Opowiadanie ciotki Magdaleny wstrząsnęło mną do głębi. Jak bardzo taki jeden moment szczerych zwierzeń zmienić może nasze wyobrażenie o jakimś człowieku! Dotychczas uważałam ją za nudną i zupełnie nieinteresującą istotę, pozbawioną cienia życia indywidualnego. Ot, stara panna, której nikt nie chciał, która osiwiała, nie znalazłszy takiego mężczyzny, który bodaj z litości zająłby się nią.
Wydawało mi się to trochę dziwne z tego powodu, że fotografie ciotki Magdaleny niedwuznacznie świadczyły o urodzie, w każdym razie nieprzeciętnej. Jej brak powodzenia i staropanieństwo tłumaczyłam sobie tym usposobieniem, które na co dzień stawało się dla otoczenia męczące. Sądziłam, że adoratorzy musieli od niej uciekać, gdy ją tylko bliżej poznali.
Czyż mogłam przypuszczać, że to ona odsuwała się od nich? Że to ona unikała mężczyzn, pielęgnując w sobie tę chorą i niedorzeczną miłość do jakiegoś wykolejeńca. Miłość niespełnioną, dziwną i ponurą. Nie powiem, bym po wyznaniach ciotki nabrała do niej większej sympatii. Raczej przeciwnie. A to z tego względu, że sama poczułam się wobec niej jakąś płytszą i mniej wartościową kobietą. Wiem, że to uczucie jest bezzasadne, że minie mi z czasem. Nie zmienia to wszakże postaci rzeczy: patrząc na nią, zmuszam się do hamowania swych zbyt arbitralnych może, zbyt nonszalanckich wypowiedzi.