Po tajemniczym chodzę sadzie,
gdzie z drzew spadają srebrne puchy,
gdzie śród mirtowych gajów błądzą
samotne, jasne duchy…
W jakimś marzeniu i słodyczy
przez pełne kwiatów stąpam grzędy,
i nie wiem, ile razy nocą
przeszedłem już tamtędy…
Nade mną gwiazdy złote płoną
i srebrnolicy księżyc świeci;
czasem mistyczny mi nad głową
z szelestem ptak przeleci…
A potem cisza, wielka cisza,
że serca swego słyszę tętno,
aż gdzieś śród mirtów pieśń zadzwonią
słowiki przenamiętną…
I wtenczas z gąszczy się wyłania
świetlista postać w blasku cała
i ku mnie idzie roztęskniona
powiewna, cicha, biała…
I w swe ramiona mnie zamyka,
jak w nieuchwytne dwie obręcze,
a na jej rozkaz w duszy mojej
cudowne wstają tęcze…
Ich łuki łączą siedmiobarwne
moją samotną jaźń z wszechświatem,
i wtedy w przestrzeń bezgraniczną
marzeniem mknę skrzydlatem…
I tak mi dobrze, cicho, słodko
w objęciach mojej wizji sennej,
która unosi mnie wraz z sobą
w kraj jasny i promienny…