysłał do Krynicy, pod warunkiem, że w ciągu roku nie pokaże się w Warszawie.
3523 3524Przypomniała mu się Luba i dlatego poszedł do Toni.
3525Spędził u niej noc i za kwadrans dziesiąta był już w sądzie. Poprawił mu się humor tak dalece, że wesoło zapytał woźnego, gdzie tu jest miejsce dla głównej osoby.
3526Rozprawę wyznaczono w niedużej sali, toteż ta wkrótce po brzegi zapełniła się publicznością: kilku panów i około setki pań. Luba, Tecia, generałowa Wolińska, kwiaciarka Zosia, hrabina Holanowska, baletnica Jeresówna, córka prezesa Celińskiego, pokojówka z „Bristolu”, siostra kapelmistrza z operetki, rudowłosa manicurzystka od fryzjera… Wszystko klientki „Argentyny” lub też jego osobiste, a często łączące w sobie obie zalety, względnie takie, które chciałyby je łączyć.
3527Drucki swobodnie rozmawiał z mecenasem Koldingerem, który wydawał się dziś zmieniony do niepoznania. Ruchliwy, wesoły, dowcipny, dzielił się ze swym mocodawcą pikantnymi uwagami na temat publiczności.
3528— Ma pan szczęście do kobiet — mówił. — Szkoda, że zagalopowało się ono aż tak daleko, że i oskarżycielem jest kobieta.
3529„Prawda! — przypomniał sobie Drucki — co za kaprys losu. Oskarżać mnie będzie ta piękna blondynka! Podprokurator Alicja Horn”.
3530Rozległ się dzwonek i przeciągły ostry głos woźnego oznajmił:
3531 3532Rumor wstających i z drzwi, znajdujących się za zielonym stołem, wysunęły się postacie trzech starszych panów w togach oraz małej czupurnej protokolantki w wielkich, rogowych okularach.
3533Jednocześnie z bocznych drzwi weszła Alicja Horn, wysoka, smukła o wspaniałych płonących oczach, zasłoniętych do połowy nieprawdopodobnie długimi rzęsami, o wypukłych zmysłowych ustach, których tak pragnął.
3534Drucki przez chwilę miał nieprzepartą ochotę ukłonić się jej według wszelkich zasad dobrego tonu, lecz pohamował się.
3535 3536Przewodniczący, prezes Turczyński, miły siwy pan o inteligentnym wyrazie twarzy, nerwowy drobny sędzia Pszczółkowski, którego rysy przypominały srokę, i referent sprawy, gruby, ponury jegomość, sędzia Hum, z wystającymi z twarzy złego buldoga krzywymi, żółtymi zębami.
3537— Ten mi da bobu — szepnął do ucha adwokatowi.
3538— Hum? Myli się pan. Człowiek o najlepszym sercu. Kolosalnej dobroci. Najgorszy jest Pszczółkowski.
3539Drucki złapał kilkakrotnie wzrok, wpatrującej się weń aplikantki i spojrzał na Alicję.
3540Ta nie odrywała oczu od papierów.
3541„Niemożliwe, żeby mnie nie poznawała” — stwierdził w myśli.
3542Na stole leżała paczka z morfiną: dowód rzeczowy.
3543 3544Jakże łatwo mógł się uwolnić od oskarżenia. Wystarczyłoby szepnąć kilka słów Koldingerowi!…
3545Patrzał na Alicję. Marmurowy spokój, pod którym ukryte jest całe piekło temperamentu. Dlaczego go odepchnęła?…
3546— Oskarżony Jan Winkler! — rozległ się głos przewodniczącego.
3547Imię, nazwisko, wiek… Obywatel amerykański, urodzony w Detroit, kapitan marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, później handlowej, obecnie kupiec, właściciel zakładu gastronomicznego „Argentyna” w Warszawie. Do winy się nie przyznaje. Jak może wytłumaczyć obecność w jego gabinecie paczki z morfiną? — Całkiem po prostu. Ktoś podrzucił. — Z jakich pobudek?… — Może zawiść konkurencyjna, może chęć zemsty osobistej, a może po prostu żart… psikus…
3548 3549Owszem. Prokuratorka Alicja Horn zapytuje, czy oskarżony przychodził do swego zakładu z paczkami? — Owszem. — Czy często?… — Dość często przynosił sobie papierosy, książki…
3550— Czy „Argentyna” miała licencję na sprzedaż papierosów? — Ma ją. Ale oskarżony pali inne. — Oskarżony miał dużo zajęć w lokalu? — Tak. — Zatem nie miał wolnego czasu? — Nie, lub bardzo mało. — Kiedyż więc czytał przynoszone przez siebie książki? — Zabierał je z powrotem do hotelu. — Oskarżony twierdzi, że morfina została podrzucona ze złej woli. Czy oskarżony nie podejrzewa nikogo? — Nie. — Więc któż to mógł zrobić? — Może ktoś dla żartu.
3551Padały zimne, krótkie pytania, wypowiadane głosem, który dźwięczał jak stal, jak stal zadająca błyskawiczne, a celnie wymierzone pchnięcia.
3552Drucki odpowiadał spokojnie. Jego niski baryton nie drgnął ani razu, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że każdą odpowiedzią obciąża siebie, że każde pytanie jest jakby drobnym nakłuciem. Nakłucia jedno przy drugim tworzą oto cały ścieg, przecinający jego obronę. Wystarczy później mocne szarpnięcie i zostaną z niej szmaty.
3553A pytania wciąż padały. Zręczne, wnikliwie, na pozór niegroźne. Osaczały go ze wszystkich stron, zamykały wszystkie drogi odwrotu. I zatrzymały się nieruchome, czujne i nieprzebyte, jak zasieki z drutu kolczastego.
3554 3555Na sali zapanowała głęboko cisza.
3556„Ona mnie nienawidzi — pomyślał Drucki. — I za co?…”
3557Zaczął pytać adwokat. Był blady, jego usta lekko drżały. Po prostu obezwładniała go finezja przeciwnika. Nie wygrał przeciw tej babie ani jednej sprawy, a przecież ta właśnie była do wygrania!
3558Nastąpiła nowa seria pytań. Drucki odpowiadał z równym spokojem. Nigdy nie miał do czynienia z narkotykami. Dochód przeciętny z „Argentyny” wynosi znacznie więcej, niż potrzeba mu na wydatki, książki kupował najczęściej po południu, do stolików się przysiadał, ale nigdy nikomu nic nie wręczał ani pieniędzy żadnych nie inkasował, do gabinetu mógł wpaść na chwilę nawet ktoś z gości…
3559Odpowiadał, lecz czuł, że zasieki ustawione przez tę piękną kobietę, która nienawidzi go z całej duszy, ani drgnęły.
3560Przesłuchiwanie świadków. Znowu jej drażniący metaliczny głos. Barman Grabowski, portier, starszy kelner Wrzosek. Zeznają, że Drucki był lubiany nie tylko przez personel, ale i przez gości. Czy kto mógł mieć do niego złość? Poczciwi powiadają, że broń Boże. A do jego paczek nikt nie zaglądał. Jak dyrektor Winkler mówi, że tam były książki czy papierosy, to pewno tak i było. A czy brał papierosy z baru? — Czasami brał. — Jak często? — Ano raz na tydzień, może dwa. — A może i trzy? — Może.
3561Koldinger wydobywa z nich, że dyrektor był zawsze wesoły, pogodny, dobry dla służby, sprawiedliwy, że nie był skąpy, że nikt z nich nie widział, by wręczał gościom jakie paczki lub by brał pieniądze.
3562Przesuwają się przed stołem sędziowskim świadkowie jeden za drugim. Mecenas Koldinger gryzie wargi i stuka nerwowo ołówkiem o pulpit. Drucki widzi swoją sytuację zupełnie jasno. Odwraca się. Spojrzenie jego spotykają oczy czarne, niebieskie, zielone, orzechowe… Oczy wszystkie pełne przestrachu… Oto odzywa się znowu metaliczny, dźwięczny jak stal głos i oczy zwracają się na Alicję Horn, oczy odmienione w ciągu mgnienia — palą się teraz nienawiścią.
3563Przed pulpitem dla świadków staje aspirant[201] policji z urzędu śledczego, kierownik brygady tępiącej handel narkotykami. Wysoki, zgrabny, inteligentny mężczyzna.
3564— Czy pan może powiedzieć, co zawiera ta paczka? — pyta Alicja Horn.
3565— Morfinę. W takich paczkach szmuglują morfinę z Niemiec.
3566 3567— Musiałbym obejrzeć etykiety na słoikach — mówi aspirant.
3568Sędzia Hum podaje świadkowi paczkę. Ten otwiera pudełko, wyjmuje słoik z białym proszkiem.
3569— Morphium muriaticum — czyta — w handlu legalnym gram kosztuje około złotówki.
3570— A w nielegalnym jaką cenę można osiągnąć?
3571— O, to ogromna różnica. Morfiniści płacą za jeden gram od dwudziestu do trzydziestu złotych, a czasem i więcej.
3572— Zatem jaką wartość w nielegalnym handlu ma cały ten transport?
3573Aspirant obejrzał słoiki i policzył w pamięci.
3574— Jest tu pięćset gram, zatem wynosi to od dziesięciu do piętnastu tysięcy złotych.
3575Sędziowie spojrzeli po sobie. Na sali nastąpiło poruszenie. Alicja Horn zapytała znowu:
3576— Czy handlarze narkotykami są ludźmi tak bogatymi, że kwota taka może nie robić im większej różnicy?
3577— Skądże — zaśmiał się świadek — najczęściej to ich cały kapitał obrotowy.
3578— Oskarżony twierdzi, że ta paczka wartości kilkunastu tysięcy złotych została mu podrzucona przez kogoś z zemsty lub też dla… żartu. Czy świadek przypuszcza, że którykolwiek z handlarzy mógłby w tym celu poświęcić taką kwotę?
3579— Uważam to za absurdalnie niemożliwe. Wystarczyłby mały słoik, gdyż…
3580Adwokat zerwał się, sam zły na siebie za spóźnione zorientowanie się.
3581— Wysoki Sądzie, proszę o uchylenie tego pytania! Świadek nie jest kompetentny w tym względzie.
3582Przewodniczący Turczyński zerknął na Alicję i otworzył usta, lecz ona zareplikowała:
3583— Świadek jest kompetentny, gdyż z racji swego stanowiska zna stosunki panujące wśród handlarzy narkotykami. Obrona zaś nie kwestionuje faktu, że dowód rzeczowy pod postacią dziesięciu słoików zawiera narkotyk, a mianowicie morfinę.
3584Przewodniczący kiwnął głową i Alicja Horn zadała świadkowi nowe pytanie.
3585Mecenas pochylił się do ucha Druckiego.
3586— Przegraliśmy — szepnął ponuro.
3587 3588— Bez wątpienia. Dwa, trzy lata.
3589— Mogą mnie aresztować? — szepnął Drucki.
3590Adwokat skinął głową i powiedział cicho:
3591— Jedyne, co mogę zrobić, to zażądać odroczenia, jeżeli pan… pan chce zrezygnować z kaucji i ulotnić się?
3592— Wal pan — zdecydował się Drucki i pomyślał, że widocznie nie sądzono mu zagrzać miejsca w Warszawie. Znowu ucieczka, znowu włóczęga…
3593 3594— Wysoki Sądzie, składam wniosek o powołanie eksperta dla zbadania zawartości słoików i odroczenie rozprawy.
3595— Przecie na słoikach — skrzywił się przewodniczący — jest wyraźny napis.
3596— Tak — upierał się adwokat — ale etykieta może być nalepiona na słoikach z każdym proszkiem, z sodą, z chininą[202] i temu podobnych. Wobec powstania kwestii ceny tej paczki, zbadanie produktu jest konieczne i dlatego żądam analizy chemicznej.
3597Prokurator Alicja Horn oświadczyła, że chociaż wniosek pana obrońcy zmierza do przewleczenia sprawy, jednak nie sprzeciwia się mu, gdyż w rzeczywistości niepoddanie morfiny, stanowiącej dowód rzeczowy, analizie — jest przeoczeniem śledztwa.
3598 3599 3600Salę napełnił gwar rozmów. Mecenas Koldinger pochylił się do swego klienta.
3601— Muszą uwzględnić mój wniosek.
3602Drucki wzruszył ramionami. Doskonale wiedział, że to mu nic nie pomoże.
3603— W każdym razie — mówił adwokat — będzie pan miał przynajmniej dobę czasu. Zanim odeślą morfinę, zanim zrobiona będzie analiza, zanim przyślą orzeczenie… Przypuszczam, że sprawa będzie odroczona nawet na trzy dni.
3604Drucki rozejrzał się po sali, z uśmiechem kłaniając się paniom, przestrach których był dlań zabawny. W gruncie rzeczy nic w tym nadzwyczajnego. Jutro o tej porze będzie już daleko. Czyż nie wygląda na takiego, co to sobie potrafi gwizdać na drobne niepowodzenia w tym rodzaju?…
3605Narada sędziów przeciągała się. Dziesięć minut, dwadzieścia, pół godziny.
3606 3607— Pewno jedzą śniadanie — ziewnął Drucki.
3608Lecz oto rozległ się dzwonek. Sąd powraca, zajmuje miejsca. Wśród zupełnej ciszy przewodniczący komunikuje, iż sąd przychylił się do wniosku pana obrońcy, postanawiając wezwać w charakterze biegłego stałego eksperta sądowego, docenta politechniki, doktora Mariana Krawca. Został on już wezwany telefonicznie i wkrótce przybędzie, wobec tego sąd postanowi nie odraczać rozprawy, lecz prowadzić ją w dalszym ciągu.
3609Drucki obejrzał się: sala miała troje drzwi, lecz przez żadne z nich niepodobna było próbować ucieczki. Dwoje prowadziło w głąb gmachu, a przejście do trzecich zatłoczyła publiczność. Nadto stał tam policjant.
3610Tymczasem przesłuchiwano następnych świadków, zatrzymanych w „Argentynie” morfinistów. Ci nic nowego do sprawy nie wnieśli, potwierdzając jedynie zeznania aspiranta co do cen płaconych za morfinę.
3611„Jeżeli mnie aresztują — myślał Drucki — na pewno nie dadzą eskorty większej, zaś z jednym policjantem rozprawię się bez trudu”.
3612Przebiegł w pamięci plan najbliższych ulic. Popędzi Miodową do Kapucyńskiej, tu wpadnie do bramy i na drugie podwórze… Zresztą, może obawy są przedwczesne. Skazujący wyrok nie jest jeszcze równoznaczny ze zmianą kaucji na areszt.
3613Woźny zameldował przybycie eksperta, który też natychmiast został wezwany przed stół sędziowski. Na pytanie przewodniczącego odpowiada, że owszem, może natychmiast zbadać przed sądem zawartość słoików, gdyż przywiózł ze sobą wszystko, co jest potrzebne do pobieżnej analizy.
3614Podsuwają mu pudełko. Wyjmuje zeń jeden słoik, potrząsa nim, wysypuje szczyptę białego proszku na papier i przez wydobytą z kieszeni lupę przygląda się mu chwilę.
3615— No? — pyta niecierpliwie sędzia Pszczółkowski.
3616— Proszę Sądu — mówi powoli ekspert — morfina zwykle bywa sprzedawana w kryształkach, tu zaś mamy do czynienia z proszkiem tartym.
3617 3618— Może być, chociaż ja dotychczas takiej nie spotykałem.
3619— A czy we wszystkich słoikach jest taka sama? — zapytał przewodniczący.
3620Chemik starannie obejrzał przez lupę resztę słoików i skinął głową.
3621— Tak. Morfina krystalizuje się w drobnych igiełkach, a tu wszędzie jest miał.
3622Wydobył z kieszeni dwa flakony. Jeden z cieczą przezroczystą, drugi z rudawą, koloru rdzy. Następnie do dużej epruwetki[203] nasypał po odrobinie proszku z wszystkich słoików i nalał nań sporo przezroczystej cieczy, po czym, zatknąwszy probówkę palcem, zaczął flegmatycznie potrząsać rękami.
3623Drucki przyglądał mu się obojętnie, przesunął spojrzenie po skupionych twarzach sędziów i zatrzymał wzrok na Alicji Horn. Siedziała nieruchomo, wpatrzona w eksperta. W jej oczach tliła się jakby iskierka ironii. „Naturalnie — myślał — przejrzała podstęp adwokata i teraz cieszy się, że podstęp zostanie udaremniony w ciągu pół godziny”.
3624„Co za diabeł w niej siedzi! — zgrzytnął zębami. — Och, żebym ją mógł dostać w swoje ręce! Sam może oszalałbym, ale ją nauczyłbym szaleństwa, nauczyłbym, że mnie nienawidzić nie potrafi, wydostałbym z niej całe piekło…”
3625Poczuł wzdłuż stosu pacierzowego przebiegający dreszcz.
3626Wśród ciszy rozległ się głos eksperta:
3627— Zmieszałem proszek i rozpuściłem w wodzie destylowanej. Teraz wleję do tego roztworu kilka kropel chlorku żelaza. Chlorek żelaza wykrywa obecność morfiny, nawet w najdrobniejszych ilościach. Jeżeli w tej probówce znajduje się bodaj miligram, bodaj setna część miligrama morfiny, płyn nabierze natychmiast jaskrawej barwy szafirowej.
3628Wszystkich oczy zawisły na probówce.
3629Chemik, nie spiesząc się, odkorkował flakon z rdzawym płynem.
3630Jedna kropla zawisła na brzeżku i wpadła do probówki, druga, trzecia, czwarta… piąta…
3631Bezbarwna ciecz w szklanej rurce zaczęła się zabarwiać na brudnożółty kolor.
3632Chemik potrząsnął epruwetką i wzniósł ją na wysokość oczu.
3633Mijały sekundy… minuta, dwie… trzy…
3634Ani śladu niebieskiego koloru. Płyn pozostawał brudnożółtawy.
3635W śmiertelnej ciszy sali rozległo się przytłumione:
3636 3637 3638 3639— Aaaaa… — potężniał, wydobywając się z licznych piersi, w których obawa i nadzieja zatrzymały oddech.
3640Oczy adwokata Koldingera rozszerzyły się i zdawało się, że wypadną z orbit.
3641Drucki przetarł dłonią wilgotne czoło.
3642Ekspert z niewzruszonym spokojem odłożył swoje przybory, wytarł ręce chusteczką i powiedział:
3643 3644— Czy może pan stwierdzić z całą pewnością? — zapytał przewodniczący.
3645— O tak. Z zupełną pewnością. We wszystkich tych słoikach nie ma źdźbła morfiny.
3646Jeszcze raz przyjrzał się epruwetce i powtórzył:
3647 3648— Cóż to zatem za proszek — odezwał się sędzia Pszczółkowski.
3649Docent chemii wzruszył wątłymi ramionami i bezradnie rozłożył ręce.
3650— Ustalenie składu tego proszku wymagałoby dłuższej analizy laboratoryjnej. W każdym razie nie jest to morfina. Zresztą…
3651Zanurzył palec w słoiku i wziął na język odrobinę białego pyłu. Na jego twarzy zjawił się obojętny uśmiech.
3652— Tak — powiedział — wykluczona tu jest morfina. Wszystkie związki morfiny mają smak wyraźnie gorzki, bardzo gorzki, a to jest zupełnie słodkie.
3653Przewodniczący Turczyński również wyciągnął palec, dotknął proszku, oblizał, posmakował chwilę, jego brwi podniosły się wyrazem zdumienia i powiedział tonem odkrycia:
3654 3655— Najprawdopodobniej zwykły cukier. Puder cukrowy — potwierdził ekspert.
3656Wśród publiczności rozległy się śmiechy.
3657Przez mózg Druckiego przebiegały myśli: „Cukier?… Skąd?” Przecież on wiedział, wiedział ponad wszelką wątpliwość, że w tych słoikach była morfina!
3658I nagle w jego świadomość uderzył fakt: „Dowody rzeczowe przechowywane są przez prokuratora!… Alicja Horn… No tak! Całe oskarżenie skoncentrowała na autentyczności morfiny. Na tym oparła wszystko… Boże! Jakiż ze mnie głupiec!”
3659Adwokat coś mówił do niego, lecz on nie słyszał, nie rozumiał.
3660„Alicja Horn… A ja myślałem, że mnie nienawidzi… Cóż za potężna skala działania! I odwaga!… śmiałość raczej. Prawda, że z samej natury swego stanowiska mogła nie obawiać się podejrzeń, że otoczona opinią najsurowszego oskarżyciela…”
3661Ekspert zabrał swoje przybory i przeciskał się do wyjścia.
3662Przewodniczący ruchem ręki uspokoił szmer sali i powiedział:
3663 3664Alicja Horn wstała. Boże, jakaż ona piękna.
3665Drucki dostrzegł drwiący triumf na twarzy swego obrońcy i pomyślał: „A to bałwan!”.
3666 3667— Zrzekam się oskarżenia — i usiadła, nieco blada, lecz niezmiernie spokojna i opanowana.
3668Drucki już nie zwracał uwagi na dalszy przebieg rozprawy.
3669Wpił się oczyma w jej opuszczone powieki i patrzał. Patrzał tak długo, aż powieki uniosły się z wolna i płomień jej oczu uderzył w jego źrenice.
3670Och! Trwało to sekundę, ułamek sekundy — lecz i to mgnienie wystarczyło, by zrozumiał.
3671Przewodniczący ogłaszał wyrok uniewinniający, Ostatnie jego słowa zagłuszył hałas okrzyków i oklasków. Początkowo chciał przywołać publiczność do porządku, lecz powiódłszy wzrokiem po rozpalonych twarzach kobiecych, uśmiechnął się i machnął ręką.
3672Alicja stała, a koło jej ust błąkał się uśmiech smutny, uśmiech człowieka, który złamał siebie i zaparł się siebie — i wie, że wszystko to utonie w pustce.
3673Nie patrzyła już na histeryczną scenę obsypywania go kwiatami. Czuła jego wzrok na sobie i szła zgięta, z opuszczoną głową, nieludzko zmęczona.
3674Na korytarzu przyłączył się do niej prezes Turczyński. Mówił coś o niedbalstwie sędziego śledczego, o wiecznych niedopatrzeniach, o niedopuszczalności dawania wiary anonimowym denuncjacjom…
3675 3676Zaczął pocieszać. Sypał zachwytami nad jej talentem, rozpływał się podziwem dla jej metod.
3677 3678— Nie ma doprawdy czym się tak martwić, pani Alicjo.
3679— Myli się prezes, ja się cieszę — powiedziała złamanym głosem i podała mu rękę na pożegnanie.
3680Niezwykły wysiłek nerwowy ostatnich dni, bezsenność długich nocy, oddanych na pastwę walki z sobą, najwyższe napięcie woli, gorączkowa czujność mózgu — wszystko to teraz odezwało się niezmiernym zmęczeniem, przytłaczającym ciężarem, dzwoniącą próżnią. „I po co?!” Za co zapłaciła tak ogromnym haraczem? „Musiałam… musiałam…” Zresztą i o tym myśleć nie mogła — w głowie miała chaos. Nerwy zdrętwiały. Rozegrała wielką ciężką grę, grę więcej niż śmiertelną. Miała teraz prawo stanąć przed sobą i powiedzieć: „Zwycięstwo!”. Miała prawo teraz stanąć przed światem i powiedzieć: „Wiedzcie, że jestem mocna, straszliwie mocna!”. A szła blada i czuła w sobie klęskę i czuła w sobie słabe, biedne, samotne serce — kobiety.
3681Automatycznie ubrała się, wyszła na ulicę, wsiadła do tramwaju. Bezmyślnie patrzyła w okno.
3682Jakże była wyczerpana, jak bezsilna wobec bezładnego natłoku myśli.
3683Otworzyła drzwi z zatrzasku. Na spotkanie wyszła Józefowa.
3684— Jezu Nazareński, pani do siódmej bez obiadu, jakże tak można! Cielęcina przegrzała się, nie będzie smakować, ale ja nic innego nie mam. Czy zaraz podać?
3685 3686— Wolałabym zaraz, bo to muszę już iść na majowe nabożeństwo.
3687 3688 3689 3690— O tak nie można. Pani zapracowuje się…
3691— Niech Józefowa idzie, sama sobie wezmę. A gdzie panna Julka?
3692— Panienka poszła do koleżanki uczyć się. Mówiła, że o dziewiątej wróci.
3693 3694Alicja przeszła do swego pokoju i położyła się na tachcie[204]. Słyszała trzask drzwi, zamykanych przez Józefową, urywane krzyki dzieci, bawiących się na ulicy. Nie spała, lecz pogrążyła się w stan jakby półświadomości.
3695W przedpokoju rozległ się dzwonek. Nie od razu uprzytomniła to sobie.
3696Gdy zadzwonił powtórnie, ciężko wstała. Leniwie przeszła do przedpokoju i otworzyła.
3697Nagle cofnęła się — w drzwiach stał on.
3698W głowie Alicji zawirowało wszystko. Oparła się o ścianę i chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła wydobyć głosu.
3699Drucki, nie zdejmując kapelusza, zamknął za sobą drzwi, bez słowa podszedł do niej, wziął jej bezwładnie zwisającą rękę w obie dłonie.
3700Patrzyli sobie w oczy: oczy o złotawych źrenicach w oczy płomiennie czarne, oczy płomiennie czarne w oczy o złotawych źrenicach.
3701Pomału wysunęła dłoń z jego ręki i zaczęła się cofać. Wolno, krok za krokiem…
3702 3703Stanęła, drżąc na całym ciele.
3704 3705— Czego pan chce, po co pan przyszedł? — zawołała z rozpaczą w głosie.
3706— Dlaczego pani to zrobiła?… Dlaczego poświęcała się pani dla mnie?… Dlaczego narażała się pani na niebezpieczeństwo?…
3707Przycisnęła ręce do piersi i milczała.
3708— Dlaczego? — mówił. — Przecież mam prawo zapytać się, dlaczego?
3709Alicja opuściła głowę i wyszeptała:
3710 3711PocałunekObjął ją ramieniem i mocno przytulił do siebie.
3712Nie broniła się, a gdy jego usta przywarły do jej ust, zarzuciła ręce na szyję.
3713Jakże wielkie jest szczęście, które pozwala zapomnieć o tym, że co dzień tysiące pospolitych, naiwnych kobiet tak samo zarzuca ręce na szyję tysiącom mężczyzn, które pozwala zapomnieć, że w tych ramionach tyle już tuliło się innych…
3714PożądaniePragnęła go, pragnęła wbrew samej sobie, wbrew zapomnianym teraz przysięgom… Wbrew wszystkiemu, na czym zbudowała swoje życie.
3715 3716Ogarnął ją i prawie niósł przez otwarte drzwi na szeroką, pokrytą dywanem tachtę. Krew szybkimi falami, falami coraz gwałtowniejszymi nabiegała do mózgu.
3717Oto miał ją wreszcie, płonącą jak żagiew, powolną, bezsilną, wspaniałą…
3718Nagle niespodziewanie dla siebie samej wyrwała się z jego rąk, odepchnęła go i potrąciwszy krzesło, które przewróciło się z hałasem, zaczęła uciekać.
3719Rzucił się za nią i chwycił ją za rękę, lecz bezmyślny paniczny strach dodał jej sił…
3720Jednym szarpnięciem uwolniła dłoń i uskoczyła w bok…
3721Lecz Drucki był już nieprzytomny. Jego płuca spazmatycznie łapały powietrze. Nie rozumiał, dlaczego ona ucieka, jak niczego teraz nie rozumiał. Wiedział jedno: że chciał ją mieć, że nie ma siły na świecie, jaka zdołałaby go powstrzymać.
3722Oboje nie słyszeli brzęku rozbitej porcelany, która wraz ze stolikiem legła na ziemię, nie spostrzegli przewróconych sprzętów.
3723Pożądanie, SeksWidzieli tylko siebie, słyszeli tylko własne przyśpieszone oddechy.
3724 3725Teraz broniła się zaciekle, aż z sykiem bólu wykręconych rąk, z ustami pełnymi krwi z jego dłoni, w którą wpiła się zębami, w podartej na strzępy sukni, znalazła się w mocy jego dzikiego uścisku.
3726W przemocy upokarzającej, pijanej, zwierzęcej, szalonej, upragnionej…
3727Zwarły się dwa ciała w potężny węzeł, zwinęły się w hieroglif, którym natura znaczy swoje odwieczne prawo życia.
*
3728…Pokój tonący w mroku, bezkształtne kontury poprzewracanych mebli i tuż nad jej oczyma złocące się źrenice… i tuż nad jej ustami usta… i ten owal twarzy… Halucynacja?… Czy to halucynacja?… Jakiś koszmarny refleks wspomnienia?…
3729 3730Pomału odzyskiwała przytomność, a obraz nie zmieniał się…
3731Odsunęła go od siebie i szeroko rozwartymi źrenicami wpatrywała się w bladą, rozedrganą twarz.
3732 3733 3734Oparła się na łokciu i pokazała mu poprzewracane sprzęty.
3735 3736 3737 3738— Daruj, byłem szalony — przytulił ją — ale czemu opierałaś się?…
3739— Czekaj — przerwała mu. — Czy nie pamiętasz letniego wieczoru, pokoju tonącego w mroku, poprzewracanych mebli?
3740 3741— Nie pamiętasz poszarpanej sukienki młodej dziewczyny, którą wziąłeś przemocą?…
3742— Boże! — krzyknął i zasłonił twarz rękoma.
3743— Poznałam cię teraz… Tak, to ty…
3744 3745— To ty… Nazywasz się Bohdan Drucki.
3746— Boże, Boże… — jęczał — jakże mogłem ciebie nie poznać, jakże mogłem…
3747Alicja oparła głowę na dłoni i powtarzała:
3748 3749W jej głowie kłębiły się myśli pełne niepokoju… Więc jakieś niepojęte fatum[205]… Dzika fantazja losu, kaprys czy świadomą ręką kierowana siła…
3750— Nienawidzisz mnie — przybitym głosem powiedział Drucki.
3751 3752— Musisz mnie nienawidzić… Byłem plamą na twojej młodości.
3753— Mylisz się… Byłeś przekleństwem całego mego życia. Złamałeś je… Byłeś autorem tragedii nie tylko mojej… O, straszną, straszną krzywdę mi zrobiłeś… Nie możesz wiedzieć, jak wielką krzywdę…
3754 3755— Mogę ci zapłacić za to tylko mizerną ceną. Zabij mnie.
3756Wyjął z kieszeni rewolwer i wyciągnął rękę.
3757 3758— Zabiję ciebie — powiedziała poważnie — zabiję, gdy… przestaniesz… być moim…
3759— Więc… ty naprawdę mnie kochasz?… naprawdę pomimo tamto?
3760 3761Oparła głowę na piersi Druckiego. Oboje w tym uścisku szukali obrony przed lękiem, jaki w nich zadygotał na widok tajemniczej maski przeznaczenia. Oboje, spotkawszy się na niezrozumiałym zygzaku ponownego skrzyżowania dróg swego życia, uczuli wokół przepaść, karkołomną przepaść niepojętego, przed którym jedyną ostoją i jedyną nadzieją ratunku dla każdego z nich dwojga było to drugie. A przecież wiedzieli, że są dla siebie groźbą i niedającym się wydrzeć z piersi memento[206] klęski, że związała ich pętla tragicznej fantazji losu, jak dwóch śmiertelnych wrogów skutych łańcuchem na złowieszczej pustce wielkich wód, dwóch rozbitków na resztkach zdruzgotanej łodzi. Któreż z nich oszaleje i zepchnie towarzysza w otchłań, wiedząc, że nieuchronnie pójdzie za nim?…
3762Za oknami gęstniał mrok. Ciężkie, wzdęte chmury zaciągnęły niebo.
3763Przez otwarte okno wpadł poryw wiatru, na blaszanych parapetach zadzwoniły pierwsze grube krople. Uderzyły coraz prędzej, coraz niecierpliwiej, coraz gwałtowniej… ulewa.
3764 3765Nie rozumiał jej słów. Czuł na policzku ciepłą gamę jej oddechu i dotyk jej ust. I wiedział. Wiedział, że te wyrazy wiążą się taśmą bolesnych wyznań, że oplątają go, jak jej ręce, drżące ręce skrzywdzonego dziewczęcia, pełne nierozdanych pieszczot, ręce kobiece, chciwe ręce człowieka, które w rozpaczliwym wysiłku zdobyły oto swoje dzikie, niespodziewane, umęczone szczęście i nie oddadzą go inaczej, jak wraz z własnym życiem.
3766 3767— …każdą myślą, każdym nerwem, każdą kroplą krwi… Ileż hańby, ile upokorzeń, ile nienawiści przeżarło moje życie…
3768 3769— …i kocham ciebie, i obłęd mnie ogarnia na myśl, że ty mnie nie kochasz…
3770Przytulił ją mocniej do piersi.
3771— Powiedz… — szeptała — powiedz…
3772— Kocham, jakżebym mógł nie kochać — powiedział poważnie.
3773Milczała, zasłuchana w echo jego głosu i zapytała z niepokojem, który ściskał jej krtań.
3774— Iluż kobietom… powtarzałeś to samo?…
3775Drucki odsunął jej twarz od swojej.
3776— Spójrz mi w oczy, poznasz, że nie kłamię. Żadnej, rozumiesz, żadnej, nie powiedziałem tego nigdy.
3777 3778— Bo żadnej nie kochałem… Owszem, było ich wiele. Niektóre lubiłem bardzo… Nie kochałem żadnej.
3779Mówił prawdę. Miał wstręt do tego rodzaju kłamstwa. Nie analizował pobudek tego wstrętu, lecz zadowalał się tym, że wiedział, iż po prostu kłamać nie potrzebuje. Teraz nagle zaniepokoiło go własne zapewnienie: Czy istotnie Alicję kocha? Czy to jest miłość?
3780Dla uspokojenia samego siebie zaczął mówić:
3781— Widzisz, nigdy jeszcze nie spotkałem takiej kobiety, jak ty… Już wtedy… przed laty… Pomyśl, przez chwilę nie zastanawiałem się, że łamię sobie życie, a nawet nie powstrzymała mnie świadomość, że popełniam podłość, że i tobie, właśnie tobie, której sam widok mnie obejmował płomieniem, wyrządzam straszliwą krzywdę… Byłem wówczas pijany, ale nawet… Prawda, wiele miałem w życiu pożądań… lecz ani jedno nie owładnęło mną tak potężnie… A teraz, gdy cię już wówczas, pamiętam, w cukierni zobaczyłem, nie poznałem cię wprawdzie, tyle lat minęło, a jednak od razu ogarnęło mnie to dziwne uczucie… i później… Jakże wyczekiwałem każdego twego przyjścia… Jaka wściekłość ogarniała mnie, gdyś nie przychodziła… Zdawało mi się, że i ty nie możesz pozostać obojętna…
3782 3783— Mów, mów — tuliła się do niego.
3784— A kiedy odepchnęłaś mnie… nie zrozumiałem, o co ci chodzi… Tłumaczyłem to sobie, jako chęć zadrwienia ze mnie. I… bardzo to mnie bolało… Dopiero dziś… poznałem, że mnie kochasz, że kocha mnie najpiękniejsza, najwspanialsza kobieta, jaka kiedykolwiek żyła na świecie… I jakżebym cię mógł nie kochać?
3785— Wierzę ci i tylko boję się, że się mylisz…
3786— Jeżeli się mylę, więc jakaż jest miłość? Więc czymże się wyraża? Jeżeli mylę się, to nie ma w ogóle miłości… To i ty mnie nie kochasz, chociaż nie zawahałaś się dziś popełnić przestępstwa, dla uratowania przestępcy…
3787— Ty nie byłeś przecie winien — uśmiechnęła się i raczej odczuł jej uśmiech, niż mógł go dojrzeć w ciemności.
3788— To prawda, nie jestem winien. Jednak ty nie wiedziałaś o tym.
3789 3790— W jaki sposób? — zadziwił się.
3791— Gdybyś istotnie był winien, wiedziałbyś, że masz w biurku tę paczkę z morfiną. A przecie otrzymałeś list ostrzegający przed rewizją?
3792— Ach… — uderzył się w czoło — więc to ty?…
3793 3794Zamyślił się i odezwał się po chwili:
3795— Więc jednak… jednak ostrzegłaś mnie. Zatem wierzyłaś oskarżeniu, byłaś więc przekonana, że mam tę morfinę. A jednak…
3796— Mylisz się. Byłam przekonana, że jesteś wciągnięty w pułapkę, że…. ty nie zrobiłbyś tego.
3797— Może zbyt pochlebnie mnie oceniasz — roześmiał się cicho.
3798— Cóż chcesz, intuicja… intuicja…
3799Zwarli się w długim pocałunku.
3800— Muszę wyglądać strasznie — opamiętała się Alicja — która to godzina?
3801Wydobył zegarek, nafosforyzowane wskazówki którego zbliżały się do dziesiątej.
3802— Muszę pokój doprowadzić do porządku — zerwała się Alicja — zaraz mogą powrócić…
3803 3804— Służąca i moja wychowanka. Tylko ulewie zawdzięczamy naszą samotność — zaśmiała się nieszczerze.
3805Oboje czuli się teraz nieswojo. Alicja wyjęła z szafy suknię i przeszła do sąsiedniego pokoju, by się przebrać.
3806Tymczasem Drucki spuścił rolety, odszukał kontakt, zapalił światło i energicznie zabrał się do uporządkowania powywracanych mebli. Przechodząc obok lustra, poprawił krawat i przygładził włosy.
3807Teraz dopiero zauważył, że ma pokrwawioną rękę. Wytarł zakrzepłą krew chusteczką umaczaną w wodzie toaletowej i ku swemu zadowoleniu stwierdził, że deszcz nie przestaje padać.
3808Weszła Alicja. Strój, KobietaW czarnej, jedwabnej sukni wydawała się jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej giętka i tak wspaniale kobieca. Chociaż wyglądała teraz niemal młodocianie, nic w niej nie było z dziewczęcia, a wszystko właśnie z kobiety, wprost bił od niej dosyt kobiecości, świadomej, dojrzałej, imponującej siłą wyrazu, skończonością linii.
3809W jej oczach dostrzegł ten sam, tak dobrze mu znany pobłysk, który niezliczoną ilość razy wywoływał na jego usta niefrasobliwe, pieszczotliwe, zwycięskie słowa: „Moja mała…” Teraz jednak oczywistością stał się absurd użycia tych słów. A innych nie umiał.
3810Widocznie i ona nie mogła znaleźć żadnych, gdyż rozejrzała się niepewnym wzrokiem po pokoju i zapytała:
3811 3812— Tak, zdaje się, że wszystko w porządku…
3813Zawisło między nimi jakieś zakłopotanie, jakaś obopólna nieśmiałość, dla obojga nieznośna, prawie zawstydzająca.
3814Drucki zbuntował się przeciw tej niewidzialnej przemocy i pierwszy zaśmiał się.
3815— Czujemy się jak dorośli ludzie — powiedział — którzy przyłapali siebie na dziecinnej zabawie.
3816Zdefiniowanie przykrego nastroju zawsze jest równoznaczne z jego rozchwianiem. Został jakby zdemaskowany i nie pozostaje mu nic innego, jak zniknąć. Po odezwaniu się Druckiego oboje poczuli się swobodniej. Alicja zbliżyła się i pocałowała go w usta.
3817Objął ją, w uścisku uniósł w górę, przytrzymał lewą ręką, prawą podsunął pod jej kolana i oto trzymał ją na rękach.
3818Gdy mówił, usta ich niemal dotykały siebie.
3819— Wiesz, kiedy cię tak trzymam, mam poczucie jakiegoś wielkiego bogactwa, tyle, tak dużo mam cię w ramionach… I zdaje mi się, że gdy cię wypuszczę, stracę coś niesłychanie cennego, coś, czegom całe życie pragnął…
3820Jej ręce otoczyły jego szyję, usta zwarły się z ustami.
3821Gorąca fala przepłynęła mu po grzbiecie, szczęki zaciskały się kurczowo.
3822 3823— Powiedz, powiedz, czy mnie kochasz?…
3824— Kocham, kocham do szaleństwa — zarzęziło mu w płucach.
3825 3826 3827 3828Znów był półprzytomny i niósł ją na tachtę.
3829— Zaraz przyjdą!… — broniła się.
3830— Nie przyjdą, nie, deszcz pada…
3831W tejże chwili rozległ się trzask otwieranych drzwi frontowych.
3832Alicja wyrwała się z jego ramion.
3833— Psiakrew! — strzepnął palcami i opadł na fotel.
3834 3835 3836— Tak, proszę pani. Leje jak z cebra. Nie mogłam wyjść z kościoła.
3837 3838— Do suchej nitki, proszę pani. A czy panienka wróciła?
3839— Właśnie nie. Niech Józefowa weźmie parasol, wsiądzie do taksówki i przywiezie panienkę. Zaraz dam Józefowej pieniądze.
3840Drucki usłyszał szczęk otwieranej torebki, brzęk monet, ciężkie westchnienie Józefowej i znowu trzask drzwi.
3841 3842— Poszła? — szeptem zapytał Drucki.
3843— Tak — zaśmiała się — ale najdalej za dziesięć minut wróci. Taksówki stoją tuż przed domem, a moja Julka jest u koleżanki, która mieszka blisko.
3844— To fatalne — powiedział żałośnie.
3845— Fatalne — potwierdziła — ale przecie dziś… nie kończy się nasze życie… Moje… dziś się zaczyna.
3846— Piękne jest życie. Prawda? — zapytał, tuląc ją do siebie.
3847 3848 3849— I jasne, i żywiołowe, jak ty… Gdybyś odszedł, i ono by odeszło.
3850— Nie odejdę. Nie chcę, nie potrafię.
3851Wzięła jego głowę w obie ręce i wpatrywała się mu w oczy.
3852— Życie ma złote oczy, jak ty…
3853Ich usta znowu zwarły się w długim, bardzo długim pocałunku.
3854— Już musisz iść. — Oderwała się od niego.
3855 3856 3857 3858 3859Jeszcze jeden uścisk, jedno spotkanie ust, potem chwila poszukiwania kapelusza i już zbiegł ze schodów.
3860Zatrzymał się na pierwszym podeście. Alicja stała oparta o drzwi.
3861Uśmiechnęła się i zawołała głośnym szeptem:
3862 3863— Do jutra! — powiał ku niej kapeluszem.
3864Deszcz nie ustawał. Z podniesionym kołnierzem marynarki dopadł rzędu samochodów i wskoczył do pierwszego.
3865— „Argentyna”! — krzyknął szoferowi.
3866Spod kół bryzgała woda, migały latarnie uliczne.
3867Drucki zapalił papierosa. Teraz dopiero uprzytomnił sobie, że od kilku godzin nie miał papierosa w ustach.
3868Nie należał do natur refleksyjnych. Wprost brzydził się szperania w tym, co minęło. Powieści, w których bohaterzy zagłębiali się w labirynty samoanalizy, doprowadzały go do wściekłości. Jeżeli myślał o „wczoraj”, to tylko i wyłącznie w związku z przewidywaniami na „jutro”. Fakt raz dokonany stawał się dlań pozycją istotną, z którą się należy liczyć bez względu na jego dodatnie czy ujemne strony. Mózg po prostu notował, wciągał do rejestru rzeczywistości i wyprowadzał wnioski na przyszłość. Na tym zamykała się funkcja mózgu.
3869Oczywiście w zupełnej niezależności od tego procesu racjonalnego, rozwijał się proces emocjonalny. To znaczy: Drucki był wesoły, był zły, był smutny czy wściekły. Był i tyle. Dlaczego? Nigdy się nad tym nie zastanawiał.
3870Teraz jednak zauważył dziwne zaburzenia w swych myślach i w stanie psychicznym. Zjawiały się jakieś niedorzeczne pytania: Co się właściwie stało? Po co się stało? Jakie są tajemnice przeznaczenia? I czy cieszyć się wypada, czy martwić, czy rozpaczać, czy wyć z radości?…
3871„Do stu diabłów, co mi jest?” — zacisnął pięści.
3872I odpowiedział sobie pytaniem: „A może to właśnie jest miłość?…”
3873W każdym razie był nie w swoim sosie i czuł się z tym nieznośnie, póki taksówka nie zatrzymała się przed „Argentyną”.
3874— Panie drogi — zapytał szofera, czekając na resztę — cobyś pan zrobił, gdybyś nie mógł wymiarkować, czy panu dobrze, czy źle?
3875Szofer, młody chłopak o pociągłej twarzy, zerknął nań spod oka i powiedział z przyjaznym uśmiechem:
3876— Ano, zrobiłbym to samo, co i pan.
3877 3878 3879 3880Publiczności jeszcze nie było i służba mogła zrobić swemu szefowi owację. Znowu zebrali się w westybulu i po krótkim przemówieniu Justka, wśród ogłuszających wiwatów zaczęli podrzucać Druckiego do góry. Cieszyli się naprawdę z pomyślnego zakończenia sprawy, a ponieważ ten i ów napomknął coś o „oblaniu”, Drucki oświadczył, że po rozejściu się gości stawia im bibę.
3881Tecia, która nie brała udziału w ogólnej owacji, spotkała go w gabinecie najradośniejszym z uśmiechów.
3882— No, mała — zawołał — wszystko w porządku!
3883— Jaka jestem szczęśliwa! — złożyła ręce jak do modlitwy.
3884Oczekiwała, że Drucki jak zwykle przygarnie ją i pocałuje, lecz zawiodła się. Wprawdzie zrobił taki ruch, jakby zamierzał ją objąć, ale schował zaraz ręce w kieszenie i lekko zmarszczył brwi.
3885— Daj mi, mała, koniak — powiedział — i każ przynieść z kuchni coś na przekąskę.
3886— Coś gorącego? — zapytała zdziwiona, gdyż Drucki nigdy tu nic nie jadał.
3887— Nie, jakieś kanapki, byle prędko i dużo. Jestem głodny.
3888Tecia postawiła na stole butelkę koniaku i kieliszek, zerknęła na opartego o framugę okna szefa i szybko wybiegła.
3889Po kilku minutach powróciła z tacą pełną przekąsek.
3890— Gdzie mam to postawić? — zapytała.
3891 3892Zauważyła, że tymczasem sporo ubyło w butelce, a i teraz Drucki napełnił kieliszek, wychylił duszkiem i usiadł przy biurku.
3893 3894— Co tam? — zaciekawił się jej wesołością.
3895— Eee… nic… tylko, że usiadłeś przy biurku — zaczęła zmieszana — jeszcze nigdy nie widziałam, byś siedział przy biurku.
3896W tej chwili zorientował się, że ona sama przynosiła mu przekąski. Na pewno też sama wybierała i układała tak starannie. A w sądzie miała oczy pełne łez.
3897„Jakie to dobre i jakie śliczne stworzenie” — pomyślał i nagle zrobiło mu się żal jej i żal siebie.
3898— Malutka — powiedział — dziękuję ci bardzo. Malutka!…
3899 3900 3901— Oooch — uśmiechnęła się, jakby zawstydzona.
3902On znowu zmarszczył brwi i nie wiedział dlaczego, ale zdawało się jej, że musiało zajść coś ważnego, coś, co wywoła jakieś smutne dla niej zmiany.
3903Drucki pił i jadł. Dużo pił i dużo jadł. I Teci wydało się to nienormalne, przykre, prawie chorobliwe. Przy tym nie ruszał się od biurka.
3904Nawet gdy zagrała orkiestra, nie podniósł głowy, a gdy wszedł kasjer Justek, kazał mu przysłać jeszcze butelkę koniaku.
3905 3906— Niech sobie dzwoni — burknął Drucki.
3907 3908— No więc odbierz, mała, a jeżeli poproszą mnie, powiedz, że nie przyszedłem i że dziś nie będę. Chyba, że…
3909Dzwonek telefonu turkotał natarczywie.
3910— Zresztą — wziął słuchawkę. — Słucham?
3911 3912 3913— A, serwus — odpowiedział — trochę źle mam się… nie, nic nadzwyczajnego, łeb mnie boli… Co?…
3914Załkind mówił, że Luba chce koniecznie jechać do „Argentyny”, a ponieważ on sam nie chodzi nigdzie, więc tylko odwiezie Lubę i odda ją pod opiekę Druckiemu.
3915 3916— Dajcie spokój, może innym razem. Głowa mnie boli i sam zaraz wychodzę.
3917— To Luba zmartwi się, ale trudno, życzę zdrowia kapitanowi.
3918Drucki położył słuchawkę i znowu wypił kieliszek koniaku.
3919Tecia chciała go prosić, by nie pił, skoro go głowa boli, chciała zapytać, czy rzeczywiście wychodzi, czy weźmie ją ze sobą, lecz miał minę tak nieprzystępną, że nie odezwała się ani słowem.
3920„Co mu jest? — myślała. — Co mu jest?…”
3921Był już mocno podchmielony, a kazał sobie podać butelkę szampana i butelkę porteru[207]. Mieszał pół na pół i wypił wszystko.
3922O dwunastej wezwał Justka, wydał mu dyspozycje ogólne, a w szczególności dotyczące biby, którą obiecał personelowi, kiwnął głową Teci i wyszedł.
3923W hotelu polecił portierowi dostarczenie do numeru jeszcze butelki szampana, otworzył okna i chwiejnym krokiem chodził po pokoju, popijając musujący płyn i wsłuchując się w monotonny szum deszczu.
3924Gdy w butelce nie zostało ani kropli, rozebrał się i zasnął kamiennym snem.
3925Obudził się wcześnie. Pokój zalany był słońcem i pełen świeżego, ożywczego powietrza.
3926Zerwał się z łóżka rześki i wesoły. Goląc się gwizdał bez przerwy, dzięki czemu omal się nie zaciął brzytwą, wziął chłodną kąpiel, ubrał się.
3927„Życie jest piękne!” — zawyrokował i nagle uprzytomniwszy sobie wczorajszy wieczór, chwycił katalog telefoniczny, odszukał numer, spojrzał na zegarek.
3928„Pół do ósmej, chyba już nie śpi”.
3929 3930Odezwał się jasny, metaliczny głos.
3931 3932— Życie jest piękne, jak ty! — powiedział.
3933Chwila ciszy, jakiejś ciepłej, pełnej niewymówionych słów ciszy i krótki okrzyk:
3934 3935— Czy pani moja pozwoli, bym po nią przyjechał?
3936— Nie, nie… I to, po co „pani moja”?
3937 3938— Trzeba sobie wymyślić — zaśmiała się — ja już wymyśliłam. Całą noc myślałam i mam.
3939 3940 3941 3942— Boh! B, jak bajka, o, jak oszołomienie, h, jak… czwarta litera w słowie kocham. Boh!
3943— Tak mnie nazywano, gdy byłem małym chłopcem.
3944 3945 3946— Moja?… Nie rozumiem tego, zdawało mi się zawsze, że potrafię być tylko… swoją…
3947— A teraz będziesz czyjąś, moja Al.
3948— Tym lepiej dla mnie, jeżeli zdołasz mnie tego nauczyć.
3949— Tym lepiej dla nas, moja Al. Będę wzorowym pedagogiem.
3950 3951— Nie. Na wyspie Waihu[208] istnieje legenda, że kiedyś rządziła tam królowa piękna jak płomień. Nazywała się Al.
3952— Jestem nieukiem — zaśmiała się Alicja — i nie wiem, gdzie leży wyspa Waihu? Czy kapitan zawijał do jej portów swoją armadą[209]?
3953— Nie zawijałem armadą. Były to inne okoliczności, lecz na tej wyspie spędziłem trochę mniej niż pół roku. Jest to jeden z najpiękniejszych zielonych klombów na starym Pacyfiku. Na południe aż do bieguna nie ma już żadnego lądu. Na wschód trzeba tydzień wiosłować, przy pomocy starego żagla, by dotrzeć do skalistego wybrzeża Chile.
3954— Tak — westchnęła — świat jest olbrzymi. A dlaczego powiedziałeś, że była piękna jak płomień?
3955— Tak mówi legenda starych Polinezyjczyków z czasów jeszcze, gdy czcili ogień.
3956— Kiedyś opowiesz mi o królowej Al, wyspie Waihu i o wielu innych wyspach.
3957 3958— A dziś przyjdziesz na obiad do… twojej Al.
3959 3960— Nie. Poznasz moją wychowankę i starą Józefową, której głos już znasz. Przyjdź o czwartej.
3961 3962 3963— Mój? — roześmiał się. — To rewanż?
3964— Gorące pragnienie rewanżu. Może nawet więcej: konieczność… Chyba… chyba rozumiesz? — w jej głosie zabrzmiała twarda stalowa nuta.
3965— Więcej niż rozumiem, moja Al. Ja tego chcę — powiedział poważnie.
3966 3967— Jest bogate, jak ty, moja Al.
3968— Tak. Bogate w piękność, w rozkosze, niebezpieczeństwa, w tysiące możliwości i niemożliwości, w promienistość słońca i w burze, w huragany…
3969 3970 3971— Widzisz — zaśmiała się — już muszę iść, a tak trudno położyć słuchawkę. No, do widzenia!
3972 3973Podszedł do okna i przeciągnął się w słońcu.
3974„Tak — pomyślał — ona jest jak moje życie. Bujna, radosna i niebezpieczna… Czy radosna? Ach! Co tam!”
3975Należało pomyśleć o mieszkaniu. Trzeba przecie liczyć się z faktem, że ona nie może przychodzić do hotelu. A znowuż u niej ta jakaś wychowanka i służąca… Alicja musi liczyć się z opinią, i to bardzo. Jest prokuratorem.
3976Uśmiechnął się do siebie: do długiej galerii jego kobiet przybywa i taka, która jest prokuratorem.
3977„Nie — zaprzeczył samemu sobie — to nie to, co tamte… Tu jest coś całkiem innego”.
3978 3979Znalazł ogłoszenie biura pośredniczącego w wynajmie mieszkań, rozmówił się telefonicznie, kazał podać swój wóz i zajechał przed biuro, zabrał agenta, który miał mu pokazać kilka mieszkań do wynajęcia.
3980— Powiem panu krótko, o co mi chodzi — zaczął, ruszywszy z miejsca w stronę Belwederu. — Muszę mieć dwa, ewentualnie trzy pokoje z łazienką…
3981 3982— Nie. Kuchnia jest mi niepotrzebna.
3983— Rozumiem, garsoniera[210], pied-à-terre[211]…
3984— Nic pan nie rozumiesz. Będę tam mieszkał. Słuchajże pan, do diaska: mieszkanie musi być przyzwoicie umeblowane, wygodne, słoneczne w ładnym i dużym domu.
3985— Czy całe urządzenie będzie szanownemu panu potrzebne?
3986— O, tak. Jestem Amerykaninem. U nas wynająć można mieszkanie w ten sposób, że wprowadzając się, trzeba mieć jedynie własną szczoteczkę do zębów.
3987 3988 3989— Owszem, mam kilka takich obiektów, ale tam, na Górnośląskiej, dokąd właśnie jedziemy, niestety, nie ma całego urządzenia. Jest tylko umeblowanie jadalni… Co to, zepsuło się coś?
3990 3991— Do stu piorunów! Nic nie zepsuło się, tylko ja nie mam czasu do stracenia. Po diabła będę oglądał to na Górnośląskiej, skoro mi nie odpowiada?
3992— Ale to bardzo ładne mieszkanie…
3993— Albo pan wysiadaj, albo wyciągaj swój notes i dawaj adres takiego, o jakie mi chodzi!…
3994— Szanowny pan — upierał się agent — może bardzo tanio kupić umeblowanie, na dowolne raty… Już, już — przerwał sobie, widząc, że Drucki otwiera drzwiczki: — pojedziemy na aleję Szucha.
3995— Nie rozumiem — podjął, gdy samochód ruszył — dlaczego szanowny pan nie chce sam się umeblować podług własnego gustu. Byłoby to taniej.
3996— A zna pan ewangelię? — niespodziewanie zapytał Drucki.
3997 3998— Otóż tam jest powiedziane: „Nie skarbcie skarbów na ziemi!…”[212] Uważasz pan?… Ja właśnie wszystko rezerwuje na Niebo. To tu?
3999 4000Wysiedli. Było to jasne dwupokojowe mieszkanko na pierwszym piętrze, urządzone z luksusem.
4001Przyjął ich sam właściciel, szczupły wymokły blondyn, niewymawiający litery „r”. Miał różową jedwabną pidżamę, ondulowane włosy i przyczernione rzęsy i brwi.
4002„Dziwaczny facet” — pomyślał Drucki.
4003— To jest rozkoszne mieszkanko, wymarzona garsoniera — omdlewającym głosem tłumaczył blondas — a proszę zobaczyć, co za łazienka. Kocham się w pięknych pokojach kąpielowych i ten urządziłem ściśle według wzoru łazienki lorda Kentbury… Prawda, że wspaniała?…
4004Istotnie, Drucki musiał przyznać, że niczego podobnego w życiu nie widział.
4005DomObszerny pokój o ścianach z mozaiki, utrzymanej w pastelowych tonach, wyobrażającej różne sceny z mitologii greckiej, o posadzce wyłożonej kunsztownym wzorem parkietu z żółto-różowego korka, miękkiej i elastycznej. W głębi nisza, zasłonięta jasnobarwną zasłoną dżetową z prysznicami, natryskami, niezliczonymi rurkami, połyskującymi niklem. Naprzeciw druga, z szerokim białym tapczanem.
4006W środku wspaniała marmurowa wanna, a raczej basen, wpuszczony w podłogę, na czterech rogach którego cztery marmurowe posągi, spełniające jednocześnie rolę kranów w ten sposób, jak służy temu celowi słynny posążek w Brukseli[213].
4007— Do diabła — zaklął Drucki — musiał pan w to wpakować masę pieniędzy!
4008— I gustu — zachichotał blondas — posągi Adonisa[214] i Apollina[215] są dłuta Peverry, a Neptuna[216] i gladiatora wyszły z pracowni van Recka.
4009Przeszli dalej. Mieszkanko istotnie urządzone było z przepychem, chociaż raziło w nim Druckiego dziwne upodobanie gospodarza do miękkości linii i półtonowości barw. Obszerna sypialnia z kolosalnym, niskim łożem, zawieszona była cennymi obrazami o treści erotycznej, poprzedzający ją hall urządzony był w stylu wschodnim.
4010Pokoju służbowego nie można było obejrzeć, gdyż na dyskretne pukanie gospodarza służący odpowiedział, że jeszcze jest w łóżku i nikogo przyjąć nie może.
4011W małej kuchence stały potężne kufry, już zapakowane.
4012— Wyjeżdżam do Lizbony — objaśnił blondas — i pragnąłbym, by moje mieszkanie przez ten rok zostało w ręku człowieka ucywilizowanego i kulturalnego.
4013— A? Pan tylko na rok wyjeżdża?
4014— Tak sądzę — wskazał im fotele blondas. — Jestem w służbie dyplomatycznej i zostałem przeniesiony do tamtejszego poselstwa.
4015Nastąpiło omawianie warunków. Młody człowiek był widocznie nieobeznany z interesami, czy też zbyt bogaty, by troszczył się o dodatkowy dochód z wynajmu mieszkania, gdyż zażądał stosunkowo niezbyt wygórowanej, jak na ten luksus, kwoty stu dolarów miesięcznie. Główny nacisk kładł na kwestię konserwacji urządzenia i przyjrzawszy się Druckiemu, oświadczył, że co do tego nie żywi żadnych obaw.
4016Załatwienia wszelkich formalności podjął się agent mieszkaniowy, ponieważ zaś blondas wraz ze służącym wyjeżdżał nazajutrz wieczorem, Drucki miał się wprowadzić pojutrze rano. Pozostawało jeszcze wynalezienie służącego czy służącej. Wobec tego, że blondas polecał stróża, jako człowieka zupełnie uczciwego, a posiadającego liczną rodzinę, Drucki posłał poń agenta.
4017Stróż oświadczył, że ma dwóch synów i dwie córki i zawsze będzie ktoś do dyspozycji, a jaśnie pan będzie na pewno zadowolony, gdyż i tak oni zawsze robili tu większe sprzątania i ze wszystkim są obeznani. Przed wprowadzeniem się jaśnie pana doprowadzi się mieszkanie do porządku i wszystko będzie świeciło „jak lalka”.
4018Drucki nie mógł znaleźć nic równie wygodnego i był zupełnie zadowolony. Poświęcił jeszcze godzinę czasu na zakupy niezbędnych uzupełnień, jak pościel itp., po czym wrócił do hotelu, kazał podać rachunek i przebrał się.
4019„Swoją drogą to zabawne — pomyślał — od ilu to lat nie miałem własnego mieszkania!”
Rozdział 14
4020Alicja, już ubrana do wyjścia, wydawała dyspozycje Józefowej, gdy do kuchni zajrzała również gotowa Julka.
4021 4022— Zaraz — kiwnęła jej głową Alicja i prędko skończyła instrukcje.
4023— Cóż to dziś taki wspaniały obiad? — zapytała Julka, gdy już były na schodach.
4024 4025— Doktorek! — krzyknęła Julka.
4026 4027— Nie, nie pan Czuchnowski. Stary mój znajomy, pan Winkler.
4028— Stary! — z nutką zawodu skrzywiła się Julka. — Czy bardzo stary?
4029 4030— Ale pewno bardzo poważny i nudny jak flaki z olejem.
4031 4032Powiedziała to bez namysłu i dopiero teraz spostrzegła się, że w jej powiedzeniu brzmiała jakby duma. Dodała zatem:
4033 4034Odprowadziła Julkę do szkoły i pojechała na Miodową.
4035W bramie spotkała aplikanta Modronia, który niezręcznie jej się ukłonił i obrzuciwszy jej postać zachwyconym wzrokiem, westchnął.
4036Nagle poczuła chęć kokieterii, nieprzepartą chęć oddziaływania na zmysły Modronia. Modronia, Martynowicza, Peszkowskiego, każdego mężczyzny, każdego bez wyjątku. Chciała teraz czuć się pożądaną, podziwianą, otoczoną spragnionymi spojrzeniami. Potrzebowała tego, jakby sprawdzianu uczuć Druckiego, a może — myślała — dlatego, by dla niego właśnie uczynić się cenniejszą.
4037— Jaka pani dziś cudna — dreptał przy niej Modroń, potykając się o okrągłe kamienie podwórza. — Jeszcze nigdy nie widziałem panią tak…
4038— Piękną? — zapytała, rozchylając usta.
4039— O, nie! — zadygotał — tego nie wolno nazywać tak banalnie! Cóż znaczy piękność wobec pani!… Gdybym umiał znaleźć słowa — wybuchnął — jakimi można panią opisać, stałbym się autorem najwspanialszych… erotyków, jakie zna poezja świata!
4040Przechodzili przez ciemnawą sień i Alicja zatrzymała się przed schodami.
4041Uroda, Pożądanie— To znaczy — pochyliła się ku niemu — że działam panu na zmysły?…
4042Spod długich rzęs opłynęło go gorące jak lawa spojrzenie, rozchylone wargi zdawały się oddawać się pocałunkom.
4043Młody człowiek zachwiał się, zbladł i chwycił się poręczy. Niezdolny był wydobyć z siebie ani słowa i rozszerzonymi źrenicami patrzał za nią, gdy lekko wchodziła na schody.
4044Idąc długim korytarzem, nie ominęła żadnego mężczyzny, by nie wypróbować na nim swej siły. Chciwie łowiła ich spojrzenia i rozdzielała swoje hojnie, rozrzutnie. Wprost czuła fale swoich bioder, drganie swoich piersi pod dotykiem tych oczu, wprost odczuwała sprężystość swego ciała, ogarnianego pożądliwym wzrokiem mężczyzn.
4045Przez pootwierane okna płynęło powietrze wiosny, wiosny, którą miała w sobie.
4046„Ach — pomyślała — można tak różnie interpretować wszystko: czy jestem samicą podczas rui czy Fryne[217], z woli bogów składającą dar swej piękności oczom śmiertelnych, by wzbudzić w nich podświadome pragnienie nadbudowania swego życia życiem nowym?… Czy to zresztą nie jest to samo?…”
4047To zestawienie nasunęło jej inną myśl:
4048„Piękno, Cnota, Obyczaje, HistoriaZabawne: ilekroć chcemy wyrazić coś, co nam, ludziom dwudziestego wieku, wydaje się brzydotą i brudem, zapożyczamy porównań ze świata antycznego, gdzie to samo było pięknem, lecz za żadne skarby nie odważymy się powiedzieć publicznie, że w gruncie rzeczy jesteśmy mali, zakłamani i śmieszni z tym bagażem moralności, zmajstrowanej nie z nakazów, lecz z zakazów, zakazów skierowanych przeciw temu, co jest naszą naturą…”
4049— Dzień dobry pani — zatrzymał ją prezes Turczyński — czy można wiedzieć, jakie myśli, jak te orły, ważą się pod sklepieniem pani czoła?
4050— Nie orły, panie prezesie — zaśmiała się — zwykłe wróble.
4051 4052— Zwykłe wiosenne, rozświergotane wróble.
4053— Nie wierzę — powiedział z tą żartobliwą powagą, a raczej z poważną żartobliwością, jaka zawsze dźwięczała w ich rozmowach.
4054Uroda, Wiosna, Grzeczność— Czyż nie wyglądam wiosennie? — przechyliła zalotnie głowę.
4055— Niech pani raczej spyta, czy wiosna wygląda tak, jak pani. Wówczas powiem: prawie! I będzie to komplementem.
4056 4057 4058Zaśmiała się i zamieniwszy jeszcze kilka zdań z Turczyńskim, poszła do swego gabinetu.
4059Do pracy zabrała się z zapałem. Umysł jej pracował ze zdwojoną sprawnością, co dziwiło ją samą. Przecie w ostatnich czasach czuła się tak zmęczona, tak roztrzęsiona nerwowo, tak wyczerpana. Zamierzała nawet prosić o urlop zdrowotny… O, wiedziała, że potrafi wydobyć z siebie największy wysiłek. Nie wiedziała tylko, że tyle będzie kosztował, bo czyż mogła przypuszczać, że bliska będzie omdlenia w chwili, gdy jej plan, obmyślany z żelazną logiką, zawiśnie na pajęczynie problematycznej inteligencji adwokata. A jeżeli ten nie połapie się w sytuacji, jeżeli nie chwyci się podsuniętego mu środka ratunku, jeżeli nie zażąda oddania do analizy rzekomej morfiny?…
4060Przeżyła wówczas straszny moment wyczekiwania. Widziała każde drgnienie mięśni na twarzy obrońcy, widziała nagły błysk w jego oczach i wreszcie rozmowę z oskarżonym, a później… już wszystko dobrze. Gdyby nie to, pozostałaby bezsilna. Nie mogła przecie sama postawić wniosku o ekspertyzę. Równałoby się to skierowaniu podejrzeń na siebie, równałoby się zakwestionowaniu uczciwego przechowania depozytu i podwójnej klęsce.
4061Ach, jakże chętnie uściskałaby tego naiwnego adwokata za jego minę zwycięzcy! I ten wyrok: oskarżony Jan Winkler jest wolny od winy i kary…
4062 4063Odłożyła teraz pióro i przymknęła powieki.
4064A gdyby wiedziała, kim jest oskarżony Jan Winkler?! Gdyby wiedziała, że człowiek ten, którego ma w swej mocy, jest winowajcą jej hańby, jest sprawcą krzywdy, którą życie zamieniło w jej piersi w gorzką truciznę nienawiści?… Gdyby z liter, składających się na nazwisko i imię oskarżonego Jana Winklera, umiała odczytać słowo „zemsta”, gdyby olśnienie odkryło jej, że stoi przed nią Bohdan Drucki, który dał jej poznać pierwszą rozkosz ciała i długie piekło zdeptanego życia, że ma przed sobą tego, za którego inni jej płacą długimi latami cierpień w ciemnych więziennych celach….
4065 4066Nie, wołała o tym nie myśleć. Popełniłaby rzecz straszną, bezpowrotną… Nie… nie… Przecież wiedziała, że był niewinien!… O… czyż to mogłoby powstrzymać cios, którym i siebie ponownie by zabiła?…
4067„Nie! Nie chcę w sobie szukać odpowiedzi na to pytanie!”
4068Przetarła końcami palców skronie i pochyliła się nad aktami… „Aniela Kurkowska widziała swą macochę, wychodzącą z piwnicy około godziny jedenastej…” Tak, to jasne, musiała tam ukryć tymczasowo owe srebra…
4069 4070Widocznie nie mogło być inaczej, widocznie jest jednak jakieś przeznaczenie, które gra nami w szachy… Dlaczego nie mogła go wymazać z pamięci?… Przecie nie dlatego, że wyciągają się doń ręce wszystkich innych samic, przeciwnie, właśnie to ją odpychało od niego… A z morfiną… nie miała żadnej wątpliwości, że wchodzi tu w grę kobieta! A jednak… jednak żyć by bez niego już nie umiała…
4071Gdy w zmroku wówczas otwarły się jej oczy, gdy ujrzała nad sobą te same złocące się źrenice… I za cóż miała go nienawidzić? Przecie to nie on, tylko zbrodnicze, przerażające bezmiarem obłudnej głupoty kanony moralności społecznej zdruzgotały jej życie… Nie, część jej życia, przeszłość… Gdyby nie te kanony, gdyby nie te haki paragrafów, którymi ludzkość szarpie swoje żywe ciało, cóż stałoby na przeszkodzie, by już wówczas zostali ze sobą?
4072Och, jakże nienawidziła społeczeństwa! Jakże pogardzała tym bożkiem, któremu służyła z więziennymi kluczami w ręku, tym bałwanem ulepionym z ekskrementów pokoleń i ze śliny wyplutej przez nieśmiertelną obłudę tradycji.
4073Stała w pierwszym szeregu kapłanów, bijących czołem przed tym bożyszczem, i pierwsza rzuciłaby weń kamieniem, gdyby nie wiedziała, że szczerba natychmiast zostanie naprawiona skwapliwymi rękami wiernych, a świętokradczyni zginie ukamienowana.
4074Prawnik, PrawoAlicja Horn, doktor praw, podprokurator sądu okręgowego, wiedziała, że walka z bałwanem prawa, porządku społecznego i moralności publicznej, że walka z tym kolosem jest beznadziejna. Nawet wówczas, gdy potwór zostanie rozbity, niczym garnek gliniany na drobne czerepy przez zbuntowanych wyznawców, ci natychmiast rzucą się do lepienia drugiego, równie pustego i równie napełnionego jedynie ich jękliwym, niewolniczym skowytem.
4075W tysiącach rewolucji od początku świata zdruzgotano tysiące bałwanów, by lepić nowe, coraz groźniejsze, coraz zawziętsze, coraz mściwsze, coraz mocniej przygniatające swymi potwornymi cielskami życie człowieka, coraz więcej zasłaniające mu słońce i gwiazdy…
4076W jakimś potępieńczym obłędzie ludzkość wciąż ciaśniej zaciska pętlę zakazów na swojej szyi, coraz niżej bije łbem Molochowi[218], wymyślonemu przez siebie na własną udrękę…
4077Tak myślała Alicja Horn, pilny stróż kultu, nieubłagany inkwizytor, składający codziennie całopalne ofiary na ołtarzu wszechpotężnej Fikcji, na której mściła się w sobie, jak nad pamięcią męża, obłąkanego fanatyka, który sam skoczył w paszczę Molocha.
4078Jakże wielkim zadośćuczynieniem było teraz dla niej odzyskanie Bohdana, jakimż triumfem nad znienawidzoną bestią!
4079Rozżarzy go w wielkie ognisko, we wspaniały stos, na którym przetapiać będzie łańcuch swoich kajdan w złote krople niezliczonych dni miłości…
4080 4081Zdobyła go sobie i teraz nie mieściło się w jej wyobraźni, by mogła istnieć tak wielka potęga, która by zdołała wyrwać go z jej ramion.
4082Och, wiedziała, że i on w nich znajdzie szczęście stokroć większe, niż dać mu mogą jakiekolwiek ramiona na ziemi.
4083Nie zastanawiała się nad tym, jak ułoży się ich życie. Znała jego treść, nie obchodziła ją forma. Nie wątpiła, że i w tej chwili, kiedy ona siedzi tu nad aktami Bohdan, myśli o niej. Boh…
4084Złożyła papiery, wzięła dwie teczki i poszła do Martynowicza.
4085Stary prokurator, przejrzawszy akta, zapytał:
4086— Cóż to pani dziś taka wesoła?
4087— Z czego pan wnioskuje, że jestem wesoła? — zaśmiała się Alicja.
4088— No tak… hm, może źle się wyraziłem, nie wesoła, tylko… hm… język ludzki jest częstokroć bezsilny, brak w nim wielu określeń. Prawda?
4089— Zgadzam się z panem w zupełności.
4090— A widzi pani. Jestem bystrym diagnostą, ale kiepskim majstrem w definiowaniu tych różnych faramuszek[219]… W każdym razie przyznaje pani, że jest pani dziś w jakimś szczególnym nastroju?
4091— Jest pan dobrym psychologiem — przyznała z uśmiechem.
4092Martynowicz zdjął szkła i zatarł ręce.
4093— Che… che… che… Jakby tu powiedzieć…. A pani nie pogniewa się?
4094 4095 4096 4097— Widzi pani, ja jestem z Wileńszczyzny, a u nas tam to taki nastrój określają, hm… tylko, jak pani pogniewa się…
4098 4099— Sama pani chciała. Więc mówią tak: Wiosna idzi, kochać chce si, a kochadło tak daleko!
4100Alicja wybuchnęła śmiechem, a Martynowicz kontent[220] z dowcipu klepał się po kolanach.
4101— Jednego nie rozumiem — powiedziała Alicja — dlaczego „kochadło” ma być daleko? Może jest właśnie bliżej, znacznie bliżej, niż pan przypuszcza…
4102Rzuciła mu przy tym powłóczyste spojrzenie i z trudem hamowała się, by nie parsknąć śmiechem na widok nagłego zażenowania tego starszego pana, pośpiesznie nakładającego okulary i bez potrzeby przekładającego papiery.
4103Na pożegnanie pocałował ją w rękę, czego nigdy nie robił.
4104Było jeszcze wcześnie, lecz Alicja chciała załatwić kilka sprawunków i dlatego wyszła z biura. O trzeciej była już w domu.
4105Spotkała ją rozszczebiotana i roześmiana Julka.
4106— Co za uczta Sardanapala[221]! — wołała radośnie, rozpakowując paczki. — Czy ten pan Winkler jest takim smakoszem?
4107— Przypuszczam, że takim właśnie, jak twój Sardanapal — odpowiedziała Alicja wesoło. — No, cóż tam w szkole?
4108Nastąpiła cała seria relacji, jak zawsze szczegółowych, o lekcjach, o nauczycielkach, o koleżankach. Nakrywały przy tym do stołu.
4109— Tak dawno nie miałyśmy nikogo na obiedzie. Bardzo się cieszę — mówiła Julka — a ty, Alu, dziś cudownie wyglądasz! Cudownie! Czy przebierzesz się?
4110— Naturalnie. Nałóż i ty swoją kremową sukienkę.
4111Julce udzielił się nastrój Alicji. Czuła, że ten gość to jest więcej niż zwykły znajomy, i była niezmiernie ciekawa, aż z tego powodu dostała wypieków.
4112Były zupełnie gotowe już na dziesięć minut przed czwartą i Julka ciągle wyglądała oknem. Alicja miała wielką ochotę zrobić to samo, lecz powstrzymywała się.
4113Z wybiciem zegara zadźwięczał krótki dzwonek w przedpokoju.
4114— Punktualność jest zaletą ministrów — z aprobatą powiedziała Julka.
4115Alicja wyszła do przedpokoju i ze względu na obecność Józefowej tylko podała mu rękę. Ucałował jej dłoń w milczeniu, lecz spojrzenie, którym ją obrzucił, miało w sobie tyle zachwytu, że oblało ją gorącą falą.
4116Prędko cofnęła się do jadalni.
4117— Pan będzie łaskaw… Pan pozwoli: moja kuzynka, Julka, pan Winkler.
4118— Nie wiedziałam, że pan jest monarchą — wypaliła Julka, a widząc, że gość nie orientuje się w intencji jej pretensji do Alicji, dodała: — no, bo zostałam przedstawiona panu, a tylko monarchom przedstawia się kobiety.
4119 4120— Czy to ładnie tak z miejsca stawiać Bogu ducha winnego człowieka w kłopotliwej sytuacji?
4121— Nie doceniasz, kochanie, przewagi swej młodości — zaśmiała się Alicja, ubawiona czupurnością Julki.
4122— Ani siwizny moich włosów — zrobił dostojną minę Drucki.
4123Julka rzuciła wzrokiem na jego siwiejące skronie, spotkała uśmiechnięte spojrzenie i nieco się zdetonowała[222].
4124— No, na patriarchę pan nie wygląda.
4125— Siadajmy do stołu — przerwała Alicja. — Zadzwoń, Julko.
4126— To wybornie, bo jestem piekielnie głodny.
4127— I ja też — dorzuciła Alicja, siadając.
4128— Niechże pan siada — powiedziała Alicja.
4129— Nie mogę, proszę pani. Tylko monarchowie pozwalają sobie na zajęcie miejsca przed damami.
4130 4131Drucki zaczął mówić o etykiecie i w ogóle o formach towarzyskich przyjętych w różnych egzotycznych krajach. Z humorem opowiadał o sensacji, jaką wywołał kiedyś w Nikaragui, całując damy w rękę. Moda ta przyjęła się tam natychmiast i zyskała ogólne uznanie.
4132Mówił swobodnie i wesoło, odpowiadając dowcipnie na z rzadka rzucane pytania Alicji.
4133Julka przyglądała się mu z rosnącym zainteresowaniem. Nie był piękny, nie był nawet ładny, ale miał w sobie coś dziwnie imponującego. Julka nie wiedziała dlaczego, ale tak właśnie wyobrażała sobie Alaina Gerbaulta[223]. Niski, głęboki jego głos miał w sobie coś fascynującego. Spojrzała na Alicję — o! jej na pewno się ten pan Winkler podoba również. Musiał wiele podróżować…
4134Widocznie myśli ich jednymi szły torami, gdyż Alicja powiedziała:
4135 4136— No, nie cały — zaśmiał się — na przykład nigdy nie byłem w Turcji, nigdy na Syberii, a Szwecję i Norwegię znam tylko z portów.
4137— Ach, więc pan jest marynarzem! — zawołała Julka.
4138— Owszem, przeważnie marynarzem.
4139— Ach — westchnęła Julka — gdybym była mężczyzną, na pewno zostałabym marynarzem. Ja wprost kocham morze.
4140— Jest to — zażartowała Alicja — najidealniejsza miłość.
4141 4142— No, bo nigdy morza nie widziałam. Ale w tym roku pojedziemy z Alą na Hel i będziemy robiły dalekie wycieczki na pełne morze. Szkoda, że pana z nami nie będzie.
4143— O, to jeszcze nie jest powiedziane — zastrzegł się Drucki — możliwe, że i ja wybiorę się na Hel.
4144Po obiedzie Julka oświadczyła, że idzie do koleżanki odrabiać lekcje.
4145— Przejdźmy do mego pokoju — zaproponowała Alicja.
4146Józefowa przyniosła kawę i brzęcząc nakryciem, zaczęła sprzątać ze stołu.
4147Gdy zostali sami Drucki, objął Alicję i przyciągnął do siebie.
4148— Nie, nie — powstrzymała go. — Julka przyjdzie pożegnać się…
4149Musnęła ustami jego wargi i dodała:
4150— Proszę mi teraz powiedzieć, co Boh robił dziś rano?
4151 4152 4153— Mieszkałem dotychczas w hotelu. Teraz znalazłem ładne i zaciszne mieszkanie przy alei Szucha. Jutro rano przeprowadzam się. Zobaczy moja Al, że nie przesadziłem w pochwałach.
4154— O, ja zobaczę? — udała zdziwienie.
4155 4156— Przecież… przecież jedynie po to je wynająłem.
4157Alicja zaśmiała się i chciała coś odpowiedzieć, lecz właśnie weszła Julka.
4158— Do widzenia państwu — dygnęła kokieteryjnie. — Alu, bądź tak dobra, jeżeli zadzwoni Janka, powiedz jej, że jestem u Zośki. Dobrze?
4159— Dobrze, kochanie, tylko wróć przed dziewiątą.
4160 4161Po kilku minutach wyszła i Józefowa.
4162 4163PocałunekW ciszy popołudnia i nadchodzącego zmierzchu, gdy dwoje ust znajdzie się tak blisko, umieją one zapomnieć o istnieniu słów i odnaleźć znacznie pełniejsze, dużo wymowniejsze wyrazy.
4164Biła ósma na zegarze w jadalni, gdy się rozstali.
4165Alicja zaczęła naprawdę swoje życie od nowa.
Rozdział 15
4166Profesor Karol Brunicki położył słuchawkę i powiedział:
4167 4168Doktor Kunoki mruknął coś w odpowiedzi, nie odrywając oczu od czytanej książki.
4169— Czy temperatura w siódmym pokoju nie spadła?
4170 4171— Więc jednak. Mam wrażenie, że zastrzyk był zbyt silny.
4172Doktor Kunoki odłożył książkę i spojrzał z uśmiechem na Brunickiego.
4173— Pan dziś jest zdenerwowany — powiedział łagodnie.
4174 4175— Pan lubi bardzo pana Winklera?
4176Ponieważ profesor nie odpowiedział, Japończyk dodał:
4177— Nie dziwię się. W tym człowieku jest wprost imponująca siła witalna.
4178— Myli się doktor, ja go nie lubię. Ja… nie potrzebuję jego emanacji witalnych. Zresztą, to jest zbyt skomplikowane.
4179Kunoki dyskretnie zamilkł. Lecz Brunicki sam odezwał się po chwili:
4180 4181— Czy tylko — zmienił kierunek rozmowy Kunoki — czy tylko tak w kilka dni po jego procesie bezpieczne jest powierzanie mu tej sprawy? Mogą go śledzić.
4182— Wątpię — wzruszył ramionami Brunicki — zresztą on sam zadecyduje.
4183Wyjrzał przez okno właśnie w chwili, gdy przed bramę zajeżdżała taksówka. Wysiadł z niej Drucki.
4184Po chwili był już w hallu i mocno potrząsając ręką profesora, śmiał się.
4185— Widzisz, Karolu, diabli mnie w żaden sposób nie chcą wziąć! Witam doktora. Jakże tam pańskie… króliki?
4186 4187— A ta mała, za którą będę wysłany do piekła?
4188— Może pan być o nią spokojny. Polubiła powieści o Murzynach.
4189— Dlaczego, do pioruna, o Murzynach? — zdziwił się Drucki.
4190Kunoki spojrzał pytająco na Brunickiego i potwierdził:
4191— Jeżeli się nie mylimy, ma ona zamiar urodzić małego Murzynka lub w najgorszym wypadku Mulata.
4192— Przecież ten jej amant nie był Murzynem?!
4193— Właśnie, ale to tym lepiej. Robimy pierwszy eksperyment na pigmentację. Za to więc gwarantować nie możemy. Pewne jest tylko, że będzie to syn, według wszelkiego prawdopodobieństwa zdrowy i niezwykle silny, który z wiekiem dojdzie do olbrzymiego wzrostu i odznaczać się będzie talentem muzycznym.
4194Drucki patrzał nań podejrzliwie.
4195— Kpi doktor ze mnie? — zwrócił się do profesora.
4196— Nie — zaprzeczył Brunicki — doktor jest optymistą.
4197— No więc jakim sposobem? Na jakiej zasadzie można to przepowiedzieć?
4198— O, to nie ma nic wspólnego z proroctwami — uśmiechnął się Japończyk — po prostu chodzi o osiągnięcie zamierzonego efektu przez odpowiednie oddziaływanie na organizm i na psychikę matki…
4199 4200— Dajmy temu spokój. Nie lubię mówić o rozpoczętych badaniach.
4201 4202— Nie. Obawa niepoważnego potraktowania ze strony…
4203— Laika? — podpowiedział Drucki.
4204— Laika, czy specjalisty, to wszystko jedno. Zapewniam cię że z Kolumba, odpływającego na Zachód celem odszukania bliższej drogi na Wschód, śmiali się zarówno laicy, jak fachowi marynarze. Zaś doktor Kunoki taki jest znużony moim wyłącznie towarzystwem, że zapomina o przysłowiowej japońskiej powściągliwości.
4205— To odziedziczyłem po matce — zaśmiał się Kunoki i spojrzał na zegarek. — Już chyba czas zdjąć bandaże?
4206— Chyba — potwierdził profesor, rzuciwszy okiem na własny — niech pan tylko nie zapomina o masażu.
4207— Czy to tę moją nieboraczkę tak maltretujecie?
4208— Nie — zaprzeczył Japończyk — pańska ma gruczoł tarczycowy wybornie rozwinięty w przednim płacie, a tu właśnie…
4209— To gaduła! — ze zgrozą zawołał Brunicki i doktor, rozłożywszy komicznym gestem ręce, wyszedł, nie dokończywszy zdania.
4210— No?… — zapytał Drucki po chwili milczenia.
4211— Telefonowałem do ciebie z dwóch powodów — zaczął profesor — po pierwsze chciałem ci powinszować szczęśliwego wybrnięcia z procesu.
4212— Musiałem wybrnąć, bo byłem niewinny.
4213— Jeżeli chodzi o morfinę, tak.
4214 4215Profesor bębnił palcami po poręczy fotelu i przyglądał się Druckiemu uważnie.
4216— Chodzi — wycedził — o deflorację, popełnioną przez Bohdana Druckiego na osobie pensjonarki Marii Alicji Żerańskiej.
4217Drucki zaczerwienił się. Przyszło mu na myśl, że przecież Brunicki nie może wiedzieć! Wzruszył więc ramionami.
4218— Mój Karolu, nikt mnie nie mógł poznać, od tego czasu tyle lat minęło.
4219— Owszem — nie spuszczał zeń oczu Brunicki — nikt. Nikt z wyjątkiem Marii Alicji z Żerańskich, obecnej prokuratorki Alicji Horn.
4220Pewien był kolosalnego efektu i nie zawiódł się. Drucki zbladł. Skąd, jaką drogą profesor mógł dojść do tego odkrycia? Jakie z niego zechce wyciągnąć konsekwencje? Wpił wzrok w nieruchome oczy Brunickiego.
4221Rozdział 16
4222Drucki ważył w myśli ciężar sytuacji. Jeżeli profesor Brunicki w jakikolwiek sposób zechce wyzyskać przeszłość, trzeba przede wszystkim ostrzec Alicję, no i działać…
4223— Więc jej nie poznałeś? — cicho zaśmiał się profesor. — Błogosław swój los, że i ona cię nie poznała. A mówię ci: prokurator Alicja Horn, twoja oskarżycielka, jest tą samą dziewczyną, przez którą złamałeś sobie życie i karierę.
4224— Zdumiewające! Jak do tego doszedłeś?
4225— Mniejsza o to. Zbieg okoliczności. Chciałem cię nawet ostrzec przed procesem, ale zaniechałem tego w obawie o stan twoich nerwów. Sądzę, że byłbyś mniej spokojny podczas rozprawy, gdybyś wiedział, kto cię oskarża?
4226— Przypuszczam — bąknął Drucki i pomyślał, że skoro Brunicki wiedział dawniej wszystko i nie ostrzegał go, musiał w tym mieć jakiś cel.
4227— Dziwne, prawda? — pytał profesor.
4228— Bardzo dziwne. Niesłychanie dziwne… No, ale teraz to już rzecz obojętna… Skoro nie poznała mnie na rozprawie… Pewno nigdy w życiu więcej jej nie zobaczę.
4229— Więc nie przychodzi już do „Argentyny”?
4230 4231— W każdym razie, Bohdanie, miej się na baczności.
4232 4233— Chyba tobie nie zależy specjalnie na moim bezpieczeństwie?
4234— Zależy, i to jest druga sprawa.
4235 4236— Przed tygodniem jedna z moich pacjentek…
4237— Czyli jedna z twoich królików?
4238