Wolne Lektury potrzebują pomocy...


Potrzebujemy Twojej pomocy!

Na stałe wspiera nas 391 czytelników i czytelniczek.

Niestety, minimalną stabilność działania uzyskamy dopiero przy 1000 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?

Tak, dorzucę się do Wolnych Lektur!
Tym razem nie pomogę, przechodzę prosto do biblioteki
Ufunduj e-książki dla dzieciaków

Lektury szkolne za darmo dla każdego dzieciaka? To możliwe dzięki wsparciu darczyńców takich jak Ty! Kliknij i dorzuć się >>>

x
  1. Ambicja: 1
  2. Antysemityzm: 1
  3. Bóg: 1
  4. Bunt: 1
  5. Ciemność: 1
  6. Cierpienie: 1
  7. Cisza: 1
  8. Cud: 1
  9. Czyn: 1 2
  10. Dobro: 1 2
  11. Dom: 1
  12. Dziecko: 1
  13. Gospodyni: 1
  14. Gość: 1
  15. Gra: 1
  16. Honor: 1
  17. Idealista: 1 2 3 4
  18. Interes: 1
  19. Katastrofa: 1
  20. Kobieta: 1 2 3 4 5 6 7
  21. Kondycja ludzka: 1
  22. Koń: 1
  23. Ksiądz: 1 2 3 4 5 6
  24. Lud: 1
  25. Melancholia: 1
  26. Mężczyzna: 1
  27. Milczenie: 1
  28. Miłość: 1 2
  29. Morze: 1
  30. Muzyka: 1
  31. Natura: 1 2
  32. Noc: 1 2
  33. Nuda: 1
  34. Patriota: 1
  35. Podstęp: 1
  36. Praca: 1 2
  37. Prawo: 1
  38. Przemoc: 1 2
  39. Przyjaźń: 1
  40. Przywódca: 1 2
  41. Pycha: 1 2
  42. Rewolucja: 1 2
  43. Robotnik: 1 2
  44. Rozpacz: 1
  45. Ruiny: 1
  46. Salon: 1
  47. Serce: 1
  48. Słowo: 1 2 3
  49. Strach: 1
  50. Strój: 1 2 3
  51. Szaleniec: 1
  52. Śmierć: 1 2 3 4 5
  53. Święto: 1 2
  54. Świt: 1
  55. Taniec: 1
  56. Tchórzostwo: 1
  57. Ucieczka: 1
  58. Uroda: 1
  59. Walka: 1
  60. Wieś: 1 2 3
  61. Władza: 1 2 3 4
  62. Wspomnienia: 1
  63. Wyrzuty sumienia: 1
  64. Wyspa: 1
  65. Zdrada: 1 2
  66. Żołnierz: 1 2 3 4

Poprawiono błędy źródła: obejmowła > obejmowała; Karlos > Carlos; dziewiczach > dziewiczych; swemu zniechęcaniu > swemu zniechęceniu; uczciwą > uczuciową; Garibaldidgo > Garibaldiego; Motnera > Montera; najzupełnej > najzupełniej; poniniżających > poniżających; Ce pero > lepero; natomniast > natomiast; wykrzyknąła > wykrzyknęła; jeszcza > jeszcze; szczodrobliliwości > szczodrobliwości; histotorycznych > historycznych; główego > głównego; wydalania się miasta > wydalania się z miasta; katdery > katedry; dawnego pokoju > dawnego pokroju; Niepopobna > Niepodobna; maryrza > marynarza; Słyszałem [kwestia kobieca] > Słyszałam; admistrador > administrador; wyrazam > wyrazem; Baptisty > Battisty; Uzupełniono brakujący nagłówek rozdziału VIII w części drugiej.

Uwspółcześnienia:

* pisownia łączna i rozdzielna, np.: z za > zza; wkońcu > w końcu; poprostu > po prostu;

* pisownia wielką i małą literą, np.: murzyn > Murzyn; mulat > Mulat;

* pisownia joty, np.: historja > historia; miljon > milion; patrjota > patriota;

* pisownia skrótów: p. t. > pt.; i t. d. > itd.;

* fleksja, w tym również jej zapis: tem > tym; wszystkiem > wszystkim; swemi > swymi; kolonij > kolonii; teoryj > teorii; dokumenta > dokumenty; Charles'a (imię ang.) > Charlesa; Smithie > Smisie; Sulaca > Sulaco (ndm);

* inne zmiany ortograficzne oraz drobne zmiany leksykalne i fleksyjne, np.: z przed > sprzed; z poza > spoza; bronzowy > brązowy; frendzle > frędzle; chróst > chrust; brózda > bruzda; stronnica > stronica; szklanny > szklany; siedm > siedem; ośm > osiem; nieuskromiony > nieposkromiony; kukurudza > kukurydza; ponurzony > zanurzony; sadowił się sztywnie > sadowił się sztywno; Urząd Cłowy > Urząd Celny; Rzeczpospolita (Costaguany) > Republika; Ameryka latyńska > Ameryka Łacińska;

* pisownia i typografia wyrazów dawniej obcych, a obecnie obcego pochodzenia, np.: schooner > szkuner; machetes > maczety; breechesy > bryczesy; kondotjer > kondotier;

Zmieniono składnię większości zdań z orzecznikiem przymiotnikowym w narzędniku, np.: czuję się zobowiązanym > czuję się zobowiązany. W części miejsc zmieniono szyk na bardziej obecnie naturalny. Zmieniono tłumaczenie w miejscach szczególnie trudnych dla współczesnego odbiorcy lub przełożonych błędnie (np.: nie doznając osobliwszego zajęcia dla zbrodni (oryg. crime, tu: o kradzieży) > nie żywiąc większego zainteresowania przestępstwem; oswojeni (tame) Indianie > obłaskawieni Indianie; odjeżdżam naprawdę w poszukiwaniu dobra (I was really going away for good) > odjeżdżam naprawdę na dobre). Dokonano zmian leksykalnych w przypadku wyrazów, które wyszły z codziennego użycia i znacząco odbiegają od języka użytego w przekładach innych dzieł autora (np. atoli > jednak, jeno > tylko, przewozowiec > lichtuga).

Uwspółcześniono interpunkcję, zapis dialogów, a także monologów wewnętrznych.

Wyróżnione w źródle kursywą obce nazwy własne zapisano odmianą prostą pisma.

Joseph ConradNostromoOpowieść z wybrzeżatłum. Stanisław Wyrzykowski

Tak chmurne niebo nie wyjaśnia się bez burzy[1]

Shakespeare

Przedmowa autora

1

Żadnej z moich dłuższych powieści, które powstały po ogłoszeniu zbioru nowel pt. Tajfun, nie przemyślałem tak troskliwie, jak właśnie Nostroma.

2

Nie zamierzam przez to powiedzieć, jakobym wówczas uświadomił sobie jakąkolwiek zmianę czy to w mojej umysłowości, czy też w mym stosunku do zadań twórczego życia. Jakoż być może, iż nie było innej zmiany prócz tej tajemniczej, niedocieczonej rzeczy, która nie ma nic wspólnego z teoriami sztuki, a polega na subtelnej zmianie w istocie natchnienia; zjawisko, za które żadną miarą niepodobna czynić mnie odpowiedzialnym. Co jednak dało mi poniekąd do myślenia, to wrażenie, jakiego doznałem po ukończeniu ostatniej opowieści ze zbioru Tajfun: zdawało się mi mianowicie, iż nie ma już o czym pisać na tym świecie.

3

To z dziwnego jakiegoś zaprzeczenia poczęte, lecz niepokojące przywidzenie nie trwało zbyt długo. Podobnie jak to miało miejsce z wieloma moimi dłuższymi powieściami, pierwszy pomysł Nostroma zaświtał mi wkrótce pod postacią luźnej anegdoty, pozbawionej zupełnie wyrazistszych szczegółów.

4

Było to w 1875 lub 1876 roku, za czasów mojej wczesnej młodości, kiedy w Indiach Zachodnich[2], a raczej w Zatoce Meksykańskiej bywałem nieczęsto, krótko i przelotnie. Słyszałem tam opowiadanie o jakimś człowieku, którego podejrzewano, iż podczas zaburzeń rewolucyjnych miał sam jeden skraść statek pełen srebra, gdzieś na wybrzeżach Tierra Firme[3].

5

Na dnie tej opowieści krył się jakiś niezwykły rys. Ale nie słyszałem szczegółów, a nie żywiąc większego zainteresowania przestępstwem jako takim, nie zdobyłem się, by ją zachować w pamięci. Zapomniałem też o niej i dopiero w jakieś dwadzieścia sześć czy siedem lat później zetknąłem się znów z nią w nędznej książczynie, znalezionej przypadkiem w podrzędnej księgarni. Był to życiorys pewnego marynarza amerykańskiego, napisany przez niego przy pomocy jakiegoś dziennikarza. Marynarz ów podczas swych wędrówek pracował przez kilka miesięcy na pokładzie szkunera, którego panem i właścicielem był właśnie złodziej, majaczący we wspomnieniach mej wczesnej młodości. Nie wątpiłem o tym, gdyż niepodobna pomyśleć, żeby dwa takie szczególne zdarzenia mogły zajść w tej samej części świata i żeby na domiar oba pozostawały w związku z rewolucją południowoamerykańską.

6

Drab ten zdołał zatem skraść statek ze srebrem, i to, jak się zdaje, tylko dzięki ślepemu zaufaniu swych przełożonych, którzy musieli być nader nieszczególnymi znawcami charakterów ludzkich. W opowiadaniu marynarza przedstawia się on jako nieposkromiony łotr, nikczemny oszust, głupkowaty, dziki, ponury, o niepokaźnym wyglądzie, zgoła niewart wielkości, którą sposobność dała mu w ręce. Ciekawe jest to, iż podobno przechwalał się otwarcie.

7

Powiadał nieraz:

8

— Ludzie myślą, że dorobiłem się pieniędzy na tym moim szkunerze. Ale tak nie jest. Nie dbam o niego. Od czasu do czasu jadę sobie hen i przywożę sztabę srebra. Trzeba bogacić się powoli, nieprawdaż?

9

Wspomniany jest jeszcze inny zajmujący rys tego człowieka. Pewnego razu, gdy się posprzeczali, marynarz pogroził mu:

10

— A kto mi zabroni powtórzyć na lądzie to wszystko, co słyszałem od pana o tym srebrze?

11

Cyniczny drab bynajmniej tą groźbą się nie zaniepokoił. Zaśmiał się tylko:

12

— Jesteś głupi! Spróbuj tylko powiedzieć o mnie coś podobnego na lądzie, a żgnę cię nożem w plecy. Tam, w porcie, wszyscy mężczyźni, wszystkie kobiety i dzieci są moimi przyjaciółmi. A kto mi dowiedzie, że statek nie zatonął? Nie pokazałem ci, gdzie jest ukryte to srebro. Nieprawdaż? Nie wiesz nic. A gdybym kłamał, to co?

13

Ostatecznie marynarz, nabrawszy odrazy do plugawej nikczemności tego zatwardziałego złodzieja, zbiegł ze szkunera. Cały ten epizod zajmuje jakieś trzy strony w jego autobiografii. Cóż o nich można powiedzieć? A jednak, kiedym je przejrzał, zastanawiające potwierdzenie kilku przypadkowych słów, zasłyszanych we wczesnej młodości, wywołało wspomnienie tych odległych czasów, kiedy wszystko było takie świeże, takie nieoczekiwane, takie zapamiętałe i takie ciekawe: skrawki obcych lądów w migotaniu gwiazd, cienie padające od wzgórz słonecznych, namiętności ludzkie w pomrokach, na wpół zapomniane, gawędy, zamierzchłe dawno twarze… A może, a może byłoby jeszcze o czym pisać na tym świecie. Jednak zrazu nie dostrzegałem niczego w tej skąpej opowieści. Jakiś łotr przywłaszcza sobie znaczną część cennego dobytku — tak powiadają ludzie. Jest to prawdą lub nieprawdą; to pewne, iż samo w sobie nie posiada żadnej wartości. Nie miałem ochoty wynajdywać okoliczności towarzyszących temu sprzeniewierzeniu, gdyż moje uzdolnienia nie podążały tym torem i gra nie wydawała się mi warta świeczki. Dopiero kiedym zaczął rozmyślać, iż zaborca tego skarbu niekoniecznie być musiał zakamieniałym przestępcą, że mógł być nawet człowiekiem z charakterem, działaczem, a bodaj nawet ofiarą w zmiennych kolejach rewolucji — dopiero wówczas miałem pierwszą wizję mrocznej krainy, która miała się stać prowincją Sulaco; jej strzelista, widmowa Sierra[4] i zanurzone w oparach Campo[5] są niemymi świadkami wypadków wynikających z namiętności ludzi, krótkowzrocznych zarówno w dobrym, jak w złym.

14

Oto najszczersza prawda, jak przedstawiały się ciemne zawiązki książki zatytułowanej Nostromo. Od tej chwili doznawałem wrażenia, iż mogła już powstać. Jednak wciąż ociągałem się jeszcze, jak gdyby ostrzegany instynktem samozachowawczym przed daleką i uciążliwą podróżą do kraju pełnego wichrzeń i zaburzeń rewolucyjnych. Lecz trzeba było przystąpić do dzieła.

15

Praca nad nim zajęła mi większość 1903 i 1904 roku. Przerywały ją niejednokrotnie wznawiające się wątpliwości, czy nie zatracę się w coraz to rozleglejszych perspektywach, które otwierały się przede mną w miarę dokładniejszej znajomości tego kraju. Nieraz też, kiedy myśli moje popadały w zastój nad zagmatwanymi sprawami tej republiki, brała mnie chętka, obrazowo mówiąc, spakować manatki, wyjechać z Sulaco dla zmiany klimatu i napisać kilka kartek Zwierciadła morza. Ale na ogół, jak już powiedziałem, pobyt mój na lądzie słynnej z gościnności Ameryki Łacińskiej trwał około dwu lat. Po powrocie (posługując się z lekka stylem kapitana Guliwera) zastałem mą rodzinę w zdrowiu i pomyślności; moja żona była bardzo zadowolona, że ten kłopot już się skończył, a nasz malec urósł znacznie podczas mej nieobecności.

16

Głównym mym źródłem do dziejów Costaguany była bezstronna i wymowna Historia pięćdziesięciu lat nierządu, której autorem był mój czcigodny przyjaciel, nieżyjący już don José Avellanos, minister pełnomocny przy dworze angielskim, hiszpańskim itd. Dzieło to nigdy nie pojawiło się w druku — czytelnik dowie się dlaczego — toteż jestem jedyną osobą na świecie, która zna jego treść. Wczytywałem się w nie całymi godzinami z wytężoną uwagą i mam nadzieję, że moja ścisłość zdobędzie sobie zaufanie. Zarówno ze względu na siebie, jak dla uspokojenia obaw przezornych czytelników, uważam za konieczne zaznaczyć, iż nieliczne wzmianki historyczne nigdy nie mają na celu popisywania się moją jedyną umiejętnością, lecz że każda z nich pozostaje w ścisłym związku z tym, co się dzieje, bądź to rzucając światło na istotę wypadków bieżących, bądź też wpływając bezpośrednio na los osób przeze mnie opisywanych.

17

Jeżeli zaś chodzi o ich własne dzieje, to dokładałem starań, by je uwydatnić. Arystokrację i lud, mężczyzn i kobiety, Latynosów i Anglosasów, bandytę i polityka kreśliłem ręką tak chłodną, jak tylko to było możliwe w rozterce i wrzeniu mych własnych, sprzecznych uczuć. Poza wszystkim jest to zresztą historia ich zatargów. Trzeba było czytelnikowi wyłuszczyć, o ile zasługiwali oni na uwagę zarówno przez swe czyny, jak przez skryte dążenia swych serc, objawione wśród gorzkich konieczności epoki. Wyznaję, iż dla mnie był to okres niewzruszonych przyjaźni i niezapomnianej gościnności. Z wdzięcznością wspominam tu panią Gould, „najznakomitszą damę w Sulaco”, którą spokojnie można powierzyć tajonej czułości doktora Monyghama i Charlesa Goulda; ten zaś idealistyczny twórca interesów materialnych niechaj pozostanie w swej kopalni — z której na tym świecie nie ma dlań wyjścia.

18

O Nostromie, tym drugim przedstawicielu sprzeczności rasowych i społecznych, również opętanym przez srebro z kopalni San Tomé, czuję się zobowiązany powiedzieć nieco więcej.

19

Nie wahałem się uczynić główną postacią Włocha. Najpierw dlatego, że jest to najzupełniej wiarygodne; Włosi roili się wówczas w Zachodniej Prowincji, jak o tym każdy, kto zechce dalej czytać, może się łatwo przekonać. Po wtóre, nie było nikogo, kto by mógł równie godnie stanąć obok Giorgia Violi, „Garibaldina”, tego idealisty dawniejszych, humanitarnych rewolucji. Potrzebny mi był człowiek z ludu, możliwie wolny od uprzedzeń klasowych i utartych sposobów myślenia. Powody moje były natury artystycznej, a nie moralnej. Gdyby był Anglosasem, byłby dążył do działalności w zakresie polityki miejscowej. Nie czuje potrzeby wyniesienia się nad tłumy. Poprzestaje na poczuciu, że jest potęgą — wśród ludu.

20

Główny jednak powód, dla którego Nostromo jest tym, czym jest, pochodzi stąd, iż pomysł jego podsunął mi jeszcze za czasów mej młodości pewien marynarz z Morza Śródziemnego. Ci, którzy czytali niektóre moje powieści, odgadną od razu, o co chodzi, gdy powiem, iż Dominik, padrone[6] „Tremolina”, mógłby w pewnych okolicznościach stać się Nostromem. To pewne, iż Dominik byłby rozumiał tego młodzieńca znakomicie — nie szczędząc mu zresztą pogardy. Obaj byliśmy wmieszani w pewną, niedorzeczną zresztą przygodę, lecz o niedorzeczność tu nie chodzi. Nie bez rzetelnego zadowolenia myślę o tym, iż za moich bardzo młodych lat musiało być we mnie coś, co było godne, żeby powodować na poły cierpką wiernością i na poły ironicznym oddaniem tego człowieka. Wiele z przemówień Nostroma słyszałem po raz pierwszy w głosie Dominika. Dzierżąc trzonek wiosła w garści i spod mniszego kaptura, ocieniającego jego twarz, wodząc nieulęknionym okiem po widnokręgu, zwykł był zaczynać wykłady swej okrutnej mądrości od słów: „Vous autres gentilhommes[7], a brzmiały one tak zjadliwie, iż po dziś dzień szemrzą mi w uszach. Podobnie jak Nostromo! Wy, hombres finos[8]! Nader podobnie jak Nostromo. Ale Korsykanin Dominik miał niejaką dumę rodową, od której Nostromo jest wolny, gdyż pochodzenie Nostroma wywodzić należy ze znacznie odleglejszych czasów. To człowiek, który dźwiga brzemię niezliczonych pokoleń minionych i nie ma powinowactw, żeby chełpić się nimi… Podobnie jak lud.

21

W mocnym chwycie, jakim przylgnął do odziedziczonej ziemi, w swej nierozwadze i wspaniałomyślności, w rozrzutności, z jaką marnotrawi swe dary, w swej męskiej próżności, w niejasnym poczuciu swej wielkości, wreszcie w swej wiernej tkliwości dla tego, co rozpacza i jest rozpaczliwe w swych popędach — jest on człowiekiem z ludu, jego własną, niezawistną siłą, która gardzi władzą, ale włada od wewnątrz. Po latach, kiedy staje się z wiekiem słynnym kapitanem Fidanzą i zagnieżdża się w kraju, kiedy załatwiając swe liczne sprawy, chodzi po zmodernizowanych ulicach Sulaco, ścigany spojrzeniami pełnymi szacunku, kiedy zachodzi do wdowy po cargadorze[9], uczęszcza do Loży i z niewzruszonym spokojem przysłuchuje się na wiecu przemówieniom anarchistycznym — zagadkowy orędownik nowego ruchu rewolucyjnego, bogaty, godny towarzysz Fidanza, który w duszy kryje poczucie swego upadku moralnego, pozostaje w swej istocie nadal człowiekiem z ludu. W pomieszaniu miłości i wzgardy życia, w obłędnym przeświadczeniu, iż go oszukano, że umiera oszukany, nie wiadomo przez co czy przez kogo, jest on do ostatka przedstawicielem ludu, jego bezsprzecznie wielkim człowiekiem — który ma zresztą poza tym swe osobiste dzieje.

22

Pragnąłbym nadmienić jeszcze o jednej postaci z tych burzliwych czasów, mianowicie o Antonii Avellanos, „pięknej Antonii”. Nie śmiem twierdzić, że jest typową przedstawicielką dziewcząt Ameryki Łacińskiej. Ale tak mi się przedstawia. Aczkolwiek zawsze nieco w cieniu, zawsze u boku swego ojca (mojego czcigodnego przyjaciela), jest ona mimo to — jak sądzę — dość wyrazista, by uprzystępnić dalsze moje słowa. Ze wszystkich ludzi, którzy widzieli wraz ze mną narodziny Zachodniej Republiki, ona jedyna pozostawiła w mej pamięci obraz ciągłości życia. Arystokratka, Antonia, i człowiek z ludu, Nostromo, są mistrzami nowej ery, istotnymi twórcami nowego państwa; on dzięki swemu legendarnemu i zuchwałemu czynowi, ona, jako kobieta, po prostu dzięki swej swoistej potędze, gdyż tylko ona zdolna była rozniecić szczere uczucie w sercu nicponia.

23

Jeżeli kiedykolwiek mogłoby mnie jeszcze coś skłonić do ponownego pobytu w Sulaco (należałoby się śpieszyć, by zobaczyć zmiany, jakie tam zaszły), to tylko Antonia. A istotnym tej chęci powodem — bo i czemuż nie miałbym być szczery? — jest to, że wzorowałem ją na pierwszej mojej miłości. Byliśmy czeredą szkolnych wyrostków, nieodłącznymi towarzyszami jej dwu braci, i pamiętam, jak spoglądaliśmy na tę dziewczynę, która sama niedawno opuściła ławę szkolną, a już niosła sztandar wiary, pod którym wszyscy urodziliśmy się, lecz który tylko ona umiała dzierżyć wysoko z niezachwianą nadzieją! Być może, iż miała w swej duszy więcej żaru, a mniej spokoju od Antonii, lecz była nieprzejednanie czystą kapłanką patriotyzmu, bez najlżejszej zmazy ziemskości w swych myślach. Nie tylko ja jeden w niej się kochałem, ale ja byłem tym, który najczęściej słyszał od niej gorzkie wyrzuty z powodu swej lekkomyślności — nader podobnie jak biedny Decoud — i w którego najczęściej godziły ciosy jej surowej, nieodpartej zniewagi. Nie całkiem mnie rozumiała — ale mniejsza o to. Tego popołudnia, kiedy przyszedłem do niej jako skruszony, lecz zuchwały grzesznik, żeby pożegnać się raz na zawsze, otrzymałem uścisk dłoni, od którego drgnęło mi serce, i ujrzałem łzę, co wydarła mi westchnienie z piersi. Zmiękła w końcu, gdyż uświadomiła sobie nagle (ach, byliśmy jeszcze zupełnymi dziećmi!), że odjeżdżam naprawdę na dobre, że jadę bardzo daleko — tak daleko, jak do Sulaco, które, nieznane, skrywa się przed naszymi oczyma w pomroce Zatoki Placido.

24

Oto dlaczego tęsknię niekiedy, by znów zobaczyć „piękną Antonię” (a może raczej tę inną?), gdy kroczy w mrokach wielkiej katedry, odmawia krótką modlitwę nad grobem pierwszego i ostatniego kardynała-arcybiskupa Sulaco, przystaje zadumana w dziecięcej tkliwości przed pomnikiem don[10] Joségo Avellanosa i tęsknym, słodkim, ufnym spojrzeniem obrzuca pamiątkowy medalion Martina Decouda, po czym wychodzi spokojnie na słoneczną plaza[11], smukła, z niepokalaną skronią, istna świętość przeszłości, lekceważonej przez ludzi, co oczekują niecierpliwie zórz innych, nowych er, rozpętania dalszych rewolucji.

25

Lecz jest to najpłonniejszy z moich snów. Z chwilą, kiedy uleciało ostatnie tchnienie z piersi dostojnego capataza[12], człowieka z ludu, uwolnionego wreszcie od trosk miłości i bogactwa, zrozumiałem w zupełności, iż nie mam już nic do czynienia w Sulaco.

J. C.

Październik 1917

Część pierwsza. Srebro kopalni

Rozdział I

26

Za czasów panowania hiszpańskiego i przez wiele lat po nim, miasto Sulaco — bujna piękność ogrodów pomarańczowych świadczy o jego starożytności — nie miało większego znaczenia handlowego i było tylko przybrzeżnym portem, którego wcale znaczny handel miejscowy ograniczał się do skór bydlęcych i indyga. Głęboko się nurzające, ociężałe galeony zdobywców, które potrzebowały mocnego wiatru, by w ogóle ruszyć z miejsca, i nieruchomiały tam, gdzie okręt nowoczesny, zbudowany smuklejszym kształtem, mknie naprzód od samego trzepotania swych żagli, nie docierały do Sulaco z powodu przemożnych cisz panujących w jego olbrzymiej zatoce. Dostęp do niektórych portów na świecie bywa utrudniony przez zdradliwe skały podwodne i burzliwe wybrzeże. NaturaSulaco, obce pokuszeniom świata handlowego, zawdzięczało swą nietykalność uroczystej ciszy głębokich wód Golfo Placido[13], mieszcząc się jak gdyby w niezmierzonej, półkolistej i nienakrytej sklepieniem świątyni, co otwarta ku morzu, ma ściany z niebotycznych gór, obwieszonych posępnymi zasłonami obłoków.

27

Po jednej stronie tej wielkiej krzywizny, tuż na brzegu Republiki Costaguany, ostatni kraniec wybrzeża tworzy niepozorny przylądek zwany Punta Mala. Sam ten punkt lądu od środka zatoki jest zupełnie niewidoczny, natomiast trzon stromego wzgórza w głębi kreśli się nikłym cieniem na przestworzu niebieskim.

28

Po drugiej stronie coś, co wydaje się niby samotnym strzępem błękitnej mgły, pławi się lekko w przeźroczach widnokręgu. To półwysep Azuera, dziki zwał ostrych krzesanic[14] i kamienistych równi, przerżniętych pionowymi wąwozami. Sięga on daleko w morze niby srogi łeb kamienny, który wyciąga się z przyodzianego zielenią wybrzeża na cienkiej, piaszczystej szyi, pokrytej gęstwą ciernistych zarośli. Zupełnie pozbawiony wody, gdyż opady deszczowe ściekają od razu ze wszech stron do morza, nie ma podobno nawet tyle ziemi, żeby wyżywić bodaj jedno źdźbło trawy, jak gdyby go poraziła jakaś klątwa. Biedacy, którym mętny instynkt pociechy każe kojarzyć zło z bogactwem, utrzymują, iż jest jałowy, gdyż kryje w sobie zaklęte skarby. Pospólstwo okoliczne, peonowie[15] z estancji[16], vaqueros[17] z równin nadmorskich, obłaskawieni Indianie, którzy idą z daleka, by przynieść na targ wiązkę trzciny cukrowej lub koszyk kukurydzy, niewart trzech groszy, są przeświadczeni, iż stosy lśniącego złota leżą w mrokach przepaścistych otchłani, brużdżących kamieniste płaszczyzny Azuery. Podanie utrzymuje, iż w prastarych czasach zginęło tam wielu zuchwalców, którzy się wybierali na poszukiwanie tych skarbów. Krążą również pogłoski, że już za pamięci ludzkiej dwu wędrownych marynarzy — ponoć Americanos[18], lecz na pewno gringos[19] w swoim rodzaju — namówiło pewnego szulera, złajdaczonego mozo[20] i ukradli we trójkę osła, który miał dźwigać dla nich wiązkę suchego chrustu, bukłak z wodą i zapas żywności na parę dni. Tak zaopatrzeni, z rewolwerami u pasa, wyruszyli, by maczetami utorować sobie drogę wśród ciernistych zarośli pokrywających przesmyk półwyspu.

29

Następnego wieczora pionowy słup dymu (który mógł pochodzić tylko z ich ogniska) po raz pierwszy za pamięci ludzkiej zamajaczył nikłą smugą na tle nieba, ponad ostrą jak brzytwa krzesanicą kamiennej głowy. Załoga przybrzeżnego szkunera, który stał o trzy mile od brzegu, patrzyła ze zdumieniem na to zjawisko aż do nastania ciemności. Pewien rybak murzyński, mieszkający w ustronnej chacie wznoszącej się opodal nad małą zatoczką, widział, jak wybierali się w drogę, i zwracał bacznie uwagę, czy nie dojrzy jakiegoś znaku. Przywołał żonę, właśnie gdy słońce już zachodziło. Śledzili oboje osobliwego zwiastuna z zazdrością, niedowierzaniem i grozą. Ale bezbożni awanturnicy nie dali już odtąd żadnego znaku. Nikt potem nie widział ani marynarzy, ani Indianina, ani ukradzionego kłapoucha. Za duszę mozo, który pochodził z Sulaco, kazała jego żona odprawić kilka mszy; biednemu czworonogowi, jako że był bez grzechu, pozwolono prawdopodobnie zginąć własną śmiercią; ale co do dwóch gringos, którzy są żywymi widmami, utarło się przeświadczenie, iż po dziś dzień przebywają wśród głazów pod złowrogim zaklęciem swego szczęsnego losu. Ich dusze nie mogą opuścić swych ciał, dzierżących straż nad odkrytym skarbem. Są teraz bogaci, ale łakną i pragną — osobliwa teoria o zawziętych duchach gringos, pokutujących w zetlałych i wynędzniałych zewłokach upartych niedowiarków, podczas gdy chrześcijanin wyrzekłby się wszystkiego i byłby zbawiony.

30

Tacy to są ci legendarni mieszkańcy Azuery, strzegący jej zaklętych skarbów. Cień na niebie po jednej stronie wraz z krągłym strzępem błękitnych wyziewów plamiących świetlisty rąbek widnokręgu po drugiej — oto dwa najskrajniejsze punkty zakola, które nosi nazwę Golfo Placido, gdyż jeszcze się nie zdarzyło, aby mocny wicher dął nad jego wodami.

31

Minąwszy wyobrażoną linię przeprowadzoną od Punta Mala do Azuery, okręty płynące z Europy zwracają się ku Sulaco, wolne naraz od ostrych podmuchów oceanicznych. Dostają się w moc płochych powiewów, które igrają z nimi nieraz przez trzydzieści godzin na tej przestrzeni. Przed nimi ogrom spokojnej zatoki wypełniają przez znaczniejszą część roku wielkie kłęby nieruchomych i mętnych obłoków. Zdarzają się jednak czasem jasne poranki, a wówczas inny cień pada na rozpostarte tonie. Brzask świta za spiętrzoną, szczerbatą ścianą Kordylierów[21], tworząc wyrazistą wizję ciemnych turni, których strome zbocza wystrzeliwują z wyniosłego podścieliska borów, sięgających aż po sam skraj wybrzeża. Wśród nich biały szczyt Higueroty dźwiga się majestatycznie w bezmiar błękitu. Nagie zwały olbrzymich skał nakrapiają nikłymi, czarnymi plamkami śnieżną biel jej kopuły.

32

NaturaPóźniej, gdy południowe słońce rozproszy z zatoki cienie górskie, z niżej położonych dolin zaczynają wypełzać chmury. Oblekają w posępne łachmany obnażone urwiska krzesanic, wznoszących się nad lesistymi upłazami[22], przysłaniają szczyty, kłębią się zwichrzonymi pasmami wśród śniegów Higueroty. Kordyliery pierzchają z oczu, jak gdyby się roztapiały w wielkich ławicach szarych i czarnych wyziewów, które staczają się ku morzu i zanikają doszczętnie w przejrzystym powietrzu pod płomienistym tchnieniem dnia. Niknący kraniec mgławicy wciąż posuwa się naprzód, ale rzadko dosięga środka zatoki. Marynarze powiadają, że pożera ją słońce. Bywa niekiedy, iż posępna żagiew piorunowa błyśnie z łona obłoków, przebiegnie po zatoce, ujdzie na pełne morze za Azuerą, rozpali się tam nagle płomieniem i załomocze niby jakiś złowrogi, napowietrzny okręt korsarski, przyległszy na widnokręgu i ogarnąwszy morze.

33

NocNocą opary podnoszą się ku niebu, pogrążając cały przestwór spokojnej zatoki w nieprzeniknionych ciemnościach. Tu i ówdzie słychać, jak szmer rzęsistego deszczu wszczyna się i nagle ustaje. Te mgliste noce są przysłowiowe dla marynarzy wzdłuż całego zachodniego wybrzeża wielkiego lądu. Niebo, ziemia i morze nikną bez śladu, gdy Placido — jak zwykli powiadać — ułoży się do snu pod swym czarnym poncho[23]. Nieliczne gwiazdy, widniejące od strony morza, poniżej chmurnego sklepienia, migocą blado, niby w czeluści czarnej jaskini. Płynący niewidzialnie wśród jej bezmiaru okręt drży pod stopami, a jego żagle szeleszczą w ciemności nad głową. Sam Bóg nie dojrzy — dodają, bluźniąc zgryźliwie — co tam czyni ręka ludzka i można by bezkarnie samego diabła wezwać na pomoc, gdyby nawet jego złość nie traciła swej mocy w tym głuchym mroku.

34

Brzegi zatoki są wszędzie strome. WyspaTrzy niezamieszkane wysepki, zanurzone w powodzi słonecznej tuż poza obrębem mglistej opony[24], a położone naprzeciw ujścia portu w Sulaco, noszą miano Izabel.

35

Jest Wielka Izabela i całkiem okrągła Mała Izabela oraz najmniejsza z nich, Hermoza.

36

Ma ona zaledwie stopę wysokości i około siedmiu kroków średnicy. Jest to po prostu płaski wierzchołek szarej skały, który dymi po deszczu jak perzyna[25]. Przed zachodem słońca nikt nie śmie stanąć na niej bosą nogą. Na Małej Izabeli stara, łachmaniasta palma o grubym, pękatym pniu najeżonym kolcami, istna wiedźma wśród drzew palmowych, szemrze posępnymi kiściami obumarłych liści nad jałowymi piachami. Wielka Izabela ma źródło czystej wody, tryskającej z urwiska spiętrzonego nad rozpadliną. Podobny do szmaragdu, zielony klin ziemi tworzy płaszczyznę nad morzem, a na nim wznoszą się dwa drzewa, rosnące blisko siebie i zaścielające podnóże swych gładkich pni wielkim kręgiem cienia.

37

Jar przerzyna wyspę podłużnie od jednego krańca do drugiego i jest pełen chaszczy. Wyższy jego brzeg rozszczepia głęboka, kręta szczelina, natomiast niższy przekształca się w płytką kotlinę i zlewa się z wąską smugą piaszczystego wybrzeża.

38

Z niższego krańca Wielkiej Izabeli wnika oko przez otwór, oddalony o jakieś dwie mile i jakby wyrąbany siekierą w regularnej falistości wybrzeża, wprost do portu w Sulaco. Jest to podłużna tafla wodna podobna do jeziora. Po jednej stronie lesiste garby i doliny Kordylierów staczają się pod kątem prostym aż do samego wybrzeża, po drugiej wielka płaszczyzna Sulaco gubi się w opalowej tajemnicy niezmierzonej oddali, zasnutej suchymi oparami. Samo miasto Sulaco — szczyty murów, wielka kopuła, białe balkony wybłyskujące z gęstwy gajów pomarańczowych — leży między górami a morzem, w niewielkiej odległości od portu i poza linią prostą, po której wzrok biegnie od strony morza.

Rozdział II

39

Jedyną oznaką działalności handlowej w porcie widoczną z plaży Wielkiej Izabeli jest graniasty, niezdarny kraniec drewnianego pomostu, który Towarzystwo Oceanicznej Żeglugi Parowej (w mowie potocznej T.O.Ż.P.) przerzuciło przez płytszą część zatoki, skoro tylko postanowiło uczynić Sulaco jednym ze swych portów węzłowych dla Republiki Costaguany. Państwo to posiada kilka przystani na swym długim wybrzeżu, lecz z wyjątkiem Cayty, mającej istotnie duże znaczenie, wszystkie inne są albo małymi i niedogodnymi załomami w skalistych brzegach — jak na przykład Esmeralda, położona o sześćdziesiąt mil dalej na południe — albo też zwykłymi postojami, otwartymi dla wiatrów i narażonymi na wrzenie toni morskiej.

40

Być może, iż warunki klimatyczne, które trzymały z dala floty handlowe wieków minionych, skłoniły T.O.Ż.P. do naruszenia świątynnej ciszy, chroniącej spokojny byt Sulaco. Zmienne powiewy, bujające swobodnie po ogromnym półokręgu wód okolonych głowicą Azuery, nie mogły ubezwładnić potęgi pary, jaką rozporządzała jego znakomita flota. Rok po roku czarne kadłuby jego okrętów krążyły wzdłuż wybrzeża, wpływały do portu i z niego wypływały, mijały Azuerę, Izabele i Punta Mala — nie dbając na nic prócz przemocy czasu. Ich nazwy, imiona zaczerpnięte z mitologii, spowszedniały na wybrzeżach, które nigdy nie pozostawały pod władzą bogów olimpijskich. „Junona” znana była tylko ze swych wygodnych kabin w kadłubie, „Saturn” z genialności swego kapitana oraz przepysznie malowanego i złoconego salonu, natomiast „Ganimedes” nadawał się głównie do przewozu bydła, więc unikali go wszyscy podróżni obeznani z wybrzeżem. Najuboższy Indianin z najmarniejszej wioski nabrzeżnej znał „Cerbera”, niewielkiego, czarnego kopciucha, pozbawionego wdzięku i ludzkich urządzeń, który wałęsał się wzdłuż lesistych nizin pobrzeżnych, tuż obok potężnych, groźnych skał, i przystawał uprzejmie przed każdą kępą chat dla zabrania ziemiopłodów, począwszy od trzyfuntowej bryłki kauczuku zawiniętej w suchą trawę.

41

A ponieważ statki te rzadko pomijały najdrobniejszą bodaj przesyłkę, nie naraziły nikogo na stratę cielaka i nie utopiły ani jednego ze swych podróżnych, więc firma T.O.Ż.P. słynęła ze swej rzetelności. Powiadano, iż pod jej opieką życie i mienie ludzkie jest bezpieczniejsze na wodzie niżeli pod własnym dachem na lądzie.

42

Naczelnik sekcji T.O.Ż.P. w Sulaco, obsługującej całą Costaguanę, był bardzo dumny ze stanowiska, jakie zajęło jego przedsiębiorstwo. Duma ta wyrażała się w słowach, które nader często rozbrzmiewały z jego ust: „My nie mylimy się nigdy”. W stosunku do oficerów Towarzystwa przybierały one formę surowego napomnienia: „Nie powinniśmy mylić się nigdy! Nie zniósłbym tu pomyłek i nic mnie nie obchodzi, co tam Smith robi w swoim kącie”.

43

Smith, którego nigdy nie widział na oczy, był również naczelnikiem z ramienia przedsiębiorstwa, urzędującym o jakieś tysiąc pięćset mil od Sulaco. „Nie mówcie nic o waszym Smisie”.

44

Po czym, uspokajając się nagle, zwykł był odprawiać swych podwładnych z wyszukaną niedbałością:

45

— Smith wie tyle o tym lądzie, co niemowlę u piersi.

46

„Nasz przezacny señor[26] Mitchell”, jak wyrażały się sfery przemysłowe i urzędowe w Sulaco, „czepialski Joe”, jak powiadali komendanci okrętów Towarzystwa — kapitan Józef Mitchell, chełpił się głęboką znajomością spraw i ludzi miejscowych — cosas de Costaguana[27]. Za najbardziej niekorzystne z nich dla prawidłowej działalności swego przedsiębiorstwa uważał częste zmiany rządu, powodowane przez rewolucje o charakterze wojskowym.

47

Ówczesna atmosfera polityczna republiki była na ogół burzliwa. Patriotyczni zbiegowie z pokonanego stronnictwa zdobyli się na pomysł wywołania nowego przewrotu na wybrzeżu przy pomocy parowca, naładowanego do połowy bronią ręczną i amunicją. Tej obfitości zasobów dziwił się kapitan Mitchell niepomiernie, ile że uchodząc, byli ogołoceni ze wszystkiego. Nadmieniał, iż „wyglądali, jak gdyby nie mieli przy sobie dość drobnych, żeby zapłacić za wyjazd z ojczyzny”. A mógł mówić ze znajomością rzeczy, gdyż przy pewnej pamiętnej sposobności wzywano go, by ocalił życie dyktatora oraz kilku urzędników z Sulaco, mianowicie przedstawiciela władzy administracyjnej, dyrektora ceł oraz naczelnika policji, którzy należeli do obalonego rządu. Biedny señor Ribiera (tak nazywał się ów dyktator), przegrawszy bitwę pod Socorro, ujechał osiemdziesiąt mil, przedzierając się rozpaczliwie przez przesmyki górskie, gdyż miał nadzieję, że uda mu się wyprzedzić fatalne nowiny — czego oczywiście nie zdołał dokonać na kulawym mule. Na domiar zwierzę padło pod nim martwe na końcu alamedy[28], gdzie wieczorami grywa niekiedy muzyka wojskowa, gdy nie ma rewolucji. „Panie — mawiał dalej kapitan Mitchell z niezmierną powagą — żałosny koniec tego muła zwrócił uwagę na nieszczęśliwego jeźdźca. Rysy jego rozpoznało kilku zbiegów z armii dyktatora wśród łotrowskiego motłochu, który wybijał już szyby w gmachu Intendencji[29]”.

48

Wczesnym rankiem tego dnia władze miejscowe z Sulaco schroniły się w biurach T.O.Ż.P., potężnym budynku, położonym na brzegu u końca pomostu, pozostawiając miasto na pastwę rewolucyjnej tłuszczy. Dyktator, przeklinany przez ludność z powodu surowego prawa poborowego, do którego zmusiły go konieczności wojenne, miał wszelkie widoki, iż rozszarpią go na ćwierci. Na szczęście Nostromo — nieoceniony człowiek! — wraz z garścią włoskich robotników, sprowadzonych do budowy Centralnej Kolei Państwowej, był pod ręką i zdołał go wyrwać z tłumu — przynajmniej na razie. Ostatecznie kapitanowi Mitchellowi udało się przewieźć ich wszystkich własną łodzią na jeden z parowców Towarzystwa — była to „Minerwa” — który szczęsnym trafem właśnie w tej chwili zawijał do portu. Trzeba było spuszczać tych panów na linie przez otwór w tylnej ścianie domu, gdy tymczasem motłoch, który wyroił się z miasta i rozproszył wzdłuż wybrzeża, wył i pienił się u frontowego podnóża budynku. Dostojny przedstawiciel T.O.Ż.P. musiał potem biec z nimi przez całą długość pomostu; był to rozpaczliwy bieg, po prostu karkołomny — i znów Nostromo, ten kochany człowiek, tym razem na czele zastępu robotników portowych Towarzystwa bronił pomostu przed naporem tłuszczy i pozwolił zbiegom dotrzeć do łodzi, która czekała już na nich u drugiego krańca z flagą Towarzystwa zatkniętą na rufie. Sypały się strzały, kije i kamienie, rzucano nawet nożami. Kapitan Mitchell pokazywał długą bliznę ponad lewym uchem i na skroni, pochodzącą od ostrza brzytwy przytwierdzonej do kija — broni, wedle niego, bardzo cenionej „przez najgorszą hołotę murzyńską”.

49

Kapitan Mitchell był tęgi i już w statecznym wieku. Nosił wysokie, spiczaste kołnierzyki, miał krótkie bokobrody, był zwolennikiem białych kamizelek i lubił gawędzić, chociaż pokrywał tę chętkę pozorami wyniosłej powściągliwości.

50

— Ci panowie — mawiał, spoglądając z uroczystą powagą — zmykali jak króliki. I ja także czmychałem jak królik. Pewne rodzaje śmierci są… hm… obrzydliwe dla… hm… przyzwoitego człowieka. Byliby mnie również uśmiercili. Oszalały motłoch nie dba o różnice. Dzięki Opatrzności zawdzięczaliśmy nasze ocalenie mojemu capatazowi de cargadores, jak go nazywali w mieście. Kiedym go odkrył, był już sternikiem na włoskim okręcie, dużym okręcie genueńskim, jednym z tych nielicznych okrętów europejskich, które zawijały do Sulaco z ładunkiem, zanim powstała Centralna Państwowa. Porzucił go za namową przezacnych przyjaciół, których tu znalazł, swych ziomków, ale mi się zdaje, że chodziło mu także o poprawę swego losu. Trzeba panu wiedzieć, że jestem doskonałym znawcą charakterów. Mianowałem go przodownikiem naszych robotników portowych i nadzorcą naszego nabrzeża. Oto czym był. Ale bez niego señor Ribiera byłby zginął. Ten Nostromo, człowiek bez zarzutu, stał się postrachem wszystkich miejskich złodziei. Byliśmy podówczas nawiedzeni, zalani po prostu, panie, przez ladrones[30] i matreros[31], złodziei i zbrodniarzy z całej prowincji. Korzystając ze sposobności, napływali do Sulaco przez cały poprzedni tydzień. Wywąchali, że bliski już koniec. Połowa tego rozbójniczego motłochu składa się z zawodowych bandytów, którymi obdarzyło nas Campo, ale nie było żadnego wśród nich, który by nie słyszał o Nostromie. Zaś leperos[32] miejscy tchórzyli już na sam widok jego czarnego zarostu i białych zębów. Truchleli przed nim, panie! Co to może siła charakteru, nieprawdaż?

51

Wyglądało to tak, jakby sam Nostromo ocalił życie tym panom, zaś kapitan Mitchell nie odstępował ich, dopóki nie znaleźli się na pokrytych kosztownym aksamitem kanapach salonu pierwszej klasy na „Minerwie”, wyczerpani, zdyszani, przerażeni i zrozpaczeni, lecz żywi i cali. Na ostatek okazał tyle delikatności, iż zwrócił się do byłego dyktatora ze słowami: „Wasza ekscelencjo”.

52

— Panie, nie mogłem inaczej! Ten człowiek był złamany — upiorny, siny, cały pokryty ranami.

53

„Minerwa” nie stanęła na kotwicy w porcie. Naczelnik T.O.Ż.P. wydał rozkaz, by natychmiast odpłynęła. Nie dało się oczywiście wyładować towaru, a podróżni płynący do Sulaco nie chcieli wyjść na brzeg. Słyszeli strzały i widzieli dokładnie walkę, która rozegrała się tuż nad wodą. Odparty motłoch rzucił się z rozmachem na gmach Urzędu Celnego, posępny budynek o wielu oknach, wyglądający jak niewykończony. Znajdował się on o jakieś dwieście jardów[33] od zabudowań T.O.Ż.P. i był obok nich jedynym w pobliżu portu. Kapitan Mitchell, poleciwszy komendantowi „Minerwy”, by wysadził „tych panów” w pierwszym znaczniejszym porcie poza obrębem Costaguany, powrócił w swej łodzi, by zobaczyć, co dałoby się uczynić dla ochrony własności Towarzystwa. Podobnie jak mienie kolejowe pozostawała ona pod opieką przedstawicieli państw europejskich, to znaczy samego kapitana Mitchella oraz grona inżynierów budujących tory, a mieli do pomocy robotników włoskich i baskijskich, którzy dochowali wierności swym angielskim przełożonym. Robotnicy portowi Towarzystwa, choć pochodzący z Costaguany, sprawowali się również dzielnie pod wodzą swego capataza. Były to wyrzutki bardzo mieszanej krwi, głównie Murzyni, żyjący w ustawicznych zatargach z innymi klientami podrzędnych szynków miejskich, którzy korzystali z rozkoszą z tej sposobności, by załatwiać swe osobiste porachunki w tak sprzyjających warunkach. Nie było wśród nich ani jednego, któremu nie zdarzyłoby się już patrzeć z trwogą na rewolwer Nostroma skierowany ku swojej twarzy lub nie doświadczył w inny sposób na sobie jego stanowczości. To był „tęgi chłop” ten ich capataz, o którym powiadali, że zbyt wiele ma pogardy w swym usposobieniu, by poniewierać wyzwiskami, a jest przy tym niestrudzony w swych działaniach i tym straszniejszy, że nie zapomina języka w gębie. I oto tego dnia stał na czele, zwracając się łaskawie w żartobliwy sposób do tego lub owego.

54

Takie przewodnictwo dodawało ducha, toteż szkody wyrządzone przez motłoch ograniczyły się do podłożenia ognia pod jeden jedyny stos podkładów kolejowych, które były nasmołowane i paliły się dobrze. Główny atak na składy kolejowe, na biura T.O.Ż.P., zaś przede wszystkim na gmach Urzędu Celnego, pod którego silnymi sklepieniami znajdował się, jak powszechnie było wiadomo, wielki zapas srebra w sztabach, nie powiódł się zupełnie. Nawet hotelik starego Giorgia, stojący samotnie na połowie drogi między portem a miastem, uniknął rabunku i spustoszenia, a nie było to cudem, lecz stało się dlatego, że tłuszcza, czując się bezpieczna, nie dbała zrazu o niego, a później nie zdołała już się zatrzymać. Nostromo ze swymi cargadores zbyt mocno ją naciskał.

Rozdział III

55

Mógłby był ktoś powiedzieć, iż po prostu śpieszył z pomocą swym najbliższym. Od samego początku zżył się blisko z rodziną hotelarza, który był jego ziomkiem. Stary Giorgio Viola, z pochodzenia genueńczyk, o siwej, rozwianej, lwiej grzywie — zwany często „Garibaldino”[34] (podobnie jak mahometanie wzięli miano od swego proroka) — był, wedle słów kapitana Mitchella, tym „przezacnym, statecznym przyjacielem”, za którego namową Nostromo porzucił służbę na okręcie, by szukać szczęścia na wybrzeżach Costaguany.

56

Starzec, pełen pogardy dla miejscowej ludności, jak to często się zdarza surowym republikanom, zlekceważył pierwsze objawy zaburzeń. Wyszedł, jak zwykle, tego dnia, by powałęsać się w pantoflach dokoła casy[35], wyrażając przy tym gniewnym pomrukiem swą pogardę dla rozruchów pozbawionych charakteru politycznego i wzruszając ramionami. Ostatecznie zaskoczył go niespodziewanie pochód motłochu. Było już za późno myśleć o usunięciu rodziny, bo i dokądże można było uciekać na tej wielkiej równinie z pulchną signorą[36] Teresą i dwojgiem dziewczątek? Zabarykadowawszy zatem wszystkie otwory, starzec siedział niewzruszony pośrodku przyciemnionej kawiarni ze starą strzelbą myśliwską na kolanach. Obok niego na drugim krześle zajęła miejsce jego małżonka, szepcąc pobożnie modlitwy do wszystkich świętych z kalendarza.

57

Stary republikanin nie wierzył ani w świętych, ani w modły, ani w to, co nazywał „religią księżą”. Wolność i Garibaldi byli jego bóstwami; ale pobłażał „zabobonom” kobiecym i zachowywał pod tym względem wyniosłe milczenie.

58

Obie jego córki, starsza czternastoletnia, a druga o dwa lata młodsza, przykucnęły na posypanej piaskiem podłodze po obu stronach signory Teresy, kryjąc głowy na łonie matki. Obie były podniecone, lecz w odmienny sposób; ciemnowłosa Linda wrzała z oburzenia i gniewu, natomiast młodsza, śliczna Gizela, była raczej przerażona i zrezygnowana. Padrona[37] podniosła na chwilę ramiona, którymi obejmowała córki, by się przeżegnać, i załamała rozpaczliwie ręce. Stęknęła nieco głośniej:

59

— Och, Gian' Battista, czemu tu ciebie nie ma? Och, czemuż tu ciebie nie ma?

60

Nie miała na myśli świętego, lecz Nostroma, którego ten święty był patronem. Stary Giorgio, siedzący nieruchomo obok niej na krześle, obruszył się na te bezładne i żałosne biadania.

61

— Cicho, kobieto! Czy to ma jaki sens? To jego obowiązek — mruknął w pomroce, lecz rzekła mu na to, rzucając się i sapiąc:

62

— Ech, co mi po cierpliwości? Obowiązek! A cóż ma stać się z kobietą, która była dla niego matką? Klękałam przed nim dziś rano: nie wychodź, Gian' Battista! pozostań w domu, Battistino! Patrz na dwoje tych niewinnych dzieciątek!

63

Signora Viola była również Włoszką, urodzoną w Spezzii. Miała już młodość za sobą, chociaż była znacznie młodsza od swego męża. Rysy jej twarzy były niebrzydkie, ale cerę miała żółtą, gdyż klimat Sulaco zupełnie jej nie służył. Głos jej rozbrzmiewał mocnym contralto. Kiedy założywszy ramiona pod bujnym łonem, zrzędziła na krępe, grubonogie dziewczęta chińskie, które bieliły płótno, skubały drób lub tłukły ziarno w drewnianych moździerzach wśród brudnych przybudówek za domem, zdobywała się na takie namiętne, rozedrgane, grobowe tony, iż uwiązany na łańcuchu pies podwórzowy czmychał do swej budy, warcząc donośnie. Luis, Mulat o cynamonowej barwie skóry, kiełkujących zaledwie wąsikach i grubych, ciemnych wargach, przestawał zamiatać kawiarnię pękiem liści palmowych i czuł, że ciarki przebiegają mu z lekka po grzbiecie. Jego tęskne oczy w kształcie migdałów zamykały się przy tym na długo.

64

Tak przedstawiała się służba w Casa Viola, pierzchła jednak wczesnym rankiem za pierwszym odgłosem rozruchów, woląc ukrywać się wśród pól, niż pozostać w domu. I trudno było ją za to ganić, gdyż — nie wiadomo, słusznie, czy niesłusznie — powszechnie w mieście utrzymywano, iż Garibaldino ma pieniądze zakopane pod podłogą w kuchni. Pies, zły i kudłaty, ujadał zapamiętale lub skomlał żałośnie, bądź to przewracając się na grzbiet, bądź też wpadając do budy i wypadając z niej, jak gdyby opętany przez trwogę.

65

Huragany wrzasków zrywały się i zamierały na podobieństwo podmuchów wichru, rozpętanych na równinie dokoła zabarykadowanego domu. Gorączkowe grzechotanie wystrzałów górowało nad krzykami. Niekiedy następowały chwile niepojętej ciszy i niepodobna było wyobrazić sobie czegoś radośniejszego i spokojniejszego od wąskich, jasnych smug światła słonecznego, które przedostawały się przez szczeliny okiennic i przez zawaloną stołami i krzesłami kawiarnię padały na przeciwległą ścianę. Tę pustą, wybieloną salę stary Giorgio wybrał na schronienie. Miała tylko jedno okno, zaś jej jedyne drzwi wychodziły na pokryty kurzem gościniec, który wił się między żywopłotami z aloesu i łączył miasto z portem. Zazwyczaj skrzypiały na nim ciężkie wozy, wlokące się w ślad za leniwie stąpającymi wołami, popędzanymi przez chłopaków na koniach.

66

Gdy znów nastała chwila ciszy, Giorgio odwiódł kurek strzelby. Na ten złowieszczy chrzęst odpowiedziało głuche stęknięcie znieruchomiałej obok niego kobiety. Nagły wybuch wrogiego wrzasku, który rozległ się tuż koło domu, przycichł naraz w jakichś niewyraźnych pomrukach. Ktoś biegł wzdłuż domu; gdy mijał drzwi, wionął głośny szmer oddechu z jego zdyszanej piersi. Pod ścianą zabełkotał ktoś chrapliwie i zatupotały czyjeś nogi. Czyjeś ramię otarło się o okiennicę, gasząc jasne smugi słońca, które przenikały przez całą szerokość sali. Ramiona signory Teresy, obejmujące klęczące postacie córek, zacisnęły się dokoła nich kurczowo.

67

Motłoch, odparty od gmachu Urzędu Celnego, rozsypał się na kilka gromad, które przez równinę pierzchały ku miastu. Na przemożny grzechot salw, rozlegających się z oddali, odpowiadały skądś przyciszone wycia. Pojedyncze strzały huczały w przerwach głucho, a niski, długi, biały budynek o pozamykanych okiennicach zdawał się być ośrodkiem zamętu, który wrzał wielkim kręgiem dokoła jego martwej ciszy. Lękliwe ruchy i szepty rozbitej szajki, szukającej chwilowego schronienia pod ścianami domu, napełniały ciemność, przecinaną spokojnymi pasmami słonecznego blasku, jakimiś złowrogimi, ukradkowymi szmerami. Rozbrzmiewały one w uszach Violów, którym zdawało się, że jakieś niewidzialne widma czają się za ich krzesłami i naradzają się szeptem, czy nie należałoby podłożyć ognia pod casą tych przybłędów.

68

Rozstrajało to nerwy. Stary Viola podniósł się z wolna ze strzelbą w ręce, ale nie wiedział, co zrobić, by przeszkodzić napastnikom. Głosy dolatywały już od tyłu. Signora Teresa nie posiadała się z przerażenia.

69

— Ach, zdrajca! — szeptała niemal bezgłośnie. — Teraz tu nas spalą, a ja padałam przed nim na kolana! Ale on musi biec przy nodze swoich Anglików!

70

Zdawało się jej, że dość było obecności Nostroma, żeby dom był zupełnie bezpieczny. I ona także zostawała pod urokiem rozgłosu, jaki zdobył sobie na wybrzeżu i wzdłuż linii kolejowej capataz de cargadores zarówno wśród Anglików, jak wśród mieszkańców Sulaco. Przy nim, nawet wobec swego męża, udawała zawsze, iż szydzi sobie z niego, naśmiewając się czasem dobrodusznie, lecz częściej z jakąś dziwną goryczą. Wszelako kobiety są nierozumne w swych sądach, jak zwykł był mawiać spokojnie Giorgio w podobnych okolicznościach. Trzymając więc przed sobą strzelbę gotową do strzału i nie spuszczając oka z zabarykadowanych drzwi, nachylił się do żony i szepnął jej do ucha, że Nostromo nie zdołałby im dopomóc. Bo i cóż może zdziałać dwu ludzi zamkniętych w domu przeciw dwudziestu, którzy chcą podłożyć ogień pod dach? Jest pewien, iż Gian' Battista ani przez chwilę nie zapomina o domu.

71

— Nie zapomina o domu! On? — bełkotała nieprzytomnie signora Viola, uderzając się dłonią w piersi. — Znam ja go! On myśli tylko o sobie.

72

Huk broni palnej rozległ się w pobliżu. Odchyliła głowę w tył i zamknęła oczy. Stary Giorgio zacisnął zęby pod białymi wąsami, a jego źrenice błysnęły dziko. Kilka kul ugodziło równocześnie w skraj ściany i było słychać, jak tynk od zewnątrz obsypywał się kawałkami. Jakiś głos wrzasnął: „Idą tutaj!” i po chwili straszliwego milczenia zatupotały głucho nogi pod ścianą frontową.

73

Wyprostowana postać starego Giorgia pochyliła się znowu i uśmiech pogardliwej ulgi przemknął po ustach sędziwego wojownika o lwiej głowie. To nie był lud walczący o sprawiedliwość, lecz złodzieje. Bronić się przeciwko nim było już poniekąd poniżeniem dla człowieka, który był jednym z owego nieśmiertelnego tysiąca, co pod wodzą Garibaldiego zdobywał Sycylię[38]. Miał bezgraniczną pogardę dla tych opryszków i leperos, którzy nie rozumieli znaczenia słowa „wolność”.

74

Odłożył swą starą strzelbę, odwrócił głowę i rzucił okiem na kolorową litografię Garibaldiego, widniejącą w czarnych ramach na białej ścianie. Smuga jasnego blasku przekreślała ją prostopadle. Oczy jego, nawykłe już do mroku, doszukiwały się mocnego zabarwienia twarzy, czerwieni koszuli, zarysów barczystych ramion i czarnej plamy bersalierskiego[39] kapelusza, nad którym przeginało się kogucie pióro. Nieśmiertelny bohater. Oto jaka była nasza wolność! Dała nam nie tylko życie, lecz także nieśmiertelność!

75

Nie umniejszał się fanatyzm tego człowieka. W chwili, kiedy doznał ulgi na myśl, że jego rodzina uniknęła największego może niebezpieczeństwa, na jakie była narażona w swym tułaczym życiu, zwrócił się przede wszystkim do wizerunku swego wodza, a następnie położył rękę na ramieniu żony.

76

Dzieci, klęczące na podłodze, nie poruszyły się. Signora Teresa otworzyła nieco oczy, jak gdyby się budziła z najgłębszego snu, w którym nic jej się nie śniło. Zanim zdążył we właściwy sobie, rozważny sposób rzec do niej uspokajające słowo, zerwała się na równe nogi, mając dzieci uwieszone po obu bokach, odetchnęła głęboko i wrzasnęła chrapliwie.

77

Równocześnie ktoś zaczął mocno i niecierpliwie stukać od zewnątrz w okiennicę. Usłyszeli nagle parskanie konia i przeciągły tętent podków na wąskiej, ubitej ścieżce przed domem. Koniec czyjegoś buta stukał znowu w okiennicę. Za każdym stuknięciem podzwaniały ostrogi. Wzburzony głos zawołał: — Hej, a co tam słychać?

Rozdział IV

78

Przez cały ranek Nostromo nie spuszczał oczu z Casa Viola, nawet w odmęcie najgorętszej utarczki pod gmachem Urzędu Celnego. „Jeśli ujrzę dym nad dachem — myślał sobie — to są zgubieni”. Przełamawszy motłoch, ruszył natychmiast pośpiesznie z garstką włoskich robotników w tym kierunku, była to bowiem najkrótsza droga do miasta. Część ściganej przez niego tłuszczy zamierzała, jak się zdawało, zatrzymać się pod domem; jego towarzysze dali salwę zza aloesowego żywopłotu i przynaglili łotrów do dalszej ucieczki. W zagłębieniu, gdzie układano szyny bocznicy kolejowej wiodącej do portu, ukazał się Nostromo na swej siwej klaczy. Wrzasnął, posłał za uciekającymi wystrzał z rewolweru i popędził do okna kawiarni. Przyszło mu na myśl, iż właśnie tę część domu musiał stary Giorgio wybrać na schronienie.

79

Głos jego dotarł do nich, zdyszany i naglący:

80

— Hej, Vecchio![40]! Hola, Vecchio! Czy nie stało się wam nic złego?

81

— A widzisz… — mruknął stary Viola do żony.

82

Signora Teresa nie odezwała się. Nostromo zaśmiał się za oknem.

83

— Zdaje mi się, że padrona jeszcze żyje.

84

— Zrobiłeś wszystko, żebym umarła ze strachu — krzyknęła signora Teresa. Chciała powiedzieć coś więcej, ale zabrakło jej głosu. Linda podniosła na chwilę oczy ku jej twarzy, lecz stary Giorgio rzekł, jakby chcąc usprawiedliwić:

85

— Jest nieco wzburzona.

86

Nostromo zaśmiał się powtórnie:

87

— Mnie nie wzburzy.

88

Signora Teresa odzyskała głos.

89

— Jest tak, jak mówię! Nie masz ani serca ani sumienia, Gian' Battista…

90

Usłyszeli, że odwraca konia od okna. Oddział, którym dowodził, rozprawiał gorączkowo po włosku i hiszpańsku. Zachęcano się nawzajem do pościgu. Stanął znowu na ich czele, wołając:

91

Avanti![41]

92

— Niedługo przebywał z nami. Nie ma tu cudzoziemców, żeby go chwalili — zawołała tragicznie signora Teresa. — Avanti! Oto wszystko, co go obchodzi. Byle być pierwszym, mniejsza o to gdzie, jak, być pierwszym wśród tych Anglików. Będą go pokazywali wszystkim: „Oto nasz Nostromo!” — Zaśmiała się złowieszczo. — Cóż to za imię? Co to znaczy Nostromo?[42] Przybrał miano, które nie ma nic wspólnego z ich językiem.

93

Tymczasem Giorgio spokojnymi ruchami otwierał drzwi. Fala światła trysnęła na signorę Teresę z dwojgiem przytulonych do niej dziewczątek. Wyglądała malowniczo w tej postawie szczytnego macierzyństwa. Za nią na olśniewająco białej ścianie blakły w słońcu jaskrawe barwy litografii przedstawiającej Garibaldiego.

94

Stary Viola, stojąc koło drzwi, podniósł ramię w górę, jak gdyby zdawał sprawę ze swych śpiesznych, pierzchliwych myśli wizerunkowi dawnego swego wodza, zawieszonemu na ścianie. Nawet gdy gotował dla inżynierów, signori Inglesi[43], jak ich nazywał (był słynnym kucharzem, chociaż kuchnię miał ciemną), pozostawał, jak zawsze, pod okiem tego wielkiego człowieka, który wiódł go do chlubnych bojów hen, pod mury Gaety[44], gdzie tyrania byłaby sczezła raz na zawsze, gdyby nie przeklęty, piemoncki pomiot królów i ministrów. Kiedy czasem przypaliło się coś na patelni podczas jakiejś misternej czynności z krajaną cebulą i kiedy starzec wybiegał na korytarz, klnąc i kaszląc w obłoku gryzącego dymu, wówczas rozlegało się niejednokrotnie nazwisko Cavoura[45] — tego arcykrętacza, zaprzedanego królom i tyranom — obok wymyślań na chińskie dziewczęta, na zawód kucharski w ogóle i na ten podły kraj, do którego zagnała go miłość wolności, zadławionej przez zdrajcę.

95

Tymczasem signora Teresa, cała w czerni, wychodziła innymi drzwiami i stąpała przed siebie, okazała i stroskana, pochylając głowę o subtelnych rysach czarnobrewki, rozkładając ramiona i zawodząc posępnie:

96

— Giorgio! Co to za narwaniec! Misericordia divina![46] I to w takim słońcu! Jeszcze się rozchoruje.

97

Kury pierzchały jej spod nóg we wszystkich kierunkach ogromnymi podskokami. Gdyby akurat byli tam inżynierowie z linii kolejowej przecinającej Sulaco, to na pewno ukazałaby się jakaś młoda angielska twarz z sali bilardowej, która znajdowała się na jednym krańcu domu. Na drugim końcu, w kawiarni, Mulat Luis dokładał starań, żeby go nie dostrzeżono. Dziewczęta indiańskie, których włosy miały wygląd rozwianych, czarnych końskich grzyw, przyodziane tylko w koszulki i krótkie spódniczki, wodziły ospałym wzrokiem spod grzywek przyciętych równo nad czołem. Przenikliwe wyziewy tłuszczu ustały; dym wzbijał się w słoneczne przestworza; mocny zapach smażonej cebuli zawisł w sennym skwarze spowijającym domostwo. Oko gubiło się na niezmierzonej, pokrytej trawą płaszczyźnie rozpościerającej się ku zachodowi, jak gdyby równina pomiędzy Sierrą, wznoszącą się nad Sulaco, a skrajem wybrzeża, widniejącym od strony Esmeraldy, była tak wielka jak pół świata.

98

Signora Teresa po chwili znaczącego milczenia odezwała się z wymówką:

99

— Ej, Giorgio, pozostaw ty Cavoura w spokoju i pomyśl, że zaprzepaściliśmy się w tym kraju z dwojgiem dzieci, ponieważ nie możesz pogodzić się z rządami królewskimi.

100

Patrząc na niego, podnosiła chwilami śpiesznie rękę ku sercu, lekkie drżenie pojawiało się na wdzięcznych ustach i marszczyły się proste, czarne brwi, jak gdyby mgnienie cierpkiej męki czy cierpkiej myśli przebiegało po jej regularnych, pięknych rysach.

101

Była to męka; zdołała jednak powściągnąć drżenie ust. Pojawiło się ono u niej po raz pierwszy w parę lat po wyjeździe z Włoch, kiedy wyemigrowali do Ameryki i osiedlili się ostatecznie w Sulaco. Tułali się przedtem po różnych miastach, próbowali zakładać sklepiki, a raz chwycili się nawet rybołówstwa — było to w Maldonaldo — bowiem Giorgio, podobnie jak wielki Garibaldi, był niegdyś marynarzem.

102

Niekiedy niecierpliwiła ją ta męka. Trawiła ją całymi latami, weszła w skład krajobrazu, utworzonego z migotania portu i okalających go lesistych zboczy. Nawet blask słoneczny był ciężki i posępny — ciężki od męki — niepodobny do słońca jej lat dziewczęcych, kiedy Giorgio, który był podówczas w średnim wieku, poprzysiągł jej statecznie i namiętnie miłość na wybrzeżach zatoki w Spezzii.

103

— Wracaj zaraz do domu, Giorgio! — rzekła rozkazująco. — Mogliby sobie ludzie pomyśleć, że nie masz litości nade mną. Pamiętaj, że mamy w domu czterech signori Inglesi.

104

Va bene, va bene[47] — zamamrotał Giorgio.

105

Usłuchał. Niechaj signori Inglesi przychodzą upominać się o obiad. On należał kiedyś do tego nieśmiertelnego i niezwyciężonego zastępu wyzwolicieli, przed którym najemnicy tyranii pierzchali niby plewa przed huraganem, un uragano terribile[48]. Co prawda, nie był wtedy żonaty i nie miał dzieci, a tyrania nie zdążyła jeszcze podnieść na nowo głowy wśród zdrajców, którzy uwięzili Garibaldiego[49], jego bohatera.

106

Dom miał troje drzwi od frontu. Po południu Garibaldino zwykł był stawać na którymś z swych progów; widywano biel jego gęstej czupryny; ramiona miał założone, nogi skrzyżowane, lwią głowę opartą o futrynę, a wzrok utkwiony w lesiste upłazy, staczające się od podnóży śnieżnego tumu[50] Higueroty. Od domu padał czarny, długi prostokąt cienia, roztaczający się z wolna na nikłe koleiny, wyżłobione przez zaprzęgnięte w woły wozy. Poprzez otwory, wyrąbane w zaroślach oleandrowych, bocznica kolejowa, położona tymczasowo na poziomie równiny, wiła się ku portowi połyskliwą krzywizną swych równoległych wstęg, przebiegających o jakieś sześćdziesiąt jardów od narożnika domu. Wieczorem pociągi pustych, płaskich wagonów kolejowych okrążały ciemnozielone gaje Sulaco; toczyły się po równinie, kołysząc się z lekka i wyrzucając białe kłęby pary, mijały Casa Viola i podążały dalej do bocznicy kolejowej w pobliżu portu. Maszyniści włoscy pozdrawiali Georgia z platform skinieniem ręki, natomiast palacze murzyńscy siedzieli niedbale na tendrach, patrząc wprost przed siebie, a ronda ich wielkich kapeluszy trzepotały na wietrze. Giorgio odwzajemniał się lekkim kiwnięciem głowy, lecz nie rozplatał skrzyżowanych ramion.

107

Owego pamiętnego dnia rozruchów ramiona jego nie spoczywały na piersiach. Dzierżył w dłoni lufę strzelby opartej na progu. Nie spojrzał nawet na biały tum Higueroty, której chłodna czystość zdawała się unikać zetknięcia z rozpaloną ziemią. Rozglądał się z ciekawością po równinie. Długie pasma oparów słaniały się tu i ówdzie. Na niepokalanym niebie widniało słońce, jasne i olśniewające. WalkaGromadki ludzi biegły pośpiesznie, inne stały w miejscu; łoskot broni palnej docierał rozedrgany do jego uszu przez pałające, ciche powietrza. Niektóre postacie piechurów uciekały rozpaczliwie. Jeźdźcy uderzali na siebie, kłębili się i rozpierzchali w okamgnieniu. Giorgio widział, jak ktoś upadł; jeździec i koń zniknęli, niby pochłonięci przez jakąś czeluść, a mgnienia tej burzliwej sceny były jakby szczegółami zapamiętałego turnieju, który odbywał się na równinie między karłami pieszymi i konnymi, dobywającymi ze swych wątłych krtani wrzaskliwych głosów u podnóża góry, wyglądającej niby olbrzymie wcielenie milczenia. Giorgio nigdy dotąd nie widział na tym spłachciu równiny takiego wrącego życia; nie mógł ogarnąć spojrzeniem wszystkich naraz szczegółów; przysłonił oczy ręką, lecz drgnął tejże samej chwili, gdyż nagle tuż koło niego zagrzmiał tętent wielu końskich kopyt.

108

KońStado koni wybiegło z ogrodzeń Towarzystwa Kolejowego. Gnały jak wicher. Chrapiąc, wierzgając i kwicząc, runęły przez tor kolejowy pstrą ławą, zwichrzoną tłuszczą kasztanowatych, karych i siwych grzbietów, pałających ślepi, wyciągniętych szyi, czerwonych nozdrzy i długich rozwianych ogonów. Skoro tylko wpadły na drogę, gęsty kurz wzbił się spod ich kopyt i na sześć jardów od Giorgia przemknął jakby brunatny obłok majaczących niewyraźnie karków i zadów, a od tego obłoku zadrgała ziemia.

109

Viola zakaszlał, odwracając się twarzą od kurzu i potrząsając z lekka głową.

110

— Będą musieli pomyśleć o połapaniu tych koni przed wieczorem.

111

W czworoboku blasków słonecznych, napływających przez drzwi, signora Teresa uklękła przed krzesłem i ukryła w dłoniach głowę, ciężką od hebanowych splotów, przetkanych już srebrem. Czarny szal, którym zwykła była osłaniać twarz, osunął się na podłogę. Dziewczynki powstały, trzymając się za ręce. Były obie w krótkich spódniczkach i miały rozpuszczone bezładnie włosy. Młodsza przysłaniała ramieniem oczy, jak gdyby lękała się spojrzeć w światło. Linda, trzymając rękę na jej ramieniu, spoglądała śmiało. Viola rzucił okiem na dzieci.

112

Słońce uwydatniło głębokie bruzdy na jego twarzy. Miała wyraz energiczny i nieruchomość posągu. Niepodobna było odgadnąć jego myśli. Krzaczaste, siwe brwi przysłaniały posępne jego oczy.

113

— No, a wy się nie modlicie, jak wasza matka?

114

Linda wydęła swe czerwone usteczka, pałające niemal aż nadmierną czerwienią. Miała przedziwne oczy, ciemne, ze złotymi iskrami w źrenicach, pełne uczucia i myśli i tak promieniste, iż zdawały się rzucać swój blask na jej szczupłą, anemiczną twarzyczkę. Brązowe połyski migotały na czarnej gęstwie jej włosów, a długie, krucze rzęsy pogłębiały jeszcze bladość jej cery.

115

— Mama zamierza ofiarować świece do kościoła. Robi to zawsze, ilekroć Nostromo walczy. Mam je zanieść do kaplicy Madonny w katedrze.

116

Powiedziała to prędko, z wielką pewnością siebie, podnieconym i przenikliwym głosem. Po czym, potrząsając z lekka ramieniem siostry, dodała:

117

— A ona też będzie musiała zanieść świecę!

118

— Dlaczego musiała? — spytał Giorgio poważnie. — Czyżby nie miała ochoty?

119

— Jest nieśmiała — rzekła Linda, parskając śmiechem. — Ludzie zwracają uwagę na jej jasne włosy, gdy wychodzi z nami. Wołają za nią: „Idzie Rubia![51] Patrzcie, idzie Rubiacita!” Tak za nią wołają po ulicach. Nie ma śmiałości do ludzi.

120

— A ty? Ty przecież nie jesteś nieśmiała, co? — odezwał się ojciec z wolna.

121

Odrzuciła w tył gęstwę ciemnych włosów.

122

— Nikt za mną nie woła.

123

Stary Giorgio spoglądał na swe dzieci zamyślony. Było między nimi dwa lata różnicy. Przyszły na świat późno, w kilka lat po śmierci syna. Gdyby ten chłopiec żył, byłby już niemal w wieku Gian' Battisty, którego Anglicy nazywali Nostromem. Córkami zajmował się mało, gdyż nie pozwalała mu na to surowość jego usposobienia, podeszły wiek i pogrążenie się we wspomnieniach. Kochał swe dzieci, lecz dziewczęta należą raczej do matki, a przy tym jego uczucia znajdowały ujście we wzniosłej służbie wolności.

124

Idealista, ŻołnierzBędąc jeszcze młodym chłopcem, zbiegł z kupieckiego okrętu, krążącego po La Plata, by zaciągnąć się do marynarki w Montevideo, pozostającej wówczas pod wodzą Garibaldiego[52]. Później, walcząc w republikańskim legionie włoskim przeciw rozpanoszonej tyranii Rosasa[53], na niezmierzonych równinach i na ostrowach olbrzymich rzek, brał udział w najzuchwalszych może bojach, jakie kiedykolwiek toczyły się na świecie. Żył wśród ludzi, którzy głosili wolność, cierpieli za wolność, umierali za wolność z rozpaczliwą wzniosłością ducha, zwracając oczy ku uciśnionej Italii.

125

Entuzjazm jego miał swe źródło w obrazach rzezi, w przykładach szczytnego poświęcenia, w huku bitew, w płomienistym patosie proklamacji. Nie odstępował nigdy wodza, którego sobie wybrał — dumnego zwiastuna niepodległości — wytrwał przy nim w Ameryce i we Włoszech, aż do owego fatalnego dnia, po bitwie pod Aspromonte, kiedy zdrada królów, cesarzy i ministrów objawiła się światu, wtrącając do więzienia rannego bohatera. Katastrofa ta roznieciła w nim głuchą wątpliwość, czy kiedykolwiek zdoła pojąć drogi sprawiedliwości boskiej.

126

Mimo to jej nie przeczył. Zwykł był mawiać, że wymaga ona cierpliwości. Chociaż nie lubił księży i za nic w świecie nie byłby przestąpił progu kościoła, mimo to wierzył w Boga. Czyż proklamacje przeciw tyranom nie zwracały się do ludów w imieniu Boga i wolności? „Bóg dla mężczyzn, religie dla kobiet” — mruczał niekiedy. Na Sycylii pewien Anglik, który powrócił do Palermo po opuszczeniu tego miasta przez armię królewską, dał mu Biblię w przekładzie włoskim, wydaną przez Brytyjskie Towarzystwo Biblijne. Była to księga oprawna w ciemną skórę. W okresach przeciwności politycznych, kiedy rewolucjoniści nie wydawali proklamacji, Giorgio — czy to jako marynarz, czy jako robotnik w dokach genueńskich, czy wreszcie jako najemnik folwarczny wśród wzgórz koło Spezzii — czerpał pokarm z tej pierwszej książki, która mu wpadła w ręce, poświęcając jej skąpe chwile wolne od pracy. Zabierał ją ze sobą na pole bitew. Obecnie stanowiła jedyną jego lekturę. Nie chcąc obywać się bez niej (gdyż druk był drobny), zgodził się przyjąć oprawne w srebro okulary, które ofiarowała mu w darze señora Emilia Gould, żona Anglika zarządzającego kopalniami srebra w górach, o trzy mile od miasta. Była to jedyna Angielka w Sulaco.

127

Giorgio miał wielki szacunek dla Anglików. To uczucie, zrodzone na pobojowiskach Urugwaju, liczyło co najmniej czterdzieści lat. Wielu z nich przelało krew za sprawę wolności w Ameryce, zaś pierwszy, którego poznał, miał na imię Samuel. Dowodził on kompanią Murzynów pod Garibaldim podczas słynnego oblężenia Montevideo i zginął wraz ze swymi Murzynami bohaterską śmiercią, przeprawiając się przez Boyanę. Giorgio dosłużył się stopnia chorążego — alferez — i gotował dla generała. Później, we Włoszech, mając już stopień porucznika, jeździł ze sztabem i był dalej kucharzem u generała. Gotował dla niego podczas całej kampanii lombardzkiej; kiedy maszerowali na Rzym, pitrasił dla niego w Kampanii wołowinę na sposób amerykański; odniósł ranę w obronie Republiki Rzymskiej[54]; był jednym z owych czterech zbiegów, którzy wraz z generałem przenieśli z lasu do chłopskiej zagrody dogorywającą żonę wodza; zmarła tam, wyczerpana trudami tego straszliwego odwrotu. Towarzysząc generałowi, doczekał się w Palermo tej żałosnej chwili, kiedy bomby neapolitańskie zaczęły pękać nad miastem[55]. Gotował dla niego na polu bitwy pod Volturno[56] po całodziennej walce. I wszędzie widywał Anglików w czołowych szeregach armii wolności. PrzywódcaCenił ten naród, gdyż kochali Garibaldiego. Utrzymywano, że ich najznakomitsze hrabianki i księżniczki całowały po rękach generała w Londynie. Wydawało się mu to wiarygodne, gdyż naród ten był szlachetny, a człowiek po prostu święty. Dość było spojrzeć mu raz w oblicze, by dostrzec w nim nadludzką potęgę wiary, by pojąć jego bezmierne współczucie dla wszystkiego, co było biedne, cierpiące i uciśnione na tym świecie.

128

IdealistaDuch zaparcia się, szczere poświęcenie się wielkiej idei ludzkości, właściwe myślom i dążeniom tej rewolucyjnej epoki, pozostawiły na Giorgiu swe znamię, a polegało ono na jakiejś cierpkiej pogardzie dla wszelkiej korzyści osobistej. Człowiek, którego pospólstwo z Sulaco podejrzewało, iż posiada skarby zakopane w kuchni, przez całe swe życie gardził pieniądzmi. Mistrzowie jego młodości żyli biedni i umierali biedni. Stało się to nawykiem jego umysłu, iż nie dbał o jutro. Nawyk ten wyniknął po części z życia, pełnego podniet, przygód i dzikiej, żołnierskiej doli. Ale przede wszystkim był kwestią zasad. Nie przypominał beztroski kondotiera[57], lecz był purytanizmem[58] życiowym, poczętym z surowego entuzjazmu na podobieństwo purytanizmu religijnego.

129

To surowe oddanie się sprawie zasępiło starość Giorgia. Zasępiło ją, gdyż sprawa wydawała się zgubiona. Zbyt wielu jeszcze królów i cesarzy pleniło się na świecie, który Bóg przeznaczył dla ludu. Smuciła go własna prostoduszność. Mimo że nie szczędził pomocy swym ziomkom i wszędzie, gdzie przebywał (na wygnaniu, jak się wyrażał), był wielce poważany przez wychodźców włoskich, to jednak nie skrywał przed sobą, iż nie troszczyli się oni zgoła o krzywdy uciemiężonych narodów. Przysłuchiwali się wprawdzie chętnie jego żołnierskim gawędom, lecz wyglądali, jak gdyby na myśl przychodziło im pytanie, co też on na tym zyskał. A dostrzec niczego nie mogli. „Nie upominaliśmy się o nic! Cierpieliśmy, bośmy kochali ludzkość!” — krzyczał niekiedy namiętnie, a gromowy głos, płomieniste źrenice, rozwiana biała grzywa i czarna, żylasta ręka wzniesiona w górę, jakby wzywała Boga na świadka, wstrząsały duszami słuchaczy. Kiedy zaś starzec urywał nagle, potrząsając głową i ręką, jak gdyby chciał rzec: „Czy to nie szkoda do was o tym mówić?”, poszturchiwali się wzajemnie. Bo też posiadał stary Giorgio potęgę uczucia, urok głębokiego przeświadczenia, coś, co uważali za terribilita[59] — i dlatego nazywali go zazwyczaj „starym lwem”. Drobny wypadek lub od niechcenia rzucone słowo skłaniały go do zabrania głosu; przemawiał na wybrzeżu morskim w Maldonaldo do rybaków włoskich i we własnym sklepiku, w Valparaiso, do swych rodaków. Zdarzało się również, iż wieczorem wybuchał nagle w kawiarni, która znajdowała się na jednym krańcu Casa Viola (gdyż drugi był przeznaczony dla inżynierów angielskich), mając przed sobą doborową klientelę, złożoną z maszynistów i majstrów z warsztatów kolejowych.

130

Ludzie ci o szlachetnych, brązowych, szczupłych obliczach, o czarnych, lśniących kędziorach, gorejących oczach i szerokich barach, brodaci, niekiedy z niewielkimi, złotymi kolczykami w uszach — tworzyli arystokrację wśród robotników kolejowych i słuchali go, odwracając się od kart lub domina. Ten i ów Baskijczyk przyglądał się tymczasem swym rękom, czekając cierpliwie. Żaden Costaguańczyk nie naprzykrzał się. Była to warownia włoska. Nawet konni policjanci z Sulaco, patrolujący nocami, mijali ją pobłażliwie, pochylając się tylko w siodłach, by rzucić przez okno okiem na głowy, majaczące w obłokach dymu, a gromki patos opowieści starego Giorgia zdawał się rozpływać za nimi po równinie. Tylko pomocnik naczelnika policji, niewielki, śniady człowieczek o szerokiej twarzy i dużej domieszce krwi indiańskiej w żyłach, uważał za właściwe ukazać się niekiedy. Pozostawiając przed drzwiami konie pod opieką swego towarzysza, podchodził z pewnym siebie, chytrym uśmieszkiem do długiego stołu. W milczeniu wskazywał na jedną z butelek stojących na półce. Giorgio, włożywszy pośpiesznie fajkę do ust, obsługiwał go osobiście. Ciszę mącił tylko lekki brzęk ostróg. Wychyliwszy szklankę, rozglądał się nieskorym, badawczym wzrokiem po sali, wychodził na dwór i odjeżdżał bez pośpiechu, podążając z powrotem ku miastu.

Rozdział V

131

Był to jedyny sposób, w jaki władze miejscowe dawały odczuć swe istnienie licznym gromadom krzepkich cudzoziemców, którzy kopali ziemię, rozsadzali skały i puszczali w ruch maszyny dla „postępowych i patriotycznych celów”. Tymi słowami przed półtora rokiem excellentissimo señor[60], don Vincente Ribiera, dyktator Costaguany, określił Centralną Kolej Państwową, wygłaszając wielką mowę przy rozpoczęciu robót ziemnych.

132

Przybył umyślnie do Sulaco. Ukończywszy swe czynności urzędowe na wybrzeżu, o godzinie pierwszej wziął udział w uroczystym obiedzie, który dla zaproszonych gości wydało na pokładzie „Junony” Towarzystwo Oceanicznej Żeglugi Parowej. Kapitan Mitchell własnoręcznie sterował lichtugą, suto przystrojoną flagami, która, holowana przez łódź parową „Junony”, przewiozła excellentissima z pomostu portowego na okręt.

133

Zaproszono wszystkie wybitniejsze osobistości z Sulaco — jednego czy dwu kupców cudzoziemskich, wszystkich przedstawicieli starych rodów hiszpańskich przebywających podówczas w mieście, wielkich właścicieli ziemskich z równin, poważnych, wytwornych, prostodusznych caballeros[61] czystej krwi, którzy mieli małe ręce i nogi, byli konserwatywni, gościnni i uprzejmi. Zachodnia Prowincja stanowiła ich twierdzę. Stronnictwo ich, blancos[62], obecnie triumfowało. Z ich grona wyszedł prezydent-dyktator, blanco, jak i oni. Siedział teraz między dwoma przedstawicielami zaprzyjaźnionych mocarstw cudzoziemskich, uśmiechając się grzecznie. Przybyli wraz z nim z Santa Marta, by swą obecnością dodać znaczenia przedsiębiorstwu, w którym brał udział kapitał pochodzący z ich ojczystych krajów.

134

Jedyną kobietą w tym towarzystwie była pani Gould, żona don Carlosa, zarządcy kopalni srebra w San Tomé. Panie z Sulaco nie były jeszcze dostatecznie przygotowane, by mogły uczestniczyć w życiu publicznym, tak bardzo rozwiniętym. Pojawiły się wprawdzie licznie ubiegłego wieczora na wielkim balu w Intendencji, ale obecnie tylko pani Gould odcinała się jasną plamą na tle czarnych strojów męskich, widniejących za prezydentem-dyktatorem, na pokrytym szkarłatnym suknem podwyższeniu, wzniesionym w cieniu drzewa na brzegu portu, gdzie miała się odbyć uroczystość wykopania pierwszej bryły ziemi. Przybyła lichtugą[63], pełną dostojników i szeleszczącą radośnie flagami, siedząc na honorowym miejscu, obok sterującego kapitana Mitchella, a jej jasna suknia była jedyną oznaką uroczystego nastroju wśród ciemnych postaci, które zapełniły podłużny, okazały salon „Junony”.

135

Głowa prezesa rady nadzorczej kolei (z Londynu), kształtna i blada, w srebrzystej mgle białych włosów, z przyciętą w klin brodą, słaniała się opodal jej ramienia, baczna, uśmiechnięta i znużona. Podróż z Londynu do Santa Marta statkami pocztowymi, później zaś wagonami salonowymi na linii obsługującej wybrzeże Santa Marta (to jedyna kolej, która dochodzi tak daleko) była znośna — nawet przyjemna — zupełnie znośna. Natomiast mniej miła była przeprawa przez góry do Sulaco w staroświeckiej diligencji[64], po karkołomnych drogach, wijących się skrajem zawrotnych przepaści.

136

— Dwa razy w ciągu jednego dnia przewróciliśmy się tuż na krawędzi głębokich wąwozów — opowiadał półgłosem pan Gould. — A gdyśmy wreszcie tu przyjechali, nie wiem, co byłbym począł bez gościnności państwa! Jakiż zapadły kąt to Sulaco! Jak na miasto portowe wprost zdumiewający!

137

— My natomiast jesteśmy z niego bardzo dumni. Posiadało zawsze niemałe znaczenie historyczne. W dawnych czasach było siedzibą najwyższego trybunału kościelnego, rozpościerającego swą władzę na dwa wicekrólestwa — wyłuszczała mu z ożywieniem.

138

— Jestem pod wrażeniem. Nie zamierzałem bynajmniej ubliżać Sulaco. Pani, jak sądzę, jest gorącą patriotką.

139

— Miejscowość jest miła, chociażby tylko dzięki swojemu położeniu. A pan może nie wie, że przebywam tu już od dawna.

140

— Od dawna? To mnie dziwi — mówił przyciszonym głosem, spoglądając na nią z lekkim uśmiechem. — Nie możemy tu wskrzesić trybunału kościelnego, lecz za to będziecie mieli więcej parowców, kolej i kabel telegraficzny. To przyszłość w wielkim świecie, nieporównanie więcej warta od wszelkiej chwały kościelnej przeszłości. Zetkniecie się państwo z czymś większym od dwu wicekrólestw. Nie wyobrażałem sobie, żeby miejscowość na wybrzeżu mogła być tak odcięta od świata. Gdyby znajdowała się tysiąc mil w głębi lądu… to osobliwe! Czy wydarzyło się tu cokolwiek w ostatnim stuleciu?

141

Mówił to przeciągłym, humorystycznym tonem, na który odpowiedziała z lekkim uśmieszkiem. Rozwodząc się ironicznie na jego sposób, zapewniała, że nigdy nic się nie zdarzyło w Sulaco. Nawet rewolucje, których było aż dwie za jej czasów, uszanowały spokój tego miasta. Odbywały się one na gęściej zaludnionych, południowych połaciach republiki oraz w wielkiej dolinie Santa Marta, która była jednym wielkim polem bitwy stronnictw. W zdobyczy dostawała się im stolica i dostęp do drugiego oceanu. Toteż tam znać było postęp. Do Sulaco docierały tylko echa tych wielkich zagadnień i zmieniali się oczywiście za każdym razem przedstawiciele władzy, przedostając się przez zapory górskie tą samą drogą, którą on odbył w staroświeckiej diligencji, narażając swe życie i całość swych członków.

142

Prezes kolei korzystał z jej gościnności przez kilka dni i był za nią naprawdę wdzięczny. Skoro tylko wyjechał z Santa Marta, wśród egzotycznych krain postradał natychmiast poczucie europejskiego trybu życia. W stolicy był gościem poselstwa i prowadził układy z członkami rządu don Vincenta — światłymi ludźmi, którym sposoby cywilizowanego załatwiania interesów zgoła nie były obce.

143

Obecnie obchodziła go najwięcej sprawa nabycia ziemi pod kolej. W dolinie Santa Marta, gdzie już istniała jedna linia kolejowa, ludność była skłonna do układów i chodziło tylko o cenę. Ustanowiono komisję do ustalenia wartości ziem i wszelkie spory poddawano wytrawnemu orzecznictwu komisarzy. Ale w Sulaco — chociaż tę kolej zamierzano budować głównie dla rozwoju Zachodniej Prowincji — wyłoniły się trudności. Prowincja ta, chroniona przez wieki swymi naturalnymi zaporami, odtrącała nowoczesną przedsiębiorczość krzesanicami łańcuchów górskich, płytkością portu, otwierającego się na wiekuiste cisze chmurnej zatoki i ciemnotą właścicieli żyznych ziem. Wszystkie te arystokratyczne, stare rody hiszpańskie, wszyscy ci donowie Ambrosiowie, wszyscy ci donowie Fernandowie zdawali się zapatrywać niechętnie i nieufnie na przeprowadzenie kolei przez ich włości. Zdarzało się, iż komisje, rozesłane po całej prowincji dla zbadania stanu rzeczy, otrzymywały ostrzeżenia, że mogą narazić się na zniewagi czynne. Gdzie indziej znów wyśrubowywano niesłychanie ceny. Ale potentat kolejowy chełpił się, iż sprosta wszelkim trudnościom. Spotkawszy się w Sulaco z niechęcią zaślepionego konserwatyzmu, zamierzał uczucie złagodzić uczuciem i dopiero w ostateczności oprzeć się tylko na swym prawie. Rząd był zobowiązany dotrzymać umowy z zarządem nowego towarzystwa kolejowego, nawet gdyby mu wypadło użyć siły. Lecz on bynajmniej nie życzył sobie zbrojnych zatargów w spokojnym przeprowadzaniu swych planów. Były zbyt wielkie, zbyt sięgające w przyszłość i zbyt obiecujące, żeby wszystko miało pozostać po dawnemu; zamierzał więc skłonić prezydenta-dyktatora do całego szeregu uroczystości i przemówień, których uwieńczeniem byłoby symboliczne przerzucenie łopatą pierwszej bryły ziemi na brzegu przystani. Bo też don Vincente był po prostu ich tworem. Przedstawiał ucieleśnienie triumfu najlepszych żywiołów w państwie. To były fakty, a ponieważ fakty są wszystkim, więc sir John wywnioskował, iż wpływ takiego człowieka musi być istotny i że jego wpływ osobisty wywoła następstwa pojednawcze, o które mu chodziło. Udało się mu załatwić to wszystko przy pomocy bardzo rzutkiego adwokata, który był znany w Santa Marta jako agent kopalń srebra Goulda, największego przedsiębiorstwa w Sulaco, a nawet w całej republice. Jakoż była to istotnie nadzwyczaj bogata kopalnia. Jej tak zwany agent był widocznie człowiekiem zdolnym i kulturalnym, gdyż nie piastując stanowiska urzędowego, posiadał mimo to nadzwyczajne wpływy wśród najwyższych sfer rządowych. Mógł zapewnić sir Johna, iż prezydent-dyktator uda się w tę podróż. W toku jednakże tej samej rozmowy wyraził ubolewanie, iż generał Montero pragnie mu w niej towarzyszyć.

144

Generał Montero, który w pierwszym okresie wojny był skromnym kapitanem, pełniącym służbę na dzikiej, wschodniej granicy państwa, związał swe losy ze stronnictwem Ribiery w chwili, kiedy wyjątkowe okoliczności nadały temu podrzędnemu przystąpieniu znaczenie wyjątkowe. Szczęście wojenne służyło mu zadziwiająco, a zwycięstwo nad Rio Seco (po całodziennej, rozpaczliwej walce) przypieczętowało jego powodzenie. Ostatecznie wypłynął jako generał, minister wojny i wojskowy przywódca stronnictwa białych, choć bynajmniej nie mógł się poszczycić pochodzeniem arystokratycznym. Podobno nim i jego bratem zaopiekował się w sieroctwie szczodrobliwy i słynny podróżnik europejski, w którego służbie ich ojciec postradał życie. Inna pogłoska utrzymywała, iż ich ojciec zajmował się wypalaniem węgla w lasach, a matka była ochrzczoną Indianką pochodzącą z głębi kraju.

145

Tak czy owak, dzienniki costaguańskie, opisując, jak Montero na samym początku wojny przedzierał się ze swej commandancji[65] przez lasy, by połączyć się z wojskami blancos, wyrażały się, iż „był to najbardziej heroiczny czyn militarny nowożytnych czasów”. Mniej więcej w tym samym czasie powrócił z Europy jego brat, który wyjechał tam rzekomo jako sekretarz któregoś konsula. Zebrawszy niewielki oddział opryszków, okazał na czele tej guerilli[66] niejakie zdolności i po przywróceniu pokoju otrzymał w nagrodę stopień wojskowego komendanta stolicy.

146

Minister wojny towarzyszył zatem dyktatorowi. Zarząd T.O.Ż.P., działając ręka w rękę z władzami kolejowymi dla dobra republiki, skorzystał z tej ważnej okoliczności i polecił kapitanowi Mitchellowi, aby statek pocztowy „Junona” oddano do dyspozycji dostojnym gościom. Don Vincente wyjechał z Santa Marta w kierunku południowym, wsiadł na okręt w Cayta, głównym porcie costaguańskim, i przypłynął do Sulaco morzem. Natomiast prezes towarzystwa kolejowego pojechał śmiało przez góry w rozklekotanej diligencji, przede wszystkim dlatego, żeby się zobaczyć z naczelnym inżynierem, któremu powierzono nadzór nad wytyczaniem trasy.

147

Pomimo obojętności, jaką ludzie interesów zwykli okazywać przyrodzie, której wrogość da się zawsze poskromić przy pomocy pieniędzy, nie mógł oprzeć się wrażeniu otoczenia ujrzanego podczas postoju w obozowisku ekipy pomiarowej, rozbitym na najwyższym wzniesieniu, przez które miała przechodzić kolej. Spędził tam noc, przybył jednakże za późno, by widzieć blaski słoneczne dogasające na śnieżnych stokach Higueroty. Kolumnowe zwały czarnego bazaltu obramiały na podobieństwo otwartego portyku część białego pola, obniżającego się ku zachodowi. W przejrzystym powietrzu wyniosłej wyżyny wszystko wydawało się bardzo bliskie i zanurzone w jasnej ciszy, niby w nieważkim płynie. Nadsłuchując turkotu zapowiedzianej diligencji, naczelny inżynier stał przed chatą z nieociosanego kamienia i przyglądał się zmiennym barwom pałającym na ogromnych zboczach górskich, myśląc, iż w widoku tym, niby w jakimś natchnionym utworze muzycznym, dopatrzeć się można najwyższej subtelności przyciszonego wyrazu i najpotężniejszej wspaniałości efektu.

148

Sir John przybył za późno, żeby mógł słyszeć wspaniałą a niedosłyszalną melodię, śpiewaną przez słońce wśród wysokich krzesanic Sierry. Wyśpiewała się ona w głuchej chwili głębokiego zmierzchu, zanim zdążył zejść po przednim kole z diligencji, rozprostować swe sztywne członki i uścisnąć dłoń inżynierowi.

149

Podano mu obiad w chacie z kamienia podobnej do sześciennej kostki; miała ona wprawdzie dwa otwory, ale bez drzwi i okien. Przed chatą paliło się jasno ognisko z chrustu (przywiezionego na mule z dolin) i rzucało do wnętrza swe drżące poświaty. Dwie świece w cienkich lichtarzach — zapalone, jak mu wytłumaczono, ku jego czci — stały na czymś, co zastępowało stół obozowy. Usiadł przy nim po prawej ręce naczelnego inżyniera. Umiał być miły. Obok niego zajęli miejsca młodzieńcy ze sztabu inżynierskiego, dla których nadzór nad trasą kolejową miał urok pierwszego kroku na drodze życia. Przysłuchiwali się skromnie, a na ich szczupłych twarzach, ogorzałych na wietrze, znać było niemałe zadowolenie, iż tak wielki człowiek okazuje im tyle uprzejmości.

150

Następnie późną już nocą wybrał się z naczelnym inżynierem na przechadzkę pod wolnym niebem i długo z nim rozmawiał. Znał go dobrze od dawna. Nie było to pierwsze przedsięwzięcie, w którym zgodnie pracowały ich uzdolnienia, żywiołowo sprzeczne jak ogień i woda. Z zetknięcia tych dwu osobowości, wyposażonych w tak odmienne poglądy na świat, powstawała moc oddana na usługi świata — subtelna siła, która umiała wprawiać w ruch potężne machiny i mięśnie ludzkie, a zarazem rozbudzała w duszach ludzkich nieokiełznane poświęcenie dla podjętego dzieła. PracaZ tych młodzieńców, którzy siedzieli przy stole i dla których pomiary trasy były jakby wytyczaniem drogi życia, niejednemu wypadło zejść z tego świata przed ukończeniem swej pracy. Ale praca powinna zostać wykonana, a moc winna niemal dorównywać wierze. Nie całkiem co prawda. Wśród ciszy uśpionego obozowiska, na zalanym księżycową poświatą płaskowyżu, który tworzył szczyt przełęczy na podobieństwo posadzki wielkiego amfiteatru otoczonego ścianami bazaltowych grani, zatrzymały się dwie błędne postacie przyodziane w ciepłe płaszcze, a z ust inżyniera rozległy się dobitnie słowa:

151

— Gór przenieść nie zdołamy.

152

Sir John podniósł głowę, by spojrzeć we wskazanym kierunku, i w całej pełni zdał sobie sprawę ze znaczenia tych słów. Z mroków ziemi i skał wydźwigała się w jaśnię księżycową biała Higuerota na kształt zamarzniętej bańki mydlanej. Było cicho, gdy wtem w pobliskiej zagrodzie dla zwierząt pociągowych, zbudowanej naprędce z luźnych kamieni, juczny muł uderzył o ziemię kopytem i dwukrotnie ciężko sapnął.

153

Słowa inżyniera naczelnego były odpowiedzią na przypuszczenie prezesa, że może dałoby się zmienić kierunek linii kolejowej zgodnie z życzeniami ziemian z Sulaco. Jego zdaniem upór ludzki był mniejszą przeszkodą. Zresztą, by go pokonać, mieli do rozporządzenia wielkie wpływy Charlesa Goulda, natomiast przebicie tunelu pod Higuerotą było przedsięwzięciem wprost niesłychanym.

154

— Ach, tak, Gould. Co to za człowiek?

155

Sir John słyszał już dużo o Charlesie Gouldzie w Santa Marta, lecz pragnął się dowiedzieć jeszcze więcej. Naczelny inżynier zapewnił go, iż zarządzający kopalnią San Tomé ma ogromne wpływy wśród wszystkich tych donów hiszpańskich. Jego dom należy do najprzyzwoitszych w Sulaco, a gościnność Goulda jest ponad wszelkie pochwały.

156

— Przyjęli mnie, jakby mnie znali od niepamiętnych czasów — opowiadał. — Pani jest uosobieniem dobroci. Mieszkałem u nich z miesiąc. Dopomógł mi zorganizować zespoły pomiarowe. Dzięki faktycznemu posiadaniu kopalń srebra San Tomé zajmuje wyjątkowe stanowisko. Znajduje posłuch u wszystkich powag prowincjonalnych, a wszystkich hidalgów[67], jak już powiedziałem, może sobie owinąć dokoła małego palca. Jeśli usłucha pan jego wskazówek, trudności znikną, gdyż on potrzebuje kolei. Oczywiście, musi się pan liczyć z każdym swym słowem. Jest Anglikiem, jak się zdaje, ogromnie bogatym. Firma Holroyd ma jakieś udziały w jego kopalni, więc może pan sobie wyobrazić…

157

Przerwał, gdyż od jednego z niewielkich ognisk palących się pod niską ścianą zagrodzenia podniosła się postać człowieka otulonego w poncho po samą szyję. Siodło, które służyło mu za wezgłowie, znaczyło się na ziemi ciemną plamą w czerwonej poświacie żaru.

158

— Zobaczę się z Holroydem, przejeżdżając z powrotem przez Stany Zjednoczone — rzekł sir John. — Jestem przekonany, że on również potrzebuje kolei.

159

Człowiek, któremu zamąciły spokój zbliżające się głosy, podniósł się z ziemi, by zapalić papierosa. W płomyku zapałki mignęła jego brązowa twarz o czarnym zaroście i nieulęknione źrenice. Poprawiwszy na sobie płaszcz, legł znowu jak długi na ziemi i oparł głowę na siodle.

160

— To szef naszego obozu, którego będę musiał odesłać do Sulaco, gdyż mamy zamiar przystąpić teraz do pomiarów w dolinie Santa Marta — odezwał się znów inżynier. — Nader pożyteczny człowiek. Pożyczył mi go kapitan Mitchell z T.O.Ż.P. Było to z jego strony wielką uczynnością. Charles Gould powiedział mi, iż najlepiej zrobię, jeśli z niej skorzystam. Daje sobie radę z tymi mulnikami i peonami. Nie mamy zgoła kłopotów z naszymi ludźmi. Odprowadzi prosto do Sulaco pańską diligencję, a będzie miał do pomocy kilku naszych peonów kolejowych. Droga jest kiepska. Oszczędzi panu niejednej niemiłej niespodzianki. Obiecał mi, że przez całą drogę będzie dbał o pana jak o własnego ojca.

161

Tym szefem obozu był włoski marynarz, którego wszyscy Europejczycy z Sulaco, naśladując błędną wymowę kapitana Mitchella, zwykli nazywać Nostromo. Rzeczywiście wywiązał się znakomicie ze swego zadania, zwłaszcza w tych miejscach, gdzie droga była gorsza, i zasłużył na uznanie, którego później nie skąpił mu sir John, rozmawiając o nim z panią Gould.

Rozdział VI

162

Nostromo już od dość dawna przebywał w kraju, by wznieść się na najwyższy szczebel w opinii kapitana Mitchella, przeświadczonego o niesłychanej wartości swego odkrycia. Bezsprzecznie był on jednym z tych nieocenionych podwładnych, których posiadanie daje wszelkie prawa do dumy.

163

Kapitan Mitchell chełpił się ze swej przenikliwości w stosunku do ludzi, ale nie był samolubny — i na tle jego niewinnej pychy zaczęła już rozwijać się mania „wypożyczania mego capataza de cargadores”, co z czasem doprowadziło Nostroma do osobistego zetknięcia się ze wszystkimi Europejczykami w Sulaco, jako jakiegoś wszechstronnego factotum[68], istnego dziwu sprawności we właściwym mu zakresie życia.

164

— Ten człowiek jest mi oddany ciałem i duszą! — zwykł był powtarzać kapitan Mitchell i chociaż nikt nie mógłby zapewne wytłumaczyć, jak to się stało, to jednak przyglądając się ich wzajemnym stosunkom, niepodobna było zaprzeczyć temu twierdzeniu, chyba że ktoś miał tak przykre i dziwaczne usposobienie, jak na przykład doktor Monygham, którego krótki, beznadziejny śmiech brzmiał jakby bezgraniczną niewiarą w człowieczeństwo. Doktor Monygham nie był, co prawda, arcywzorem ani wesołości, ani wielomówności. Milczał zawzięcie w swych najlepszych chwilach, natomiast w najgorszych bywał postrachem dla wszystkich z powodu swego nieskrywanego szyderstwa. Jedynie pani Gould zdolna była utrzymać w karbach jego niewiarę w pobudki ludzkie. Ale i do niej (zresztą nie z powodu Nostroma, i to w tonie, który jak na niego był łagodny), nawet do niej powiedział pewnego razu:

165

— Jest po prostu niedorzecznością domagać się, aby człowiek lepiej myślał o innych, aniżeli potrafi myśleć o samym sobie.

166

Pani Gould zmieniła pośpiesznie przedmiot rozmowy. Dziwne pogłoski krążyły o tym angielskim lekarzu. Szeptano sobie na ucho, iż przed laty, jeszcze za czasów Guzmana Bento, był zamieszany w jakiś spisek, który skutkiem zdrady wyszedł na jaw i, jak się wyrażano, „został utopiony we krwi”. Posiwiał, a jego wygolona twarz przybrała barwę cegły. Jego flanelowa koszula w wielkie, pstre kraty i jego stary, brudny kapelusz typu panama były stałym wyzwaniem rzuconym wymaganiom towarzyskim przyjętym w Sulaco. Gdyby nie wyróżniał się niepokalaną czystością odzieży, mógłby był uchodzić za jednego z tych wykolejonych Europejczyków, którzy stanowią skazy na poważaniu kolonii niemal we wszystkich egzotycznych częściach świata. Młode dziewczęta, zdobiące gronami ładnych twarzyczek balkony domów wznoszących się wzdłuż ulicy Konstytucji, ilekroć mijał je, kulejąc, z pochyloną głową, w krótkiej, płóciennej kurtce, wdzianej niedbale na kraciastą, flanelową koszulę, powiadały do siebie: „Señor doktor idzie zapewne z wizytą do doñii Emilii, bo włożył kurtkę”. Wniosek ten był słuszny, ale głębsze jego znaczenie nie było dostępne dla ich dziewczęcych inteligencji. Zresztą nie wysilały ich wcale, myśląc o doktorze. Był stary, brzydki, uczony — i trochę loco, wariat, a może nawet czarownik, jak go podejrzewało pospólstwo. Biała kurtka była istotnie ustępstwem, jakie czynił uszlachetniającemu wpływowi pani Gould. Doktor, ze swym nawykiem do gorzkich, sceptycznych spostrzeżeń, nie miał innego sposobu okazania swego głębokiego szacunku dla charakteru kobiety znanej w kraju jako angielska señora. Składał swe hołdy nader poważnie, co nie było drobnostką przy jego usposobieniu. Pani Gould odczuwała to najzupełniej, ale nie przyszło jej nigdy na myśl, by zniewalać go do tych widocznych oznak poważania.

167

GospodyniJej stary hiszpański dom (jeden z najpiękniejszych w Sulaco) rozporządzał wszystkimi drobnymi urokami istnienia. Obdzielała nimi z prostotą i wdziękiem, powodowana przenikliwym wyczuciem wartości. Posiadała niezwykły dar towarzyskości, który polega na subtelnych odcieniach zapominania o sobie oraz na zdolności zrozumienia wszystkiego. Charles Gould (rodzina Gouldów, osiedlona w Costaguanie od trzech pokoleń, zawsze pielgrzymowała do Anglii po wykształcenie i po żony) wyobrażał sobie, iż zakochał się w zdrowym rozsądku dziewczyny, jak zrobiłby każdy inny mężczyzna; nie tłumaczyło to jednak całkowicie powodów, dlaczego, na przykład, całe obozowisko ekipy pomiarowej, począwszy od najmłodszego z młodzieży, a skończywszy na dojrzałym jej szefie, szukało sposobności, by możliwie najczęściej zachodzić do domu pani Gould, kiedy przebywała wśród wysokich krzesanic Sierry. Gdyby jednak ktoś jej opowiedział, jaką wdzięcznością otoczona jest jej pamięć na pograniczu śniegów powyżej Sulaco, byłaby się zaparła, jakoby cokolwiek dla nich uczyniła, uśmiechając się przy tym z lekka i otwierając szeroko zdumione, szare oczy. W ostateczności posłużyłaby się swą bystrością i znalazłaby wytłumaczenie: „To było dla tych chłopaków wielką niespodzianką, iż spotkali się z jakim takim przyjęciem. Zresztą zdaje mi się, że im tęskno za domem. Moim zdaniem, każdemu musi być nieco tęskno”.

168

Bolała ją zawsze tęsknota ludzka.

169

Urodzony, podobnie jak jego ojciec, w tym dalekim kraju, smukły i szczupły, o mocno rudych wąsach, kształtnej brodzie, jasnoniebieskich oczach, kasztanowatych włosach i pociągłej, świeżej, różowej twarzy, Charles Gould wyglądał na cudzoziemca, który niedawno przybył zza morza. Dziad jego walczył za sprawę niepodległości pod Bolivarem[69] w owym słynnym legionie angielskim, któremu na pobojowisku pod Carabobo[70] wielki wyzwoliciel dał zaszczytne miano zbawcy swej ojczyzny. W okresie Federacji[71] jeden z stryjów Charlesa Goulda został z wyboru prezydentem prowincji Sulaco (która tworzyła podówczas stan), lecz wkrótce potem postawiono go pod ścianą kościoła i rozstrzelano z rozkazu barbarzyńskiego generała unionistów, Guzmana Bento. Był to ten sam Guzman Bento, który zostawszy później dożywotnim prezydentem, zasłynął z swej bezlitosnej i krwawej tyranii, zaś szczytu swej haniebnej chwały dostąpił w ludowym podaniu o siejącym postrach upiorze, którego zewłok porwał diabeł z ceglanego mauzoleum zbudowanego w nawie kościoła Wniebowstąpienia Panny Marii w Santa Marta. Przynajmniej w ten sposób tłumaczyli księża jego zniknięcie bosym tłumom, które napływały, by zajrzeć ze zgrozą do otworu w brzydkim ceglanym grobowcu przed wielkim ołtarzem.

170

Prócz stryja Charlesa Goulda potworny Guzman Bento skazał na śmierć jeszcze wiele innych osób. Wszystkie były w pewnej mierze męczennikami idei arystokratycznej, zwolennikami „oligarchów z Sulaco” (wedle frazeologii z epoki Guzmana Bento). Ci rzekomi oligarchowie zwali się obecnie blancos i wyrzekli się idei federalistycznej. Nazwa ta obejmowała rody czystej krwi hiszpańskiej. Zaliczały one Charlesa do swego grona. Z takimi tradycjami rodzinnymi niepodobna było być czystszym Costaguanerem od don Carlosa Goulda; jednak wygląd jego był tak charakterystyczny, iż pospólstwo wciąż jeszcze nazywało go Inglesem, Anglikiem z Sulaco. Wyglądał na Anglika bardziej niż świeżo przybyli młodzi inżynierowie kolejowi, nawet bardziej niż figury ze scen myśliwskich, ilustrujących „Puncha”[72], który docierał do salonu jego żony w dwa miesiące po wyjściu z druku. Dziwiło to, iż mówił najzupełniej biegle po hiszpańsku (kastylijsku, jak wyrażają się krajowcy), a nawet miejscowym narzeczem indiańskim. Nie miał nigdy angielskiego akcentu. A jednak w jego przodkach, tych costaguańskich Gouldach — bojownikach o wolność, odkrywcach, plantatorach kawy, kupcach i rewolucjonistach — było coś tak niezatartego, że on, w trzecim pokoleniu jedyny ich spadkobierca, na lądzie, który posiada własny styl jazdy konnej, nawet na siodle był obrazem doskonałego Anglika. Nie jest to bynajmniej powiedziane w znaczeniu ironicznym, jak mówią llaneros — ludzie z wielkich równin — którzy mniemają, że prócz nich nie ma nikogo, kto by umiał siedzieć na koniu. Charles Gould, jeśli można się posłużyć odpowiednim, górnolotnym zwrotem, jeździł konno jak centaur. Jazda konna nie była dla niego jakimś ćwiczeniem popisowym; stanowiła wrodzoną zdolność, podobnie jak wszyscy ludzie zdrowi na duszy i na ciele mają zwyczaj chodzić na tylnych kończynach. A jednak kiedy jechał kłusem do kopalni, omijając wyboje poczynione przez wozy zaprzęgnięte w woły, w angielskim ubraniu i na cudzoziemskim siodle, wyglądał, jakby dopiero co przybył do Costaguany swym lekkim i rączym pasotrote[73] z jakichś zielonych łąk rozpostartych na drugim krańcu świata.

171

Droga jego prowadziła zazwyczaj obok starodawnego, hiszpańskiego gościńca — Camino Real[74], jak mówi pospólstwo. Jest to z istnienia i nazwy jedyna pozostałość rządów królewskich, których stary Giorgio Viola nienawidził, chociaż nawet ich cień już od dawna pierzchł z kraju.

172

Co prawda należałoby jeszcze wspomnieć o wielkim konnym posągu Karola IV, bielejącym na tle drzew u wylotu alamedy. Ale chłopom z okolicy i żebrakom miejskim, śpiącym na jego stopniach, był on znany tylko pod nazwą Kamiennego Konia. Kiedy drugi Carlos mijał go z szybkim tętentem kopyt po zrujnowanym bruku — don Carlos Gould — w swym angielskim ubraniu nie dostrajał się do otoczenia, ale był nierównie bardziej u siebie niż królewski jeździec, który siedząc na swym rumaku wśród uśpionych leperos, podnosił marmurowe ramię do marmurowego brzegu powiewającego piórami kapelusza.

173

Uszkodzony przez czas posąg królewski, znieruchomiały w geście pozdrowienia pod dłutem rzeźbiarza, zdawał się potajemnie stawiać czoło politycznym zmianom, które pozbawiły go nawet imienia. Ale też i drugi jeździec, dobrze znany ludowi ze swej siły i zręczności, gdy siedział na kształtnym, karym koniu, nie zwykł nosić serca na dłoni. Umysł jego nie wychodził z równowagi tak stałej, jak gdyby pozostawał pod zaklęciem beznamiętnej niewzruszalności pojęć, które co do poprawności prywatnej i publicznej obowiązują w Europie. Przyjmował z jednakim spokojem rażącą niewłaściwość, z jaką panie z Sulaco pokrywały swe twarze pudrem perłowym tak obficie, iż wyglądały w końcu niby białe odlewy gipsowe o pięknych, ognistych oczach — i osobliwsze plotkarstwo tego miasta, i nieustanne zmiany polityczne, które rzekomo miały „zbawiać kraj”, a dla jego żony były niedorzeczną i krwiożerczą igraszką, pełną zbrodni i kradzieży, uprawianą ze straszliwą powagą przez zepsute dzieci. W pierwszych czasach swego pobytu w Costaguanie młoda cudzoziemka nieraz z rozpaczą załamywała ręce, iż nie jest zdolna spraw publicznych tego kraju brać tak poważnie, jak by może należało, sądząc po srogości metod politycznych stosowanych w różnych okolicznościach. Wydawały się jej komedią naiwnych uroszczeń, w której, poza jej własnym oburzeniem i przerażeniem, nie było ani odrobiny szczerości. Charles słuchał jej z wielkim spokojem, podkręcał bujnego wąsa, ale nie chciał wdawać się w rozmowy o tych sprawach. Zdarzyło się jednak, iż raz rzekł łagodnie:

174

— Zapominasz, kochanie, że tu się urodziłem.

175

Usłyszawszy te proste słowa, umilkła, jakby pod wpływem nagłej rewelacji. Być może, iż to, że przyszedł na świat w tym kraju, stanowiło między nimi różnicę. Miała wielkie zaufanie do swego męża, prawie bezgraniczne. Od pierwszej chwili działał na jej wyobraźnię tym, że był pozbawiony sentymentalizmu, posiadał natomiast wielki spokój umysłu, co w jej pojmowaniu było oznaką doskonałej biegłości w sztuce życia. Don José Avellanos, ich sąsiad z naprzeciwka, mąż stanu, poeta, człowiek wielkiej kultury, który bywał przedstawicielem swej ojczyzny na różnych dworach europejskich (i doznał niewysłowionej poniewierki jako więzień polityczny za tyrańskich rządów Guzmana Bento), wyraził się raz w salonie doñii Emilii, iż Carlos kojarzy wszystkie angielskie właściwości charakteru ze szczerym patriotycznym uczuciem.

176

Pani Gould spojrzała na szczupłą, czerwoną, ogorzałą twarz swego męża, ale nie dostrzegła najlżejszego drgnienia w jego rysach, aczkolwiek nie uszło zapewne jego uwagi to przeświadczenie o jego patriotyzmie. Być może, iż dopiero co zsiadł z konia, powróciwszy z kopalni; dość jeszcze był Anglikiem, by nie zwracać uwagi na najgorętszą porę dnia. Basilio, w białej, płóciennej liberii z czerwonymi wypustkami, pochylił się na chwilę do jego stóp, by zdjąć mu w patio[75] ciężkie, niezdarne ostrogi. Po czym señor administrator wszedł po schodach na galerię. Rzędy roślin doniczkowych, umieszczonych na balustradzie między kolumnami arkad, swymi liśćmi i kwiatami osłaniały corredor[76] od strony położonego poniżej czworoboku, którego wybrukowany przestwór jest właściwym ogniskiem rodzinnym domów południowoamerykańskich, gdzie spokój życia domowego mierzy się zmiennością światła i cienia na płytach posadzki.

177

Señor Avellanos miał zwyczaj zachodzić niemal codziennie o piątej po południu. Don José lubił pojawiać się na patio w porze, kiedy podawano herbatę, gdyż zwyczaje angielskie, panujące pod dachem doñii Emilii, przypominały mu pobyt w Londynie, gdy był ministrem pełnomocnym przy dworze królewskim. Herbaty nie lubił; oparłszy swe lśniące buty na podnóżku, kołysał się zazwyczaj w amerykańskim fotelu i mówił nieprzerwanie z pewną lubością krasomówczą, dziwną w jego wieku, nie wypuszczając ani na chwilę filiżanki z ręki. Włosy miał krótko przystrzyżone i zupełnie białe, oczy czarne jak węgiel.

178

Kiedy Charles Gould wchodził do sali, witał go zrazu skinięciem głowy i kończył zaczęte zdanie. Po czym odzywał się:

179

— Mój drogi Carlosie, znów przyjechałeś konno z San Tomé w największy upał. Zawsze ta sama, iście angielska energia. Cóż nam powiesz?

180

Rzekłszy to, wypijał filiżankę do dna jednym haustem. Czynności tej towarzyszył stale lekki wstrząs i głuche, mimowolne „brrr”, którego nigdy nie udawało się mu pokryć pośpiesznym wykrzyknikiem: „Przewyborna!”

181

Następnie, oddawszy pustą filiżankę do rąk swego młodego przyjaciela, wyciągał się z uśmiechem i rozwodził się dalej nad patriotycznym znaczeniem kopalni San Tomé, napawając się swą płynną wymową i bujając się w fotelu na biegunach, przywiezionym ze Stanów Zjednoczonych. SalonSufit największego salonu w Casa Gould roztaczał swe biele wysoko nad jego głową. W jego ogromie karłowato przedstawiała się mieszanina ciężkich, szeroko rozpartych krzeseł hiszpańskich z brunatnego drzewa, z siedzeniami obitymi skórą, oraz mebli europejskich, niewielkich i wyścielanych w całości, wyglądających niby krępe potworki, wypchane stalowymi sprężynami i włosiem końskim. Były tam drobiazgi porozstawiane na stolikach, lustra wpuszczone w ściany nad marmurowymi konsolami, kwadratowe płachty dywanów, rozpostartych pod dwiema grupami foteli, wśród których naczelne miejsca zajmowały wygodne kanapy; na czerwonych płytach posadzki leżały tu i ówdzie kilimy. Trzy okna, sięgające od sklepienia do samego dołu, wychodziły na balkon, ujęte w obramienia prostopadłych fałd ciemnych portier. Staroświecka okazałość kryła się wśród czterech wysokich gładkich ścian, powleczonych subtelnym, różowym obiciem. Pani Gould, o małej główce i lśniących pierścieniach włosów, siedziała tam w obłoku koronek i muślinów przy misternym, mahoniowym stole i podobna była do czarodziejki, która słodyczą miłosnych napojów napełnia czary ze srebra i porcelany.

182

Pani Gould znała dzieje kopalni San Tomé. Za dawnych czasów pracowali w niej głównie niewolnicy przynaglani biczem, a wydobywanym z niej skarbom dorównywały wagą kości ludzkie. Wyginęły w niej przy pracy całe plemiona indiańskie. Następnie ją opuszczono, gdyż skutkiem prymitywnych metod górniczych przestała być zyskownym przedsiębiorstwem mimo całych gór trupów, rzucanych w jej czeluście. Poszła w zapomnienie. Odkryto ją na nowo po wojnie o niepodległość. Pewna spółka angielska uzyskała prawo eksploatacji i znalazła złoża tak bogate, iż ani zdzierstwa zmieniających się kolejno rządów, ani przemoc, jakiej się dopuszczali oficerowie, zabierając do wojska najemnych górników, nie zdołały zachwiać jej wytrwałością. W końcu podczas przewlekłego zamętu pronunciamentos[77], który nastąpił po śmierci osławionego Guzmana Bento, miejscowi górnicy, podburzeni przez wysłanników ze stolicy, rzucili się na swych angielskich przełożonych i wycięli ich w pień. Dekret zarządzający konfiskatę, który zaraz potem pojawił się w „Diario Official”[78], wydawanym w Santa Marta, zaczynał się od słów: „Ludność górnicza z San Tomé, słusznie oburzona uciskiem cudzoziemców, powodowanych raczej nikczemnymi pobudkami zysku niż miłością kraju, do którego zagnało ich ubóstwo i chciwość, itd…”, a kończył się oświadczeniem: „Naczelnik państwa postanowił zastosować w całej rozciągłości przysługujące mu prawo łaski. Kopalnia, która wedle wszelkich praw międzynarodowych, ludzkich i boskich, wraca znów jako własność narodowa w posiadanie rządu, ma pozostać zamknięta aż do chwili, kiedy miecz, dobyty w obronie uświęconych zasad liberalnych, nie dokona swego dzieła i nie zapewni pomyślności naszej drogiej ojczyźnie.”

183

Kopalnia San Tomé przez długie lata pozostawała w tym stanie. Jakiej korzyści spodziewał się rząd z tego łupu, niepodobna obecnie powiedzieć. Niełatwo przyszło zmusić Costaguanę do wypłacenia żebraczych odszkodowań rodzinom ofiar, po czym sprawa ta spadła z porządku dziennego dyplomacji. Niedługo potem inny rząd zaczął zastanawiać się nad tą cenną spuścizną. Był to zwyczajny rząd costaguański — czwarty z kolei w ciągu sześciu lat — ale patrzył trzeźwiej sprawy. Miał skryte poczucie, że kopalnia San Tomé nie posiada w jego ręku żadnej wartości, lecz równocześnie z niepowszednią zmyślnością zdawał sobie sprawę z rozmaitych sposobów wyzyskania własności złóż srebra z pominięciem konieczności mozolnego wydobywania tego kruszcu z łona ziemi. WładzaOjciec Charlesa Goulda, jeden z najzamożniejszych kupców costaguańskich, postradał już znaczną część swego majątku w przymusowych pożyczkach, zaciąganych przez kolejno następujące po sobie rządy. Był to człowiek spokojny i rozsądny, któremu nigdy nie śniło się dochodzić swych praw. Toteż kiedy mu nagle zaofiarowano bezterminową koncesję na kopalnię San Tomé, zaniepokojenie jego nie miało granic. Znał doskonale metody rządowe. Jakoż zamiary rządu w tej sprawie, aczkolwiek niewątpliwie przemyślane głęboko w skrytości, rzucały się w oczy w dokumencie, który mu polecono jak najrychlej podpisać. Trzeci i najważniejszy jego punkt ustalał, iż posiadacz koncesji będzie zobowiązany wypłacić od razu rządowi pięcioletni czynsz dzierżawny od szacunkowych dochodów z produkcji kopalni.

184

Pan Gould-senior nie skąpił próśb i argumentów, wymawiając się od tej fatalnej łaski, ale bez powodzenia. Nie miał pojęcia o górnictwie, nie wiedział, w jaki sposób zużytkować swą koncesję na targu europejskim, kopalnia jako przedsiębiorstwo czynne nie istniała. Budynki spalono, urządzenia górnicze zniszczono, ludność górnicza rozpierzchła się od dawna z okolicy. Nawet droga znikła tak doszczętnie pod naporem tropikalnej roślinności, jakby ją pochłonęło morze, a główny szyb zawalił się na przestrzeni stu jardów od wejścia. Nie była to już opuszczona kopalnia, lecz dzika, niedostępna, skalista gardziel Sierry, gdzie pod gąszczem ciernistych pnączy pokrywających ziemię można było znaleźć resztki zwęglonego budulca, trochę pogruchotanej cegły i zniekształcone ułomki zardzewiałego żelastwa. Pan Gould-senior nie pragnął bynajmniej wejść w wieczyste posiadanie tego pustkowia. Ilekroć wśród ciszy nocnej zamajaczyło mu przed oczyma duszy, popadał w stan gorączkowej i niespokojnej bezsenności.

185

Zdarzyło się jednak, że ministrem skarbu w owych czasach był człowiek, któremu pan Gould miał nieszczęście odmówić dawnymi laty niewielkiej zapomogi pieniężnej, uzasadniając swą odmowę tym, że jest on znany jako oszust i szuler, ponadto mocno podejrzewany o rabunkowy napad na pewnego zamożnego ranchero[79] w odległym zakątku wiejskim, gdzie piastował godność sędziego. Teraz, dostąpiwszy ministerialnego dostojeństwa, polityk ów oświadczył, iż ma zamiar odwzajemnić się temu biednemu señorowi Gouldowi dobrym za złe. Zapewnienia te ponawiał w salonach Santy Marty tak słodkim i nieubłaganym głosem i z takim złośliwym błyskiem w oczach, iż najlepsi przyjaciele ostrzegali z naciskiem pana Goulda, by nie próbował z tej pułapki wykpić się przekupstwem. Było to bezskuteczne. Doprawdy nie była to droga zbyt bezpieczna. Podzielała to zdanie w zupełności pewna zamaszysta, krzykliwa dama francuskiego pochodzenia, podobno — jak utrzymywała — córka wyższego oficera, officier supérieur de l'armée, której ofiarowano mieszkanie w murach zsekularyzowanego klasztoru, zaraz obok Ministerstwa Finansów. Ta kwitnąca osóbka, gdy poproszono ją o pomoc panu Gouldowi, we właściwy sposób i nie szczędząc hojnego podarku, potrząsnęła głową z zakłopotaniem. Miała dobre serce i jej zakłopotanie było najzupełniej szczere. Wychodziła z założenia, iż nie wypada jej brać pieniędzy za coś, czego nie jest zdolna dokonać. Przyjaciel pana Goulda, który podjął się drażliwego zadania, utrzymywał później, iż była ona jedyną uczciwą osobą pozostającą w bliższym czy dalszym stosunku z rządem.

186

— Nie idzie! — rzekła właściwym sobie, pretensjonalnym, opryskliwym głosem, posługując się wyrażeniami godniejszymi raczej jakiegoś podrzutka niż sieroty po dostojniku wojskowym. — Nie, to nie da się zrobić! Pas moyen, mon garçon. C'est dommage, tout de même. Ah, zut! Je ne vole pas mon monde. Je ne suis pas ministre, moi! Vous pouvez emporter votre petit sac.[80]

187

Przez chwilę, zagryzając swe karminowe wargi, ubolewała w głębi duszy nad tyranią surowych zasad, którymi powodowała się, frymarcząc[81] swym wpływem w sferach rządzących. Po czym znacząco i z odcieniem zniecierpliwienia dorzuciła:

188

Allez et dites bien à votre bonhomme — entendez-vous? — qu'il faut avaler la pilule.[82]

189

Po tym ostrzeżeniu nie pozostawało nic innego jak podpisać i zapłacić. Pan Gould połknął pigułkę, lecz zawierała ona widocznie jakąś subtelną truciznę, gdyż zaczęła oddziaływać bezpośrednio na jego mózg. Dostał bzika na punkcie kopalni, a ponieważ był oczytany w lżejszej literaturze, bzik ten przybrał w jego umyśle kształty Starca Morskiego[83] siedzącego mu na karku. Zaczęły mu się także majaczyć wampiry. Pan Gould przesadzał w ocenie ujemnych stron swego nowego położenia, dając się ponosić emocjom. Jego sytuacja w Costaguanie nie była gorsza niż wcześniej. Jednak człowiek jest istotą przeraźliwie konserwatywną, a groteskowa nowość tego zamachu na jego sakiewkę wstrząsnęła jego wrażliwością. Nie było dokoła niego ludzi, których nie obrabowałyby rządy i rewolucje po śmierci Guzmana Bento. Doświadczenie uczyło go, iż żadna szajka, która wejdzie w posiadanie pałacu prezydenckiego, nie będzie do tego stopnia nieudolna, by wskutek braku pretekstów pozwolić wywieść się w pole, chociażby nawet łup miał zawieść w pewnej mierze jej uzasadnione oczekiwania. Pierwszy lepszy przygodny pułkownik bosej armii urwipołciów mógł nawet każdemu zwykłemu cywilowi z całym naciskiem i ścisłością wykazać swe prawa do sumy dziesięciu tysięcy dolarów, w każdym jednak razie liczył nieodmiennie na łapówkę co najmniej tysiąca dolarów. Pan Gould wiedział o tym znakomicie i uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał lepszych czasów. Jednak grabież pod płaszczykiem prawności i interesu była dla jego wyobraźni nie do zniesienia. Pan Gould-senior miał jedną wadę w swym godnym i roztropnym charakterze: oto przypisywał zbyt wielkie znaczenie formie. Jest to wspólna cecha ludzi, których poglądy nasiąkły przesądami. W sprawie tej dopatrywał się złośliwego działania znikczemniałej sprawiedliwości i doznał wstrząsu moralnego, który zachwiał jego krzepkim ustrojem fizycznym. „To mnie w końcu zabije” — powtarzał codziennie. Rzeczywiście od tego czasu zaczął cierpieć na wątrobę i na dławiącą niemoc myślenia o czymkolwiek innym. Minister finansów nie przeczuwał wcale, jak bardzo subtelny był jego odwet. Nawet listy, które pan Gould pisywał do swego czternastoletniego syna Charlesa, kształcącego się wówczas w Anglii, nie mówiły o niczym innym, jak o kopalni. Sarkał na niesprawiedliwość, na prześladowania, na haniebne brzemię tej kopalni; zapełniał całe stronice wywodami na temat fatalnych następstw, jakie ze wszystkich punktów widzenia muszą wyniknąć z posiadania tej kopalni, snuł złowrogie wnioski, truchlał na myśl o pozornie wiekuistej trwałości tego przekleństwa. Bowiem tej koncesji udzielono jemu i jego potomstwu po wszystkie czasy. Zaklinał syna, by nigdy nie wracał do Costaguany, nigdy nie upominał się o udział w tamtejszym swoim dziedzictwie, gdyż plami je owa nikczemna koncesja; niechaj po nic nie sięga, niechaj nawet się nie zbliża, niechaj zapomni, że istnieje Ameryka i zajmie się kupiectwem w Europie. Zaś każdy list kończył się gorzkimi ubolewaniami, iż za długo przyszło mu przebywać w tej jaskini złodziei, bandytów i krętaczy.

190

W czternastym roku życia nie przywiązuje się zbyt wielkiego znaczenia do nieustannie ponawianych zapewnień, iż przyszłość nasza jest zwichnięta skutkiem posiadania kopalni srebra; ale forma tych zapewnień może wywołać pewien odruch zdziwienia i zastanowienia. Z biegiem czasu chłopak, nie tyle oszołomiony tymi gorzkimi żalami, co zmartwiony kłopotami swego taty, zaczął zastanawiać się nad tą sprawą w chwilach wolnych od nauki i zabawy. W ciągu jakiegoś roku zdołał wysnuć z owych listów niewzruszone przeświadczenie, iż naprawdę istnieje kopalnia srebra w prowincji Sulaco, stanowiącej część Republiki Costaguany, gdzie przed wielu laty żołnierze rozstrzelali biednego stryja Henryka. Z ową kopalnią pozostawała w ścisłym związku sprawa zwana „niegodziwą koncesją Goulda”, która widocznie była napisana na papierze, skoro jego ojciec pragnął gorąco „ją podrzeć i rzucić w twarz” prezydentom, członkom trybunału i ministrom państwa.

191

Pragnienie to nie wygasało, aczkolwiek zauważył, iż nazwiska tych dygnitarzy rzadko pozostawały bez zmiany w ciągu całego roku. Wydawało się ono zupełnie słuszne chłopakowi, gdyż rzecz ta była niegodziwa, nie wiedział jednak, na czym jej niegodziwość polega. Później, w miarę jak mu rozwidniało się w głowie, zdołał oddzielić istotną prawdę od fantastycznych naleciałości o Starcu Morskim, wampirach i widmach, które korespondencji jego ojca nadawały posmak jakiejś okropnej baśni z arabskich nocy. W końcu dorastający młodzieniec posiadał nie mniej dokładną znajomość kopalni San Tomé od starca, który pisywał te boleściwe i zaciekłe listy z drugiej strony oceanu. Donosił on, że nałożono na niego kilkakrotnie ogromne grzywny za zaniedbywanie pracy w kopalni, chociaż już poprzednio zmuszono go do wypłacenia zaliczek na rachunek przyszłego czynszu dzierżawnego, pozorując to bezprawie tym, iż człowiek, który znajduje się w posiadaniu takiej cennej koncesji, nie powinien odmawiać pieniężnego poparcia rządowi republiki. Resztę jego mienia wymuszono — jak pisał z wściekłością — w zamian za bezwartościowe kwity, piętnując go równocześnie jako człowieka, który miał ciągnąć olbrzymie zyski z trudnej sytuacji kraju. A młodzieniec przebywający w Europie z coraz większym zainteresowaniem śledził sprawę, która zdolna była wywołać taką burzę słów i namiętności.

192

Myślał o niej codziennie, ale myślał bez goryczy. Nie ulegało wątpliwości, iż sprawa ta była nieszczęściem dla jego biednego taty i że cała historia rzucała posępne światło na stosunki polityczne i społeczne w Costaguanie. Pogląd jego na te sprawy nie różnił się od poglądu ojca, ale był spokojny i refleksyjny. Niepodobna z uporczywym i nieustannym oburzeniem odczuwać fizycznych czy psychicznych udręczeń innej osoby, chociażby chodziło nawet o własnego ojca. W dwudziestym roku życia Charles Gould jako następny uległ zaklęciu kopalni San Tomé. Ale był to inny rodzaj oczarowania, bardziej zgodny z jego młodością, gdyż w skład jego formuły magicznej zamiast zgnębionego oburzenia i rozpaczy wchodziła nadzieja, krzepkość i ufność we własne siły. Pozostawiony w tym wieku samemu sobie (chociaż z surowym zastrzeżeniem, by nie wracał do Costaguany), odbywał dalsze studia w Belgii i Francji, chcąc zostać inżynierem górniczym. Jednak strona naukowa tych studiów zarysowywała się w jego umyśle niejasno i ułamkowo. Kopalnie posiadały dla niego dramatyczne napięcie. Badał ich właściwości z osobistego punktu widzenia, podobnie jak ktoś bada odmienne cechy charakterów ludzkich. Zwiedzał kopalnie w Niemczech, w Hiszpanii i Kornwalii. Zwłaszcza opuszczone oddziaływały na niego mocno. Ich opuszczenie wstrząsało nim na podobieństwo niedoli ludzkiej, której przyczyny są głębokie i rozmaite. Mogą być liche, ale mogą być też niedocenione. Jego przyszła żona była pierwszą, i może jedyną istotą ludzką, która zdołała odkryć pobudki rządzące nader wrażliwym i niemal milczącym zachowaniem się tego człowieka w stosunku do świata spraw materialnych. I od razu jej skłonność do niego, która ociągała się z na wpół rozpostartymi skrzydłami na podobieństwo ptaków, niełatwo wzlatujących z równiny, znalazła szczyt, z którego mogła wzbić się w niebiosa.

193

Poznali się we Włoszech, gdzie przyszła pani Gould przebywała w towarzystwie starej, bladej ciotki, która przed laty poślubiła zubożałego, włoskiego markiza, człowieka w średnim wieku. Nie zdejmowała żałoby po tym człowieku, który potrafił oddać własne życie za niepodległość i zjednoczenie ojczyzny. Uczynił to z taką entuzjastyczną wielkodusznością, iż dorównał najmłodszym, którzy również zginęli za tę samą sprawę i których szczątkiem był stary Giorgio Viola, unoszonym przez prąd szczątkiem, na podobieństwo zgruchotanego dzioba okrętowego, niknącego niepostrzeżenie wśród fal po morskim zwycięstwie. Ubrana zawsze czarno, z białą przepaską na czole jak zakonnica, prowadziła marchesa ustronne, przyciszone życie w zakątku starożytnego, zrujnowanego pałacu, którego wielkie, puste sale mieściły na dole, pod swymi malowanymi sklepieniami, ziemiopłody, drób, a nawet bydło obok całej rodziny dzierżawcy.

194

Młodzi spotkali się w Lukce. Po tym spotkaniu Charles nie zwiedzał już kopalń, chociaż pewnego razu pojechali oboje powozem, by zobaczyć kamieniołomy marmuru, w których praca o tyle jest podobna do górniczej, iż również ma na celu wydobywanie cennego surowca z ziemi. Charles Gould nie wygłaszał przed nią mów, by odsłonić swe serce. Dawał się jej poznać, myśląc i działając. Tak zwykła objawiać się szczerość. Często mówił: „Zdaje mi się, że mój biedny ojciec ma niesłuszny pogląd na to przedsiębiorstwo San Tomé”. I zastanawiali się oboje nad tym poglądem długo i poważnie, jak gdyby mogli oddziaływać na umysł człowieka poprzez pół kuli ziemskiej. Jednak rzeczywistą przyczyną tych rozważań była miłość, która przenika wszelki przedmiot i rozpłomienia życiem najobojętniejsze wyrażenia. Oto powód, dla którego pani Gould lubiła te dyskusje w okresie swego narzeczeństwa. Charles martwił się, że ojciec nadwyręża swoje siły i naraża się na chorobę, chcąc uwolnić się od kopalni.

195

— Mam wrażenie, że nie jest to właściwy sposób postępowania — dumał głośno, jak gdyby mówił do siebie. Kiedy zaś ona nie taiła swego zdziwienia, iż człowiek charakteru może poświęcać swe siły knowaniom i intrygom, Charles oświadczył, że pojmuje jej zdziwienie, lecz dodał:

196

— Proszę nie zapominać, że on się tam urodził.

197

Z właściwą sobie bystrością zaczęła się nad tym zastanawiać, po czym postawiła oderwane pytanie, które słusznie uznał za przenikliwe:

198

— No, a pan? Pan również tam się urodził.

199

Miał gotową odpowiedź.

200

— To co innego. Nie byłem tam od dziesięciu lat. Ojciec nie miał nigdy tak długiego wytchnienia. A trwa już to ze trzydzieści lat.

201

Emilia była pierwszą osobą, do której przemówił, dowiedziawszy się o śmierci swego ojca.

202

— To go zabiło — powiedział.

203

RuinyOtrzymawszy tę wiadomość, wyszedł z miasta i podążał wprost przed siebie w południowym słońcu, po białej drodze, aż stanął przed nią w sali zrujnowanego pałacu. Była to komnata wspaniała i pusta. Długie strzępy adamaszku, poczerniałe od czasu i wyziewów, zwieszały się tu i ówdzie po ogołoconych boazeriach ścian. Umeblowanie składało się z jednego pozłacanego krzesła z odłamanym oparciem i z piedestału w kształcie ośmiokątnej kolumny, na którym stała ciężka, marmurowa urna, zdobna w rzeźbione maski i girlandy kwietne, pęknięta od góry do dołu. Charles Gould był cały zakurzony od białego pyłu gościńca; pokrywał on jego obuwie, ramiona i czapkę. Pot ściekał po jego twarzy. W odsłoniętej prawej ręce trzymał gruby dębowy kij.

204

Wydawała się bardzo blada pod różami swego wielkiego, słomianego kapelusza. Włożyła już rękawiczki i wzięła jasną parasolkę, by wyjść naprzeciw i oczekiwać go na szczycie wzgórza, gdzie trzy topole rosły obok muru winnicy.

205

— To go zabiło — powtórzył. — Miałby jeszcze długie lata przed sobą. W naszej rodzinie żyje się długo.

206

Nazbyt była strapiona, by przemówić. Utkwił swe przenikliwe, nieruchome spojrzenie w pękniętej marmurowej urnie, jakby pragnął jej kształty utrwalić w swej pamięci na zawsze. Dopiero gdy nagle zwróciwszy się do niej, wybełkotał dwukrotnie: „Przyszedłem do pani… przyszedłem prosto do pani…”, zdołała w całej pełni zdać sobie sprawę z wielkiej i żałosnej niedoli tego dalekiego i udręczonego zgonu w Costaguanie. Ujął ją za rękę i podniósł jej dłoń do swych ust, ona zaś upuściła parasolkę, by pogłaskać go po twarzy, mówiąc szeptem: „Biednyś ty!”. Po czym zaczęła ocierać oczy pod opadającym skrzydłem kapelusza. Jej drobna postać w skromnym, białym kostiumie podobna była do dziecka, które, zabłąkane, szlocha wśród obumarłego przepychu wspaniałej sali. Znieruchomiał znów obok niej, zapatrzony w marmurową urnę.

207

Poszli następnie na długą przechadzkę, nie zamieniając zrazu ani słowa. W końcu wydarło się mu z ust:

208

— No, tak! Lecz gdyby był wziął się do rzeczy we właściwy sposób!

209

Przystanęli. Wszędzie słaniały się długie cienie po wzgórzach, po drogach, po ogrodzonych sadach oliwnych: cienie topól, rozłożystych kasztanów, budynków folwarcznych i murów z kamienia. Dźwięczny, radosny głos dzwonu rozlegał się w pogodnym powietrzu na podobieństwo tętna żaru słonecznego. Jej usta rozchyliły się, jak gdyby ze zdziwienia, że nie patrzy na nią z właściwym sobie wyrazem. Zwykły jego wyraz polegał na skupieniu i bezwzględnym dla niej uznaniu. W rozmowach z nią bywał najtroskliwszym i najczołobitniejszym władcą, co niezmiernie jej się podobało. Dzięki temu miała poczucie swej władzy bez ujmy dla jego godności. Ta szczupła dziewczyna o drobnych stópkach, drobnych rączkach i drobnej twarzyczce, przeciążonej uroczo szczodrymi splotami włosów, posiadała wyniosłą duszę doświadczonej kobiety. Jej nieco za duże usta tchnęły świeżością szczerości i szlachetności. Ponad wszystko, ponad wszelkie pochlebstwa, troszczyła się o tego, który był chlubą jej wyboru. Otóż w owej chwili nie patrzył na nią wcale. Miał napięte rysy i nieprzytomny wyraz twarzy, jak człowiek, który ponad głową młodej dziewczyny zapatrzył się w nicość.

210

— A więc tak. To była krzywda. Skrzywdzili biednego starca. Ach, czemuż nie pozwalał mi wrócić do siebie? Lecz teraz będę wiedział, jak wziąć to w ręce.

211

Wymówiwszy te słowa z ogromną otuchą, spojrzał na nią i od razu stał się pastwą przygnębienia, niepewności i obawy.

212

Jedyną rzeczą, o którą mu obecnie chodziło, było to, czy ona dostatecznie go kocha — czy ma odwagę pojechać z nim tak daleko? Stawiał jej te pytania głosem drżącym z obawy, gdyż był człowiekiem stanowczym.

213

Tak, kochała go bardzo. Chciała jechać. I niezwłocznie przyszła orędowniczka wszystkich Europejczyków w Sulaco doznała fizycznego wrażenia, iż ziemia zarywa się pod nią. Pierzchła jej sprzed oczu, pierzchł nawet dźwięk dzwonu. Kiedy znów uczuła ziemię pod stopami, dźwięki wciąż jeszcze rozlegały się wśród doliny; podniosła ręce do głowy, oddychając szybko, i powiodła okiem po okolonej murami drożynie. Uspokoiła się, bo nie było nikogo. Tymczasem Charles stanął jedną nogą w suchym, zakurzonym rowie i podniósł otwartą parasolkę, która odskoczyła od nich z marsowym łoskotem potrąconego bębna. Wręczył ją spokojnie, choć z niejakim przygnębieniem.

214

Zaczęli wracać ku domowi. Kiedy zaś wsunęła mu rękę pod ramię, pierwsze jego słowa były:

215

— Jak to dobrze, że będziemy mogli osiedlić się w mieście portowym! Słyszałaś jego nazwę. To Sulaco. Cieszę się, że mój biedny ojciec kupił tam dom. Nabył go już przed laty, aby w głównym mieście tak zwanej Zachodniej Prowincji istniała zawsze Casa Gould. Będąc małym chłopcem, mieszkałem tam już raz przez cały rok z moją drogą matką; mój biedny ojciec bawił wówczas w Stanach Zjednoczonych za interesami. Będziesz nową panią Casa Gould.

216

Później zaś w niezamieszkanym zakątku starożytnego pałacu, hen, nad winnicami, marmurowymi wzgórzami, piniami i oliwkami Lukki, tak do niej mówił:

217

— Nazwisko Gouldów cieszyło się zawsze wielkim poważaniem w Sulaco. Mój stryj Harry był czas jakiś naczelnikiem państwa i pozostawił po sobie dobrą pamięć wśród najznakomitszych rodów. Są to czyści Kreolowie[84], którzy nie biorą udziału w nędznych błazeństwach rządowych. My, Gouldowie, nie jesteśmy w Costaguanie przybłędami. Pochodził z tego kraju, kochał go, ale w swych przekonaniach pozostał do rdzenia Anglikiem. Posługiwał się politycznym hasłem swej epoki. Była nim federacja. Ale nie był politykiem. Stawał w obronie porządku społecznego po prostu z czystego umiłowania rozumnie pojmowanej wolności i z nienawiści do wszelkiego ucisku. Nie gmatwał się w niedorzecznościach. Zajął się pracą na swój sposób, gdyż uważał ją za potrzebną, podobnie jak ja muszę zabrać się do tej kopalni.

218

Mówił do niej takimi słowy, ponieważ pamięć jego pełna była kraju lat dziecinnych, ponieważ serce śniło o pożyciu z tą dziewczyną, a myśl była zajęta kopalnią San Tomé. Zapowiedział jej, że opuści ją na kilka dni, by odszukać pewnego Amerykanina pochodzącego ze San Francisco, który wałęsał się jeszcze po Europie. Poznał go przed kilkoma miesiącami w starym, historycznym mieście niemieckim, położonym w okręgu górniczym. Amerykanin był w towarzystwie żony, lecz czuł się osamotniony, gdyż całymi dniami rysowali stare odrzwia i uwieńczone wieżyczkami narożniki średniowiecznych domostw. Charles Gould zawiązał z nim ścisłą spółkę w sprawie kopalni. Wspólnik ten znał się na przedsiębiorstwach górniczych, był nieco obeznany z Costaguaną i z nazwiskiem Gouldów. Rozmawiali z niejaką poufałością, co było możliwe dzięki różnicy wieku. Charles potrzebował wówczas kapitalisty o przenikliwym umyśle i ludzkim charakterze. Mienie jego ojca w Costaguanie, które w mniemaniu jego miało być dość znaczne, stopniało widocznie w łotrowskim tyglu rewolucji. Prócz jakichś dziesięciu tysięcy funtów, umieszczonych w Anglii, pozostał tylko dom w Sulaco, problematycznej wartości prawo do eksploatacji lasów w odległych i dzikich stronach oraz koncesja na kopalnię San Tomé, która doprowadziła jego biednego ojca na krawędź grobu.

219

Wyłuszczał to wszystko. Rozstali się bardzo późno. Nigdy jeszcze nie widział jej w takiej świetności uroku. Cała tęsknota młodzieńcza do niepowszedniego życia, do wielkich oddali, do przyszłości, nęcącej obietnicą przygód i walki — wszystka subtelna myśl o współdziałaniu i podboju rozpłomieniała ją mocnym podnieceniem, co w stosunku do niego przejawiało się nie tak już skrywaną i przedziwną tkliwością.

220

Gdy, pożegnawszy się z nim, schodziła ze wzgórza i gdy pozostał sam, odzyskał natychmiast swą trzeźwość. Śmierć, CzynZmiana, jaką nieubłagana śmierć wywołuje w toku naszych powszednich myśli, może stać się nieokreślonym i dotkliwym rozstrojem umysłu. Bolało to Charlesa Goulda, iż już nigdy, żadnym wysiłkiem woli nie będzie mógł myśleć o swym ojcu w ten sam sposób, w jaki zwykł był myśleć o nim za jego życia. Żywy jego obraz nie był już dlań uchwytny. To spostrzeżenie, bezpośrednio uderzające w własną jego osobowość, napełniało jego pierś bolesnym i przejmującym pragnieniem czynu. Pod tym względem instynkt go nie zawodził. Czyn ma moc pocieszenia. Jest wrogiem myśli i druhem pochlebnych rojeń. Jedynie w toku naszych działań możemy doszukać się zagadki panowania nad przeznaczeniem. Dla niego jedynym polem działania była kopalnia. Chwilami nasuwało się natarczywe pytanie, jak sprzeniewierzyć się uroczystym życzeniom nieboszczyka. Postanowił sobie, iż jego nieposłuszeństwo (jako zadośćuczynienie) będzie najzupełniejsze. Kopalnia była przyczyną niedorzecznego nieszczęścia moralnego, praca w niej powinna się stać poważnym zwycięstwem moralnym. Należało się to pamięci zmarłego. Tak przedstawiały się odczucia Charlesa Goulda. Myśli jego krążyły wokół zdobycia wielkiego kapitału w San Francisco lub gdzieś indziej. Mignęła mu w głowie refleksja, iż rady nieboszczyka byłyby zawodnym przewodnikiem. Nigdy nie można z góry przewidzieć, jakie ogromne zmiany może wywołać zgon tej czy innej jednostki w najistotniejszym porządku świata.

221

Najnowszy okres dziejów kopalni znała pani Gould z własnego doświadczenia. Były to dzieje jej małżeńskiego pożycia. Płaszcz dziedzicznego stanowiska Gouldów w Sulaco osunął się suto na jej drobną osóbkę; nie chciała jednak dopuścić, żeby właściwości tego osobliwego stroju miały przytłoczyć żywość jej charakteru, co było oznaką nie samej tylko machinalnej ruchliwości, lecz także przenikliwej inteligencji. Nie należy przez to przypuszczać, że pani Gould miała męski umysł. KobietaKobieta o męskim umyśle nie jest istotą wyższego rzędu, jest po prostu okazem niedoskonałego zróżnicowania płci — zajmująco jałowym i bez znaczenia. Kobieca inteligencja doñii Emilii pomogła jej dokonać podboju Sulaco, torując drogę jej nieegoistycznej i współczującej naturze. Umiała rozmawiać z wdziękiem, ale nie była gadatliwa. Serce, SłowoMądrość serca, niemająca nic wspólnego z budowaniem lub burzeniem teorii, a tym bardziej z obroną przesądów, nie ma czczych słów na zawołanie. Słowa, które wypowiada, mają wartość aktów rzetelności, wyrozumiałości i współczucia. Szczera tkliwość kobieca, podobnie jak szczera męskość mężczyzny, wyraża się czynami, które mają władzę podbijania. Panie z Sulaco uwielbiały panią Gould. „Wciąż jeszcze patrzą na mnie jak na jakieś dziwo” — rzekła żartem do jednego z trzech dżentelmenów z San Francisco, których wypadło jej ugaszczać w swej nowej siedzibie po roku pożycia małżeńskiego.

222

Byli to pierwsi goście zagraniczni, którzy przybyli obejrzeć kopalnię San Tomé. „Żartuje bardzo miło” — myśleli sobie, zaś Charles Gould, wiedząc doskonale, do czego zmierza, parł ku urzeczywistnieniu. Te okoliczności usposabiały ich przychylnie do jego żony. Niezaprzeczony entuzjazm, zabarwiony lekkim nalotem ironii, sprawił, iż jej wywody o kopalni zachwycały po prostu gości i wywoływały u nich poważne i pełne pobłażania uśmiechy, niepozbawione dużej domieszki szacunku. Być może, iż gdyby byli poznali zapamiętały idealizm jej poglądów na powodzenie przedsiębiorstwa, byliby nie mniej zdumieni właściwościami jej umysłu od owych hiszpańsko-amerykańskich pań, które nie wychodziły z podziwu dla jej niestrudzonej ruchliwości. Istotnie mogła być dla nich — posługując się jej własnymi słowami — „istnym dziwem”. Ale Gouldowie byli z usposobienia skryci i ich goście wyjechali, nie przypuszczając, iż może chodzić o coś innego niż o zyski z puszczonej w ruch kopalni. Pani Gould kazała zaprząc parę białych mułów do swego powozu, by odwieźć ich do portu, skąd „Ceres” miała ich odstawić na plutokratyczny Olimp. Kapitan Mitchell skorzystał z tego pożegnania, by szepnąć poufnie do pani Gould:

223

— To zapowiedź nowej epoki.

224

DomPani Gould lubiła patio swego hiszpańskiego domu. Na szerokie, kamienne schody spoglądała w milczeniu z wnęki ściennej Madonna w błękitnych szatach, z ukoronowanym Dzieciątkiem na ręku. Przyciszone głosy dolatywały wczesnym rankiem z dna brukowanej kwadratowej studni, jaką z góry wydawał się dziedziniec; słychać było stąpania koni i mułów, które prowadzono parami, by je napoić. Z kolanek smukłych pni bambusowych zwieszały się wąskie, lancetowate liście nad kwadratową taflą sadzawki, a tłusty stangret siedział skulony na jej cembrowinie, trzymając leniwie końce lejcy w ręku. Wynurzywszy się spod niskiego, mrocznego sklepienia sieni, przemykały się tu i ówdzie bose dziewczęta służebne; pojawiły się dwie praczki, niosące kosze z wypraną bielizną, przeszedł piekarz z dzieżą zarobionego ciasta i jej własna camerista[85], Leonarda, która w ręce wzniesionej wysoko ponad kruczą czerń włosów niosła pęk nakrochmalonych spódniczek, olśniewająco białych w ukośnych blaskach słońca. Po czym pokuśtykał stary odźwierny, zamiatając kamienne płyty bruku, i dom był przygotowany do zwykłego życia dziennego. Wysokie pokoje po trzech stronach czworoboku były połączone między sobą i miały drzwi na corredor, wzdłuż którego biegła poręcz z kutego żelaza ozdobiona kwiatami. Na podobieństwo władczyni średniowiecznego zamczyska mogła widzieć z góry, kto wjeżdżał lub wyjeżdżał z casa, a odgłosy, rozlegające się za każdym razem ze sklepionej sieni, wzmagały wrażenie okazałości.

225

Patrzyła, jak wyjeżdżał jej powozik, odwożący trzech gości z północy. Uśmiechała się. Troje rąk podniosło się równocześnie do trzech kapeluszy. Czwartym był kapitan Mitchell, który towarzyszył im z grzeczności i zaczął już pompatyczną przemowę. Ociągała się. Ociągała się, pochylając co chwila twarz nad kępami kwiatów, jak gdyby chciała pozostawić swym myślom czas, by dostosowały się do powolności jej kroków, zdążających w głąb długiego korytarza.

226

Obwieszony frędzlami i barwnymi piórami hamak indiański z Aroa wisiał w kącie, gdzie najwcześniej pojawiało się słońce, gdyż poranki bywają w Sulaco chłodne. Ogromne kępy kwiatów, zwanych flor de noche buena[86], pałały przed roztwartymi, oszklonymi drzwiami salonów. Wielka, zielona papuga, połyskująca świetnością szmaragdu w błyszczącej złotej klatce, zaskrzeczała dziko: „Viva Costaguana![87], po czym zawołała dwukrotnie słodkim głosem: „Leonarda! Leonarda!”, naśladując panią Gould, i pogrążyła się nagle w bezruchu i milczeniu. Pani Gould doszła do końca galerii i zajrzała spoza drzwi do pokoju swego męża.

227

Charles Gould z nogą wspartą na niskim stołeczku przypinał już ostrogi. Spieszył się do kopalni. Pani Gould, nie wchodząc do środka, rozejrzała się po pokoju. Jedną szafę, dużą i szeroką, z oszklonymi drzwiami, wypełniały książki; natomiast druga, pozbawiona półek i wybita czerwoną bają[88], zawierała broń palną: karabiny winchesterskie, rewolwery, parę strzelb myśliwskich i nawet dwie pary pistoletów z podwójnymi lufami. Pomiędzy nimi wisiała samotnie na kawałku szkarłatnego aksamitu stara szabla kawaleryjska, niegdyś własność don Enrique Goulda, bohatera Zachodniej Prowincji, podarowana przez don Joségo Avellanosa, dziedzicznego przyjaciela rodziny.

228

Poza tym białe ściany były zupełnie pozbawione ozdób. Wyjątek stanowiła akwarela przedstawiająca góry San Tomé; była ona własnoręcznym dziełem doñii Emilii. Pośrodku, na posadzce ułożonej z czerwonych płytek, stały dwa długie stoły zawalone planami i papierami, obok nich kilka krzeseł i oszklona szafka, zawierająca okazy rudy z kopalni. Pani Gould, rzuciwszy śpiesznie okiem na te przedmioty, wyraziła głośno zdziwienie, dlaczego rozmowy tych bogatych i przedsiębiorczych ludzi, rozprawiających o możliwościach, o działalności i bezpieczeństwie kopalni, niecierpliwiły ją i rozstrajały, podczas gdy ze swym mężem mogła całymi godzinami gawędzić o kopalni z niesłabnącym zainteresowaniem i zadowoleniem.

229

I opuszczając powieki w wyrazisty sposób, dodała:

230

— A ty co o tym sądzisz, Charley?

231

Po czym, zdziwiona milczeniem męża, podniosła szeroko otwarte oczy, piękne jak blade kwiaty.

232

Uporał się już z ostrogami i podkręcając oburącz swe długie wąsy, przyglądał się jej z wysokości swoich długich nóg z widocznym uznaniem dla jej wyglądu. Świadomość, iż jest tak podziwiana, sprawiała przyjemność pani Gould.

233

— Są to wielce poważani ludzie — odezwał się.

234

— Wiem o tym. Ale czy przysłuchiwałeś się ich rozmowom? Nie zdaje się mi, żeby bodaj w przybliżeniu zdawali sobie sprawę z tego, co tu widzieli.

235

— Oglądali kopalnię. Czynili to w pewnym zamiarze — wtrącił Charles Gould, stając w obronie gości.

236

Na to jego żona wymieniła nazwisko najwybitniejszego z tej trójki. Wyróżniał się w dziedzinie finansowej i przemysłowej. Jego nazwisko znały miliony ludzi. Był znakomitością tej miary, iż nigdy nie podjąłby się pracy tak daleko od ośrodka swej działalności, gdyby lekarze, nie szczędząc skrywanych pogróżek, nie zniewolili go do dłuższego wypoczynku.

237

— Pan Holroyd — mówiła dalej pani Gould — czuł się dotknięty i urażony przepychem strojów świętych, których posągi stoją w katedrze. Nazwał to kultem drewna i pozłotki. BógAle mnie się zdaje, iż on zapatruje się na swego Boga jak na jakiegoś wpływowego wspólnika, który jako swój udział w zyskach otrzymuje ufundowane kościoły. To pewnego rodzaju bałwochwalstwo. Opowiadał mi, że co roku funduje kościół.

238

— Bez końca — przemówił pan Gould, podziwiając w duszy ruchliwość jej rysów. — Po całym kraju. Słynie z tej swojej hojności.

239

— Och, nie przechwalał się tym! — zaświadczyła sumiennie pani Gould. — Zdaje mi się, że to naprawdę dobry człowiek, ale taki głupi! Biedny Cholo[89], który ofiarowuje swemu Bogu srebrne ramię lub nogę za to, że go uleczył, jest tak samo mądry, a nierównie bardziej wzruszający.

240

— Stoi na czele olbrzymich przedsiębiorstw związanych ze srebrem i żelazem — napomknął Charles Gould.

241

— Ach, tak! Religia srebra i żelaza! To bardzo przyjemny człowiek; wprawdzie ujrzawszy po raz pierwszy w klatce schodowej Madonnę z pomalowanego drzewa, przybrał wyraz namaszczonej zgrozy, ale nic mi nie powiedział. Mój drogi Charley, słyszałam, jak ci ludzie rozmawiali ze sobą. Czy to możliwe, by ze względu na ogromne poważanie pragnęli istotnie zostać nosiwodami i drwalami dla wszystkich krajów i narodów świata?

242

— Człowiek winien pracować do ostatka — rzekł ogólnikowo Charles Gould.

243

Pani Gould, marszcząc brwi, oglądała go od stóp do głowy. W swych bryczesach, skórzanych kamaszach (niewidywanych przedtem w Costaguanie), norfolskiej marynarce z szarej flaneli i z tymi wielkimi, płomienistymi wąsami wyglądał na oficera kawalerii, który został ziemianinem. To porównanie odpowiadało upodobaniom pani Gould. „Jaki on, biedak, szczupły! — myślała. — Przepracowuje się”. Niepodobna jednak było zaprzeczyć, iż jego subtelna, wyrazista, czerwonawa twarz i cała jego smukła, długonoga postać wywoływała wrażenie szlachetności i wytworności. Pani Gould złagodniała.

244

— Zastanawiałam się tylko, jak ty to odczuwasz — szepnęła łagodnie.

245

W ostatnich dniach Charles Gould musiał dwa razy pomyśleć, zanim coś powiedział, i nie zwracał zbytnio uwagi na swe odczucia. Ale stanowili dobraną parę, więc nietrudno mu przyszło znaleźć odpowiedź.

246

— Najlepsze moje uczucia są w twojej mocy — rzekł swobodnie i tyle było prawdy w tych niejasnych słowach, iż tejże samej chwili doznał względem niej wielkiego przypływu tkliwości i wdzięczności.

247

Nie wyglądało jednak, żeby ta odpowiedź była dla pani Gould niejasna. Pokraśniała z lekka, lecz już zmienił ton.

248

— No, to jest pewnikiem! Wartość kopalni jako kopalni nie ulega wątpliwości. Dzięki niej będziemy bardzo bogaci. Puszczenie jej w ruch jest zagadnieniem wiedzy technicznej, a tę posiadam, posiada ją tysiąc innych ludzi na świecie. Ale jej bezpieczeństwo, trwałość jej istnienia jako przedsiębiorstwa zapewniającego dochody tym ludziom, tym cudzoziemcom, którzy włożyli w nią swe pieniądze, spoczywa wyłącznie w mych rękach. Wzbudziłem zaufanie w człowieku bogatym i możnym. Wydaje się ci to zupełnie naturalne, nieprawdaż? No, a ja nie wiem, nie wiem, dlaczego zdołałem je wzbudzić. Ale to pewnik. Czyni on wszystko możliwym. Bez niego nie przyszłoby mi na myśl nie oglądać się na życzenia mego ojca. Nigdy nie rozporządziłbym się tą koncesją jak spekulant, który odstępuje swe prawa spółce za gotówkę i dywidendy, by wzbogacić się przy nadarzającej się sposobności lub przynajmniej zagarnąć nieco grosza do kieszeni. Nie! Nie uczyniłbym tego, nawet gdyby to było możliwe, o czym wątpię. Biedny ojciec tego nie rozumiał. Obawiał się, że uwieszę się przy zrujnowanym przedsiębiorstwie i czekając na podobną sposobność, zmarnuję życie. Takie znaczenie miał jego zakaz, z którego świadomie się wyłamałem.

249

Przechadzali się po korytarzu. Sięgała mu głową do ramienia. Opuścił ramię i objął jej kibić. Ostrogi pobrzękiwały z lekka.

250

— Nie widział mnie od dziesięciu lat. Nie znał mnie. Rozstał się ze mną dla mojego dobra i nie chciał pozwolić, żebym wrócił. Powtarzał nieustannie w swych listach, żebym się wyrzekł Costaguany, porzucił wszystko i ratował się ucieczką. Sam był zbyt cennym łupem. Za pierwszym podejrzeniem byliby go wrzucili do więzienia.

251

Ostrogi odezwały się znów cichym podźwiękiem. Pochylał się ku żonie, mówiąc do niej. Wielka papuga przechyliła głowę i śledziła ich ruchy krągłym, niemrużącym się okiem.

252

— Był samotnym człowiekiem. Kiedy miałem dziesięć lat, przemawiał do mnie, jakbym był dorosły. Podczas mojego pobytu w Europie pisywał do mnie co miesiąc. Dziesięć, dwanaście stron każdego miesiąca przez dziesięć lat. Lecz mimo to mnie nie znał. Dość wyobrazić sobie — całe dziesięć lat w okresie, kiedy stawałem się mężczyzną! Nie mógł mnie znać. Jak ci się zdaje?

253

Pani Gould potrząsnęła przecząco głową, gdyż przyszło jej na myśl, że nikt nie może znać jej Charlesa, znać go naprawdę, prócz niej samej. To było oczywiste. Dawało się odczuć. Nie wymagało uzasadnień. Zaś biedny pan Gould-senior, który umarł za wcześnie, by dowiedzieć się o ich narzeczeństwie, przedstawiał się jej zbyt mglisto, żeby mogła przypisywać mu znajomość czegokolwiek.

254

— Nie, nie zdawał sobie sprawy! W moim pojęciu ta kopalnia nie jest czymś, co można sprzedać. Nigdy! Po tym, co przecierpiał, po prostu nie mógłbym wziąć za nią pieniędzy — mówił Charles Gould dalej, a ona potakująco tuliła głowę do jego ramienia.

255

Tych dwoje młodych ludzi rozmyślało o życiu, które zakończyło się w niedoli właśnie wówczas, kiedy ich własne istnienia zajaśniały w blaskach ufnej miłości, co bardzo wrażliwym umysłom wydaje się niby triumfem dobra nad wszystkimi nędzami ziemi. Niejasna idea rehabilitacji wtargnęła do zamierzeń ich życia. Była zbyt niejasna, by obyć się bez podpory uzasadnienia, lecz właśnie dlatego była tym silniejsza. Objawiła się im w tej chwili, kiedy kobiecy zmysł poświęcenia i męski zmysł działania pod wpływem najpotężniejszego ze złudzeń ulegają najsilniejszemu bodźcowi. Z surowości zakazu wynikała konieczność powodzenia, jakby byli moralnie zobowiązani do wykazania wyższości swego pełnego wigoru podejścia do życia nad błędem znużenia i rozpaczy.

256

Myśl o bogactwie nasuwała im się tylko o tyle, o ile łączyła się z powodzeniem tamtej sprawy. Pani Gould, sierota bez majątku, wychowana w atmosferze upodobań intelektualnych, nie upajała się nadzieją wielkich bogactw. Były one zbyt dalekie, a przy tym nie nawykła ich pożądać. Z drugiej strony nie zaznała zupełnego niedostatku. Nawet wielkie ubóstwo jej ciotki marchesy nie było nie do zniesienia dla wysubtelnionego umysłu; pozostawało w zgodzie z wielkim cierpieniem, tchnęło surowością ofiary, złożonej szczytnemu ideałowi. Nie było zatem w charakterze pani Gould najsłuszniejszych nawet rysów materializmu. Zmarły, o którym myślała z czułością (gdyż był ojcem Charleya) i z niejaką niecierpliwością (ponieważ był słaby), nie mógł mieć ani cienia słuszności. W przeciwnym bowiem razie nic nie zdołałoby uchronić ich pomyślności od skazy, plamiącej jej jedynie realną, jej niematerialną stronę!

257

Natomiast Charles Gould musiał brać należycie pod rozwagę myśl o bogactwie; jednak zajmował się nim jako środkiem, nie zaś jako celem. Gdyby kopalnia nie była korzystnym interesem, nie należałoby jej puszczać w ruch. Musiał dbać o widoki przedsiębiorstwa. Była to dźwignia, za pomocą której mógł ruszyć kapitalistów. A Charles Gould wierzył w kopalnię. Wiedział o niej wszystko, co tylko można było wiedzieć. Jego wiara w kopalnię udzielała się innym, chociaż nie miała na swe usługi wielkiej wymowy; ale ludzie interesu bywają często nie mniej zapalni i marzycielscy od kochanków. Częściej ulegają urokowi osobistemu, niżby ktoś przypuszczał, a Charles Gould ze swą niezachwianą pewnością był bezwarunkowo przekonywający. Ponadto ludzie, do których się zwracał, znali się na rzeczy i wiedzieli, że przedsiębiorstwo górnicze w Costaguanie jest grą, która może być nierównie więcej warta od świeczki. Ludzie interesu posiadali dobre informacje. Rzeczywista trudność ruszenia z miejsca znajdowała się gdzie indziej. Ale zwalczała ją spokojna i nieugięta stanowczość, zabarwiająca nawet głos Charlesa Goulda. Ludzie interesów porywają się czasem na rzeczy, które dla zdrowego rozsądku ludzkiego uchodzą za niedorzeczne, powodują się w swych postanowieniach pobudkami impulsywnymi i bardzo ludzkimi.

258

— No, tak — rzekła wybitna osobistość, której Charles Gould, przejeżdżając przez San Francisco, wyłuszczył jasno swe poglądy. — Przypuśćmy, że przystępujemy do przedsiębiorstwa górniczego w Sulaco. Któż w nim będzie? Po pierwsze firma Holroyd, zupełnie pewna, po drugie pan Charles Gould, obywatel costaguański, zupełnie pewny, no i wreszcie rząd republiki. Bardzo to podobne do początków przedsiębiorstwa pól saletry w Atacamie; brała tam udział firma, która dawała pieniądze, pewien dżentelmen nazwiskiem Edwards i rząd, a raczej dwa rządy, dwa rządy południowoamerykańskie. I wie pan, co z tego wynikło? Wynikła z tego wojna, przewlekła, wyniszczająca wojna, panie Gould! Co prawda, w pańskim wypadku mamy do czynienia tylko z jednym rządem południowoamerykańskim, czyhającym łapczywie na udział w łupie. Jest to korzystne. Ale zło ma swe stopniowania, a rząd, o którym mówimy, jest rządem costaguańskim.

259

Tak mówiła wybitna osobistość, milionowy fundator kościołów na skalę godną wielkości jego ojczyzny, ten sam, do którego lekarze przemawiali językiem zatrważających i skrywanych pogróżek. Był to silnie zbudowany, roztropny człowiek, którego stateczna tusza obszernemu surdutowi na jedwabnej podszewce użyczała wytwornej dostojności. Włosy miał siwe jak stal, brwi jeszcze czarne, a jego potężny profil przypominał profil głowy Cezara na starożytnych monetach rzymskich. Jednak jego pochodzenie wyprowadzano od Niemców, Szkotów i Anglików, co z niejaką domieszką krwi duńskiej i francuskiej wyposażało go w temperament purytanina i nienasyconą wyobraźnię zdobywcy. Nie krępował się zupełnie w stosunku do swego gościa, ponieważ miał on gorące poparcie z Europy i ponieważ silne przekonania i determinacja budziły niewytłumaczalne upodobanie, bez względu na koniec, do jakiego prowadzą.

260

— Rząd costaguański wyciągnie rękę po całą jej wartość, wspomni pan moje słowa, panie Gould! Bo i czym jest Costaguana? Bezdenną otchłanią pożyczek na dziesięć procent i innych, równie szalonych inwestycji. Europejczycy przez długie lata oburącz rzucali w nią swe kapitały. Ale my nie. Znamy ten kraj już dość dobrze, by mieć się na baczności. Możemy siedzieć i czekać. Przyjdzie oczywiście czas, że tam wtargniemy. Jesteśmy gotowi. Ale nie ma pośpiechu. Sam czas jest na usługach największego kraju w całym bożym świecie. Naszym posłannictwem jest dać niejedno światu: przemysł, handel, prawo, dziennikarstwo, sztukę, politykę i religię, od Przylądka Horn po Cieśninę Smitha i dalej, choćby i do Bieguna Północnego, gdyby się okazało, że jest tam coś wartego uwagi. A z czasem zagarnie się postronne wyspy i lądy ziemskie. Weźmiemy sprawy świata w ręce bez względu na to, czy to światu się spodoba czy nie. Nic na to nie poradzi — a my od swego nie odstąpimy. Tak sądzę.

261

Swej wierze w posłannictwo dawał ujście w słowach dostosowanych do swej inteligencji, niewyćwiczonej w wyrażaniu idei ogólnych. Inteligencja jego karmiła się faktami. Zaś Charles Gould, którego wyobraźnia pozostawała stale pod urokiem jednego wielkiego faktu, mianowicie kopalni srebra, temu jego poglądowi na przyszłość świata nie miał nic do zarzucenia. Jeżeli chwilowo go raził, to tylko dlatego, że to nagłe stwierdzenie tak rozległych możliwości sprowadzało niemalże do nicości sprawę, która była na porządku dziennym. On i jego zamierzenia, i wszystkie bogactwa kopalniane Zachodniej Prowincji wydały się mu nagle ogołocone ze wszystkich znamion wielkości. Wrażenie było niemiłe, ale Charles Gould nie był tępy. Czuł już, że się podoba. Świadomość tego pochlebnego faktu pozwoliła mu zdobyć się na nieokreślony uśmiech, który jego tęgi towarzysz wziął za uśmiech dyskretnego i pełnego podziwu uznania. Odwzajemnił się spokojnym uśmiechem. I w jednej chwili Charles Gould z tą lotnością umysłu, którą zwykli okazywać ludzie broniący swych umiłowanych nadziei, zdał sobie sprawę, iż nader widoczna niepozorność jego zamierzeń może mu dopomóc w powodzeniu. Jego osoba i jego kopalnia będą dobrze przyjęte, ponieważ są to rzeczy niewielkiej wagi dla człowieka, którego działalność miała na celu cały ogrom przeznaczenia. Charles Gould nie czuł się upokorzony tą myślą, gdyż dla niego sprawa kopalni nie postradała nic ze swego wielkiego znaczenia. Niczyje, najrozleglejsze nawet poglądy na przeznaczenie nie mogły umniejszyć wartości jego dążeń do odbudowania kopalni San Tomé. W porównaniu z jasnością jego zamierzeń, określonych w przestrzeni i dających się osiągnąć w oznaczonym czasie, wielki finansista wydał mu się idealistą, marzycielskim i niemogącym zaważyć na szali.

262

Otyły, dobrotliwy potentat spoglądał na niego w zamyśleniu. Wkrótce jednak przerwał milczenie, by rzucić uwagę, iż w Costaguanie aż roi się od koncesji. Każdy poczciwina, który zapragnie tamtejszej koncesji, może ją uzyskać od razu.

263

— Nasi konsulowie przejadają się nimi — ciągnął dalej z błyskiem jowialnej wzgardy w oczach. — Sumiennemu, prawemu człowiekowi, który niczego nie traktuje byle jak i umie się połapać w ich intrygach, sprzysiężeniach i klikach, natychmiast wręczają paszport. Cóż pan na to, panie Gould? Persona non grata[90]. I to jest przyczyną, dla której nasz rząd nigdy nie jest należycie poinformowany. Trzeba jednak trzymać Europę z dala od tego lądu, a na nasze wmieszanie się jeszcze czas nie przyszedł; przynajmniej tak pozwalam sobie twierdzić. Ale my nie jesteśmy ani rządem tego kraju, ani pierwszymi lepszymi poczciwinami. Pańska sprawa przedstawia się korzystnie. All right. Głównym zagadnieniem naszym jest, czy drugi uczestnik, to znaczy pan, zdoła poradzić sobie z trzecim i niepożądanym uczestnikiem, mianowicie z tą lub ową rozpanoszoną i potężną szajką łupieską, która będzie miała w rękach rządy Costaguany. Jak panu się zdaje, panie, hę?

264

Pochylił się, patrząc uparcie w spokojne oczy Charlesa Goulda, który wspomniawszy wielką szkatułę listów ojcowskich, nagromadzoną od wielu lat gorycz i wzgardę zawarł w tonie swej odpowiedzi:

265

— O ile chodzi o znajomość tych ludzi, ich metod i ich polityki, to mogę ręczyć za siebie. Karmiono mnie tą znajomością od lat chłopięcych. Nie jestem skłonny popadać w błędy z nadmiaru optymizmu.

266

— Nie jest pan skłonny, hę? To bardzo dobrze. Takt i stanowczość — oto, czego pan potrzebuje! I może pan nieco mydlić oczy potęgą swego przedsiębiorstwa. Ale nie zanadto. Nie opuścimy pana, dopóki wszystko będzie szło dobrze. Ale nie chcemy narażać się na większe kłopoty. Podejmę się tego eksperymentu. Jest w nim pewne ryzyko, ale godzimy się na nie. Z chwilą jednak, gdy nie będzie pan mógł dać sobie rady, weźmiemy straty na siebie — i damy wszystkiemu spokój. Ta kopalnia może czekać… Pan wie, iż raz już była zasypana. Zapewne pan rozumie, iż żadną miarą nie będziemy marnowali dobrych pieniędzy na kiepskie interesy.

267

Tak mówił ów znakomity mąż w swym prywatnym biurze, w wielkim mieście, gdzie inny człowiek (nader wybitny w pojęciu gawiedzi) oczekiwał z upragnieniem skinienia jego ręki. A kiedy w jakiś rok później pojawił się nieoczekiwanie w Sulaco, dał jeszcze silniejszy wyraz swej nieustępliwości ze szczerością i swobodą, na jaką mu pozwalały jego wpływy i bogactwa. Być może, że przyszło mu to tym łatwiej, iż odbyta kontrola, zaś przede wszystkim sposób, w jaki posuwała się stopniowo rozbudowa przedsiębiorstwa, obudziły w nim przeświadczenie, iż Charles Gould zdoła sprostać zadaniu.

268

„Ten młodzieniec — pomyślał — może z czasem stać się potęgą w tym kraju”.

269

Ta myśl pochlebiała mu, gdyż to, co dotychczas powiadał swym przyjaciołom o tym młodzieńcu, brzmiało następująco:

270

— Mój szwagier poznał go w pewnym starym mieście niemieckim położonym w okręgu górniczym i przysłał go do mnie z listem. Pochodzi on z Gouldów costaguańskich, czystej krwi Anglików, ale urodzonych już w tym kraju. Stryj jego wmieszał się w sprawy polityczne, był ostatnim prezydentem prowincjonalnym Sulaco i został rozstrzelany po przegranej bitwie. Ojciec jego był wybitnym przemysłowcem w Santa Marta, chciał wyzwolić się z matactw politycznych i umarł, zrujnowany zmiennymi kolejami rewolucji. Cała historia Costaguany w miniaturze!

271

Oczywiście był nazbyt wielkim człowiekiem, by o jego pobudki mieli pytać nawet najbliżsi. Światu wolno było pokornie podziwiać ukryte znaczenie jego posunięć. Był tak wielkim człowiekiem, iż jego szczodry patronat nad „czystszymi formami chrześcijaństwa” (które przejawiało się naiwnym fundowaniem kościołów, co bawiło panią Gould) uchodził wśród swoich współobywatelki za objaw pokory i pobożności. Natomiast w jego własnych sferach świata finansowego na jego przystąpienie do takiego przedsiębiorstwa jak kopalnia San Tomé zapatrywano się wprawdzie z uznaniem, ale nie bez tajonej wesołości. Był to kaprys wielkiego człowieka. W gmachu Holroyda (olbrzymim stosie żelaza, szkła i kamiennych bloków, położonym na zbiegu dwu ulic i zasnutym u szczytu promienistą pajęczyną drutów telegraficznych) naczelnicy głównych departamentów wymieniali między sobą żartobliwe spojrzenia, które miały oznaczać, iż nie są dopuszczeni do tajemnicy przedsiębiorstwa San Tomé. Przesyłki pocztowe z Costaguany (niezbyt obfite, ograniczające się do jednej, średnio ciężkiej koperty) odsyłano nieotwarte wprost do pokoju wielkiego człowieka, skąd nigdy nie otrzymywano polecenia, żeby je załatwić. Urzędnicy szeptali sobie na ucho, iż odpowiadał osobiście, nie dyktując nikomu, lecz pisząc własnoręcznie piórem i atramentem. Przypuszczano nawet, iż sam kopiował swe listy we własnym zeszycie, niedostępnym dla oczu zwykłych śmiertelników. Niektórzy złośliwi młodzieńcy, spełniający podrzędne czynności w jedenastopiętrowym warsztacie wielkich interesów, wypowiadali otwarcie swe osobiste zdanie, iż ich znakomity szef palnął wreszcie głupstwo i czuł się zawstydzony swym nierozumem. Inni, starsi i mało znaczni, lecz pełni romantycznego podziwu dla interesów, które pochłonęły najlepsze ich lata, przebąkiwali niejasno i przenikliwie, że jest to zapowiedź wielkiej wagi, że spółka Holroyda zamierza zagarnąć niezwłocznie całą Republiką Costaguańską ze wszystkimi dobrodziejstwami inwentarza. Wszelako przypuszczenie, iż była to tylko chimeryczna zachcianka, okazało się najsłuszniejsze. Wielki człowiek zapragnął zaznajomić się osobiście z kopalnią San Tomé, zapragnął tym goręcej, iż zachcianka ta zmierzała do pierwszej wakacyjnej podróży, na jaką zamierzał sobie pozwolić od bardzo wielu lat. Nie chodziło mu o wielkie przedsiębiorstwo, o jakąś budowę kolei czy spółkę przemysłową. Chodziło mu o człowieka! Dogadzałoby mu wielce powodzenie wynikające z nowego, orzeźwiającego źródła, ale z drugiej strony poczuwał się do obowiązku umycia rąk od wszystkiego przy pierwszej niepomyślnej oznace. Człowieka można się pozbyć. Na nieszczęście dzienniki roztrąbiły po całym kraju wiadomość o jego podróży do Costaguany. Wyrażając uznanie dla sposobu prowadzenia przedsięwzięcia, jaki obrał Charles Gould, przyrzekał pomoc, ale nie szczędził cierpkich ostrzeżeń. Na jakieś pół godziny przed swym wyjazdem, kiedy trzymając kapelusz w ręce, miał już zejść na patio, by wsiąść do powozu zaprzęgniętego w białe muły, tak jeszcze się odezwał w pokoju Charlesa:

272

— Niech pan działa dalej po swojemu i tak długo liczy na moją pomoc, jak długo będzie umiał pan sobie radzić. Ale niech pan będzie pewny, że w razie potrzeby będziemy wiedzieli, jak pana w porę opuścić.

273

Na to jedyną odpowiedzią Charlesa Goulda były słowa:

274

— Proszę możliwie najrychlej przysyłać maszyny!

275

Wielkiemu człowiekowi podobała się ta niewzruszona pewność siebie. Tajemnica jej polegała na tym, iż Charles Gould lubował się w takich bezwzględnych określeniach. Były nie mniej stanowcze od przeświadczenia, jakie wyrobił sobie o kopalni w swych chłopięcych latach. Wszystko zależało tylko od niego. Rzecz była wielkiej wagi, toteż przystępował do niej z zaciętością.

276

Przechadzając się z żoną po korytarzu pod gniewnym okiem papugi, opowiadał jej o swej rozmowie z swym niedawnym gościem i zauważył:

277

— Oczywiście taki człowiek może podźwignąć sprawę lub jej zaniechać wedle swego widzimisię. Nie pogodziłby się z myślą o porażce. Może dać za wygraną lub jutro umrzeć, ale wielkie przedsiębiorstwa związane ze srebrem i żelazem go przeżyją i przyjdzie dzień, że opanują Costaguanę i resztę świata.

278

Przystanęli w pobliżu klatki. Papuga, podchwyciwszy dźwięk słowa należącego do jej słownika, uważała za potrzebne się wtrącić. Papugi są bardzo towarzyskie.

279

Viva Costaguana! — wrzasnęła z ogromną stanowczością i nastroszywszy pióra, przybrała wygląd napuszonego kłębka ospałości za lśniącymi drutami klatki.

280

— A czy ty w to wierzysz, Charley? — spytała pani Gould — Dla mnie jest to krańcowy materializm i…

281

— To mnie nie obchodzi — przerwał jej mąż przekonywającym tonem. — Posługuję się wszystkim, co mi się pod rękę nawinie. Nie moją jest rzeczą orzekać, czy jego gadanina jest głosem przeznaczenia, czy tylko przejawem tuzinkowej wymowności. W obu Amerykach słyszy się często jedno i drugie. Widocznie atmosfera Nowego Świata sprzyja sztuce krasomówczej. Czy nie pamiętasz, jak nasz kochany Avellanos potrafi tu gadać całymi godzinami? …

282

— Och, to co innego! — zaprzeczyła pani Gould, niemal urażona. Przymówka nie była na miejscu. Don José był kochanym, zacnym człowiekiem, który mówił bardzo dobrze i rozprawiał z zapałem o kopalni San Tomé. — Jak możesz ich porównywać? — zawołała z wyrzutem. — On cierpiał, a jednak nie traci nadziei.

283

Kompetencja w działaniu mężczyzn, w którą zresztą nie powątpiewała, bywała zawsze dla pani Gould wielką niespodzianką, zauważyła bowiem, iż niejednokrotnie, kiedy chodziło o najoczywistsze wnioski, okazywali oni osobliwą tępotę.

284

Charles Gould z zatroskanym spokojem, który zapewnił mu znów serdeczną tkliwość żony, zaręczył, iż nie miał zamiaru porównywać. Bądź co bądź sam był Amerykaninem i w niejakiej mierze mógł zdawać sobie sprawę z obu rodzajów wymowy, „gdyby nie szkoda było na to czasu” — dodał z goryczą. On jednak oddychał powietrzem angielskim dłużej niż ktokolwiek z jego rodziny od trzech pokoleń, więc zasługuje może na usprawiedliwienie. Jego biedny ojciec mógł również być wymowny. I zapytał żony, czy przypomina sobie ustęp z pewnego ojcowskiego listu, w którym pan Gould wyrażał przeświadczenie, „iż widocznie Bóg pogniewał się na tę ziemię, gdyż inaczej zesłałby przez jakąś szczelinę bodaj promyk nadziei w te potworne mroki intryg, krwiożerczości i zbrodni, które zaległy nad królową lądów”.

285

Pani Gould nie zapomniała.

286

— Czytałeś mi to, Charley — szepnęła. — Wstrząsnęło mną to zdanie. Jak głęboko musiał twój ojciec odczuwać jego okropny smutek.

287

— Nie chciał być ofiarą rozboju. Doprowadzało go to do rozpaczy — rzekł Charles Gould. — Ale jego obrazowe powiedzenie da się wcale nieźle zastosować. Trzeba nam tu prawa, rzetelności, porządku, bezpieczeństwa. Niech inni deklamują sobie o tych sprawach, ja pokładam ufność w interesach materialnych. Gdy staną mocno na nogach, będą musiały wytworzyć warunki, od których jedynie zależy ich dalsze istnienie. Oto dlaczego groszoróbstwo znajduje usprawiedliwienie wobec tutejszego nierządu i bezprawia. Usprawiedliwia je to, iż bezpieczeństwo, którego wymaga, staje się udziałem uciemiężonego ludu. Lepszy rodzaj sprawiedliwości nastąpi później. Na tym polega ów promyk nadziei. — Ramię jego zacisnęło się na chwilę silniej dokoła jej smukłych kształtów. — I kto wie, czy kopalnia San Tomé nie stanie się w tym znaczeniu ową szczeliną w ciemnościach, o której mój biedny ojciec powątpiewał, czy kiedyś ją zobaczy.

288

Spojrzała na niego z podziwem. Był powołany do dzieła. Nadał imponujący kształt jej nieokreślonym, niesamolubnym ambicjom.

289

— Charley — rzekła — jesteś wspaniale nieposłuszny.

290

Nagle pozostawił ją samą na korytarzu i poszedł po swój kapelusz, miękkie, szare sombrero, które chociaż stanowiło cząstkę stroju narodowego, mimo to nadspodziewanie dobrze licowało z jego angielskim wyglądem. Po chwili ukazał się znowu, trzymając szpicrutę pod pachą i dopinając rękawiczki. Jego twarz odzwierciedlała stanowczość jego myśli. Żona oczekiwała go przy zejściu ze schodów. Zanim ucałował ją na pożegnanie, dokończył rozmowę:

291

— To jedno jest całkiem pewne, że nie ma dla nas odwrotu. Czy podobna zaczynać życie na nowo? Postawiliśmy na tę kartę całe swe istnienie.

292

Pochylił się nad jej odwróconą twarzą z wielką słodyczą i jakby ze skruchą. Charles Gould był powołany do dzieła, gdyż nie poddawał się złudzeniom. O koncesję Gouldów trzeba było walczyć na śmierć i życie taką bronią, jaką można było znaleźć w kałuży zepsucia, tak powszechnego, iż niemal straciło swe znaczenie. Był gotów sięgnąć po tę broń. Przez chwilę doznawał wrażenia, jak gdyby ta kopalnia srebra, która zabiła jego ojca, wabiła go dalej, niż zamierzał pójść, i poddając się zawiłej logice wrażeń, czuł, że wartość jego życia zależy od powodzenia. Nie było już drogi odwrotu.

Rozdział VII

293

Pani Gould posiadała zbyt inteligentną zdolność odczuwania, żeby nie podzielać tego uczucia. Stanowiło ono podnietę życiową, a nazbyt była kobietą, żeby miała nie lubić podniet. Ale bała się nieco, a kiedy don José Avellanos, kołysząc się w amerykańskim fotelu, zapędzał się tak daleko, iż powiadał: „A gdyby nawet, mój drogi Carlosie, ci się nie powiodło, gdyby jakiś złowrogi wypadek zniszczył twe dzieło, to jednak zasłużyłbyś się ojczyźnie”, pani Gould podnosiła oczy od zastawy stołowej i wpatrywała się przenikliwie w swego męża, obracając łyżeczką w filiżance, jak gdyby po to, żeby tych słów nie dosłyszał.

294

Zresztą don José nie miał podobnych przypuszczeń na myśli. Nie mógł się nachwalić taktu i odwagi drogiego Carlosa. Jego angielskie, twarde jak skała właściwości charakteru były najlepszą rękojmią. Tak utrzymywał don José, po czym zwracając się do pani Gould z poufałością, na jaką mu pozwalał podeszły wiek i dawna zażyłość, dodawał: „Jeżeli zaś chodzi o ciebie, Emilio, moja duszyczko, to jesteś taką szczerą patriotką, jak gdybyś się urodziła wśród nas”.

295

Mogło to być mniej lub więcej prawdą. Pani Gould, jeżdżąc z mężem po całej prowincji w poszukiwaniu robotników, przyglądała się uważniej temu krajowi, niżby to uczyniła urodzona Costaguanera. W podniszczonej amazonce[91], z twarzą okrytą białym kurzem niby warstwą gipsu i przysłoniętą małą, jedwabną maską przed upalnym słońcem, podróżowała na kształtnym, lekkonogim kłusaku w otoczeniu nielicznego grona. Dwu mozos de campo[92] w malowanych wielkich kapeluszach, z ostrogami u bosych pięt, w białych, wyszywanych calzoneras[93], skórzanych kurtkach i pasiastych ponchach, przewiesiwszy karabiny przez plecy, gnało na złamanie karku, kołysząc się miarowo na swych koniach. Tropilla[94] mułów jucznych tworzyła straż tylną, pozostającą pod nadzorem szczupłego, śniadego mulnika, który siedział na swym kłapouchym człapaku blisko zadu, wyciągnąwszy daleko nogi ku przodowi, a szeroka kresa jego kapelusza, tworzyła jakby otok dokoła jego głowy. Na komendanta i organizatora tej wyprawy polecił don José starego oficera costaguańskiego, wysłużonego majora, który wprawdzie nie mógł poszczycić się szlachetnym pochodzeniem, lecz mimo to był w łaskach u najznakomitszych rodów, gdyż należał do blancos. Końce siwych wąsów zwisały mu znacznie poniżej brody. Jadąc obok pani Gould, rozglądał się dokoła dobrotliwymi oczyma, zwracał uwagę na cechy okolicy, wyszczególniając po nazwie pueblos[95], estates[96] i haciendas[97], które na podobieństwo wydłużonych warowni wieńczyły wzgórza, wznosząc się nad doliną Sulaco. Pełna zieleni łanów, równin i zagajników, błyskająca zwierciadłami wód, roztaczała się ona na podobieństwo parku od błękitnych oparów dalekiej Sierry aż po niezmierzoną, rozedrganą linię trawy i nieba na widnokręgu, gdzie wielkie, białe obłoki zdawały się z wolna zapadać w ciemność swych własnych cieni.

296

WieśLudzie orali drewnianymi pługami ciągnionymi przez woły, które gubiły się wśród ogromu przestrzeni, jak gdyby pochłaniane przez nieskończoność. Konne postacie vaqueros przemykały w oddali. Rogate łby wielkich stad pasącego się bydła zlewały się w jedną rozfalowaną linię przecinającą rozległe portreros[98]. Rosochate drzewo bawełniane ocieniało słomianą strzechę przydrożnej chaty. Wlekli się długim uznojonym szeregiem obarczeni ciężarami Indianie, którzy zdejmowali kapelusze i wznosili swe smutne oczy ku podróżnym wzbijającym kurz na rozsypującej się Camino Real, zbudowanej kiedyś rękami ich ujarzmionych praojców. I z każdym dniem podróży zdawało się pani Gould, że wnika coraz głębiej w duszę tego kraju, że dokonuje straszliwego odkrycia jego wnętrza, niedotkniętego lekką, europejską powłoką miast przybrzeżnych, że ten wielki przestwór równin i gór pełen jest ludu cierpiącego i milczącego, zakrzepłego w bolesnym i cierpliwym oczekiwaniu przyszłości.

297

Wieś, GośćPoznała krajobrazy tej ziemi i jej gościnność, udzielaną z ospałą jakby godnością w wielkich dworach o długich, ślepych ścianach i potężnych portykach, otwierających się na wietrzne pastwiska. Zajmowała pierwsze miejsce przy stołach, do których państwo i czeladź zwykli zasiadać razem z patriarchalną prostotą. Zdarzało się jej rozmawiać z paniami tych domów na podwórzach, gdzie drzewa pomarańczowe pławiły się w księżycowej poświacie. Czarowała ją słodycz ich głosów i jakby jakaś tajemniczość ich spokojnego bytowania. Rankiem panowie, w plecionych sombrerach i suto haftowanych strojach, wsiadali na swe rumaki, połyskujące od srebrnych świecideł, i odprowadzali odjeżdżających gości aż do słupów granicznych swych majątków, gdzie żegnali ich z powagą i polecali boskiej opiece. We wszystkich tych dworach żyły wspomnienia ucisku politycznego: opowiadano jej o krewnych i znajomych, zrujnowanych, uwięzionych, poległych w niedorzecznych wojnach domowych lub wyjętych spod prawa i okrutnie straconych, jak gdyby rządy w państwie były igraszką głupkowatych diabłów, których wypuszczono na kraj, odziawszy w mundury, uzbroiwszy w szable i górne frazesy. I ze wszystkich ust przemawiało umęczone pragnienie pokoju oraz lęk przed światem urzędniczym wraz z jego upiorną parodią administracji bez prawa, bezpieczeństwa publicznego i sprawiedliwości.

298

Podróżowała całe dwa miesiące i zniosła tę podróż bardzo dobrze; okazywała wielką odporność na trudy, którą ze zdziwieniem dostrzega się niekiedy u pozornie wątłych kobiet, jak gdyby wyposażonych w szczególną moc ducha. Don Pépé, stary oficer costaguański, niepokoił się zrazu wielce o to chuchro, lecz później zaczął ją nazywać „niestrudzoną señorą”. Pani Gould rzeczywiście stawała się Costaguarierą. WieśZapoznawszy się w południowej Europie z prawdziwym chłopstwem, mogła docenić wielką wartość ludu. Pod powłoką milczącego zwierzęcia roboczego o smutnych oczach dostrzegała człowieka. Widywała ich, jak na drogach uginali się pod ciężarami lub samotnie pracowali wśród równin w wielkich słomianych kapeluszach i trzepoczących na wietrze połach białej odzieży. Zapamiętywała sobie wsie według gromadek kobiet indiańskich stojących u studni lub według melancholijnych i zmysłowych rysów dziewcząt indiańskich, które niosły gliniane naczynia napełnione zimną wodą do drzwi ciemnych chat z drewnianymi okapami, pod którymi stały wielkie, brunatne dzbany.

299

Potężne, drewniane koła wozów, których dyszle nurzały się w kurzu, były dziełem siekiery. Nosiciele węgla, z których każdy umieszczał swe brzemię tuż nad swą głową na niskim, glinianym murze, układali się rzędem do snu w smudze cienia.

300

Ogromne kamienne mosty i kościoły, które pozostały po zdobywcach, świadczyły o nieposzanowaniu ludzkiego znoju, o niewolniczej pracy wytępionych narodów. Wszechwładza królów i Kościoła wprawdzie minęła, ale na wzgórzach, które górowały nad niskimi, glinianymi lepiankami wiejskimi, wciąż jeszcze widniały potężne zwały ruin. Na ich widok don Pépé przestawał opowiadać o swych wyprawach wojennych i wzdychał:

301

— Biedna Costaguano! Dawniej byłaś wszystkim dla padres[99], a niczym dla ludu, teraz jesteś wszystkim dla tych polityków ze Santa Marta, dla Murzynów i złodziei!

302

Charles rozmawiał z alcadami[100], z urzędnikami skarbowymi, z radcami miejskimi i ze szlachtą wiejską. Komendanci okręgów ofiarowywali mu eskorty, gdyż mógł się wykazać upoważnieniem ówczesnego wielkorządcy z Sulaco. Ile złotych dwudziestopięciodolarówek kosztował go ten dokument, to miało pozostać tajemnicą między nim a wielkim człowiekiem ze Stanów Zjednoczonych (który raczył odpisywać własnoręcznie na listy z Sulaco) i jeszcze innym wielkim człowiekiem, o ciemnej, oliwkowej cerze i chytrych oczach, który rezydował wtedy w pałacu Intendencji w Sulaco i chełpił się swą kulturą i europejskością we francuskim stylu, gdyż spędził kilka lat w Europie — na wygnaniu, jak powiadał. Było jednak powszechnie wiadomo, iż przed owym wygnaniem zdarzyło się mu nieopatrznie przegrać całą gotówkę Urzędu Celnego w pewnym niewielkim porcie, gdzie dzięki poparciu wpływowego przyjaciela piastował godność poborcy. Ta młodzieńcza nieopatrzność naraziła go na niejakie nieprzyjemności i uczyniła zeń na czas jakiś kelnera w kawiarni madryckiej; ale widocznie odznaczał się wielkimi zdolnościami, skoro z taką chwałą powrócił na widownię polityczną. Charles Gould, wyłuszczając swą sprawę z niewzruszonym spokojem, tytułował go ekscelencją.

303

Dostojnik prowincjonalny przybrał wyraz znudzonej wyższości, kołysząc się w swym fotelu koło otwartego okna na sposób iście costaguański. MuzykaOrkiestra wojskowa rzępoliła właśnie na placu urywki z oper, więc podniesioną ręką dwukrotnie nakazywał milczenie, by wysłuchać ulubionej melodii.

304

— Znakomicie, rozkosznie! — bełkotał, nie zważając, iż Charles Gould stoi i czeka z niepojętą cierpliwością. — Lucia, Lucia di Lammermoor![101] Namiętnie lubię muzykę. Zachwyca mnie! Ach, to boskie! Ach, Mozart! Si[102], boskie!… O czym to pan mówił?

305

WładzaRzecz prosta, iż pogłoski o zamiarach przybysza dotarły już do jego uszu. Ponadto otrzymał ostrzeżenie urzędowe ze Santa Marta. Chodziło mu po prostu o to, by nie zdradzić się ze swą ciekawością i wywrzeć wrażenie na gościu. Skoro jednak w otwartej szufladzie stojącego opodal wielkiego biurka dostrzegł coś, czego przedtem tam nie było, stał się niezmiernie uprzejmy i powrócił spiesznie na swój fotel.

306

— Jeżeli pan zamierza budować wioski i osadzać ludność dokoła kopalni, to trzeba będzie się postarać o pozwolenie ministra spraw wewnętrznych — doradzał w formie urzędowej.

307

— Podanie już wysłałem — rzekł niezachwiany Charles Gould — i liczę obecnie z całą ufnością na przychylną odpowiedź ekscelencji.

308

Ekscelencja był człowiekiem o zmiennych nastrojach. Kiedy otrzymał łapówkę, wielka łagodność spłynęła na jego nieskomplikowaną duszę. Nadspodziewanie wydał głębokie westchnienie.

309

— Ach, don Carlosie! Czego tu trzeba, w tej prowincji, to takich postępowych ludzi jak pan! Zastój, zastój u tych arystokratów! Nie mają zmysłu społecznego! Nie mają przedsiębiorczości! Poczyniwszy głębokie studia w Europie, chciałbym… rozumie mnie pan?

310

Z ręką na wypiętej piersi podnosił się i opadał na palcach i przez jakieś dziesięć minut z zapartym tchem starał się namiętną wymową przedrzeć przez grzeczne milczenie Charlesa Goulda. Kiedy zaś ustał nagle i osunął się znowu w swój fotel, wyglądał, jak gdyby go odparto od jakiejś warowni. By zachować godność, odprawił spiesznie milczącego gościa dostojnym skinieniem głowy i słowami pełnymi opryskliwej, znużonej wyniosłości:

311

— Może pan polegać na mej światłej przychylności, o ile nie będzie pan się rozmijał z obowiązkami dobrego obywatela.

312

Wziął do ręki papierowy wachlarz i zaczął się nim chłodzić z wielce urzędową miną. Kiedy jednak Charles Gould skłonił się i wyszedł, opuścił natychmiast wachlarz. Miał na twarzy wyraz zdziwienia i zakłopotania, patrząc przez czas jakiś na zamknięte drzwi. W końcu wzruszył ramionami, jakby chciał się utwierdzić w lekceważeniu. Chłodny, nieruchawy. Bez inteligencji. Rude włosy. Prawdziwy Anglik. Uczuł do niego odrazę.

313

Twarz mu pociemniała. Co oznaczało to obojętne i chłodne zachowanie? Był pierwszym z polityków wysłanych ze stolicy do zarządzania Zachodnią Prowincją, którego postępowanie Charlesa Goulda w stosunkach urzędowych dotknęło obraźliwą niezależnością.

314

Charles Gould był zdania, iż o ile pozory, jakoby przysłuchiwał się idiotycznym bzdurom, mogły jeszcze wchodzić w skład łapówki, za którą miano mu oszczędzić niemiłych nagabywań, o tyle obowiązek popisywania się samemu podobną gadaniną już do niej nie należał. Przyjął pewien sposób postępowania. Dla satrapów[103] prowincjonalnych, przed którymi zwykły truchleć wszystkie warstwy spokojnej ludności, powściągliwość tego angielskiego inżyniera była wielce nie na rękę, więc wahali się między uniżonością a gburowatością. W końcu przekonali się wszyscy, iż bez względu na stronnictwo, które stało u władzy, pozostawał on zawsze w najściślejszych stosunkach ze sferami rządzącymi w Santa Marta.

315

Było to pewnikiem z niemałą korzyścią dla Gouldów, którzy bynajmniej nie byli tak bogaci, jak inżynier naczelny nowej kolei mógł słusznie przypuszczać. Idąc za radą don Joségo Avellanosa, który był człowiekiem rozumnym (choć okropne przejścia w czasach Guzmana Bento uczyniły go zalęknionym), Charles Gould nie gromadził kapitałów. Mimo to w plotkach rezydentów cudzoziemskich (po części poważnie, a po części ironicznie) był zwany „królem Sulaco”. O pewnym adwokacie trybunału costaguańskiego, człowieku znanym ze zdolności i prawości, a przy tym należącym do znakomitej rodziny Moraga, posiadającej rozległe włości w dolinie Sulaco, powiadano z domieszką poszanowania i tajemniczości, iż jest agentem kopalni San Tomé — rozumie się, „politycznym”. Był rosły, miał czarne bokobrody i słynął ze swej skrytości. Wiedziano powszechnie, iż ma łatwy dostęp do ministrów i że wielu generałów costaguańskich bywa chętnie u niego na obiadach. Prezydenci bez trudu udzielali mu posłuchania. Pozostawał w ożywionej korespondencji ze swym wujem, don Josém Avellanosem, ale swe listy, o ile nie były zdawkowym przejawem należnego uszanowania, rzadko powierzał poczcie costaguańskiej. Otwierano je bowiem na ogół z nieskrępowanym i bezczelnym bezwstydem, charakterystycznym dla niektórych rządów południowoamerykańskich. Trzeba jednakże nadmienić, iż mulnik, którego zatrudniał Charles Gould w swych pierwszych wycieczkach po równinach, mniej więcej w tym czasie, kiedy nastąpiło ponowne otwarcie kopalni San Tomé, przyłączył swe niewielkie stadko zwierząt jucznych do nikłego strumyka ruchu handlowego, który przełęczami górskimi przenikał z płaskowyżu Santa Marta do doliny Sulaco. Tym stromym i niebezpiecznym szlakiem rzadko kto podróżował, o ile nie zachodziły wyjątkowe okoliczności, zaś stan handlu wewnątrz kraju nie wymagał widocznie dodatkowych ułatwień przewozowych. Mimo to ów mulnik zdawał się nieźle wychodzić na swym zajęciu. Trochę pakunków zawsze jakoś się znalazło, gdy miał wyruszać w drogę. Bardzo suchy i śniady, w portkach z koziej skóry wywróconej włosem na zewnątrz, sadowił się na swym rączym mule blisko jego zadu, zasłaniał się swym wielkim kapeluszem od słońca i z wyrazem błogiego próżniactwa na wydłużonej twarzy podśpiewywał sobie całymi dniami żałośnie jakieś piosnki miłosne lub nie zmieniając w niczym swego wyglądu, przynaglał wrzaskiem swą małą tropillę, idącą przodem. Niewielka, okrągła gitara zwieszała się mu z pleców, zaś w jednym z jego drewnianych siodeł znajdował się artystycznie wydrążony otwór, w który można było włożyć mocno zwinięty papier, po czym zatkać ten otwór drewnianym kołkiem i zgrzebne płótno, które stanowiło powłokę siodła, przybić gwoździkami na nowo. Kiedy był w Sulaco, całymi dniami (jakby nie miał nic lepszego do roboty) palił papierosy lub wylegiwał się na ławie kamiennej stojącej przed bramą Casa Gould, na wprost okien domu Avellanosa. Przed laty matka jego była pierwszą praczką w tym domu, nadzwyczaj biegłą w krochmaleniu. On sam przyszedł na świat w jednej z haciendas Avellanosów. Miał na imię Bonifacio. Don José, idąc do doñii Emilii na zwykłą, popołudniową wizytę, zawsze odpowiadał na jego pokorny ukłon skinieniem ręki lub głowy. Odźwierni obu domostw gawędzili z nim leniwie tonem wielkiej zażyłości. Wieczory spędzał na grze lub zabawiał się po pańsku i wesoło z dziewczętami peyne d'oro[104] w najodleglejszych zaułkach miasta. Ale był również człowiekiem bardzo dyskretnym.

Rozdział VIII

316

Kto dla ciekawości lub interesu bywał w Sulaco przed wypuszczeniem pierwszego pociągu, ten zapewne pamięta, jaki zbawienny wpływ wywarła kopalnia San Tomé na życie tej zabitej deskami prowincji. Wygląd zewnętrzny jeszcze wówczas się nie zmienił, jak to nastąpiło później, kiedy tramwaje zaczęły krążyć po ulicy Konstytucji, kiedy w głąb kraju rozbiegły się gościńce, hen, ku Rincon i do innych wsi, gdzie kupcy cudzoziemscy i ricos[105] posiadają nowoczesne wille, i kiedy zbudowano ogromne magazyny kolejowe w pobliżu portu, który otrzymał przybrzeżną ulicę, długi rząd składów towarowych i najzupełniej swoiste, nie byle jak zorganizowane zaburzenia robotnicze.

317

Nikt przedtem nie słyszał o zaburzeniach robotniczych. RobotnikRobotnicy portowi tworzyli krnąbrne bractwo wszelkiej hołoty. Bractwo to miało swego świętego patrona. Zwykli byli strajkować każdego dnia, kiedy odbywały się walki byków, zaś tego rodzaju zaburzeń nawet wielka powaga Nostroma nie była zdolna powściągnąć dość skutecznie. Ale nazajutrz po takiej fieście[106], kiedy śniegi Higueroty jarzyły się blado nad miastem na czarnym jeszcze niebie, a przekupki indiańskie nie zdążyły jeszcze pootwierać na plaży swych uplecionych z łyka parasoli, pojawienie się widmowego jeźdźca na siwej klaczy rozstrzygało niezawodnie o problemie pracy. Jego klacz człapała po błotnistych uliczkach i porośniętych chwastami podwórkach czarnych, nieoświetlonych chat, które okolone murami starej warowni wyglądały jak stajnie lub jak psie budy. Jeździec łomotał kolbą ciężkiego rewolweru do drzwi niskich pulperias[107], ohydnych lepianek, przypartych do zwalisk wyniosłych ścian, lub kołatał do drewnianych ścian chałupek tak wątłych, iż w przerwach między potężnymi hukami jego uderzeń dolatywały z wewnątrz odgłosy chrapania i sennego mamrotania. Nie opuszczając siodła, jeździec wołał groźnie po imieniu i powtarzał wołanie. Zaspane głosy — opryskliwe, pojednawcze, dzikie, żartobliwe lub błagalne — odzywały się z wnętrza i rozlegały się wśród głuchej ciemności spowijającej jeźdźca, a po chwili ciemna postać ukazywała się, zakłócając kaszlem ciszę powietrza. Niekiedy niski głos kobiecy odezwał się z otworu okiennego: „Zaraz idzie, señor!”, a jeździec czekał w milczeniu na nieruchomym koniu.

318

Ale jeżeli zdarzyło się mu zejść z siodła, wówczas po chwili z drzwi takiej chałupki czy pulperii wśród dzikich podrygów i zdławionych klątw wylatywał głową naprzód cargador i toczył się pod przednie kopyta siwej klaczy, która tylko strzygła bystro swymi drobnymi uszami. Była przyzwyczajona do podobnych widowisk, zaś potrącony stawał na nogi i usuwał się śpiesznie sprzed rewolweru Nostroma, zataczając się z lekka po drodze i klnąc pod nosem. Kapitan Mitchell, który o wschodzie słońca miał zwyczaj pojawiać się w nocnym stroju na drewnianym balkonie przebiegającym wzdłuż całego budynku T.O.Ż.P., widział, że lichtugi już są w drodze i że robotnicy krzątają się pilnie koło żurawi ciężarowych. Zdarzało mu się nawet słyszeć nieocenionego Nostroma, który zsiadłszy z konia, w kraciastej koszuli i czerwonym pasie żeglarzy śródziemnomorskich, grzmiącym głosem wydawał z końca pomostu rozkazy. Co za człowiek!

319

Materialne przejawy udoskonalonej cywilizacji, zacierającej indywidualności starych miast stereotypowymi urządzeniami nowoczesnego życia, wówczas jeszcze nie wtargnęły do miasta. Jednak nader nowoczesna w swej istocie działalność kopalni San Tomé zaczęła już wywierać swój subtelny wpływ na zgrzybiałą starodawność Sulaco, gdzie domy, ozdobione sztukateriami, mają zakratowane okna i gdzie spoza posępnej zieleni cyprysów wyzierają ogromne, żółtawobiałe ściany opustoszałych klasztorów. Zmienił się również zewnętrzny wygląd tłumu, który w uroczyste dni tłoczył się na plaży przed otwartymi drzwiami katedry, gdyż pojawiło się mnóstwo białych ponchos z zielonym obszyciem, stanowiących odświętny strój górników ze San Tomé. Zaczęli oni również nosić białe kapelusze z zielonymi wstążkami i takież naramienniki. Te części stroju, w przednim zresztą gatunku, nabywali za bezcen w magazynach administracji. Spokojny Cholo[108] noszący te barwy (niezwyczajne w Costaguanie) nader rzadko bywał teraz pobity do nieprzytomności z powodu nieposzanowania okazanego policji miejskiej. Nie narażał się również na niebezpieczeństwo, iż po drodze zostanie pojmany na lasso przez lanceros[109] poławiających rekruta. Ta metoda zaciągania ochotników do wojska uchodziła za najzupełniej legalną w republice. Wiadomo było powszechnie, iż całe wsie werbowano w ten sposób do armii, na co don Pépé, wzruszając beznadziejnie ramionami, powiadał do pani Gould:

320

— Cóż pani chce? Biedni ludzie! Pobrecitos! Pobrecitos![110] Ale państwo musi mieć żołnierzy.

321

Tak ze swego stanowiska zawodowego zapatrywał się na to don Pépé, były bojownik o obwisłych wąsach, orzechowej, szczupłej twarzy i twardo zarysowanych szczękach. Z wyglądu przypominał konnego pastucha, który strzeże bydła na wielkich llanos[111] południa.

322

— Jeżeli señores zechcą posłuchać starego oficera Paeza[112] — tak zwykł był zaczynać swe przemowy w Klubie Arystokratycznym w Sulaco, do którego go dopuszczono w uznaniu zasług, jakie położył niegdyś w sprawie federacji. Klub ten, założony w epoce ogłoszenia niepodległości Costaguany, szczycił się, że wielu bojowników o wyzwolenie należało do grona jego założycieli. Znęcała się nad nim bez końca samowola różnych rządów. Jego członkowie bywali wyjmowani spod prawa, a w końcu padli nawet ofiarą gromadnej rzezi, zebrawszy się nieopatrznie na ucztę z polecenia gorliwego komendanta miejscowej załogi. Najnikczemniejszy motłoch odarł następnie ich zwłoki do naga i powyrzucał przez okna na plaza[113]. Z nastaniem lepszych czasów klub rozkwitł na nowo. Szczodrze użyczał cudzoziemcom gościnności w chłodnych, obszernych komnatach, położonych we frontowej części budynku, który był niegdyś siedzibą wysokiego dostojnika Świętego Oficjum[114]. Dwa inne skrzydła stały opuszczone, a za ich zabitymi na głucho drzwiami dokonywała się zupełna ruina odwróconej ku bramie części tylnej. Przysłaniał ją zagajnik drzew pomarańczowych, które wybujały na niebrukowanym podwórzu. Wchodziło się tam z ulicy, jak do jakiegoś zaklętego sadu. Podnóża rozklekotanej klatki schodowej strzegł omszały posąg jakiegoś świętego biskupa w mitrze i z pastorałem. Pokornie znosił on ohydę utrąconego nosa, skrzyżowawszy na piersiach swe kształtne, kamienne ramiona. Czekoladowe twarze służby z czubami czarnych włosów spoglądały z góry na wchodzących. Łoskot kul bilardowych dolatywał do uszu, a kiedy weszło się po schodach, zaraz w pierwszej sali spostrzegało się zazwyczaj don Pépégo, który w pełnym świetle sadowił się sztywno na krześle z prostopadłym oparciem, poruszał swymi długimi wąsami i sylabizował jakąś starą gazetę z Santa Marta, trzymaną na odległość ramienia od twarzy. Jego koń, nieczuła, lecz wytrzymała kara szkapa z łbem kształtu młota, drzemał nieruchomo na ulicy pod olbrzymim siodłem, dotykając niemal nozdrzami skraju chodnika.

323

Don Pépé, o ile „wypełzł z gór”, jak brzmiało powiedzenie, używane często w Sulaco, bywał także w salonie Casa Gould. Ze skromnym poczuciem swej godności i niejaką powściągliwością zasiadał do stołu, przy którym podawano herbatę. Trzymając kolana blisko siebie i z dobroduszną jowialnością łypiąc głęboko osadzonymi oczyma, wtrącał swe zwięzłe, ironiczne żarty do toku rozmowy. Była w tym człowieku jakaś zdrowa, ucieszna przebiegłość oraz żyłka szczerego człowieczeństwa, spotykana tak często u prostych, starych żołnierzy, którzy niejednokrotnie dowiedli swej odwagi w rozpaczliwych okolicznościach. Nie miał oczywiście pojęcia o górnictwie, ale jego zajęcie było specjalnego rodzaju. Miał nadzór nad ludnością na całym terytorium kopalni od wylotu gardzieli aż do miejsca, gdzie droga jezdna opuszcza podnóże gór i skręca w równinę, podążając przez strumień po drewnianym mostku pomalowanym na zielono. Zieleń ta, oznaka nadziei, była zarazem barwą kopalni.

324

Opowiadano w Sulaco, iż „hen, w górach” don Pépé przyodziewał podniszczony mundur z wyblakłymi epoletami majora i chodził po stromych ścieżynach z wielkim mieczem u boku. Górnicy składali się przeważnie z Indian o dużych, dzikich oczach. Mówili do niego: taita (ojcze), jak zwykł przemawiać bosy lud costaguański do ludzi, którzy mają na nogach obuwie. Niczym to jednak było w porównaniu z tym, co uczynił Basilio, osobisty mozo pana Goulda i najstarszy służący w domu. Oto z najzupełniej dobrą wiarą i nie bez poczucia tego, co wypada, dał raz znać o jego przybyciu uroczystymi słowy:

325

— Przyszedł el señor gobernador.

326

Don José Avellanos, który był wtedy w salonie, ubawił się niezmiernie trafnością tego tytułu i prześladował nim odtąd starego majora, ilekroć jego żołnierska postać ukazywała się we drzwiach. Na to don Pépé tylko się uśmiechał pod swymi długimi wąsami, jakby chciał powiedzieć: „Można by znaleźć gorsze przezwisko dla starego żołnierza”.

327

I el señor gobernador pozostawał w salonie, podżartowując z lekka ze swej funkcji i zasięgu władzy, gdzie, jak zapewniał z zabawną przesadą panią Gould:

328

— Nawet dwa kamienie nie potrącą o siebie, żeby gobernador nie dosłyszał ich łoskotu.

329

I zmyślnie przykładał koniec palca do ucha. RobotnikNawet gdy ilość górników powiększyła się do przeszło sześciu tysięcy, znał on tych wszystkich niezliczonych José'ów, Manuelów, Ignaciów z wioski primero, secundo lub tercero[115] (bo aż trzy wsie górnicze pozostawały pod jego zarządem). Rozpoznawał ich nie tylko po ich płaskich, bezbarwnych twarzach, które dla pani Gould były tak do siebie podobne, jak gdyby je wszystkie odlano w tej samej dziedzicznej formie niedoli i cierpliwości, ale także po niezliczonych odcieniach czerwonawobrunatnych, czarnobrunatnych lub miedzianobrunatnych grzbietów, kiedy dwie ich zmiany, odziane tylko w płócienne portki i skórzane czapki, tłoczyły się na wzniesieniu przed wejściem do głównego szybu, tworząc zamęt nagich członków, zarzuconych na ramiona oskardów, rozkołysanych lamp i stóp ozutych w sandały. Była to chwila odpoczynku. Chłopcy indiańscy stali, oparci leniwie o długi rząd małych, pustych, wywrotnych wagoników; górnicy od łupania i przesiewania rudy przykucnęli na ziemi, paląc długie cygara. Wielkie drewniane rynny, pochylone nad skrajem wzniesienia, z którego wchodziło się do szybu, teraz ucichły, słyszało się tylko mocny, nieprzerwany szum wody szemrzącej w sztucznych łożyskach, łoskot rozpędzonych kół turbiny i dudnienie stęporów[116], które rozcierały opodal na proch drogocenny kamień. Starsi górnicy, wyróżniający się mosiężnymi odznakami zawieszonymi na nagich piersiach, odbywali przegląd swych podwładnych. W końcu góra pochłonęła jedną połowę milczącej ciżby, zaś druga jej połowa zaczęła długimi szeregami schodzić po zakosach ścieżek w głąb wąwozu. Wąwóz był głęboki. Smuga roślinności, wijąca się hen, w dole wśród jaskrawo oświetlonych zwałów skał, podobna była do nikłej, zielonawej wstęgi, na której trzy zwarte kępy bananowców, palm i cienistych drzew oznaczały wieś pierwszą, wieś drugą i wieś trzecią, siedziby górników z kopalni Gouldów.

330

Całe rodziny ruszyły od razu ku podnóżom Higueroty, gdy na pasterskim Campo gruchnęła wieść, że można tam znaleźć pracę i bezpieczeństwo. Omijając wezbrane wody, przedzierały się przez rozpadliny i wąwozy dalekich, błękitnych krzesanic Sierry. Przodem szedł ojciec w stożkowatym słomianym kapeluszu, za nim matka ze starszymi dziećmi, a zazwyczaj także karłowaty osiołek. Wszyscy dźwigali ciężary, prócz przewodnika, niekiedy też dorosłej dziewczyny, chluby swych rodziców, która szła boso, prosta jak trzcina, z oplotami kruczych włosów okalających jej wyrazistą, dumną twarz, nie niosąc nic prócz małej gitary i miękkich, skórzanych sandałów przewieszonych przez plecy. Na widok tych wędrowców, snujących się po rozstajnych drogach między pastwiskami lub wypoczywających na poboczu królewskiego gościńca, konni podróżni powiadali do siebie:

331

— Znów napływają ludzie do kopalni San Tomé. Jutro przyjdą inni.

332

I przynaglając konie do biegu wśród obłoków kurzu, rozprawiali o nowinach głośnych w całej prowincji, o kopalni San Tomé. Jakiś bogaty Anglik przystępował w niej do pracy — a może to nie Anglik? Quien sabe?[117] Słowem, cudzoziemiec, co ma pieniądze. Tak, to już się zaczęło. Ludzie, którzy byli w Sulaco ze stadem czarnych byków przeznaczonych na najbliższą corridę[118], opowiadali, iż z przedsionka posady[119] w Rincon, o niespełna milę od miasta, widać, jak światła w górach migocą nad drzewami. Podobno ma być tam kobieta, która jeździ na koniu bokiem, nie w kolebce do siedzenia, lecz jakby na jakimś siodle i nosi męski kapelusz. Chodzi też pieszo ścieżkami górskimi. Pewno jest inżynierem.

333

— Co za głupstwo! To niemożliwe, señor!

334

Si, si. Una Americana del norte.[120]

335

— No, to co innego, jeśli szanowny pan wie na pewno. Una Americana! Pewno to coś takiego.

336

I podśmiechiwali się z lekka nie bez zdumienia i pogardy, rozglądając się czujnie wśród zapadających zmierzchów, gdyż nie należy do rzeczy przyjemnych spotkać na Campo złoczyńców o późnej porze.

337

Don Pépé znał nie tylko mężczyzn; bacznym, zadumanym spojrzeniem ogarniał także każdą kobietę, każdą dziewczynę i każdego wyrostka przebywającego na jego terenie. Jedynie dzieciarnia wprawiała go niekiedy w kłopot. DzieckoWidywano go często z księdzem, jak stawali obaj zamyśleni na ulicy i przyglądali się gromadkom spokojnych, śniadych dzieci lub naradzali się półgłosem nad pochodzeniem małego, statecznego berbecia, który nagi i poważny, dreptał drogą z cygarem w dziecięcych ustach i z różańcem na szyi, wypożyczonym dla ozdoby od matki i zwisającym sznurem pereł na drobny, krągły brzuszek. Pasterz duchowny i pasterz doczesny ludności górniczej żyli ze sobą w wielkiej przyjaźni. Natomiast z doktorem Monyghamem, pasterzem lekarskim, który podjął się tych obowiązków na życzenie pani Gould i mieszkał w zabudowaniach szpitalnych, zażyłość ich nie była zbyt bliska. Ale też trudno było utrzymywać bliższe stosunki z doktorem, który ze swym przygarbionym grzbietem, zwieszoną głową, szyderczymi ustami i kosym, gorzkim spojrzeniem był niemiły i tajemniczy. Dwaj inni zwierzchnicy pracowali zgodnie. Ojciec Roman, mały, suchy, ruchliwy, pomarszczony, z wielkimi, krągłymi oczyma, ostrą brodą i wielkim, zatabaczonym nosem, był również weteranem; spowiadał niejednego biedaka na pobojowiskach republiki, klękał nieraz przy konających na stokach wzgórz, w bujnych trawach lub w mrokach lasów, by wysłuchać ostatniej spowiedzi, mając nozdrza pełne wyziewów prochu, a uszy rozkołatane od szczęku karabinów, od syków i pogwizdów kul. Wczesnymi wieczorami mieli zwyczaj grywać na probostwie w zatłuszczone karty i rozstawali się z przykrością, gdy don Pépé wychodził, by zobaczyć, czy wszyscy strażnicy kopalni, których sam przygotował do tej służby, są na swych posterunkach. Spełniając ten ostatni obowiązek przed udaniem się na spoczynek, don Pépé przypasywał swą starą szablicę na werandzie białego domu, zbudowanego w stylu rdzennie amerykańskim i zwanego przez ojca Romana probostwem. Stojący opodal długi, niski, mroczny budynek, podobny do dużej szopy, lecz z dzwonnicą na dachu i drewnianym krzyżem na szczycie, był kaplicą górników. KsiądzOjciec Roman odprawiał tam codziennie mszę przed mrocznym obrazem w ołtarzu, przedstawiającym Zmartwychwstanie: szary złom kamienia grobowego stał odchylony po jednej stronie obrazu, nad nim ulatywała wzwyż długa, sina postać w otoku bladego światła, a na brunatnym tle pierwszego planu leżał powalony śniady legionista z hełmem na głowie.

338

— To malowidło, moje dzieci, jest muy lindo e maravilloso[121] — mawiał ojciec Roman do swych owieczek. — Oglądacie je tutaj dzięki szczodrobliwości małżonki señora administradora. Namalowano je w Europie, kraju cudów i świętych, dużo większym od naszej Costaguany.

339

Po czym zażywał z namaszczeniem szczyptę tabaki. Kiedy jednak jakiś badawczy umysł zapragnął dowiedzieć się, w jakim kierunku leży ta Europa, czy znajduje się w górę czy w dół wybrzeża, ojciec Roman, chcąc ukryć swe zakłopotanie, stawał się bardzo powściągliwy i surowy.

340

— To pewne, że leży bardzo daleko. Ale tacy ciemni grzesznicy, jak wy, powinni raczej wzdragać się przed wiekuistym potępieniem niż dopytywać się o wspaniałości tej ziemi z jej krajami i narodami, co zresztą nie pomieściłoby się w waszych głowach.

341

Po słowach: „dobranoc, padre”, „dobranoc don Pépé”, gobernador odchodził wielkim, posuwistym krokiem, pochylając się naprzód i tuląc do boku swe szablisko. Jowialność, z jaką zabawiał się niewinną grą w karty o kilka cygar lub garść yerby[122], ustępowała miejsca surowemu poczuciu obowiązku u oficera, który idzie nadzorować placówki obozującej armii. Na donośny gwizd świstawki, zawieszonej na jego szyi, odpowiadały niezwłocznie przeraźliwe gwizdania innych świstawek, pomieszane ze szczekaniem psów, które odzywały się z doliny, pragnąc widocznie, by w górskim wąwozie wreszcie nastał spokój. Bez szmeru podbiegało ku niemu dwóch serenos[123], którzy strzegli mostu. Po jednej stronie drogi wznosiły się długie zabudowania magazynów, pozamykanych na głucho od końca do końca; po drugiej jej stronie jeszcze dłuższe, białe baraki z werandą mieściły szpital. Jarzyło się tam światło w dwu oknach mieszkania zajmowanego przez doktora Monyghama. Nie drżało nawet wiotkie listowie kępy drzew pieprzowych, tak ciche były mroki nocne, ogrzane promieniowaniem rozpalonych skał. Don Pépé zatrzymywał się na chwilę, mając przed sobą nieruchome postacie serenos, gdy wtem daleko w górze, na litych zboczach skał, upstrzonych migającymi pochodniami niby kroplami płomieni, które spadły z gorejących powyżej dwóch wielkich ognisk, zaczynała dudnić ruda w rynnach. Lawina łoskotu i łomotu toczyła się coraz szybciej, zyskując moc i rozpęd, podchwytywana przez krzesanice wąwozu i odrzucana na równiny hukiem gromu. Posadero[124] z Rincon zaklinał się, iż nieraz cichą nocą, kiedy stał we drzwiach swego domu i nadsłuchiwał uważnie, huk ów dolatywał do niego niby burza, która sroży się w górach.

342

Charlesowi Gouldowi roiło się, że łoskot ten musi docierać do najdalszych krańców prowincji. Jadąc konno nocą do kopalni, odróżniał go na skraju lasku, tuż za Rincon. Nie ulegało wątpliwości, iż był to głuchy pomruk gór, osuwających się pod stępory lawiną swych skarbów. Rozlegał się w jego sercu z potęgą proklamacji, wstrząsającej całym krajem jak grom, cudownością ziszczenia śmiałych zamierzeń. Słyszał go już w swej wyobraźni owego dawno minionego wieczora, kiedy wraz z żoną przedarł się konno przez ostępy leśne i przystanął nad strumieniem, by spojrzeć po raz pierwszy w zarośniętą chaszczami czeluść wąwozu. Tu i ówdzie widniały wierzchołki palm. W wyżynnej rozpadlinie, która okalała skraj góry San Tomé (wystrzelającej na kształt graniastej turni), wąska wstęga wodospadu migotała szkliście i świetliście pośród ciemnej zieleni rosochatych drzewiastych paproci. Don Pépé, który im towarzyszył, podjechał bliżej i wyciągając ramię w kierunku wąwozu, zawołał z ironicznym namaszczeniem:

343

— Oto istny raj węży, señora!

344

Po czym skręcili końmi i pojechali z powrotem, by przespać się w Rincon. Alkad, stary, chudy Moreno, sierżant z czasów Guzmana Bento, usunął się czołobitnie z domu wraz ze swymi trzema ładnymi córkami, by zrobić miejsce dla zagranicznej señory i wielmożnych caballeros. W zamian za tę przysługę prosił Charlesa Goulda (którego wziął za jakąś zagadkową i urzędową figurę), by zechciał przypomnieć władzom naczelnym — el gobierno supremo — o pensyjce (wynoszącej coś około dolara na miesiąc), która rzekomo mu się należała. Przyrzeczono ją, jak zapewniał, prostując marsowo swą pochyloną postać, „przed wielu laty za moją waleczność w wojnach z dzikimi Indianami, kiedy byłem jeszcze młodym człowiekiem”.

345

Wodospad już nie istniał. Drzewiaste paprocie, które bujnie rosły dzięki jego rozpryskom, pousychały nad osuszonym bagnem, a wyżynna rozpadlina zamieniła się w duże zagłębienie wypełnione do połowy rumowiskiem odpadów kopalnianych. Strumień, obecnie omurowany u góry, rozprowadzał swe rwące wody za pomocą koryt, wydrążonych z pni drzewnych i rozpartych na kozłach, do turbin, poruszających stępory na niższym płaskowyżu — mesa grande[125] — góry San Tomé. Wspomnienie wodospadu z jego niesamowitymi paprociami, zawieszonego niby jakiś ogród nad krzesanicami wąwozu, przechowało się jedynie na akwaforcie pani Gould. Namalowała ją naprędce z polanki wśród chaszczy, siedząc w cieniu słomianego daszku wspartego na nieokorowanych palach, a obmyślanego dla niej przez don Pépégo.

346

Pani Gould widziała wszystko od początku: trzebienie puszczy, budowanie drogi, rąbanie nowych ścieżek na turni San Tomé. Przebywała tam tygodniami w towarzystwie męża i przez cały rok widywano ją tak rzadko w Sulaco, iż pojawienie się powozu Gouldów na alamedzie wywoływało powszechne poruszenie. Z ciężkich familijnych pojazdów, zatłoczonych statecznymi señorami i czarnookimi señoritami, pozdrawiały ją białe dłonie i dolatywał zgiełk powitalny. „Doña Emilia powróciła z gór”.

347

Ale nie na długo. Po jednym lub dwu dniach doña Emilia znów wyjeżdżała „w góry”, a dla mułów z jej skromnego zaprzęgu zaczynały się nowe wywczasy. Przypatrywała się budowie pierwszego baraku, postawionego na niższej mesie, przeznaczonego na pomieszczenia biura i kwaterę don Pépégo. Przeniknęło ją dziękczynne drżenie radości, gdy usłyszała, jak ruda, wysypana z pierwszego wagonu, załomotała po jedynej podówczas rynnie. Nie poddając się wzruszeniu, stała milcząca obok swego męża, gdy po raz pierwszy puszczano w ruch pierwszą baterię piętnastu stęporów. Gdy pod pierwszym rzędem retort zapłonęły w hucie ognie, rozwidniając swą łuną mroki nocne, nie poszła spocząć na twardym tapczanie, który ustawiono dla niej w pustym jeszcze baraku, lecz czekała, by ujrzeć pierwszą gąbczastą bryłę srebra, którą ciemne otchłanie kopalni Gouldów wyrzuciły na igraszkę świata. Z podnieceniem, od którego drżały jej dłonie, dłonie pozbawione chciwości, dotykała pierwszej sztaby srebra, kiedy jeszcze ciepła wyszła z formy. Ważąc w wyobraźni jej potęgę, nadawała tej bryle kruszcu usprawiedliwiającą wartość, jak gdyby nie była ona samym tylko realnym przedmiotem, lecz czymś o daleko sięgającym i nieuchwytnym znaczeniu, niby najistotniejszym wyrazem jakiegoś odczucia lub wyłonieniem się jakiejś zasady.

348

Don Pépé, który okazywał również ogromne zaciekawienie, spoglądał przez jej ramię z uśmiechem, który żłobił podłużne bruzdy w jego twarzy, czyniąc ją podobną do skórzanej maski z dobrodusznie diabelskim wyrazem.

349

— Byleby muchachos[126] Hernandeza nie pokusili się o tę bagatelkę, która, por Dios[127], wygląda jak kawałek cyny — odezwał się jowialnie.

350

Rozbójnik Hernandez był niegdyś nieszkodliwym, drobnym ranchero, którego podczas jednej z wojen domowych wydarto ze szczególnym okrucieństwem z pieleszy rodzinnych i zmuszono do służby w wojsku. Jako żołnierz sprawował się wzorowo aż do chwili, kiedy udało mu się zabić swego pułkownika i odzyskać wolność. Z szajką zbiegów, którzy uczynili go swym przywódcą, schronił się w dzikich i bezwodnych pustkowiach Bolson de Tonoro. Haciendas opłacały mu haracz bydłem i końmi. Opowiadano istne cuda o jego zdolnościach i nieprawdopodobnych ucieczkach z więzień. Do wsi i miasteczek Campo miał zwyczaj przyjeżdżać konno, sam jeden, z dwoma rewolwerami u pasa, pędząc przed sobą jucznego muła. Przyjechawszy, wchodził do sklepu lub magazynu, zabierał, co mu było potrzebne, i odjeżdżał nienapastowany, gdyż słynął ze swej nieustraszoności i z okropieństwa swych rozbojów. Biedotę wiejską pozostawiał zwykle w spokoju, zamożniejszych często zatrzymywał po drogach i grabił, natomiast wszystkich urzędników, którzy mieli nieszczęście wpaść mu w ręce, poddawał surowej chłoście. Oficerowie nie lubili, gdy wymieniano jego imię w ich obecności. Jego towarzysze, jeżdżąc na skradzionych koniach, kpili sobie z pościgów kawalerii, którą wysyłano na ich połów, i zabawiali się, wciągając ją nader umiejętnie w zasadzki w załamaniach terenu niedaleko swych kryjówek. Urządzano obławy i wyznaczono nagrodę za jego głowę, próbowano nawet wdawać się z nim podstępnie w jawne układy, ale nie zdołano wymóc najlżejszej bodaj zmiany w jego postępowaniu. W końcu dyrektor urzędu skarbowego w Tonoro, pałając chęcią poskromienia osławionego Hernandeza, postąpił iście po costaguańsku i zaofiarował mu wynagrodzenie pieniężne oraz list żelazny na wyjazd z kraju, jeśli zgodzi się wydać swych towarzyszy. Jednak Hernandez nie był widocznie z tej samej gliny, z której ulepiono znakomitych polityków i wojskowych warchołów costaguańskich. Ten przebiegły, choć niewyszukany pomysł (który jest zaklęciem powściągającym często rewolucje) zawiódł w zupełności w stosunku do herszta pospolitych salteadores[128]. Zapowiadało się zrazu nader pomyślnie dla dyrektora urzędu skarbowego, lecz skrupiło się bardzo dotkliwie na szwadronie lanceros zaczajonych w kotlinie, do której Hemandez obiecał przyprowadzić swych towarzyszy, niepodejrzewających rzekomo niczego. Przyszli też istotnie o oznaczonej porze, lecz pełznąc przez chaszcze na czworakach, i o swej obecności dali znać tylko salwą ognia karabinowego, który wielu lanceros zmiótł ze siodeł. Pierzchający żołnierze, pędząc co koń wyskoczy, wpadli do Tonoro. Utrzymywano potem, iż ich komendant (który wyprzedził wszystkich, mając lepszego konia) upił się do nieprzytomności z rozpaczy i za to zniesławienie armii narodowej obił mocno płazem swej szabli ambitnego dyrektora urzędu skarbowego w obecności jego małżonki i jego córek. Podobno najwyższy dostojnik cywilny z Tonoro miał zemdleć i paść się na ziemię, zaś jego kolega wojskowy w przystępie przeczulenia pastwił się nad nim dalej, kopiąc go i kiereszując mu twarz i szyję ostrogami. Pani Gould znała do najdrobniejszych szczegółów tę plotkę z głębi Campo, tak znamienną dla rządców kraju, którego dzieje są jednym pasmem ucisku, niemocy, tępoty, zdrady i dzikiego zezwierzęcenia. Jedną z oznak upadku, który ją doprowadzał niemal na skraj rozpaczy, było to, iż ludzie inteligentni, wytworni, niepozbawieni charakteru dowiadywali się o takich zdarzeniach bez oburzenia, godząc się z nimi niby z czymś wynikającym z natury rzeczy. Nie podnosząc jeszcze oczu znad sztaby srebra, potrząsnęła głową i odrzekła na słowa don Pépégo:

351

— Gdyby nie bezprawie waszych rządów, wielu z tych wyjętych spod prawa, którzy teraz łączą się z Hernandezem, żyłoby spokojnie i szczęśliwie z uczciwej pracy swych rąk.

352

— To prawda, señora! — zawołał don Pépé z zapałem. — To jakby Bóg dał pani władzę przenikania do głębi dusz ludzkich! Widziała ich pani przy pracy, doño Emilio: łagodni jak baranki, cierpliwi jak ich osły, waleczni jak lwy! Prowadziłem ich w paszcze dział, jak tu stoję, señora, za czasów Paeza, który był wspaniałomyślny i któremu nikt nie dorównywał odwagą, prócz może stryja don Carlosa. Nic dziwnego, że Campo wydaje bandytów, skoro w Santa Marta rządzą złodzieje, oszuści i krwiożercze małpy. Lecz niech będzie, jak chce, bandyta jest bandytą i powinniśmy mieć z tuzin dobrych winchesterów, jeśli zechcemy odwieźć to srebro do Sulaco.

353

Przejażdżka konna z eskortą, która odstawiła pierwszy transport srebra do Sulaco, była dla pani Gould zakończeniem tego, co nazywała swym „życiem polowym”; odtąd osiedliła się już na stałe w swym miejskim domu, jak wypadało i co nawet było konieczne dla małżonki administratora takiego potężnego przedsiębiorstwa, jak kopalnia San Tomé. Stało się bowiem ono instytucją, punktem węzłowym dla wszystkich tych żywiołów, które nie mogły wyżyć bez porządku i spokoju. Bezpieczeństwo zdawało się spływać na kraj z rozpadliny górskiej. Władze w Sulaco pojęły, iż kopalnia San Tomé może być warta zachodu, o ile jej sprawy i ludzi pozostawi się w spokoju. Było to pierwsze zbliżenie się do prawideł sprawiedliwości i zdrowego rozsądku, które Charles Gould uważał na razie za możliwe do osiągnięcia. Toteż ze swą organizacją, ze swą szybko wzrastającą ludnością, przywiązaną gorąco do przywileju bezpieczeństwa, ze swą zbrojownią, ze swym don Pépém i zbrojnym zastępem serenos (między którymi znajdowało się podobno wielu zbiegów i wygnańców, a nawet rozbójników z szajki Hernandeza) kopalnia była potęgą w kraju. Pewnego razu, kiedy w Santa Marta zastanawiano się nad kierunkiem działań, jaki władze z Sulaco przyjęły w okresie przesilenia politycznego, któryś z wybitnych mężów stanu zawołał, parskając czczym śmiechem:

354

— Panowie sądzicie, że oni są urzędnikami rządowymi? Oni? Bynajmniej! To urzędnicy kopalni, urzędnicy koncesji Gouldów! Wierzcie mi!

355

Znakomity ten mąż (który dzierżył podówczas ster władzy, a miał twarz koloru cytryny oraz nader krótką i kędzierzawą, by nie rzec, wełnistą czuprynę) zapamiętał się w swym niezadowoleniu tak dalece, iż potrząsnął swą żółtą pięścią pod nosem przeciwnika i wrzasnął:

356

— Tak jest! Wszyscy! Milczeć tu! Wszyscy! Powiadam wam! Polityczny jefe[129], dyrektor policji, dyrektor Urzędu Celnego, generał, wszyscy, wszyscy są urzędnikami Goulda.

357

Po czym w gabinecie ministerialnym wszczął się nieulękniony, lecz przyciszony i przekonywający poszmer głosów i gniew znakomitego męża zakończył się cynicznym wzruszeniem ramion. „O cóż zresztą chodzi? — chciał nim powiedzieć — skoro nie zapomina się i o ministrze podczas jego krótkiego urzędowania?” Mimo to nieoficjalny przedstawiciel kopalni San Tomé, pracujący dla dobra sprawy, miewał chwile troski, której dawał ujście w listach do swego wuja, don Joségo Avellanosa.

358

— Żadna krwiożercza małpa ze Santa Marta nie postanie nigdy w tej części Costaguany, która leży za mostem San Tomé — zapewniał don Pépé w rozmowach z panią Gould — chyba że będzie naszym gościem, bo nasz señor administrador jest wytrawnym politykiem. — Ale kiedy był sam na sam z Charlesem Gouldem, stary major mawiał z żołnierską niedbałością: — Stawką w tej grze są nasze głowy.

359

Zaś don José Avellanos pomrukiwał: — To imperium in imperio[130], Emilio, moja duszo — a mówił to z wyrazem głębokiego zadowolenia, które jednakże jakimś szczególniejszym trafem zdawało się zawierać domieszkę fizycznej przykrości. Było to jednak widoczne tylko dla wtajemniczonych.

360

I dziwnym, zaiste, dla wtajemniczonych miejscem był salon Casa Gould, gdzie tylko od czasu do czasu pojawiał się pan domu, el señor administrador, starszy, bardziej krzepki i zagadkowo milczący. Pogłębiły się rysy jego angielskiej, czerwonawej, ogorzałej twarzy. Jego cienkie nogi kawalerzysty przekraczały ten próg bądź to kiedy wracał „z gór”, bądź też kiedy wybierał się „w góry”. Pobrzękiwał wówczas ostrogami i miewał szpicrutę pod pachą. Z żołnierską skromnością przesiadywał tam don Pépé, szczery llanero, który zdawał się odzyskiwać niekiedy swą rycerską jowialność, swą znajomość świata i poczucie swego stanowiska, zatracone wśród dzikich zbrojnych zmagań z podobnymi sobie. Bywał Avellanos, poufały i wytworny, pokrywający wielomównością wielką roztropność i wiedzę, zawartą w subtelnych wskazaniach rękopisu dzieła historycznego o Costaguanie. Nosiło ono tytuł Pięćdziesiąt lat nierządu. Przezorność nie pozwalała mu na razie (nawet gdyby to było rzeczą możliwą) „dać tę książkę światu”. Wśród nich nad błyszczącą zastawą stołową zajmowała miejsce doña Emilia, wdzięczna i drobna niby czarodziejka. Łączyła ją z tymi trzema ludźmi wspólna myśl przewodnia, wspólne poczucie trudnych warunków i niewygasająca nigdy troska o zachowanie nietykalności kopalni za każdą cenę. Widywano tam również kapitana Mitchella, który siadywał nieco na uboczu, w pobliżu wielkiego okna. Wyglądał na staroświeckiego, przyzwoitego kawalera w swej białej kamizelce i z napuszoną po trosze miną. Nie zwracano zbytnio na niego uwagi, ale nie czuł tego. Będąc jak tabaka w rogu, wyobrażał sobie, iż przenika do rdzenia rzeczy. Spędził trzydzieści lat na pełnym morzu, zanim otrzymał to, co nazywał „biletem na brzeg”, i był wielce zdziwiony ogromem przedsięwzięć (niemających nic wspólnego z żeglugą), które dokonywały się na stałym lądzie. Niemal każdy wypadek rozmijający się z codzienną powszedniością miał dla niego „znaczenie epokowe” lub był „historyczny”. Zdarzało się jednak, iż wrodzona chełpliwość przedzierzgała się w stropioną niepewność na jego czerwonej, niebrzydkiej twarzy, okolonej gęstą, śnieżnobiałą czupryną i krótkimi bokobrodami; zmieszany bełkotał:

361

— Ach, to! To była pomyłka, panie!

362

Kapitan Mitchell był przekonany, iż ma do czynienia z „wypadkiem epokowym”, kiedy jednemu z parowców T.O.Ż.P. polecono odstawić do San Francisco pierwszy transport srebra z kopalni San Tomé. Sztaby tego kruszcu mieściły się w skrzynkach ze sztywnej skóry wołowej, opatrzonych uchwytami z plecionego rzemienia. Każdą taką skrzynkę dwu ludzi mogło unieść z łatwością. Powierzono tę pracę serenos, którzy krocząc dwójkami po stromych zakosach ścieżek, znieśli starannie drogocenny ciężar do podnóża góry. Tu wkładano te skrzynki do ustawionych długim rzędem dwukołowych wozów, podobnych do dużych skrzyń z drzwiczkami z tyłu. Zaprzęg każdego takiego wozu pancernego składał się z pary mułów. Nad całym taborem czuwali zbrojni serenos na koniach. Don Pépé pozamykał w końcu wszystkie drzwiczki, po czym na znak dany przez niego gwizdkiem rząd wozów ruszył z miejsca wśród szczęku ostróg i karabinów, wśród świstu i trzaskania batów. Z wielkim zgiełkiem tabor przetoczył się przez graniczny most („w głąb kraju złodziei i krwiożerczych małp”, jak wyraził się później don Pépé). Zakołysały się w pierwszych brzaskach dnia kapelusze na głowach postaci otulonych w opończe. Spoczęły winchestery na biodrach. Dzierżąc lejce, wysuwały się spod fałdzistych ponchos szczupłe, brunatne ręce. Tabor minął niewielki lasek, po czym podążając traktem kopalni, wjechał między lepianki i niskie mury wsi Rincon. Na Camino Real przyśpieszono kroku; poczęto popędzać muły, eskorta ruszyła cwałem. Don Carlos jechał konno sam na czele ogromnej kurzawy, w której majaczyły niewyraźnie długie uszy mułów, trzepotały zielono-białe chorągiewki, pozatykane na wozach, podnosiły się ramiona wśród ciżby sombreros i błyskały białka podkrążonych oczu. Don Pépé, ledwie widoczny w obłokach kurzu, cwałował na samym końcu tego roztrajkotanego taboru. Jego wyprostowana postać podnosiła się i opadała rytmicznie na grzbiecie karej szkapy o owczej szyi łbie kształtu młota.

363

Rozespani mieszkańcy chatek z gospodarstw przydrożnych, słysząc ogromną wrzawę, domyślili się, iż z kopalni San Tomé wiozą srebro ku zrujnowanym murom miejskim od strony Campo. Wybiegli na zewnątrz, by zobaczyć tabor, który podążał kamienistą drogą wśród świstu i trzaskania batów z regularnością i niewstrzymanym pędem baterii rzucającej się w odmęt walki. Daleko na samym przodzie widniała samotnie angielska postać señora administradora.

364

W przydrożnych ogrodzeniach bryknęły dziko puszczone luzem konie. Bydło brodziło po piersi w trawach, odpowiadając głuchym porykiem na przelatującą wrzawę. Pokorne chłopstwo indiańskie spoglądało poza siebie i pośpiesznie usuwało się pod mury, wlokąc za sobą objuczone osiołki, by nie zastępować drogi transportowi srebra, który z kopalni San Tomé zdążał ku morzu. Gromadka leperos, którzy marzli pod Kamiennym Koniem na alamedzie, zabełkotała: Caramba![131], widząc, jak tabor, zatoczywszy wielkie koło, zagłębił się cwałem w pustą ulicę Konstytucji. Bowiem mulnicy z kopalni San Tomé uważali, iż wypada pędzić przez budzące się miasto co koń wyskoczy, jak gdyby diabeł siedział im na karku.

365

ŚwitWczesne świty jarzyły się bladą różanością i bladym błękitem na ścianach wielkich domów. Bramy były jeszcze pozamykane i za żelaznymi kratami okien nie ukazywały się twarze. Puste były balkony, zalane światłem słonecznym, i tylko na jednym z nich, zawieszonym wysoko nad połyskliwym brukiem, pojawiła się biała postać. Była to żona señora administradora. Wychyliła się, by zobaczyć, jak tabor będzie przejeżdżał ku portowi. StrójSzczodre oploty jasnych warkoczy okalały niedbale jej główkę. Miała na sobie muślinową suknię zamkniętą pod szyją smugą koronki. Uśmiechnęła się, gdy mąż podniósł ku niej przelotnie oczy, po czym przyglądała się tłumowi, który przepływał z wrzawą poniżej jej stóp, a w końcu odpowiedziała przyjacielskim skinieniem głowy na sztywny, czołobitny ukłon don Pépégo, który w pędzie uchylił kapelusza aż poniżej swych kolan.

366

Z każdym rokiem wydłużał się sznur zamykanych na kłódkę wozów i pomnażała się eskorta. Potężniejący nieustannie strumień skarbów przelewał się co trzy miesiące przez ulice Sulaco, by zatrzymać się w skarbcu w budynku portowym T.O.Ż.P. i odpłynąć następnie ku północy. Ze zwiększoną objętością zwiększała się również ogromna jego wartość. Charles Gould, promieniejąc radością, powiedział pewnego razu do żony, że nie ma na świecie niczego, co by dorównywało bogactwom kopalni San Tomé. Każdy transport przesuwający się pod balkonami Casa Gould był dla nich obojga nowym zwycięstwem w walce o pokój Sulaco.

367

WładzaNiepodobna zaprzeczyć, iż początkowej działalności Charlesa Goulda sprzyjał zrazu okres względnego pokoju, który właśnie wówczas nastąpił, sprzyjało również powszechne złagodzenie obyczajów, zwłaszcza w porównaniu z epoką wojen domowych, z których wyłoniła się żelazna tyrania straszliwego Guzmana Bento. W zamieszkach, które wybuchły pod koniec jego rządów (dzięki którym przez całych piętnaście lat panował w kraju spokój), więcej było tępej głupoty, rozpętanego okrucieństwa i udręki, lecz nierównie mniej ślepej zaciekłości i dzikiego fanatyzmu politycznego, który znamionował dawniejsze czasy. Wszystko stało się ohydniejsze, nikczemniejsze, godniejsze pogardy i nieskończenie pobłażliwsze dla nieskrywanego cynizmu pobudek. Uwidoczniła się jaskrawiej bezczelna łapczywość, czyhająca na zmniejszającą się nieustannie ilość łupów. Wszelką przedsiębiorczość w najgłupszy sposób wytępiono w kraju. I oto doszło do tego, że prowincja Sulaco, która była niegdyś ogniskiem mściwych walk partyjnych, stała się jedną z najcenniejszych zdobyczy karierowiczów politycznych. Możni z Santa Marta rezerwowali stanowiska w dawniejszej Zachodniej Prowincji dla swych najbliższych i najmilszych: dla braci, bratanków, mężów ukochanych sióstr, serdecznych przyjaciół, wiernych popleczników lub wybitnych popleczników osobistości, których się obawiano. Była to błogosławiona ziemia wszelkich możliwości i szczodrych łapówek; bowiem kopalnia San Tomé miała swą nieoficjalną listę płac, której szczegóły i kwoty, ustalone przez Charlesa Goulda i señora Avellanosa, znane były znakomitemu przedsiębiorcy ze Stanów Zjednoczonych, który każdego miesiąca poświęcał jakichś dwadzieścia minut wyłącznie sprawom Sulaco. Równocześnie przedsięwzięcia zawiązywane przy poparciu kopalni San Tomé spokojnie porastały w pierze w tej części republiki. O ile, na przykład, w politycznych sferach stolicy powszechnie było wiadomo, że stanowisko w Urzędzie Skarbowym w Sulaco otwiera drogę do Ministerstwa Finansów i że to samo dotyczy wszystkich innych tamtejszych urzędów, o tyle zrozpaczone sfery przemysłowa i handlowe republiki zaczęły uważać Zachodnią Prowincję za obiecaną krainę bezpieczeństwa, zwłaszcza jeżeli komuś powiodło się wejść w porozumienie z administracją kopalni. „Charles Gould to wspaniały człowiek! Bezwarunkowo trzeba upewnić się co do niego, zanim cokolwiek się przedsięweźmie. Niech pan postara się o list polecający od Moragi, wie pan, tego agenta króla z Sulaco”.

368

Nic też nie było w tym dziwnego, iż sir John, przyjechawszy z Europy, by utorować drogę dla swej kolei, spotykał się na każdym kroku z nazwiskiem (a nawet z przezwiskiem) Charlesa Goulda. Agent kopalni San Tomé w Santa Marta (który okazał się przyzwoitym i znakomicie obeznanym ze stosunkami dżentelmenem), przyczynił się w takiej mierze do zorganizowania objazdu kraju przez prezydenta, iż sir John zaczął się zastanawiać, czy też jakieś źdźbło prawdy nie kryje się w głuchych pogłoskach o niezmiernych, choć tajonych, wpływach przedsiębiorstwa Gouldów. Mianowicie szeptano sobie na ucho, iż administracja kopalni San Tomé zasiliła, przynajmniej w części, zasobami pieniężnymi ostatnią rewolucję. Jej wynikiem była pięcioletnia dyktatura don Vincente Ribiery, człowieka światłego i nieskazitelnego, któremu najuczciwsze sfery społeczeństwa poruczyły zadanie naprawy republiki. Poważny, dobrze obeznany ze stosunkami dżentelmen zdawał się w to wierzyć i wyrażał nadzieję, że nastaną lepsze czasy, że praworządność, rzetelność i ład zapanują wreszcie w życiu publicznym. „Tym lepiej” — pomyślał sobie sir John. Przyzwyczajony był do działalności na wielką skalę. Zamierzano udzielić pożyczki państwu, przystąpić do systematycznej kolonizacji Zachodniej Prowincji i z tymi rozległymi planami połączyć budowę Centralnej Kolei Państwowej. Do rozwoju tych wielkich przedsięwzięć konieczna była dobra wola, ład, rzetelność i spokój. Każdy, kogo obchodziły te rzeczy i kto mógł w nich dopomóc, miał wielkie znaczenie dla sir Johna. Nie zawiódł się na „królu z Sulaco”. Przeszkody miejscowe, jak przepowiedział naczelny inżynier, dały się usunąć przy pomocy Charlesa Goulda. Sir John był wspaniale podejmowany w Sulaco, niemal tak samo jak prezydent-dyktator, co stało się przyczyną złego humoru generała Montero podczas lunchu wydanego na pokładzie „Junony”, która wkrótce potem odpłynęła, zabierając z Sulaco prezydenta-dyktatora oraz dostojnych gości cudzoziemskich.

369

Excellentissimo („nadzieja uczciwych ludzi”, jak wyraził się don José, przemawiając publicznie w imieniu Zgromadzenia Prowincjonalnego z Sulaco) zajął pierwsze miejsce przy długim stole. Kapitan Mitchell, osłupiały i purpurowy na twarzy od przejęcia się tym „wypadkiem historycznym”, zasiadł na ostatnim, jako przedstawiciel T.O.Ż.P. na Sulaco. Obok niego usiedli goście podrzędniejsi oraz kapitan okrętu i niżsi urzędnicy lądowi. Ci pogodni, śniadzi panowie rzucali jowialne spojrzenia na butelki z szampanem, które zaczęły już strzelać w rękach stewardów okrętowych. Bursztynowe wino perliło się w kieliszkach.

370

Charlesowi Gouldowi dostało się miejsce obok przedstawiciela obcego państwa, który obojętnym, przyciszonym głosem gawędził o myślistwie i polowaniach. Przy tej nalanej, bladej twarzy z monoklem i obwisłymi, żółtawymi wąsami señor administrador wydawał się jeszcze bardziej opalony, jeszcze płomieniściej czerwony, stokroć żywszy w swoim milczeniu. Don José Avellanos sąsiadował z innym cudzoziemskim dyplomatą, o śniadej cerze i spokojnym, bacznym, powściągliwym usposobieniu. Nie przestrzegano zbytnio prawideł etykiety; jedynie generał Montero pojawił się w galowym mundurze, tak suto haftowanym od przodu, iż wyglądał on na jego szerokich piersiach jak złoty pancerz. Sir John zaraz z początku opuścił honorowe miejsce, które mu wyznaczono, by usiąść obok pani Gould.

371

Wielki finansista ujmował właśnie w słowa swą wdzięczność za jej gościnność i zapewniał o swym uznaniu dla jej męża, który „posiada ogromne stosunki w tej połaci kraju”, kiedy mu przerwała przyciszonym: „Pst!”. Prezydent miał wygłosić okolicznościowe przemówienie.

372

Excellentissimo podniósł się już z miejsca. Powiedział zaledwie kilka słów, widocznie głęboko odczutych i zwróconych, jak się zdaje, głównie do starego druha, Avellanosa. Zwracał uwagę na konieczność niesłabnących wysiłków dla zabezpieczenia trwałego dobrobytu krajowi, dla którego po okresie przewlekłych walk miał obecnie nastać okres wytchnienia i pomyślności.

373

Pani Gould, słuchając mdłego i nieco przygnębionego głosu, patrzyła na jego krągłą, śniadą, przytłoczoną okularami twarz i krępy tułów, otyły aż do chorobliwości. Przyszło jej na myśl, że ten człowiek o subtelnym i melancholijnym umyśle, ten połowiczny kaleka, który na wezwanie przyjaciół rzucił się z domowego zacisza w odmęt niebezpiecznych wyzwań, miał prawo zaznaczyć z naciskiem swe poświęcenie. A jednak było jej jakoś nieswojo. Wydał jej się raczej patetyczny niż obiecujący ten pierwszy prezydent cywilny Republiki Costaguańskiej, który z kieliszkiem w ręce nawoływał prostymi hasłami do uczciwości, pokoju, poszanowania prawa, dobrej wiary w stosunkach politycznych wewnętrznych i zewnętrznych — tych rękojmi honoru narodowego.

374

Usiadł. Podczas pochwalnego szmeru, który rozległ się po przemówieniu, generał Montero podniósł swe ciężkie, ospałe powieki i z wyrazem jak gdyby urażonej tępoty wodził oczyma po twarzach. Nieokrzesany bohater wojskowy stronnictwa poddawał się wprawdzie w głębi duszy potędze wrażeń, jaką mu przyniosła nagła nowość i dostojeństwo jego stanowiska (nie był przedtem nigdy na pokładzie okrętu, a morze widywał tylko z daleka), ale instynktownie wyczuwał korzyści, jakie mu zapewniała prostacka, pewna siebie postawa dzikiego wojownika wśród tych wytwornych arystokratów. Ale dlaczego nikt na niego nie patrzył? Zastawiał się gniewnie. Potrafił przecież czytać drukowane litery i wiedział z gazet, że dokonał „największego czynu wojennego nowożytnych czasów”.

375

— Mój mąż potrzebuje kolei — rzekła pani Gould do sir Johna wśród gwaru rozmów, które zaczęły się zawiązywać na nowo. — Wszystko to przybliża lepszą przyszłość, tak pożądaną dla kraju, który jej oczekiwał w smutku od Bóg wie kiedy. Ale wyznaję, iż doznałam pewnego wstrząsu, ujrzawszy pewnego dnia podczas popołudniowej przejażdżki indiańskiego chłopaka, który wypadł nagle konno z lasu, trzymając w ręce czerwoną chorągiewkę używaną przy robotach mierniczych. Przyszłość wymaga zmiany, zupełnej zmiany. A jednak nawet tutaj istnieją rzeczy proste i malownicze, które pragnęłoby się zachować.

376

Sir John słuchał z uśmiechem. Ale teraz na niego przyszła kolej uciszenia pani Gould.

377

— Generał Montero zabiera głos — szepnął i niemal niezwłocznie dodał z komicznym przerażeniem: — O, nieba, zdaje się, iż zamierza wznieść toast na moją cześć!

378

ŻołnierzGenerał Montero podniósł się, szczękając stalową pochwą szabli i błyskając pozłotą swej wygalonowanej piersi. Spod stołu wyjrzała rękojeść potężnej szabli, którą nosił u boku. W swym wspaniałym mundurze, z byczym karkiem, z haczykowatym, spłaszczonym na końcu nosem i obwisłymi wąsami wyglądał jak przebrany, złowrogi vaquero. Jego gromki głos miał dziwnie szorstkie i bezduszne brzmienie. Wybąkał ponuro kilka zdawkowych frazesów, po czym podźwignął nagle swój wielki łeb i huknął opryskliwie na cały głos:

379

— Honor ojczyzny spoczywa w rękach armii. Zapewniam panów, iż dochowam mu wiary. — Zatrzymał się i zaczął wodzić oczyma, aż wreszcie utkwił swe ponure, gnuśne spojrzenie w twarzy sir Johna. Przypomniały mu się niedawne rokowania o pożyczkę. Podniósł kieliszek w górę.

380

— Piję za zdrowie człowieka, który przywozi nam półtora miliona funtów.

381

Przełknął szampana i zwalił się znów ciężko na krzesło, wodząc na poły zdumionym, na poły zaczepnym wzrokiem po otaczających go twarzach wśród głębokiego, jak gdyby stropionego milczenia, które zaległo po tak fortunnym toaście. Sir John nie poruszył się.

382

— Nie wydaje mi się, żeby wypadało mi wstać — szepnął do pani Gould. — Tego rodzaju rzeczy mówią same za siebie.

383

Jednak don José Avellanos przyszedł z pomocą krótkim przemówieniem, w którym położył nacisk na dobrą wolę, jaką Anglia okazuje Costaguanie.

384

— O tej dobrej woli — mówił dalej znacząco — wiem coś z doświadczenia, gdyż w swoim czasie byłem ministrem pełnomocnym przy Dworze Świętego Jakuba[132].

385

Dopiero wówczas sir John uznał za właściwe zabrać głos. Odpowiadał z wdziękiem, lecz lichą francuszczyzną, a przemówienie jego przerywała wrzawa oklasków i nawoływania: „Słuchajcie, słuchajcie!” kapitana Mitchella, który rozumiał niektóre słowa. Ukończywszy mowę, finansista kolejowy zwrócił się do pani Gould.

386

— Miała pani zamiar prosić mnie o coś — przypomniał uprzejmie. — O co to chodzi? Proszę mi wierzyć, iż każdą prośbę pani będę uważał dla siebie za łaskę.

387

Podziękowała mu wdzięcznym uśmiechem. Wszyscy podnieśli się od stołu.

388

— Chodźmy na pokład — rzekła. — Tam będę mogła powiedzieć, o co chciałabym prosić.

389

ŚwiętoOlbrzymia flaga narodowa Costaguany, na której skośnie łączyły się barwy żółta i czerwona, a pośrodku widniały dwie zielone palmy, kołysała się gnuśnie u szczytu głównego masztu „Junony”. Mnóstwo ogni sztucznych, które puszczano na wybrzeżu ku czci prezydenta, zapalało się z tajemniczym trzaskiem. Od czasu do czasu jakaś rakieta, wzbijająca się w górę niedostrzegalnie, pękała nad głowami, pozostawiając na świetlistym niebie wyprysk dymu. Tłumy ludzi zgromadziły się między bramami miejskimi a portem, pod pękami różnobarwnych chorągwi trzepoczących na wysokich masztach. Niekiedy dolatywały znienacka stłumione dźwięki muzyki wojskowej, a z oddali rozlegały się odgłosy wystrzałów. U skraju pomostu garstka obdartych Murzynów strzelała raz za razem z małej żelaznej armatki. Cienka smuga kurzu szarzała nieruchomo w blaskach słońca.

390

Pod płóciennym daszkiem rozpostartym nad pokładem don Vincente Ribiera postąpił kilka kroków, wspierając się na ramieniu señora Avellanosa. Dokoła niego utworzyło się wielkie koło, w którym zwracał się w tę i ową stronę przygasły uśmiech jego ciemnych warg i ślepnący połysk jego okularów. Nieoficjalne zebranie, które urządzono na pokładzie „Junony”, żeby dać prezydentowi-dyktatorowi sposobność do poufnego porozumienia się ze swymi najwybitniejszymi stronnikami w Sulaco, dobiegało do końca. ŻołnierzGenerał Montero, przykrywszy swą łysą głowę kapeluszem z kogucimi piórami, siedział nieruchomo, oparłszy potężne dłonie w ogromnych rękawicach na rękojeści szabli sterczącej prostopadle między jego kolanami. Biały pióropusz, miedziane zabarwienie szerokiej twarzy, błękitnawa czerń wąsów pod zakrzywionym dziobem, mnóstwo pozłoty na piersi i rękawach, wysokie, połyskliwe buty z olbrzymimi ostrogami, rozdęte nozdrza, idiotyczny, a zarazem władczy wyraz oczu u tego przesławnego zwycięzcy znad Rio Seco — wszystko to raziło czymś złowieszczym i niewiarygodnym. Była w nim przesada jakiejś okrutnej karykatury, niedorzeczność uroczystej maskarady, krwiożercza groteskowość wojennego bożyszcza Azteków[133], które przystrojone po europejsku oczekuje czołobitności swych czcicieli. Don José podszedł dyplomatycznie do tego złowrogiego i nieodgadnionego zwiastuna, zaś pani Gould odwróciła od niego swe zapatrzone oczy.

391

Charles Gould, który zbliżył się, by pożegnać się z sir Johnem, słyszał, jak ten powiedział, pochylając się ku ręce jego żony:

392

— Na pewno. Przecież chodzi o pani protegowanego! Nie ma najmniejszej trudności. Będzie załatwione!

393

Don José Avellanos, powracając z Gouldami do brzegu w tej samej łodzi, był bardzo milczący. Dość długo również nie otwierał ust, siedząc w powozie Gouldów. Muły dreptały powoli wśród wyciągniętych rąk żebraków, którzy tego dnia opuścili gromadnie przedsionki kościołów. Charles Gould zajął miejsce na tylnym siedzeniu i rozglądał się po równinie. ŚwiętoZ zielonych gałęzi, z trzciny, z obrzynków drzewnych, pokrytych płachtami zgrzebnego płótna, pobudowano mnóstwo bud, w których sprzedawano dulces[134], owoce i cygara. Kobiety indiańskie, przykucnąwszy na matach, warzyły nad żarem strawę w czarnych glinianych garnkach lub gotowały wodę na mate[135], którą polecały wieśniakom miękkimi, pieściwymi głosami. Wytyczono teren wyścigowy dla vaqueros. Gęsty tłum ludzi tłoczył się dokoła ogromnego, skleconego naprędce budynku, który wyglądał jak namiot cyrkowy przykryty stożkowatą, słomianą strzechą. Dolatywały z niego przenikliwe dźwięki strun harfy i ostre brzęczenie gitar pomieszane z posępnym dudnieniem indiańskiego gombo, tętniącego rytmicznie wśród przeraźliwych pokrzykiwań tancerzy.

394

Charles Gould odezwał się:

395

— Cała ta połać ziemi należy obecnie do Towarzystwa Kolejowego. Nie będzie tu już zabaw ludowych.

396

Pani Gould myślała o tym z przykrością. Opowiedziała przy tej sposobności, jak dopiero co udało się jej otrzymać przyrzeczenie od sir Johna, że dom zajmowany przez Giorgia Violę pozostanie nienaruszony. Nie mogła nigdy pojąć, dlaczego inżynier mierniczy wciąż napomykał o potrzebie zburzenia tego starego domostwa. Przecież nie stało ono na drodze planowanego odgałęzienia linii kolejowej.

397

Kazała zatrzymać powóz przed drzwiami, by uspokoić od razu starego genueńczyka, który wyszedł z domu, nie nakrywszy głowy, i stanął u stopnia powozu. Mówiła do niego po włosku, on zaś dziękował ze spokojną godnością. Stary Garibaldino był jej serdecznie wdzięczny za ocalenie dachu nad głową jego żony i dzieci. Był już za stary, by znów zaczynać tułaczkę.

398

— A czy to na zawsze, signora? — zapytał.

399

— Na tak długo, jak panu się podoba.

400

Bene[136]. Trzeba zatem będzie pomyśleć o nazwaniu tego miejsca. Dotychczas nie było warto.

401

Zaśmiał się szorstko, a zmarszczki zbiegły się mu dokoła oczu.

402

— Zabiorę się jutro do namalowania napisu.

403

— A jakże będzie on brzmiał, Giorgio?

404

Albergo d'Italia Una[137] — odparł stary Garibaldino, odwracając na chwilę oczy. — Raczej na pamiątkę tych, którzy już nie żyją — dodał — niż kraju, ukradzionego podstępnie nam, żołnierzom wolności, przez przeklęty piemoncki pomiot królów i ministrów.

405

Pani Gould uśmiechnęła się z lekka i wychyliwszy się nieco, zaczęła go wypytywać o żonę i dzieci. Wysłał je tego dnia do miasta. Padrona była zdrowsza; dziękuje bardzo signorze za pamięć.

406

Mijali ich ludzie dwójkami, trójkami i całymi gromadami, szli mężczyźni i kobiety w otoczeniu hasających dzieci. Jeździec na siwej klaczy, uchyliwszy kapelusza w stronę powozu, skąd odpowiedziano mu uśmiechami i przyjaznymi skinieniami, przystanął spokojnie w cieniu domu. Stary Viola, widocznie bardzo zadowolony z zasłyszanych przed chwilą nowin, przerwał rozmowę z gośćmi, by powiedzieć mu pośpiesznie, iż dzięki łaskawości angielskiej signory dom jego jest ocalony na tak długo, jak mu to będzie dogadzało. Jeździec słuchał go uważnie, ale nie rzekł ani słowa.

407

StrójGdy powóz ruszał z miejsca, zdjął znowu kapelusz, szare sombrero, ozdobione srebrnym sznurem i chwostami. Ogromne srebrne guzy przy suto wyszywanym, skórzanym kaftanie, rzędy drobnych, srebrnych guziczków wzdłuż szwów spodni, śnieżna bielizna, jedwabny pas z haftowanymi końcami, srebrne blaszki na siodle i uprzęży — wszystko to świadczyło o nieskazitelnym stylu słynnego capataza de cargadores, marynarza z Morza Śródziemnego, który przyćmiewał swym przepychem wszystkich dziarskich, młodych rancheros z Campo, wystrojonych od wielkiego święta.

408

— To dla mnie wielka rzecz — mruknął stary Giorgio, wciąż jeszcze myśląc o domu, bowiem uprzykrzyła się mu już włóczęga. — Signora mówiła o mnie z Anglikiem.

409

— Z tym starym, co ma tyle pieniędzy, że może zapłacić za kolej? Za godzinę już go tu nie będzie — wtrącił Nostromo niedbale. — No, buon viaggio[138]. Pilnowałem jego kości od przełęczy Entrada poprzez równinę aż do Sulaco, jak gdyby był moim ojcem.

410

Stary Giorgio tylko potrząsnął głową z roztargnieniem. Nostromo wskazał palcem na powóz Gouldów, który zbliżał się już do zarośniętej chwastami bramy w starym murze miejskim, wyglądającej, jakby ją obwieszono barwnymi matami.

411

— A nocami siadywałem z rewolwerem w magazynie Towarzystwa, strzegąc stosów srebra tego drugiego Anglika, jak gdyby było moje.

412

Viola nie wychodził z zadumy.

413

— To dla mnie wielka rzecz — zamamrotał znów jakby do siebie.

414

— Na pewno — potwierdził wspaniały capataz de cargadores. — Słuchaj no, vecchio, idź do domu i przynieś mi cygaro. Ale nie szukaj go w mojej izbie, bo tam nic nie znajdziesz.

415

Viola poszedł do kawiarni, skąd powrócił natychmiast, wciąż jeszcze pogrążony w myślach. Podał mu cygaro i mruknął pod wąsem:

416

— Dzieci rosną, a dziewczęta też! Dziewczęta! — Westchnął i umilkł.

417

— Co, tylko jedno? — odezwał się Nostromo, spoglądając na niedomyślnego starca z wyrazem komicznej wymówki. — Niech będzie — dodał niedbale — trzeba poprzestać na jednym, gdy nie ma drugiego.

418

Zapalił cygaro i upuścił bezwiednie zapałkę z palców. Giorgio Viola podniósł oczy i powiedział nagle:

419

— Gdyby mój syn żył, byłby już takim przystojnym młodzieńcem, jak ty, Gian' Battista.

420

— Co? Twój syn? Masz rację, ojcze. Byłby mężczyzną, co się zowie, gdyby był podobny do mnie.

421

Zawrócił z wolna konia i poczłapał między budy, zatrzymując co chwila swą klacz bądź to wśród dzieci, bądź też wśród gromadek ludzi z dalekiego Campo, którzy spoglądali za nim z uwielbieniem. Robotnicy portowi Towarzystwa pozdrawiali go z daleka. Wśród pochwalnych szmerów i niskich ukłonów, ścigany zazdrosnymi spojrzeniami, capataz de cargadores podążał ku wielkiemu budynkowi przypominającemu cyrk. Ścisk zwiększał się, donośniej brząkały gitary. Inni mężczyźni siedzieli nieruchomo na koniach, paląc spokojnie cygara nad głowami tłumu, który wirował i tłoczył się przed budynkiem o stożkowatym dachu. Dolatywały stamtąd szurgania i przytupywania nóg w takt muzyki tanecznej, która skwierczała i tętniła jakimś udręczonym rytmem, przytłaczanym przeciągłym, straszliwym, głuchym pomrukiem gomba. Barbarzyński, gromki dźwięk tego wielkiego bębna, który przyprawia tłumy o szaleństwo i którego nawet Europejczyk nie może słuchać bez jakiegoś dziwnego wrażenia, zdawał się wabić Nostroma ku swemu źródłu. Tymczasem jakiś człowiek, odziany w wyszarzałe i podarte poncho, zeskoczył ze strzemion i rozpychając tłum łokciami na prawo i na lewo, zaczął usilnie prosić „jego wielmożność” o zatrudnienie w porcie. Skomlał, ofiarując señorowi capatazowi połowę swej dziennej płacy za dopuszczenie go do buńczucznego bractwa cargadores. Zapewniał, że gotów jest poprzestać na drugiej połowie. Ale prawa ręka kapitana Mitchella — „nieoceniony w naszej pracy i bezwarunkowo nieprzekupny człowiek” — spojrzał krytycznie na obszarpanego mozo i potrząsnął przecząco głową, nie wyrzekłszy ani słowa wśród wzmagającego się zgiełku.

422

Mozo zeszedł mu z drogi, lecz oddaliwszy się nieco od Nostroma, zaczął go przedrzeźniać. TaniecZ drzwi sali tanecznej wychodzili mężczyźni i kobiety, zataczając się, ociekając potem, drżąc na całym ciele. Zdyszani, z osłupiałymi oczyma i rozchylonymi ustami, opierali się o ściany budynku, w którym wśród nieustannych grzmotów bębna rzępoliły z szaleńczym uniesieniem harfy i gitary. Klaskały setki rąk, słychać było piski, które naraz przycichały, po czym rozlegał się śpiewany zgodnym chórem refren pieśni miłosnej o tęsknej nucie. Czerwony kwiat, rzucony celnie przez kogoś z tłumu, musnął policzek świetnego capataza.

423

Zręcznym ruchem uchwycił go w locie, lecz przez jakiś czas nie odwracał głowy. Kiedy wreszcie raczył się obejrzeć, zobaczył, iż tłum rozstępuje się przed śliczną morenitą[139], z włosami spiętymi małym, złotym grzebykiem. Szła ku niemu wolnym przejściem.

424

StrójJej szyja i ramiona wynurzały się, nagie i pulchne, ze śnieżnobiałej bluzki. Niebieska wełniana spódnica, obfita z przodu, wąska na biodrach i obcisła od tyłu, uwydatniała jej wyzywający chód. Podeszła i położyła rękę na karku klaczy, rzucając z ukosa lękliwe i zalotne spojrzenie.

425

Querido[140] — zaszczebiotała pieszczotliwie — dlaczego udajesz, że mnie nie widzisz, kiedy cię spotykam na ulicy?

426

— Bo cię już nie kocham — odparł Nostromo spokojnie po chwili namysłu.

427

Dłoń spoczywająca na karku klaczy drgnęła nagle. Morenita pochyliła głowę pod spojrzeniami tłumu, który otaczał wielkim kołem wielkodusznego, straszliwego i niestałego capataza de cargadores i jego dziewczynę.

428

Nostromo zerknął w dół i zobaczył, że łzy zaczynają ściekać po jej twarzy.

429

— A więc to tak, mój najmilszy! — szepnęła. — Czy to prawda?

430

— Nie — rzekł Nostromo, rozglądając się niedbale. — To kłamstwo. Kocham cię tak samo jak dawniej.

431

— A czy to prawda? — zaszczebiotała radośnie, mając jeszcze policzki wilgotne od łez.

432

— Prawda!

433

— Prawda, jak ci życie miłe?

434

— Tak jest. Ale nie zmuszaj mnie, abym przysięgał przed Madonną, która stoi w twoim pokoju. — I capataz uśmiechnął się lekko, odpowiadając na wyszczerzone w uśmiechach zęby tłumu.

435

Zaczęła się przymilać, śliczna, nieco niespokojna.

436

— Nie, nie będę cię zmuszała. Poznam po twoich oczach, czy mnie kochasz. — Położyła mu rękę na kolanie. — Dlaczego tak drżysz? Czy z miłości? — mówiła dalej wśród rozlegających się nieustannie grzmotów gombo. — Ale jeżeli tak ją kochasz, to powinieneś dać swojej Paquicie oprawny w złoto różaniec, żeby go zawiesiła na szyi swej Madonny.

437

— Nie — odparł Nostromo, spoglądając w jej podniesione, proszące oczy, które nagle osłupiały ze zdumienia.

438

— Nie? Cóż więc raczy mi dać wielmożny pan przy dzisiejszej fieście, żebym nie potrzebowała wstydzić się przed ludźmi? — zapytała gniewnie.

439

— Nie potrzebujesz się wstydzić, że raz nie dostałaś nic od swego kochanka.

440

— Prawda! To wstyd dla wielmożnego pana, mojego biednego kochanka — rzuciła szyderczo.

441

Śmiano się z jej gniewu, z jej przycinka. Co za zuchwała żmijka! Świadkowie tego widowiska przywoływali śpiesznie innych. Krąg dokoła siwej klaczy powoli zacieśniał się.

442

Dziewczyna odstąpiła na krok, urągając szyderczym spojrzeniom, po czym przypadła znów do strzemienia i wspięła się na palcach, zwracając do Nostroma wzburzoną twarz i pałające oczy.

443

— Juanie — syknęła — mogłabym cię pchnąć nożem w serce!

444

Straszliwy capataz de cargadores, któremu wielkoduszna niedbałość nie pozwalała ukrywać się ze swymi miłostkami, objął ją ramieniem za szyję i ucałował jej rozedrgane usta. Dokoła rozległ się szmer.

445

— Noża! — huknął w tłum, trzymając ją mocno za ramię.

446

Dokoła niego błysnęło naraz ze dwadzieścia ostrzy. Jakiś młodzieniec w odświętnym stroju podbiegł ku niemu, podał mu nóż i odskoczył znowu w tłum, wielce zadowolony ze siebie. Nostromo nawet nie spojrzał na niego.

447

— Stań na mojej nodze! — rozkazał dziewczynie, która nagle poskromiona, wskoczyła lekko. Kiedy zaś miał ją już przy sobie, objął ją wpół i przybliżywszy jej twarz do swojej, wcisnął nóż w jej drobną rękę.

448

— Nie, morenita, nie zawstydzisz mnie! — przemówił. — Dostaniesz podarek ode mnie! I żeby wszyscy wiedzieli, kto jest dziś twoim kochankiem, pozwalam ci poodcinać wszystkie srebrne guziki od mojego kaftana.

449

Dowcipny ten pomysł przyjęto burzą śmiechów i oklasków. Ostrze noża migało w rękach dziewczyny, a jeździec podzwaniał niedbale srebrnymi guzami, które spadały do jego dłoni. Z pełnymi garściami ześlizgnęła się wreszcie przy jego pomocy na ziemię. Poszeptała z nim jeszcze namiętnie, po czym znikła wśród ciżby.

450

Tłum się rozpierzchł, zaś dostojny capataz de cargadores, nieoceniony człowiek, wypróbowany i wierny Nostromo, marynarz z Morza Śródziemnego, który zabłąkał się na ląd, by szukać szczęścia w Costaguanie, poczłapał z wolna ku przystani. „Junona” zataczała właśnie krąg. Kiedy zaś Nostromo osadzał konia, by się jej przyjrzeć, podciągnięto chorągiew na zaimprowizowanym maszcie, który ustawiono na szczycie starego, na wpół zburzonego fortu u wejścia do portu. Wysłano tam pośpiesznie z koszar pół baterii dział polowych, żeby przepisową salwą pożegnały prezydenta-dyktatora i ministra spraw wojskowych. Gdy parowiec mijał cieśninę, spóźniona salwa dała znać, iż pierwsze oficjalna wizyta don Vincenta Ribiery w Sulaco dobiegła końca. Dla kapitana Mitchella był to koniec kolejnego „dziejowego zdarzenia”. Ponowne odwiedziny, które „nadzieję uczciwych ludzi” sprowadziły w półtora roku później znów do Sulaco, nie miały już charakteru urzędowego. Tułając się po wertepach górskich, prezydent uciekał po przegranej bitwie na kulawym mule i byłby zginął haniebną śmiercią z rąk motłochu, gdyby go nie ocalił Nostromo. Było to zupełnie odmienne zdarzenie, o którym kapitan Mitchell powiadał:

451

— Ależ to historia, panie! Co to za historia! A mój Nostromo, wie pan, brał w tym udział. Ten człowiek tworzy historię, panie!

452

Ale po tym wypadku, tak chlubnym dla Nostroma, nastąpił natychmiast inny, którego kapitan Mitchell nie mógł zaliczyć ani do „historii”, ani też do „pomyłek”. Toteż znalazł na jego określenie inne słowo:

453

— Panie — mawiał później — to nie był błąd. To było fatalne zrządzenie losu. Po prostu nieszczęście! A mój biedny chłopak był w samym środku, w samym środku! Fatalne zrządzenie losu… i moim zdaniem od tej pory już nigdy nie był tym samym człowiekiem.

Część druga. Izabele

Rozdział I

454

Wśród dobrych i złych kolei zmiennego losu walk, które don José określił zwrotem: „Los uczciwości narodowej waży się na szali”, koncesja Gouldów, to imperium in imperio, nie ustawała w swej pracy. Z grani górskich nadal skarby staczały się po drewnianych rynnach do niestrudzonych baterii stęporów, noc po nocy migotania świateł kopalni San Tomé rozwidniały głębokie, bezbrzeżne mroki Campo, a co trzy miesiące eskorta odstawiała transport srebra do portu, jak gdyby ani wojna, ani jej następstwa nie wywierały wpływu na starodawną Zachodnią Prowincję, ukrytą za wysoką zaporą Kordylierów. Walki toczyły się po drugiej stronie potężnego muru, utworzonego ze szczerbatych szczytów, wśród których królował biały tum Higueroty. Muru tego nie przebiła dotychczas kolej, z której wykonano tylko pierwszą, łatwiejszą część, przebiegającą przez równinne Campo od Sulaco do doliny Ivia u podnóża przełęczy. Również linia telegraficzna jeszcze nie przekroczyła gór; jej wysmukłe słupy, sterczące niby tyki miernicze na równinie, wnikały w leśne obrzeża na zboczach gór przeciętych głębokim wąwozem drogi jezdnej, zaś druty telegraficzne kończyły się nagle w obozowisku konstruktorów, na białej powierzchni stołu dźwigającego aparat Morse'a i umieszczonego w podłużnej chacie, skleconej z bali i przykrytej dachem z blachy falistej. Olbrzymie cedry ocieniały tę chatę, która była zarazem mieszkaniem inżyniera kierującego dalszymi robotami.

455

Port również był czynny, gdyż dowożono materiały kolejowe i odbywały się ruchy wojsk wzdłuż wybrzeża. Flota T.O.Ż.P. pracowała bez wytchnienia. Costaguana nie miała marynarki i prócz kilku kutrów, które pełniły służbę strażniczą wzdłuż wybrzeża, państwo to posiadało zaledwie parę starych parowców handlowych używanych do przewozu towarów.

456

Kapitan Mitchell, który coraz silniej utwierdzał się w przeświadczeniu, że zagłębia się w historię, zawsze znajdował czas, by zajść po południu na godzinkę do salonu Casa Gould, gdzie z dziwną nieświadomością sił, które rzeczywiście działały wokół niego, wyrażał zadowolenie, iż może odetchnąć od zamętu spraw. Oświadczał, iż nie wiedziałby, co począć bez nieocenionego Nostroma. Zwierzał się pani Gould, iż zawikłane stosunki polityczne Costaguany przysparzały mu więcej roboty, niżeli przewidywał.

457

Don José Avellanos oddał na usługi zagrożonego rządu Ribiery swą działalność organizacyjną i swą wymowę, której echa dotarły nawet do Europy. Odkąd bowiem rząd Ribiery zaciągnął nową pożyczkę, Europa zaczęła zajmować się Costaguaną. Sala Zgromadzenia Prowincjonalnego (w ratuszu miasta Sulaco), ozdobiona portretami wyzwolicieli oraz starożytną chorągwią Corteza[141] przechowywaną za szkłem nad krzesłem prezydenta, słyszała wszystkie te przemówienia. Najwcześniejsze z nich zawierało namiętne oświadczenie, że „militaryzm jest wrogiem”; w drugim, wygłoszonym z związku z głosowaniem nad utworzeniem drugiego pułku w Sulaco w celu obrony rządu naczelnego, rządu reform, padły słynne słowa o „wahającej się szali”. Kiedy prowincje rozwinęły znów swe dawne sztandary (prześladowane za czasów Guzmana Bento), miała znów miejsce wielka przemowa, w której don José składał hołd tym prastarym godłom wojny o niepodległość, podźwigniętym znów w imię nowych ideałów. Dawna idea federalizmu zanikła. Zapewniał, iż nie zamierza wskrzeszać starych doktryn politycznych. Były przemijające. Zamarły. Ale zasada rzetelności politycznej jest nieśmiertelna. Drugi pułk z Sulaco, któremu powierzał teraz ten sztandar, dowiedzie swej mocy w obronie porządku, pokoju, postępu. Niechaj dziełem jego będzie utrwalenie godności narodowej, bez której — jak oświadczał z naciskiem — „będziemy tylko wyrzutkiem i pośmiewiskiem wśród mocarstw świata”.

458

Don José kochał swą ojczyznę. Pełniąc służbę dyplomatyczną, nie szczędził dla niej swego mienia, zaś słuchaczom jego dobrze znane były dzieje jego uwięzienia i barbarzyńskiej poniewierki, jakiej doznał za czasów Guzmana Bento. Było to istnym cudem, że nie padł ofiarą krwiożerczych i doraźnych sądów, które znamionowały tę tyranię. Władza, PrzemocBowiem Guzman rządził krajem z posępną tępotą fanatyzmu politycznego. Władza najwyższa stała się dla jego ograniczonego umysłu przedmiotem osobliwszego bałwochwalstwa, jak gdyby była jakimś okrutnym bóstwem. Ucieleśniała się w nim samym, zaś jego przeciwnicy, federaliści, byli najgorszymi grzesznikami, przedmiotami nienawiści, odrazy i lęku, podobnie jak dla zaciekłego inkwizytora bywali heretycy. Przez długie lata wlókł za swymi wojskami po całym kraju niewolny tłum takich ohydnych zbrodniarzy, którzy uważali za największe nieszczęście, iż nie stracono ich na miejscu. Była to wciąż zmniejszająca się gromada niemal nagich szkieletów, obarczonych kajdanami, okrytych brudem, robactwem i niewygojonymi ranami, a należeli do niej ludzie wybitni, wykształceni i bogaci, którzy nauczyli się walczyć między sobą o ochłapy mięsiwa rzucane im przez żołnierzy lub potrafili żałośnie błagać kucharza Murzyna o łyk mętnej wody. Podzwaniając wśród innych swymi łańcuchami, don José Avellanos zdawał się istnieć jedynie po to, by dowieść, ile głodu, męki, poniżenia i okrutnych tortur może znieść ciało ludzkie, a mimo to nie wyzionąć ducha. Niekiedy poddawano ich śledztwu, przy pomocy bardzo prymitywnych tortur, zarządzanych przez komisje oficerskie. Zbierały się one naprędce w chatach z chrustu i gałęzi i były nieubłagane, gdyż ich członkowie drżeli o własne życie. KsiądzZdarzało się, iż jednego lub dwu szczęśliwców spośród tego widmowego grona więźniów odprowadzano chwiejących się za pobliskie krzaki i przekazywano do rozstrzelania żołnierzom.

459

Zawsze towarzyszył im kapelan wojskowy, nieogolony brudas z szablą u boku i małym krzyżykiem wyhaftowanym białą bawełną po lewej stronie oficerskiej bluzy. Szedł za nimi z papierosem w ustach i drewnianym stołeczkiem w ręce, by wysłuchać spowiedzi i dać rozgrzeszenie. Bowiem Obywatel Zbawca Ojczyzny (jak urzędowo tytułowano Guzmana Bento w zanoszonych do niego prośbach) nie był przeciwnikiem rozsądnej łaskawości. Rozlegał się nieregularny łoskot wystrzałów, po którym niekiedy następował jeszcze pojedynczy strzał ostateczny. Nad zielonymi chaszczami wzbijał się błękitnawy obłoczek dymu i armia pacyfikacyjna wyruszała w dalszy pochód przez lasy i sawanny, przeprawiając się przez rzeki, napadając sielskie pueblos, pustosząc haciendas znienawidzonych arystokratów, zalewając w poczuciu patriotycznego posłannictwa ustronne miasta i pozostawiając za sobą zjednoczony kraj, w którym poprzez dymy palących się domów i wyziewy rozlanej krwi niepodobna już było dostrzec zgubnej zmazy federalizmu.

460

Don José Avellanos przetrwał te czasy.

461

Być może, iż wydając pogardliwie rozkaz, aby go uwolniono, Obywatel Zbawca Ojczyzny miał przeświadczenie, iż ten zatracony arystokrata jest już nazbyt złamany na duchu, ciele i mieniu, żeby mógł być niebezpieczny. A może był to tylko zwykły kaprys. Guzman Bento, zazwyczaj pełen urojonych obaw i nurtujących podejrzeń, miewał nagłe przystępy nieuzasadnionej niczym wiary w siebie, kiedy mu się zdawało, iż stanął u szczytu potęgi i bezpieczeństwa, gdzie go już nie mogły dosięgnąć zamachy śmiertelnych spiskowców. W takich chwilach popędliwie nakazywał uroczyste msze dziękczynne, które w kościele katedralnym Santa Marta odprawiał wśród śpiewów i z wielką okazałością drżący przed nim arcybiskup, będący jego powolnym narzędziem. Słuchał ich, siedząc w złoconym fotelu przed wielkim ołtarzem, wśród orszaku cywilnych i wojskowych dostojników swego rządu. Nieurzędowy świat Santa Marta napływał do katedry, gdyż dla osób wybitniejszych nie było zgoła rzeczą bezpieczną trzymać się z dala od tych objawów bogobojności prezydenckiej. Oddawszy w ten sposób hołd jedynej mocy, którą uważał za wyższą od swojej, nie szczędził aktów łaski, które miały charakter rozpasanej złośliwie łaskawości. Chcąc dopełnić miary swojej potęgi, zapragnął zobaczyć, jak jego zmiażdżeni przeciwnicy będą wypełzali bezsilnie na światło dzienne z mroku ohydnych cel więziennych w Collegio. Jego nienasycona próżność rozkoszowała się ich niemocą, a zawsze było można uwięzić ich ponownie. Było zasadą, iż wszystkie kobiety z ich rodzin musiały później składać podziękowania na osobnych posłuchaniach. Uosobienie dziwnego bóstwa, zwanego El Gobierno Supremo[142], przyjmowało je, stojąc, w kapeluszu z pióropuszem na głowie. Groźnym bełkotem nawoływał je do wdzięczności; niechaj jej dowiodą, wychowując swą dziatwę w wierności dla demokratycznej formy rządu, „którą zaprowadziłem dla dobra naszej ojczyzny”. Miał wymowę niewyraźną i bełkotliwą, gdyż utracił przednie zęby w jakimś wypadku, kiedy był jeszcze pastuchem. Zapewniał, iż pracuje sam jeden dla Costaguany, wśród przeciwności i zdrady. Ale niechaj to wreszcie ustanie, bo w końcu znudzi się mu przebaczać!

462

Don José Avellanos doświadczył na sobie tego przebaczenia.

463

Jego zdrowie i majątek były dostatecznie nadwątlone, by rozradować oczy najwyższego naczelnika ustroju demokratycznego. Usunął się do Sulaco. Jego żona miała majątek ziemski w tej prowincji i roznieciła w nim znów iskrę życia, gdy powrócił z domu śmierci i niewoli. Kiedy umarła, ich jedyna córka była już w tym wieku, że mogła zaopiekować się „biednym tatusiem”.

464

Panna Avellanos urodziła się w Europie i po części wychowała się w Anglii. Była to dziewczyna smukła i poważna, o powściągliwym usposobieniu. Miała szerokie, białe czoło, gęste kasztanowe włosy i błękitne oczy.

465

Inne młode panny z Sulaco podziwiały jej charakter i wytworność. Uchodziła za niezmiernie wykształconą i stateczną. Duma była u niej cechą dziedziczną, wiedziano bowiem powszechnie, iż wszyscy Corbelanowie byli dumni, a matka jej pochodziła z tego rodu. Don José Avellanos bezgranicznie polegał na przywiązaniu swej ukochanej Antonii. Przyjmował je z zamroczeniem ludzi, którzy chociaż stworzeni na podobieństwo boskie, stają się bezdusznymi, kamiennymi bożyszczami, gdy poczują dymy całopaleń na ich cześć. Był zniszczony pod każdym względem, ale człowiek opanowany przez namiętność nie jest jeszcze bankrutem życiowym. Don José Avellanos pożądał dla swej ojczyzny pokoju, pomyślności i (jak się wyraził w zakończeniu swej przedmowy do Pięćdziesięciu lat nierządu) „zaszczytnego miejsca w gronie cywilizowanych narodów”. W tym ostatnim zwrocie przejawia się bez osłonek patriotyzm ministra pełnomocnego, upokarzanego haniebnie nierzetelnością swego rządu w stosunku do zobowiązań zaciąganych u cudzoziemców.

466

Niedorzeczne starcia żarłocznych klik, które nastąpiły po tyranii Guzmana Bento, zdawały się otwierać wrota sposobności jego pragnieniom. Był zbyt stary, by wstąpić osobiście na arenę w Santa Marta. Ale ludzie, którzy tam działali, zasięgali jego wskazówek na każdym kroku. Sam był zdania, iż najpożyteczniejszy będzie mógł być na odległość, z Sulaco. Jego nazwisko, jego stosunki, jego dawniejsze stanowisko, jego doświadczenie nakazywały poszanowanie ludziom z jego obozu. Do zwiększenia jego wpływów przyczyniło się odkrycie, iż ten człowiek, znoszący z godnością ubóstwo w domu, który niegdyś był miejską siedzibą Corbelanów (naprzeciwko Casa Gould), może rozporządzać środkami materialnymi dla poparcia słusznej sprawy. Jego list otwarty rozstrzygnął o kandydaturze don Vincenta Ribiery na prezydenta. Inny z tych nieformalnych dokumentów państwowych, skreślonych przez don Joségo (tym razem w formie petycji od Zachodniej Prowincji), skłonił tego skrupulatnego stróża konstytucji do przyjęcia pełnomocnictw nadzwyczajnych, których na pięć lat udzielono mu przygniatającą większością głosów na posiedzeniu kongresu w Santa Marta. Było to upoważnienie wyjątkowe, celem utrwalenia pomyślności narodowej na podstawie trwałego pokoju w kraju oraz odzyskania zaufania za granicą, do czego miało posłużyć zaspokojenie wszystkich słusznych jej żądań.

467

Wiadomości o tym głosowaniu dotarły do Sulaco pewnego popołudnia zwykłą drogą okrężną przez Caytę, skąd następnie przywiózł je parowiec. Don José, który oczekiwał poczty w salonie Gouldów, zerwał się z fotela na biegunach, przy czym kapelusz spadł mu z kolan na ziemię. Oniemiały z radości, zaczął trzeć obiema dłońmi swą srebrzystą, krótką czuprynę.

468

— Emilio, moja duszyczko — parsknął w końcu — pozwól, że cię uściskam! Pozwól mi…

469

Kapitan Mitchell, gdyby był przy tym obecny, byłby niewątpliwie w porę napomknął o brzasku nowej ery, ale don Joségo zawiodła tym razem jego wymowa, jeżeli nawet przyszło mu na myśl coś podobnego. Pod duchowym sprawcą odrodzenia stronnictwa blancos ugięły się nogi. Pani Gould podbiegła ku niemu śpiesznie i podając z uśmiechem policzek swemu staremu przyjacielowi, udzieliła mu zarazem przezornie pomocy swego ramienia, której istotnie potrzebował.

470

Don José odzyskał zrazu panowanie nad sobą, ale przez jakiś czas nie mógł zdobyć się na nic innego prócz niewyraźnie bełkotanych słów: „Och, wy patrioci, moi patrioci!” — przy czym wodził kolejno wzrokiem po obojgu. Niejasne pomysły nowego dzieła historycznego, które zbożnej pamięci przyszłych pokoleń przekazałoby cały ogrom ofiar poniesionych dla odrodzenia umiłowanej ojczyzny, zaświtały mu w głowie. Był historykiem, który miał dość wzniosłości ducha, by napisać o Guzmanie Bento: „Jednak ten potwór, zbluzgany krwią swych ziomków, nie zasługuje na bezwzględne potępienie potomności. Zdaje się, iż naprawdę kochał swą ojczyznę. Dał jej dwanaście lat spokoju. Żył i umarł w ubóstwie, chociaż był samowładnym panem życia i mienia swych współobywateli. Być może, iż najgorszą jego wadą nie była dzikość, lecz niewiedza”. Otóż człowiek, który w ten sposób wyraził się o swym okrutnym prześladowcy (ustęp ten znajduje się w Historii nierządu), zapałał w przededniu swego powodzenia bezmierną niemal czułością do tych dwojga swoich pomocników, do tej młodej pary zza morza.

471

Podobnie jak przed laty Henry Gould stanął spokojnie do boju z bronią w ręce, przeświadczony o konieczności praktycznej, silniejszej od wszelkich abstrakcyjnych doktryn politycznych, tak samo obecnie, kiedy czasy się zmieniły, Charles Gould rzucił srebro kopalni San Tomé na szale walki. Ingles z Sulaco, „Anglik costaguański” w trzecim pokoleniu, równie był daleki od matactw politycznych, jak jego wuj od kuglarstwa rewolucyjnego. Czyny ich były wyrozumowane, a wynikały z instynktownej prawości ich natur. Nadarzyła się sposobność, więc ujęli broń w ręce.

472

Stanowisko Charlesa Goulda, stanowisko kierownicze w głębi tych wysiłków, zmierzających do zapewnienia pokoju i rozbudzenia zaufania do republiki, było jasno określone. Z początku musiał przystosowywać się do istniejącego stanu zepsucia, tak naiwnie bezczelnego, iż mogło rozbroić nienawiść człowieka dość odważnego, by nie lękać się jego nieodpowiedzialnej mocy, zdolnej przyprawić o zgubę wszystko, co się z nią zetknęło. Wydawało się mu zbyt nikczemne, żeby mogło zasługiwać bodaj na odruch gorętszego uniesienia. Wykorzystywał je z chłodną, nieulęknioną wzgardą, która objawiała się raczej niż ukrywała pod formami zakamieniałej poprawności, umniejszającej wielce hańbę położenia. Być może, iż cierpiał z tego powodu w głębi duszy, gdyż był niezdolny do tchórzliwych urojeń, ale nie chciał wdawać się ze swą żoną w rozmowy o poglądach etycznych. Ufał, iż aczkolwiek nieco rozczarowana, zdobędzie się przecież na tyle inteligencji, iż pojmie, że jego charakter stanowi nie mniejszą, a nawet większą ich istnień rękojmię od jego obrotności. Nadzwyczajny rozwój kopalni dał mu do ręki wielką potęgę. Poczucie, iż ta pomyślność będzie zawsze zdana na łaskę głupiej łapczywości, napełniało go gniewem. Dla pani Gould było to upokorzeniem. W każdym jednak razie groziło niebezpieczeństwem. W poufnej korespondencji wymienianej między Charlesem Gouldem, królem Sulaco, a naczelnym kierownikiem wielkich przedsiębiorstw srebra i stali, działającym w dalekiej Kalifornii, coraz wyraźniej zaznaczało się przeświadczenie, iż wszelkie wysiłki podejmowane przez ludzi światłych i prawych powinny być potajemnie popierane. „Proszę powiedzieć swemu przyjacielowi, Avellanosowi, że takie jest moje zdanie”. Mr. Holroyd napisał te słowa we właściwej chwili ze swego nietykalnego przybytku w jedenastopiętrowym warsztacie wielkich interesów. Wkrótce potem dzięki kredytowi otwartego w Third Southern Bank (który mieścił się w budynku sąsiadującym z gmachem Holroyda) stronnictwo ribierzystów w Costaguanie przybrało realny kształt pod nadzorem zawiadowcy kopalni San Tomé. Toteż don José, dziedziczny przyjaciel rodu Gouldów, mógł powiedzieć: „Być może, mój drogi Carlosie, iż wiara moja nie poszła na marne”.

Rozdział II

473

Po długiej rozprawie zbrojnej, rozstrzygniętej zwycięstwem Montera nad Rio Seco, a stanowiącej nowy rozdział w opowieści o wojnie domowej, „ludzie uczciwi”, jak ich nazywał don José, mogli wreszcie po raz pierwszy od pół wieku odetchnąć swobodnie. Ustawa o pełnomocnictwie pięcioletnim była podstawą tego odrodzenia, które dzięki namiętnemu pragnieniu i oczekiwaniu stało się jakby eliksirem wiekuistej młodości dla don Joségo Avellanosa. Kiedy zaś nagle, acz bynajmniej nie znienacka, targnął się na nie „nikczemny Montero”, płomienne oburzenie było tym nowym bodźcem do życia. Już za pobytu prezydenta-dyktatora w Sulaco Moraga nadesłał z Santa Marta natarczywe ostrzeżenie przed ministrem wojny. Montero i jego brat stanowili przedmiot bardzo poważnych rozmów między dyktatorem-prezydentem a sędziwym przywódcą duchowym stronnictwa. Ale don Vincente, doktor filozofii Uniwersytetu w Kordobie, zdawał się mieć wygórowane poszanowanie dla uzdolnień wojskowych, których zagadkowość, na pozór zupełnie niezależna od intelektu, oddziaływała na jego wyobraźnię. Zwycięzca znad Rio Seco był bohaterem popularnym. Jego zasługi były tak niedawne, iż prezydent-dyktator wzdragał się przed nieuniknionym zarzutem politycznej niewdzięczności. Zapoczątkowano odrodzenie wielkimi dziełami: świeżą pożyczką, nową linią kolejową, szeroko pomyślanym planem kolonizacji. Należało unikać wszystkiego, co mogłoby wzburzyć opinię publiczną stolicy. Don José przyznał słuszność tym argumentom i starał się zatrzeć w swym umyśle wspomnienie złowieszczego zwiastuna przy szabli, w butach i ze złotymi galonami, pocieszając się nadzieją, iż postradał on już wszelkie znaczenie w nowym porządku rzeczy.

474

W niespełna sześć miesięcy po odwiedzinach prezydenta-dyktatora, Sulaco dowiedziało się z osłupieniem o buncie wojskowym, podniesionym w imię honoru narodowego. Minister wojny w wygłoszonym w koszarach przemówieniu do oficerów pułku artylerii, do którego przybył na inspekcję, oświadczył, iż honor narodowy zaprzedano cudzoziemcom. Dyktator skutkiem swej niedołężnej uległości wobec żądań mocarstw europejskich, które domagały się uregulowania zaległych od dawna zobowiązań pieniężnych, okazał się niezdolny do rządzenia. List Moragi wyjaśnił później, iż pomysł, a nawet treść tego podburzającego przemówienia były w rzeczywistości dziełem drugiego Montera, byłego guerillero[143], obecnie commandante de plaza[144]. Energiczne zabiegi doktora Monyghama, po którego posłano pośpiesznie „w góry” i który, pędząc na koniu cwałem, przebył trzy mile wśród głębokich ciemności, ocaliły don Joségo od niebezpiecznej żółtaczki.

475

Przyszedłszy do siebie po tym wstrząsie, don José nie chciał się uznać za pokonanego. Rzeczywiście, początkowo nadchodziły lepsze wieści. Bunt w stolicy zdławiono po całonocnej walce ulicznej. Na nieszczęście, obaj Monterowie zdołali umknąć na południe, do swej rodzinnej prowincji Entre-Montes. Bohatera przemarszu przez lasy, zwycięzcę znad Rio Seco przyjęto z szalonym entuzjazmem w Nicoyi, która była stolicą tej prowincji. Wojska stacjonujące tam jako garnizon przeszły wszystkie na jego stronę. Bracia organizowali armię, gromadzili niezadowolonych, wysyłali emisariuszy, mydlili patriotycznymi łgarstwami oczy ludowi, a obietnicą łupów zjednywali sobie dzikich llaneros. Powstała nawet prasa monterystowska, napomykająca zagadkowo o tajnych obietnicach poparcia, które pozwalały mieć nadzieję, iż „wielka siostrzana republika z północy” pośpieszy z pomocą przeciwko złowrogim, niszczycielskim zamiarom mocarstw europejskich, i wyklinająca na wszelkie sposoby „nikczemnego Ribierę”, który uknuł spisek, by spętaną ojczyznę wydać na pastwę obcym spekulantom.

476

Senne, sielskie Sulaco wraz ze swym bujnym Campo i bogatą kopalnią srebra przysłuchiwało się kapryśnie szczękowi broni ze swego szczęsnego odosobnienia. Nie zaniedbywało wprawdzie stanąć w czołowych szeregach obrońców, dostarczając ludzi i pieniędzy. Wszelkie pogłoski docierały tam drogą okrężną — nawet za pośrednictwem zagranicy, tak dalece było odcięte od reszty republiki, nie tylko skutkiem przeszkód naturalnych, lecz także z powodu zamętu wywołanego przez wojnę. Monteristos oblegali Caytę, ważny węzeł pocztowy. Gońcy przestali przedzierać się przez góry i w końcu żaden mulnik nie chciał podjąć się tej wyprawy. Nawet Bonifacio nie powrócił pewnego razu ze Santa Marta i nie wiadomo było, czy nie śmiał stamtąd wyjechać, czy też wpadł w ręce nieprzyjaciela, którego oddziały uganiały się po kraju między stolicą a Kordylierami. Jednakże odezwy monterystowskie torowały sobie w jakiś tajemniczy sposób drogę do tej prowincji i pojawiali się emisariusze monterystowscy, głoszący śmierć arystokratom w siołach i miasteczkach Campo. Bardzo wcześnie, bo już w pierwszych dniach rozruchów, bandyta Hernandez (za pośrednictwem pewnego starego proboszcza z zapadłej wioski) oświadczył gotowość wydania dwu takich emisariuszy w ręce władz ribierystowskich w Tonaro. Przyszli oni do niego, ofiarując mu w imieniu generała Montera amnestię i stopień pułkownika, o ile zgodzi się połączyć swą rozbójniczą bandę ze zbuntowanymi wojskami. Początkowo nie zwrócono uwagi na to oświadczenie. Jako dowód dobrej woli było ono dołączone do prośby, z którą bandyta zwracał się do zgromadzenia w Sulaco, ażeby było mu wolno wstąpić wraz ze swymi towarzyszami do szeregów armii, którą miano werbować w Sulaco dla obrony pięcioletniego mandatu rządów odrodzenia. Prośba ta, podobnie zresztą jak wszystkie inne, dotarła do rąk don Joségo. Pokazał on pani Gould te zabrudzone kartki szarawego, szorstkiego papieru, zrabowanego prawdopodobnie w jakimś wiejskim sklepiku i pokrytego niewprawnymi, żmudnymi gryzmołami starego padre, którego porwano z jego chaty przylegającej do kościółka z gliny, aby służył za sekretarza straszliwemu salteadorowi. W świetle lampy w salonie Gouldów pochylili się oboje nad tym dokumentem, zawierającym dumny i zarazem pokorny odzew tego człowieka przeciwko ślepemu i tępemu barbarzyństwu, które uczciwego ranchero przedzierzgnęło w bandytę.

477

Przypisek księdza stwierdzał, że pozbawiono go wprawdzie na dziesięć dni wolności, ale że obchodzono się z nim po ludzku i z szacunkiem należnym jego świętemu powołaniu. Ze słów jego wynikało, iż wysłuchał spowiedzi i udzielił rozgrzeszenia hersztowi oraz większości jego bandy i że ręczy za szczerość ich dobrej woli. Skazał ich na surową pokutę, polegającą zapewne na postach i litaniach, i dowiódł jak na dłoni, że niepodobna będzie im pojednać się na stałe z Bogiem, jeżeli przedtem nie pojednają się z ludźmi.

478

Zapewne nigdy Hernandez nie był równie bezpieczny, jak kiedy prosił pokornie o pozwolenie zmazania z bronią w ręku win swoich i bandy swych zbiegłych z wojska towarzyszy. Mógł przemieszczać się bez przeszkody na rozległej połaci kraju otaczającej jego kryjówki, gdyż w całej prowincji nie było wojska. Załoga Sulaco wyruszyła na wojnę wraz ze swą orkiestrą dętą, która przygrywała marsz Bolivara na pokładzie jednego z parowców Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej. Wysokie, powleczone skórą siedzenia wielkich pojazdów familijnych, ustawionych wzdłuż wybrzeża portu, uginały się pod ciężarem rozentuzjazmowanych señor i señorit, które stawały na nich, by powiewać koronkowymi chusteczkami, kiedy zapełnione żołnierzami lichtugi zaczęły odpływać kolejno od krańca pomostu.

479

Nostromo kierował zaokrętowaniem pod nadzorem kapitana Mitchella, który z twarzą zaczerwienioną od słońca, w rzucającej się w oczy białej kamizelce, ucieleśniał dobrą wolę i troskę o wszystkie materialne sprawy cywilizacji. Generał Barrios, dowodzący wojskami, zapewnił przy pożegnaniu don Joségo, iż za trzy tygodnie Montero będzie siedział w drewnianej klatce, do której zaprzęgnie się trzy pary wołów, żeby go obwozić po wszystkich miastach republiki.

480

— A wówczas, señora — mówił dalej, pochylając swą kędzierzawą głowę ku pani Gould, siedzącej w powozie — wówczas, señora, przekujemy nasze miecze na lemiesze i będziemy się bogacili. Nawet ja, gdy tylko załatwię się z tą bagatelą, założę fundacion[145] na kawałku ziemi, którą mam wśród llanos, i zacznę spokojnie dorabiać się pieniędzy. Señora wie i wie cała Costaguana — co mówię? — cała Ameryka Południowa, iż Pablo Barrios okrył się chwałą na polu walki.

481

Charles Gould nie był obecny przy tym ekscytującym patriotycznym pożegnaniu. Nie jego rzeczą było przyglądać się, jak żołnierze wsiadali na okręt. Nie było to ani jego sprawą, ani jego upodobaniem, ani jego powinnością. Jego sprawy, jego upodobania i jego powinności jednoczyły się w wysiłku, by płynął nieprzerwanie strumień skarbów, który tylko za jego sprawą trysnął z blizny otwartej na nowo w zboczu górskim. Gdy kopalnia zaczęła się rozrastać, wziął sobie do pomocy kilku krajowców. Byli wśród nich przodownicy, majstrowie i urzędnicy biurowi, zaś gobernadorem całej ludności górniczej był don Pépé. Poza tym tylko na jego barkach spoczywało całe brzemię tego imperium in imperio, wielkiej koncesji Gouldów, której sam cień wystarczał, by złamać życie jego ojca.

482

Pani Gould nie potrzebowała zajmować się kopalnią. Jej przedstawicielami w codziennych sprawach koncesji byli ksiądz i lekarz, ale jej kobieca skłonność do podniet znajdowała pożywkę w wydarzeniach, których znaczenie uzyskiwało swą czystość w ogniu jej podsycanych wyobraźnią zamierzeń. Tego dnia zabrała ze sobą do portu oboje Avellanosów, ojca i córkę.

483

Wśród różnych innych zajęć w tych burzliwych czasach don José stanął na czele Komitetu Patriotycznego, który znaczną część wojsk z okręgu Sulaco zaopatrzył w broń palną ulepszonego systemu. Wyzbywało się jej wówczas pewne wielkie mocarstwo europejskie, zaprowadzając u siebie jeszcze doskonalsze śmiercionośne narzędzia. Jaką część ceny rynkowej za tę broń, nabytą z drugiej ręki, udało się pokryć z dobrowolnych składek najznakomitszych rodów i ile w ten sposób zebrano pieniędzy, które don José zdołał wysłać zagranicę, było tajemnicą znaną tylko jemu samemu. Pewne jednak, że ricos, jak ich nazywało pospólstwo, nie szczędzili grosza pod naciskiem wymowy swego Nestora[146]. Niektóre bardziej entuzjastyczne panie składały w ofierze nawet swe klejnoty w ręce człowieka, który był duszą i życiem swego stronnictwa.

484

Bywały chwile, iż zarówno jego życie, jak jego dusza zdawały się uginać pod brzemieniem tylu lat niezachwianej wiary w odrodzenie. Gdy siedział teraz wyprostowany w powozie obok pani Gould, wyglądał jak martwy. Jego piękna, stara, starannie ogolona twarz miała jednostajną barwę, jak gdyby ją wyrzeźbiono z żółtego wosku. Miękki pilśniowy kapelusz ocieniał jego ciemne, nieruchome oczy. Antonia, piękna Antonia, jak ją nazywano w Sulaco, siedziała naprzeciwko. Jej bujne kształty i surowy owal jej twarzy o pełnych, czerwonych ustach czyniły ją dojrzalszą od ruchliwej, drobnej, silnej postaci pani Gould pod lekko chwiejącą się parasolką.

485

Antonia niemal nie odstępowała swego ojca. Jej bezsprzeczna czułość łagodziła nieco gorszące wrażenie, jakie wywoływało lekceważenie przez nią nieubłaganych zasad regulujących życie dziewcząt południowoamerykańskich. I rzeczywiście, nie była już dziewczątkiem. Powiadano o niej, iż niejednokrotnie pod dyktandem swego ojca pisywała dokumenty państwowe i że zdążyła przeczytać wszystkie książki z jego biblioteki. Podczas przyjęć — kiedy pozory ratowała obecność zgrzybiałej staruszki (kuzynki Corbelanów), która głucha jak pień, siedziała nieruchomo w fotelu — Antonia dotrzymywała pola w dyskusji z dwoma lub trzema mężczyznami równocześnie. Oczywiście, nie była dziewczyną, którą zadowalałoby spoglądanie przez zakratowane okno na otuloną w płaszcz postać wielbiciela, kryjącego się w bramie przeciwległego domu, co w Costaguanie uważa się za poprawną formę zalotów. Utrzymywano powszechnie, iż ze swym cudzoziemskim wychowaniem i cudzoziemskimi pojęciami wykształcona i dumna Antonia nigdy nie wyjdzie za mąż, chyba że poślubi jakiegoś cudzoziemca z Europy lub Ameryki Północnej, co było rzeczą możliwą, gdyż zanosiło się, iż Sulaco zaleją wkrótce przybysze z całego świata.

Rozdział III

486

Gdy generał Barrios zakończył swe przemówienie do pani Gould, Antonia podniosła niedbale rękę, trzymającą rozpostarty wachlarz, jak gdyby chciała osłonić przed słońcem swą głowę otuloną lekkim, koronkowym szalem. Jasne spojrzenie jej błękitnych oczu, wyzierających spod czarnego rąbka rzęs, zatrzymało się chwilowo na rysach jej ojca, a potem podążyło dalej ku młodemu człowiekowi, który mógł mieć lat około trzydziestu, był średniego wzrosty, raczej krępy, ubrany w jasne palto. Wspierając niedomkniętą dłoń na gałce gibkiej laski trzcinowej, przyglądał się z daleka; skoro jednak spostrzegł, iż zwrócono na niego uwagę, podszedł spokojnie i oparł łokieć na drzwiczkach powozu.

487

Kołnierz od koszuli, obejmujący nisko szyję, bujny węzeł krawata, krój ubrania, okrągły kapelusz i lakierowane obuwie, wszystko to wywoływało wrażenie francuskiej elegancji. UrodaAle poza tym był to typowy okaz przystojnego, hiszpańskiego Kreola. Bujny wąs i krótka, kędzierzawa, płowa broda nie zakrywały całkiem jego ust, różowych, świeżych, o niemal nadąsanym wyrazie. Jego pełna, krągła twarz miała tę ciepłą, zdrową białość Kreolów, która nie ciemnieje nigdy pod promieniami ich ojczystego słońca. Martin Decoud nieczęsto doświadczał na sobie działania costaguańskiego słońca, pod którym się urodził. Rodzina jego przebywała długo w Paryżu, gdzie studiował prawo, zabawiał się literaturą, a w chwilach zapału spodziewał się niekiedy zostać poetą na podobieństwo innego cudzoziemca hiszpańskiego pochodzenia, Joségo Marii Heredii[147]. W innych jednak chwilach raczył pisywać artykuły o sprawach europejskich do „Semenaria”, głównego dziennika w Santa Marta, który je zamieszczał pod nagłówkiem: „Od naszego specjalnego korespondenta”, aczkolwiek powszechnie było wiadomo, kto był ich autorem. Cała Costaguana, gdzie wieści o ziomkach przebywających w Europie są przyjmowane niechętnie, wiedziała, że był nim „syn Decoudau”, o którym przypuszczano, iż ma dostęp do wyższych sfer towarzyskich. W rzeczywistości był to płytki boulevardier[148], utrzymujący stosunki z kilkoma zjadliwymi dziennikarzami, których niezbyt ceniono w redakcjach, ale za to chętnie widywano w przybytkach, gdzie zwykli zabawiać się przedstawiciele prasy. To życie, którego czczą powierzchowność powleka pokost uniwersalnej blagi, podobnie jak głupie błazeństwa arlekina pokrywa błyskotliwość pstrego kostiumu, napoiło go niby to francuskim, a w rzeczywistości najzupełniej niefrancuskim kosmopolityzmem, który w istocie swej był tylko jałową obojętnością, przybierającą pozy wyższości intelektualnej.

488

O swej ojczyźnie tak zwykł był mawiać do swych francuskich towarzyszy:

489

— Proszę sobie wyobrazić atmosferę opery buffa[149], w której wszystkie komiczne czynności teatralnych mężów stanu, bandytów i tak dalej, wszystkie ich komiczne złodziejstwa, intrygi i morderstwa odbywają się ze śmiertelną powagą. Jest to do rozpuku zabawne, krew leje się przez cały czas, a aktorom zdaje się, że oddziaływają na losy wszechświata. Rzecz jasna, każdy rząd, gdziekolwiek by był, jest rzeczą nadzwyczaj komiczną dla krytycznego umysłu, ale my, południowi Amerykanie przebraliśmy, zaprawdę, wszelką miarę. Nawet człowiek o bardzo miernej inteligencji nie może wziąć udziału w tej farce macabre[150]. Trzeba przyznać, iż ci ribierzyści, o których słyszy się obecnie tak wiele, starają się we właściwy sobie, komiczny sposób uczynić ten kraj miejscem, w którym da się żyć, a nawet chcieliby spłacić nieco długów. Moi przyjaciele, zrobicie lepiej, jeżeli będziecie pisali o señorze Ribierze w ten sposób, jakby to chodziło o dobro waszych akcjonariuszy. Jeśli to, co mi w listach donoszą, jest prawdą, to mogą mieć oni niejaką nadzieję.

490

I drwiąco tłumaczył im, czym kieruje się don Vincente Ribiera, ten żałosny człowieczek, uginający się pod brzemieniem swych dobrych chęci. Wyjaśniał im znaczenie wygranych bitew, opowiadał, kim jest Montero (un grotesque vaniteux et feroce[151]) oraz w jaki sposób przy pomocy nowej pożyczki ujęto w jeden wielki finansowy schemat rozbudowę kolei i kolonizację rozległych połaci kraju.

491

Jego francuscy przyjaciele nabrali przeświadczenia, iż ten urwis, Decoud, connaissait la question a fond[152]. Pewien wybitny miesięcznik paryski zamówił u niego artykuł o tej sprawie. Był on w tonie poważny, ale w treści płochy. Napisawszy go, zapytywał później swych znajomych:

492

— Czytaliście moją rozprawę o odrodzeniu Costaguany? Une bonne blague, hein?[153]

493

Uważał się za paryżanina do szpiku kości. Ale nie będąc nim wcale, narażony był na to, iż pozostanie przez całe życie czymś w rodzaju nieokreślonego dyletanta. Kpiny ze wszystkiego posunął tak daleko, iż w końcu przestał zdawać sobie sprawę z właściwych popędów swej własnej natury. Kiedy zaś wybrano go nagle na członka wykonawczego Komitetu Patriotycznego dostarczającego ręcznej broni, wydało się mu, iż stanął oto u szczytu niespodzianki, że nastąpił jeden z tych fantastycznych odruchów, do których tylko jego „drodzy ziomkowie” byli zdolni.

494

— Spadło to jak cegła na moją głowę. Ja, ja — członkiem wykonawczym! Po raz pierwszy zdarza się mi słyszeć o czymś podobnym! Jakież ja mam pojęcie o karabinach wojskowych? C'est funambulesque![154] — wykrzykiwał do ulubionej siostry. A trzeba nadmienić, iż rodzina Decoudów, prócz staruszka ojca i matki, mówiła między sobą po francusku. — Gdybyś przeczytała poufny list z wyjaśnieniami! Osiem bitych stron, mówię ci!

495

List ten był pisany ręką Antonii, a podpisany przez don Joségo. Odwoływał się on do „młodego i uzdolnionego Costaguanera” w sprawie publicznej, prywatnie zaś otwierał serce przed swym utalentowanym chrześniakiem, człowiekiem bogatym i wytwornym, posiadającym rozległe stosunki, zasługującym dzięki swemu wychowaniu i swym powinowactwom na zupełne zaufanie.

496

— Co znaczy — tłumaczył Martin cynicznie swej siostrze — iż nie wyglądam na człowieka, który sprzeniewierzyłby fundusze lub wypaplał o wszystkim przed naszym charge d'affaires[155].

497

Rzecz tę przeprowadzano za plecami ministra wojny, Montera, któremu w rządzie Ribiery nie ufano, ale którego trudno było od razu się pozbyć. Nie wiedział on o niczym aż do chwili, kiedy wojska pod dowództwem Barriosa miały nową broń w ręku. Jedynie prezydenta-dyktatora, którego położenie było bardzo trudne, dopuszczono do tej tajemnicy.

498

— Jakież to zabawne! — mówił dalej Martin do swej siostry i powiernicy tonem najczystszej, paryskiej blagi. — To przecież niesłychane! Pomyśleć, iż naczelnik państwa przy pomocy prywatnych obywateli kopie dołki pod swym własnym, niezbędnym ministrem wojny! Zaiste, jesteśmy niezrównani! — I śmiał się jak opętany.

499

Jego siostrę zadziwiła później rzetelność i zręczność, z jaką wywiązywał się ze swego zadania, zwłaszcza że okoliczności bynajmniej mu nie sprzyjały i miał do pokonania przeszkody wynikające z jego nieznajomości rzeczy. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się jej widzieć, żeby Martin zajmował się czymś z taką gorliwością.

500

— Bawi mnie to — odpowiadał jej krótko. — Osaczyła mnie zgraja oszustów, którzy by mi chcieli sprzedać wszelkie rodzaje broni palnej. Są przerozkoszni! Zapraszają mnie na sute śniadania. Pozwalam im się łudzić. To nadzwyczaj zabawne! Tymczasem po cichu załatwiam sprawę gdzie indziej.

501

Kiedy zaś dobił targu, oświadczył nagle, iż ma zamiar osobiście dopilnować, żeby ten cenny ładunek dotarł bezpiecznie do Sulaco. Jego zdaniem, było warto tę groteskową historię doprowadzić do końca. Skubał swą złotą brodę i tłumaczył się wykrętnie przed przenikliwą, młodą kobietą, która ochłonąwszy z pierwszego osłupienia, przymrużyła oczy i przemówiła z wolna:

502

— Mnie się zdaje, że masz ochotę zobaczyć Antonię.

503

— Jaką Antonię? — zapytał costaguański bywalec bulwarów podrażnionym i pogardliwym tonem. Wzruszył ramionami i obrócił się na pięcie.

504

Siostra zawołała za nim ze śmiechem:

505

— Tę Antonię, którą znałeś, gdy jeszcze spadały jej na plecy włosy splecione w dwa warkocze.

506

Poznał ją przed jakimiś ośmiu laty, na krótko przed wyjazdem Avellanosa z Europy. Była wówczas szesnastoletnią smukłą dziewczyną, jeszcze młodzieńczo surową w osądach, ale o tak ustalonym charakterze, iż śmiała lekceważyć jego pozory rozczarowanej mądrości. Pewnego razu, kiedy przebrała się miarka jej cierpliwości, zaczęła wyrzucać mu bezcelowość jego życia i płytkość jego poglądów. Miał wtedy dwadzieścia lat, był jedynakiem, psutym przez rodzinę, która go uwielbiała. Ta nauczka zmieszała go tak bardzo, iż zachwiał się w poczuciu swej próżniaczej wyższości wobec tego niepozornego podlotka w mundurku pensjonarki. Zaś wrażenie, które mu pozostało, było tak silne, iż wszystkie przyjaciółki jego siostry przypominały mu odtąd Antonię Avellanos bądź to z powodu niejakiego do niej podobieństwa, bądź też z powodu całkowitego kontrastu. Była to, jego zdaniem, jakaś śmieszna fatalność. W listach, które Decoudowie otrzymywali regularnie z Costaguany, nazwisko ich przyjaciół, Avellanosów, powtarzało się często; donoszono o uwięzieniu i okrutnej poniewierce byłego ministra, o niebezpieczeństwach i prześladowaniach tej rodziny, o jej zubożeniu i wyjeździe do Sulaco, o śmierci matki.

507

Pronunciamento monterystów wybuchło, zanim Martin Decoud zdołał dotrzeć do Costaguany. Popłynął drogą okrężną, przez Cieśninę Magellana, korzystając z głównej linii, a potem ze statku Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej kursującego wzdłuż zachodniego wybrzeża. Cenny ładunek przybył w samą porę, zamieniając początkowe uczucie przygnębienia w odruch ufnej nadziei. Familias principales[156] nie szczędziły mu publicznie swego uznania. Ze łzami w oczach uściskał go prywatnie don José, wciąż jeszcze wyczerpany i słaby.

508

— Przeszedłeś samego siebie! Ale należało spodziewać się tego po potomku Decoudów. Niestety, najgorsze nasze obawy się sprawdziły — skarżył się żałośnie. I znów tulił do siebie swego chrześniaka. Zaiste, nastał czas, żeby wszyscy ludzie prawi i inteligentni stanęli murem dokoła zagrożonej sprawy.

509

Wówczas dopiero Martin Decoud, przybrany syn zachodniej Europy, dostał się nagle w zupełnie odmienną atmosferę. Poddał się uściskom i przemówieniom, nie odzywając się ani słowem. Mimowolnie wzruszył go ten akcent namiętności i smutku, obcy wytworniejszym arenom polityki europejskiej. Kiedy zaś w mroku wielkiej, pustej sali domu Avellanosów podeszła ku niemu lekkim krokiem smukła Antonia, kiedy (we właściwy sobie, wyemancypowany sposób) podała mu rękę i rzekła: „Cieszę się, że pana tu widzę” — uczuł, że będzie dla niego niepodobieństwem powiedzieć tym dwojgu ludziom, iż zamierzał odjechać najbliższym parowcem pocztowym, który odpływał za miesiąc do Europy. Don José tymczasem nie ustawał w swych pochwałach. Każde przystąpienie krzepiło ducha w społeczeństwie. A przy tym jakiż przykład dawał młodzieży przebywającej w kraju ten świetny obrońca odrodzenia ojczyzny, ten godny głosiciel politycznego programu stronnictwa wobec całego świata! Wszyscy czytali jego wspaniały artykuł w powszechnie znanym „Przeglądzie Paryskim”. Świat teraz wiedział, co myśleć; zaś przyjazd autora w tej właśnie chwili był jakby publicznym wyznaniem wiary. Młody Decoud uczuł, że go ogarnia niecierpliwe zakłopotanie. Miał zamiar wracać przez Stany Zjednoczone, zwiedzić Kalifornię, Yellowstone Park, zobaczyć Chicago, Niagarę, zajrzeć do Kanady, zatrzymać się przejazdem w Nowym Jorku, spędzić czas jakiś w Newport, zrobić użytek ze swych listów polecających. Uścisk dłoni Antonii był tak szczery, w jej dziwnie niezmienionym głosie brzmiało tyle gorącej pochwały, iż po głębokim ukłonie zdobył się zaledwie na słowa:

510

— Jestem bardzo wdzięczny za powitanie. Ale czyż należy dziękować człowiekowi, który wraca do swej rodzinnej ziemi? Jestem przekonany, iż doña Antonia tak nie myśli.

511

— Oczywiście, że nie — odparła z najzupełniejszym spokojem otwartości, która znamionowała wszystkie jej słowa. — Jeżeli jednak ktoś tak wraca, jak pan to czyni, to obie strony mogą być zadowolone.

512

Martin Decoud nie wspominał nic o swych zamiarach. Nie zdradził się z nimi przed nikim ani słowem, ale w jakieś dwa tygodnie później zapytał panią Casa Gould (gdzie go oczywiście od razu dopuszczono), pochylając się w krześle z wyrazem poprawnej poufności, czy nie zauważyła w nim tego dnia wyraźnej zmiany, jakby dojrzalszej powagi. Na te słowa pani Gould odwróciła głowę w jego stronę i spojrzała z wyrazem niemej badawczości w lekko rozszerzonych źrenicach, a po jej rysach przemknął właściwy jej, nader nikły cień uśmiechu, który czarował mężczyzn jakimś subtelnym oddaniem, wytwornym zaparciem się siebie, znamionującym skwapliwą gotowość jej uwagi. Bowiem — mówił dalej niezmieszany Decoud o sobie — nie czuje się już próżniaczym zjadaczem chleba, gdyż oto ma ona przed sobą publicystę z Sulaco. Pani Gould zerknęła nagle ku Antonii, która siedziała wyprostowana w rogu wysokiej hiszpańskiej kanapy, pochylając z lekka wielki, czarny wachlarz ku falistym liniom swych szlachetnych kształtów. Końce skrzyżowanych stóp wyzierały nieco spod rąbka jej czarnej sukni. Oczy Decouda zatrzymały się na niej i przyciszonym głosem dorzucił, iż panna Avellanos wie dobrze o jego nowym i nieoczekiwanym powołaniu, które w Costaguanie było na ogół specjalnością niedouczonych Murzynów i zubożałych doszczętnie adwokatów. Po czym, spoglądając z wyrazem jakiejś uprzejmej bezczelności w zapatrzone na niego życzliwie oczy pani Gould, wyszeptał słowa: „Pro patria![157].

513

A wszystko to stało się w taki sposób, iż nagle uległ natarczywym prośbom don Joségo i podjął się redagowania dziennika, który miał być „wyrazem dążeń całej prowincji”. Był to dawny i ulubiony pomysł don Joségo. Potrzebny do tego sprzęt oraz wielki zapas papieru nadesłano niedawno z Ameryki, nie było tylko odpowiedniego człowieka. Nie mógł go znaleźć nawet señor Moraga z Santa Marta, a rzecz stała się niezmiernie pilna. Koniecznie potrzeba było jakiegoś pisma, które by zwalczało kłamstwa rozsiewane przez prasę monterystowską. Miotała ona najhaniebniejsze potwarze, nawoływała lud, by powstał i z nożami w garści uporał się wreszcie ze wszystkimi blancos, z tymi „gotyckimi[158] przeżytkami”, z tymi „złowrogimi mumiami”, z tymi „bezsilnymi paralitykami”, którzy knują spiski z cudzoziemcami na zgubę kraju i ujarzmienie ludu.

514

Wrzaskliwość tego „murzyńskiego liberalizmu” przerażała señora Avellanosa. Dziennik był jedynym środkiem zaradczym. Toteż kiedy w osobie Decouda znaleziono wreszcie odpowiedniego człowieka, natychmiast wielkie, czarne litery ukazały się między oknami ponad arkadą biegnącą wzdłuż parteru pewnego domu przy plaza. Stał on w pobliżu ogromnego składu Anzaniego, gdzie nabywano obuwie, jedwabie, wyroby żelazne, muśliny, drewniane zabawki, drobne, odlane ze srebra nogi, głowy i serca (przeznaczone na wota), różańce, szampan, patentowane środki lecznicze, a czasem nawet zakurzone książki w papierowych okładkach i przeważnie po francusku. Wielkie, czarne litery napisu tworzyły słowa: „Redakcja »Porvenir«[159]”. Stamtąd trzy razy w tygodniu wychodził plon pracy publicystycznej Martina: złożona na pół strona druku. Uprzejmy Anzani o żółtej twarzy, paradujący w obszernym czarnym kaftanie i miękkich pantoflach przed licznymi drzwiami swego sklepu, pozdrawiał głębokim ukłonem, pochyleniem całego ciała, publicystę z Sulaco, który mijał go często, załatwiając sprawy swego dostojnego zawodu.

Rozdział IV

515

Być może, iż tylko z zawodowego obowiązku przyszedł, by zobaczyć odjazd wojsk. Najbliższy numer „Porvenir” niewątpliwie miał zamieścić wzmiankę o tym zdarzeniu, ale jego redaktor stał teraz oparty o drzwiczki powozu i zdawał się nie zważać na nic. Przednie szeregi kompanii piechoty, zamykającej w trzy rzędy dostęp na pomost od strony lądu, gdy je zaczęto naciskać zbyt z bliska, pochyliły z groźnym chrzęstem do ataku swe bagnety. Tłum widzów targnął się wstecz, pierzchając aż po nozdrza wielkich, białych mułów. Mimo gęstej ciżby słychać było tylko przyciszone, głuche szmery. Kurz zawisł w brunatnych oparach. Gdzieniegdzie jeźdźcy, wtłoczeni w tłum, unosili się w biodrach, zwracając ponad głowami ludzkimi spojrzenia w jednym kierunku. Niemal każdy z nich miał za sobą towarzysza, który obiema rękami chwytał się od tyłu jego ramion, zaś stykające się ronda ich kapeluszy tworzyły jakby jedną tarczę, podtrzymującą stożki dwu spiczastych wypukłości z dwiema twarzami poniżej. Niekiedy rozlegał się ochrypły głos jakiegoś mozo, który nawoływał znajomych w szeregach, lub zabrzmiał nagle okrzyk kobiecy: „Adios![160], po którym następowało jeszcze imię męskie.

516

Generał Barrios, w podniszczonej niebieskiej bluzie munduru i białych szarawarach, opadających na osobliwe czerwone buty, stał z odkrytą głową, lekko pochylony, wspierając się na grubej lasce. Nie! Chwała, którą się okrył, mogła zaspokoić każdego człowieka — zapewniał panią Gould, usiłując nadać swemu zachowaniu pozory galanterii. Kruczoczarne włoski zwisały skąpo z jego górnej wargi, miał wystający nos, cienką, długą szczękę, a na jednym oku płatek czarnego jedwabiu. Drugie, małe i głęboko osadzone, zerkało błędnie na wszystkie strony z bezcelową dobrotliwością. Nieliczni widzowie europejscy, skupiający się oczywiście dokoła powozu Gouldów, dawali do zrozumienia surowym wyrazem swych twarzy, iż generał wypił widocznie za dużo ponczu (szwedzkiego ponczu, importowanego w butelkach przez Anzaniego) w klubie „Amarilla”, zanim ze swym sztabem ruszył co koń wyskoczy do portu. Ale pani Gould, pochyliwszy się nieco i nie tracąc panowania nad sobą, dała wyraz przeświadczeniu, iż jeszcze większa chwała oczekuje wodza w najbliższej przyszłości.

517

— Señora! — przeczył z ogromnym uniesieniem. — Proszę zważyć, na miłość boską. Jakąż chwałę może odnieść mej miary człowiek z pokonania takiego łysego embustero[161] o farbowanych wąsach?

518

Pablo Ignacio Barrios, syn wiejskiego alcade, generał dywizji, komendant Zachodniego Okręgu Wojskowego, nie miał zwyczaju bywać w wytworniejszych towarzystwach. Wolał niekrępujące zebrania męskie, gdzie mógł opowiadać o polowaniach na jaguary, chełpić się swą zręcznością we władaniu lassem, którym dokonywał podobno nadzwyczaj trudnych rzutów, „niemożliwych dla ludzi żonatych”, jak zwykli powiadać llaneros.

519

Gawędził o nadzwyczajnych wyprawach nocnych, spotkaniach z dzikimi bawołami, walkach z krokodylami, przygodach w dziewiczych lasach, przeprawach przez wezbrane rzeki. I nie z samej tylko chełpliwości wynikały wspomnienia generała, ale także z istotnego upodobania do tego dzikiego życia, które było udziałem jego młodości, zanim nie rozstał się raz na zawsze ze słomianą strzechą rodzicielskiej tolderii[162] zagubionej wśród lasów. Powędrował aż do Meksyku, gdzie walczył przeciwko Francuzom po stronie (jak powiadał) Juareza[163] i był jedynym wojskowym z całej Costaguany, który kiedykolwiek zetknął się z Europejczykami na polu walki. Fakt ten otoczył blaskiem chwały jego imię, które przyćmiła dopiero wschodząca gwiazda Montery. GraPrzez całe życie był zapamiętałym graczem. Sam potwierdzał otwarcie to, co o nim opowiadano, mianowicie, iż podczas pewnej kampanii, kiedy był jeszcze komendantem brygady, spędził noc przed bitwą, grając w monte[164] ze swymi pułkownikami. Przegrał swe konie, pistolety, nawet mundur wraz z epoletami. Ostatecznie posłał pod eskortą swą szablę (szablę galową ze złotą rękojeścią) do miasteczka położonego na tyłach jego linii bojowej z poleceniem, ażeby ją niezwłocznie zastawiono za pięćset pesetas[165] u zaspanego i przerażonego sklepikarza. O świcie, kiedy przegrał do grosza te pieniądze, podniósł się z miejsca spokojnie i rzekł tylko: „A teraz chodźmy walczyć do upadłego”. Od tego czasu doszedł do przekonania, iż wódz może prowadzić najzupełniej dobrze swe wojska do boju ze zwykłą laską w ręku. „Stało się to odtąd moim przyzwyczajeniem” — powiadał.

520

Był zawsze obarczony długami; nawet w okresie świetności swych zmiennych losów generała costaguańskiego, kiedy piastował wysokie funkcje wojskowe, jego haftowane złotem mundury niemal stale znajdowały się w zastawie u lichwiarzy. W końcu, chcąc uniknąć nieustannych zatargów o swą odzież z niespokojnymi wierzycielami, zaczął udawać pogardę dla przepychu wojskowego i przyjął ekscentryczny zwyczaj noszenia starych, podniszczonych kurtek, co w końcu stało się drugą jego naturą. Ale stronnictwo, do którego Barrios się przyłączył, nie potrzebowało się obawiać z jego strony odstępstwa politycznego. Był zanadto szczerym żołnierzem, by niegodnie frymarczyć kupnem i sprzedażą zwycięstw. Pewien przedstawiciel dyplomacji cudzoziemskiej w Santa Marta tak o nim zawyrokował: „Barrios to człowiek bezwzględnie uczciwy, a nawet nie pozbawiony niejakich zdolności strategicznych, mais il manque de tenue[166]”. Gdy ribierzyści wzięli górę, otrzymał nader zyskowne stanowisko komendanta okręgu zachodniego, głównie dzięki staraniom swych wierzycieli (kupców z Santa Marta, którzy wszyscy byli wielkimi politykami). Poruszali oni publicznie w swym własnym interesie niebo i ziemię, zaś prywatnie oblegali señora Moragę, wpływowego agenta kopalni San Tomé, żaląc się przed nim przesadnie, iż „będziemy zrujnowani, jeżeli generał zostanie pominięty”. Przygodna, lecz przychylna wzmianka o nim w długiej korespondencji, którą pan Gould-senior prowadził ze swym synem, również przyczyniła się nieco do jego mianowania, ale przede wszystkim zaważyła jego niezawodna uczciwość polityczna. Nikt nie podawał w wątpliwość osobistej odwagi tego „pogromcy tygrysów”, jak go nazywała ludność. Utrzymywano wprawdzie, że nie miał szczęścia na polu bitwy, ale było to w przededniu okresu pokojowego. Żołnierze lubili go za jego ludzkie podejście, które niby jakieś dziwne i cenne kwiecie nieoczekiwanie rozkwitło na podłożu zepsucia rewolucyjnego. Pogardliwa jowialność, z jaką wodził po tłumach swym jednym okiem, człapiąc z wolna na koniu ulicami podczas wojskowych uroczystości, wydzierała okrzyki z piersi pospólstwa. Zwłaszcza kobiety z ludu ulegały bezwzględnie urokowi jego długiego nosa, wystającej brody, grubej dolnej wargi, czarnego jedwabnego płatka na oku i przepaski, która niedbale wiła się na jego czole. Dzięki swej wysokiej randze znajdował zawsze słuchaczy wśród caballeros, którym opowiadał swe przygody myśliwskie nader barwnie, z prostotą i szczerym zadowoleniem. Towarzystwa kobiecego nie lubił z powodu ograniczeń, jakie nakładało, nie dając w zamian, jego zdaniem, niczego. Bodaj nie więcej niż trzy razy rozmawiał z panią Gould od chwili, kiedy objął swe naczelne stanowisko w okręgu, ale przyglądał się jej nieraz, gdy jechała konno z señorem administradorem, i wyraził się nawet, iż w swej drobnej ręce dzierżącej wodze ma więcej rozumu niż wszystkie głowy kobiece w Sulaco. Odjeżdżając, pragnął okazać się bardzo ugrzeczniony wobec kobiety, która umiała trzymać się w siodle, a przy tym była żoną człowieka, który miał wielkie znaczenie dla jego pustej kieszeni. Uprzejmość swoją posunął tak daleko, iż na jego rozkaz adiutant (krępy, przysadkowaty kapitan o tatarskiej twarzy) ustawił przed powozem kaprala z kilkoma żołnierzami, aby cofająca się ciżba „nie niepokoiła mułów señory”. Po czym zwróciwszy się do gromadki Europejczyków, którzy przyglądali się z pobliska, odezwał się protekcjonalnie:

521

— Señores, nie miejcie obaw! Budujcie spokojnie swój ferro carril[167], swe koleje, swe telegrafy, swe… Costaguana ma dosyć bogactw, by zapłacić za wszystko, gdyż inaczej was by tu nie było. Ha, ha! Nie zwracajcie uwagi na tę małą picardię[168] mojego przyjaciela Montera. Wkrótce ujrzycie jego farbowane wąsy za kratami mocnej drewnianej klatki. Si, señores! Nie lękajcie się niczego, pracujcie nad rozwojem kraju, pracujcie, pracujcie!

522

Garstka inżynierów przyjęła te napomnienia bez słowa odpowiedzi. Skinąwszy ku nim wyniośle ręką, zwrócił się znowu do pani Gould:

523

— Oto co powinniśmy czynić, jak powiada don José. Być przedsiębiorczymi! Pracować! Wzbogacać się! Wsadzić Montera do klatki jest moim zadaniem, a kiedy załatwimy się z tą drobnostką, powinniśmy, jak chce don José, wzbogacić się wszyscy i każdy z osobna, na podobieństwo tych Anglików, gdyż zbawieniem dla kraju są pieniądze i…

524

Wtem jakiś młody oficer, w nowym jak z igły mundurze, nadbiegł od strony pomostu i przerwał mu dalszy wykład poglądów señora Avellanosa. Generał drgnął niecierpliwie, ale przybysz zaczął na niego nalegać, nie szczędząc mu zresztą oznak szacunku. Konie sztabowe już załadowano, łódź okrętowa oczekiwała generała u podnóża pomostu. Barrios, spojrzawszy nań srogo swym jednym okiem, począł się żegnać. Don José silił się na zwroty odpowiadające powadze chwili i wygłaszał je mechanicznie. Przemawiała przez niego straszliwa rozterka obawy i nadziei i zdawało się, że nie szczędzi ostatnich iskier swego żaru na te wysiłki krasomówcze, których echa powinny rozlec się nawet w dalekiej Europie. Antonia, zacisnąwszy różowe usta, kryła odwróconą głowę za wachlarzem, zaś młody Decoud, chociaż czuł na sobie oczy dziewczyny, wspierał się na łokciu i uparcie patrzył w dal z wyrazem zupełnego i pogardliwego odosobnienia. Pani Gould bohatersko skrywała niesmak, jaki w niej rozbudzał widok ludzi i zdarzeń, najzupełniej obcych pojęciom jej rasy; niesmak ten był tak głęboki, iż nie dawał się zawrzeć w słowach nawet w rozmowie z mężem. Rozumiała teraz lepiej jego milczącą powściągliwość. Ich duchowa bliskość zawodziła nie na osobności, lecz właśnie wśród ludzi, kiedy szybkie skrzyżowanie się ich spojrzeń bywało wyjaśnieniem jakiejś zmiany w biegu wypadków. Stała się jego uczennicą w jedynie możliwej sztuce nieprzejednanego milczenia, odkąd w celu dopięcia ich celów trzeba było pogodzić się z wieloma rzeczami, które wydawały się jej gorszące, dziwaczne lub groteskowe, a które w tym kraju uważano za coś normalnego. Dostojna Antonia była stanowczo dojrzalsza i nieskończenie spokojniejsza, ale też nigdy nie przychodziło jej na myśl, jak pogodzić nagłe opady swego ducha z ujmującą ruchliwością wyrazu.

525

Pani Gould uśmiechnęła się na pożegnanie do Barriosa, skinęła w stronę Europejczyków (którzy równocześnie zdjęli kapelusze) z powabnym zaproszeniem: „Mam nadzieję, że wkrótce będę mogła powitać wszystkich panów u siebie” — po czym rzekła nerwowo do Decouda: „Proszę wsiadać, don Martinie”. Słyszała, jak otwierając drzwiczki powozu, mruknął do siebie po francusku: „ Le sort en est jeté[169]. Słowa te przejęły ją niemal rozpaczą. Nikt lepiej od niej nie wiedział, iż pierwszy rzut kości w tej rozpaczliwej grze nastąpił już dawno. Rozległy się dalekie okrzyki i słowa komendy, warkot bębnów na pomoście pozdrawiał odjeżdżającego generała. Owładnęła nią jakby lekka niemoc i patrząc pustym wzrokiem na spokojną twarz Antonii, zastanawiała się, co by się stało z Charleyem, gdyby ten cudak zawiódł.

526

A la casa, Ignacio![170] — zawołała ku nieruchomym, szerokim plecom stangreta, który ujął bez pośpiechu lejce, mrucząc pod nosem: — Si, la casa. Si, si, niña[171].

527

Powóz potoczył się bez szmeru po miękkiej drodze. Długie cienie padały na zapyloną niewielką równinę, usianą ciemnymi chaszczami, kopcami odwalonej ziemi, blaszanymi dachami niskich zabudowań drewnianych, stanowiących własność Towarzystwa Kolejowego. Rząd rzadko rozstawionych słupów telegraficznych wymykał się bokiem z miasta, niosąc w głąb rozległego Campo pojedynczy, niemal niedostrzegalny drut, niby nikłą, drgającą mackę postępu, czekającego chwili pokoju, żeby przeniknąć w głąb kraju i owinąć się dokoła jego udręczonego serca.

528

Okna kawiarni w „Albergo d'Italia Una” zapełniały ogorzałe, brodate twarze kolejarzy. Natomiast na drugim krańcu domu, gdzie się zbierali signori Inglesi, stał przed drzwiami pośrodku swych córek stary Giorgio z obnażoną głową, białą niby śniegi Higueroty. Pani Gould kazała zatrzymać się stangretowi. Rzadko mijała swego protegowanego, nie zamieniwszy z nim kilku słów, zaś w tej chwili odczuwała jeszcze pragnienie, wywołane podnieceniem, upałem i kurzem. Poprosiła o szklankę wody. Giorgio kazał pójść po nią dzieciom, sam zaś podszedł ku niej z widoczną radością na pobrużdżonej twarzy. Nieczęsto widywał swą dobrodziejkę, która była ponadto Angielką, co było jeszcze jednym powodem jego względów. Przepraszał za swą żonę. Czuje się dzisiaj niedobrze, ma dolegliwości — tu dotknął ręką swej szerokiej piersi. Nie może się ruszyć z fotela.

529

Decoud, wciśnięty w róg powozu, spoglądał posępnie na starego rewolucjonistę, po czym zapytał bezceremonialnie:

530

— No, a co pan myśli o tym wszystkim, Garibaldino?

531

Stary Giorgio zerknął na niego z niejaką ciekawością i odparł grzecznie, iż wojska podczas marszu przedstawiały się bardzo dobrze. Jednooki Barrios i jego oficerowie w krótkim czasie dokonali z tymi rekrutami cudów. Ci Indios, wzięci zaledwie kilka dni przedtem, szli w zdwojonym tempie, jak bersalierzy; wyglądali na dobrze odżywionych i mieli na sobie całe mundury.

532

Żołnierz— „Mundury!” — powtórzył z bolesnym półuśmiechem. Gorzkie widzenie przeszłości mignęło w jego przenikliwych, niewzruszonych oczach. Inaczej to bywało za jego czasów, kiedy walczono przeciw tyranii w lasach brazylijskich i na równinach Urugwaju na wpół nago, kiedy jedynym pożywieniem bywała na poły surowa wołowina bez soli, a jedyną nieraz bronią nóż, przytwierdzony do kija.

533

— A jednak braliśmy górę nad ciemiężycielami — dokończył z dumą.

534

Podniecenie jego przygasło; lekkim ruchem ręki dał wyraz swemu zniechęceniu. Nadmienił jednak, iż prosił jednego z sierżantów, żeby mu pokazał nowy karabin. Nie było takiej broni za jego żołnierskich czasów i jeżeli Barrios nie zdoła…

535

— Tak, tak — przerwał don José, drżąc niemal z zapału. — Jesteśmy dobrze zaopatrzeni. Zacny señor Viola zna się na rzeczy. Śmiertelnie groźna, czyż nie tak? Wspaniale wywiązałeś się ze swego zadania, mój drogi Martinie!

536

Decoud rozparł się na siedzeniu, zapatrzony na starego Violę.

537

— No, tak! Zna się na rzeczy… Ale po czyjej jest pan stronie w głębi duszy?

538

Pani Gould wychyliła się z powozu ku dzieciom. Linda z wielką ostrożnością przyniosła z domu szklankę wody na tacy. Gizela podała ją wraz z wiązanką zerwanych naprędce kwiatów.

539

— Po stronie ludu — odparł stary Viola twardo.

540

— W zasadzie my wszyscy jesteśmy po stronie ludu.

541

— Tak — zamamrotał gniewnie stary Viola. — Ale oni walczą za was. Ślepi! Esclavos![172]

542

W tej chwili młody Scarfe, członek ekipy kolejowej, wynurzył się z drzwi, które prowadziły do części domu zajmowanej przez signori Inglesi. Przyjechał z gór drezyną do kwatery głównej i zaledwie zdążył wykąpać się i zmienić ubranie. Był to miły chłopak. Pani Gould powitała go serdecznie.

543

— Jakaż to rozkoszna niespodzianka, że widzę panią, pani Gould! Właśnie zjechałem z gór. Nie mam szczęścia. Znowu wszystko mnie ominęło. Przegląd wojsk już się odbył i słyszałem, że ubiegłego wieczora u don Juste Lopeza tańczono na zabój. Czy to prawda?

544

— Młodzi patrycjusze — odezwał się nagle Decoud poprawną angielszczyzną — tańczyli istotnie, zanim wyruszyli na wojnę z wielkim Pompejuszem[173].

545

Młody Scarfe wpatrzył się w niego zdumiony.

546

— Panowie jeszcze się nie znają — wtrąciła pani Gould. — Pan Decoud, pan Scarfe.

547

— No, ale my nie wyruszamy pod Farsalos — żachnął się don José z nerwowym pośpiechem, również po angielsku. — Nie godzi się żartować w ten sposób, Martinie.

548

Pierś Antonii falowała od głębszego oddechu. Młody inżynier był jak tabaka w rogu.

549

— Jaki wielki? — bąknął niepewnym głosem.

550

— Na szczęście Montero nie jest Cezarem — mówił Decoud dalej. — Nawet obaj Monterowie nie utworzyliby znośnej parodii Cezara. — Skrzyżował ręce na piersiach, spoglądając na señora Avellanosa, który pogrążył się znów w nieruchomości: — To pan tylko jest naprawdę starym Rzymianinem, vir Romanus[174], wymownym i nieugiętym.

551

Usłyszawszy nazwisko Montera, młody Scarfe pośpieszył dać wyraz swym prostym uczuciom. Donośnym i młodzieńczym głosem oświadczył, iż ma nadzieję, że ten Montero zostanie pobity i raz na zawsze usunięty z drogi. Nie wiadomo, co by się stało z koleją, gdyby rewolucja wzięła górę. Może trzeba by było zaprzestać jej budowy. Nie byłaby to pierwsza kolej, którą zmarnowano w Costaguanie.

552

— Państwo wiedzą, to jedna z ich tak zwanych spraw narodowych — kontynuował, marszcząc nos, jak gdyby to słowo miało podejrzaną woń dla jego głębokiej znajomości stosunków południowoamerykańskich. — Oczywiście — paplał z ożywieniem — dla mnie, w moim wieku, było to ogromnym szczęściem dostać posadę w tak wielkim przedsiębiorstwie, państwo rozumieją. — Zapewniało mu to przewagę nad wieloma innymi, i to, jak zapewniał, przez całe życie. — Zatem, precz z Monterem, pani Gould!

553

Jego prostoduszny uśmiech zanikał z wolna wobec zgodnej surowości twarzy, które zwracały się ku niemu z powozu. Jedynie ten „starowina” don José o nieruchomym, woskowym profilu, patrzył prosto przed siebie jakby głuchy. Scarfe nie znał bliżej Avellanosów. Nie wydawali balów, a Antonia nie stawała nigdy w parterowym oknie, jak to czyniły niektóre panny, pod opieką starszych dam mizdrzące się do konnych caballeros na calle[175]. Spojrzenia tych Kreolów nie obchodziły go zbytnio, ale co, u licha, stało się pani Gould? Rzekła: „Jedźmy, Ignacio!” i skinęła ku niemu lekko głową. Usłyszał krótki śmiech tego sfrancuziałego lalusia o okrągłej twarzy. Zaczerwienił się aż po białka oczu i popatrzył na Giorgia Violę, który wraz z dziećmi odsunął się nieco, trzymając kapelusz w ręce.

554

— Potrzebuję zaraz konia — odezwał się z niejaką cierpkością do starca.

555

Si, señor. Koni jest pod dostatkiem — mruknął Garibaldino, głaskając bezwiednie swymi brunatnymi rękami główki swych córek, jedną ciemną o brązowych poświatach, drugą jasną, mieniącą się miedzianymi połyskami. Powrotna fala widzów wzbijała wielki kurz na drodze. Jeźdźcy górowali nad tłumem.

556

— Idźcie do matki — rzekł. — Podrastają, a ja się starzeję i nie ma nikogo…

557

Spojrzał na młodego inżyniera i urwał, jak gdyby obudzony ze snu. Po czym skrzyżował ramiona na piersiach i przybrał swą zwykłą postawę, oparłszy się o futrynę i utkwiwszy oczy w białym ogromie dalekiej Higueroty.

558

W powozie Martin Decoud, zmieniając pozycję, jakby mu było niewygodnie, ruszył się z miejsca i szepnął do Antonii:

559

— Zdaje mi się, że pani mnie nienawidzi.

560

Po czym głośno zaczął gratulować don Josému, iż wszyscy inżynierowie są z przekonania ribierzystami.

561

— Słyszał pan, co mówił jeden z nich. Zabawna była ta jego przychylność. Miło jest myśleć, iż pomyślność Costaguany przynosi korzyść światu.

562

— Jest bardzo młody — zauważyła pani Gould spokojnie.

563

— A taki mądry na swój wiek — odparł Decoud. — Z ust tego dzieciaka usłyszeliśmy bowiem nagą prawdę. Pan ma słuszność, don José! Bogactwa naturalne Costaguany nie są bez znaczenia dla postępowej Europy, której przedstawicielem jest ten młodzian, podobnie jak przed trzystu laty skarby naszych praojców hiszpańskich były rzeczą nader ważną dla reszty Europy, reprezentowanej przez zuchwałych piratów. Przekleństwo nijakości ciąży na naszym charakterze: Don Kichot i Sancho Pansa, rycerskość i materializm, szczytnie brzmiące uczucia i ospała moralność, potężne wzloty ku idei i gnuśne zastyganie we wszystkich formach zepsucia. Wstrząsnęliśmy całym kontynentem, by odzyskać niepodległość, a staliśmy się bierną pastwą demokratycznej parodii, bezwolnymi ofiarami łotrów i rzezimieszków; nasze instytucje są błazeństwem, nasze prawa kpinami, a naszym władcą Guzman Bento! Upadliśmy tak nisko, iż kiedy taki człowiek jak pan obudził w nas sumienie, głupi barbarzyńca w rodzaju Montera — mój Boże, takiego Montera! — staje się groźnym niebezpieczeństwem, a ciemny samochwał, Indio, Barrios, jest naszym obrońcą.

564

Jednak don José, pomijając całość oskarżeń, jak gdyby nie słyszał z nich ani słowa, wziął w obronę Barriosa. Człowiek ten mógł sprostać specjalnemu zadaniu, jakie mu poruczono w planie kampanii. Polegało ono na tym, iż przyjmując Caytę za bazę swych działań, miał uderzyć na skrzydło wojsk rewolucyjnych zmierzających od południa ku stolicy, osłanianej przez drugą armię, w której znajdował się prezydent-dyktator. Don José zaczął rozprawiać z wielkim ożywieniem, pochylając się niespokojnie naprzód pod bacznym spojrzeniem swej córki. Decoud, jak gdyby zniewolony do milczenia tym jego zapałem, nie odzywał się ani słowem. Dzwony miejskie nawoływały do modlitwy, gdy powóz wjechał pod sklepienie starej bramy wznoszącej się naprzeciwko portu niby jakiś bezkształtny pomnik, spiętrzony z kamieni i liści. W turkot kół huczących pod arkadą wnikały dziwne, przeraźliwe okrzyki. Decoud, któremu dostało się miejsce na przednim siedzeniu, widział lud, wlokący się drogą hen, za powozem. Wszystkie głowy w sombrerach i rebozos[176] zwracały się ku lokomotywie, która przemknęła z wielką szybkością i zniknęła za domem Giorgia Violi w smudze białej pary, jak gdyby roztapiającej się w zdyszanych, histerycznie przeciągłych rykach wojowniczego triumfu.

565

I wszystko to było niby przelotna wizja: hałaśliwe widmo parowozu, mijającego pierzchliwie sklepione łuki bramy wśród poruszenia ludu, który wracał gromadnie z parady wojskowej i brodził cichymi stopami w kurzu drogi. Był to pociąg towarowy, wracający z Campo do otoczonej ostrokołem zajezdni. Puste wagony toczyły się lekko po jedynym szlaku szyn; nie dudniły koła i nie drgała ziemia. Maszynista, który mijając Casa Viola, podniósł ramię na znak pozdrowienia, zwolnił nieco biegu, zanim wjechał do zajezdni. Kiedy zaś ucichł ogłuszający świst parowego gwizdka, szereg twardych zderzeń, pomieszanych ze szczękiem łańcuchów, zabrzmiał pod sklepieniem bramy odgłosem ciosów i targania kajdan.

Rozdział V

566

Powóz Gouldów pierwszy wracał z portu do wyludnionego miasta. Po starym, ułożonym w wzory bruku, pełnym dziur i wybojów, stateczny Ignacio, dbały o resory sprowadzonego z Paryża powozu, jechał noga za nogą. Decoud ze swego kąta zaczął przyglądać się chmurnie wnętrzu bramy. Graniaste, uwieńczone wieżyczkami narożniki zawierały między sobą ogrom murów porośniętych z wierzchu kępami trawy. U szczytu arkady widniała szara, grubo rzeźbiona kamienna tarcza z herbami Hiszpanii, które niemal już się zatarły, jak gdyby w oczekiwaniu jakiegoś nowego godła, znamionującego zbliżanie się postępu.

567

Twarde łomoty wagonów kolejowych zdawały się wzmagać rozdrażnienie Decouda. Zamamrotał coś do siebie, po czym urywanymi, zjadliwymi uwagami zaczął narzucać się milczeniu obu kobiet. Don José, którego przezroczyste, woskowe oblicze ocieniał miękki szary kapelusz, kiwał się z lekka, podrzucany przez powóz, obok pani Gould.

568

— Ten zgiełk jest niby nowe ostrze przyłożone do starej prawdy.

569

Decoud mówił po francusku, może dlatego, iż nad nim na koźle siedział Ignacio. Stary woźnica, którego szerokie plecy wypełniały krótką, haftowaną srebrem kurtkę, miał wielkie uszy, z muszlami odstającymi mocno od jego krótko ostrzyżonej głowy.

570

— Tak, ten zgiełk za murami miasta jest nowy, ale zasada jest stara.

571

Przeżuwał czas jakiś swe niezadowolenie, po czym zaczął na nowo, zerknąwszy z ukosa na Antonię:

572

— A gdyby tak właśnie teraz wyobrazić sobie naszych praojców w hełmach i pancerzach, jak stoją w szeregu przed tą bramą, mając przeciwko sobie zastęp awanturników, którzy dopiero co wylądowali w przystani! Naturalnie, złodzieje. No, i spekulanci. Każda z ich wypraw była spekulacją statecznych i czcigodnych osób w Anglii. Tak wygląda historia, jak zawsze zwykł powiadać ten kiep Mitchell.

573

— Załadowaniem wojska Mitchell pokierował znakomicie! — zawołał don José.

574

— To… to było w rzeczywistości zasługą tego jakiegoś marynarza genueńskiego! Lecz wróćmy do tego, co mówiłem o zgiełku. Dawnymi czasy rozlegało się przed tą bramą granie surm[177] bojowych! Jestem pewien, że były to surmy. Czytałem gdzieś, iż Drake[178], największy z tych ludzi, zwykł był ucztować w swej kabinie, na pokładzie okrętu, przy dźwięku surm. Podówczas miasto to było ogromnie bogate. Ci ludzie przyjeżdżali, by zagarnąć te bogactwa. Obecnie cały kraj jest jakby jednym skarbcem, a ci ludzie włamują się do niego, gdyż my wodzimy się za łby. Jedyna rzecz, która jeszcze ich trzyma z dala, to wzajemna zazdrość. Ale z czasem się pogodzą, a kiedy przyjdzie chwila, że zaprzestaniemy swych kłótni, nabierzemy stateczności i rzetelności, nic już dla nas nie zostanie. Zawsze bywało tak samo. Jesteśmy przedziwnym ludem, ale taki już nasz los, że zawsze nas — nie powiedział: „rabowano”, lecz dodał po chwili: „wyzyskiwano”.

575

Pani Gould obruszyła się:

576

— Och, to niesprawiedliwe!

577

Ale Antonia wtrąciła:

578

— Nie odpowiadaj, Emilio! To przymówka do mnie.

579

— Chyba pani nie przypuszcza, że miałem na myśli don Carlosa? — odezwał się Decoud.

580

Powóz zatrzymał się wreszcie przed bramą Casa Gould. Młodzieniec podał rękę damom. Wysiadły pierwsze. Za nimi podążał don José w towarzystwie Decouda. Podagryczny, stary odźwierny dreptał na końcu, niosąc lekkie okrycia.

581

Don José ujął pod ramię publicystę z Sulaco.

582

— „Porvenir” powinien zamieścić długi, podniosły artykuł o Barriosie i o potędze jego armii z Cayty. Trzeba dodać otuchy krajowi. W odpowiednich streszczeniach należałoby go nadać telegraficznie do Europy i Stanów Zjednoczonych dla podtrzymania przychylnej opinii za granicą.

583

Decoud mruknął:

584

— O tak, trzeba podtrzymywać na duchu naszych przyjaciół spekulantów!

585

Długi, otwarty krużganek wraz z nieruchomym kwieciem roślin, umieszczonych w doniczkach wzdłuż balustrady, nurzał się w cieniu. Wszystkie oszklone drzwi prowadzące do salonów stały otworem. Dźwięk ostróg zamierał gdzieś w drugim końcu.

586

Basilio, stojący opodal pod ścianą, rzekł miękkim głosem do przechodzących pań: „Senior administrador powrócił dopiero co z gór”.

587

W wielkiej sali, gdzie staroświeckie, hiszpańskie i nowoczesne, europejskie meble stanowiły niby dwa różne ośrodki pod wyniosłością białego sklepienia, jarzyło się wśród grupek karłowatych foteli srebro i porcelana zastawy stołowej, tworząc jak gdyby buduar[179] kobiecy, pełen niewieściej, pieściwej delikatności.

588

Don José usiadł w fotelu na biegunach i umieścił kapelusz na kolanach. Decoud przechadzał się wzdłuż salonu, krążąc wśród stołów zastawionych cackami i niewidocznych niemal za wysokimi oparciami wysłanych skórą kanap. Myślał o gniewnej twarzy Antonii; miał nadzieję, iż uda mu się z nią pojednać. Nie po to pozostał w Sulaco, by zrażać do siebie Antonię.

589

Martin Decoud był zły na siebie. Wszystko, co widział i słyszał dokoła siebie, pozostawało w irytującej sprzeczności z przyjętymi przez niego pojęciami europejskiej cywilizacji. Wyglądało to zupełnie inaczej aniżeli wówczas, kiedy rozmyślał o rewolucjach z oddali bulwarów paryskich. Tu, na miejscu, niepodobna było zbyć tej tragikomedii słowami: Quelle farce![180]

590

Rzeczywistość zdarzeń politycznych w całej swej nagości stała się bliższa i dolegała mu tym dotkliwiej, iż Antonia wierzyła w tę sprawę. Cierpkość tej wiary raziła jego uczucia. Dziwił się swemu przeczuleniu.

591

— Zdaje mi się, że jestem więcej Costaguanerem, aniżeli przypuszczałem — myślał.

592

Niechęć jego wzmagała się w miarę, jak potężniał odpór jego sceptycyzmu przeciwko działalności, do której zniewoliła go zapamiętała miłość do Antonii. Starał się uspokoić, wmawiając w siebie, że nie jest patriotą, lecz człowiekiem zakochanym.

593

Panie powróciły, zdjąwszy kapelusze. Pani Gould osunęła się na krzesło przed małym stolikiem z zastawą do herbaty. Antonia zajęła swoje zwykłe miejsce, zajmowane podczas przyjęć — narożnik wysłanej skórą kanapy; z wachlarzem w ręce, przybrała postawę pełną surowego wdzięku. Decoud zboczył z linii prostej, po której się przechadzał, i przyszedł oprzeć się o wysoką poręcz jej siedzenia.

594

Przez jakiś czas mówił jej do ucha łagodnie, z półuśmiechem i wyrazem powściąganej poufałości. Wachlarz, na wpół złożony, leżał na jej kolanach. Nie obejrzała się na Decouda ani razu. Jego spieszne słowa stawały się coraz natarczywsze i pieszczotliwsze. W końcu parsknął z lekka śmiechem.

595

— Nie, naprawdę! Niech mi pani przebaczy. Człowiek czasem musi być poważny.

596

Zamilkł. Odwróciła nieco głowę. Jej błękitne oczy podążyły z wolna ku niemu, nieco słodsze i pytające.

597

— Czyż pani sądzi, że jestem poważny, gdy co drugi dzień nazywam w „Porvenir” Montera gran' bestia[181]? To nie jest poważne zajęcie. Żadne zajęcie nie jest poważne, nawet gdy ktoś okupuje swój błąd strzałem w serce.

598

Jej dłoń zacisnęła się mocno dokoła wachlarza.

599

— Jedyną rzeczą poniekąd rozumną, jedynym, co ma jaki taki sens, jest pogrążyć się w myślach; to jakby błysk prawdy. Mówię o prawdzie istotnej, dla której nie ma miejsca w polityce i dziennikarstwie. Zdarzyło się mi powiedzieć, co myślałem. A pani się pogniewała! Jeśli pani uczyni mi tę łaskę i zastanowi się nieco, to przekona się pani, że mówiłem jak patriota.

600

Po raz pierwszy rozchyliła nieco łaskawiej swe czerwone usta:

601

— Zapewne, lecz pan nigdy nie ma przed oczyma celu. Trzeba posługiwać się ludźmi takimi, jakimi są. Zdaje mi się, iż nikt nie jest naprawdę bezinteresowny, prócz może pana, don Martinie.

602

— Broń Boże! Pragnąłbym, by ta wiara we mnie znajdowała się u pani na ostatnim miejscu — odezwał się swobodnie i zamilkł.

603

Zaczęła lekko poruszać wachlarzem, nie podnosząc ręki. Po chwili szepnął namiętnie:

604

— Antonio!

605

Uśmiechnęła się i angielskim zwyczajem wyciągnęła rękę do Charlesa Goulda, który składał jej ukłon. Decoud, opierając się łokciem o poręcz kanapy, spuścił oczy i bąknął: „Bonjour[182].

606

Señor administrador kopalni San Tomé pochylił się na chwilę nad swą żoną. Zamienili kilka słów, z których zabrzmiały głośniej tylko wyrazy: „największy entuzjazm”, wyrzeczone przez panią Guld.

607

— No, tak — zaczął znów półgłosem Decoud — nawet on!

608

— To istna potwarz — rzekła Antonia niezbyt surowo.

609

— Niechże go pani poprosi, by rzucił swą kopalnię w tygiel wielkiej sprawy — szepnął Decoud.

610

Don José zabrał głos. Zacierał ręce zadowolony. Doskonała postawa wojsk oraz wielka ilość nowych, śmiercionośnych karabinów na ramionach tych dzielnych żołnierzy napełniała go jakąś ekstatyczną otuchą.

611

Charles Gould stał wysoki i szczupły przed swym krzesłem i słuchał, ale na jego twarzy nie można było dojrzeć niczego prócz uwagi, uprzejmej i pełnej poszanowania.

612

Tymczasem Antonia powstała z miejsca i podeszła ku jednemu z trzech wielkich okien wychodzących na ulicę. Decoud podążył za nią. Okno było otwarte. Oparł się o ścianę w jego zagłębieniu. Długie fałdy adamaszkowej portiery zwisającej z szerokiego, mosiężnego gzymsu zakrywały go częściowo od strony salonu. Skrzyżował ramiona na piersiach i patrzył uparcie na profil Antonii.

613

Tłum wracający z portu roił się na chodnikach; szmer sandałów i głuchy rozgwar głosów wzbijał się ku oknu. Od czasu do czasu jakiś pojazd przejechał z wolna po zrujnowanych brukach Calle de la Constitucion. W Sulaco było niewiele prywatnych powozów, w najruchliwszej porze dnia można było policzyć je na alamedzie od jednego rzutu oka. Wielkie landary[183] familijne o wysokich, wyścielanych skórą siedzeniach pełne były ładnych, upudrowanych twarzyczek, z których wyzierały czarne, ogniste oczy. Pierwszy przejechał don Juste Lopez, przewodniczący Zgromadzenia Prowincjonalnego, w otoczeniu swych trzech uroczych córek. W czarnym fraku i sztywnym białym krawacie wyglądał tak uroczyście, jakby przewodniczył obradom z wysokiej trybuny. Wprawdzie wszyscy podnieśli oczy ku balkonowi, ale Antonia nie powitała ich zwykłym skinieniem ręki, więc udawali, że nie widzą dwojga młodych osób, tych Costaguanerów z europejskimi obyczajami, nad których niezwykłością rozprawiano za kratami okien najznamienitszych domów w Sulaco. Druga z kolei minęła ich piękna i pełna godności wdowa, señora Gavilaso de Valdes, w swej wielkiej landarze, w której miała zwyczaj jeździć do swego dworu na wsi pod strażą zbrojnego orszaku w skórzanej odzieży i wielkich sombrerach, z karabinami przy łękach siodeł. Była to kobieta najznakomitszego rodu, dumna, bogata i dobrego serca. Jej drugi syn, Jaime, wyruszył właśnie na wojnę ze sztabem Barriosa. Najstarszy, nicpoń o humorzastym usposobieniu, napełniał Sulaco rozgłosem swych hulanek i grywał grubo w klubie. Dwaj najmłodsi synowie siedzieli na przednim siedzeniu, z żółtymi kokardami ribierystowskimi u czapek. Udawała również, iż nie widzi, jak señor Decoud rozmawia publicznie z Antonią wbrew przyjętym obyczajom. A nie był on nawet jej novio[184], przynajmniej o ile było wiadomo! Ale nawet i w takim wypadku byłaby to rzecz zdrożna. Ta czcigodna pani, podziwiana i szanowana w towarzystwach arystokratycznych, czułaby się niewątpliwie jeszcze bardziej zgorszona, gdyby usłyszała słowa, które zamieniali między sobą:

614

— Powiedziała pani, że straciłem cel z oczu? Mam tylko jeden cel w życiu.

615

Uczyniła głową niemal niedostrzegalny ruch zaprzeczenia, wciąż zapatrzona na dom Avellanosów, szary, naznaczony piętnem ruiny, z żelaznymi kratami na podobieństwo więzienia.

616

— A tak łatwo można by go osiągnąć! — mówił dalej. — Cel ten, świadomie czy nie, miałem zawsze w sercu, od owej chwili, kiedy dała mi pani tak dotkliwą nauczkę w Paryżu. Pamięta pani?

617

Jakby lekkim uśmiechem drgnęła jedna strona jej ust.

618

— Straszna była z pani osoba! Niby Charlotte Corday[185] w mundurku pensjonarki. Zapamiętała patriotka. Byłaby pani pchnęła nożem Guzmana Bento, nieprawdaż?

619

Przerwała mu:

620

— Za wiele dla mnie zaszczytu!

621

— Bądź co bądź — odparł, przybierając nagle ton cierpkiej lekkomyślności — bez wyrzutu sumienia byłaby mnie pani wysłała, żebym go zasztyletował.

622

Ah, par exemple![186] — rzekła z urazą w głosie.

623

— A teraz — upierał się nieszczerze — każe mi pani pisywać śmiertelne niedorzeczności. Zabójcze dla mnie! Zabiły już we mnie godność własną. Proszę sobie wyobrazić — mówił dalej głosem, w którym drgnął akcent lekkiej żartobliwości — iż Montero, gdyby mu się powiodło, postąpiłby ze mną w jedyny sposób, w jaki postąpić może zwierzę, takie zwierzę z człowiekiem inteligentnym, który trzy razy w tygodniu raczy go nazywać gran' bestia. To pewnego rodzaju śmierć intelektualna, ale na dziennikarza mojego pokroju czyha jeszcze inna.

624

— Gdyby mu się powiodło! — rzekła Antonia zamyślona.

625

— Zdawało mi się, że pani jest zadowolona, iż moje życie wisi na włosku — odparł Decoud z przykrym uśmiechem. — Co się zaś tyczy drugiego Montero, „godnego zaufania brata” z proklamacji, tego guerillero, to czyż nie pisałem o nim, iż za czasów Rojasa w chwilach wolnych od szpiegowania naszych emigrantów zdejmował płaszcze gościom i zmieniał im talerze w naszym poselstwie paryskim? Tę fatalną prawdę postara się on utopić we krwi. W mojej krwi! Dlaczego spogląda pani z takim zaniepokojeniem? To po prostu szczegół z życiorysu jednego z naszych wielkich ludzi. A co on ze mną zrobi, jak pani się zdaje? Za rogiem plaza wznoszą się mury pewnego klasztoru. Pani wie? Naprzeciw drzwi z napisem: Intrada de la sombra[187]. Odpowiedni, nieprawdaż? To miejsce, gdzie stryj naszego gospodarza wyzionął swego anglo-południowoamerykańskiego ducha. A proszę zważyć, że mógł uciec. Człowiek, który walczył z bronią w ręku, ma prawo uciec. Gdyby pani dbała o mnie, to byłaby mi pani pozwoliła pójść z Barriosem. Byłbym stanął z największą radością w jednym szeregu z biednymi peonami i Indios, którzy nie mają pojęcia o zasadach i o polityce, i byłbym dźwignął jeden z tych karabinów, w których taką ufność pokłada don José. Najbardziej straceńcza placówka w najbardziej straceńczej armii na świecie jest bezpieczniejsza od zadania, dla którego kazała pani mi tu zostać. Gdy się jest w boju, można się cofnąć, ale niepodobna myśleć o ucieczce, gdy spędza się swój czas na zachęcaniu biednej, ciemnej tłuszczy, by zabijała i dawała się zabijać.

626

Mówił wciąż lekkim tonem, zaś ona, jakby nie wiedząc o jego obecności, stała nieruchomo, ze splecionymi lekko dłońmi, a wachlarz zwisał z jej zachodzących na siebie palców. Poczekał chwilę, po czym:

627

— Pójdę pod ścianę — odezwał się z jakąś żartobliwą rozpaczą.

628

Ale nawet po tych słowach nie spojrzała na niego. Nie poruszyła głową, zapatrzona na dom Avellanosów, którego obłupane kolumny i obłamane narożniki skryły już swe pohańbione dostojeństwo w gęstniejących zmierzchach ulicznych. Z całej jej postaci tylko usta drgnęły słowami:

629

— Czy pan chce, żebym się rozpłakała?

630

Milczał przez chwilę zaskoczony, jak gdyby przytłoczony brzemieniem jakiegoś zalęknionego szczęścia. Drwiący uśmiech zastygł na jego ustach, a jego oczy znieruchomiały w wyrazie niedowierzającego zdumienia. SłowoWartość słów zależy od osoby, która je wypowiada, gdyż niczego nowego nie może powiedzieć ani kobieta, ani mężczyzna. Słowa wyrzeczone przez Antonię były ostatnimi, jakich się od niej spodziewał. Nigdy jeszcze nie był z nią tak blisko podczas ich krótkich spotkań. I zanim zdążyła zwrócić się ku niemu, co uczyniła z oziębłym wdziękiem, zaczął nalegać:

631

— Moja siostra tylko czeka, żeby panią uścisnąć. Mój ojciec będzie uszczęśliwiony. A czyż mam mówić o mej matce? Nasze matki będą jak dwie siostry. W przyszłym tygodniu statek pocztowy odpływa na południe. Jedźmy! Ten Moraga to głupiec! Człowieka takiego jak Montero można było przekupić. To zwyczaj tego kraju. To jego tradycja polityczna. Niechaj pani zajrzy do Pięćdziesięciu lat nierządu.

632

— Proszę nie powoływać się na mego ojca! On wierzy…

633

— Myślę z największą tkliwością o pani ojcu — mówił namiętnie. — Ale panią kocham, Antonio! Moraga haniebnie popsuł całą tę sprawę. Być może, iż przyczynił się także do tego pani ojciec, nie wiem. Montero dałby się przekupić. Trzeba mu było dać odczepne z tej sławetnej pożyczki zaciągniętej na cele rozwoju narodowego. Czemuż ci głupcy ze Santa Marta nie wysłali go w jakiejś misji do Europy lub nie obmyślili dla niego czegoś podobnego? Byłby wziął wynagrodzenie za pięć lat z góry i pojechałby trwonić je w Paryżu, ten głupi, dziki Indio!

634

— Ten człowiek — rzekła zamyślona, odpowiadając spokojnie na jego porywcze słowa — dał się opętać próżności. Mieliśmy o nim dokładne informacje nie tylko od Moragi, ale i od innych. Przy tym jego brat również wziął udział w intrygach.

635

— No, tak! — przemówił. — Pani wie o tym. Pani wie wszystko. Czytuje pani całą korespondencję, pisuje wszystkie dokumenty. Wszystkie dokumenty państwowe powstają tutaj, w tym salonie, natchnione przez ślepą uległość teorii czystości zasad politycznych. Czyż nie ma pani przed oczyma Charlesa Goulda? Rey de Sulaco![188] On i jego kopalnia są praktycznym pokazem tego, co dałoby się zrobić. Czyż pani sądzi, że może mieć powodzenie, wierząc w swą teorię cnoty? A wszyscy ci inżynierowie kolejowi, ludzie uczciwej pracy! Bo trzeba przyznać, że pracują uczciwie. Ale czyż można pracować uczciwie, dopóki nie zaspokoi się złodziei? Czyż nie mógł ten dżentelmen powiedzieć temu jakiemuś sir Johnowi, czy jak tam on się nazywa, że trzeba przede wszystkim przekupić Montera, jego i tych murzyńskich liberałów, uwieszonych przy jego haftowanych złotem rękawach? Sprzedałby siebie, swą tępą osobę na wagę złota, sprzedałby wraz z sobą buty, szablę, ostrogi, kapelusz z kogucim pióropuszem — słowem wszystko. Proszę mi wierzyć.

636

Potrząsnęła głową z lekka.

637

— To było niemożliwe — rzekła cicho.

638

— Chciał zagarnąć wszystko? Co?

639

Zwróciła się teraz twarzą do niego w głębokiej framudze okiennej. Stała bliska i nieruchoma. Tylko jej usta poruszały się szybko. Decoud, oparłszy się plecami o ścianę, słuchał z założonymi rękami i przymkniętymi nieco powiekami. Poił się brzmieniem jej miarowego głosu i śledził ruchliwą żywość, z jaką fale wrażeń zdawały się wynikać z jej serca i przepływać przez jej krtań ulatującym w powietrze szmerem jej rozumnych słów. On także nie miał aspiracje: pragnął wyrwać ją z tej zabójczej jałowości reform i pronunciamentos. Wszystko to było chybione, zupełnie chybione. Pozostawał pod jej urokiem, ale chwilami nieodparta słuszność jakiegoś powiedzenia przełamywała ten czar, nagle pierzchało zaklęcie pod niemiłym naporem ciekawości. Kobieta„Czasem kobieta staje jak gdyby na progu geniuszu — myślał. — Po co im wiedzieć, zastanawiać się, rozumieć? Namiętność starczy za wszystko” — i gotów był uwierzyć, że to lub owo zdumiewająco głębokie spostrzeżenie, ocena czyjegoś charakteru lub sąd o jakimś zdarzeniu po prostu graniczą z cudem. W dojrzałej Antonii dostrzegał z nadzwyczajną wyrazistością surową pensjonarkę z lat minionych. Umiała przykuć jego uwagę, niekiedy nie mógł się powstrzymać, by jej nie przyznać słuszności, to znów całkiem poważnie czynił jakieś zastrzeżenia. Stopniowo zaczęli dyskutować; portiera zasłaniała ich po części przed oczyma osób zebranych w sali.

640

Na dworze zapadła ciemność. Z głębokich smug cienia między domami, majaczącymi w migotaniu lamp ulicznych, roztaczała się przez Sulaco wieczorna cisza, cisza miasta, gdzie jest mało pojazdów, nie podkuwa się koni, a ludzie noszą miękkie sandały. Okna Casa Gould rzucały świetlne prostokąty na ściany domu Avellanosów. Od czasu do czasu przeszedł ktoś cichym krokiem i błysnął roziskrzony żar papierosa u podnóża ściany. Powietrze, jakby ochłodzone śniegami Higueroty, muskało świeżością ich twarze.

641

— My, ludzie Zachodu — mówił Martin Decoud, używając określenia, którym posługiwali się zazwyczaj mieszkańcy prowincji Sulaco, gdy mówili o sobie — byliśmy zawsze odsunięci i oddaleni. Jak długo mamy Caytę w rękach, nic nas nie może dosięgnąć. Nie zdarzyło się jeszcze podczas naszych zaburzeń, żeby jakaś armia przekroczyła te góry. Rewolucja w centralnych prowincjach od razu nas odgradza. Proszę tylko zważyć, jak zupełne jest teraz to odosobnienie! Wiadomości o ruchach Barriosa będą przesyłane telegraficznie do Stanów Zjednoczonych i dopiero z przeciwległego wybrzeża morskiego będą docierały do Santa Marta. Posiadamy największe bogactwa, najżyźniejsze ziemie, najczystszą krew w naszych wielkich rodach, najpracowitszą ludność. Zachodnia Prowincja winna być samoistna. Federalizm przeszłości nie był dla nas niekorzystny! Nastąpiło po nim zjednoczenie, któremu opierał się don Henrique Gould. Utorowało ono drogę do tyranii. Odtąd reszta Costaguany wisi jak kamień młyński u naszej szyi. Zachodnia Prowincja jest dość wielka, żeby dla nas wszystkich była ojczyzną. Niech pani spojrzy na góry. Nawet przyroda zdaje się nawoływać nas: „Oddzielcie się”.

642

Zaprzeczyła energicznym gestem. Nastało milczenie.

643

— Wiem, że to przeciwne zasadom wyłuszczonym w Dziejach pięćdziesięciu lat nierządu. Staram się tylko być rozsądny. Ale mój rozsądek zawsze panią obraża. Czy bardzo przeraziły panią te najzupełniej rozumne dążenia?

644

Potrząsnęła głową. Nie, nie była urażona, ale ten pomysł pozostawał w sprzeczności z jej przekonaniami. Jej patriotyzm sięgał dalej. Nie zastanawiała się nigdy nad taką możliwością.

645

— A jednak to jedyny sposób, by ocalić choć po części pani przekonania — rzekł proroczo.

646

Nie odpowiedziała. Wydawała się znużona. Stojąc obok siebie, opierali się oboje po przyjacielsku o kratę niewielkiego balkonu. Zakończyli rozmowę o polityce i pogrążyli się w milczącym poczuciu wzajemnej bliskości, w tym głębokim mgnieniu, które tętni rytmem namiętności. W głębi plaza, u wylotu ulicy, jarzyły się jaskrawo węgle, żarzące się w brazeros[189] przekupek, które gotowały dla siebie wieczerzę. Jakiś człowiek przemknął bez szmeru, mignąwszy w świetle lampy ulicznej barwnym, odwróconym trójkątem swego bramowanego poncho, zarzuconego na barczyste ramiona i sięgającego poniżej kolan. Od strony portu jakiś jeździec człapał ulicą na koniu, który mijając lampy, mglił się srebrzyście pod ciemnymi kształtami postaci ludzkiej.

647

— Oto słynny capataz de cargadores — odezwał się Decoud miękko. — Ukończył pracę i nadjeżdża w całej swej okazałości. Po don Carlosie Gouldzie jest to największy człowiek w Sulaco. Dobry z natury, więc z nim się zaprzyjaźniłem.

648

— Naprawdę? — zapytała Antonia. — W jaki sposób pan z nim się zaprzyjaźnił?

649

— Dziennikarz powinien wyczuwać tętno ludu, a ten człowiek jest jednym z przywódców pospólstwa. Dziennikarz powinien znać ludzi niezwykłych, a ten człowiek jest na swój sposób niezwykły.

650

— Zapewne — rzekła Antonia w zamyśleniu. — Wiadomo powszechnie, iż ten Włoch wywiera wielki wpływ.

651

Jeździec ich minął, mignęły w mgławej poświacie połyskliwe blachy uprzęży, wielkie, błyszczące strzemiona oraz długie srebrne ostrogi. Ale przelotne muśnięcie żółtawego światła ześliznęło się bezsilnie po ciemnej tajemniczej postaci, której oblicze nikło zupełnie pod wielkim sombrerem.

652

Decoud i Antonia stali wciąż jeszcze oparci o poręcz balkonu, tak blisko siebie, iż dotykali się niemal łokciami. Ich pochylone głowy nurzały się w ciemności ulicznej, a za nimi jarzyła się oświecona jasna sala. To tête à tête[190] było w najwyższym stopniu zdrożne i na całym obszarze republiki zdolna była do niego tylko ta niezwykła Antonia, biedna, osierocona dziewczyna, którą nikt się nie opiekował, której niedbały ojciec dbał tylko o wykształcenie. Nawet Decoud doznawał wrażenia, iż osiągnął więcej, aniżeli mógł się spodziewać przed… zakończeniem rewolucji, kiedy wreszcie będzie mógł zabrać ją ze sobą do Europy, wyrwać ją z tego nieskończonego zamętu wojen domowych, których niedorzeczność była bodaj przykrzejsza od hańby. Oto po jednym Montero pojawi się na pewno inny, jemu podobny; wśród ludności najprzeróżniejszego pochodzenia i zabarwienia skóry będzie dalej szalało bezprawie, barbarzyństwo i nieunikniona tyrania. Wielki wyzwoliciel, Bolivar, słusznie rzekł z głębi swej rozgoryczonej duszy: „Ameryką rządzić niepodobna. Ci, co pracowali dla jej niepodległości, orali morze”. Zaś on sam oświadczał bez ogródek, iż nie dba o ojczyznę. Przy każdej sposobności powiadał Antonii otwarcie, że nie jest patriotą, chociaż udało się jej uczynić z niego dziennikarza, który oddał swe pióro na usługi blancos. Przede wszystkim samo pojęcie patriotyzmu nie ma sensu dla umysłów światłych, dla których ciasnota wszelkich przekonań ideologicznych jest nie do zniesienia; po wtóre pojęcie to sponiewierano beznadziejnie w nieustannych zamieszkach w tym nieszczęsnym kraju. Stało się ono hasłem ciemnego barbarzyństwa, osłoną bezprawia, zbrodni, grabieży i pospolitego złodziejstwa.

653

Dziwiła go płomienność własnej wymowy. Nie potrzebował przyciszać głosu, gdyż przez cały czas mówił cicho, szeptem, zatracającym się wśród milczenia mrocznych domów, których okiennice w Sulaco zamyka się wcześnie z obawy przed nocnym powietrzem. Jedynie salon w Casa Gould rzucał wyzywający blask ze swych czterech okien, jasne snopy światła wśród głuchego mroku ulicy. Po krótkiej chwili rozległ się znowu na małym balkonie szmer głosów.

654

— Pracujemy, żeby to zmienić — przeczyła mu Antonia. — To jest naszym pragnieniem. To jest naszym zadaniem. Na tym polega wielkość sprawy. Zaś w owym pojęciu, którym pan pomiata, zawarł się ogrom poświęcenia, męstwa, stałości, cierpienia. Mój ojciec, który…

655

— Orze tonie morskie — przerwał Decoud, spoglądając w dół.

656

Zadudniły pod nimi śpieszne, ciężkie kroki.

657

— Wuj pani, wikariusz generalny[191], wszedł właśnie do bramy — objaśnił Decoud. — Odprawił mszę dla wojska na plaza dziś rano. Czy wie pani, że zbudowano dla niego ołtarz z bębnów? I że wyniesiono z kościoła wszystkie pomalowane drewna, żeby się przewietrzyły? Wszyscy drewniani święci stali jak żołnierze w szeregu u podnóża wielkich schodów. Wyglądali niby wspaniały orszak towarzyszący wielkiemu wikariuszowi. Przyglądałem się temu uroczystemu obrzędowi z okien „Porveniru”. Pani wuj, ostatni z Corbelanów, jest zdumiewający. Skrzył się w swym ornacie z krzyżem ze szkarłatnego aksamitu na plecach. Tymczasem nasz zbawca, Barrios, siedział w klubie „Amarilla” przy otwartym oknie i popijał poncz. To esprit fort[192], ten nasz Barrios. Spodziewałem się, iż wuj pani ciśnie lada chwila klątwą w to przysłonięte czarnym płatkiem oko, które wyzierało z okna po drugiej stronie plaza. Ale nie. W końcu wojsko odmaszerowało. Barrios raczył wreszcie zejść na dół z kilkoma oficerami i rozmawiając, stał na skraju chodnika w porozpinanym mundurze. Nagle u drzwi katedry ukazał się wuj pani, już nie w skrzących szatach, lecz w czerni. Jak zwykle, wyglądał groźnie, niby jakiś duch pomsty. Spojrzał, podszedł wielkimi krokami ku oficerom i uprowadził generała, wziąwszy go pod ramię. Wodził go jakiś kwadrans w cieniu kościoła. Ani na chwilę nie puszczał go od siebie, mówiąc bez przerwy gorączkowo i gestykulując swym długim, czarnym ramieniem. Było to ciekawe widowisko. Oficerowie jakby osłupieli ze zdumienia. Niezwykły człowiek, ten pani wuj misjonarz. Nienawidzi bardziej heretyka niż bezbożnika, a stokroć woli poganina od bezbożnika. Czy pani wie, iż raczy niekiedy nazywać mnie poganinem?

658

Antonia słuchała, przełożywszy ręce przez balustradę. Dłonie jej otwierały i zamykały z wolna wachlarz. Decoud mówił nieco nerwowo, jak gdyby się obawiał, iż odejdzie od niego, jeśli przestanie mówić. Ich częściowe odosobnienie, tkliwe poczucie zbliżenia, lekkie zetknięcie ich ramion napawały go błogością. W jego ironicznym szepcie odzywała się niekiedy słodycz czułości.

659

— Umiem cenić nawet najniklejszą oznakę łaskawości ze strony pani krewnych. A przy tym może on mnie rozumie. Bo ja znam padre Corbelana. Godność polityczna, sprawiedliwość, uczciwość polega w jego pojęciu na zwrocie dóbr zabranych Kościołowi. Nic innego nie zdołałoby skłonić go do powrotu z puszcz, gdzie nawracał zapamiętale dzikich Indian! Ta zawodna nadzieja skłoniła go do pracy na rzecz ribierzystów. Gdyby znalazł zwolenników, to dla tej sprawy sam byłby gotów wywołać pronunciamento przeciw każdemu rządowi. Co też myśli o tym don Carlos Gould? Ale któż odgadnie jego myśli za tą nieprzeniknioną angielską skrytością? Najprawdopodobniej nie obchodzi go nic poza jego kopalnią, jego imperium in imperio. Jeżeli zaś chodzi o panią Gould, to ona myśli o swych szkołach, o swych szpitalach, o matkach z drobnymi dziećmi i o wszystkich chorych starcach w trzech wioskach górniczych. Gdyby pani odwróciła teraz głowę, to na pewno zobaczyłaby pani, iż albo odbiera raport od tego zakazanego doktora w kraciastej koszuli, jakże on się nazywa? Ach, prawda, Monygham, albo wypytuje don Pépégo albo też słucha padre Romana. Wszyscy oni są dziś tutaj, zeszli się wszyscy ministrowie jej państwa. Uczuciowa z niej kobieta, a don Carlos jest może uczuciowym mężczyzną. To jedna z cech angielskiego zdrowego rozsądku, by nie myśleć za wiele i dbać tylko o to, co można praktycznie zużytkować w danej chwili. To ludzie niepodobni do nas. Nie mamy politycznego rozumu; miewamy tylko polityczne namiętności, i to niekiedy. Czym jest przekonanie? Swoistym wyrazem naszych osobistych korzyści, bądź to praktycznych, bądź też uczuciowych. PatriotaNie jest się za darmo patriotą. Na tym słowie nieźle się wychodzi. Ale ja patrzę jasno i nie mam prawa go używać, mówiąc do pani. Nie mam złudzeń patriotycznych. Mam tylko najwyższe złudzenie — człowieka zakochanego.

660

Zamilkł, po czym szepnął niemal bezgłośnie:

661

— Które może zaprowadzić bardzo daleko.

662

Wzmagający się za ich plecami gwar głosów był oznaką, iż nastała chwila przypływu politycznego, który raz na dwadzieścia cztery godziny zwykł był przelewać się wzdętą falą przez salon Gouldów. Napływali goście pojedynczo, dwójkami, trójkami: wyżsi urzędnicy prowincjonalni i ogorzali inżynierowie kolejowi. Wśród ich młodych, czerstwych twarzy widniała szpakowata głowa ich zwierzchnika, który uśmiechał się z lekko żartobliwą pobłażliwością. Scarfe, miłośnik fandango[193], wymknął się już, poszukując, gdzie by można zatańczyć, chociażby mu wypadło iść na krańce miasta. Don Juste Lopez, odwiózłszy córki do domu, wszedł uroczyście, mając na sobie czarny, pognieciony surdut, pozapinany aż pod bujną, ciemną brodę. Nieliczni członkowie Zgromadzenia Prowincjonalnego skupili się zaraz dokoła swego prezesa i zaczęli omawiać nowiny z pola walki oraz najnowszą proklamację buntowniczego Montera, nikczemnego Montera, który w imieniu „płonącej słusznym oburzeniem demokracji” wzywał wszystkie Zgromadzenia Prowincjonalne republiki, by zaprzestały posiedzeń aż do chwili, kiedy jego miecz zapewni spokój i będzie można zasięgnąć zdania ludu. Praktycznie było to wezwanie do rozwiązania Zgromadzeń. Co za niesłychane zuchwalstwo tego podłego szaleńca!

663

Garstka posłów stojących za Josém Avellanosem zakipiała oburzeniem. Don José podniósł głos i zawołał do nich przez wysokie oparcie swego fotela:

664

— Sulaco dało odpowiedź, wysyłając dziś armię, która uderzy na niego od skrzydła. Gdyby wszystkie inne prowincje dowiodły bodaj w części patriotyzmu, który ożywia nas, obywateli z Zachodu…

665

Burza okrzyków zagłuszyła rozedrgany głos człowieka, który był życiem i duszą swego stronnictwa. — Tak jest? To prawda! To wielka prawda! Sulaco stanęło na czele, jak zawsze! — zahuczał pochwalny zgiełk; wiekopomny dzień rozbudził otuchę wśród tych caballeros z Campo, troszczących się o swe łany, o swe trzody, o bezpieczeństwo swoich rodzin. Wszystko rzucono na szalę…

666

— Nie! To niepodobna, żeby Montero zwyciężył! Ten zbrodniarz, ten bezwstydny Indio! — Wrzawa nie przycichała. Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku gromadce, wśród której don Juste przybrał wyraz tak bezstronny i uroczysty, jak gdyby przewodniczył posiedzeniu Zgromadzenia Prowincjonalnego.

667

Decoud odwrócił się i oparłszy się plecami o balustradę, wrzasnął na cały głos do wnętrza sali: — Gran' bestia!

668

Pod wpływem tego nieoczekiwanego okrzyku zgiełk ucichł. W oczach, które podążyły za nim w stronę okna, błysnęło przychylne oczekiwanie. Ale Decoud zdążył już odwrócić się od salonu i stał znów pochylony nad cichą ulicą.

669

— Oto najistotniejsza treść mojej działalności publicznej. Oto najdosadniejszy jej argument! — przemówił do Antonii. — Wynalazłem to określenie, to hasło wielkiej sprawy. Ale nie jestem patriotą. Nie jestem nim tak samo, jak capataz de cargadores, ten genueńczyk, który tak wiele uczynił dla tego portu i stał się czynnym pracownikiem w materialnej dziedzinie naszego rozwoju. Słyszała pani, jak kapitan Mitchell nieustannie się zwierza, iż odkąd znalazł tego człowieka, sam nie wie, jak długo trwa wyładowanie okrętu? To jest ze szkodą dla postępu. Widziała go pani, jak mijał nas po pracowicie spędzonym dniu na swej słynnej klaczy. Pojechał bałamucić dziewczęta w salonach, gdzie tańczy się na ubitej ziemi. Szczęśliwy z niego człowiek! Jego praca polega na oddziaływaniu potężnej indywidualności, jego zabawa na przyjmowaniu oznak bezgranicznego uwielbienia. A on to lubi! Czyż można być szczęśliwszym? Być przedmiotem lęku i podziwu jest…

670

— Czy to szczyt pańskich dążeń? — przerwała Antonia.

671

— Mówiłem o człowieku tego pokroju — odparł Decoud krótko. — Bohaterów podziwiano i lękano się. Czegóż mu więcej trzeba?

672

Decoud czuł nieraz, iż właściwy mu nawyk ironicznego myślenia kruszy się, rozbity o powagę Antonii. Irytowała go wtedy, jak gdyby i ona uległa tej niepojętej, kobiecej tępocie, która tak często bywa przeszkodą między mężczyzną a kobietą pospolitej miary. Ale od razu powściągnął rozdrażnienie. Nie przychodziło mu na myśl, by uważać Antonię za naturę pospolitą, aczkolwiek jego sceptycyzm nawet o nim samym wydał takie orzeczenie. Z drżeniem przejmującej czułości w głosie zapewnił, iż jedynym jego dążeniem jest szczęście tak bezmierne, iż wydaje się niemal niemożliwe do osiągnięcia na tej ziemi.

673

Zarumieniła się niedostrzegalnie i ogarnął ją płomień, którego niezdolne już były przytłumić powiewy Sierry, jak gdyby postradały swe chłodzące moce w nagłym topnieniu śniegów. Nie było to następstwem jego szeptu, chociaż w głosie jego było tyle żaru, iż roztajałoby nawet serce z lodu. Antonia odwróciła się nagle, jak gdyby chciała szmer jego zaklęć unieść w głąb salonu, pełnego świateł i rozgwaru głosów.

674

Przypływ rozważań politycznych wezbrał wysoko wśród czterech ścian wielkiej sali, jak gdyby wzdęty nad miarę potężnym podmuchem nadziei. Roztaczająca się na kształt wachlarza broda don Juste'a wciąż jeszcze była ośrodkiem głośnych, ożywionych rozmów. Ze wszystkich głosów rozbrzmiewała ufność we własne siły. Nawet nieliczni Europejczycy, zebrani dokoła Charlesa Goulda — jeden Duńczyk, dwu Francuzów oraz rozsądny, gruby Niemiec, który uśmiechał się, nie podnosząc oczu — nawet wszyscy ci przedstawiciele materialnych interesów, zapuszczających korzenie w Sulaco pod możną opieką kopalni San Tomé, wnieśli do swego wielkiego poważania odrobinę dobrego humoru. Charles Gould, któremu starali się przypodobać, był widomym symbolem stałości, jaką można osiągnąć na grząskim gruncie rewolucji. Zaczęli znów patrzeć z otuchą na swe różnorodne przedsiębiorstwa. Jeden z Francuzów, drobny, czarny, o skrzących oczach, ginących w ogromnej gęstwie kudłatej brody, wymachiwał chuderlawymi, śniadymi rękami o wątłych przegubach. Pracował w głębi kraju dla pewnego syndykatu kapitalistów europejskich. Jego wymuszone „monsieur l'administrateur” przenikliwie rozlegało się co chwila wśród nieustającego rozgwaru. Opowiadał o swych odkryciach. Był wniebowzięty. Charles Gould spoglądał na niego uprzejmie.

675

Podczas takich koniecznych przyjęć pani Gould miała zwyczaj w pewnej chwili usuwać się do przeznaczonego wyłącznie dla siebie saloniku, który znajdował się tuż obok wielkiej sali. Powstała właśnie i czekając na Antonię, słuchała z wyrazem nieco roztargnionego wdzięku naczelnego inżyniera kolejowego, który pochyliwszy się nad nią, opowiadał powoli i bez najlżejszego gestu coś, co zapewne miało być zabawne, gdyż mrugał przy tym jowialnie oczyma. Antonia, zanim weszła do salonu, by przyłączyć się do pani Gould, na jedno mgnienie odwróciła przez ramię głowę ku Decoudowi.

676

— Dlaczego ktokolwiek z nas miałby sądzić, że jego dążenia nie dadzą się urzeczywistnić? — spytała pośpiesznie.

677

— Nie wyrzeknę się swoich do ostatka, Antonio! — odpowiedział przez zaciśnięte zęby, po czym skłonił się nisko i nieco z daleka.

678

Naczelny inżynier nie zdążył ukończyć jeszcze swej zabawnej opowieści. Komiczne sytuacje związane z budową kolei w Ameryce Południowej przemawiały do jego bystrego postrzegania absurdów, toteż wybierał bardzo trafnie przykłady ciemnych przesądów i ciemnej przebiegłości. Nie opuścił pań, kiedy wychodziły z salonu, idąc obok pani Gould, która zaczęła go słuchać z niepodzielną uwagą. Ostatecznie we trójkę wyszli niepostrzeżenie przez oszklone drzwi korytarza. Jedynie rosły duchowny, który kroczył w milczeniu wśród wrzawy salonu, zerknął ukradkiem za nimi. KsiądzOjciec Corbelan, którego Decoud zauważył z balkonu, kiedy wchodził do bramy Casa Gould, nie przemówił jeszcze do nikogo. Długa, skromna sutanna uwydatniała smukłość jego postaci. Idąc, wysuwał naprzód swą potężną pierś. Prosta czarna kreska jego zrośniętych brwi, ostre kontury kościstej twarzy i biała blizna na sinym, wygolonym policzku (świadcząca o jego apostolskiej gorliwości wśród zgrai nienawróconych jeszcze Indian) sprawiały wrażenie, jak gdyby coś zdrożnego kryło się pod powłoką jego kapłaństwa. Wyglądał niby jakiś kapelan bandytów. Rozłączył swe kościste, żylaste ręce, założone dotychczas w tył, by pogrozić palcem Martinowi.

679

Decoud wszedł za Antonią do salonu, ale nie poszedł wgłąb. Zatrzymał się przy portierze z wyrazem niezupełnie szczerej powagi, z jaką ludzie dorośli zwykli brać udział w zabawach dzieci. Spojrzał spokojnie na groźnie podniesiony palec.

680

— Widziałem, jak wasza wielebność nawoływała do skruchy generała Barriosa — rzekł, nie ruszając się z miejsca.

681

— Co za niemądre gadanie! — Potężny głos ojca Corbelana rozległ się tak gromko po całej sali, iż wszyscy odwrócili głowy. — To pijak! Señores, bóstwem waszego generała jest butelka.

682

Jego pogardliwe słowa wywołały niemiłe milczenie, jakby z grona obecnych pierzchła naraz otucha. Ale nikt nie odniósł się do tej wypowiedzi.

683

KsiądzWiedziano, iż ojciec Corbelan wrócił z dżungli, by bronić uświęconych praw Kościoła z tą samą fanatyczną nieustraszonością, z jaką głosił słowo Boże wśród dzikich, krwiożerczych plemion, pozbawionych ludzkich uczuć i czci dla jakichkolwiek świętości. Wprost legendarnie brzmiały opowiadania o powodzeniu, jakie osiągał w swej działalności misjonarskiej, z dala od oczu chrześcijańskiego społeczeństwa. Zdołał ochrzcić całe plemiona indiańskie, żyjąc wśród nich jak dziki. Opowiadano, iż padre miał zwyczaj uganiać na wpół nagi wraz z swymi Indianami na koniu, dzierżąc tarczę z bawolej skóry, no i zapewne długą włócznię. Zaszyty w skóry, miał podobno wałęsać się, hen, na pograniczu śniegów w Kordylierach, szukając prozelitów[194]. Nie słyszano jednak nigdy, żeby padre Corbelan sam opowiadał o tych przygodach. Nie robił natomiast tajemnicy ze swego przeświadczenia, iż politycy z Santa Marta mają twardsze serca i nikczemniejsze dusze aniżeli poganie, którym głosił Ewangelię. Nierozważna żarliwość, z jaką stawał w obronie doczesnych dóbr Kościoła, szkodziła sprawie ribierzystów. Utrzymywano powszechnie, iż nie chciał przyjąć godności biskupa tytularnego diecezji zachodniej, zanim pokrzywdzony Kościół nie otrzyma zadośćuczynienia. Polityczny jéfé z Sulaco (ten sam dygnitarz, którego kapitan Mitchell ocalił później z rąk tłumu) dawał do zrozumienia z naiwnym cynizmem, iż panowie ministrowie zapewne dlatego wysłali padre przez góry do Sulaco w najgorszej porze roku, ażeby zamarzł na śmierć w lodowatych zawiejach górskich paramos[195]. Nie było roku, ażeby kilku zuchwałych mulników, ludzi zahartowanych w takich wyprawach, nie ginęło w ten sposób. Ale co się okazało? Ekscelencje nie osiągnęły swego celu, taki twardy z niego człowiek. Tymczasem wśród ciemnych tłumów wszczęło się szemranie, iż reformy ribierystowskie zmierzają po prostu do odebrania ludowi ziemi. Część jej mieli otrzymać cudzoziemcy, którzy budowali kolej, zaś resztę mieli zagarnąć padres.

684

Takie były owoce gorliwości wikariusza generalnego. Nawet w krótkim przemówieniu do wojsk na plaza (słyszały je zresztą tylko przednie szeregi) nie zaniedbał wspomnieć o znieważeniu Kościoła, który oczekuje, że ojczyzna zadośćuczynieniem odpokutuje swe winy. Polityczny jéfé zirytował się. Ale szwagra don Joségo nie mógł przecież wtrącić do więzienia w cabildo[196]. Dygnitarz ten, przystępny i ludzki służbista, miał zwyczaj zachodzić o zmierzchu z Intendencji do Casa Gould, dokąd udawał się sam, odpowiadając z jednakowo uprzejmą godnością na pozdrowienia możnych i pospólstwa. Tego wieczora podszedł prosto do Charlesa Goulda i syknął mu do ucha, że miałby ochotę wywieźć wikariusza generalnego z Sulaco na jakąś odludną wyspę, na przykład na którąś z Izabel.

685

— Na tę bezwodną najlepiej, nieprawdaż, don Carlosie? — dodał żartobliwie, lecz z poważną miną. Ten nieobliczalny kapłan, który nie chciał zamieszkać w pałacu biskupim i wolał zawieszać swój dziurawy hamak wśród brudu i pajęczyn zagarniętego przez władze świeckie klasztoru dominikańskiego, uwziął się, by uzyskać bezwarunkową amnestię dla rozbójnika, Hernandeza! I nie dość na tym, wszedł bowiem, jak się zdaje, w porozumienie z tym najzuchwalszym przestępcą, jakiego kiedykolwiek nosiła ta ziemia. Policja z Sulaco wiedziała oczywiście, co się święci. Padre Corbelan porozumiał się z tym lekkomyślnym Włochem, capatazem de cargadores, jedynym do takich zleceń, i wyprawił go z poselstwem. Ojciec Corbelan kształcił się w Rzymie i mówił po włosku. Dowiedziano się, iż tenże capataz bywał nocą w starym klasztorze dominikańskim. Staruszce, która usługiwała wikariuszowi generalnemu, obiło się o uszy nazwisko Hernandeza, zaś ubiegłej soboty widziano capataza, jak cwałem wyjeżdżał z miasta. Nie było go przez dwa dni. Policja mogła rzecz jasna podążyć tropem Włocha, ale obawiała się cargadores, ludzi bardzo burzliwych, którzy mogli wywołać rozruchy. W obecnych czasach niełatwo jest rządzić w Sulaco. Zaczęły napływać tu szumowiny, zwabione pieniędzmi w kieszeniach robotników kolejowych. Przemówienia ojca Corbelana wywołują wrzenie wśród ludności. I urzędnik naczelny zaczął tłumaczyć Charlesowi Gouldowi, iż odkąd prowincja jest ogołocona z wojska, w razie wybuchu bezprawia władze nie wiedziałyby, co począć.

686

Po czym, zasępiwszy się, usiadł w fotelu, paląc długie, cienkie cygaro i pochylając się od czasu do czasu, by zamienić kilka słów z don Josém, który siedział opodal. Udawał, że nie zauważył wchodzącego księdza, a kiedy głos ojca Corbelana rozlegał się za jego plecami, wzruszał niecierpliwie ramionami.

687

KsiądzOjciec Corbelan stał przez chwilę nieruchomo, ale z tej jego nieruchomości przemawiała jakaś mściwość, która znamionowała całe jego postępowanie. Posępny żar surowych przekonań nadawał szczególniejszego wyrazu tej czarnej postaci. Ale ta srogość złagodniała, gdy padre, utkwiwszy oczy w Decoudzie, podniósł powoli, znacząco długie, czarne ramię:

688

— A pan… pan jest zupełnym poganinem — odezwał się przytłumionym, głębokim głosem.

689

Postąpił krok naprzód i dotknął wskazującym palcem piersi młodzieńca. Decoud, bardzo spokojny, poczuł, iż poprzez portierę tyłem głowy dotyka ściany. Po czym uśmiechnął się, wysuwając brodę.

690

— Tak jest — potwierdził z lekko znużoną niedbałością człowieka, który przywykł do podobnych wystąpień. — Ale coś mi się zdaje, że ksiądz jeszcze nie zna bóstwa mojej wiary? Łatwiej to poszło z naszym Barriosem!

691

Kapłan powściągnął gest zniechęcenia.

692

— Nie wierzy pan w nic — przemówił.

693

— Nawet w butelkę — dodał Decoud wyzywająco. — Ale nie wierzy w nią także drugi ulubieniec waszej wielebności. Mam na myśli capataza de cargadores. Nie pije. Znajomość mojej natury przynosi zaszczyt przenikliwości księdza dobrodzieja. Ale dlaczego nazywa mnie ksiądz poganinem?

694

— To prawda — odparł ksiądz — pan jest stokroć gorszy. Nawet cud by pana nie nawrócił.

695

— Oczywiście, nie wierzę w cuda — rzekł Decoud spokojnie.

696

Ojciec Corbelan wzruszył powątpiewająco swymi potężnymi ramionami.

697

— Ot, taki Francuz, bezbożnik, materialista — wypowiadał powoli słowa, jak gdyby ważąc określenia starannej analizy. — Ani to dziecię własnego, ani cudzego kraju — mówił dalej w zadumie.

698

— Innymi słowy, ledwie zasługujący na miano człowieka — skomentował Decoud z głową opartą o ścianę i oczyma utkwionymi w suficie.

699

— Ofiara tej bezbożnej epoki — zakończył ojciec Corbelan głębokim, lecz przytłumionym głosem.

700

— Ale poniekąd przydatny jako publicysta. — Decoud zmienił postawę i zaczął mówić z większym ożywieniem. — Ale czy czytała wasza wielebność ostatni numer „Porveniru”? Zapewniam, iż nie różni się niczym od poprzednich. Co do ogólnej linii politycznej, nadal nazywa Montera gran' bestia i piętnuje jego brata, guerillera, jako lokaja i szpiega. Czyż może być coś dosadniejszego? Jeśli chodzi o sprawy lokalne, zwraca się z wezwaniem do władz prowincjonalnych, aby wcieliły do armii narodowej bandę rozbójnika Hernandeza, który, jak się zdaje, cieszy się opieką Kościoła, a przynajmniej wikariusza generalnego. Nic rozsądniejszego.

701

KsiądzKsiądz skinął i obrócił się na szerokich obcasach swych tępo zakończonych trzewików, opatrzonych wielkimi, stalowymi sprzączkami. Założywszy znów ręce w tył, zaczął się przechadzać, stawiając mocno nogi. Kiedy się obracał, poły jego sutanny zawijały się lekko od nagłości jego ruchów.

702

Wielki salon powoli się opróżniał. Gdy jéfé politico powstał, by również odejść, wszyscy jeszcze obecni podnieśli się ze swych miejsc na znak szacunku, a don José Avellanos zatrzymał swój rozbujany fotel. Ale dobrotliwy dostojnik poprosił gestem, by się nie ruszali, pożegnał skinieniem ręki Charlesa Goulda i wymknął się chyłkiem.

703

Wśród względnej ciszy salonu skrzeczące „monsieur l'administrateur” chuderlawego, zarośniętego Francuza rozlegało się z przeraźliwą nienaturalnością. Wysłannik syndykatu kapitalistycznego nie opamiętał się jeszcze ze swego entuzjazmu.

704

— Miedź wartości dziesięciu milionów dolarów w perspektywie, monsieur l'administrateur! Dziesięć milionów w perspektywie! I będzie kolej, kolej! Nie uwierzą mojemu raportowi. C'est trop beau![197] — I wśród kiwających poważnie głów popadł w stan skrzeczącej ekstazy, mając naprzeciw niewzruszenie spokojną sylwetkę Charlesa Goulda.

705

A ksiądz przechadzał się dalej, zawijając połami swej sutanny przy każdym obrocie. Decoud mruknął do niego ironicznie:

706

— Ci panowie mówią o swych bogach.

707

Ojciec Corbelan przystanął na chwilę, spojrzał twardo na publicystę z Sulaco, wzruszył lekko ramionami i podjął znowu swą wędrówkę z zaciekłością niestrudzonego piechura.

708

Europejczycy otaczający kręgiem Charlesa Goulda zaczęli odłączać się od koła jeden po drugim, aż w końcu administrator wielkiej kopalni srebra ukazał się w całej okazałości swej szczupłej postaci, pozostawiony przez odpływ swych gości na wielkim spłachciu dywanu, który niby barwna ławica kwiatów i arabesek roztaczał się pod jego brązowymi butami.

709

Ojciec Corbelan zbliżył się do fotelu na biegunach, w którym siedział don José Avellanos.

710

— Chodź, bracie — odezwał się dobrotliwą szorstkością i odcieniem niecierpliwej ulgi, jakiej zwykło się doznawać pod koniec najzupełniej zbytecznej ceremonii. — A la casa! A la casa! Tu już powiedziano wszystko, co można było powiedzieć. Chodźmy teraz myśleć i modlić się o łaskę niebios.

711

Podniósł swe czarne oczy w górę. Obok tego wątłego dyplomaty, który był duszą i życiem swego stronnictwa, wydawał się olbrzymem z ogniem fanatyzmu w źrenicach. Ale głos tego stronnictwa, a raczej jego trąba, „syn Decouda” z Paryża, który dla pięknych oczu Antonii został dziennikarzem, wiedział, że tak nie było, że był on tylko gorliwym księdzem opętanym przez jedną ideę, istnym postrachem dla kobiet, przeklinanym przez mężczyzn z ludu. Martin Decoud, dyletant życiowy, wyobrażał sobie, iż dozna rozkoszy artystycznej, śledząc malowniczą krańcowość opętania, w jakie uczciwość, a nawet świątobliwość przekonań może wtrącić jednostkę ludzką. „To coś jak obłęd. Musi nim być, gdyż dąży do własnego unicestwienia” — nieraz powtarzał sobie Decoud. Zdawało się mu, że każde przekonanie, gdy tylko wyjdzie ze stanu bierności, przeistacza się w szaleństwo, którym bogowie karzą ofiary swego gniewu. Rozkoszował się cierpkim urokiem tego przykładu z lubością znawcy, który obrał sobie pewną dziedzinę sztuki. Obaj ci ludzie lgnęli do siebie, jak gdyby czuli w pewnej mierze, iż zarówno niepowściągliwość przekonań, jak rozpętanie sceptycyzmu mogą zaprowadzić człowieka na bezdroża w działalności politycznej.

712

Don José był posłuszny dotknięciu wielkiej, owłosionej ręki. Decoud podążył za nimi. W obszernym, pustym salonie, pełnym niebieskawego dymu tytoniowego, pozostał jeszcze jeden tylko gość, o wielkich oczach, okrągłych policzkach i obwisłych wąsach. Był to handlarz skór z Esmeraldy, który przedostał się lądem do Sulaco, jadąc konno z kilkoma peonami wzdłuż wybrzeża. Był ogromnie przejęty swą podróżą, którą podjął, by zobaczyć się z señorem administradorem i prosić go o poparcie dla swego przedsiębiorstwa eksportu skór. Miał nadzieję znacznie je powiększyć, gdy tylko kraj się uspokoi. A zanosi się na to, że się uspokoi, powtórzył kilka razy, pospolitując jakimś dziwacznym, niespokojnym skomleniem dźwięczność hiszpańskiego języka, którym paplał śpiesznie, jak gdyby to był jakiś służalczy żargon. Porządny kupiec może teraz robić interesy w tym kraju, a nawet spokojnie myśleć o ich powiększeniu. Czyżby nie? Wyglądał, jakby błagał Charlesa Goulda, by potwierdził jego słowa, by mruknął coś na pociechę lub bodaj skinął głową.

713

Nie doczekał się niczego. Jego zaniepokojenie wzrastało. Łypał od czasu do czasu oczyma, po czym zmuszony do poniechania tematu, zaczął uskarżać się na niebezpieczeństwa swojej podróży. Bezczelny Hernandez, opuściwszy swe zwykłe kryjówki, przekroczył podmiejskie Campo i zaczajał się, jak utrzymywano, w wąwozach wzdłuż wybrzeża. Nie dalej jak wczoraj handlarz skór i jego towarzysze widzieli, jak zaledwie o parę godzin drogi od Sulaco na gościńcu zatrzymało się jakichś podejrzanych trzech ludzi, a ich konie miały łby zwrócone do siebie. Dwóch z nich odjechało natychmiast cwałem i przepadli w płytkim jarze, który odchodził na lewo.

714

— Zatrzymaliśmy się — opowiadał dalej kupiec z Esmeraldy — a ja starałem się ukryć za krzakami. Żaden z moich mozos nie chciał się ruszyć, by dowiedzieć się, co się święci, a ten trzeci jeździec wyglądał, jakby czekał, żebyśmy podjechali bliżej. Nie było rady. Już nas zobaczył. Ruszyliśmy więc powoli naprzód, drżąc na całym ciele. Pozwolił nam przejechać obok siebie, siedział na siwym koniu, z wciśniętym na oczy kapeluszem, nie pozdrawiając nas ani słowem. Ale zaraz potem usłyszeliśmy, iż pędzi za nami cwałem. Obróciliśmy konie ku niemu, ale wcale go to nie wystraszyło. Przypadł jak wicher i szturchnąwszy mnie w nogę końcem buta, poprosił o cygaro z uśmiechem, od którego krew zastygła mi w żyłach. Wydawało się, że jest bez broni, ale gdy sięgnął w tył ręką po zapałki, ujrzałem olbrzymi rewolwer u jego pasa. Struchlałem. Miał takie niesamowite wąsy, don Carlosie, a ponieważ nie powiedział nam, że możemy jechać dalej, więc nie śmieliśmy ruszyć się z miejsca. W końcu, puszczając dym z mego cygara przez nos, odezwał się: „Señor, byłoby może lepiej dla was, gdybym pojechał za wami. Ale jesteście już niedaleko od Sulaco. Jedźcie z Bogiem”. Co pan by zrobił? Ruszyliśmy. Niepodobna było mu się opierać. To mógł być sam Hernandez, chociaż mój służący, który nieraz jeździł do Sulaco morzem, zapewniał, iż poznał go i wie na pewno, że jest to capataz cargadorów portowych. Później, już wieczorem, widziałem tego samego człowieka na rogu plaza, jak rozmawiał z jakąś morenitą, która stała przy jego strzemieniu i trzymała rękę na grzywie siwka.

715

— Zapewniam pana, señor Hirsch — mruknął Charles Gould — że tym razem nie był pan narażony na żadne niebezpieczeństwo.

716

— Być może, señor, chociaż jeszcze się trzęsę. Wygląda na bardzo okrutnego człowieka. I co to znaczy, żeby urzędnik Towarzystwa Żeglugi Parowej rozmawiał z salteadores — bo tamci drudzy jeźdźcy to byli salteadores — na odludnym miejscu i sam zachowywał się jak rozbójnik. Cygaro to nic, ale kto by mu zabronił zażądać ode mnie sakiewki?

717

— Nie, nie, señor Hirsch — rzekł Charles Gould, odwracając z niejakim roztargnieniem oczy od okrągłej twarzy z haczykowatym nosem, po której błąkał się jeszcze wyraz dziecinnego niemal wyrzutu. — Jeżeli pan istotnie spotkał capataza de cargadores, a to nie ulega wątpliwości, to był pan najzupełniej bezpieczny.

718

— Dziękuję panu. Pan jest bardzo dobry. Ale ten człowiek ma okrutny wygląd. Zażądał ode mnie cygara, jakbyśmy się znali od dawna. A gdybym nie miał cygara przy sobie, to co by się stało? Dreszcz mnie jeszcze przechodzi. Co on ma w tym za interes, że rozmawia z rozbójnikiem na odludnym miejscu?

719

MilczenieAle Charles Gould, widocznie zajęty jakąś myślą, nie rzekł na to nic, nie uczynił nawet znaku. Nieprzeniknioność tego przedstawiciela koncesji Gouldów miała swe zewnętrzne odcienie. Niemota jest tylko fatalną ułomnością, ale król Sulaco dostatecznie władał słowem, aby otoczyć się tajemniczym urokiem milczącej potęgi. Milczenie jego, poparte w razie potrzeby siłą wysłowienia, posiadało w swych odcieniach tyle znaczeń, ile ich zawrzeć mogą słowa, oznaczające zgodę, wątpienie, przeczenie lub bodaj zwykły komentarz. Jedne zdawały się mówić wyraźnie: „zastanów się nad tym”, inne dawały niedwuznacznie do zrozumienia: „dobrze, dalej”. Proste, ciche: „rozumiem”, poparte twierdzącym skinieniem na zakończenie cierpliwego półgodzinnego posłuchania, równało się zawarciu ustnej umowy, której ludzie nawykli ufać bezwzględnie, skoro stała za nią kopalnia San Tomé, która jako ośrodek materialnych interesów była tak potężna, iż nie zależała od niczyjej dobrej woli na całym obszarze Zachodniej Prowincji, mianowicie od takiej dobrej woli, której by nie mogła kupić za pieniądze. Ale dla krzywonosego człowieczka z Esmeraldy, który myślał tylko o wywozie skór, milczenie Charlesa Goulda było zwiastunem niepowodzenia. Widocznie nie był to czas sprzyjający rozwojowi kupieckich interesów. Przemknęło mu przez głowę przekleństwo, obejmujące cały ten kraj wraz z jego mieszkańcami, bez względu na to, czy stali po stronie Ribiery czy Montera; jego niemy gniew zaczął wzbierać łzami na myśl o niezliczonych skórach wołowych, które zmarnują się na sennych obszarach Campo, gdzie wśród zakola widnokręgu sterczą samotne palmy niby okręty na morzu, znacząc się nieruchomością swych potężnych sylwetek, podobnych do wysp okrytych listowiem, nad pierzchliwością rozfalowanych traw. Tam gniły skóry bez niczyjej korzyści, gniły, porzucone przez ludzi, którzy poszli czynić zadość pilnym koniecznościom rewolucji politycznych. Praktyczna, kupiecka dusza señora Hirscha wzdrygała się przed tymi szaleństwami, gdy pełen szacunku, ale i niepokoju żegnał się z potęgą i majestatem kopalni San Tomé w osobie Charlesa Goulda. Nie mógł powściągnąć rozdzierającego bełkotu, który wydarł się z jego boleściwego serca:

720

— To wszystko jest bardzo, bardzo niemądre. Ceny skór w Hamburgu idą ciągle w górę. Oczywiście rząd Ribiery będzie chciał z tego korzystać, gdy się już ustali. Tymczasem…

721

Westchnął.

722

— Tak, tymczasem — powtórzył Charles Gould zagadkowo.

723

Kupiec wzruszył ramionami. Ale nie zamierzał jeszcze odejść. Prosił, ażeby mu było wolno wspomnieć o pewnej drobnej sprawie. Miał dobrych przyjaciół w Hamburgu (tu wymienił nazwę firmy), którzy by bardzo chętnie podjęli się dostawy dynamitu. Kontrakt na dostawę dynamitu dla kopalni San Tomé, a potem może dla innych kopalń, które na pewno… Człowieczyna z Esmeraldy chciał rozwodzić się dalej, ale Charles mu przerwał. Cierpliwość señora administradora zaczęła się wyczerpywać.

724

— Señor Hirsch — odezwał się — mam taki zapas dynamitu w górach, że mógłbym w pył obrócić dolinę — podniósł nieco głos — że mógłbym wysadzić w powietrze pół Sulaco, gdyby mi się podobało.

725

Charles Gould spoglądał z uśmiechem na zaokrąglone, przerażone oczy handlarza skór, który zabełkotał śpiesznie:

726

— No tak, no tak — i zbierał się do odejścia. Niepodobna było handlować materiałami wybuchowymi z tym administradorem, który był tak dobrze w nie zaopatrzony, a przy tym tak zniechęcał. Nadaremnie znosił męki piekielne w siodle i narażał się na okrucieństwa bandyty Hernandeza. Nie udało się ani ze skórami, ani z dynamitem. Nawet ramiona przedsiębiorczego Izraelity wyrażały przygnębienie. W drzwiach pokłonił się nisko naczelnemu inżynierowi. Ale u podnóża schodów, na patio, przystanął i położył pulchną rękę na ustach z wyrazem zamyślonego zdziwienia.

727

— Po co on nagromadził tyle dynamitu? — mruknął do siebie. — I dlaczego mi o tym powiedział?

728

Naczelny inżynier, zajrzawszy przez drzwi do pustego salonu, skąd przypływ polityczny wyciekł już aż do ostatniej marnej kropli, powitał poufałym skinieniem głowy pana domu, który stał nieruchomo jak żeglarski znak na mieliźnie, wśród opustoszałego zbiorowiska sprzętów.

729

— Dobranoc. Odjeżdżam. Mam na dole rower. Kolej chciałaby wiedzieć, dokąd zwrócić się po dynamit, gdyby nam go zabrakło. Dotychczas rąbaliśmy i kopaliśmy. Teraz zaczniemy rozsadzać skały, by utorować sobie drogę.

730

— Nie do mnie — odparł Charles Gould z najzupełniejszym spokojem. — Nie mogę odstąpić ani szczypty, ani szczypty. Nie odstąpiłbym nawet własnemu bratu, gdybym miał brata i gdyby on był naczelnym inżynierem kolei rokującej najświetniejsze nadzieje na całym świecie.

731

— Co to? — zapytał naczelny inżynier pogodnie. — Nieżyczliwość?

732

— Nie — odparł Charles Gould stanowczo. — Polityka.

733

— Radykalna, moim zdaniem — zauważył naczelny inżynier, stojąc we drzwiach.

734

— Czy to słuszne określenie? — rzekł Charles Gould ze środka salonu.

735

— Chciałem powiedzieć, sięgające do samych korzeni — tłumaczył inżynier żartobliwie.

736

— No, tak — przemówił powoli Charles. — Koncesja Gouldów w sięgnęła tak głęboko do korzeni tego kraju, tej prowincji, tej gardzieli górskiej, iż chcąc ją wykorzenić, trzeba użyć dynamitu. Tak postanowiłem. To moja ostatnia karta.

737

Naczelny inżynier gwizdnął z cicha.

738

— Ładna gra! — rzekł nieco powściągliwie. — A czy powiedział pan Holroydowi o tym niezwykłym atucie, który ma pan w ręku?

739

— To karta, której użyć można tylko pod koniec gry. Tymczasem może pan ją nazywać…

740

— Bronią — podpowiedział inżynier.

741

— Nie, właściwiej byłoby ją nazwać argumentem — sprostował uprzejmie Charles Gould. — I w ten sposób przedstawiłem tę sprawę panu Holroydowi.

742

— A cóż on na to powiedział? — zapytał inżynier z nieukrywanym zaciekawieniem.

743

— On — rzekł Charles Gould po chwili namysłu — mówił coś tam o wytrwaniu do samej śmierci i o pokładaniu ufności w Bogu. Zdaje mi się, iż po prostu się przeraził. Ale — mówił dalej administrador kopalni San Tomé — on jest, wie pan, bardzo daleko, a Bóg, jak powiadają w tym kraju, bardzo wysoko.

744

Potakujący śmiech inżyniera zamierał, w miarę jak schodził po schodach. Stojąca w płytkiej wnęce Madonna z Dzieciątkiem zdawała się spoglądać na jego barczyste plecy, drżące od śmiechu.

Rozdział VI

745

W Casa Gould panowała głęboka cisza. Pan domu, minąwszy korytarz, otworzył drzwi od swego pokoju i ujrzał żonę zagłębioną w wielkim fotelu, w którym siadywał zazwyczaj, paląc cygaro. Spoglądała w zamyśleniu na swe małe trzewiki. Kiedy wszedł, nie podniosła nawet oczu.

746

— Zmęczona? — spytał Charles Gould.

747

— Trochę — odparła pani Gould i wciąż jeszcze nie patrząc na niego, dodała ze smutkiem: — To wszystko wydaje się takie okropnie nierzeczywiste.

748

Charles Gould, stojąc przed długim stołem zawalonym papierami, na których leżała szpicruta myśliwska i para ostróg, spojrzał na żonę.

749

— Musiał być po południu okropny skwar i kurz — powiedział ze współczuciem. — Blask wody musiał być po prostu nieznośny.

750

— Można zamknąć oczy na blask — rzekła pani Gould. — Ale mój drogi Charley, niepodobna ich zamknąć na nasze położenie, na ten okropny…

751

Podniosła oczy i spojrzała na twarz swego męża, z której znikł wyraz współczucia oraz wszelkich innych uczuć.

752

— Czemu nie powiesz mi wszystkiego? — zajęczała niemal.

753

— Zdawało się mi, iż pojęłaś mnie dokładnie od samego początku — odpowiedział powoli Charles Gould. — Myślałem, że powiedzieliśmy sobie już od dawna wszystko, co powiedzieć należało. Teraz nie ma o czym mówić. Były różne rzeczy do zrobienia. Zrobiliśmy je lub zabraliśmy się do pracy nad nimi. Teraz nie ma odwrotu. I zdaje się mi, że od samego początku nie było możliwości odwrotu. Co więcej, nie możemy nawet zatrzymać się na miejscu.

754

— Ach, gdyby przynajmniej można było wiedzieć, jak daleko zamierzasz się posunąć! — rzekła jego żona niemal żartobliwie, choć zadrżała w duszy.

755

— Do samego ostatka — brzmiała odpowiedź w tonie tak rzeczowym, iż pani Gould znów powściągnęła drżenie.

756

Powstała, uśmiechnęła się z wdziękiem, a jej drobna postać wydała się jeszcze mniejsza z powodu szczodrej bujności jej włosów i długiego trenu eleganckiej sukni.

757

— Ale pomyślnego — rzekła przekonywająco.

758

Charles Gould objął ją stalowobłękitnym spojrzeniem swych bacznych oczu i odparł bez wahania:

759

— Och, nie ma innej możliwości.

760

W jego głosie brzmiała ogromna pewność. Co zaś do słów, to nic więcej sumienie nie pozwoliło mu powiedzieć.

761

Uśmiech pani Gould zamglił się długim cieniem na jej ustach. Odezwała się cicho:

762

— Opuszczę cię. Boli mnie trochę głowa. Pył i skwar były rzeczywiście… Pewnie masz zamiar wrócić do kopalni jeszcze przed ranem?

763

— O północy. Przywieziemy jutro srebro. Potem zostanę z tobą w mieście przez całe trzy dni.

764

— Ach, więc jedziesz na spotkanie eskorty? Będę o piątej rano na balkonie, by zobaczyć, jak będziecie przejeżdżali. Tymczasem do widzenia!

765

Charles Gould przeszedł nagle na drugą stronę stołu, ujął jej ręce i pochyliwszy się nad nimi, przycisnął obie do swych ust. Zanim zdążył znów się wyprostować, wyzwoliła jedną dłoń i musnęła jego twarz lekkim dotknięciem, jak gdyby był małym chłopcem.

766

— Połóż się na kilka godzin — szepnęła, spoglądając na hamak rozpięty w kącie pokoju. Jej długa suknia zaszeleściła miękko po czerwonych płytkach posadzki. Obejrzała się w drzwiach.

767

Dwie duże lampy o kloszach z matowego szkła zalewały łagodnym, obfitym światłem cztery białe ściany pokoju, oszkloną szafę z bronią, z leżącą na aksamicie mosiężną rękojeścią kawaleryjskiej szabli Henryka Goulda, i akwarelowy szkic przedstawiający wąwóz San Tomé. Pani Gould, spoglądając na niego westchnęła:

768

— Ach, gdybyśmy byli nie tykali go wcale, Charley!

769

— Nie — odparł Charles Gould chmurnie. — Niepodobieństwem było go nie tykać.

770

— Być może było niepodobieństwem — przyznała pani Gould po namyśle. Jej usta drgnęły z lekka, lecz uśmiechnęła się z wyrazem słodkiej brawury. — Dokuczyliśmy niejednemu wężowi w tym raju, prawda, Charley?

771

— Ach, tak, pamiętam — rzekł Charles Gould — to don Pépé nazwał ten wąwóz rajem węży. Z pewnością dokuczyliśmy niejednemu z nich. Pomyśl jednak, kochanie, że nie jest on już tym, czym był, gdy malowałaś swój szkic. — Skinął ręką w stronę akwareli, która w czarnych ramach wisiała samotnie na wielkiej, pustej ścianie. — Przestał być rajem węży. Wprowadziliśmy do niego ludzi, więc nie możemy go porzucić i zaczynać nowego życia gdzie indziej.

772

Przeszył żonę stanowczym, skupionym spojrzeniem, na które oczy pani Gould odpowiedziały obietnicą nieustraszonego męstwa, zanim wyszła z pokoju i zamknęła cicho drzwi za sobą.

773

W odróżnieniu od roziskrzonej bieli pokoju przyćmiony korytarz miał w sobie zaciszną tajemniczość leśnej polany, a wrażenie to potęgowały jeszcze łodygi oraz liście roślin ustawionych rzędem wzdłuż poręczy od strony patia. W smugach światła, padającego przez otwarte drzwi salonu, białe, czerwone i bladoliliowe kwiecie ożyło barwami kwiatów, błyszczących jakby w pełni słonecznego blasku. Przechodząca obok nich pani Gould zaznaczała się z wyrazistością postaci widzianej w jasnych plamach słońca sączącego się przez mroki leśne. Kamienie w pierścionkach zdobiących jej rękę przyciśniętą do czoła, migotały w świetle lamp napływającym przez drzwi salonu.

774

— Kto tam? — spytała przestraszonym głosem. — Czy to ty, Basilio? — Przyjrzała się dokładniej i zobaczyła Martina Decouda, który chodził między krzesłami i stołami, jak gdyby czegoś szukał.

775

— Antonia zapomniała tu wachlarza — odezwał się Decoud z jakimś dziwnym roztargnieniem. — Wstąpiłem, by go poszukać.

776

Jednak mówiąc to, zaprzestał równocześnie swych poszukiwań i podszedł do pani Gould, która patrzyła na niego z wyrazem zdumionej niepewności.

777

— Señora — zaczął przyciszonym głosem.

778

— Co się stało, don Martinie? — spytała pani Gould. Po czym dodała, śmiejąc się z lekka: — Jestem dziś taka zdenerwowana — jakby chciała usprawiedliwić szorstkość pytania.

779

— Nic, co by groziło już teraz — odrzekł Decoud, nie mogąc już ukryć swego wzburzenia. — Proszę się nie niepokoić. Naprawdę, niech pani się nie niepokoi.

780

Pani Gould, otwarłszy szeroko swe słodkie oczy i złożywszy do uśmiechu usta, zapanowała nad sobą i oparła o futrynę swą drobną, zdobioną pierścionkami rękę.

781

— Może pan nie wie, jakie to niepokojące, kiedy się pan tak nieoczekiwanie zjawia…

782

— Czyżby? Niepokojące? — zaperzył się, szczerze zdziwiony i urażony. — Zapewniam panią, iż sam bynajmniej nie czuję się zaniepokojony. Przepadł gdzieś wachlarz, no i chciałbym go odszukać. Ale nie wydaje się mi, żeby tu był. Po prostu szukam wachlarza. Nie pojmuję, jak Antonia mogła… Mniejsza o to! Czy znalazłeś go, amigo[198]?

783

— Nie, señor — odezwał się za plecami pani Gould łagodny głos Basilia, kamerdynera w Casa Gould. — Nie sądzę, żeby señorita zapomniała go w tym domu.

784

— Idź i poszukaj go jeszcze na patio. Idź, przyjacielu! Szukaj na schodach, pod bramą i obejrzyj każdy kamień. Szukaj, aż zejdę na dół… Chodzi boso — odezwał się po angielsku do pani Gould — i nigdy nie wiadomo, kiedy zjawi się za plecami. Kazałem mu szukać tego wachlarza, gdy tylko przyszedłem, by usprawiedliwić moje ponowne przybycie, mój niespodziewany powrót.

785

Zamilkł, a pani Gould rzekła uprzejmie:

786

— Jest pan zawsze mile widziany. — Umilkła również na jedno mgnienie. — Chciałabym się jednak dowiedzieć, co pana sprowadziło z powrotem.

787

Decoud przybrał nagle niedbały ton.

788

— Nie znoszę, żeby mnie szpiegowano. Ale pani pyta o powód? No, tak, jest powód! Przepadło jeszcze coś innego oprócz ulubionego wachlarza Antonii. Odprowadziłem don Joségo i Antonię i wracałem już do domu, gdy spotkałem jadącego konno ulicą capataza de cargadores, który mnie zagadnął…

789

— Czy stało się coś u Violów? — zapytała pani Gould.

790

— U Violów? Pani zapewne ma na myśli starego hotelarza, Garibaldina, u którego mieszkają inżynierowie? Nie, nic tam się nie stało. Przynajmniej capataz nic o nich nie mówił. Powiedział mi tylko, iż telegrafista z Kompanii Telegraficznej chodzi z gołą głową po plaza i mnie szuka. Nadeszły wiadomości z głębi kraju, pani Gould. Powinienem był powiedzieć raczej: pogłoski o wiadomościach.

791

— Dobre nowiny? — rzekła pani Gould przyciszonym głosem.

792

— Moim zdaniem, takie sobie. Ale gdybym musiał je określić, to nazwałbym je złymi. Sprowadzają się do tego, że w pobliżu Santa Marta stoczono dwudniową bitwę i że ribierzyści zostali pobici. Stało się to zapewne przed kilkoma dniami, może przed tygodniem. Pogłoski dotarły już do Cayty i urzędnik tamtejszej stacji telegraficznej przekazał tę wiadomość swemu tutejszemu koledze. Można było równie dobrze zatrzymać Barriosa w Sulaco.

793

— Cóż teraz robić? — szepnęła pani Gould.

794

— Nic. Jest teraz z wojskiem na morzu. Za kilka dni będzie w Caycie i dowie się o wszystkim. Kto wie, co wtedy zrobi? Czy będzie trzymał Caytę? Czy podda się Monterowi? Czy wreszcie rozpuści swą armię? To ostatnie jest najprawdopodobniejsze. Sam zaś wsiądzie na jeden ze statków T.O.Ż.P. i popłynie na północ lub na południe, do San Francisco lub Valparaiso, wszystko jedno dokąd. Nasz Barrios ma wiele doświadczenia w wygnaniach i powrotach do ojczyzny, które są niby punkty zwrotne w grze politycznej.

795

Decoud, nie spuszczając oczu z pani Gould, dodał, jak gdyby chcąc ją wystawić na próbę:

796

— A jednak, gdybyśmy mieli tu Barriosa z dwoma tysiącami nowoczesnych karabinów, można by było coś zrobić.

797

— Montero zwyciężył, zupełnie zwyciężył! — szepnęła pani Gould z niedowierzaniem.

798

— Może to kaczka. Lęgną się one obficie w takich czasach jak dzisiejsze. Ale nawet gdyby to było prawdą? No, przypuśćmy najgorsze, przyjmijmy, że to prawda.

799

— Wtedy wszystko stracone — odezwała się pani Gould ze spokojem rozpaczy.

800

Wtem jakby nagły domysł błysnął w jej głowie i wydało się jej, że pod wymuszoną niedbałością Decouda dostrzega straszliwe podniecenie. Rzeczywiście widać je było w śmiałym i czujnym spojrzeniu jego oczu, w na poły beztroskim, na poły pogardliwym skrzywieniu jego ust. Wydobył się z nich francuski zwrot, jakby dla tego bulwarowego Costaguanera był to jedyny przekonywujący język:

801

Non, madame. Rien n'est perdu.[199]

802

Słowa te niczym wstrząs elektryczny obudziły panią Gould z odrętwienia. Spytała żywo:

803

— Cóż pan zamierza uczynić?

804

Ale w powściąganym podnieceniu Decouda drgnął już lekki odruch szyderstwa.

805

— A czegóż mogłaby się pani spodziewać po rdzennym Costaguanerze? Oczywiście, nowej rewolucji. Daję pani słowo honoru, pani Gould, iż uważam siebie za rodowitego hijo del pays, prawego syna tego kraju, chociaż ojciec Corbelan ma o mnie inne wyobrażenie. I nie jestem do tego stopnia niewierzący, abym nie dowierzał swym własnym pomysłom, swym własnym środkom zaradczym, swym własnym pragnieniom.

806

— Czyżby? — rzekła pani Gould z powątpiewaniem.

807

— Zdaje mi się, że nie zdołałem pani przekonać — podjął znów Decoud po francusku. — Powiedzmy zatem: swym namiętnościom.

808

Pani Gould przyjęła ten dodatek bez zaskoczenia. By go zrozumieć, nie potrzebowała bynajmniej dalszych zapewnień, które wyrzekł półgłosem:

809

— Nie ma rzeczy, której nie uczyniłbym dla Antonii. Gotów jestem podjąć się wszystkiego. Gotów jestem narazić się na wszystko. — Decoud zdawał się czerpać świeżą śmiałość z wypowiadania swoich myśli. — Nie uwierzyłaby mi pani, gdybym powiedział, że to z miłości ojczyzny…

810

Zaprzeczyła zniechęconym gestem ręki, jakby chciała powiedzieć, iż podobnej pobudki nie spodziewa się po nikim.

811

— Sulaco powinno wszcząć rewolucję — mówił dalej Decoud półgłosem, ale z zapałem. — Wielkiej sprawie można służyć tu, gdzie się zaczęła, gdzie jest jej miejsce urodzenia.

812

Zagryzając w zamyśleniu dolną wargę, odstąpiła na krok od drzwi.

813

— Czyżby pani zamierzała pomówić z mężem? — Zatrzymał ją zaniepokojony Decoud.

814

— Czyż nie będzie pan potrzebował jego pomocy?

815

— Niewątpliwie — przyznał Decoud bez wahania. — Wszystko zależy od kopalni San Tomé, ale wolałbym, aby na razie nic nie wiedział o moich… moich nadziejach.

816

Wyraz zakłopotania pojawił się na twarzy pani Gould. Decoud podszedł ku niej i rzekł, jakby się zwierzał:

817

— Bo widzi pani, on jest idealistą.

818

Pani Gould pokraśniała z lekka, a oczy jej pociemniały.

819

— Charley idealistą! — odezwała się ze zdziwieniem, jakby do siebie samej. — Co pan chce przez to powiedzieć?

820

— Tak jest — upierał się Decoud. — Brzmi to dziwnie, gdy ma się przed oczyma kopalnię San Tomé, największe bodaj dzieło w całej Ameryce Południowej. Lecz niech pani na nie spojrzy, a zobaczy pani, że wyidealizował je do tego stopnia… — Zatrzymał się. — Czy pani zdaje sobie sprawę, do jakiego stopnia wyidealizował on istnienie, wartość i znaczenie kopalni San Tomé? Czy pani zdaje sobie z tego sprawę?

821

Widocznie wiedział, o czym mówi. Wywołał wrażenie, o które mu chodziło. Płomień, który wrzał w duszy pani Gould, przygasł nagle w nikłym, głuchym okrzyku, podobnym do jęku.

822

— Cóż pan powie? — spytała słabym głosem.

823

— Nic! — odparł Decoud stanowczo. — Ale czyż pani nie zdaje sobie sprawy, że jest Anglikiem?

824

— Cóż z tego? — spytała pani Gould.

825

— Po prostu nie może żyć ani działać, nie idealizując każdego najzwyczajniejszego uczucia, pragnienia lub czynu. Niezdolny jest wierzyć w swe pobudki, zanim nie przedzierzgnie ich w okruch jakiejś czarodziejskiej baśni. Coś mi się zdaje, iż ziemia mu nie wystarcza. Czy pani nie ma mi za złe mojej otwartości? Zresztą, bez względu na to, czy pani mi wybaczy, czy nie, jest to cząstka tej prawdy, która razi — jakby to powiedzieć? — wrażliwość anglosaską, zaś w obecnej chwili nie wiem, czy byłbym zdolny liczyć się poważnie czy to z jego sposobem pojmowania rzeczy, czy chociażby nawet — niechaj mi będzie wolno powiedzieć — ze sposobem pojmowania ich przez panią.

826

Pani Gould nie okazała niczym, że czuła się obrażona.

827

— Sądzę, iż Antonia całkowicie pana rozumie?

828

— Rozumie? Zapewne. Ale nie jestem pewien, czy pochwala. Zresztą to nie ma znaczenia. Jestem dość uczciwy, by powiedzieć to pani, pani Gould.

829

— Pan dąży do oderwania? — zagadnęła.

830

— Naturalnie — oświadczył Martin. — Do oderwania całej Zachodniej Prowincji od reszty niespokojnego państwa. Ale moim prawdziwym dążeniem, jedynym, na którym mi zależy, jest uniknąć rozłąki z Antonią.

831

— I to wszystko? — spytała pani Gould, nie okazując surowości.

832

— Bezwarunkowo. Nie zwykłem mydlić sobie oczu co do swych pobudek. Ona nie chce opuścić dla mnie Sulaco, zatem Sulaco musi opuścić resztę republiki i stać się samodzielne. To jasne jak słońce. Lubię jasno określone sytuacje. Nie mogę wyjechać w towarzystwie Antonii, więc jedna i niepodzielna Republika Costaguana musi postradać swą Zachodnią Prowincję. Na szczęście, pozostaje to w zgodzie także ze zdrowym rozsądkiem. Najbogatszą, najżyźniejszą połać tego kraju będzie można ocalić od anarchii. Osobiście bardzo mało mnie to obchodzi, ale to pewne, iż kiedy Montero dojdzie do władzy, moja śmierć jest nieunikniona. We wszystkich proklamacjach zapowiadających powszechną amnestię moje nazwisko oraz kilka innych wyraźnie wyłączono. Wie pani bardzo dobrze, iż obaj bracia mnie nienawidzą. I oto szerzy się pogłoska, że wygrali bitwę. Powie pani zapewne, iż jeśli te wieści się sprawdzą, to będę miał jeszcze dość czasu, by ratować się ucieczką.

833

Przerwała mu na chwilę lekkim odruchem protestu. Spojrzał na nią z posępną stanowczością.

834

— Ach, umknąłbym, pani Gould, uciekłbym, gdyby to mogło wyjść na dobre temu, co jest obecnie jedynym mym pragnieniem. Mam dość odwagi, by to powiedzieć, a nawet, by to zrobić. Ale kobiety, nawet nasze kobiety, bywają idealistkami. To Antonia nie chce uciekać. Nowy rodzaj próżności.

835

— I pan nazywa to próżnością! — rzekła pani Gould z urazą w głosie.

836

— Niech więc będzie dumą, o której ojciec Corbelan powiedziałby pani, że jest grzechem śmiertelnym. Ale ja nie jestem dumny. Jestem po prostu za bardzo zakochany, żeby uciec. A przy tym chcę żyć. Po śmierci już się nie kocha. Dlatego jest rzeczą konieczną, żeby Sulaco nie uznało władzy zwycięskiego Montera.

837

— I pan sądzi, że mój mąż udzieli panu poparcia?

838

— Sądzę, iż może zostać w tę sprawę wciągnięty, jak to bywa ze wszystkimi idealistami, gdy dostrzegą dla swych działań podstawę natury uczuciowej. Ale nie chciałbym z nim mówić. Same tylko fakty nie przemówiłyby do jego uczuć. Będzie zatem dla niego lepiej, gdy dojdzie do tego przekonania swą własną drogą. Wyznaję szczerze, że może nie byłbym obecnie zdolny do należytego uszanowania jego pobudek, a może nawet pobudek pani.

839

Było widoczne, iż pani Gould mocno postanowiła nie obrażać się. Uśmiechnęła się niejasno, jakby zastanawiała się nad sprawą. O ile mogła sądzić z dziewczęcych półzwierzeń, Antonia rozumiała tego młodzieńca. Niepodobna było zaprzeczyć, iż w jego planie, a raczej w jego pomyśle istniała zapowiedź bezpieczeństwa. Co więcej, dobry czy zły, pomysł nie mógł zaszkodzić. Było również rzeczą najzupełniej możliwą, że pogłoska była nieprawdziwa.

840

— Czy ma pan już plan? — zagadnęła.

841

— Niezmiernie prosty. Barrios wyruszył, niech więc jedzie. Będzie bronił Cayty, która stanowi wrota szlaku morskiego do Sulaco. Tamci nie mogą wysłać dostatecznych sił przez góry. Nie, nawet gdyby chodziło tylko o poskromienie bandy Hernandeza. Tymczasem zorganizujemy tu opór. Przyda się nam do tego tenże Hernandez. Jako bandyta nieraz gromił wojsko, dokona zapewne tego samego, gdy go się mianuje pułkownikiem lub nawet generałem. Zna pani ten kraj już dość dobrze, by nie raziły pani moje słowa. Słyszałem, jak twierdziła pani, iż ten biedny bandyta jest żywym przykładem okrucieństwa, niesprawiedliwości, ucisku i głupoty, które niszczą w tym kraju mienie i dusze ludzkie. Będzie to więc jakby poetyczna odpłata, gdy temu człowiekowi da się możność zmiażdżenia zła, które uczciwego ranchero popchnęło do zbrodniczego życia. Piękna idea odpłaty, nieprawdaż?

842

Decoud przeszedł z łatwością na angielski, którym mówił biegle i bardzo poprawnie, nadużywając jednakowoż dźwięku z.

843

— Proszę nie zapominać również o swym szpitalu, o swej szkole, o cierpiących matkach i słabych starcach, słowem o całej tej ludności, którą sprowadziliście państwo do skalistego wąwozu San Tomé. Czyż nie jest pani odpowiedzialna przed swym sumieniem za tych ludzi? Czy nie lepiej zdobyć się na kolejny wysiłek, który bynajmniej nie jest tak rozpaczliwy, jak się wydaje, niż…

844

Decoud dokończył swej myśli poderwaniem ręki w górę, co miało oznaczać unicestwienie. Pani Gould odwróciła głowę ze zgrozą.

845

— Czemu pan nie chce powiedzieć tego wszystkiego mojemu mężowi? — spytała, nie patrząc na Decouda, który śledził, jakie wrażenie wywołają jego słowa.

846

— Ach, don Carlos jest tak bardzo Anglikiem… — zaczął, lecz pani Gould przerwała mu:

847

— Proszę przestać, don Martinie! Jest tak samo Costaguanerem… Nie! Jest bardziej Costaguanerem niż pan.

848

— Sentymentalny, sentymentalny! — gruchał niemal Decoud tonem uprzejmej i słodkiej wyrozumiałości. — Zdumiewająco sentymentalny, jak cały wasz naród. Przyglądam się królowi Sulaco, odkąd przybyłem tu z tym niedorzecznym zleceniem, wiedziony zapewne podstępną ręką losu, który czyha na niezliczonych zakrętach życia ludzkiego. Ale nie dbam o to, nie jestem sentymentalny. Nie umiem przystrajać swych osobistych pragnień w złotogłowie i klejnoty. Życie nie jest dla mnie powiastką moralną, która snuje się z tradycji pięknych, czarodziejskich bajek. Nie, pani Gould! Jestem człowiekiem praktycznym. Nie wstydzę się swych pobudek. Ale proszę mi wybaczyć, dałem się unieść za daleko. Chciałem jedynie powiedzieć, że obserwowałem. Może jednak lepiej nie mówić, co odkryłem…

849

— Nie, to niepotrzebne — szepnęła pani Gould, odwracając ponownie głowę.

850

— Owszem. Wspomnę tylko o tym drobnym szczególe, że mąż pani mnie nie lubi. Jest to drobiazg, który w obecnych okolicznościach nabiera wprost śmiesznego znaczenia. Śmiesznego i ogromnego, gdyż mój plan, rzecz jasna, wymaga pieniędzy. — Zamyślił się, po czym dodał znacząco: — A tu mamy do czynienia z dwoma sentymentalnymi ludźmi.

851

— Zdaje mi się, iż pana nie rozumiem, don Martinie — rzekła pani Gould oschle, nie zmieniając przyciszonego tonu rozmowy. — Ale gdybym rozumiała, to kimże byłby ten drugi?

852

— Oczywiście wielki Holroyd ze San Francisco — szepnął Decoud swobodnie. — Sądzę, iż pani mnie doskonale rozumie. Kobieta, IdealistaKobiety są idealistkami, ale przy tym są bardzo przenikliwe.

853

Pani Gould zdawała się nie zwracać uwagi na to spostrzeżenie, ubliżające i razem pochlebne. Nazwisko Holroyda było nowym zarzewiem jej zaniepokojenia.

854

— Jutro rano będą wieźli srebro do portu, plon półrocznej pracy! — zawołała z trwogą.

855

— To dobrze, niech je przywiozą! — szepnął jej Decoud niemal do ucha.

856

— Ale jeżeli o tej pogłosce dowie się ludność, a zwłaszcza, jeśli okaże się ona prawdziwa, mogą wybuchnąć rozruchy w mieście — zauważyła pani Gould.

857

Decoud przyznał, że jest to możliwe. Znał dobrze osiadłych w Sulaco ludzi z Campo; byli złośliwi, złodziejscy, mściwi i krwiożerczy, mimo wielkich zalet, jakie okazywali ich krewniacy z równiny. Ale chodziło o tego drugiego sentymentalnego człowieka, który faktom rzeczywistym nadawał dziwnie idealne znaczenie. Strumień srebra musiał popłynąć na północ, jeśli miał powrócić potem pod postacią finansowego poparcia z wielkiej firmy Holroyda. Trzymane w potężnych skarbcach kopalni srebrne sztaby posiadały dla jego zamierzeń wartość mniejszą od zwykłego ołowiu, z którego było można przynajmniej lać kule. Niechże je przywiozą i przygotują do załadunku.

858

— Zabierze je najbliższy statek płynący na północ i dzięki temu uratuje kopalnię San Tomé, która wydała tyle skarbów. Poza tym pogłoska jest zapewne nieprawdziwa — pospiesznie dorzucił z przekonaniem w głosie. — Zresztą, señora — mówił dalej Decoud — można się postarać, żeby nieprędko dotarła do publicznej wiadomości. Rozmawiałem z telegrafistą na samym środku Plaza Mayor, jestem więc pewien, że nikt nie mógł nas podsłuchać. Nie było w pobliżu nas nikogo, nawet ptaka w powietrzu. Niechaj ponadto będzie mi wolno powiedzieć jeszcze coś więcej. Zaprzyjaźniłem się z tym capatazem, którego nazywają Nostromo. Mówiłem z nim dziś wieczorem, idąc przy boku jego konia. Wyjeżdżał właśnie z miasta. Przyrzekł mi, że gdyby z jakiegokolwiek powodu wybuchły rozruchy — chociażby z powodów wyłącznie politycznych — jego cargadores, którzy, jak pani wiadomo, stanowią znaczną część ludności, staną po stronie Europejczyków.

859

— Obiecał to panu? — zagadnęła pani Gould z ożywieniem. — Cóż go skłoniło, iż złożył panu taką obietnicę?

860

— Doprawdy, nie wiem — oświadczył Decoud nieco zdziwionym tonem. — Wiem, że mi przyrzekł, ale nie umiem odpowiedzieć, z jakich powodów. Mówił ze swoją zwykłą niedbałością, którą, gdyby był czymś innym niż podrzędnym marynarzem, nazwałbym pozą lub udawaniem.

861

Decoud przerwał i spojrzał z ciekawością na panią Gould.

862

— Biorąc wszystko pod uwagę, przypuszczam — mówił dalej — że oczekuje z tego jakiejś korzyści dla siebie. Nie można zapominać, iż nadzwyczajna władza, jaką posiada nad pospólstwem, połączona jest z niejednym niebezpieczeństwem i wielką hojnością w wydawaniu pieniędzy. Za tak cenną rzecz jak potęga indywidualności trzeba zapłacić w ten czy inny sposób. Zaprzyjaźniliśmy się podczas zabawy tanecznej, w pewnej posadzie za miastem, której gospodarzem jest jakiś Meksykanin. Powiedział mi, iż przyjechał tutaj, by zdobyć fortunę. Widocznie uważa swoje wpływy za pewien rodzaj inwestycji.

863

— A może też ceni je dla nich samych — rzekła pani Gould takim tonem, jak gdyby chciała odeprzeć niezasłużone oszczerstwo. — Garibaldino, Viola, który zna go z bliska od kilku lat, nazywa go nieprzekupnym.

864

— Ach, więc to jeden z pani protegowanych w porcie? Muy bien[200]. Kapitan Mitchell nazywa go zdumiewającym człowiekiem. Nasłuchałem się już nieskończonych opowiadań o jego sile, odwadze i wierności. Całe mnóstwo pięknych rzeczy! Hm, nieprzekupny! To istotnie chlubne miano dla capataza cargadorów z Sulaco. Nieprzekupny! Piękne to, ale mgliste. Mimo to przypuszczam, iż jest również sprytny. Rozmawiałem z nim, wychodząc z tego zdrowego i praktycznego założenia.

865

— Ja zaś wolę wyobrażać sobie, że jest bezinteresowny i że właśnie dlatego zasługuje na zaufanie — rzekła pani Gould ze zwięzłością, z jaką miała zwyczaj formułować swe przypuszczenia.

866

— No, jeżeli tak, to srebro jest tym pewniejsze. Niechaj je państwo sprowadzą, señora! Trzeba je sprowadzić i wysłać na północ, żeby powróciło pod postacią kredytu.

867

Pani Gould rzuciła okiem w głąb korytarza, ku drzwiom pokoju swego męża. Decoud, który patrzył na nią, jak gdyby miała jego los w swych rękach, zauważył, iż niemal niedostrzegalnie skinęła głową na znak zgody. Ukłonił się z uśmiechem i włożywszy rękę do bocznej kieszeni surduta, wyjął wachlarz z jasnych piór osadzonych na pomalowanych listewkach z drzewa sandałowego.

868

— Włożyłem go do kieszeni — mruknął z triumfem — żeby mieć wiarygodny pretekst. — Ukłonił się ponownie. — Dobranoc, señora.

869

Pani Gould zaczęła przechadzać się po korytarzu z dala od pokoju swego męża. Przeznaczenie kopalni San Tomé zwaliło się ciężko na jej serce. Zaczęła go się lękać już od dawna. Kiedyś było ideą. Śledziła z niedowierzaniem, jak zamieniało się w fetysz, a teraz ten fetysz stał się potwornym i miażdżącym brzemieniem. Zdawało się jej, jak gdyby natchnienie jej lat dziewczęcych pierzchło z jej serca i zamieniło się w mur ze srebrnych cegieł, który w milczeniu zbudowały złe duchy między nią a jej mężem. Zamieszkał sam w warowni z drogocennego kruszcu, pozostawiając ją samą za tym murem z jej szkołą, szpitalem, z chorymi matkami i niedołężnymi starcami, tymi nic nieznaczącymi pozostałościami pierwotnego natchnienia.

870

— Biedni ludzie! — szepnęła do siebie.

871

Z dołu doleciał głos Martina Decouda, który odezwał się głośno na patio:

872

— Basilio, znalazłem wachlarz doñii Antonii! Mam go, widzisz?

Rozdział VII

873

PrzyjaźńW skład tego, co Decoud nazywał swym zdrowym materializmem, wchodziła również niewiara w możliwość przyjaźni między kobietą a mężczyzną.

874

Jedyny wyjątek, który uznawał, potwierdzał jego zdaniem tę bezwzględną regułę. Przyjaźń była możliwa między bratem a siostrą, o ile przez przyjaźń rozumiało się, podobnie jak w stosunku do innych ludzi, swobodną otwartość myśli i uczuć. Była to nieskrępowana i konieczna szczerość, z jaką najbardziej wewnętrzne życie jednej istoty ludzkiej dąży do oddziałania na głębokie przywiązanie drugiej, podobnej istoty.

875

Ulubiona siostra, ładny, nieco samowolny i rezolutny aniołek, który rządził swym ojcem i matką we frontowym mieszkaniu bardzo wytwornej paryskiej kamienicy, była odbiorczynią zwierzeń Martina Decouda, powiernicą jego myśli, czynów, zamysłów, wątpliwości, nawet pośliźnięć…

876

„Przygotuj nasze kółko paryskie na narodziny nowej republiki południowoamerykańskiej. Jedna mniej, czy jedna więcej, cóż to za różnica? Przychodzą one na świat jak złowrogie kwiaty, pleniące się na podścielisku przegniłych instytucji. Ale zawiązek tej, o której mówię, począł się w głowie twego brata, co powinno jej zapewnić twą życzliwą przychylność. Piszę do ciebie przy jednej świeczce w czymś w rodzaju hoteliku w pobliżu portu, prowadzonym przez pewnego Włocha, niejakiego Violę, protegowanego przez pani Gould. Zbudował go podobno, o ile mi wiadomo, pewien conquistador, który przed trzystu laty zajmował się połowem pereł. Teraz spowija go głęboka cisza. Cisza zalega także równinę między miastem a portem. Jest na niej cicho, ale nie tak ciemno jak w tym domu, gdyż placówki robotników włoskich, strzegących kolei, porozpalały małe ogniska wzdłuż toru.

877

Wczoraj nie było tu tak cicho. Mieliśmy groźne rozruchy, nagły bunt ludności, który udało się ostatecznie uśmierzyć dopiero dziś po południu. Miał on bez wątpienia na celu grabież, której zapobieżono, o czym już wiesz zapewne z kablogramu wysłanego przez San Francisco i Nowy Jork ubiegłego wieczora, kiedy kable były jeszcze czynne. Musiałaś już czytać także o tym, iż energiczna postawa Europejczyków pracujących przy budowie kolei ocaliła miasto od zniszczenia. Możesz tej wiadomości wierzyć. Sam redagowałem ten kablogram. Nie mamy tu korespondentów Agencji Reutera. Strzelałem również do tłumu z okien klubu wraz z innymi młodszymi panami z towarzystwa. Trzeba było przez Calle de la Constitution utorować drogę kobietom i dzieciom, które schroniły się na pokład kilku lichtug, stojących teraz w porcie. Było to wczoraj. Z kablogramu dowiedziałeś się niewątpliwie i o tym szczególe, iż zaginiony prezydent Ribiera, który znikł po bitwie pod Santa Marta, dzięki osobliwemu zbiegowi okoliczności, co wydaje się po prostu nieprawdopodobne, dotarł do Sulaco i jadąc na kulawym mule, dostał się w odmęt walki ulicznej. Okazało się, iż uciekał przez góry w towarzystwie pewnego mulnika, niejakiego Bonifacia, i z obawy przed Monterem wpadł w ramiona rozwścieczonego motłochu.

878

Capataz de cargadores, ten włoski marynarz, o którym w mych listach już wspomniałem, ocalił go od haniebnej śmierci. Ten człowiek z jakąś dziwną zdolnością umie zawsze znaleźć się tam, gdzie jest coś niezwykłego do zrobienia.

879

O czwartej rano był u mnie w redakcji »Porvenir«, dokąd wstąpił tak wcześnie, by mnie ostrzec przed zbliżającymi się rozruchami i zapewnić, iż wraz ze swymi cargadorami stanie po stronie ładu. Gdy dzień zaświtał, wyglądaliśmy obaj przez okna na tłumy piesze i konne, które zalegały plaza i rzucały kamieniami w okna Intendencji. Nostromo (gdyż tak go tutaj nazywają) pokazywał mi swych cargadorów rozsianych wśród tłuszczy.

880

Słońce ukazuje się późno w Sulaco, gdyż musi najpierw wznieść się ponad góry. W świetle poranka, jaśniejszym od brzasku, Nostromo dostrzegł po drugiej stronie rozległej plaza, u wylotu jednej z ulic obok katedry, jakiegoś jeźdźca osaczonego przez gromadę wyjących leperos. Zaraz rzekł do mnie: »To ktoś obcy. Czego oni chcą od niego?«. Wyjął srebrny gwizdek, którego zwykł używać w porcie (ten człowiek nie raczy widocznie używać kruszców mniej cennych od srebra), i gwizdnął dwa razy, co było zapewne umówionym znakiem dla jego cargadorów. Uczyniwszy to, wybiegł niezwłocznie, a oni skupili się dokoła niego. Wybiegłem również, lecz za późno, by zdążyć za nimi i pomóc w oswobodzeniu nieznajomego, którego wierzchowiec zwalił się na ziemię. Rzucono się od razu na mnie jako na znienawidzonego arystokratę i miałem szczęście, że udało mi się dotrzeć do klubu, gdzie don Jaime Berges (pamiętasz zapewne, iż bywał u nas w Paryżu przed jakimiś trzema laty) wcisnął mi w rękę strzelbę myśliwską. Strzelano już z okien. Na rozłożonych stolikach do kart leżały małe kupki naboi. Pamiętam kilka przewróconych krzeseł i parę butelek toczących się wśród rozsypanych kart, które spadły, gdy caballeros zerwali się od stolików, by wszcząć ogień do motłochu. Większość młodzieży spędziła tę noc w klubie, przypuszczając, iż dojdzie do rozruchów. W dwu kandelabrach, które stały na konsolach, dopalały się świece. Gdy wszedłem, wielka żelazna mutra, skradziona prawdopodobnie z warsztatów kolejowych, wpadła z ulicy do sali i roztrzaskała duże lustro zawieszone na ścianie. Zauważyłem również, iż jeden ze służących klubowych leżał w kącie, mając ręce i nogi związane sznurami od portier. Majaczy mi się coś, iż don Jaime oświadczył mi pośpiesznie, że tego draba przyłapano, gdy zaprawiał trucizną potrawy, które miano podać do stołu. Pamiętam jednak dokładnie, że wrzeszczał bez przestanku, błagając o litość, ale do tego stopnia nie zwracano na niego uwagi, iż nikt nie zadał sobie trudu, by zatkać mu usta. Wrzask jego był tak nieprzyjemny, iż omal nie uczyniłem tego sam. Ale nie można było marnować czasu na takie drobnostki. Stanąłem przy jednym z okien i zacząłem strzelać.

881

Dopiero pod wieczór dowiedziałem się, kim był ów nieznajomy, którego Nostromo przy pomocy swych cargadorów oraz kilku robotników włoskich ocalił z rąk pijanej hołoty. Ten człowiek okazuje szczególne zdolności, gdy trzeba dokonać czegoś, co przemawia do wyobraźni. Powiedziałem mu to później, gdyśmy się spotkali po przywróceniu jakiego takiego ładu w mieście, zaś odpowiedź jego zdziwiła mnie nieco. Powiedział ponuro: »I co z tego mam, señor?«. Później zaświtało mi w głowie, iż próżność tego człowieka zapewne szuka zaspokojenia w pochlebstwach pospólstwa i zaufaniu przełożonych”.

882

Decoud zatrzymał się, by zapalić papierosa, po czym, nie podnosząc głowy, wydmuchnął kłąb dymu, który zdawał się pełzać po papierze. Wziął znowu ołówek w rękę.

883

„Było to ubiegłego wieczora na plaza. Siedział na stopniach katedry z rękoma opuszczonymi między kolana, dzierżąc lejce swej słynnej siwej klaczy. Przez cały dzień dowodził świetnie swym zastępem cargadorów. Wydawał się znużony. Nie wiem, jak wyglądałem. Prawdopodobnie byłem bardzo brudny. Ale zdaje mi się, że musiałem przy tym wyglądać na człowieka uradowanego. Odkąd zbiegłemu prezydentowi udało się przedostać na pokład »Minerwy«, powodzenie odwróciło się przeciw motłochowi. Wyparty z portu i głównych ulic miejskich, musiał pierzchać do swych kryjówek w ruinach. Trzeba ci wiedzieć, iż te rozruchy, które zrazu niewątpliwie miały na celu tylko opanowanie srebra z kopalni San Tomé złożonego w piwnicach Urzędu Celnego (poza ogólną grabieżą przez ricos), nabrały zabarwienia politycznego, gdy dwu posłów do Zgromadzenia Prowincjonalnego z Bolsonu stanęło na ich czele. Señores Gamacho i Fuentes uczynili to, co prawda, dopiero pod wieczór, gdy motłoch, zawiedziony w swych nadziejach łupu, stłoczył się w wąskich ulicach i zaczął wrzeszczeć: »Viva la Libertad![201] Precz z feudalizmem!« (Chciałbym wiedzieć, jak oni wyobrażają sobie ten feudalizm). »Precz z Gotami i paralitykami!« Przypuszczam, iż señores Gamacho i Fuentes wiedzą, co czynią. To sprytni ludzie. W Zgromadzeniu chcieli uchodzić za umiarkowanych i sprzeciwiali się wszelkim energicznym zarządzeniom z filantropijną wyrozumiałością. Gdy zaczęto przebąkiwać o zwycięstwie Montera, zaczęli okazywać subtelną zmianę w swym wyrozumiałym usposobieniu i dogryzać biednemu don Juste'owi Lopezowi z taką bezczelnością, iż nie pozostawało mu nic innego, jak gładzić w zmieszaniu swą brodę i potrząsać prezydialnym dzwonkiem. Kiedy zaś już nie było ani cienia wątpliwości, iż sprawa ribierzystów poniosła klęskę, przedzierzgnęli się w zapamiętałych liberałów i działając zawsze razem niby dwaj bracia syjamscy, wysunęli się ostatecznie na czoło rozruchów pod hasłem zasad monterystowskich.

884

Najnowszy ich czyn polega na tym, iż dzisiejszego wieczora zawiązali komitet monterystowski, który obraduje, o ile mi wiadomo, w posadzie pewnego byłego toreadora meksykańskiego. Jest on wielkim politykiem, ale nazwiska jego zapomniałem. Z tej swojej siedziby wystosowali do nas, do Gotów i paralityków z klubu »Amarilla« (gdzie znajduje się nasz komitet), odezwę, w której proponują, abyśmy nawiązali z nimi rokowania co do doraźnego zawieszenia broni, gdyż — jak bezczelnie się wyrażają — nie godzi się, żeby dostojną sprawę wolności »miały zbezcześcić zbrodnicze porywy samolubstwa konserwatywnego«. Kiedy wychodziłem, by usiąść wraz z Nostromem na stopniach katedry, klub rozprawiał gorąco nad odpowiedzią na to pismo w głównej sali, usianej łuskami nabojów, odłamkami szkła, lichtarzami oraz innymi szczątkami zbroczonymi krwią. Ale wszystko to jest niedorzecznością. Nikt w świecie nie ma rzeczywistej władzy prócz inżynierów kolejowych, którzy obsadzili swymi ludźmi opustoszałe domy, nabyte wcześniej przez Towarzystwo Kolejowe celem utworzenia miejskiego dworca, po jednej stronie plaza, oraz Nostroma, którego cargadores ułożyli się do snu pokotem pod arkadami wzdłuż frontowych okien sklepu Anzaniego. Na plaza paliły się złocone meble, wyrzucone ze salonów Intendencji, a ogromny płomień buchał wprost na posąg Karola IV. U jego podnóża leżały zwłoki jakiegoś człowieka; ramiona miał szeroko rozrzucone, a twarz zakrytą sombrerem — ktoś wyświadczył mu widocznie tę przyjacielską przysługę. Łuna płomieni sięgała listowia pierwszych drzew alamedy i pląsała u wylotu pobliskiego zaułka, zawalonego wozami i martwymi wołami. Jakiś otulony w płaszcz lepero siedział na jednym z zewłoków i palił papierosa. Było to, rozumiesz, zawieszenie broni. Na plaza jedyną żywą prócz nas istotą był jakiś cargador, który z długim, nagim nożem w ręce przechadzał się przed arkadami, czuwając nad bezpieczeństwem swych uśpionych towarzyszy. Jedynym poza tym oświetlonym miejscem wśród mroków miejskich były jaśniejące okna klubu na rogu ulicy”.

885

Nakreśliwszy te słowa, don Martin Decoud, egzotyczny dandys[202] z bulwarów paryskich, powstał i zaczął przechadzać się po posypanej piaskiem podłodze kawiarni, która zajmowała jeden kraniec Gospody pod Zjednoczoną Italią, będącej własnością Giorgia Violi, dawnego towarzysza Garibaldiego. W nikłym blasku jedynej świeczki jaskrawo zabarwiona litografia wiernego bohatera zdawała się spoglądać chmurnie na człowieka, który wierzył tylko w prawdę swych własnych uczuć. Wyjrzawszy z okna, Decoud zetknął się z tak nieprzeniknioną ciemnością, iż nie był zdolny rozróżnić ani gór, ani miasta, ani budynków w pobliżu portu. Znikąd nie dobiegał najlżejszy dźwięk, jak gdyby przeraźliwe mroki Zatoki Cichej, rozpostarłszy się z toni morskiej na ląd, nie tylko go oślepiły, ale i oniemiły.

886

Nagle Decoud poczuł, iż podłoga drży mu z lekka pod stopami, a równocześnie posłyszał daleki szczęk żelaza. Daleko w mroku ukazało się jasne, białe światło i powiększało się przy hukach grzmotu. Był to skład wagonów, który zazwyczaj stał na bocznicy w Rincon, a teraz ze względu na bezpieczeństwo wracał do zajezdni. Niczym tajemniczy kłąb ciemności skrywającej się za latarnią lokomotywy, pociąg przemknął z dudniącym łoskotem, mijając kraniec domu, który w odpowiedzi cały zadrżał. I nic nie było dokładniej widać, prócz nagiego po pas Murzyna, który stał w białych spodniach na ostatnim, płaskim wagonie i wywijał nieustannie zapaloną pochodnią, zataczając krąg nagim ramieniem. Decoud stał bez ruchu.

887

Za nim, na poręczy krzesła, z którego się podniósł, wisiało jego eleganckie paryskie palto z perłowoszarą, jedwabną podszewką. Kiedy jednak odwrócił się, by podejść do stołu, światło świecy padło na jego twarz, posępną i pokiereszowaną. Różowe usta poczerniały od gorączki i dymu prochowego. Brud i sadza zgasiły połysk jego krótkiej brody. Kołnierz u koszuli i mankiety miał pomięte, błękitny jedwabny krawat zwisał na piersi jak łachman; na białym czole widniała ciemna smuga. Przez jakieś czterdzieści godzin nie mył się i nie zdejmował z siebie ubrania, a pragnienie zaspokajał przełkniętym naprędce łykiem wody. Owładnął nim bolesny niepokój, napiętnował go wszystkimi znamionami rozpaczliwego oporu, zamglił suchym, bezsennym szkliwem jego oczy. Mruknął do siebie ochrypłym głosem: „Ciekaw jestem, czy nie można by tu dostać chleba”, rozejrzał się błędnie dokoła siebie, po czym osunął się na krzesło i ujął znów ołówek w rękę. Uświadomił sobie, iż już od dawna nie miał nic w ustach.

888

Doznawał wrażenia, iż nikt inny nie zdoła go tak dobrze zrozumieć, jak jego siostra. ŚmierćKiedy życie waży się na szali, w najbardziej sceptycznych duszach odzywa się pragnienie, by pozostawić po sobie dokładny obraz swych uczuć, które są jakby światłem, przy którym ukażą się czyny, gdy człowiek odejdzie, odejdzie tam, gdzie żaden badawczy promień nie dosięgnie prawdy, znikającej wraz ze śmiercią ze świata. Dlatego zamiast szukać pożywienia lub zdrzemnąć się na chwilę, Decoud wypełniał karty wielkiego notatnika listem do swej siostry.

889

Serdeczna szczerość tych zwierzeń nie pozwoliła mu ukryć swego wyczerpania, swego ogromnego znużenia, dolegliwych fizycznych doznań. Zaczął znów, jak gdyby mówił do niej. Poddając się niemal złudzeniu jej obecności, napisał słowa: „Jestem bardzo głodny”.

890

„Doznaję uczucia wielkiego osamotnienia” — pisał dalej. — „Pochodzi to może stąd, iż wśród powszechnego rozprzężenia, wśród zaniku wszelkich zamierzeń i nadziei jestem jedynym człowiekiem z określonym pomysłem w głowie. Mimo to moja samotność jest również bardzo rzeczywista. Wszyscy inżynierowie rozjechali się na dwa dni, by zaopiekować się mieniem Centralnej Kolei Państwowej, tego wielkiego przedsiębiorstwa costaguańskiego, które wzbogaca Anglików, Francuzów, Amerykanów, Niemców i Bóg wie kogo jeszcze. Cisza dokoła mnie jest po prostu złowieszcza. Pośrodku domu, w którym przebywam, jest jakby pięterko z wąskimi okienkami, które za dawnych czasów oddawały zapewne usługi podczas obrony przeciw przewlekłemu barbarzyństwu naszego ojczystego lądu, kiedy dzicz nie przyodziewała się jeszcze w czarne stroje polityków, lecz uderzała, wyjąc, na wpół naga, z łukami i strzałami w ręku. Gospodyni tego domu dogorywa i, jak mi się zdaje, nie ma przy niej nikogo prócz jej starego męża. Klatka schodowa jest tu wąska i zbudowana tak, że jeden człowiek może z łatwością bronić się przeciwko motłochowi, który chciałby wedrzeć się na piętro. Przed chwilą słyszałem przez grubą ścianę, jak starzec schodził po coś do kuchni. Był to niby chrobot, jaki czyni mysz pod tynkiem muru. Cała służba rozbiegła się wczoraj i jeszcze nie powróciła, a nie wiadomo, czy w ogóle kiedykolwiek powróci. Pozostały tylko dzieci, dwie dziewczynki. Ojciec kazał im zejść na dół, więc wśliznęły się do tej kawiarni, może dlatego, że ja tu jestem. Przykucnęły w kącie, tuląc się wzajem do siebie. Zauważyłem je dopiero przed kilkoma minutami i czuję się jeszcze samotniejszy niż poprzednio”.

891

Decoud odwrócił się na krześle i zapytał:

892

— Czy nie można by dostać chleba?

893

Linda potrząsnęła przecząco swą ciemną główką, pochylając się nad jasnymi włosami swej siostry, która przylgnęła do jej piersi.

894

— Czy nie mogłybyście mi dać trochę chleba? — nalegał Decoud. Dziewczynka się nie poruszyła. Czuł na sobie spojrzenie jej dużych oczu wyzierających głęboką czernią z kąta. — Boicie się mnie? — zapytał.

895

— Nie — rzekła Linda — nie boimy się pana. Pan przyszedł tu z Gian' Battistą.

896

— Czy mówisz o Nostromie? — zagadnął Decoud.

897

— Tak nazywają go Anglicy, ale nie jest to imię ani ludzkie, ani zwierzęce — odparła dziewczynka, muskając łagodnie dłonią włosy siostry.

898

— Ale on pozwala, żeby go tak nazywano — zauważył Decoud.

899

— Nie w tym domu — zaprzeczyło dziecko.

900

— No, to będę go nazywał capatazem.

901

Decoud umilkł i pisał czas jakiś bez przerwy, po czym odwrócił się znowu.

902

— Kiedy go się spodziewacie? — zapytał.

903

— Po przyprowadzeniu pana tutaj pojechał, żeby przywieźć z miasta señora doktora dla mamy. Powróci lada chwila.

904

— Będzie miał szczęście, jeśli go nie zastrzelą po drodze — mruknął Decoud do siebie głośno, na co Linda odparła swym przenikliwym głosikiem:

905

— Nikt nie odważy się strzelić do Gian' Battisty.

906

— Wierzysz w to — zapytał Decoud — wierzysz naprawdę?

907

— Wiem to — odparła dziewczynka z przekonaniem. — Nie ma w tym mieście nikogo, kto by śmiał zaczepić Gian' Battistę.

908

— Nie trzeba zbyt wielkiej odwagi, by zza krzaka pociągnąć za spust — mamrotał Decoud do siebie. — Na szczęście noc jest ciemna, inaczej niewiele byłoby szans na ocalenie srebra z kopalni.

909

Odwrócił się do swego notatnika, przejrzał jego kartki i znów sięgnął po ołówek.

910

„Tak przedstawiał się stan rzeczy wczoraj, kiedy »Minerwa« ze zbiegłym prezydentem na pokładzie opuściła port, a buntowników udało się wyprzeć w boczne zaułki miasta. Siedziałem na stopniach katedry z Nostromem, wysławszy uprzednio kablogram, dający znać o wszystkim mniej lub bardziej zainteresowanemu światu. Rzecz dziwna, iż jakkolwiek biura Kompanii Telegraficznej znajdują się w tym samym domu co »Porvenir«, motłoch, który wyrzucił moje prasy drukarskie przez okno i porozsypywał czcionki po całej plaza, nie poniszczył przyrządów po drugiej stronie dziedzińca. Kiedy siedziałem, rozmawiając z Nostromem, spod arkad wyszedł telegrafista Bernhardt z jakimś papierem w ręce. Ten mały człowieczek przypasał się do ogromnego miecza i obwiesił się rewolwerami. Mimo swej śmieszności jest najprzyzwoitszym Niemcem, jaki kiedykolwiek miał do czynienia z aparatem Morse'a. Otrzymał telegram z Cayty, donoszący, iż statki z wojskami Barriosa wpłynęły właśnie do portu. Telegram kończył się słowami: »Panuje ogromny entuzjazm«. Poszedłem, by napić się wody z fontanny, gdy ktoś strzelił do mnie, kryjąc się za drzewem. Ale napiłem się i nie zważałem na nic. Skoro Barrios jest w Caycie, a od zwycięskiej armii Montera dzieli nas ogrom Kordylierów, mimo wysiłku panów Gamacho i Fuentesa, mam nowe państwo w garści. Chciałem się przespać, ale kiedy zaszedłem do Casa Gould, zastałem patio zapełnione rannymi, którzy leżeli na słomie. Paliły się światła, a nad zamkniętym dziedzińcem unosiły się w skwarnym powietrzu nocnym mdłe wyziewy krwi i chloroformu. Na jednym końcu doktor Monygham, lekarz górniczy, zakładał opatrunki, na drugim, w pobliżu schodów, klęczał ojciec Corbelan, słuchając spowiedzi konającego cargadora. Pani Gould chodziła po tej rzeźni z wielką butelką w jednej ręce i z paczką waty w drugiej. Spojrzała na mnie, ale nawet nie skinęła głową. Podążała za nią jej camerista, która również trzymała butelkę i szlochała z cicha.

911

Przez jakiś czas nosiłem wodę z cysterny dla rannych. Potem wszedłem na górę i ujrzałem tam wiele znakomitych pań z Sulaco. Były bledsze niż kiedykolwiek i nosiły przewieszone przez ramię bandaże. Nie wszystkie zdążyły uciec na okręty. Wiele z nich schroniło się za dnia w Casa Gould. Na zakręcie schodów jakaś dziewczyna z rozpuszczonymi do połowy włosami klęczała pod ścianą przed wnęką, gdzie stoi Madonna w błękitnych szatach i ze złotą koroną na głowie. Zdaje mi się, że była to najstarsza panna Lopez; nie widziałem jej twarzy, ale pamiętam, że spojrzałem na wysoki francuski obcas jej małego trzewiczka. Nie odzywała się, nie poruszała, nie łkała i zachowywała się najzupełniej spokojnie, cała czarna na tle białej ściany, niby milczące upostaciowanie żarliwej modlitwy. Jestem pewien, że nie była bardziej przerażona od tamtych bladych pań roznoszących bandaże. Jedna z nich siedziała na najwyższym stopniu schodów i pośpiesznie darła kawał płótna na pasy. Była to młoda żona tutejszego, leciwego już bogacza. Przerwała, by odpowiedzieć skinieniem ręki na mój ukłon, jak gdyby siedziała w swym powozie na alamedzie. Kobieta, RewolucjaWarto zobaczyć nasze kobiety podczas rewolucji. Opada z nich róż i perłowy puder wraz z biernością w stosunku do zewnętrznego świata, biernością, którą od najwcześniejszego dzieciństwa narzuca im wychowanie, tradycja i obyczaj. Myślałem o twej twarzy, która od najmłodszych lat nosiła znamię inteligencji zamiast owego cierpliwego i zrezygnowanego wyrazu, który ukazuje się, gdy jakiś polityczny przewrót zedrze powłokę kosmetyków i nawyków.

912

W wielkiej sali na piętrze odbywało się posiedzenie jakby junty[203] szlacheckiej, pozostałości rozpierzchłego Zgromadzenia Prowincjonalnego. Don Juste Lopez miał brodę do połowy osmaloną od wystrzału dwururki nabitej siekańcami, które jakimś cudownym sposobem wszystkie go chybiły. Kiedy odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, wydawało się, jak gdyby w jego fraku mieściło się dwóch ludzi: jeden uroczysty i dostojnie brodaty, drugi niechlujny i zeszpecony.

913

Kiedy wszedłem, zawołali: »Decoud! Don Martin!«. Zapytałem ich: »Nad czym panowie obradujecie?«. Nie było wśród nich, jak się zdaje, przewodniczącego, chociaż don José Avellanos zajmował naczelne miejsce przy stole. Odpowiedzieli wszyscy chórem: »Nad zachowaniem życia i mienia!«. »Do chwili, kiedy przybędą nowi urzędnicy« — tłumaczył mi don Juste, zwracając się ku mnie dostojną połową swej twarzy. Był to jakby strumień zimnej wody wylany na gorejącą we mnie ideę nowego państwa. Zasyczało mi w uszach i sala zamgliła się, jak gdyby nagle napełniły ją wyziewy.

914

Podszedłem na oślep do stołu, jak gdybym był pijany. »Zamierzacie panowie zdać się na łaskę i niełaskę« — rzekłem. Wszyscy siedzieli cicho, pochyliwszy nosy nad arkuszami papieru, które leżały przed nimi, Bóg wie po co. Jedynie don José ukrył twarz w dłoniach, bełkocąc: »Nigdy, nigdy!«. Kiedy jednak spojrzałem na niego, wydało się mi, iż mógłbym go zdmuchnąć swym oddechem, taki był nikły, zgrzybiały i słaby. Nie przeżyje, bez względu na to, co nastąpi. Zbyt wielki to zawód dla człowieka w jego wieku. Czyż nie widział, jak kartki Pięćdziesięciu lat nierządu, które zaczęliśmy już składać w drukarni »Porvenira«, walały się po plaza, wpadały do rynsztoków, paliły się jako zatyczki petard, nabitych czcionkami, rozpraszały się na wietrze, były wdeptywane w błoto? Widziałem na własne oczy, jak niektóre pływały nawet na wodach portu. Byłoby niedorzecznością przypuszczać, iż przeżyje to wszystko. Byłoby to zbyt okrutne.

915

»Czy panowie zdajecie sobie sprawę — zawołałem — co oznacza poddanie się dla was samych, dla waszych żon, dzieci i waszego mienia?«

916

Grzmiałem przez jakieś pięć minut bez wytchnienia, wykazując sprzyjające nam okoliczności i powołując się na dzikość Montera, którego przedstawiłem jako skończone bydlę, nie wątpiąc zresztą, iż nim się okaże, jeżeli tylko będzie miał dość inteligencji, by zaprowadzić systematyczne rządy terroru. Następnie przez kolejnych pięć minut, a może nawet dłużej, przemawiałem płomiennie do ich męstwa z całą namiętnością mej miłości do Antonii. SłowoBo jeżeli kiedykolwiek się zdarzy komuś mówić dobrze, to wynika to zawsze z uczuć osobistych, bez względu na to, czy chodzi o potępienie wroga, czy o bezpieczeństwo własne, czy wreszcie o obronę czegoś, co jest nam droższe nad życie. Grzmiałem na nich po prostu, droga ty moja! Zdawało mi się, że mój głos rozsadzi ściany, a kiedy umilkłem, zauważyłem, iż ich przerażone oczy spoglądają na mnie z niedowierzaniem.

917

I to było wszystko, co osiągnąłem. Jedynie głowa don Joségo pochylała się coraz niżej i niżej na piersi. Przybliżyłem ucho do jego zwiędłych ust i usłyszałem szept, coś w rodzaju: »W imię Boże, do dzieła, Martinie, mój synu!«. Nie wiem jednak, czy słyszałem dokładnie. Ale pewien jestem, że wspomniał coś o Bogu. Doznałem wrażenia, iż pochwyciłem ostatnie jego tchnienie, duszy pierzchającej z jego ust.

918

Co prawda żyje jeszcze. Widziałem go potem, lecz było to tylko starcze ciało, leżące na plecach, zakryte aż pod brodę i tak ciche, iż można było mniemać, że już nie oddycha. Obok jego łoża klęczała Antonia. Pozostawiłem go w tym stanie, zanim przyszedłem do tej włoskiej posady, gdzie również czai się wszechobecna śmierć. Wiem jednak, iż don José umarł tam, w tej Casa Gould, wzywając mnie szeptem do podjęcia dzieła, przed którym niewątpliwie musiała się wzdragać jego dusza, spowita w nietykalność umów dyplomatycznych i uroczystych oświadczeń. Zawołałem na cały głos: »Nie może być Boga w kraju, gdzie ludzie nie chcą pomagać sobie samym!«

919

Na to don Juste rozpoczął stateczną przemowę, której uroczysty ton chybił skutkiem komicznego zeszpecenia jego brody. Nie czekałem, żeby ją zrozumieć. Chciał niby to uzasadnić, iż zamierzenia Montera (nazywał go generałem) nie są może tak złe, choć nadmienił, że ten »znakomity mąż (jeszcze przed tygodniem nie nazywał go inaczej, niż gran' bestia) jest zapewne w błędzie co do wyboru właściwych środków«. Domyślisz się z pewnością, iż nie chciałem słuchać dalszego ciągu. Znałem zamierzenia brata Montera, Pedrita, guerillera, którego przed kilku laty ośmieszyłem w kawiarni paryskiej uczęszczanej przez studentów południowoamerykańskich, gdzie chciał uchodzić za sekretarza poselstwa. Zachodził tam i gadał całymi godzinami, miętosząc pilśniowy kapelusz w swych kosmatych łapach, a jego ambicją było zostać czymś w rodzaju księcia de Morny[204] przy jakimś Napoleonie. Już wówczas wyrażał się o swym bracie nader pompatycznie. Czuł się najzupełniej bezpieczny, ponieważ wszyscy ci studenci zaliczali się do blancos i, jak łatwo się domyślisz, nie bywali w poselstwie. Jedynie Decoud, ten człowiek bez czci i wiary, zachodził tam niekiedy dla rozrywki, jakby to była siedziba tresowanych małp. Znam jego zamiary. Widziałem, jak zmieniał talerze przy stole. Niechaj inni żyją sobie w ucisku, mnie nie pozostaje nic innego, jak śmierć.

920

Nie, nie pozostałem, by słuchać do końca, jak don Juste Lopez starał się z krasomówczą powagą przekonać samego siebie o łaskawości, sprawiedliwości, uczciwości i czystości braci Montero. Wyszedłem natychmiast, by poszukać Antonii. Ujrzałem ją na korytarzu. Gdy otworzyłem drzwi, wyciągnęła ku mnie załamane ręce.

921

— Co oni tam robią? — spytała.

922

— Gadają — rzekłem, patrząc jej w oczy.

923

— No, tak, ale…

924

— Czcze gadaniny — przerwałem. — Kryją swój strach za głupimi nadziejami. To sami wielcy parlamentarzyści, jak pani wie.

925

Byłem tak podniecony, iż ledwo mogłem mówić. Drgnęła ruchem rozpaczy.

926

Przez drzwi, które pozostawiłem nieco uchylone, słyszeliśmy, jak don Juste ględził monotonnie, miarowo, przechodząc od okresu do okresu, niby opętany przez jakieś czcigodne, namaszczone szaleństwo.

927

»Być może dążenia demokratyczne mają swoją zasadność. Drogi ludzkiego postępu są niezbadane i skoro los kraju jest w rękach Montera, to powinniśmy…«

928

Przy tych słowach zatrzasnąłem drzwi. Miałem dosyć, było tego za dużo. Nigdy może na niczyjej pięknej twarzy nie objawiło się tyle grozy i rozpaczy, co na twarzy Antonii. Nie mogłem tego znieść i schwyciłem ją za ręce.

929

— Czy ci panowie nie zabili mojego ojca? — spytała.

930

Oczy jej roziskrzyły się oburzeniem, lecz gdy spojrzałem w nie oczarowany, przygasły.

931

— Chcą się poddać — rzekłem. I pamiętam, że potrząsałem jej dłońmi, trzymając je w rękach. — Lecz jest coś więcej niż ich słowa! Ojciec pani polecił mi przystąpić w imię Boże do dzieła.

932

Moja ty droga, Miłośćjest coś w Antonii, co każe mi wierzyć w możliwość dokonania wszystkiego. Dość mi spojrzeć w jej twarz, a moja głowa zajmuje się płomieniem. A jednak kocham ją, jakby kochał każdy inny człowiek — sercem, i tylko sercem. Jest dla mnie czymś więcej niż Kościół dla ojca Corbelana. (Wikariusz generalny znikł ubiegłej nocy z miasta, być może przyłączył się do opryszków Hernandeza). Jest dla mnie czymś więcej niż drogocenna kopalnia dla tego sentymentalnego Anglika. Wolę nie wspominać o jego żonie. Ona też mogła kiedyś być sentymentalna. Teraz pomiędzy tym dwojgiem ludźmi stoi kopalnia San Tomé.

933

— Własny pani ojciec, Antonio — powtórzyłem — ojciec pani — czy pani rozumie? — polecił mi przystąpić do dzieła!

934

Odwróciła twarz i zawołała bolesnym głosem:

935

— Tak powiedział? Jeżeli tak powiedział, to obawiam się, że już nigdy więcej nie przemówi.

936

Uwolniła ręce z mojego uścisku i zaczęła łkać, przysłaniając usta chusteczką. Nie dbałem o jej mękę; wolałem widzieć ją zrozpaczoną niż nie widzieć jej wcale, nie ujrzeć jej nigdy; gdyż zarówno gdybym uciekł, jak gdybym zginął na miejscu, nie mogliśmy już być razem, nie było już dla nas przyszłości. Ponieważ tak było, nie znajdowałem w sobie współczucia dla przemijających chwil jej bólu. Posłałem ją, zapłakaną, by przyprowadziła doñię Emilię i don Carlosa. Ich uczuciowość była mi potrzebna, by tchnąć życie w mój plan. Jest to sentymentalizm ludzi, którzy nigdy nie uczynią niczego dla urzeczywistnienia swych najgorętszych pragnień, o ile nie objawiają się im one w uroczej osłonce idei.

937

Późną nocą utworzyliśmy małą juntę, złożoną z czterech osób: z dwu kobiet, don Carlosa i mnie. Zebraliśmy się w biało-błękitnym buduarze pani Gould.

938

El rey de Sulaco uważa siebie bez wątpienia za bardzo prawego człowieka. I okazałby się nim zapewne, gdyby można było zajrzeć poza jego małomówność. Być może zdaje mu się, że dzięki niej jego uczciwość jest bez plamy. Ci Anglicy żywią się złudzeniami, które w ten czy inny sposób pozwalają im ujmować mocno istotę rzeczy. Jeżeli się odzywa, to tylko po to, by z rzadka powiedzieć »tak« lub „nie«, które brzmią bezosobowo jak słowa wyroczni. Ale nie wyprowadza mnie w pole swoją niemą powściągliwością. Wiem, co ma w głowie: swą kopalnię ma w głowie. Zaś jego żona ma w głowie tylko jego drogocenną osobę, którą powiązał z koncesją Gouldów i uwiesił na jej kobiecej szyi. Mniejsza o to. Sztuka polegała na tym, żeby zechciał przedstawić całą tę sprawę Holroydowi (królowi stali i srebra) i wyjednać jego pieniężne poparcie. W tym czasie, to znaczy przed dwudziestoma czterema godzinami, sądziliśmy, iż srebro kopalni będzie spoczywało bezpiecznie pod sklepieniami Urzędu Celnego, aż do chwili, kiedy zabierze je parowiec płynący na północ. Jak długo zaś te skarby płynęłyby bez przerwy na północ, tak długo krańcowy idealista, Holroyd, nie wyrzekłby się myśli zaszczepienia na tych zatraconych lądach nie tylko sprawiedliwości, przemysłu i pokoju, lecz także swego ulubionego marzenia, przejawiającego się pod postacią »czystszych form chrześcijaństwa«. Niedługo potem nadjechał konno od strony portu najwybitniejszy z Europejczyków, przebywający w Sulaco naczelny inżynier kolejowy, i został dopuszczony do naszych obrad. Tymczasem w wielkiej sali rozprawiała wciąż jeszcze junta szlachecka. Któryś z nich wybiegł na korytarz i zapytał służącego, czy nie mógłby im przynieść czegoś do jedzenia. Pierwsze słowa, które wyrzekł naczelny inżynier, wchodząc do buduaru, brzmiały: »Czymże jest pani dom, pani Gould? Na dole szpital połowy, a na górze, jak się zdaje, restauracja. Widziałem, jak do sali wnoszono kopiaste półmiski ze smakołykami«.

939

»Tu zaś, w tym buduarze — rzekłem — widzi pan tajny gabinet przyszłej Republiki Zachodniej«.

940

Był tak roztargniony, iż nie uśmiechnął się na te słowa, nie wydawał się nawet zdziwiony.

941

Zaczął nam opowiadać, iż kiedy był na stacji kolejowej, gdzie wydawał polecenia mające na celu ochronę własności kolei, wezwano go na stację telegraficzną. Inżynier węzła kolejowego u podnóża gór chciał się z nim porozumieć z drugiego końca linii. W biurze prócz niego był tylko urzędnik telegrafu kolejowego, który odczytywał głośno uderzenia na wstędze papierowej, w miarę jak osuwała się na podłogę. Komunikat, wystukiwany nerwowo z drewnianej chatki w głębi lasu, zawiadamiał przełożonego, że prezydent Ribiera był, a może nawet nadal jest ścigany przez swych wrogów. Było to zupełną nowością dla nas wszystkich w Sulaco. Sam Ribiera, gdyśmy go tu ocalili, ocucili i uspokoili, był skłonny przypuszczać, że nie wysłano za nim pościgu.

942

Ribiera uległ natarczywym naleganiom swych przyjaciół i opuścił kwaterę główną swej rozgromionej armii sam, a jego przewodnikiem był mulnik Bonifacio, który wziął na siebie tę odpowiedzialność wraz z ryzykiem. Wyjechał o świcie trzeciego dnia. Resztki jego wojska stopniały w nocy. Bonifacio i on pędzili konno ku Kordylierom; po drodze dostali muły, wjechali w wąwozy i zdołali minąć Paramo Ivie, zanim lodowata wichura zadęła nad tym skalistym płaskowyżem i pogrzebała w zawiei śnieżnej małe, murowane schronisko, w którym spędzili noc. Następnie biedny Ribiera doznał wielu przygód, rozłączył się ze swym przewodnikiem, postradał swego człapaka, przedostał się pieszo z gór na Campo i gdyby się nie zdał na łaskę jakiegoś ranchero, byłby zginął z dala od Sulaco. Ten człowiek, poznawszy go zresztą od razu, dał mu świeżego muła, który padł pod ciężkim i niezręcznym zbiegiem. I było to prawdą, że ścigał go oddział, dowodzony nie przez byle kogo, bo przez samego Pedra Montera, brata generała. Na szczęście mroźna wichura z Paramo dopadła prześladowców na szczycie przełęczy. Kilku ludzi i wszystkie zwierzęta zginęły w lodowatej zawiei. Śmierć zdławiła straż przednią, ale główny oddział nie ustał w pościgu. Znaleźli biednego Bonifacia, dogorywającego u podnóża pokrytej śniegiem krzesanicy i szlachetnym obyczajem wojen domowych zakłuli go natychmiast bagnetami. Byliby pojmali również Ribierę, gdyby z jakiegoś powodu nie byli zboczyli ze szlaku dawnej Camino Real i nie zabłądzili w lasach u podnóża niższych zboczy. Zupełnie niespodziewanie natknęli się na obozowisko robotników budujących tor kolejowy. Inżynier węzła kolejowego doniósł zwierzchnikowi telegraficznie, iż Pedro Montero był przy tej czynności w biurze i przysłuchiwał się stukaniu aparatu. Miał zamiar zająć Sulaco w imieniu demokracji. Zachowywał się jak samowładca. Jego ludzie zarżnęli kilka sztuk bydła należącego do Towarzystwa Kolejowego, nie zapytawszy nikogo o pozwolenie, i zaczęli piec mięsiwo na ogniu. Pedrito wypytywał się szczegółowo o kopalnię i chciał wiedzieć, co się stało ze srebrem wydobytym w ostatnich sześciu miesiącach. Oświadczył rozkazująco:

943

»Proszę zapytać o to swego przełożonego telegraficznie! Będzie zapewne wiedział. Proszę mu powiedzieć, iż don Pedro Montero, gubernator Campo i minister spraw wewnętrznych nowego rządu pragnie być szczegółowo o wszystkim powiadomiony«.

944

Stopy miał owinięte w zakrwawione łachmany, twarz wychudłą i zdziczałą, brodę i włosy w nieładzie. Przy chodzeniu utykał, wspierając się na kuli sporządzonej z rozwidlonej gałęzi. Jego towarzysze byli w jeszcze gorszym stanie, ale nie porzucili broni ani, w żadnym razie, całego zapasu amunicji. Ich zapadłe twarze wypełniły drzwi i okna chaty, w której mieściło się biuro telegraficzne. A ponieważ stanowiła ona zarazem sypialnię inżyniera, więc Montero rzucił się na czystą pościel i leżąc, dyktował polecenia, które miały być telegraficznie przekazane do Sulaco. Domagał się, żeby przysłano zaraz pociąg, który by zabrał jego ludzi.

945

— Odpowiedziałem na to z mojej strony — opowiadał nam dalej naczelny inżynier — iż nie odważyłbym się wysłać taboru kolejowego w głąb kraju, gdyż niejednokrotnie usiłowano uszkodzić pociągi krążące po linii kolejowej. Uczyniłem to dla pana, panie Gould — mówił naczelny inżynier. — Odpowiedź mojego podwładnego zamykała się w słowach: »Plugawe bydlę, leżące na moim łóżku, powiedziało: „A gdybym kazał pana rozstrzelać?”«. Na to mój podwładny, który, jak się zdaje, sam pełnił czynności telegrafisty, zauważył, że pociągu to nie sprowadzi. Wówczas Pedrito, ziewając, miał się odezwać: »Mniejsza o to, nie brak koni na Campo«, i odwróciwszy się, zasnął na łóżku Harrisa.

946

Oto dlaczego, moje ty kochanie, uciekam już dzisiejszego wieczora. Ostatni telegram z węzła kolejowego donosi, iż Pedro Montero i jego ludzie wyruszyli dziś rano po całonocnym objadaniu się pieczonym mięsiwem. Podobno zabrali wszystkie konie i spodziewali się dostać ich więcej po drodze. Będą tu w niespełna trzydzieści godzin, Sulaco nie jest zatem odpowiednim miejscem ani dla mnie, ani dla wielkich zapasów srebra należącego do koncesji Gouldów.

947

Ale nie to jest najgorsze. Załoga Esmeraldy przeszła na stronę zwycięzców. Dowiedzieliśmy się o tym od telegrafisty Kompanii Telegraficznej, który przyszedł wczesnym rankiem z tą nowiną do Casa Gould. Było tak wcześnie, że w Sulaco ledwie miało się ku świtaniu. Jego kolega z Esmeraldy wezwał go do aparatu i przekazał, iż załoga, wystrzelawszy niektórych swych oficerów, opanowała rządowy okręt stojący w porcie. To rzeczywiście ciężki cios dla mnie. Sądziłem, iż w tej prowincji można polegać na każdym człowieku. Myliłem się. W Esmeraldzie wybuchła rewolucja monterystowska, podobna do tej, jaką wszczęto w Sulaco, z tą tylko różnicą, iż ta ostatnia się nie udała. Telegrafista donosił o wszystkim Bernhardtowi przez cały czas, a ostatnie nadane przez niego słowa brzmiały: »Wyłamują drzwi i przejmują urząd telegraficzny. Jesteście odcięci. Nie mogę nic więcej zrobić«.

948

Mimo to udało się mu jeszcze zmylić na chwilę czujność swych siepaczy, którzy starali się zapobiec porozumieniu ze światem zewnętrznym. Dokonał tego. W jaki sposób, tego nie wiem. Dość, że w kilka godzin później przesłał znów do Sulaco słowa następujące: »Zbuntowane wojska opanowały statek rządowy stojący w przystani. Żołnierze wsiadają na ten okręt, by dostać się wzdłuż wybrzeża do Sulaco. Miejcie się zatem na baczności. Mają zamiar odpłynąć za kilka godzin i napaść na was przed wschodem słońca«.

949

Oto wszystko, co zdołał powiedzieć. Widocznie usunięto go tym razem na dobre od aparatu, gdyż Bernhardt wielokrotnie starał się nawiązać połączenie z Esmeraldą, ale nie otrzymał odpowiedzi”.

950

Nakreśliwszy te słowa w notatniku, który zapełniał dla siostry, Decoud podniósł głowę i zaczął nadsłuchiwać. Ale niczego nie było słychać ani w pokoju, ani w domu prócz szmeru wody, która kapała z cedzidła do ogromnego, glinianego dzbana. Na zewnątrz domu zalegała ogromna cisza. Decoud znowu pochylił głowę nad notatnikiem.

951

„Pojmujesz zapewne, iż nie uciekam” — zaczął pisać. — „Usuwam się po prostu wraz z tym drogocennym srebrem, które należy ocalić za wszelką cenę. Pedro Montero od strony Campo i zbuntowana załoga Esmeraldy od strony morza podążają, by je zagarnąć. Jednak znalazło się ono na ich drodze tylko przypadkiem. Właściwym ich celem, jak z łatwością się domyślisz, jest sama kopalnia San Tomé. W przeciwnym razie pozostawiono by bez wątpienia Zachodnią Prowincję w spokoju przez długie tygodnie, by dopiero przy nadarzającej się sposobności zagarnąć ją w posiadanie zwycięskiego stronnictwa. Don Carlos Gould będzie miał niemało do zrobienia, żeby ocalić swą kopalnię wraz z jej urządzeniami i górnikami. Jest to imperium in imperio, ta wytwórnia bogactw, z którą jego sentymentalizm kojarzy osobliwą ideę sprawiedliwości. Przywiązał się do niej, jak inni ludzie przywiązują się do idei odwetu lub miłości. Sądzę, iż się nie mylę co do tego człowieka, przypuszczając, że albo kopalnia pozostanie nietknięta, albo ją zburzy odruch jego własnej woli. W jego chłodne, idealistyczne życie wtargnęła namiętność. Namiętność, z której zdolny jestem zdać sobie sprawę tylko intelektualnie. Niepodobna do namiętności, które my znamy, my, ludzie innej krwi. Mimo to jest niemniej niebezpieczna od naszych.

952

Jego żona zrozumiała to również. Oto dlaczego idzie ze mną ręka w rękę. Sprzyja wszystkim moim zamierzeniom, mając niezawodne poczucie, iż ostatecznie wyjdą one na dobre koncesji Gouldów. Zaś on ulega jej może nie tyle dlatego, że jej ufa, lecz żeby ją niejako wynagrodzić za jakąś nieuchwytną krzywdę, za wiarołomstwo w uczuciach, które jej szczęście i jej życie rzuca na pastwę opętania przez ideę. Ta mała kobietka domyśliła się, że on żyje raczej dla kopalni niż dla niej samej. Niechże im się stanie wedle ich woli. Każdy ma swe przeznaczenie, ukształtowane przez namiętność lub uczucie. Najważniejsze, że poparła mój pomysł, aby natychmiast wywieźć srebro z miasta i z kraju, za wszelką cenę, za cenę wszelkiego ryzyka. Zadaniem don Carlosa będzie ustrzec od zmazy dobre imię kopalni; pani Gould będzie chroniła męża przed następstwami tej chłodnej, przemożnej namiętności, której lęka się ona bardziej od jego zadurzenia się w innej kobiecie. Wreszcie Nostromo będzie miał za zadanie ocalić srebro. Zamierzamy umieścić je na największej lichtudze Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej i przewieźć przez zatokę do małego portu leżącego już poza obrębem Costaguany, po drugiej stronie Azuery. Stamtąd ma je zabrać pierwszy parowiec płynący na północ. Morze jest tu spokojne, pogrążymy się w ciemnościach zatoki, zanim buntownicy przybędą z Esmeraldy. Kiedy zaś dzień zaświta nad oceanem, będziemy już niewidzialni, ukryci za Azuerą, która wygląda z tutejszego wybrzeża niby bladobłękitny obłok na widnokręgu.

953

Niesprzedajny capataz de cargadores jest jakby stworzony do tego zadania, zaś ja, człowiek z namiętnością, choć bez zadania, popłynę z nim, by powrócić, odegrać w tej farsie swą rolę do końca i gdyby wypadła pomyślnie, otrzymać nagrodę, której nikt inny dać mi nie może prócz Antonii.

954

Nie będę już jej widział przed odjazdem. Pozostawiłem ją, jak poprzednio wspomniałem, przy łożu don Joségo. Na ulicy było ciemno, domy pozamykane, gdy szedłem z miasta w głąb nocy. Od dwóch dni nie zapalono ani jednej latarni na ulicach. Łuk bramy wjazdowej wyglądał niby kłąb ciemności o niewyraźnych kształtach wieży. Dolatywały z niej głuche, smutne westchnienia, które wydawały się mi odpowiedzią na szmer męskiego głosu.

955

Dosłyszałem w jego tonie jak gdyby beztroskę i niedbałość. Znamionuje ona owego marynarza genueńskiego, który podobnie jak ja, dostał się tutaj w odmęt wypadków, do których zarówno jego, jak mój sceptycyzm odnosi się jak gdyby z bierną pogardą. O ile zdołałem wywnioskować, jedyną rzeczą, do której przywiązuje wagę, jest, by dobrze o nim mówiono. AmbicjaAmbicja bywa rysem dusz szlachetnych, ale może być także wodą na młyn wyjątkowo inteligentnych łotrów. Tak. Wyraził się najdosłowniej: »Chciałbym, żeby dobrze o mnie mówiono. Si, señor«. Nie wydaje mi się, żeby odróżniał mówienie od myślenia. Ciekaw też jestem, czy jest to zwykła naiwność czy praktyczny punkt widzenia. Indywidualności wyjątkowe są zawsze dla mnie zajmujące, gdyż pozostają w zgodzie z ogólną regułą wyrażającą stan moralny ludzkości.

956

Nie zatrzymując się, minąłem ich pod ciemnym sklepieniem bramy, lecz wkrótce dogonił mnie na drodze do portu. Rozmawiał z jakąś nieszczęśliwą kobietą. Szedł obok mnie, ale początkowo nie odzywałem się przez dyskrecję. Po chwili sam zaczął opowiadać. Chodziło o coś innego, niż przypuszczałem. Była to tylko babina, stara koronczarka. Przepadł jej syn, jeden z zamiataczy ulic, wynajmowanych przez magistrat. Przyjaciele przyszli przed świtem i wywołali go przez drzwi z lepianki. Poszedł z nimi i odtąd już go nie widziała. Pozostawiła na poły ugotowaną strawę w stygnącym popiele i podreptała aż do portu, bo słyszała, że podczas rozruchów zabito tam rano kilku miejskich mozos. Któryś z cargadorów stojących na straży Urzędu Celnego wyniósł latarnię i pomógł jej obejrzeć kilka zwłok, które leżały w pobliżu. Zawiedziona w swych poszukiwaniach, powlokła się biedaczka z powrotem. Zastał ją siedzącą na kamieniu pod arkadą. Stękała z wielkiego znużenia. Capataz zagadnął ją i wysłuchawszy urywkowej, płaczliwej opowieści, poradził, żeby poszła rozejrzeć się wśród rannych, którzy leżeli na patio Casa Gould. Dał jej też ćwierć dolara, o czym napomknął niedbale.

957

— Po co pan to zrobił? — spytałem. — Czy pan ją zna?

958

— Nie, señor! Nie widziałem jej przedtem na oczy, bo nie mogłem widzieć. Zapewne już od lat nie wychodziła na ulicę. To jedna z tych staruszek, które siedzą w tym kraju gdzieś w głębi chat, przykucnięte przy ognisku, mają przy sobie kij na ziemi, ale są za słabe, żeby odpędzić bodaj bezpańskiego psa od swych garnków. Caramba! Słuchając jej głosu, ma się wrażenie, iż śmierć o niej zapomniała. Ale stare czy młode, wszystkie lubią pieniądze i dobrze mówią o człowieku, które je daje. — Jego głos drgnął śmiechem. — Señor, poczułem na ręce jej szpony, gdy wetknąłem jej do garści tych kilka groszy! — Zatrzymał się. — Ostatnie, które miałem.

959

Nic mu nie odpowiedziałem. Znany jest ze swej hojności, nie ma przy tym szczęścia do gry w monte. Zgrywa się i jest tak samo ubogi, jak był przedtem.

960

— Myślę, don Martinie — zaczął jak gdyby w zadumie — iż señor administrador kopalni San Tomé odwdzięczy mi się kiedyś, gdy mu ocalę to srebro.

961

Odrzekłem, że nie ulega to wątpliwości, że jest to rzeczą pewną. Szedł dalej, mamrocząc do siebie:

962

Si, si, na pewno, na pewno! I widzi pan, co to znaczy, gdy o kimś ludzie dobrze mówią. O nikim innym nie pomyślano by nawet, gdyby chodziło o taką sprawę. Dostanie mi się kiedyś za to nie byle co. Oby rychło. — pomrukiwał. — Czas mija w tym kraju równie prędko, jak gdzie indziej na świecie.

963

Oto, soeur chérie[205], mój towarzysz w wielkiej ucieczce dla dobra wielkiej sprawy. Jest on bardziej naiwny niż przebiegły, bardziej władczy niż zręczny, szczodrobliwszy w szafowaniu swą osobą od ludzi, którzy posługują się nim za swe pieniądze. Zapatruje się też w ten sposób na siebie, raczej z dumą niż z sentymentem. Cieszę się, że się z nim zaprzyjaźniłem. Jako towarzysz nabiera nierównie większego znaczenia, niżeli je kiedykolwiek miał w roli geniusza[206] niższej rangi, autentycznego marynarza włoskiego, któremu pozwoliłem wstępować na godzinkę i gawędzić poufale z redaktorem „Porveniru”, gdy dziennik był już pod prasą. Ciekawą, zaiste, jest rzeczą spotkać człowieka, dla którego wartość życia polega na osobistej renomie.

964

Teraz czekam tu na niego. Gdyśmy przyszli do posady Violi, dzieci były same na dole, zaś stary genueńczyk krzyknął na swego rodaka, by sprowadził doktora. Gdyby nie to, bylibyśmy poszli na nabrzeże portu, gdzie kapitan Mitchell wraz z kilku chętnymi Europejczykami i paru gorliwymi cargadorami ładuje na lichtugę srebro, które trzeba ocalić ze szponów Montery, żeby posłużyło do jego pogromu. Nostromo cwałem popędził do miasta. Pojechał już dawno. Dzięki temu miałem dość czasu, by do Ciebie napisać. Niejedno jeszcze zdarzy się do chwili, kiedy ten notatnik znajdzie się w twoich rękach. Ale obecnie nastąpiła przerwa pod unoszącymi się nad nami skrzydłami śmierci w tym głuchym domu, pogrążonym wśród mroków nocnych, gdzie umiera kobieta, gdzie dwoje dzieci tuli się w milczeniu do siebie, zaś przez gruby mur, niby chrobot myszy, słychać stąpanie starca, który chodzi po schodach, z lekka powłócząc nogami. Jestem tu jedyną prócz nich osobą i nie wiem doprawdy, czy zaliczać siebie do żywych, czy do umarłych. Quien sabe?[207], jak mają zwyczaj odpowiadać tutejsi ludzie na każde pytanie. Ale nie! Uczucie do Ciebie na pewno nie umarło i to wszystko, ten dom, ta ciemna noc, te milczące dzieci w tej mrocznej izbie, nawet moja tu obecność jest życiem, musi być życiem, bowiem jest tak bardzo podobna do snu”.

965

Kreśląc te ostatnie słowa, Decoud doznał uczucia nagłego, całkowitego zapomnienia. Zachwiał się nad stołem, jakby ugodzony kulą. Lecz zaraz opamiętał się, zmieszany, gdy usłyszał, że ołówek potoczył się na podłogę. Niskie drzwi kawiarni stały otworem. Wypełniał je blask pochodni; widniała przy niej połowa konia, chłoszczącego ogonem nogę jeźdźca z długą żelazną ostrogą, przytwierdzoną rzemieniami do nagiej pięty. Dziewczynki odeszły. Pośrodku izby stał Nostromo, spoglądając na niego spod okrągłego ronda sombrera wciśniętego głęboko na oczy.

966

— Przywiozłem tego angielskiego doktora z kwaśną gębą powozem señory Gould — odezwał się Nostromo. — Wątpię, czy tym razem zdoła swą wiedzą ocalić padronę. Posłali po dzieci. To zły znak.

967

Usiadł na skraju ławy.

968

— Zapewne chce je pobłogosławić.

969

Decoud, na wpół jeszcze nieprzytomny, odezwał się, iż zdaje się mu, że się zdrzemnął, na co Nostromo odpowiedział z nieokreślonym uśmiechem, iż zajrzał przez okno i widział go leżącego na stole z ramionami pod głową.

970

Angielska señora przyjechała tym samym powozem i od razu poszła na górę z doktorem. Poleciła mu, żeby jeszcze nie budził don Martina; ale kiedy posłano po dzieci, wszedł do kawiarni.

971

Widoczna na zewnątrz połówka konia z połówką siedzącego na nim jeźdźca wykonała obrót. Pochodnia z pakuł i smoły umieszczona w żelaznym koszu, sterczącym na kiju u łęku siodła, rozjaśniła naraz swą drgającą poświatą całą izbę. W tej chwili weszła śpiesznie pani Gould. Twarz miała bardzo bladą i znużoną. Kaptur granatowego płaszcza zsunął się jej z głowy. Obaj mężczyźni powstali.

972

— Teresa chciałaby się z panem zobaczyć, Nostromo — rzekła.

973

Capataz nie poruszył się. Decoud, oparty o stół, zaczął zapinać płaszcz.

974

— Srebro, pani Gould, srebro! — mruknął po angielsku. — Proszę nie zapominać, że garnizon Esmeraldy ma parowiec. Mogą lada chwila pojawić się u wejścia do portu.

975

— Doktor powiada, że nie ma nadziei — rzekła pani Gould śpiesznie, również po angielsku. — Odwiozę pana do portu swym powozem, a potem powrócę, by zabrać dziewczęta. — Następnie już po hiszpańsku odezwała się do Nostroma: — Niech pan nie marudzi! Żona starego Giorgia pragnie widzieć się z panem.

976

— Idę do niej, señora — bąknął capataz.

977

W tej chwili ukazał się doktor Monygham, który odprowadzał z powrotem dzieci. Na pytające spojrzenie pani Gould potrząsnął tylko głową i wyszedł zaraz w towarzystwie Nostroma.

978

Koń człowieka z pochodnią zwiesił nisko łeb, a jeździec opuścił lejce, by zapalić papierosa. Blask pochodni pląsał po frontowej ścianie domu, upstrzonej wielkimi, czarnymi literami napisu, z którego tylko słowo „Italia” widniało w pełnym świetle. Łuna rozmigotanego blasku sięgała aż do powozu pani Gould, który czekał na drodze. Na koźle drzemał okazały Ignacio o żółtej twarzy. Obok niego Basilio, kościsty i śniady, trzymał przed sobą oburącz winchesterski karabin i spoglądał trwożnie w ciemność. Nostromo dotknął lekko ramienia doktora:

979

— Czy ona naprawdę umiera, señor doctor?

980

— Tak — odparł doktor z jakimś dziwnym skurczem swej naznaczonej blizną twarzy. — Nie pojmuję, dlaczego chce się z panem widzieć.

981

— Wcześniej też tak z nią bywało — podsunął mu Nostromo, odwracając oczy.

982

— No, capatazie, mogę pana zapewnić, że już więcej tak z nią nie będzie — warknął doktor Monygham. — Może pan pójść do niej albo nie pójść. Po co te rozmowy z umierającymi? Ale słyszałem na własne uszy, jak mówiła do doñii Emilii, iż opiekowała się panem jak matka, odkąd pan wylądował na tym brzegu.

983

Si! I nigdy nie powiedziała o mnie do nikogo bodaj jednego dobrego słowa. Zdawało się doprawdy, iż nie może mi przebaczyć, że żyję i że jestem takim mężczyzną, jakim by kiedyś pragnęła widzieć swojego syna.

984

— Być może — odezwał się jakiś posępny głos obok nich. — Kobieta, CierpienieKobiety mają swe własne sposoby udręczania siebie samych.

985

Giorgio Viola wyszedł z domu. W świetle pochodni jego sylwetka rzucała wielki, czarny cień, a blask płomienia migotał na jego potężnej twarzy i siwej czuprynie wielkiej, włochatej głowy. Wyciągniętą ręką zachęcał capataza, by wszedł do wnętrza.

986

Doktor Monygham, otworzywszy małą skrzynkę z politurowanego drewna, która leżała na siedzeniu powozu, odwrócił się do starego Giorgia i wetknął jedną z buteleczek ze szklaną zatyczką w jego dużą, drżącą rękę.

987

— Od czasu do czasu proszę jej dawać łyżkę tego lekarstwa — odezwał się. — To przyniesie jej ulgę.

988

— I nic już nie można jej pomóc? — spytał starzec cierpliwie.

989

— Nie. Nic już jej nie pomoże — rzekł doktor i odwróciwszy się od niego, zamknął na zatrzask skrzynkę z lekarstwami.

990

Nostromo przeszedł z wolna przez wielką kuchnię. Było tam ciemno, lecz pod ogromnym okapem pieca jarzyła się garść węgli, na których w żelaznym garnku bulgotała wrząca woda. Między dwie ściany wąskiej klatki schodowej napływało jasne światło z góry, z pokoju chorej. Wspaniały capataz de cargadores, stąpający bez szmeru w miękkich, skórzanych sandałach, ze swym bujnym zarostem, muskularną szyją i brązową piersią, wyzierającą spod rozchełstanej koszuli w kratę, podobny był do marynarza z Morza Śródziemnego, który dopiero co wysiadł na ląd z jakiejś feluki[208] wiozącej wino czy owoce. U szczytu schodów zatrzymał się, barczysty, wąski w biodrach i gibki. Spojrzał ku łożu, które niczym jakaś królewska kareta nurzało się w nadmiarze śnieżnej pościeli. Wśród niej siedziała padrona, niepodparta, pochyliwszy swą wdzięczną, czarnobrewą twarz na piersi. Gęstwa kruczych włosów z nielicznymi tylko, srebrnymi smugami okrywała jej ramiona. Jedno grube pasmo, zwieszające się od przodu, przysłaniało do połowy jej lica. Znieruchomiała w tej postawie, wyrażającej przygnębienie i niepokój, podniosła oczy na Nostroma.

991

Capataz miał owinięty dokoła bioder czerwony pas. Wielki, srebrny pierścień połyskiwał na palcu wskazującym ręki, którą podniósł, by podkręcić wąsa.

992

— Te ich rewolucje, ich rewolucje! — dyszała señora Teresa. — Widzisz, Gian' Battista, zabiły mnie w końcu.

993

Nostromo nie odezwał się, chora wpatrywała się w niego natrętnymi oczami.

994

— Widzisz, to mnie zabiło, a tyś tymczasem bił się jak wariat za sprawę, która cię nic nie obchodzi.

995

— Po co to gadanie? — mruknął capataz przez zęby. — Czy nigdy nie uwierzycie w mój zdrowy rozsądek? Chcę być tym, czym jestem: zawsze sobą samym.

996

— Wcale się zmieniasz, rzeczywiście! — sarknęła gorzko. — Zawsze myślisz tylko o sobie i łasisz się na słodkie słówka od ludzi, którzy wcale o ciebie nie dbają.

997

Istniała między nimi zażyłość antagonizmu, na swój sposób nie mniej ścisła od zażyłości, jaką wytwarza czułość i zgoda. Drogi, po których chodził, rozmijały się z życzeniami Teresy. To ona go zachęciła, by porzucił służbę na okręcie, spodziewając się, że się stanie przyjacielem i obrońcą jej dziewcząt. Żona starego Giorgia znała stan swego zdrowia i drżała na myśl o osamotnieniu sędziwego męża i opuszczeniu dzieci. Chciała pozyskać tego na pozór spokojnego i statecznego młodzieńca, miłego i uległego, który, jak sam powiedział, był sierotą od najmłodszych lat i nie miał we Włoszech nikogo prócz wuja, kapitana i właściciela feluki. Wuj tak go poniewierał, że zbiegł z niej przed ukończeniem czternastego roku życia. Wydał się jej odważnym, skrzętnym pracownikiem, który zdoła sobie utorować drogę w świecie. Z wdzięczności i z przyzwyczajenia miał zostać jakby przybranym synem jej i Giorgia, a potem, kto wie, gdy Linda dorośnie… Dziesięć lat różnicy między mężem a żoną nie jest zbyt wiele. Jej własny mąż był od niej niemal o dwadzieścia lat starszy. Poza tym Gian' Battista był ujmującym młodzieńcem. Jego spokojna osobowość sprawiała, że lubili go mężczyźni, lubiły kobiety i dzieci. Spokój ten, niby pogodny zmierzch, dodawał uroku jego krzepkiej postaci i stanowczości postępowania.

998

Stary Giorgio, niewtajemniczony w zamierzenia i nadzieje małżonki, wielce poważał młodego rodaka. „Mężczyzny nie należy krępować”, mawiał do niej, przytaczając to hiszpańskie przysłowie na obronę świetnego capataza. Zaczęła stawać się zazdrosna o jego powodzenie. Obawiała się, że jej się wymknie. Była osobą praktyczną, więc uważała go za niedorzecznego marnotrawcę zalet, które czyniły go tak bardzo cennym. Za mało mu one przynosiły. Jej zdaniem trwonił je na prawo i na lewo, rozpraszając wśród zbyt wielu ludzi. Nie odkładał pieniędzy. Szydziła z jego ubóstwa, jego przygód, miłostek i rozgłosu, ale w głębi duszy nie wyrzekała się go nigdy, jak gdyby naprawdę był jej synem.

999

ŚmierćPragnęła go jeszcze widzieć nawet w tej chwili, chwili ciężkiej niemocy, kiedy już czuła chłodne, mroczne tchnienie zbliżającego się końca. Było to niby wyciągnięcie drętwiejącej dłoni, żeby chwycić go z powrotem. Ale przeceniła swoje siły. Nie mogła już kierować swymi myślami, zmętniały tak jak jej wzrok. Słowa plątały jej się ustach i tylko przemożna troska oraz pragnienie życia zdawały się jeszcze brać górę nad śmiercią.

1000

Capataz odezwał się:

1001

— Słyszałem już to nieraz. Jesteście niesprawiedliwi, ale to mnie nie boli. No, ale teraz nie macie zbyt wiele sił, żeby mówić, a ja znowu mam zbyt mało czasu, żeby słuchać. Jestem zajęty sprawą ogromnego znaczenia.

1002

Zapytała go z wysiłkiem, czy to prawda, iż znalazł czas, by sprowadzić do niej lekarza. Nostromo skinął potakująco.

1003

Ucieszyła się. Ulżyła jej myśl, że ten człowiek zechciał tak wiele zrobić dla kogoś, kto naprawdę potrzebował jego pomocy. Był to dowód jego przyjaźni. Głos jej stał się mocniejszy.

1004

— Trzeba mi raczej księdza niż doktora — rzekła żałośnie. Nie poruszała głową, tylko jej oczy drgały w kącikach, śledząc capataza, który stał obok jej łoża. — Sprowadziłbyś mi teraz księdza? Pomyśl tylko! Prosi cię o to konająca kobieta!

1005

Nostromo potrząsnął głową stanowczo. Nie wierzył w kapłańskie posłannictwo księży. Lekarz mógł coś zdziałać, ale ksiądz jako ksiądz nie był w stanie uczynić ani nic dobrego, ani nic złego. Nostromo nawet nie wzdrygał się na widok księży, jak to czynił stary Giorgio. Najbardziej uderzała go całkowita bezużyteczność tego zlecenia.

1006

Padrona, bywaliście w tym stanie już przedtem — odparł — i poprawiało się wam po kilku dniach. Poświęciłem wam ostatnie chwile, jakimi rozporządzam. Poproście señorę Gould, niech przyśle wam księdza.

1007

Zrobiło się mu jakoś nieswojo na myśl o bezbożności tej odmowy. Padrona wierzyła w księży i spowiadała się przed nimi. Ale czyniły to wszystkie kobiety. Nie mogło to mieć większego znaczenia. A jednak przykro mu było, gdy pomyślał, czym mogła być dla niej spowiedź, jeżeli wierzyła w nią bodaj odrobinę. Lecz mniejsza o to. Było najzupełniejszą prawdą, że poświęcił jej ostatnie wolne chwile, jakimi jeszcze rozporządzał.

1008

— Odmawiasz mi? — stęknęła. — Ach, ty zawsze jesteś sobą!

1009

— Niechże padrona pomyśli rozsądnie — rzekł. — Polecono mi ocalić srebro kopalni. Słyszycie? To większy skarb niżeli te, których podobno strzegą duchy i diabły na Azuerze. To prawda. Podjąłem się tego dzieła, bodaj najbardziej desperackiego w całym moim życiu.

1010

Owładnęło nią rozpaczliwe oburzenie. Ostateczna próba zawiodła. Stojąc nad nią, Nostromo nie widział udręczonych rysów jej twarzy, udręczonych bólem i gniewem. Zaczęła drżeć na całym ciele. Trzęsła się jej pochylona głowa, dygotały szerokie ramiona.

1011

— Więc może Bóg zmiłuje się nade mną! Ale uważaj, człowieku, żebyś miał coś z tego prócz zgryzot, które cię kiedyś nie miną. — Uśmiechnęła się blado. — Zdobądźże w końcu choć raz bogactwo, ty niezastąpiony, ty podziwiany Gian' Battisto, dla którego spokój konającej kobiety mniej znaczy od pochwały ludzi, którzy w zamian za twoje ciało i duszę nic ci nie dali prócz głupiego przezwiska.

1012

Capataz de cargadores zaklął z cicha pod wąsem.

1013

— Niech padrona zostawi mą duszę w spokoju, a sam będę wiedział, jak dbać o swoje ciało. Czymże to tak skrzywdzili mnie ludzie, którym jestem potrzebny? Z czegóż to ograbiłem was albo dzieci, że mi tak zazdrościcie? Ci ludzie, których mi wyrzucacie, więcej zrobili dla starego Giorgia, niżeli kiedykolwiek mieli zamiar zrobić dla mnie.

1014

Uderzył się otwartą dłonią w piersi, nie podniósł głosu, choć mówił dobitnie. Podkręcał raz po raz wąsy, a jego oczy zaczęły z lekka błądzić po pokoju.

1015

— Czy to moja wina, że tylko ja jestem im przydatny? Co za głupstwa gadacie, matko? Czyżbyście woleli, żebym był nierozgarnięty i tchórzliwy, sprzedawał melony na targu lub woził łodzią podróżnych po zatoce niby jakiś cacany neapolitańczyk, bez odwagi i dbałości o swe imię? Czybyście chcieli, żebym za młodu żył jak mnich? Nie wierzę w to. Czy chcecie mnicha dla swej starszej córki? Niech tylko dorośnie. Czego się lękacie? Już od lat gniewacie się na mnie za wszystko, co czynię. Od tej chwili, kiedy po raz pierwszy mówiliście mi w tajemnicy przed starym Giorgiem o swej Lindzie. Miałem być mężem dla jednej, a bratem dla drugiej, czy nie tak? Czemuż by nie? Lubię te małe, a trzeba będzie kiedyś się ożenić. Ale właśnie od tego czasu zaczęliście mnie umniejszać przed ludźmi. Dlaczego? Czy wam się zdawało, że będziecie mogli włożyć mi obrożę i łańcuch, niby któremuś z psów, co warują przy zajezdniach kolejowych? Słuchajcie, padrona, jestem tym samym człowiekiem, który wylądował pewnego wieczora, siedział pod słomianą strzechą chaty, w której mieszkaliście wówczas po drugiej stronie miasta, i opowiadał wszystko o sobie. Nie byliście wówczas dla mnie niesprawiedliwi. Cóż zaszło od tego czasu? Nie jestem już byle jakim smarkaczem. Dobre imię, jak Giorgio powiada, jest skarbem, padrona.

1016

— Przewrócili ci w głowie pochwałami — sarknęła chora kobieta. — Odpłacili ci się słowami. Twoje szaleństwo pogrąży cię w ubóstwie, nędzy, niedoli. Nawet leperos będą się z ciebie naśmiewali, wielki capatazie

1017

Nostromo stał przez chwilę jak porażony niemotą. Nie spojrzała na niego ani razu. Ufny, pogodny uśmiech pierzchł nagle z jego ust. Skierował się do wyjścia. Jego wzgardzona postać znikła za drzwiami. Schodził po schodach z nurtującym w duszy poczuciem, iż dał się poniekąd oszołomić lekceważeniu tej kobiety dla uznania, które zdobył i które pragnął zachować.

1018

Na dole w obszernej kuchni paliła się świeca, otaczały ją cienie padające od ścian i pułapu, ale z otwartego prostokąta drzwi prowadzących na zewnątrz nie wpadał już czerwony blask. Powóz z panią Gould i don Martinem odjechał już do portu, poprzedzany przez jeźdźca dzierżącego pochodnię. Doktor Monygham pozostał, siedział przy stole niedaleko lichtarza. Pochylił wygoloną, poradloną bliznami twarz, skrzyżował ramiona na piersiach, wydął usta i nie odrywał swych wyłupiastych oczu od czarnej ziemi podłogi. W pobliżu kuchennego ogniska, na którym wciąż jeszcze wrzała woda, stał stary Giorgio z brodą ukrytą w dłoni, z jedną nogą wysuniętą naprzód, jakby przykuty do miejsca jakąś nagłą myślą.

1019

Adios, viejo![209] — rzekł Nostromo, dotykając rękojeści rewolweru wiszącego u pasa i obluźniając nóż w pochwie. Wziął ze stołu niebieskie poncho z czerwoną podszewką i przywdział je przez głowę. — Adios, zaopiekuj się gratami w moim pokoju, a jeśli słuch o mnie zaginie, oddaj skrzynkę Paquicie. Niewiele tam cennych rzeczy prócz nowego meksykańskiego serape[210] i kilku srebrnych guzów od mojego najlepszego kaftana. Mniejsza o to! Całkiem nieźle będą wyglądały na jej przyszłym kochanku, który nie potrzebuje się obawiać, że będę wałęsał się po śmierci jak ci gringos, co straszą na Azuerze.

1020

Doktor Monygham ściągnął usta gorzkim uśmiechem. Kiedy stary Giorgio wszedł na wąskie schody, skinąwszy zaledwie głową i nie mówiąc ani słowa, doktor odezwał się:

1021

— Jak to, capatazie? Myślałem, że panu wszystko się udaje.

1022

Nostromo zerknął pogardliwie na doktora i stanął w drzwiach, kręcąc papierosa. Po chwili zapalił zapałkę i trzymał ją nad głową, aż do chwili, kiedy płomyk zaczął już niemal muskać jego palce.

1023

— Nie ma wiatru! — mruknął do siebie. — Niech no señor spojrzy. Czy wie pan, czego się podjąłem?

1024

Doktor Monygham ponuro skinął głową.

1025

— To tak, jakbym brał na siebie klątwę, señor doctor. Człowiek z takim skarbem będzie miał wszędzie na tym wybrzeżu wyciągnięte przeciw sobie noże. Rozumie pan, señor doctor? Mam pływać jak wyklęty wzdłuż wybrzeża, aż spotkam parowiec Towarzystwa zdążający na północ. A wtedy o capatazie cargadorów z Sulaco będzie głośno od jednego krańca Ameryki do drugiego.

1026

Doktor Monygham parsknął krótkim, gardłowym śmiechem. Nostromo odwrócił się w drzwiach.

1027

— Ale jeżeli pan zdoła znaleźć innego człowieka przydatnego i chętnego do tej wyprawy, to zostanę. Nie przykrzy mi się jeszcze życie, chociaż jestem taki biedak, że mógłbym całe swoje mienie pomieścić na siodle.

1028

— Gra pan za dużo i nigdy nie odmawia pan ładnej twarzyczce, capatazie — rzekł doktor Monygham z przebiegłą prostotą. — W ten sposób nie robi się majątku. Ale nikt z moich znajomych nie przypuszczał, że jest pan ubogi. Mam nadzieję, iż pomyślał pan o hojnym wynagrodzeniu na wypadek, gdyby udało się panu ujść cało z tych opałów.

1029

— A jak pan sobie wyobraża to wynagrodzenie? — zapytał Nostromo, wydmuchując dym przez drzwi.

1030

Doktor Monygham nasłuchiwał przez chwilę, czy nie ma kogoś na schodach, po czym odparł, parskając znów krótkim, urywanym śmiechem:

1031

— Gdybym miał wziąć na siebie klątwę śmierci, jak pan się wyraża, to nagroda musiałaby być nie mniejsza od samego skarbu, sławetny capatazie.

1032

Nostromo chrząknął niechętnie na te szydercze słowa i znikł za drzwiami. Doktor Monygham usłyszał tętent oddalającego się konia. Nostromo popędził cwałem w ciemność. W zabudowaniach Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej migotały światła, lecz zanim do nich dotarł, spotkał powóz Gouldów. Poprzedzał go jeździec z pochodnią, w której świetle widać było białe muły, okazałego Ignacio i Basilio z karabinem w ręku. Z ciemnego wnętrza powozu głos pani Gould zawołał:

1033

— Czekają na pana, capatazie

1034

Wracała zziębnięta i podniecona, wciąż jeszcze trzymając w ręce notatnik Decouda. Prosił ją, żeby odesłała go jego siostrze. „Może to moje ostatnie słowa do niej” — rzekł, ściskając dłoń pani Gould.

1035

Capataz nie zwolnił pędu. U przyczółka pomostu jakieś mgliste postacie z karabinami przypadły do łba jego konia, inne rzuciły się ku niemu. Byli to cargadorowie, którzy z polecenia kapitana Mitchella stali na straży. Dość było jednego słowa, by odskoczyli pokornie, rozpoznawszy jego głos. U drugiego końca pomostu wśród ciemnej gromadki z żarzącymi się cygarami ktoś z ulgą w głosie wymienił jego imię. Byli tam niemal wszyscy Europejczycy z Sulaco. Zgromadzili się dokoła Charlesa Goulda, jak gdyby srebro kopalni było godłem wspólnej sprawy. Załadowali je na lichtugę własnymi rękami. Nostromo rozpoznał smukłą, szczupłą postać don Carlosa Goulda. Stał milczący nieco na uboczu. Druga wysoka postać, którą był naczelny inżynier, rzekła głośno:

1036

— Jeżeli ma przepaść, to stokroć lepiej, żeby poszło na dno morza.

1037

Martin Decoud zawołał z łodzi:

1038

Au revoir[211], panowie, do chwili, kiedy podamy sobie ręce nad kolebką nowo narodzonej Republiki Zachodniej.

1039

Na jego czysty, dźwięczny głos odpowiedziały tylko przytłumione szmery. Po czym wydało mu się, iż pomost roztapia się wśród nocy. Było to dziełem Nostroma, który już odbijał od pomostu, zaparłszy się ciężkim wiosłem o pal. Decoud się nie poruszył, miał wrażenie, jakby został wyrzucony w przestworza. Po kilku pluśnięciach słychać było tylko szmer stóp Nostroma, który krzątał się po łodzi. Wciągnął wielki żagiel. Powiew wiatru musnął policzek Decouda. Wszystko zanikło prócz światła latarni, którą kapitan Mitchell kazał zawiesić na wysokim słupie na samym końcu pomostu, by wskazywała drogę z portu do zatoki.

1040

Obaj mężczyźni nie widzieli siebie wzajem i nie odzywali się ani słowem, gdy łódź pod naporem zmiennych powiewów mknęła między niedostrzegalnymi niemal przylądkami, by zanurzyć się w jeszcze głębszą ciemność zatoki. Przez jakiś czas latarnia rzucała za nimi światło z pomostu. Wiatr przycichł, po czym zaczął powiewać znowu, ale tak słabo, iż wielka półpokładowa łódź ślizgała się bez szmeru, jak gdyby zawieszona w powietrzu.

1041

— Jesteśmy już w zatoce — zabrzmiał spokojny głos Nostroma. Po chwili dodał: — Señor Mitchell kazał opuścić latarnię.

1042

— Tak — rzekł Decoud — teraz nikt nas nie znajdzie.

1043

Gęstniejąca ciemność ogarnęła łódź ze wszystkich stron. Toń w zatoce była równie czarna jak chmury na niebie. Nostromo na próżno zapalał zapałki, by rzucić okiem na kompas znajdujący się na pokładzie, i zaczął w końcu sterować według wiatru, który muskał mu policzek.

1044

Noc, Cisza, MorzeDla Decouda nowym doznaniem była tajemniczość tych wielkich, szeroko rozpościerających się, dziwnie cichych wód, jak gdyby ich niepokój uległ pod naciskiem tej nieprzeniknionej nocy. Zatoka Placido spała głęboko pod swym czarnym poncho.

1045

Główne zadanie, które miało rozstrzygnąć o powodzeniu, polegało obecnie na tym, by oddalić się od wybrzeża i jeszcze przed świtem dotrzeć do środka zatoki. Wyspy Izabele znajdowały się gdzieś w pobliżu.

1046

— Przed panem na lewo, señor — rzekł nagle Nostromo.

1047

Gdy głos jego przebrzmiał, ogromna cisza, bez światła i dźwięku, oddziałała na zmysły Decouda niby jakiś mocny narkotyk. Chwilami nie zdawał sobie nawet sprawy, czy jest we śnie, czy też na jawie. Jak człowiek głęboko uśpiony, nic nie widział. Dla jego oczu nie istniała nawet ręka podniesiona do twarzy. To nagłe przejście od niepokojów, namiętności i niebezpieczeństw, od szmerów i głosów rozlegających się na lądzie, było tak zupełne, iż nie różniłoby się niczym od śmierci, gdyby nie przeżyły jego myśli. W tym przedsmaku wiekuistego spokoju przemykały one żywo i lekko jak nieziemsko jasne sny o ziemskich rzeczach, które czarują zapewne dusze wyzwolone przez śmierć z mglistej atmosfery nadziei i żalu. Decoud otrząsnął się i wzdrygnął nieco, chociaż powietrze wokół niego było ciepłe. Doznał niezmiernie dziwnego uczucia, jakby jego dusza powróciła do ciała z otaczającej go ciemności, w której ląd, morze, niebo, góry i skały jakby nie istniały.

1048

Od steru rozległ się głos Nostroma, który również zdawał się nie istnieć.

1049

— Czy pan spał, don Martinie? Caramba! Gdy by to było możliwe, pomyślałbym, że ja też się zdrzemnąłem. Miałem dziwne wrażenie, jak gdyby śnił mi się dźwięk podobny do głosu cierpiącego człowieka, gdzieś w pobliżu łodzi. Coś pośredniego pomiędzy wzdychaniem a szlochaniem.

1050

— To dziwne! — mruknął Decoud, leżąc na stosie skrzyń ze srebrem, przykrytych płachtami nieprzemakalnego płótna. — Czy to możliwe, że oprócz nas jest w zatoce jakaś inna łódź? Wie pan, mogliśmy jej nie dostrzec.

1051

Nostromo parsknął śmiechem z niedorzeczności tego pomysłu. Nie mieścił się mu w głowie. Osamotnienie było niemal dotykalne. Gdy wiatr ustał, ciemność przywaliła Decouda jak kamień.

1052

— Jakie to przepotężne! — bąknął. — Czy my w ogóle płyniemy, capatazie?

1053

— Mniej więcej jak pełzający chrząszcz, który uwiązł w trawie — odrzekł Nostromo, a jego głos zdawał się obumierać za gęstą zasłoną ciemności, która spowijała ich, ciepła i beznadziejna. Nieraz na długo zupełnie milknął i nie było go widać ani słychać, jak gdyby tajemniczo przepadł gdzieś ze statku.

1054

Wśród tej bezpostaciowej nocy Nostromo nie był nawet pewny, jaką drogą zaczęła podążać łódź, gdy wiatr zupełnie zamarł. Wypatrywał wysp. Nie było ich ani śladu, jak gdyby zapadły się na dno morza. W końcu rzucił się jak długi obok Decouda i szepnął mu do ucha, iż gdyby wiatr całkiem zawiódł i świt zastał ich w pobliżu Sulaco, to można by jeszcze ukryć łódź pod urwiskiem na wysokim brzegu na krańcu Wielkiej Izabeli. Decouda zdziwiła siła jego niepokoju. Dla niego usunięcie skarbu miało znaczenie polityczne. Było wiele powodów, dla których nie powinien był wpaść w ręce Montera, lecz oto był człowiek, który inaczej zapatrywał się na tę sprawę. Caballeros z wybrzeża nie mieli najmniejszego pojęcia o tym, co polecili mu zrobić. Nostromo, jakby pod wpływem otaczającego mroku, wydawał się nerwowo przeczulony. Decoud był zdumiony. Capataz, nie dbając o niebezpieczeństwa, które jego towarzyszowi wydawały się oczywiste, z jakąś pogardliwą goryczą przejmował się śmiertelną fatalnością skarbu, który najzwyczajniej w świecie powierzono jego dłoniom. Było to dużo niebezpieczniejsze, mówił Nostromo, klnąc i śmiejąc się, niż posłać kogoś po skarby, których duchy i diabły strzegą ponoć w głębokich czeluściach Azuery.

1055

— Señor — powiedział — musimy przychwycić parowiec na morzu. Musimy pływać po pełnym morzu i wypatrywać go aż do chwili, kiedy zjemy i wypijemy wszystko, co zabraliśmy na pokład. Gdybyśmy go przypadkiem przeoczyli, to musimy dalej trzymać się z dala od brzegu, aż się pochorujemy, powariujemy może, pomrzemy i będziemy błąkali się martwi, aż inny parowiec Towarzystwa napotka łódź z dwoma martwymi ludźmi, którzy ocalili ten skarb. Oto jedyny sposób, by go ocalić, bo chyba pan rozumie, że przybić gdzieś do brzegu ze srebrem, choćby i o sto mil dalej, to to samo, co rzucić się nagą piersią na ostrze noża. Przekazano mi ten skarb jak jakąś śmiertelną chorobę. Jeśli ludzie to odkryją, będę trupem, i pan także, skoro pan będzie ze mną. Tego srebra jest tyle, że można by nim wzbogacić całą prowincję. Czyż więc możemy się z nim zatrzymać się w jakimś przybrzeżnym pueblo, zamieszkanym przez złodziei i włóczęgów? Señor, przecież pomyślą, że samo niebo zsyła im te bogactwa, i pozarzynają nas w okamgnieniu jak barany. Nie dowierzałbym pięknym słówkom najlepszych nawet ludzi mieszkających wokół tej dzikiej zatoki. Co tu mówić? Gdybyśmy nawet oddali te skarby na pierwsze wezwanie, nie zdołalibyśmy ujść cało. Czy pan to pojmuje, czy może jaśniej to panu wytłumaczyć?

1056

— Nie, nie potrzebuje już pan tłumaczyć — rzekł Decoud z lekką urazą. — Ja sam pojmuję, że posiadanie tego skarbu jest jakby śmiertelną chorobą dla ludzi w naszym położeniu. Ale trzeba było usunąć go z Sulaco, a pan jakby był stworzony do tego dzieła.

1057

— Tak, ale nie chce mi się wierzyć — rzekł Nostromo — żeby jego strata bardzo zubożyła don Carlosa Goulda. Jest jeszcze więcej tych bogactw w górach. Po skończeniu pracy w porcie nieraz jeździłem do pewnej dziewczyny w Rincon i słyszałem, jak dudniły wśród ciszy nocnej po rynnach. Od lat bogate głazy staczają się z hukiem gromu, a górnicy powiadają, że w samym sercu gór jest ich aż nadto, by grzmiały tak jeszcze przez długie czasy. A jednak walczyliśmy onegdaj[212], by obronić ten skarb przed motłochem, a dzisiaj wysłano mnie w tę ciemność i ciszę morską, żebym go wywiózł, jak gdyby to był ostatni łut[213] srebra na ziemi, za który można kupić chleba dla głodnych. Ha, ha! Dobrze. Chcę, żeby to było najsłynniejszym i najrozpaczliwszym dziełem mego życia, i wszystko mi jedno, czy jest wiatr czy go nie ma. Małe dzieci podrosną, a dorośli się zestarzeją, nim pamięć o nim zaginie. Powiedziano mi, że monteryści nie mogą dostać srebra bez względu na to, co stanie się z capatazem Nostromem, i powiadam panu, że nie będą go mieli, bo Nostromo uwiązał je sobie u szyi.

1058

— Rozumiem — mruknął Decoud. Zrozumiał istotnie, iż jego towarzysz ma swój własny, osobliwy pogląd na to przedsięwzięcie.

1059

Nostromo przerwał jego rozmyślania nad sposobem, w jaki wykorzystuje się zalety ludzkie, nie mając pojęcia o ich istocie, pytając, czy nie byłoby dobrze wyciągnąć długie wiosła, by popchnąć łódź w kierunku Izabel. Byłoby niedobrze, gdyby światło dnia odsłoniło skarb pływający zaledwie o milę od wejścia do portu. Liczył na skorzystanie z podmuchów wiatru, które zazwyczaj bywają tym silniejsze, im ciemność jest głębsza, ale dzisiaj zatoka pod swym ponchem z obłoków spoczywała tak głucho, iż wydawała się raczej martwa niż uśpiona.

1060

Delikatne ręce don Martina cierpiały straszliwie, uwierane przez grubą rękojeść olbrzymiego wiosła. Mimo to władał nią dzielnie, zaciskając zęby. On również zamotał się w sieci urojonego istnienia i ta osobliwa praca przy popychaniu łodzi wydawała mu się częścią naturalnego początku nowego państwa, której miłość do Antonii nadała idealne znaczenie. Mimo wielkich wysiłków, ciężko obciążona lichtuga ledwo się poruszała. Przy wtórze regularnego plusku wioseł rozlegały się klątwy Nostroma.

1061

— Kręcimy się w kółko — mruczał do siebie. — Żebyż to móc dojrzeć te wyspy!

1062

Wskutek braku wprawy don Martin przepracował się. Od czasu do czasu jakaś niemoc mięśni przenikła z końców obolałych palców we wszystkie włókna jego ciała i roztapiała się w fali gorąca. Walczył, mówił, cierpiał duchowo i fizycznie, wytężając ducha i ciało przez czterdzieści osiem godzin bez przerwy. Nie odpoczywał, jadł bardzo mało, nie miał chwili wytchnienia w rozterce uczuć i myśli. Nawet jego miłość do Antonii, z której czerpał siły i natchnienie, przeszła w stan tragicznego napięcia podczas przelotnej rozmowy u łoża don Joségo. I oto z odmętu tego wszystkiego wpadł nagle w ciemność zatoki, której głęboki mrok, cisza i nieruchomy spokój pomnażał mękę wynikającą z konieczności fizycznego trudu. Z drżeniem dziwnej rozkoszy wyobrażał sobie, iż łódź idzie na dno.

1063

„Jestem na krawędzi obłędu” — myślał. Opanował rozdygotanie wszystkich członków, piersi, wewnętrzne drżenie całego ciała, pozbawionego sił nerwowych.

1064

— Może byśmy odpoczęli, capatazie? — zagadnął swobodnym tonem. — Mamy jeszcze długą noc przed sobą.

1065

— To prawda. Zdaje mi się, że nie przepłynęliśmy więcej niż milę. Niech pan pozwoli wypocząć ramionom, jeżeli o to panu chodzi. Ręczę, iż nie zazna pan innego odpoczynku, odkąd pan związał się z tym skarbem, którego strata nie uczyniłaby żadnego biedaka biedniejszym. Nie, señor, nie wypoczniemy, aż spotkamy parowiec płynący na północ albo pomrzemy, leżąc na srebrze Anglika, i znajdzie nas jakiś inny okręt. Ale lepiej nie, por Dios! Raczej zrąbałbym siekierą pokład do samej wody, niż pozwoliłbym, żeby głód i pragnienie pozbawiły mnie sił. Na wszystkich świętych i diabłów! Wolałbym rzucić ten skarb w morze, niż oddać go w ręce obcego człowieka. Skoro caballeros raczyli mnie wysłać na tę wyprawę, to niechaj się dowiedzą, że jestem człowiekiem, jakiego potrzebowali.

1066

Decoud leżał zdyszany na skrzyniach ze srebrem. Wszystkie wrażenia i uczucia, które powodowały nim, odkąd tylko mógł sięgnąć pamięcią, wydawały się mu szaleństwem sennym. Nawet jego namiętna czułość dla Antonii, do której wzniósł się z padołów swego sceptycyzmu, postradała wszelkie znamiona rzeczywistości. Na chwilę stał się pastwą połączonego z niezmiernym omdleniem, lecz bynajmniej nie przykrego zobojętnienia.

1067

— Jestem przekonany, iż nie wyobrażali sobie, by pan tak rozpaczliwie mógł wziąć tę sprawę do serca — powiedział.

1068

— Cóż więc to było? Żart? — zżymał się człowiek, którego księgi płatnicze Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej w Sulaco określały jako „przodownika portowego”, wymieniając obok wysokość jego wynagrodzenia. — Czy to dla żartu zbudzono mnie po dwu dniach ulicznej walki, żebym postawił życie na taką kiepską kartę? Wszyscy wiedzą, iż nie mam szczęścia w grze.

1069

— No, tak, ale wszyscy wiedzą, że ma pan szczęście do kobiet, capatazie — uspokajał Decoud swego towarzysza znużonym, przeciągłym głosem.

1070

— Nich pan posłucha, señor — mówił dalej Nostromo — ja się nawet nie sprzeciwiałem. Kiedy usłyszałem, o co chodzi, zrozumiałem, jaka to niebezpieczna sprawa, i od razu zdecydowałem. Ważna była każda chwila. Najpierw musiałem czekać na pana. Potem, gdyśmy przybyli do „Italia Una”, stary Giorgio krzyknął na mnie, żebym pojechał po angielskiego doktora. Później, jak pan wie, chciała widzieć się ze mną ta biedna, konająca kobieta. Nie chciałem do niej pójść, señor. Czułem, że to przeklęte srebro ciąży mi już na grzbiecie i obawiałem się, iż czując się bliska śmierci, zażąda ode mnie, abym pojechał po księdza. Ale ojciec Corbelan jest daleko, bo schronił się wśród zbójców Hernandeza, a ludność, która by go rozszarpała na ćwierci, jest bardzo wzburzona przeciwko księżom. Żaden opasły padre nie zgodziłby się wytknąć dzisiaj nosa ze swej kryjówki, by zbawić chrześcijańską duszę, chyba że wziąłbym go pod swoją opiekę. Oto czego chciała. Udawałem, iż nie wierzę w jej konanie. Wyrzuty sumieniaSeñor, odmówiłem sprowadzenia księdza do umierającej kobiety…

1071

Decoud drgnął w ciemności.

1072

— Odmówił pan! — zawołał. Ton jego się zmienił. — No, wie pan, to raczej dobrze.

1073

— Pan nie wierzy w księży, don Martinie? Ja także nie. Po co to marnować czas? Ale ona, ona w nich wierzy. Stoi mi to kością w gardle. Może już umarła, a my tu kołyszemy się tu bezradnie, bo nie ma wiatru. Niech diabli wezmą wszystkie zabobony! Pewno umarła, myśląc, że pozbawiłem ją raju. To bodaj najfatalniejsza sprawka w moim życiu.

1074

Decoud rozmyślał głęboko. Próbował analizować wrażenia, jakich doznawał, słuchając tego opowiadania. Głos capataza zabrzmiał znowu:

1075

— A teraz, don Martinie, zabierzmy się do wioseł i szukajmy Izabel. Jeżeli dzień nas tu zastanie, to nie pozostanie nic innego jak zatopić łódź. Nie zapominajmy, że może nadpłynąć parowiec z Esmeraldy wiozący żołnierzy. Popłyniemy teraz wprost przed siebie. Znalazłem kawałek świecy i trzeba będzie zaryzykować i zapalić światełko, żeby obrać kierunek przy pomocy kompasu. Wiatr jest taki słaby, że jej nie zgasi. Bodaj licho wzięło tę ciemną zatokę!

1076

Płomyk palił się całkiem równo. Zamajaczyły mocne wiązania i żebrowania wewnętrznej, pustej części lichtugi. Decoud ujrzał Nostroma, który wiosłował, stojąc. Widział go od dołu po czerwony pas na biodrach. Migała biała rękojeść rewolweru i drewniany trzonek długiego noża zwisającego z jego lewego boku. Decoud rozstrajał się od wytężonego wiosłowania. Wprawdzie wiatr był za słaby, by zgasić świecę, lecz mimo to jej płomień drgał z lekka w takt powolnych ruchów ciężkiej łodzi. Była tak wielka, iż mimo największych ich wysiłków posuwała się w ciągu godziny zaledwie o niecałą milę. Wystarczało to jednak, by dotrzeć do Izabel przed świtem. Mieli przed sobą jeszcze ze sześć godzin ciemności, a odległość od portu do Wielkiej Izabeli nie przekraczała dwóch mil. Decoud wykonywał tę znojną pracę, ulegając niecierpliwości capataza. Chwilami przestawali i nadsłuchiwali bacznie, czy nie płynie statek z Esmeraldy. Wśród tej idealnej ciszy ruch parowca usłyszeliby z daleka. Niepodobna natomiast było dostrzec czegokolwiek. Nie widzieli siebie wzajemnie. Nawet rozpięty żagiel statku był niewidzialny. Odpoczywali bardzo często.

1077

Caramba! — odezwał się nagle Nostromo podczas jednej z przerw, gdy dyszeli, oparci bezczynnie o ciężkie trzonki wioseł. — Co się stało? Czy panu coś dolega, don Martinie?

1078

Decoud zapewnił, że nic mu nie dolega. Nostromo zachowywał się przez czas jakiś bardzo cicho, po czym szeptem wezwał Martina, żeby poszedł na tył łodzi.

1079

Dotykając niemal ustami ucha Decouda, oświadczył mu, że ktoś oprócz nich musi być jeszcze w łodzi, bo już dwukrotnie słyszał odgłos przytłumionego łkania.

1080

— Señor — szeptał z trwożnym zdumieniem — jestem pewien, że ktoś płacze w tej łodzi.

1081

Decoud nie słyszał nic. Dał wyraz swemu niedowierzaniu. Zresztą nietrudno było to sprawdzić.

1082

— Zadziwiające — szepnął Nostromo. — Czyżby ktoś ukrył się pod pokładem, gdy łódź stała jeszcze przy pomoście?

1083

— Mówi pan, że to było podobne do łkania? — zapytał Decoud, przyciszając również głos. — Jeżeli ten ktoś płacze, to nie może być bardzo groźny.

1084

Przedostawszy się przez drogocenny stos spiętrzony pośrodku, popełzli chyłkiem naprzód, pod maszt, dostali się pod półpokład i zaczęli szukać po omacku. Wyciągając ręce przed siebie, natknęli się w najciemniejszym zakątku na członki jakiegoś człowieka, który milczał jak grób. Oniemiali z osłupienia, wywlekli go stamtąd za ramię i kołnierz od marynarki. Był bezwładny, bez życia.

1085

Światło ogarka padło na okrągłą twarz o haczykowatym nosie, czarnych wąsach i niedużych bokobrodach. Był ohydnie brudny. Niechlujny zarost brody rozpościerał się na wygolone policzki. Grube wargi rozchyliły się nieco, ale oczy pozostały zamknięte. Ku swemu niezmiernemu zdumieniu Decoud poznał señora Hirscha, handlarza skór z Esmeraldy. Nostromo poznał go również. Spoglądali na siebie nad tym ciałem, leżącym z bosymi stopami wyżej głowy w niedorzecznym pozorze snu, omdlenia czy śmierci.

Rozdział VIII

1086

Dokonawszy tego nadzwyczajnego odkrycia, zapomnieli na chwilę o swych troskach i uczuciach. Uczucia leżącego señora Hirscha graniczyły zapewne z ostateczną grozą. Przez długi czas nie chciał dać znaku życia i dopiero wymyślania Decouda, a w większej bodaj mierze niecierpliwa uwaga Nostroma, że należałoby go wrzucić do morza, skoro wygląda na to, że nie żyje, skłoniły go do tego, że uniósł najpierw jedną powiekę, a potem drugą.

1087

Okazało się, że nie mógł znaleźć sposobności do bezpiecznego wyjazdu z Sulaco. Mieszkał u Anzaniego, właściciela uniwersalnego sklepu przy Plaza Mayor. Ucieczka, StrachGdy wszczęły się rozruchy, czmychnął przed świtem z domu swego gospodarza tak spiesznie, że zapomniał włożyć buty. Wybiegł odruchowo tylko w skarpetkach i z kapeluszem w ręku do ogrodu, który znajdował się przy domu Anzaniego. Trwoga natchnęła go potrzebną zręcznością, dzięki jej przelazł przez kilka niskich murów, po czym wpadł na oślep do zarośniętych chaszczami krużganków zrujnowanego klasztoru franciszkańskiego, wznoszącego się przy jednym z zaułków. Wcisnął się z niedbałością rozpaczy w splątane gąszcze i stąd pochodziły zadraśnięcia na jego ciele i dziury w ubraniu. Leżał tam ukryty przez cały dzień, a język przysechł mu do podniebienia, tak bardzo dręczyło go pragnienie, wywołane upałem i lękiem. Trzy razy wśród przekleństw i krzyków wpadali tam jacyś ludzie, szukając ojca Corbelana. Ku wieczorowi, wciąż jeszcze leżąc w krzakach twarzą do ziemi, uczuł, że skona ze strachu przed otaczającą go ciszą. Nie bardzo wiedział, co go skłoniło do opuszczenia tego miejsca, ale jakoś stamtąd wypełzł i wymknął się szczęśliwie z miasta opustoszałymi, bocznymi uliczkami.

1088

Tułał się w ciemnościach w pobliżu kolei tak opętany przerażeniem, iż nie śmiał nawet zbliżyć się do ognisk porozpalanych przez placówki włoskich robotników, którzy strzegli toru. Błysnęło mu niejasno w głowie, iż znajdzie schronienie na terenie stacji kolejowej, lecz psy rzuciły się na niego, warcząc, ludzie zaczęli się nawoływać, ktoś dał ognia na oślep. Uciekł więc sprzed bramy. Najzupełniej przypadkowo, jak to się zdarza, podążył w kierunku budynków biurowych Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej. Dwa razy potykał się o trupy ludzi zabitych za dnia, lecz oznaki życia przerażały go jeszcze bardziej. Łaził, czołgał się, pełzał, skakał, wiedziony jakimś zwierzęcym instynktem, unikał świateł i szmeru głosów. Miał zamiar rzucić się do stóp kapitana Mitchella i prosić o schronienie w biurach Towarzystwa. Było tam ciemno, gdy zbliżył się, czołgając się na czworakach, gdy wtem ktoś stojący na straży zawołał głośno: „Quien vive?[214]. Leżało tam więcej zwłok ludzkich, więc przypłaszczył się obok jakiegoś zimnego trupa. Usłyszał czyjś głos: „To pewno pełza któryś z tych rannych łotrów. Mam pójść i go dobić?”. Zaś inny głos ostrzegał, że niebezpiecznie jest iść na taką wędrówkę bez latarni, że może to jakiś murzyński liberał, szukający okazji, żeby wbić nóż w brzuch uczciwego człowieka. Hirsch nie słuchał już dalej, tylko poczołgał się chyłkiem do końca nabrzeża i ukrył się wśród stosu pustych beczek. Po chwili nadeszło kilka osób, które rozmawiały, migając żarem papierosów. Nie zastanowił się bynajmniej nad tym, czy wyglądają na ludzi, którzy mogą mu wyrządzić krzywdę, lecz czmychnął natychmiast wzdłuż pomostu, ujrzał na końcu zacumowaną lichtugę i wskoczył do niej. Pragnąc się ukryć, wpełzł od razu pod półpokład i leżał, ledwie żywy, dręczony torturą pragnienia i głodu, prawie nieprzytomny z przerażenia. Wtem rozległy się kroki i głosy Europejczyków, którzy przyszli tam gromadą, eskortując drezynę pełną skarbów, popychaną po szynach przez kilku cargadorów. Zrozumiał z rozmowy, na co się zanosi, ale nie zdradził swojej obecności, obawiając się, że nie pozwolą mu pozostać w łodzi. Jedynym jego pragnieniem wówczas, przemożnym i wszechpotężnym, było wydostać się z tego straszliwego Sulaco. Teraz bardzo tego żałował. Słyszał rozmowę Nostroma z Decoudem i chciał powrócić na ląd. Nie miał ochoty mieszać się do rozpaczliwych przedsięwzięć i znaleźć się w matni, z której nie można drapnąć. Mimowolne biadania jego struchlałej duszy zdradziły czułemu słuchowi capataza jego obecność.

1089

Podźwignęli go i oparli w pozycji siedzącej o ścianę lichtugi. Opowiadał im dalej płaczliwie o swych przygodach, aż głos mu uwiązł i głowa opadła na piersi. „Wody” — szepnął z trudnością. Decoud nachylił manierkę do jego ust. Przyszedł do siebie nadzwyczaj szybko i zerwał się gwałtownie na nogi. Nostromo gniewnym i groźnym głosem kazał mu pójść na dziób łodzi. Hirsch należał do ludzi, na których strach działa jak chlaśnięcie biczem, i miał zapewne straszliwe wyobrażenie o dzikości capataza. Z niesłychaną zwinnością rzucił się naprzód i znikł w ciemnościach. Słyszeli, jak przełaził przez brezentowe płachty, potem rozległ się łoskot ciężkiego upadku i żałosny jęk. Następnie w przedniej części łodzi zaległa cisza, jakby się zabił, łamiąc karku przy upadku. Nostromo krzyknął groźnie:

1090

— Leż tam cicho! Nie ruszaj się ręką ani nogą! Jeśli usłyszę, że oddychasz za głośno, to pójdę tam i strzelę ci w łeb.

1091

Tchórzostwo, ZdradaWystarczy choćby i bierna obecność tchórza, by w niebezpiecznym położeniu zakiełkował zarodek zdrady. Nerwowa niecierpliwość Nostroma przemieniła się w posępną zadumę. Decoud półgłosem, jakby mówiąc do siebie samego, zauważył, iż ten dziwaczny wypadek nic nie zmienia. Nie pojmował, w czym ten człowiek mógłby zaszkodzić. W ostateczności będzie zawadzał jak martwy, bezużyteczny przedmiot, na przykład kłoda drzewa.

1092

— Namyśliłbym się dwa razy, zanimbym się pozbył kawałka drzewa — rzekł Nostromo spokojnie. — Może się zdarzyć coś nieoczekiwanego i wtedy bywa przydatny. Ale w naszym położeniu takiego człowieka należałoby wyrzucić za burtę. Jest zbyteczny, nawet gdyby był odważny jak lew. Nie uciekamy dla ratowania życia. Señor, nie ma w tym hańby, gdy dzielny człowiek stara się ocalić życie mężnie i przemyślnie, ale pan słyszał jego opowiadanie, don Martinie! Jego obecność tutaj to cud strachu… — Nostromo przerwał. — A na tej łodzi nie ma miejsca na strach — dorzucił przez zęby.

1093

Decoud nie miał na to odpowiedzi. Nie była to sytuacja, która pozwalała na argumentację, powoływanie się na uczucia lub skrupuły. Istniał tysiąc różnych sposobów, na które człowiek ogarnięty paniką mógł stać się niebezpieczny. Było rzeczą oczywistą, że Hirscha nie da się namówić, zakląć ani przekonać, by zachowywał się rozsądnie. Historia jego ucieczki dowodziła tego aż nadto. Decoudowi przyszło na myśl, że to ogromna szkoda, iż ten nieszczęśnik nie skonał ze strachu. Przyroda, która uczyniła go tym, czym był, widocznie z okrutną dokładnością wyliczyła, ile może znieść przeraźliwego lęku i nie wyzionąć przy tym ducha. Takiemu przerażeniu należało okazać nieco współczucia. Decoud, choć pobudliwy uczuciowo, postanowił nie mieszać się do tego, co postanowi Nostromo. Ale Nostromo nic nie robił. Toteż los señora Hirscha zawisł w ciemnościach zatoki, zdany na łaskę wypadków, których nie można było przewidzieć.

1094

CiemnośćCapataz, wyciągnąwszy rękę, zgasił nagle świecę. Decoudowi wydało się, że jego towarzysz jednym ruchem unicestwił świat interesów, miłości i rewolucji, w którym on z błogą wyższością śmiało analizował wszystkie pobudki i wszystkie namiętności, nie wyłączając własnych.

1095

Westchnął z lekka. Decoud pozostawał pod wrażeniem nowości sytuacji, w jakiej się znalazł. Ufny w swą inteligencję, cierpiał, iż oto pozbawiono go jedynej broni, której mógł użyć z powodzeniem. Inteligencja nie była zdolna przeniknąć ciemności zalegających Golfo Placido. Jednej tylko rzeczy był zupełnie pewny, mianowicie zarozumiałej próżności swego towarzysza. Była bezpośrednia, nieskomplikowana, naiwna i skuteczna. Decoud, który posługiwał się nim do swych celów, starał się przeniknąć tego człowieka do głębi. Odkrył, że za różnorodnymi przejawami jednolitego charakteru, kryje się tylko ta jedna prosta pobudka. To była przyczyna, dla której człowiek ten zachował zdumiewającą prostotę w zazdrośnie strzeżonym wyobrażeniu swojej wielkości. I oto nastąpiło powikłanie. Był najwidoczniej niezadowolony, iż wdał się w sprawę, w której tkwiło tyle możliwości porażki. „Ciekaw jestem — myślał Decoud — jakby się zachował, gdyby mnie tu nie było”.

1096

Usłyszał, iż Nostromo zaczął znowu pomrukiwać:

1097

— Nie, na tej łodzi nie ma miejsca na strach. Zdaje się, że nawet odwaga tu nie wystarczy. Mam dobre oko i mocną rękę, nikt jeszcze nie widział mnie znużonego lub niepewnego. Ale por Dios, don Martinie, wysłano mnie w tę czarną otchłań, gdzie ani dobre oko, ani mocna ręka, ani zdrowy rozum na nic się nie przydadzą… — Wyrzucił z siebie jednym tchem serię przekleństw włoskich i hiszpańskich. — W tej sprawie zadziała tylko rozpacz.

1098

Słowa te pozostawały w jaskrawej sprzeczności z przemożnym spokojem, z nieprzeniknioną niemal głuszą zatoki. Deszcz mżył, szemrząc z przerwami dokoła łodzi. Decoud zdjął kapelusz i doznał wielkiej ulgi, gdy zwilgotniało mu czoło. Równy, lekki powiew muskał jego policzki. Lichtuga zaczęła się poruszać, lecz mżenie deszczu wyprzedziło ją. Krople przestały siąpić na twarz i ręce, szemranie zamarło w oddali. Nostromo chrząknął z zadowolenia i ująwszy ster w dłonie, zaczął gruchać miękko, jak zwykli czynić marynarze, kiedy chcą zwabić wiatr. W ciągu ostatnich trzech dni Decoud nigdy jeszcze nie odczuwał w mniejszym stopniu niedostatku tego, co capataz nazywał rozpaczą.

1099

— Zdaje mi się, iż słyszę znów gdzieś mżenie deszczu na wodzie — zauważył tonem spokojnego zadowolenia. — Mam nadzieję, że nas pokropi.

1100

Nostromo od razu przestał gruchać.

1101

— Pan słyszy, że znowu gdzieś mży? — rzekł z powątpiewaniem.

1102

Ciemność zaczęła jakby się przecierać i Decoud zaczął dostrzegać zarys postaci swego towarzysza; nawet żagiel wynurzył się z mroków nocnych niby graniasta bryła zbitego śniegu.

1103

Szmer zasłyszany przez Decouda zbliżał się szybko po wodzie. Nostromo rozpoznał, że był to dźwięk pośredni między sykiem i szumem, jaki rozpierzcha się na wszystkie strony od parowca płynącego cichą nocą po gładkiej toni. Nie mogło to być nic innego jak tylko transportowiec wiozący wojsko z Esmeraldy. Dyszenie jego pary wzmagało się z każdą chwilą, ustawało niekiedy, potem odzywało się z nagła na nowo znacznie bliżej, jakby ten niewidzialny okręt, którego pozycji niepodobna było dokładnie oznaczyć, zmierzał wprost ku łodzi ze srebrem. Tymczasem ta ostatnia żeglowała z wolna i cicho, poruszana powiewem tak słabym, iż Decoud dopiero wówczas przekonał się, że łódź w ogóle płynie, gdy przechylił się przez burtę, wysunął rękę i poczuł wodę przepływającą pomiędzy palcami. Jego senność minęła. Cieszył się, że lichtuga się porusza. Po tak wielkiej ciszy łoskot parowca wydawał się rażący i rozpraszający. Było to niesamowite, iż nie można było go zobaczyć. Nagle wszystko ucichło. Okręt zatrzymał się, ale tak blisko nich, że gdy wypuszczał parę, dudniła wibracją tuż nad ich głowami.

1104

— Chcą się zorientować, gdzie się znajdują — szepnął Decoud. Wychylił się znowu i zanurzył palce w wodzie. — Poruszamy się całkiem szybko — zawiadamiał Nostroma.

1105

— Wygląda na to, że przepływamy w poprzek jego dzioba — rzekł capataz ostrożnie. — Ale to ciuciubabka ze śmiercią. Posuwanie się dalej nie ma sensu. Nie powinni nas zobaczyć ani usłyszeć.

1106

Szeptał głosem ochrypłym z podniecenia. Z całej jego twarzy widać było tylko połyskiwanie białek oczu. Jego palce wpiły się w ramię Decouda.

1107

— To jedyny sposób, jeśli chce się ocalić ten skarb przed parowcem pełnym żołnierzy. Inni zapaliliby światła. Tymczasem, jak pan widzi, na ich pokładzie nie ma ani płomyka, który by nam wskazał, gdzie się znajdują.

1108

Decoud stał jak sparaliżowany, tylko jego myśli przewalały się opętańczo. Mignął w jego pamięci wyzbyty nadziei wyraz oczu Antonii, gdy odchodził, pozostawiając ją obok łoża jej ojca w mrocznym domu Avellanosów, domu o zamkniętych okiennicach, wszystkich drzwiach stojących otworem, z którego uciekła cała służba prócz starego Murzyna u bramy. Przypomniał sobie swoje ostatnie odwiedziny w Casa Gould, swe argumenty, tony swego głosu, nieprzeniknioną postawę Charlesa, twarz pani Gould, tak pobladłą od troski i znużenia, iż jej oczy wyglądały, jakby zmieniły barwę i przez kontrast stały się niemal czarne. Przez głowę przemykały mu nawet całe zdania z proklamacji, którą ze swej kwatery głównej miał ogłosić Barrios po wylądowaniu w Caycie. Istny zalążek nowego państwa, ta separatystyczna proklamacja. Przed swym odjazdem próbował ją naprędce odczytać don Josému, leżącemu w łóżku pod zakrzepłym spojrzeniem córki. Bóg tylko wie, czy sędziwy mąż stanu ją rozumiał; nie mógł mówić, ale było pewne, że podźwignął ramię z kołdry. Ręka jego poruszyła się, jak gdyby chciała uczynić znak krzyża w powietrzu, gest błogosławieństwa i przyzwolenia. Decoud miał w kieszeni brulion tej proklamacji, skreślony ołówkiem na kilku luźnych ćwiartkach papieru opatrzonego okazałym nagłówkiem: „Zarząd Kopalni Srebra San Tomé, Sulaco. Republika Costaguana”. Pisał ją zaciekle, chwytając arkusz po arkuszu ze stołu Charlesa Goulda. Pani Gould zaglądała mu kilka razy przez ramię, ale señor administrador, stojąc na szeroko rozstawionych na nogach, nie raczył nawet rzucić okiem, gdy proklamacja była gotowa. Odżegnał się od niej stanowczym ruchem. Musiała to być wzgarda, a nie przezorność, gdyż nie okazał niezadowolenia, że papieru z nagłówkiem zarządu użyto na tak kompromitujący dokument. Dowodziło to lekceważenia, iście angielskiego lekceważenia zwyczajnej roztropności, jak gdyby wszystko, co leży poza obrębem angielskich myśli i uczuć, było niegodne poważnego zastanowienia. Decoud w ciągu paru sekund zdołał wściekle rozzłościć się na Charlesa Goulda, a nawet odczuć urazę do pani Gould, której powierzył — milcząco, co prawda — opiekę nad Antonią. „Stokroć lepiej zginąć niż zawdzięczać ocalenie takim ludziom!” — zawołał w myśli. Chwyt Nostroma, który nie puszczał jego ramienia, zaciskając uparcie palce, przywołał go do przytomności.

1109

— Ciemność jest naszym sprzymierzeńcem — szeptał mu capataz do ucha. — Mam zamiar spuścić żagiel i zdać naszą ucieczkę na łaskę tej czarnej zatoki. Niczyje oczy nie zdołają nas dostrzec, gdy będziemy stać cicho z gołym masztem. Zrobię to zaraz, zanim ten parowiec jeszcze bardziej się przybliży. Lekkie trzeszczenie bloku wydałoby nas i skarb ze San Tomé wpadłby w ręce tych złodziei.

1110

Zakrzątnął się zwinnie jak kot. Decoud nic nie słyszał i dopiero po zniknięciu prostokątnej płachty ciemności zdał sobie sprawę, że reja się osunęła, spuszczona tak ostrożnie, jak gdyby była ze szkła. W chwilę później usłyszał obok siebie spokojny oddech Nostroma.

1111

— Niech pan lepiej nie rusza się z miejsca — napominał go capataz usilnie. — Mógłby pan się potknąć lub potrącić o coś głośno. Dokoła leżą wiosła i drągi. Niech pan się nie rusza, jeśli panu życie miłe! Por Dios, don Martinie — mówił dalej ostrym, lecz przyjaznym szeptem — jestem tak zrozpaczony, że gdybym nie wiedział, że jest pan człowiekiem odważnym, który zdoła zachować się cicho bez względu na to, co się zdarzy, pchnąłbym pana nożem w serce.

1112

Śmiertelna cisza zalegała dokoła łodzi. Nie chciało się wierzyć, iż w pobliżu znajduje się parowiec pełen ludzi i że mnóstwo oczu śledzi z pokładu, czy wśród nocy nie zamajaczy gdzieś zarys lądu. Para przestała ziać, a okręt zatrzymał się widocznie tak daleko, że żaden inny odgłos nie dosięgał łodzi.

1113

— Może by pan pchnął, capatazie — zaczął Decoud szeptem. — Ale niech się pan nie kłopocze. Są inne rzeczy niż obawa przed pańskim nożem, które dodają siły mojemu sercu. Nie zawiedzie ono pana. Zapomniał pan jednak…

1114

— Mówiłem do pana otwarcie jak człowiek zrozpaczony — tłumaczył się capataz. — Musimy ocalić to srebro przed monterystami. Trzy razy mówiłem kapitanowi Mitchellowi, że wolę popłynąć sam. Mówiłem to również don Charlesowi Gouldowi. Było to w Casa Gould. Posłali po mnie. Były tam panie. Kiedy im tłumaczyłem, dlaczego nie chciałbym zabierać pana ze sobą, przyrzekły mi obie wielkie nagrody za ocalenie pana. Dziwny to sposób mówienia z człowiekiem, którego wysyła się na niemal pewną śmierć. Tacy państwo nie mają, jak się zdaje, dość rozsądku, aby zrozumieć, czego wymagają od innych. Odpowiedziałem im, że nie mogę nic dla pana uczynić, że byłby pan bezpieczniejszy z bandytą Hernandezem. Można było wyjechać konno z miasta, narażając się co najwyżej na kulę, która świsnęłaby w ciemności. Lecz były jak głuche. Musiałem przyrzec, że zaczekam na pana pod bramą portu. Zaczekałem. Teraz, kiedy okazał się pan dzielnym człowiekiem, jest pan równie bezpieczny jak srebro. Ani mniej, ani więcej.

1115

W tej chwili, jakby na dopełnienie słów Nostroma, niewidzialny parowiec ruszył naprzód, rozwijając zaledwie połowę możliwej prędkości, o czym świadczyły powolne uderzenia koła. Łoskot wyraźnie dobiegał z innego miejsca, ale się nie przybliżył. Stał się nawet nieco odleglejszy i wkrótce ucichł.

1116

— Szukają miejsca, z którego mogliby dojrzeć Izabelę — pomrukiwał Nostromo — żeby stamtąd popłynąć na wprost do portu i zagarnąć Urząd Celny wraz ze skarbami. Czy pan widział kiedyś komendanta Esmeraldy, Sotilla? Przystojny człowiek i ma miły głos. Gdym tu przyjechał, widywałem go na calle, mizdrzącego się do señorit w oknach i szczerzącego nieustannie białe zęby. Ale jeden z moich cargadorów, który służył w wojsku, opowiadał mi, iż pewnego razu kazał odrzeć żywcem ze skóry jakiegoś człowieka gdzieś tam na Campo, dokąd go posłano dla przeprowadzenia poboru wojskowego wśród ludności estancji. Nie mieściło mu się zapewne w głowie, żeby Towarzystwo posiadało człowieka, który udaremni jego zamiary.

1117

Przyciszona wielomówność capataza raziła Decouda jako oznaka słabości. A jednak gadatliwa odwaga może być równie szczera jak zawzięte milczenie.

1118

— Nie wywiódł pan jeszcze Sotilla w pole — odezwał się. — Czy nie pamięta pan już o tym nicponiu, który leży tam, na przedzie?

1119

Nostromo zapomniał o señorze Hirschu. Wyrzucał sobie gorzko, iż nie przetrząsnął starannie łodzi przed opuszczeniem portu. Nie mógł sobie darować, że nie zadźgał nożem i nie wrzucił do morza Hirscha zaraz w pierwszej chwili, nie zaglądając mu nawet w twarz. Byłoby to zgodne z rozpaczliwym charakterem tej wyprawy. Bez względu na to, co nastąpi, Sotillo jest już wywiedziony w pole. Gdyby nawet ten łajdak, który leży teraz cicho jak nieżywy, zdradził czymkolwiek obecność łodzi, to jednak Sotillo — jeżeli to on dowodzi wojskiem na statku — nie posiądzie łupu.

1120

— Mam w ręku siekierę — szepnął Nostromo zaciekle — która trzema cięciami przerąbie ścianę po samą wodę. Poza tym każda lichtuga ma rufie czop. Wiem dokładnie, gdzie on jest. Czuję go pod podeszwą.

1121

Decoud rozpoznał brzmienie niekłamanej stanowczości w nerwowych pomrukach i mściwym podnieceniu znakomitego capataza.

1122

— Zanim parowiec, wiedziony jednym lub dwoma okrzykami, bo więcej by ich nie było — rzekł Nostromo, zacinając głośno zęby — zdąży odszukać łódź, będzie pod dostatkiem czasu, żeby zatopić skarb uwiązany u mojej szyi.

1123

Ostatnie słowa wtargnęły z sykiem do ucha Decouda. Nie odezwał się. Był najzupełniej przekonany. Pierzchł zwykły, charakterystyczny spokój tego człowieka. Nie był zgodny z tym, jak postrzegał sytuację. Coś głębszego, coś, czego nikt nie oczekiwał, wydobyło się na powierzchnię. Decoud ostrożnymi ruchami zdjął ze siebie kurtkę i zzuł obuwie. Nie uważał za obowiązek honoru utonąć razem ze skarbem. Jego zadaniem było przedostać się do Cayty, do Barriosa, o czym capataz dobrze wiedział. On również zamierzał we właściwy sobie sposób tchnąć w ten poryw całą rozpacz, do jakiej był zdolny. Nostromo szeptał:

1124

— Słusznie, słusznie! Pan jest politykiem, señor. Powinien pan przedostać się do armii i wywołać nową rewolucję. — Nadmienił przy tym, iż na każdej lichtudze jest małe czółno, które może pomieścić co najmniej dwóch ludzi, jeżeli nie więcej. Ich czółno było przywiązane z tyłu.

1125

O tym Decoud nie wiedział. Było oczywiście za ciemno, żeby je dojrzał, i dopiero gdy Nostromo położył jego rękę na linie przytrzymującej czółno, przywiązanej do knagi[215] na rufie, doznał uczucia pełnej ulgi. Wstrząsnęła nim myśl, że może znaleźć się w wodzie, że ogłuszony ciemnością i niezwykłością, będzie pływał, kręcąc się prawdopodobnie na miejscu, aż w końcu z wyczerpania pójdzie na dno. Jałowa i okrutna marność takiego końca zachwiała jego pozą beztroskiego pesymizmu. W porównaniu z nim możliwość, że będzie się błąkał po morzu w czółnie, narażony na pragnienie, głód, uwięzienie i stracenie, wydawała się wprost rozkoszą, którą warto było okupić nawet pewną pogardą dla siebie. Nie przyjął rady Nostroma, żeby zaraz wsiadł do czółna.

1126

— Może nas coś nagle zaskoczyć — rzekł capataz, obiecując solennie, iż odczepi czółno, kiedy zajdzie konieczna potrzeba.

1127

Decoud oświadczył mu swobodnie, że ma zamiar posłużyć się czółnem dopiero w ostatniej chwili i tylko w takim przypadku, gdy capataz będzie mu towarzyszył. Ciemność zatoki nie była już dla niego końcem wszystkiego. Stanowiła część ożywionego świata, skoro przeprawiając się przez nią, czuło się grozę zatraty i śmierci. Była jednak zarazem ochroną. Cieszył się, że jest nieprzenikniona.

1128

— Jak mur, jak mur! — mamrotał do siebie.

1129

Jedyną rzeczą, która krępowała jego ufność, była myśl o señorze Hirschu. Że go się nie związało i nie zakneblowało, było teraz dla Decouda wprost szczytem nieopatrznego szaleństwa. Nędznik mógł wrzasnąć, był więc nieustającym niebezpieczeństwem. Wprawdzie jego nikczemny lęk zastygł teraz w milczeniu, ale nie można było przewidzieć, czy coś nie rozpęta go w nagłe krzyki. Istny szał trwogi, który zarówno Decoud, jak Nostromo dostrzegli w błędnych, nieprzytomnych spojrzeniach i ciągłych skurczach jego ust, obronił señora Hirscha przed okrutną koniecznością rozpaczliwej wyprawy. Minęła chwila, kiedy było można uciszyć go na wieki. Jak oświadczył Nostromo, odpowiadając na ubolewania Decouda, było za późno. Nie można było zrobić tego po cichu, zwłaszcza że nie wiedzieli dokładnie, gdzie on się znajduje. Gdziekolwiek wpełznął i się trząsł, byłoby zbyt ryzykowne zbliżać się do niego. Zacząłby prawdopodobnie skomleć o zmiłowanie. Zachowuje się cicho, więc będzie dużo lepiej pozostawić go w spokoju. Jednak konieczność polegania na jego milczeniu stawała się z każdą chwilą coraz przykrzejsza dla spokoju ducha Decouda.

1130

— Wolałbym, capatazie, żeby pan nie był przeoczył stosownej chwili — zamamrotał.

1131

— Co? Żeby go uciszyć raz na zawsze? Chciałem najpierw dowiedzieć się, w jaki sposób tu się dostał. To było bardzo dziwne. Któż mógł przypuścić, że stało się to tylko przypadkiem? Później, señor, kiedy zobaczyłem, że pan podaje mu wodę, nie mogłem już tego uczynić. Widziałem, jak nachylał pan manierkę do jego ust, jak poił go pan niby rodzonego brata, i już nie mogłem. Señor, nad taką koniecznością nie należy namyślać się zbyt długo. A jednak nie byłoby to okrucieństwem, gdyby go się pozbawiło tego nędznego życia. Ono jest ciągłą trwogą. To pańskie współczucie ocaliło go, don Martinie, a teraz już za późno. Nie można tego zrobić po cichu.

1132

Parowiec stał, pogrążony w głuchym milczeniu, i cisza była tak głęboka, iż zdawało się Decoudowi, że nawet najlżejszy, zaledwie pojmowaniu dostępny szmer musi rozlegać się głośno i bez przeszkody aż po krańce świata. „Co by to było, gdyby Hirsch zakaszlał lub kichnął?” Czuć się na łasce podobnie idiotycznej ewentualności było rzeczą zbyt przykrą, żeby można było zbywać ją ironią. Nostromo również zdawał się niepokoić. „Czy to możliwe — zadawał sobie pytanie — żeby parowiec, uważając, że noc jest zbyt ciemna, zamierzał stać w miejscu do świtu?” Zaczął przypuszczać, iż może stać się to istotnym niebezpieczeństwem. Lękał się, by ciemność, która była jego opiekunką, nie stała się w końcu przyczyną jego zguby.

1133

Tak jak przypuszczał Nostromo, transportowcem rzeczywiście dowodził Sotillo. Nie wiedział o wypadkach, które zaszły w Sulaco w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Nie dowiedział się również, iż telegrafista z Esmeraldy zdołał ostrzec swego kolegę w Sulaco. Podobnie jak wielu innych oficerów dowodzących załogami rozmieszczonymi na prowincji przechylił się na stronę ribierzystów w mniemaniu, iż mają oni na swe usługi niezmierne bogactwa koncesji Gouldów. Należał do tych, którzy bywali w Casa Gould, gdzie popisywał się przed don Josém Avellanosem konserwatywnymi przekonaniami i zapałem do reform, rzucając przy tym co chwila otwarte, uczciwe spojrzenia w stronę pani Gould i Antonii. Wiedziano, iż pochodził z dobrej rodziny, prześladowanej i zubożałej za tyranii Guzmana Bento. Poglądy, które wygłaszał, wydawały się najzupełniej naturalne i godziwe u człowieka, który miał takich przodków i takie koligacje. Nie okłamywał, był w doskonałej zgodzie ze sobą, dając wyraz wzniosłym uczuciom, gdyż wszystkie jego władze były zaprzątnięte tym, co wówczas wydawało się mu rzetelną i praktyczną myślą, tą mianowicie, że przyszły mąż Antonii Avellanos będzie z pewnością w zażyłych stosunkach z koncesją Gouldów. Wyłuszczył to nawet raz Anzaniemu, targując się się z nim o szóstą czy siódmą niewielką pożyczkę w mrocznym i wilgotnym mieszkaniu z wielkimi żelaznymi kratami, znajdującym się na tyłach głównego sklepu pod arkadami. Dał do zrozumienia kupcowi, iż łączą go doskonałe stosunki z emancypowaną señoritą, która jest dla Angielki jak siostra. Wysunął jedną nogę naprzód i wziął się pod boki, nakazując swą postawą podziw Anzaniemu i mierząc go wyniosłym spojrzeniem.

1134

„Spójrz, nędzny sklepikarzu! Czyż takiemu człowiekowi może się oprzeć któraś kobieta, jakaś tam samotna, emancypowana panna, która nawykła do gorszącej swobody?” — zdawał się mówić.

1135

Jego zachowanie się w Casa Gould było oczywiście zupełnie odmienne, pozbawione wszelkiej agresywności i nawet nieco smętne. Podobnie jak wielu jego rodaków, dawał się ponosić brzmieniu pięknych słów, zwłaszcza wypowiedzianych przez niego samego. Nie miał żadnych innych przekonań prócz przeświadczenia o nieodpartej potędze własnej wyższości. Ale było ono tak mocne, iż nie zaniepokoił się nawet pojawieniem się Decouda w Sulaco ani jego bliską zażyłością z Gouldami i Avellanosami. Wręcz przeciwnie, starał się zaprzyjaźnić z bogatym Costaguanerem przybyłym z Europy, spodziewając się, iż wkrótce wyłudzi od niego znaczniejszą sumę. Jedynym pobudką kierującą jego życiem była chęć zdobycia pieniądze na zaspokojenie swych kosztownych zachcianek, którym hołdował beztrosko, nie mając panowania nad sobą. Wyobrażał sobie, iż jest mistrzem w intrygach, ale jego zepsucie było tak proste jak instynkt zwierzęcy. Osamotniony, miewał niekiedy chwile dzikości; występowała ona u niego również w pewnych okolicznościach, jak na przykład, kiedy był sam w pokoju z Anzanim i starał się wydostać od niego pożyczkę.

1136

Narzucił się swym gadaniem na komendanta załogi w Esmeraldzie. Ta mała przystań morska miała swoje znaczenie jako stacja głównego kabla podmorskiego, łączącego zachodnie prowincje ze światem zewnętrznym oraz dzięki odgałęzieniu zapewniającego połączenie z Sulaco. Polecił go na to stanowisko don José Avellanos, zaś Barrios z prostackim, drwiącym śmiechem rzekł:

1137

— Niech będzie Sotillo! To człowiek w sam raz do strzeżenia kabla, a damy z Esmeraldy będą miały z niego pociechę. — Barrios, bezsprzecznie dzielny człowiek, nie miał zbyt pochlebnego wyobrażenia o Sotillu.

1138

Tylko dzięki połączeniu kablowemu z Esmeraldą kopalnia San Tomé mogła pozostawać w stałym kontakcie z wielkim finansistą, którego milczące przyzwolenie stanowiło siłę ruchu ribierystowskiego. Ale ruch ten nawet w Esmeraldzie miał przeciwników. Sotillo rządził miastem z bezwzględną surowością aż do chwili, kiedy zmieniony tok wypadków na odległej arenie wojny domowej nasunął mu refleksję, iż wielka kopalnia srebra stanie się niezawodnie łupem zwycięzcy. Ale konieczna była ostrożność. Zaczął więc od tego, iż zajął niejasne i zagadkowe stanowisko w stosunku do władz miejskich Esmeraldy, które stały wiernie po stronie Ribiery. Później, kiedy rozeszła się wieść, iż komendant zwołuje nocami oficerów na narady (co przesiąkło w jakiś sposób na zewnątrz), ojcowie miasta zaniedbali zupełnie obowiązki obywatelskie i pozamykali się w swych domach. Nagle pewnego dnia, już bez ogródek, wymówek i osłonek, oddział żołnierzy zabrał z urzędu pocztowego wszystkie listy, przywiezione przez umyślnego posłańca lądem z Sulaco. Za pośrednictwem Cayty Sotillo dowiedział się o ostatecznej klęsce Ribiery.

1139

Była to pierwsza oznaka zmiany jego przekonań. Wkrótce potem powszechnie znanych demokratów, którzy żyli dotychczas w nieustannej obawie uwięzienia, kajdan i nawet chłosty, zaczęto widywać, jak wchodzili i wychodzili z wielkiej bramy commandancji, gdzie konie ordynansów drzemały pod ciężkimi siodłami, a żołnierze w podartych mundurach i stożkowatych słomianych kapeluszach wylegiwali się na ławie, wytknąwszy bose stopy ze smugi cienia. U szczytu schodów stał wartownik w dziurawym płaszczu z czerwonej bai i spoglądał wyniośle na pospólstwo, które przechodząc, zdejmowało przed nim kapelusze.

1140

Poglądy Sotilla nie sięgały poza osobiste bezpieczeństwo oraz możliwość ograbienia miasta, nad którym powierzono mu pieczę, ale obawiał się, że wskutek późnego przystąpienia do zwycięzców ich wdzięczność okaże się nader skąpa. Nieco za długo wierzył w potęgę kopalni San Tomé. BuntPrzejęte listy potwierdziły jego wcześniejsze informacje o wielkim zapasie sztab srebra, złożonych w Urzędzie Celnym w Sulaco. Zagarnięcie tych bogactw byłoby bezsprzecznie czynem monterystowskim, usługą, która zasługiwała na nagrodę. Mając je w ręku, mógłby stawiać warunki w imieniu własnym i swych żołnierzy. Nie wiedział ani o rozruchach, ani o ucieczce prezydenta do Sulaco, ani o pościgu prowadzonym przez brata Montera, guerrillera. Zdawało się mu, iż gra zależy tylko od niego. Na początek opanował urząd telegraficzny i zagarnął rządowy parowiec, stojący na kotwicy w ciasnej zatoce, będącej przystanią Esmeraldy. Zamachu tego dokonała bez trudu kompania żołnierzy, która wpadła nagle gromadą na trapy statku stojącego przy samym nabrzeżu. Natomiast porucznik, któremu kazano aresztować telegrafistę, zatrzymał się po drodze przed jedyną kawiarnią w Esmeraldzie, z której kazał wynieść wódki dla swych żołnierzy i pokrzepił się nią sam na koszt właściciela, znanego ribierzysty. Cały oddział się upił i podążał dalej ulicą, wrzeszcząc i strzelając na oślep w okna. Ta mała rozrywka, która mogłaby pociągnąć za sobą niebezpieczne następstwa dla życia telegrafisty, pozwoliła mu ostatecznie wysłać ostrzeżenie do Sulaco. Porucznik, zataczając się, wszedł na schody z dobytą szablą. W nagłym przystępie dobrego humoru, wywołanego pijackim zamroczeniem, wycałował w oba policzki urzędnika i objął go mocno za szyję, zapewniając, iż wszyscy oficerowie należący do załogi w Esmeraldzie zostaną pułkownikami. Łzy błogości spływały po jego obrzękłych policzkach. Nieco później nadszedł burmistrz i zastał cały oddział uśpiony na schodach i korytarzach, a telegrafistę (który zlekceważył sobie sposobność ucieczki) stukającego pilnie na swym aparacie. Burmistrz wyprowadził go z rękami związanymi na plecach i z odkrytą głową, ale zataił prawdę przed Sotillem, który nie dowiedział się o ostrzeżeniu wysłanym do Sulaco.

1141

Pułkownik nie był człowiekiem, który by uwierzył, iż jakaś tam ciemność może stanąć na przeszkodzie obmyślonej niespodzianki. Powodzenie wydawało mu się absolutnie pewne, oczekiwał spełnienia swych planów z nieopanowaną, dziecinną niecierpliwością. Nawet gdy parowiec okrążał Punta Mala, by pogrążyć się w głębszych mrokach zatoki, nie schodził z pokładu wraz z oficerami, którzy byli nie mniej podnieceni od niego samego. Nie mogąc zebrać myśli wśród pochlebstw i pogróżek Sotilla i jego sztabu, nieszczęsny komendant parowca dokonywał ruchów z taką ostrożnością, na jaką mu pozwalano. Niektórzy z nich byli bez wątpienia mocno pijani, ale nadzieja zagrabienia takich ogromnych bogactw czyniła ich do szaleństwa zuchwałymi, równocześnie niezmiernie niespokojnymi. Pewien stary major, głupi i podejrzliwy, dowódca batalionu, który nigdy przedtem nie podróżował okrętem, zgasił nagle lampę, która oświetlała busolę. Było to jedyne światło, które z konieczności pozostawiono na pokładzie. Nie pojmował, na co ono może się przydać przy szukaniu drogi. Gdy kapitan okrętu zaczął energicznie protestować, tupnął nogą i trzasnął dłonią po rękojeści szabli.

1142

— Aha, zdemaskowałem cię! — zawołał triumfalnie. — Wyrywasz sobie włosy z rozpaczy nad moją przenikliwością. Czy to ja dziecko, żebym wierzył, iż światło umieszczone w mosiężnym pudełku może ci wskazać, gdzie znajduje się przystań? Jestem starym żołnierzem, jak widzisz! Każdego zdrajcę wywącham na milę. Potrzebowałeś tego kaganka, bo chciałeś zawiadomić swego angielskiego przyjaciela, że się zbliżamy. Taka rzecz może wskazywać ci drogę? Co za nędzne kłamstwo! Que picardia! Wy wszyscy z Sulaco jesteście przekupieni przez cudzoziemców. Zasłużyłeś, żebym cię przebił szablą!

1143

Zbiegli się inni oficerowie i uśmierzali jego wzburzenie, tłumacząc mu przekonywająco:

1144

— Nie, nie! To przyrząd używany przez marynarzy, majorze! To nie zdrada!

1145

Kapitan transportowca rzucił się jak długi twarzą na pokład i nie chciał się podnieść.

1146

— Wykończcie mnie od razu — powtarzał zdławionym głosem.

1147

W końcu musiał wmieszać się Sotillo.

1148

Zgiełk i zamieszanie na mostku wzmogły się do tego stopnia, iż sternik uciekł od koła. Schronił się do hali maszyn i zawiadomił o wszystkim inżynierów, którzy nie zważając na groźby pilnujących ich żołnierzy, zatrzymali maszyny i oświadczyli, iż wolą zginąć od kuli niż pójść na dno.

1149

Było to wówczas, kiedy Nostromo i Decoud po raz pierwszy usłyszeli, że parowiec się zatrzymał. Gdy przywrócono porządek i zapalono lampę przy busoli, ruszył znowu naprzód, przepływając w pewnej odległości od lichtugi, w poszukiwaniu Izabel. Wysp nie dostrzeżono; na błagalne zaklęcia kapitana Sotillo pozwolił powtórnie zatrzymać maszyny i czekać na jedno z przejaśnień, zdarzających się od czasu do czasu wskutek przesuwania się chmur tworzących ciemną zasłonę nad wodami zatoki.

1150

Sotillo, stojąc na pokładzie, co pewien czas pomrukiwał gniewnie na kapitana. Ten kłaniał się i usprawiedliwiał, błagając su merced[216] pułkownika, by zechciał mieć na uwadze ograniczenia, jakim pod wpływem ciemności nocnych ulegają zmysły ludzkie. Sotillo pienił się z wściekłości i niecierpliwości. Podobna sposobność nie powtarza się dwa razy w życiu.

1151

— Jeżeli twoje oczy nie są na nic przydatne, to każę ci je wyłupić! — wrzasnął.

1152

Kapitan parowca nic nie odpowiedział, gdyż właśnie w tej chwili, po przelotnym deszczu, zamajaczyła niejasno bryła Wielkiej Izabeli i zniknęła znowu, jakby spłukana falą głębszej ciemności, która poprzedzała nową ulewę.

1153

Tyle mu wystarczyło. Głosem człowieka, który odzyskał życie, oświadczył srogiemu pułkownikowi, iż za godzinę przybije do lądu w Sulaco. Okręt ruszył pełną parą, a na pokładzie wszczął się ruch, gdyż żołnierze przygotowywali się do lądowania.

1154

Zgiełk ten słyszeli wyraźnie Decoud i Nostromo. Capataz zdawał sobie sprawę z jego znaczenia. Tamci dostrzegli Izabelę i zdążali teraz prosto do Sulaco. Był zdania, iż przepłyną tuż obok, ale sądził, iż nie zdołają dojrzeć lichtugi stojącej w miejscu ze zwiniętym żaglem.

1155

— Nawet gdyby się o nas otarli — mruknął.

1156

Deszcz zaczął znowu padać; zrazu mżył tylko mokrą mgłą, potem zaczął siąpić raźniej, gęstniejąc w rzęsistą jak z cebra ulewę. KatastrofaŁomot i syk nadpływającego parowca rozlegał się coraz bliżej. Decoud, z pochyloną głową i oczami pełnymi wody, właśnie zadawał sobie pytanie, kiedy okręt wreszcie ich minie, gdy niespodziewanie poczuł, że łódź raptownie przechyla się na bok. Rozprysk piany wtargnął z szumem na rufę, jednocześnie zatrzeszczały wiązania i dał się odczuć silny wstrząs. Miał wrażenie, iż jakaś gniewna ręka porwała lichtugę i ciągnie ku zgubie. Przewrócił się od wstrząsu i potoczył na dno łodzi pełne wody. Wszystko wokół się kotłowało. Dziwny, zdumiony głos wrzasnął coś nad nim wśród nocy. Usłyszał przeraźliwe skomlenie o pomoc señora Hirscha. Przez cały czas zaciskał mocno szczęki. To było zderzenie!

1157

Parowiec uderzył w lichtugę z ukosa, przechyliwszy ją tak, iż zanurzyła się do połowy pod wodę, uszkodził jej kadłub i jednym zamachem wykręcił ją przodem równolegle do własnego biegu. Na pokładzie okrętu wstrząs nie dał się prawie odczuć. Cała siła zderzenia dała się we znaki, jak to zwykle bywa, tylko mniejszej jednostce. Nawet Nostromo pomyślał, że to zapewne koniec jego rozpaczliwej wyprawy. Jego również odrzuciło od długiego steru, który wyrwał mu się z rąk podczas raptownego przechyłu. Za chwilę parowiec przemknąłby dalej, zostawiając za sobą tonącą lub utrzymującą się na wodzie lichtugę. Zepchnął ją po prostu z swej drogi tak szybko, iż nie zauważył nawet jej kształtu. Ponieważ jednak zanurzał się głęboko pod ciężarem zapasów i mnóstwa ludzi, kotwica zwisała tak nisko, że zaplątała się w jedną ze stalowych lin masztu lichtugi. Lina była nowa i opierała się przez chwilę temu nagłemu targnięciu. To dlatego Decoud doznał wrażenia szarpnięcia, ciągnącego łódź ku zgubie. O tej przyczynie oczywiście nie wiedział. Wszystko stało się tak nagle, iż nie miał czasu na myślenie. Ale odczuwał wszystko zupełnie jasno. Zachował całkowite panowanie nad sobą; z zadowoleniem zdawał sobie sprawę z swego spokoju nawet w tej chwili, kiedy przewaliwszy się na głowę przez poprzeczną belkę, tarzał się na plecach w głębokiej wodzie na dnie łodzi. Usłyszał i rozpoznał krzyk señora Hirscha, kiedy zaś podźwignął się na nogi, wciąż jeszcze doznawał tajemniczego wrażenia, iż coś wlecze ich na złamanie karku w ciemność. Nie krzyknął, nie odezwał się ani słowem, nie miał czasu, by dojrzeć cokolwiek. Po rozpaczliwym okrzyku o pomoc szarpanie ustało tak nagle, iż zatoczył się przed siebie z rozpostartymi ramionami i upadł na stos skrzynek ze srebrem. Uczepił się ich instynktownie z niejasną obawą, iż może zostać odrzucony na nowo. Natychmiast usłyszał znów wołanie o pomoc, rozpaczliwe i przeciągłe, jednak nie w pobliżu, ale w jakiejś nieokreślonej odległości, gdzieś z dala od lichtugi, jak gdyby jakiś duch przedrzeźniał wśród nocy przerażenie i rozpacz señora Hirscha.

1158

Potem wszystko ucichło, nastała taka cisza, jak kiedy ktoś budzi się w swoim łóżku, w ciemnym pokoju, z dziwacznego i niespokojnego snu. Lichtuga kołysała się lekko, deszcz jeszcze padał. Dwie macające ręce chwyciły go od tyłu, za potłuczone boki, a głos capataza szepnął mu do ucha:

1159

— Cicho, jeśli panu życie miłe! Cicho! Parowiec się zatrzymał.

1160

Decoud nadsłuchiwał. W zatoce zalegała głucha cisza. Poczuł, że woda sięga mu prawie po kolana.

1161

— Czy toniemy? — zapytał niemal niedosłyszalnie.

1162

— Nie wiem — szepnął Nostromo od tyłu. — Señor, ani pary z ust!

1163

Hirsch, od kiedy Nostromo kazał mu pójść na przód łodzi, nie wrócił do swej pierwotnej kryjówki. Upadł w pobliżu masztu i nie miał sił, by się podnieść, co więcej, bał się poruszyć. Leżał jak martwy, ale bez żadnego racjonalnego powodu. Uległ po prostu okrutnemu i zatrważającemu uczuciu. Ilekroć pomyślał, co się z nim stanie, zaczynały mu szczękać zęby. Był tak pochłonięty ostateczną nędzą swego strachu, iż nie zwracał na nic uwagi.

1164

Chociaż niemal dusił się pod żaglem, który Nostromo bezwiednie spuścił wprost na niego, nie śmiał nawet wychylić głowy aż do chwili, kiedy nastąpiło zderzenie z parowcem. Zerwał się wówczas na równe nogi, przynaglony do nowych cudów tężyzny fizycznej tym nowym rodzajem niebezpieczeństwa. Wtargnięcie wody, wywołane przechyleniem statku, rozwiązało mu język. Jego okrzyk: „Ratujcie!” był pierwszą wyraźną oznaką zderzenia dla ludzi znajdujących się na pokładzie parowca. Zaraz potem zerwała się stalowa lina i uwolniona kotwica zakołysała się nad przednim pokładem lichtugi. W pewnej chwili znalazła się tuż przed piersią señora Hirscha, który nie wiedząc wcale, co to jest, uchwycił się jej i oplótł trzon rękami i nogami ponad jej ramionami z nieprzezwyciężoną, zapamiętałą uporczywością. Lichtuga szarpnęła się i odsunęła, a parowiec, płynąc naprzód, porwał go ze sobą, uczepionego ze wszystkich sił i wrzeszczącego o pomoc. W końcu kilku ludzi przechyliło się przez burtę i wyciągnęło go na pokład. Powleczono go od razu przed Sotilla. Przesłuchanie potwierdziło ich wrażenie, iż najechali na jakąś łódź, która zatonęła, niepodobna jednak było w tak ciemną noc szukać dowodów w postaci pływających szczątków. Sotillo jeszcze goręcej zapragnął dotrzeć do portu bez straty czasu. Nie chciał pogodzić się z myślą, iż przyprawił o zgubę główny przedmiot i cel swojej wyprawy, gdyż myśl ta była nie do zniesienia. To uczucie sprawiło, że usłyszana historia wydała się mu jeszcze bardziej nieprawdopodobna. Señora Hirscha, którego poturbowano nieco, gdyż łgał jak najęty, zamknięto w kajucie służbowej. Ale obito go tylko lekko. Jego opowieść pozbawiła ducha sztab Sotilla, chociaż wszyscy powtarzali za swym przełożonym: „Niemożliwe! Niemożliwe!”, prócz starego majora, który triumfował posępnie.

1165

— A mówiłem wam, mówiłem wam! — zrzędził. — Każdą zdradę, każdą diablerię wywącham zawsze na milę.

1166

Tymczasem parowiec podążał dalej do Sulaco, gdzie prawda ostatecznie musiała wyjść na jaw. Decoud i Nostromo słyszeli, jak głośne zrazu burczenie przycichało i w końcu umilkło. Nie tracąc na próżno słów, skierowali lichtugę na Izabele. Ostatni deszcz przyniósł ze sobą łagodny, lecz stały powiew. Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło i nie było czasu na gadanie. Łódź była podziurawiona jak sito. Taplali się co krok w wodzie. Capataz wetknął Decoudowi w garść rączkę pompy przymocowanej do bocznej ściany rufy i od razu, bez żadnych pytań ani uwag, Decoud zaczął pompować, zapomniawszy doszczętnie o wszelkich pragnieniach i myśląc tylko o ocaleniu skarbu. Nostromo podciągnął żagiel, pobiegł do steru i szarpnął liną jak szalony. Przelotny rozbłysk zapałki (nie zamokły w szczelnym, blaszanym pudełku, chociaż ich właściciel był zupełnie mokry), ostry rozbłysk zapałki ukazał pracującemu Decoudowi napięcie na twarzy towarzysza, pochylonej nad skrzynką z kompasem, i baczne spojrzenie jego oczu. Wiedział już, gdzie jest, i miał nadzieję doprowadzić tonącą lichtugę do płytkiej zatoczki na krańcu Wielkiej Izabeli, gdzie głęboki, zarośnięty chaszczami wąwóz rozszczepia na dwie równe części wysokie, urwiste brzegi.

1167

Decoud pracował bez przerwy. Nostromo sterował, nie tracąc ani na chwilę wyrazu wytężenia swych szukających oczu. Zajęci pracą, obaj byli najzupełniej samotni. Nie przyszło im na myśl, by do siebie przemówić. Nie mieli ze sobą nic wspólnego prócz przeświadczenia, iż uszkodzona lichtuga z wolna, lecz niechybnie tonie. Przeświadczenie to, które było niby kamień probierczy ich pragnień, uczyniło ich zupełnie obcymi sobie, jak gdyby już podczas wstrząsu wywołanego zderzeniem uświadomili sobie, iż utrata lichtugi dla każdego z nich będzie miała odmienne znaczenie. Wspólne niebezpieczeństwo z cała jasnością uwidoczniło w ich osobistych odczuciach różnice między ich zamiarami, poglądami, charakterami i stanowiskami. Nie łączyły ich więzi przekonań, nie kojarzyła wspólna idea. Byli dwoma awanturnikami, z których każdy szukał swej własnej przygody i los tylko uwikłał ich w tę samą ostateczność śmiertelnego niebezpieczeństwa. Dlatego nie mieli sobie nic do powiedzenia. Ale to niebezpieczeństwo, ta jedyna wspólna dla nich obu bezsporna prawda oddziaływała jak natchnienie na ich władze cielesne i duchowe.

1168

Było to, zaiste, niemal cudem, iż capataz zdołał dotrzeć do zatoczki, nie mając innego przewodnika prócz mglistych zarysów wyspy oraz mdłego majaczenia niewielkiej smugi piasku. Lichtuga przybiła do brzegu w miejscu, gdzie między urwiskami zieje rozpadlina, a nikły, płytki strumyk wije się wśród chaszczy, by zatracić się w morzu. Obaj mężczyźni z milczącą, nieposkromioną energią zaczęli wyładowywać drogocenną zawartość łodzi, nosząc po jednej skrzynie z wołowej skóry przez chaszcze w górę łożyska strumyka do zagłębienia, powstałego pod korzeniami wielkiego drzewa wskutek obsunięcia się ziemi. Potężny, gładki pień pochylał się niby upadająca kolumna nad strużką wody, która sączyła się wśród rzadko wystających kamieni.

1169

Kilka lat temu Nostromo spędził samotnie całą niedzielę, przetrząsając tę wyspę. Opowiedział o tym Decoudowi, gdy ukończyli pracę i siedzieli śmiertelnie znużeni, zwiesiwszy nogi z niewielkiego wzgórka i oparłszy się plecami o drzewo niby para ślepców, którzy dostrzegają siebie i swe otoczenie dzięki jakiemuś nieokreślonemu, szóstemu zmysłowi.

1170

— Tak — powtórzył Nostromo — nigdy nie zapominam miejsca, które raz dokładnie obejrzałem.

1171

Mówił powoli, niemal opieszale, jak gdyby miał przed sobą długie, beztroskie życie, a nie dwie skąpe godziny, które pozostały jeszcze do świtu. Istnienie skarbu, ledwie ukrytego na tym nieprawdopodobnym miejscu, nakładało brzemię tajemniczości na każdy rozważny krok, na wszelkie zamysły i zamierzenia przyszłego postępowania. Czuł, iż częściowe niepowodzenie jego rozpaczliwej wyprawy pozwalało mu się spodziewać wielkiego rozgłosu, który w wiadomy sobie sposób postanowił wyzyskać. Było to zresztą także częściowe powodzenie. Jego próżność została w połowie zaspokojona, rozdrażnienie nerwów uśmierzyło się.

1172

— Nigdy nie wiadomo, co może wyjść człowiekowi na dobre — mówił dalej z właściwym sobie spokojem w głosie i zachowaniu. Spędziłem całą nędzną niedzielę, badając ten skrawek lądu.

1173

— Zaiste, zajęcie godne mizantropa[217] — mruknął Decoud zjadliwie. — Pewno nie miał pan pieniędzy na grę i na uganianie się za dziewczętami w swych zwykłych przybytkach.

1174

E vero![218] — zawołał capataz, tak zdumiony tą przenikliwością, że odezwał się w ojczystym języku. — Istotnie, nie miałem. Dlatego nie chciałem pójść między tę hołotę, która nawykła do mojej hojności. Wymagano jej od capataza cargadorów, którzy są bogaczami i mają opinię caballeros wśród pospólstwa. Grywam w karty tylko dla zabicia czasu, a co do dziewcząt, które chwalą się, że otwierały drzwi na moje pukanie, to wie pan, nie spojrzałbym na żadną dwa razy, gdyby nie chodziło mi o to, co gadają ludzie. Dziwni są ci ludzie z Sulaco. Nieraz dowiadywałem się różnych ważnych rzeczy, słuchając cierpliwie kobiet, o których wszyscy myśleli, że się w nich kocham. Biedna Teresa nie mogła tego nigdy zrozumieć. Otóż tej właśnie niedzieli dopiekła mi tak, że uciekłem z domu i poprzysiągłem sobie, iż przestąpię jego próg jeszcze tylko raz, po to, żeby zabrać swój hamak i skrzynkę z odzieżą. Kobieta, Mężczyzna, HonorSeñor, nie ma bodaj niczego gorszego niż kiedy kobieta, którą się szanuje, kpi w oczy człowiekowi z jego dobrego imienia, a on nie ma ani złamanego grosza w kieszeni. Odwiązałem łódkę i wypłynąłem z portu, mając przy sobie tylko trzy cygara, które miały być jedynym moim pokrzepieniem na tej wyspie. Ale okazało się, że woda tego potoku, szemrzącego pod pańskimi stopami, jest zimna i słodka i daje się pić zarówno przed paleniem, jak po paleniu. — Umilkł na chwilę, po czym dodał zamyślony: — Było to w tydzień po tym, jak przeprowadziłem przez góry tego białobrodego angielskiego rica, całą drogę w dół od Paramo na przełęczy Entrady, i to jeszcze w powozie. Jak świat światem nigdy przedtem powóz nie przejechał przez te góry i dopiero ja przeprowadziłem go, mając do pomocy pięćdziesięciu peonów, którzy jak jeden człowiek pracowali linami, oskardami i kołami pod moim kierownictwem. To był ten bogaty Anglik, o którym ludzie opowiadają, że łoży na budowę kolei. Był bardzo ze mnie zadowolony. Ale zapłatę otrzymałem dopiero z końcem miesiąca.

1175

Zsunął się nagle ze wzgórza. Decoud usłyszał pluskanie jego stóp w potoku i podążył za nim w dół wąwozu. Jego postać znikła wśród krzaków i ukazała się dopiero na piaszczystej wydmie pod urwiskiem. Nie miało się jeszcze ku świtaniu, ale ciemność rozrzedziła się mocno nad ranem, jak to niejednokrotnie bywa w tej zatoce, gdy wczesną nocą padają częste i rzęsiste deszcze.

1176

Lichtuga, uwolniona od drogocennego ładunku, kołysała się lekko, na wpół wynurzona z wody, z dziobem na piasku. Długa lina, rozpięta na smudze białej plaży jak pasmo czarnej bawełny, kończyła się małą kotwicą, którą Nostromo wyciągnął na ląd i zahaczył o pień jakiegoś rosochatego krzewu rosnącego u wylotu wąwozu.

1177

Decoudowi nie pozostawało inne wyjście jak pozostać na wyspie. Otrzymał z rąk Nostroma całe zapasy żywności, jaka dzięki przezorności kapitana Mitchella znalazła się na lichtudze. Złożył je tymczasem w niewielkiej łódeczce, którą zdążyli już wyciągnąć na ląd i ukryć wśród chaszczy. Miał ją zatrzymać dla siebie. Wyspa miała być kryjówką, nie więzieniem; mógł dopłynąć na przepływający okręt. Statki pocztowe T.O.Ż.P., podążając z północy do Sulaco, przepływały tuż obok wyspy. Jednak „Minerwa”, która zabrała na pokład byłego prezydenta, zawiozła na północ również nowiny o rozruchach w Sulaco. Możliwe, iż najbliższy następny parowiec płynący na południe otrzyma rozkaz, by ominąć ten port, bowiem oficerowie „Minerwy” wiedzieli, iż miasto zostało opanowane przez motłoch. To oznaczało, że przez miesiąc mogło nie być parowca, przynajmniej parowca pocztowego. Ale Decoud z tą możliwością musiał się pogodzić. Wyspa była dla niego jedynym schronieniem przed proskrypcją[219], która zawisła nad jego głową. Capataz oczywiście wracał. Nieobciążona lichtuga przeciekała znacznie mniej, więc miał nadzieję, że zdoła nią dopłynąć do portu.

1178

Stojąc po kolana w wodzie, podał Decoudowi jedną z dwóch łopat, należących do wyposażenia każdej lichtugi i służących do rozmieszczania balastu wewnątrz łodzi. Pracując umiejętnie tą łopatą, gdy tylko się rozwidni, Decoud miał obsunąć zwał ziemi i kamieni zawieszony nad zagłębieniem, w którym złożyli skarby, w ten sposób, żeby wydawało się, że spadł pociągnięty własnym ciężarem. Zasypałby nie tylko zagłębienie, ale także ślady ich kroków, ich pracy, przesunięte kamienie, a nawet połamane krzewy.

1179

— Zresztą czy komuś przyjdzie do głowy szukać tutaj pana albo tych skarbów? — gawędził dalej Nostromo, jak gdyby nie mógł rozstać się z tym miejscem. — Nikt tu nie lubi zaglądać. Bo i komuż jest potrzebny ten spłacheć ziemi, dopóki ma się stały ląd pod nogami? Tutejsi ludzie nie są ciekawi. Nie ma tu nawet rybaków, którzy by mogli się panu naprzykrzać. W tej zatoce ryby poławia się tylko tam dalej, w pobliżu Zapigi. Señor, gdyby pan musiał opuścić tę wyspę, zanim zdąży się panu przyjść z pomocą, niech pan się wystrzega Zapigi. To gniazdo złodziei i matreros, którzy od razu poderżnęliby panu gardło dla zegarka i złotego łańcuszka. I radzę, niech pan dwa razy pomyśli, zanim pan komukolwiek zaufa. Jeżeli się pan dostanie na pokład któregoś z parowców Towarzystwa, to lepiej mieć się na baczności nawet przed oficerami. Sama tylko uczciwość nie jest jeszcze rękojmią bezpieczeństwa. Trzeba szukać w ludziach dyskrecji i roztropności. I niech pan pamięta, zanim zdarzy się panu otworzyć usta do zwierzeń, iż ten skarb może tu bezpiecznie leżeć przez setki lat. Czas jest po jego stronie, señor. A srebro to metal, który się nie psuje i zachowuje swą wartość na wieki… To metal, który się nie psuje — powtórzył, jak gdyby ta myśl sprawiała mu wielką przyjemność.

1180

— Mówi się podobnie o niektórych ludziach — odezwał się Decoud zagadkowo do capataza, który wyczerpywał wodę z lichtugi drewnianym wiaderkiem i wylewał ją do morza z miarowym pluskiem. Decoud, niepoprawny w swym sceptycyzmie, doszedł do wniosku, bez cynizmu, lecz ze szczerym zadowoleniem, że ten człowiek ustrzegł się zepsucia dzięki swej niezmiernej próżności, tej najsubtelniejszej odmianie egoizmu, która może przybrać wygląd każdej cnoty.

1181

Nostromo przestał czerpać i, jakby tknięty nagłą myślą, rzucił z hałasem wiaderko na dno lichtugi.

1182

— Czy nie ma pan jakichś poleceń? — zagadnął cichszym głosem. — Proszę pamiętać, że będą mi zadawać pytania.

1183

— Trzeba będzie obmyślić coś pocieszającego dla znajomych w mieście. Ufam pańskiej inteligencji i pańskiemu doświadczeniu, capatazie. Rozumie mnie pan?

1184

Si, señor… Dla pań.

1185

— Tak, tak — rzekł Decoud śpiesznie. — Dzięki pańskiej nieporównanej opinii te słowa będą miały dla nich wielkie znaczenie, proszę zatem uważać na to, co pan powie. Spodziewam się — mówił dalej, doznając fatalnego przypływu pogardy do siebie samego, której poddawała się jego skomplikowana natura — podziewam się chwalebnego i pomyślnego zakończenia swego posłannictwa. Słyszy pan, capatazie? Mówiąc do señority, niech pan użyje słów: „chwalebny i pomyślny”. Ze swojego zadania wywiązał się pan znakomicie i pomyślnie. Nie ulega wątpliwości, iż ocalił pan srebro kopalni. Nie tylko to srebro, ale prawdopodobnie całe srebro, które kiedykolwiek zostanie z niej wydobyte.

1186

Nostromo wyczuł ironiczny ton.

1187

— Ośmielę się powiedzieć, don Martinie — rzekł ponuro — że niewiele jest rzeczy, którym bym nie podołał. Niech pan spyta tych signori cudzoziemskich. Jestem człowiekiem z ludu, który nie zawsze rozumie, co pan ma na myśli. Ale jeżeli chodzi o ten skarb, który tu pozostanie beze mnie, to proszę pozwolić sobie powiedzieć, że byłbym dużo spokojniejszy, gdyby pana wcale ze mną nie było.

1188

Okrzyk wyrwał się z ust Decouda, po czym nastąpiła chwila milczenia.

1189

— Czy mam z panem powrócić do Sulaco? — zapytał gniewnym tonem.

1190

— Czy mam pana położyć trupem na miejscu? — ofuknął go Nostromo pogardliwie. — Byłoby to samo, co zabrać pana do Sulaco. Niech pan się opamięta! Pańskie dobre imię związane jest z polityką, a moje z losem tego srebra. Czemu pan się dziwi, iż wolałbym, żeby prócz mnie nikt o nim nie wiedział? Nie trzeba mi było nikogo!

1191

— Beze mnie nie utrzymałby pan lichtugi na powierzchni — wrzasnął niemal Decoud. — Byłby pan poszedł wraz z nią na dno!

1192

— Zapewne — wycedził Nostromo z wolna — ale sam.

1193

„Oto człowiek — pomyślał sobie Decoud — który, jak się zdaje, wolałby raczej skonać niż zniweczyć doskonałą formę swego egoizmu”. Taki człowiek nie zawiedzie. Milcząc, dopomógł capatazowi wciągnąć kotwicę na pokład. Nostromo odbił od pochyłego brzegu jednym pchnięciem ciężkiego wiosła, a Decoud pozostał na wyspie sam, jak człowiek pogrążony we śnie. Nagle serce ścisnęło mu się pragnieniem usłyszenia jeszcze raz ludzkiego głosu. Lichtuga ledwie odcinała się od czarnej toni, na której się unosiła.

1194

— Jak panu się zdaje, co stało się z Hirschem? — krzyknął.

1195

— Przeleciał przez burtę i utonął — odpowiedział bez wahania głos Nostroma z czarnych bezmiarów nieba i morza, rozpościerających się dokoła wysepki. — Niech pan nie opuszcza wąwozu, señor! Postaram się odwiedzić pana najbliższej nocy lub następnej.

1196

Lekki, świszczący szelest świadczył, iż Nostromo rozpina żagiel. Ten nadął się cały od razu z odgłosem, jakby ktoś uderzył w bęben. Decoud powrócił do wąwozu. Nostromo, nie wypuszczając steru z ręki, spoglądał od czasu do czasu na znikającą bryłę Wielkiej Izabeli, zlewającą się stopniowo z jednostajną tkaniną nocy. Kiedy po raz ostatni odwrócił głowę, nie dostrzegł już nic prócz ciemności, zwartej niby gruba ściana.

1197

Wtedy i on także doznał uczucia samotności, które zaczęło gnębić Decouda, odkąd lichtuga odbiła od brzegu. O ile jednak wygnańca na wyspie dręczyło jakieś dziwaczne poczucie nierzeczywistości, obejmujące nawet ziemię, po której stąpał, o tyle umysł capataza de cargadores zwrócił się szybko ku zagadnieniu przyszłego działania. Uzdolnienia Nostroma, pracując równolegle, pozwalały mu sterować na wprost, wypatrywać Hermozy, koło której miał przepłynąć, i jednocześnie wyobrażać sobie, co stanie się jutro w Sulaco. Jutro, czyli raczej dzisiaj, bo miało się już ku świtaniu, Sotillo dowie się, w jaki sposób wywieziono skarb. Cała gromada cargadorów przenosiła sztaby z magazynów Urzędu Celnego na drezynę i ciągnęła tę drezynę na nabrzeże. Nastąpią aresztowania i na pewno już przed południem Sotillo będzie wiedział, w jaki sposób zniknęło srebro z Sulaco i kto był sprawcą tego zniknięcia.

1198

Nostromo zamierzał popłynąć wprost do portu, ale tknięty tą myślą, nagłym zwrotem steru pchnął lichtugę przeciw wiatrowi i powściągnął jej szybki bieg. Powrót capataza tą samą łodzią wzbudziłby podejrzenia, wywołałby domysły, naprowadziłby Sotilla na trop. Aresztowano by go, a gdyby się znalazł w calabozo[220], nie wiadomo, co by zrobili, żeby wymusić na nim zeznania. Polegał na sobie, ale powstał i rozejrzał się dokoła. Opodal wyzierała gładka jak stół, biała powierzchnia Hermozy, dokoła której pląsały wzdęte powiewem fale, zalewając z szumem jej brzegi. Lichtugę trzeba było natychmiast zatopić.

1199

Pozwolił jej dryfować z żaglem skierowanym ku tyłowi masztu. Wewnątrz było sporo już wody. Pozwolił łodzi zbliżyć się do wejścia do portu, po czym, wypuściwszy ster z dłoni, przykucnął i zaczął obluzowywać czop. Wystarczyło było go wyjąć, a lichtuga zaraz napełniłaby się wodą, zaś mały żelazny balast, w który zaopatrzona była każda lichtuga, pociągnąłby ją na dno. Gdy znowu się podniósł, szum fal wokół Hermozy zdawał się dolatywać z daleka i niemal już ucichł. Mógł już rozróżnić zarys wybrzeża u wejścia do portu. Porywał się na czyn rozpaczliwy, ale był dobrym pływakiem. Jedna mila była dla niego niczym, a znał dogodne miejsce do wylądowania, poniżej wałów starego, opuszczonego fortu. Z dziwną natarczywością narzuciła się mu myśl, że fort będzie odpowiednim miejscem i że będzie można w nim przespać cały dzień po tylu bezsennych nocach.

1200

Jednym uderzeniem steru, który w tym celu zdjął z zawiasów, wybił czop, ale nie zadał sobie trudu, by spuścić żagiel. Poczuł, że woda kłębi mu się mocno dokoła nóg, zanim skoczył do relingu. W samej koszuli i spodniach stał tam i czekał, nieruchomy i wyprostowany. Kiedy zaś statek zaczął zagłębiać się pod nim, rzucił się naprzód dalekim skokiem, wpadając w morze z potężnym pluskiem.

1201

Natychmiast odwrócił głowę. W mgławym brzasku, który świtał zza gór, dostrzegł na gładkiej powierzchni wody górny kraniec żagla, ciemny, mokry trójkąt płótna, unoszony przez fale. Widział, jak zniknął, jakby wciągnięty w głąb, i podążył wpław w stronę wybrzeża.

Część trzecia. Latarnia morska

Rozdział I

1202

Gdy tylko lichtuga odbiła od brzegu i zniknęła w ciemnościach przystani, Europejczycy z Sulaco rozeszli się, by przygotować się na przyjęcie regime'u monterystowskiego, który nadciągał ku miastu i od gór, i od morza.

1203

Odrobina trudu, jaką zadali sobie przy ładowaniu srebra, była ich ostatnią umówioną czynnością. Stanowiła ona zakończenie trzydniowego okresu pełnego niebezpieczeństw, podczas którego, jak głosiły dzienniki europejskie, ich energia ocaliła miasto od klęsk wywołanych zaburzeniami ulicznymi. U skraju pomostu kapitan Mitchell pożegnał ich życzeniem dobrej nocy i powrócił na ląd. Miał zamiar przechadzać się po drewnianym pomoście nabrzeża aż do chwili, kiedy nadpłynie statek z Esmeraldy. Inżynierowie ze sztabu kolejowego zabrali swych włoskich i baskijskich robotników i odprowadzili ich do zabudowań kolejowych, pozostawiając otwarty na cztery wiatry gmach Urzędu Celnego, którego broniono tak dzielnie pierwszego dnia rozruchów. Podwładni ich sprawowali się mężnie i wiernie podczas słynnych „trzech dni” w Sulaco. Ich wierność i męstwo przejawiły się w znacznej mierze raczej w obronie własnej niż w służbie interesów materialnych, którym poświęcił się Charles Gould. Wśród okrzyków, które rozlegały się z ust motłochu, bodaj najgłośniej huczała groźba zwiastująca śmierć cudzoziemcom. Było to, zaiste, nader pomyślną okolicznością dla Sulaco, iż stosunki między tymi przywiezionymi zza morza robotnikami a ludnością miejscową od samego początku były jednako złe.

1204

Doktor Monygham, zmierzając w stronę drzwi kuchni Violów, przyglądał się temu odwrotowi, który oznaczał koniec współudziału cudzoziemskiego, był wycofaniem armii postępu materialnego z pobojowiska rewolucji costaguańskiej.

1205

Od pochodni z drzewa świętojańskiego, niesionych na skrajach tego pochodu, dolatywał do jego nozdrzy przenikliwy zapach. Poświata pląsająca po frontowej ścianie domu wprawiała w drganie czarne głoski napisu „Albergo d'Italia Una”, rozwleczone na całej długości ściany. Oczy doktora Monyghama mrużyły się od ostrego blasku. Kilku młodych ludzi, przeważnie smukłych i dorodnych, przewodniczyło temu tłumowi ciemnobrązowych twarzy, nad którymi migotały pochylone lufy karabinów. Mijając, pozdrawiali go poufałym skinieniem głowy. Doktor był powszechnie znany. Niektórzy z nich zapytywali ze zdziwieniem, co tu robi. Po czym kroczyli dalej na skrzydłach swego robotniczego zastępu, podążając za linią kolejową.

1206

— Wycofuje pan swych ludzi z portu? — zagadnął doktor, zwracając się do naczelnego inżyniera, który towarzyszył Charlesowi Gouldowi w drodze powrotnej do miasta i szedł obok konia, trzymając rękę na łęku siodła. Zatrzymali się tuż przed otwartymi drzwiami, by nie zastępować drogi robotnikom.

1207

— Niezwłocznie. Nie jesteśmy stronnictwem politycznym — odparł inżynier znacząco. — I nie chcielibyśmy stwarzać pozorów, które by upoważniały nowych naszych władców do zaczepienia kolei. Pan nic nie ma przeciwko temu, panie Gould?

1208

— Najzupełniej — odezwał się obojętny głos Charlesa Goulda dochodzący z wysoka, spoza obrębu mgławego równoległoboku światła, które przez otwarte drzwi padało na drogę.

1209

Jedyną troską naczelnego inżyniera było uniknąć starcia zarówno z Sotillem, którego oczekiwano z jednej strony, jak z Pedrem Monterem, który nadciągał z drugiej. Sulaco było dla niego stacją kolejową, węzłem, warsztatem, wielkim nagromadzeniem zapasów. Kolej broniła swej własności przeciwko motłochowi, ale politycznie była neutralna. Był dzielnym człowiekiem, lecz ten duch neutralności kazał mu nawiązać rokowania o rozejm z samozwańczymi przywódcami stronnictwa ludowego, posłami Fuentesem i Gamacho. Jeszcze kule latały w powietrzu, kiedy szedł przez plaza z tym poselstwem, powiewając nad głową białą serwetą, należącą do bielizny stołowej klubu „Amarilla”.

1210

Był wielce dumny z tego swojego dzieła; a ponieważ przyszło mu na myśl, iż doktor, zajęty całymi dniami przy rannych na patio Casa Gould, nie miał czasu rozpytywać się o nowiny, więc zaczął zwięzłe opowiadanie. Przekazał trybunom ludu wiadomości, jakie otrzymał z obozowiska robotniczego o Pedrze Monterze. Zapewnił ich, że brat zwycięskiego generała może przybyć do Sulaco lada chwila. Señor Gamacho nie zawiódł jego oczekiwań i natychmiast przez okno obwieścił tę nowinę motłochowi, który polnymi drogami ruszył ławą w stronę Rincon. Obaj posłowie pożegnali go przyjacielskim uściskiem dłoni i wsiadłszy na konie, popędzili cwałem na spotkanie wielkiego człowieka.

1211

— Zamydliłem im nieco oczy — przyznawał się naczelny inżynier — bo chociażby gnał bez wytchnienia, to nie będzie tu wcześniej niż jutro rano. Ale osiągnąłem swój cel. Zapewniłem kilka godzin spokoju pokonanemu stronnictwu. Nie wspomniałem im jednak ani słówkiem o Sotillu z obawy, żeby znowu nie zachciało się im opanować portu, co mogliby uczynić bądź to żeby go powitać, bądź też żeby mu się opierać — bo nie można wiedzieć, co nastąpi. Było tam srebro Goulda, a od tego srebra zależą resztki naszych nadziei. Przy tym wyszłaby zapewne na jaw ucieczka Decouda. Zdaje mi się, iż kolej przysłużyła się nieźle swym przyjaciołom, nie kompromitując się beznadziejnie. Teraz oba stronnictwa trzeba pozostawić im samym.

1212

— Costaguana dla Costaguańczyków — wtrącił doktor ironicznie. — To piękny kraj i zaiste piękny plon nienawiści, mściwości, zbrodni i grabieży wypielęgnowali jego synowie.

1213

— Jestem jednym z nich — zabrzmiał spokojny głos Charlesa Goulda — i muszę odjechać, żeby się zastanowić nad plonem własnych kłopotów. Czy moja żona pojechała wprost do domu, doktorze?

1214

— Tak. Po tej stronie było całkiem spokojnie. Pani Gould zabrała ze sobą obie dziewczynki.

1215

Charles Gould odjechał, a naczelny inżynier wszedł za doktorem do wnętrza.

1216

— Ten człowiek to wcielenie spokoju — rzekł z uznaniem, siadając na ławie i wyciągając ku drzwiom swe kształtne nogi w pończochach do jazdy na rowerze. — Musi być ogromnie pewny siebie.

1217

— Jeżeli pewny jest tylko siebie, to nie jest pewny niczego — rzekł doktor, zasiadłszy znów na końcu stołu. Na jednej dłoni wspierał policzek, a drugą podtrzymywał swój łokieć. — To ostatnia rzecz, której powinno się być pewnym.

1218

Jarzący się mdłym światłem knot wypalonej do połowy świecy oświetlał od dołu jego pochylone oblicze, którego wyraz, spotęgowany bruzdami blizn na policzkach, miał coś jakby nienaturalnego, zastanawiał nasileniem pełnej wyrzutów goryczy. Siedząc w tej postawie, zdawał się rozmyślać nad jakimiś posępnymi rzeczami. Naczelny inżynier popatrzył na niego długo, zanim zaprzeczył:

1219

— Nie sądzę, żeby tak było. Zapatruję się inaczej. Chociaż…

1220

Był człowiekiem rozumnym, ale nie zdołał całkiem ukryć swej pogardy dla tego rodzaju paradoksu; bo też Europejczycy z Sulaco nie lubili doktora Monyghama. Zewnętrzny jego wygląd wyrzutka, którego nie pozbywał się nawet w salonie pani Gould, dawał powód do nieprzychylnych spostrzeżeń. Niepodobna było powątpiewać o jego inteligencji, a ponieważ od dwudziestu z górą lat przebywał w tym kraju, nie było można zbywać lekceważeniem pesymizmu jego poglądów. Jednak jego słuchacze, broniąc instynktownie swej działalności i swych nadziei, składali ten pesymizm na karb jakiejś utajonej ułomności w charakterze tego człowieka. Wiedziano, iż przed wielu laty, gdy był jeszcze zupełnie młody, Guzman Bento mianował go naczelnym lekarzem swej armii. Żaden z Europejczyków, którzy pozostawali wówczas w służbie costaguańskiej, nie był tak bardzo lubiony i ceniony przez srogiego, sędziwego dyktatora.

1221

Jego późniejsze dzieje nie przedstawiały się tak jasno. Gubiły się wśród nieprzeliczonych opowieści o sprzysiężeniach i spiskach przeciwko tyranowi na podobieństwo strumienia, który wsiąknąwszy w jałową smugę piaszczystej okolicy, pojawia następnie pomniejszony, a może nawet zmącony, w jakimś innym miejscu. Doktor nie ukrywał, iż przez długie lata przebywał w najdzikszych pustkowiach republiki, wałęsając się z niemal nieznanymi plemionami indiańskimi po olbrzymich puszczach w głębi kraju, gdzie mają swe źródła wielkie rzeki. Była to jednak bezcelowa wędrówka; nie pisał o niczym, nie zbierał niczego, nie przyniósł żadnej wiedzy z mroku lasów, który przylgnął do jego skołatanej osobowości, plątającej się po Sulaco, dokąd dostał się przypadkiem, jak rozbitek wyrzucony na brzeg morski.

1222

Wiedziano również, iż żył w niedostatku aż do przyjazdu Gouldów z Europy. Don Carlos i doña Emilia zaopiekowali się zwariowanym angielskim doktorem, kiedy się okazało, iż mimo jego dzikiej niezależności można go poskromić dobrocią. A może poskromił go tylko głód. Przed laty znał zapewne ojca Charlesa Goulda w Santa Marta, zaś obecnie, pomimo ciemnych skaz na kartach swych dziejów, jako lekarz kopalni San Tomé był uznaną osobistością. Uznawano go, ale nie przyjmowano bez zastrzeżeń. Ogrom wyzywającej ekscentryczności i nieskrywanej pogardy dla ludzi zdawał się świadczyć, iż z bezwzględnością sądu kojarzyła się u niego buta winy. Ponadto, odkąd znów wypłynął nieco na powierzchnię, zaczęły krążyć mętne pogłoski, iż przed laty miał zdradzić swego najlepszego przyjaciela. Stało się to podobno za czasów tak zwanego wielkiego spisku, kiedy popadł w niełaskę u Guzmana Bento i został wtrącony do więzienia. Nikt nie dawał wiary tym pogłoskom. Historia wielkiego spisku była beznadziejnie zagmatwana i niejasna. W Costaguanie panowało przekonanie, iż to sprzysiężenie było tylko wytworem rozstrojonej wyobraźni tyrana, że więc nie było można niczego ani nikogo zdradzić, chociaż na podstawie tego oskarżenia uwięziono i stracono bardzo wielu znakomitych Costaguańczyków. Dochodzenia wlokły się przez długie lata, dziesiątkując wyższe warstwy ludności niby zaraza. Nawet oznaki żalu po straconych krewnych podlegały karze śmierci. Don José Avellanos był może jedynym wśród żyjących, który znał w całości dzieje tych niewysłowionych okrucieństw. Sam ich doświadczył na sobie, lecz wszelką o nich wzmiankę miał zwyczaj zbywać wzruszeniem ramion i urwanym, nerwowym gestem ręki. Cokolwiek było tego przyczyną, doktor Monygham mimo wybitnego stanowiska, jakie zajmował w zarządzie koncesji Gouldów, mimo uniżonej czci okazywanej mu przez górników i mimo pobłażania, jakiego dla niezwykłości jego charakteru nie szczędziła mu pani Gould, stał nieco na uboczu.

1223

To, że naczelny inżynier wstąpił do gospody wznoszącej się na równinie, nie wynikało z sympatii dla doktora. Starego Violę lubił znacznie bardziej. „Albergo d'Italia Una” skojarzyła się w jego odczuciach z koleją. Mieszkało tam wielu jego podwładnych. Niejako wyróżniała ją życzliwość, jaką pani Gould otaczała rodzinę jej właściciela. Naczelny inżynier, który rozkazywał całej armii robotników, umiał ocenić moralny wpływ, jaki stary Garibaldino wywierał na swych ziomków. Jego nieugięty, staroświecki republikanizm posiadał surowe, żołnierskie znamiona wierności i obowiązku, jak gdyby świat był polem bitwy, na którym ludzie powinni walczyć za powszechną miłość i braterstwo, a nie o większy lub mniejszy udział w zdobyczy.

1224

— Biedny, stary dziwak! — rzekł, wysłuchawszy opowiadania doktora o Teresie. — Sam nie da sobie rady z tą gospodą. Martwi mnie to.

1225

— Będzie odtąd całkiem samotny — wykrztusił doktor i machnął swą wielką głową w kierunku wąskiej klatki schodowej. — Nie ma przy nim ani żywej duszy, gdyż pani Gould zabrała przed chwilą dziewczęta. Do niedawna nie były tutaj zbyt bezpieczne. Jako lekarz nie mogę oczywiście zrobić nic więcej. Ale prosiła mnie, żebym nie opuszczał starego Violi; zgodziłem się bez sprzeciwu, bo nie mam konia, aby powrócić do kopalni, gdzie powinienem być. A w mieście obejdą się beze mnie.

1226

— Mam wielką ochotę pozostać tu z panem, doktorze, dopóki nie zobaczymy, co będzie się działo w porcie dzisiejszej nocy — oświadczył naczelny inżynier. — Trzeba mu będzie oszczędzić nagabywania przez żołdactwo Sotilla, który może dotrzeć tu od razu. Sotillo bywał dla mnie bardzo uprzejmy u Gouldów i w klubie. Nie wyobrażam sobie, jak ten człowiek będzie miał odwagę spojrzeć swym tutejszym przyjaciołom w oczy.

1227

— By otrząsnąć się z początkowego zakłopotania, każe prawdopodobnie rozstrzelać kilku z nich — rzekł doktor. — Wojskowemu, który przeszedł do przeciwnego obozu, nic w tym kraju nie wychodzi tak na dobre, jak kilka doraźnych egzekucji. — Mówił z posępną stanowczością, nie dopuszczającą sprzeciwu. Naczelny inżynier wcale go też nie próbował. Potrząsnął kilkakrotnie z ubolewaniem głową, po czym przemówił:

1228

— Sądzę, że będziemy mogli jutro dać panu konie, doktorze. Nasi peonowie odebrali kilka skradzionych nam koni. Jadąc co koń wyskoczy wielkim zakolem na Los Hatos i poprzez skraj lasów, a trzymając się przy tym z dala od Rincon, może pan bez przeszkód dotrzeć do mostu San Tomé. Kopalnia, moim zdaniem, jest obecnie najbezpieczniejszym miejscem pobytu dla ludzi w jakikolwiek sposób skompromitowanych. Pragnąłbym, żeby kolej była równie trudna do wzięcia.

1229

— A czy ja jestem skompromitowany? — wycedził z wolna doktor Monygham po krótkim milczeniu.

1230

— Cała koncesja Gouldów jest skompromitowana. Nie mogła na zawsze pozostawać poza politycznym życiem tego kraju — jeśli te drgawki można nazwać życiem. Sęk w tym, czy może być wzięta? Musiała nadejść chwila, kiedy neutralność nie będzie już możliwa, i Charles Gould rozumiał to dobrze. Sądzę, że jest przygotowany na wszelką ostateczność. Człowiek tego pokroju na pewno nie zamierzał pozostawać bez końca na łasce zepsucia i ciemnoty. Znaczyło to być jeńcem w jaskini opryszków i okupem, który ma się w kieszeni, z dnia na dzień opłacać swe życie. Chodziło już nie o wolność, lecz o najzwyklejsze bezpieczeństwo, doktorze. Wiem, co mówię. Porównanie, na które pan wzrusza ramionami, jest najzupełniej trafne, zwłaszcza jeżeli wyobrazi pan sobie jeńca, który ma władzę ciągłego napełniania swych kieszeni za pomocą sposobów tak obcych zdolnościom jego prześladowców, jak gdyby były czymś magicznym. Zrozumiał pan to zapewne równie dobrze jak ja, doktorze. Był w położeniu gęsi, która znosi złote jaja. Wyłuszczyłem mu to wszystko, gdy sir John był tutaj. Jeniec głupich i chciwych opryszków jest zawsze na łasce pierwszego lepszego, idiotycznego szubrawca, który może strzelić mu w łeb w przystępie fantazji lub w nadziei niezwłocznego, tłustego połcia. Bajka o zabiciu gęsi, która niesie złote jaja, nie jest czczym wytworem mądrości ludzkiej. Nigdy nie utraci swego znaczenia. Oto dlaczego Charles Gould we właściwy sobie, skryty i głęboki sposób popierał mandat ribierystowski, ten pierwszy akt publiczny, który obiecywał mu bezpieczeństwo z nieprzekupnych pobudek. Ribieryzm zawiódł, podobnie jak wszystko rozumne zawodzi w tym kraju. Ale Gould jest logiczny, dążąc do ocalenia swych wielkich zasobów srebra. Zamiar Decouda, by wywołać kontrrewolucję, może być wykonalny lub nie, może mieć widoki powodzenia lub może ich nie mieć. Znając z doświadczenia ten rewolucyjny kontynent, dalibóg, nie mogę już liczyć się poważnie z ich metodami. Decoud odczytał nam swój szkic proklamacji i ze dwie godziny mówił bardzo dobrze o swym planie działania. Przytaczał argumenty, które mogły być wcale niezłe, gdyby nas, członków starych, trwałych organizacji politycznych i narodowych, nie wprawiał w osłupienie sam pomysł nowego państwa, który zrodził się w głowie młodego wartogłowa[221], z proklamacją w kieszeni ratującego się ucieczką do prostackiego, bajdurzącego, nieokrzesanego samochwała, który w tej części świata nosi tytuł generała. Brzmi to jak komiczna bajka, a jednak może się udać, ponieważ pozostaje w zgodzie z duchem tego kraju.

1231

— Więc srebro wywieziono? — zapytał doktor chmurnie.

1232

Naczelny inżynier wyjął z kieszeni zegarek.

1233

— Wedle kapitana Mitchella, a on się na tym zna, powinno już być w odległości trzech do czterech mil od portu. A jak mówi Mitchell, Nostromo jest marynarzem, który umie wykorzystać wszelkie okoliczności. — Tu doktor chrząknął tak mocno, iż inżynier zmienił ton. — Ma pan nieszczególne wyobrażenie o tym pomyśle, doktorze? Ale czemu? Charles Gould postanowił zagrać w otwarte karty, chociaż nie jest człowiekiem, który zwykł zdawać sprawę ze swego postępowania nawet przed sobą samym; może też woli pozostawiać to innym. Możliwe, że częściowo tę grę podsunął mu Holroyd. Pozostaje ona jednak w zgodzie z jego charakterem i dlatego się powiodło. Czyż w Santa Marta nie nazwano go „królem Sulaco”? Przezwisko może być najlepszym dowodem powodzenia. Jest to, moim zdaniem, osadzeniem głowy żartu na tułowiu prawdy. Mój drogi panie, gdy po raz pierwszy przyjechałem do Santa Marta, zdziwiłem się, jak wszyscy ci dziennikarze, demagodzy, posłowie, generałowie i sędziowie mizdrzyli się do opasłego adwokata bez klienteli, jedynie dlatego, iż był pełnomocnikiem koncesji Gouldów. Sir John po swym przyjeździe doznał tego samego wrażenia.

1234

— Nowe państwo z tym niezdarnym dandysem Decoud w roli pierwszego prezydenta — dumał doktor Monygham, piastując w dłoni policzek i kiwając bez ustanku nogą.

1235

— Dalibóg, i czemużby nie? — odparł naczelny inżynier nieoczekiwanie poważnym i poufnym głosem. Zdawało się, jak gdyby jakiś subtelny składnik atmosfery costaguańskiej zaszczepił mu lokalną wiarę w pronunciamientos. Od razu zaczął rozprawiać, jak jakiś doświadczony rewolucjonista, o tym gotowym narzędziu, którym mogłaby się posłużyć nietknięta armia w Caycie. W kilka dni będzie można sprowadzić ją z powrotem do Sulaco, byleby tylko Decoudowi udało się od razu dotrzeć wzdłuż wybrzeża. Na czele wojsk stanąłby Barrios, który od Montera, swego dawniejszego rywala i zaciekłego wroga, może spodziewać się tylko kuli. Współudział Barriosa jest pewny. O ile zaś chodzi o jego armię, to ona również nie może spodziewać się niczego od Montera, nawet miesięcznego żołdu. Z tego punktu widzenia istnienie skarbu miało ogromne znaczenie. Wieść, iż ocalono go przed monterystami, będzie dla wojska z Cayty dostateczną pobudką, by stanęło po stronie nowego państwa.

1236

Doktor się odwrócił i przyglądał się czas jakiś swemu towarzyszowi.

1237

— Ten Decoud, jak widzę, umie przekonywać, chociaż jest jeszcze młody — odezwał się w końcu. — A jego nalegania polegały zapewne na tym, by Charles Gould pozwolił wywieźć cały zapas srebra na morze pod opieką tego jakiegoś Nostroma?

1238

— Charles Gould — rzekł naczelny inżynier — jak zwykle nie uważał za stosowne napomknąć coś więcej o swych pobudkach. Pan wie, że nie lubi mówić. Ale my wszyscy znamy jego powód, a ma go tylko jeden: chodzi mu o bezpieczeństwo kopalni San Tomé i o zachowanie koncesji Gouldów w myśl jego układu z Holroydem. Holroyd jest drugim niepowszednim człowiekiem. Rozumieją wzajemnie swoje sfery wyobraźni. Jeden ma lat trzydzieści, drugi blisko sześćdziesiąt, a są jak stworzeni dla siebie. Być milionerem, i to takim jak Holroyd, to być wiecznie młodym. Śmiałość młodości polega na tym, iż zdaje się jej, że dysponuje nieograniczonym czasem, jednak milioner ma w ręku nieograniczone środki, a to jest lepsze. Długość życia jednostki ludzkiej jest czymś niepewnym, natomiast potęga milionów nie ulega wątpliwości. Zaszczepienie czystych form chrześcijaństwa na tym kontynencie jest mrzonką młodocianego entuzjasty, a usiłowałem już panu wytłumaczyć, dlaczego Holroyd w pięćdziesiątym ósmym roku życia jest niby człowiek, który stoi u jego progu. Nie jest misjonarzem, ale kopalnia San Tomé w tym go wyręcza. Czy pan da wiarę, iż nie mógł się powstrzymać, żeby nie wspomnieć o tej sprawie w czysto rzeczowej konferencji o finansach Costaguany, którą odbył przed laty z sir Johnem? Sir John wspomniał mi o tym ze zdumieniem w liście pisanym w drodze powrotnej, z San Francisco. Daję panu słowo, doktorze, iż rzeczy same w sobie nic nie są warte. Zaczynam wierzyć, iż jedyną rzetelną ich wartością jest treść duchowa, którą każdy z nas odkrywa we właściwej sobie formie działalności…

1239

— Ba! — przerwał doktor, nie przestając kiwać leniwie nogą. — To pochlebstwo w stosunku do siebie samego. Pożywka dla próżności, dzięki której świat nie ustaje w biegu. Ale jak panu się zdaje, co stanie się z skarbem pływającym po zatoce z wielkim capatazem i wielkim politykiem?

1240

— Dlaczego pan tak się o to troszczy, doktorze?

1241

— Ja się troszczę? A cóż mnie to, do diabła, obchodzi? Nie zwykłem wkładać treści duchowej w swe pragnienia, osądy i czyny. Nie są dość przestronne, żeby było w nich miejsce na pochlebstwo w stosunku do samego siebie. Niech pan tylko pomyśli! Bardzo chciałem przynieść ulgę tej biednej kobiecie w jej ostatnich chwilach. I nie mogłem. Było to niepodobieństwem. Czy zajrzał pan kiedyś niepodobieństwu w oczy — a może, niby jakiś Napoleon kolejowy, nie ma pan tego słowa w swym słowniku?

1242

— Czy jest już z nią tak bardzo źle? — spytał naczelny inżynier ze szczerym współczuciem.

1243

Powolnym, ciężkim stąpaniem zatętniła podłoga na piętrze, wsparta na potężnych, wyciosanych z twardego drzewa belkach, które podtrzymywały powałę kuchni. Następnie z ciasnej klatki schodowej, pomieszczonej w grubym murze i tak wąskiej, iż jeden człowiek mógł tam się bronić przeciwko dwudziestu, doleciał szmer dwu głosów, jednego słabego i złamanego i drugiego, który mu odpowiadał, głęboki i łagodny, przytłaczając swym pełniejszym brzmieniem słabszy głos. Obaj mężczyźni pozostawali w głuchym milczeniu aż do chwili, kiedy dźwięki ucichły, po czym doktor wzruszył ramionami i wymamrotał:

1244

— Coraz gorzej. I nic nie mógłbym pomóc, chociażbym teraz poszedł na górę.

1245

Na górze i na dole nastąpiło przewlekłe milczenie.

1246

— Coś mi się zdaje — zaczął inżynier przyciszonym głosem — że pan nie dowierza capatazowi kapitana Mitchella.

1247

— Nie dowierzam mu? — cedził doktor przez zęby. — Moim zdaniem jest zdolny do wszystkiego, nawet do najbardziej niedorzecznej wierności. Pan wie, iż byłem ostatnim człowiekiem, z którym rozmawiał przed opuszczeniem wybrzeża. Biedna kobieta, która kona tam na górze, chciała z nim się widzieć, więc wezwałem go do niej. Nie godzi się sprzeciwiać konającym. Była już taka spokojna i pełna rezygnacji, i oto ten drab w niespełna dziesięć minut zrobił czy powiedział coś takiego, że pogrążył ją w rozpaczy. Pan wie — mówił dalej doktor z wahaniem — iż kobiety we wszystkich okolicznościach i okresach życia są nieobliczalne; zdawało mi się więc nieraz, jak gdyby była w pewien sposób zakochana w tym capatazie. Ten hultaj ma niewątpliwie właściwy sobie wdzięk, gdyż inaczej nie byłby podbił serc całej ludności miejskiej. Nie, nie! Nie mówię głupstw. Może określiłem niewłaściwie to silne uczucie, jakiego doznawała w stosunku do niego. Może to była nierozumna, prosta postawa, jaką kobiety mają emocjonalnie skłonność przybierać w stosunku do mężczyzny. Pomiatała nim nieraz przede mną, co zresztą nie pozostaje w sprzeczności z moim domysłem. Bynajmniej. Zdawało mi się, iż ciągle myśli o nim. Miał wielkie znaczenie w jej życiu. Przyglądałem się tym ludziom. Ilekroć przyjeżdżałem z kopalni, pani Gould prosiła mnie, bym nie spuszczał ich z oka. Ona lubi Włochów; przebywała długo we Włoszech, jak mi się zdaje, i powzięła szczególną sympatię do tego starego Garibaldina. Niezwykły z niego dziwak! Natura twarda i marzycielska, pogrążona w republikanizmie swej młodości niby w jakimś obłoku. Dodawał bodźca mętnym mrzonkom capataza — ten stary, patetyczny, egzaltowany żebrak.

1248

— Jakim mrzonkom? — dziwił się naczelny inżynier. — Moim zdaniem capataz był zawsze bardzo rozgarniętym i wrażliwym człowiekiem, nie znającym trwogi i nadzwyczaj użytecznym. Okazywał się ogromnie przydatny. Sir John, jadąc przez góry z Santa Marta, zachwycał się jego pomysłowością i zapobiegliwością. Później, jak pan zapewne wie, oddał nam niemałą przysługę, gdyż zawiadomił ówczesnego naczelnika policji o obecności kilku zawodowych złodziei, którzy przybyli z daleka do miasta, żeby ograbić nasz pociąg wiozący pieniądze na miesięczne wypłaty. Z wielką umiejętnością zorganizował dla Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej służbę przewozową w porcie. Umie wzbudzić posłuch, chociaż jest cudzoziemcem. Co prawda cargadores są tu również cudzoziemcami — przybyszami, isleños[222].

1249

— Jego sława jest jego fortuną — mruknął doktor niechętnie.

1250

— Człowiek ten dowiódł swej rzetelności w niezliczonych okolicznościach i w najrozmaitszy sposób — dowodził inżynier. — Gdy chodziło o to srebro, kapitan Mitchell oświadczył bardzo gorąco, iż jego capataz jest jedynym człowiekiem, któremu można zaufać. Oczywiście jako marynarzowi. Bo jeżeli chodziło o człowieka, to trzeba panu wiedzieć, iż Gould, Decoud i ja sam byliśmy zdania, że wszystko jedno, kto popłynie. Równie dobrze mógł to uczynić pierwszy lepszy żeglarz. Bo, proszę pana, cóż może złodziej począć z takim mnóstwem srebra? Gdyby z nim uciekł, musiałby w końcu gdzieś wylądować i czy zdołałby je ukryć przed oczyma mieszkańców wybrzeża? Wprost niepodobna było brać pod rozwagę takiej możliwości, zwłaszcza, że popłynął z nim Decoud. Bywały okoliczności, w których znacznie bardziej polegało się na dobrej woli capataza.

1251

— On patrzył na to nieco inaczej — powiedział doktor. — Słyszałem, jak tu, w tej izbie, oświadczył, iż będzie to najrozpaczliwsza wyprawa jego życia. Wygłosił w mej obecności coś w rodzaju ostatniej woli i wyznaczył starego Violę na jej wykonawcę. Dalibóg, pan wie, iż nie wzbogaciła go ta jego wierność w stosunku do was, do ludzi z portu i z kolei! Zdaje mi się, iż wynagrodzeniem za jego prace bywają — jakby to powiedzieć? — jakieś wartości duchowe, gdyż inaczej nie umiałbym sobie wytłumaczyć, co za licho go skłania do tej wierności względem pana, Goulda, Mitchella lub kogokolwiek innego. On dobrze poznał ten kraj. Wie, na przykład, iż taki Gamacho, poseł z Javiry, był najpospolitszym tramposo[223], małym kramarzem z Campo, który wyłudził na kredyt trochę towarów od Anzaniego, otworzył sklepik w dzikich stronach i został wybrany przez pijanych mozos, którzy czepiają się estancji, oraz przez zadłużonych u niego, najuboższych rancheros. A Gamacho, który jutro będzie prawdopodobnie wysokim naszym dostojnikiem, jest również cudzoziemcem, isleño. Byłby został cargadorem T.O.Ż.P., gdyby swej kariery życiowej nie był zaczął od tego, iż zamordował jakiegoś wędrownego kramarza w lasach i ukradł mu pakunek (co posadero z Rincon gotów jest stwierdzić przysięgą). A czy panu się zdaje, że taki Gamacho mógłby tu zostać bohaterem ludowym, jak nasz capataz? Na pewno nie. Nie dorósł mu do pięt. Nie! Stanowczo ten Nostromo musi mieć bzika.

1252

Gadanina doktora mierziła budowniczego kolei.

1253

— Nie ma co o tym rozprawiać — rzekł filozoficznie. — Każdy człowiek ma swoje uzdolnienia. Szkoda, że pan nie słyszał, jak Gamacho przemawiał do swych zwolenników na ulicy. Mówił, jak gdyby wył, i krzyczał jak opętany, wywijając zaciśniętą pięścią nad głową i wychylając się do połowy ciała z okna. Tłuszcza stojąca na dole ryczała co chwili: „Precz z oligarchami! Viva la libertad!”. Fuentes, który znajdował się wewnątrz pokoju, wyglądał przy tym nadzwyczaj marnie. Pan wie, iż jest on bratem Jorge Fuentesa, który przed kilku laty był przez pół roku ministrem spraw wewnętrznych. To człowiek bez sumienia, ale pochodzi z dobrej rodziny i jest nieźle wykształcony. W swoim czasie był dyrektorem ceł w Caycie. Ten idiotyczny bydlak, Gamacho, przyczepił się do niego wraz ze swą ciżbą najpodlejszego motłochu. Doprawdy, trudno wyobrazić sobie coś zabawniejszego niż jego chorobliwa trwoga przed tym opryszkiem.

1254

Podniósł się z ławy i podszedł do drzwi, by zerknąć na port.

1255

— Jest spokojnie — powiedział. — Ciekaw jestem, czy Sotillo naprawdę zamierza tu przybyć.

Rozdział II

1256

Kapitan Mitchell, przechadzając się po nabrzeżu, zadawał sobie to samo pytanie. Wciąż jeszcze zachodziła wątpliwość, czy właściwie zrozumiano telegrafistę z Esmeraldy, którego ostrzeżenie dotarło fragmentarycznie i z przerwami. Mimo to ten zacny człowiek postanowił nie kłaść się przed świtem, a może i wcale. Wyobrażał sobie, iż oddał ogromną przysługę Charlesowi Gouldowi. Myśląc o ocalonym srebrze, zacierał ręce z zadowoleniem. Z właściwą sobie prostodusznością był dumny, iż wziął udział w tej nadzwyczaj mądrze pomyślanej wyprawie. Dzięki niemu przybrała ona formę praktyczną, gdyż to on poddał pomysł, że będzie można przechwycić na morzu parowiec płynący na północ. Było to z korzyścią także dla przedsiębiorstwa, któremu służył, postradałoby bowiem cenny ładunek, gdyby skarb pozostał na lądzie i uległ konfiskacie. Niemała była też jego przyjemność z rozczarowania, jakie oczekiwało monterystów. Kapitan Mitchell nie był demokratą, gdyż właściwy mu temperament oraz długie przyzwyczajenie do wydawania rozkazów rozwinęły w nim poczucie włądzy. Posuwał się tak daleko, iż nie skrywał swej pogardy nawet dla parlamentaryzmu.

1257

— Jego ekscelencja, don Vincente Ribiera — mawiał — którego ja i Nostromo mieliśmy szczęście i zaszczyt ocalić od okrutnej śmierci, był nazbyt uległy w stosunku do kongresu. To był błąd, stanowczy błąd, panie.

1258

Prostoduszny stary marynarz, zwierzchnik T.O.Ż.P., wyobrażał sobie, iż ostatnie trzy dni wyczerpały już do dna zasób zdumiewających niespodzianek w politycznym życiu Costaguany. Wyznawał potem, że późniejsze wypadki przekroczyły jego wyobraźnię. Zaczęło się od tego, iż Sulaco (skutkiem przejęcia kabli i dezorganizacji żeglugi parowców) przez całe dwa tygodnie było odcięte od reszty świata jak oblężona twierdza.

1259

— Po prostu nie do wiary, a jednak tak było, panie. Przez całe dwa tygodnie.

1260

Opowiadania o niesłychanych zdarzeniach z owych czasów oraz o potędze wrażeń, jakich doświadczył, nabierały komicznego wyrazu z powodu pretensjonalności, która zabarwiała jego gawędę. Rozpoczynał stale od zapewnienia, iż „od początku do końca tkwił w sednie rzeczy”. Następnie opowiadał, jak wyprawiono srebro i jak nie mógł pozbyć się obawy, by „jego człowiek”, który miał pokierować lichtugą, nie popełnił jakiegoś głupstwa. Chodziło nie tylko o utratę drogocennego kruszcu, ale także o życie miłego, zamożnego i światłego dżentelmena, señora Martina Decouda, który mógł wpaść w ręce swych politycznych nieprzyjaciół. Kapitan Mitchell przyznawał również, iż czuwając samotnie na wybrzeżu, ulegał niejakiej trosce o przyszłość całego kraju.

1261

— Uczucie — tłumaczył — najzupełniej zrozumiałe u człowieka, który umie być wdzięczny za niejedną uprzejmość, jakiej doznał od najznakomitszych rodzin kupieckich oraz od innych niezależnych miejscowych dżentelmenów. Zaledwie ocaleni przez nas z rąk motłochu, mieli, jak mi się zdawało, postradać swe majętności i stać się pastwą żołdactwa, które, jak wiadomo, podczas wojen domowych zwykło po barbarzyńsku postępować z mieszkańcami. Poza tym chodziło o oboje Gouldów, o męża i o żonę, do których czułem gorącą sympatię, wywołaną ich zacnością i gościnnością. Obawiałem się też o los dżentelmenów z klubu „Amarilla”, którzy mianowali mnie członkiem honorowym i okazywali mi stale wiele względów i życzliwości, mając na uwadze zarówno mą godność agenta konsularnego, jak zaszczytne stanowisko kierownika w służbie wielkiego przedsiębiorstwa żeglugi parowej. Nie ukrywam, iż martwiłem się bardzo o pannę Antonię Avellanos, najpiękniejszą i najmilszą młodą osobę, z jaką kiedykolwiek miałem szczęście rozmawiać. Musiałem się też dobrze zastanowić, w jaki sposób zmiany na stanowiskach urzędniczych odbiją się na interesach naszego przedsiębiorstwa. Słowem, byłem bardzo niespokojny i ogromnie znużony tymi podniecającymi i wiekopomnymi wypadkami, w których po trosze wziąłem udział. Budynek Towarzystwa, w którym mieszkałem, znajdował się w odległości zaledwie pięciu minut drogi. Nęciła mnie kolacja, no i mój hamak (mam zwyczaj sypiać w hamaku, gdyż jest to najodpowiedniejsze posłanie w tym klimacie). Nie byłem w stanie nikomu przyjść z pomocą, a jednak nie mogłem odejść z nabrzeża, gdzie potykałem się wprost ze zmęczenia. Noc była nadzwyczaj ciemna, najciemniejsza, jakiej zaznałem w moim życiu, toteż pomyślałem sobie, iż z powodu utrudnionej żeglugi w zatoce transportowiec z Esmeraldy nie będzie mógł przybyć przed świtem. Moskity cięły jak wściekłe. Byliśmy tu udręczeni przez moskity, zanim nie poczyniono odpowiednich zarządzeń. Jest to plugastwo właściwe tutejszemu portowi, słynne ze swej zjadliwości. Unosiły się jak obłok nad moją głową i tylko dzięki ich dokuczliwości nie zdrzemnąłem się podczas tej przechadzki i nie padłem jak kłoda na ziemię. Paliłem cygaro po cygarze, nie tyle z upodobania do tego zielska, ile z obawy, by nie zagryzły mnie na śmierć. Otóż kiedy po raz dwudziesty przybliżałem mój zegarek do jarzącego się końca, by zobaczyć, która godzina, i stwierdziłem ze zdziwieniem, że jest za dziesięć minut dwunasta, usłyszałem dźwięk śruby okrętowej. Jest to niezawodne ostrzeżenie dla ucha marynarza podczas takiej spokojnej nocy. Odgłos był słaby, ponieważ płynęli nadzwyczaj wolno i ostrożnie, zarówno z powodu ciemności, jak i z obawy, byśmy ich zawczasu nie zauważyli. Ostrożność ta była najzupełniej zbyteczna, gdyż jestem przekonany, iż na wybrzeżu tej ogromnej zatoki nie było prócz mnie żywej duszy. Nawet stróże nocni, przepłoszeni rozruchami, nie przychodzili już od pewnego czasu na swe stanowiska. Rzuciłem cygaro i przydeptawszy je, stałem nieruchomo jak posąg, co zapewne bardzo podobało się moskitom, o ile mogłem sądzić o tym następnego ranka z wyglądu mej twarzy. Ale była to drobnostka w porównaniu z brutalnym postępowaniem, którego w stosunku do mnie dopuścił się Sotillo. Coś wprost niesłychanego, proszę pana! Raczej wybryki jakiegoś maniaka niż czyn człowieka zdrowego, chociażby nawet wyzutego ze wszelkiego poczucia przyzwoitości i honoru. Ale Sotillo był wściekły, że złodziejski plan mu się nie udał.

1262

Kapitan Mitchell miał słuszność. Sotillo był istotnie rozwścieczony. Jednak kapitana Mitchella nie aresztowano od razu. Ciekawość skłoniła go do pozostania na nabrzeżu (które ma około czterystu stóp długości), aby zobaczyć, a raczej aby usłyszeć, jak będzie odbywało się lądowanie. Ukryty za drezyną kolejową, którą przywieziono srebro, a następnie odsunięto ku przybrzeżnemu krańcowi pomostu, kapitan Mitchell dostrzegł mały oddział, który ruszył naprzód i rozsypał się w różnych kierunkach po równinie. Tymczasem wojska wylądowały i sformowały kolumnę, której czoło, posuwając się stopniowo naprzód, zajęło niemal całą szerokość pomostu i znalazło się zaledwie o kilka jardów od niego. Następnie głuche pomruki, szczękania i szemrania ustały i cała ta masa czekała z godzinę nieruchomo i w milczeniu na powrót zwiadowców. Od strony lądu dolatywały tylko posępne ujadania brytanów strzegących składów kolejowych, przyciszonym szczekaniem odpowiadały im bezpańskie psy, wałęsające się na krańcach miasta. Gromadka ciemnych postaci stała na przedzie, oddzielona od czoła kolumny.

1263

Po pewnym czasie wartownik na końcu pomostu zaczął półgłosem wzywać do podania hasła pojedyncze postacie, które zbliżały się od strony równiny. Powracający wysłannicy oddziałów zwiadowczych szybko mijali swych towarzyszy, zbywając ich krótkimi słowami, i gubili się w wielkiej, nieruchomej masie, by zdać raport przełożonym. Kapitan Mitchell zaczął właśnie zdawać sobie sprawę, że to jego położenie może stać się nieprzyjemne, a nawet niebezpieczne, gdy wtem na przyczółku mola rozległ się okrzyk komendy, zagrała trąbka, szczęknęła broń, szmer przeleciał wzdłuż szeregów. W pobliżu czyjś donośny głos rzucił pospieszny rozkaz: „Odsunąć ten wagon z drogi!”. Słysząc tupot bosych stóp, spieszących, by wykonać polecenie, kapitan Mitchell odskoczył o dwa kroki w tył, a wagon, pchnięty nagle siłą wielu ramion, odtoczył się od niego po szynach. Zanim zrozumiał, co się stało, już go otoczono, pochwycono za ramiona i kołnierz płaszcza.

1264

— Pojmaliśmy jakiegoś człowieka, który tu się ukrywał, mi teniente[224]! — krzyknął któryś z jego prześladowców.

1265

— Trzymajcie go, dopóki nie przejdzie straż tylna — odpowiedział głos. Cała kolumna biegiem minęła kapitana Mitchella, a gromki tupot nóg ucichł nagle, gdy ludzie dobiegli do wybrzeża. Prześladowcy trzymali go mocno, nie zważając na jego donośne oświadczenia, że jest Anglikiem i że żąda, aby go natychmiast zaprowadzono do dowódcy. W końcu pogrążył się w wyniosłym milczeniu. Na deskach pomostu rozległ się głuchy łoskot kół; toczyło się kilka dział polowych, popychanych ludzkimi rękami. Za nimi wśród brzęku stalowych pochew przeszedł niewielki oddział, eskortujący cztery czy pięć postaci ludzkich, które kroczyły przodem. W końcu wzięto go pod ramiona i poprowadzono z pomostu do Urzędu Celnego. Niestety można przypuszczać, że podczas tego pochodu kapitan Mitchell doznał pewnych zniewag ze strony żołnierzy: potrącano go, bito w kark, szturchano lufami karabinów między łopatki. Ich pojęcie o pośpiechu nie pozostawało w zgodzie z jego poczuciem godności własnej. Zakipiał z gniewu, poczerwieniał, ale był zupełnie bezsilny. Zdawało się mu, iż zbliża się koniec świata.

1266

Długi budynek otaczało wojsko, które już ustawiło karabiny w kozły i układało się do spoczynku na swych ponchos, mając tornistry za wezgłowie. Kaprale chodzili z rozkołysanymi latarniami, ustawiając warty przy wszystkich drzwiach i otworach w murach. Sotillo wydał takie rozporządzenia, jak gdyby wewnątrz rzeczywiście znajdowały się skarby. Chęć zdobycia fortuny jednym śmiałym pociągnięciem wzięła w nim górę nad rozsądkiem. Nie chciał uwierzyć w możliwość niepowodzenia, najlżejsza wzmianka o czymś podobnym zalewała mu mózg wściekłością. Każda niepomyślna okoliczność wydawała się mu nieprawdopodobna. Opowiadania Hirscha, które zadawało fatalny cios jego nadziejom, nie wziął zupełnie pod rozwagę. Co prawda, Hirsch opowiadał tak bezładnie i z tak widocznymi oznakami pomieszania, że jego słowa rzeczywiście raziły nieprawdopodobieństwem. Było niezmiernie trudno dorozumieć się z nich początku i końca. Na pokładzie parowca, bezpośrednio po jego ocaleniu, Sotillo i inni oficerowie, pałając podnieceniem i niecierpliwością, nie pozostawili temu biedakowi ani chwili na zebranie odrobiny przytomności, która mu jeszcze pozostała. Należało go wpierw uspokoić, pokrzepić, ułagodzić, tymczasem przemawiano doń groźnie, obchodzono się z nim srogo, bito go i popychano. Jego drgawki, jego łaszenia się i przyklękania, po których następowały opętańcze skoki, jak gdyby koniecznie chciał się rzucić w morze, jego wrzaski, kurczenie się i dzikie spojrzenia napełniły ich zrazu zdumieniem, lecz wkrótce nasunęły im podejrzenia co do jego dobrej woli, gdyż ludzie zawsze zwykli podejrzewać nieszczerość w każdym zapamiętałym przejawie uczuć. Język hiszpański tak mu się poplątał z niemiecczyzną, iż więcej niż połowa jego opowieści była najzupełniej niezrozumiała. Chciał ich przebłagać, nazywając ich hochwohlgeborene Herren[225], co brzmiało nader podejrzanie. Gdy go upominano surowo, by nie kręcił, powtarzał znów swe błagania i zapewnienia o swej rzetelności i niewinności, uporczywie po niemiecku, nie zdając sobie sprawy, jakim mówi językiem. Wiedziano oczywiście doskonale, że jest mieszkańcem Esmeraldy, ale to bynajmniej nie rozwiązywało sprawy. Zapomniawszy nazwiska Decouda, pomieszał go z innymi osobami, które spotkał w Casa Gould, i wywołał wrażenie, jak wszyscy oni znajdowali się również na lichtudze. Sotillo przez chwilę mógł mniemać, iż zatopił wszystkich wybitnych ribierzystów ze Sulaco. Nieprawdopodobieństwo tego faktu podało w wątpliwość całą opowieść. Hirsch albo był obłąkany, albo udawał trwogę i roztargnienie, grając na zwłokę, by ukryć prawdę. Łapczywość Sotilla, podniecona do najwyższego stopnia nadzieją olbrzymiego łupu, nie chciała wierzyć w przeciwności. AntysemityzmByć może, iż ten Żyd był rzeczywiście przerażony wypadkiem, który go spotkał, ale wiedział, gdzie schowano srebro, i z żydowską przebiegłością zmyślał tę opowieść, by zupełnie zmylić mu tropy.

1267

Sotillo zakwaterował się na piętrze w wielkiej komnacie o potężnych, czarnych belkach. Nie było tam pułapu i oko gubiło się w mrokach pod wysokimi wiązaniami dachu. Ciężkie okiennice stały otworem. Na długim stole widniał wielki kałamarz, kilka uszkodzonych i umazanych atramentem piór oraz dwie kwadratowe drewniane skrzynki, z których każda zawierała pół centnara[226] piasku. Arkusze szarego, szorstkiego papieru kancelaryjnego leżały rozrzucone na podłodze. Było to widocznie miejsce urzędowania jakiegoś wyższego urzędnika celnego, gdyż za stołem stał wielki, obity skórą fotel oraz kilka krzeseł o wysokich oparciach. Z jednej z belek zwieszał się wygodny hamak, zapewne urzędnik odbywał w nim swą popołudniową sjestę. Kilka świec w wysokich żelaznych lichtarzach jaśniało mdłym, czerwonawym światłem. Między nimi leżał kapelusz, szabla i rewolwer pułkownika. Kilku zaufanych oficerów rozwaliło się posępnie dokoła stołu. Sam pułkownik siedział na fotelu, a ogromny Murzyn z odznakami sierżanta na podartym rękawie klęczał przed nim i zdejmował mu buty. Hebanowoczarny wąs Sotilla silnie kontrastował z bladością jego twarzy. Chmurne oczy jakby zapadły się w głąb głowy. Wydawał się być wyczerpany swymi rozterkami, znużony od rozczarowań, ale kiedy wartownik, który stał na schodach, wsunął głowę przez drzwi i oznajmił o przybyciu jeńca, odżył natychmiast.

1268

— Wprowadzić go tu! — wrzasnął groźnie.

1269

Drzwi otwarły się na oścież i kapitan Mitchell, z obnażoną głową, z porozpinaną kamizelką, z węzłem krawata gdzieś pod uchem, wpadł do pokoju.

1270

Sotillo poznał go od razu. Drogocenność tej zdobyczy przeszła jego oczekiwania. Oto miał człowieka, który może mu powiedzieć, jeżeli zechce, wszystko, o co mu chodziło. I od razu przyszło mu na myśl pytanie, w jaki sposób będzie go można najłatwiej skłonić do szczerych zeznań. Gniew ze strony obcego państwa nie przeważał Sotilla. Potęga całej zbrojnej Europy nie byłaby uchroniła kapitana Mitchella przed obelgami i zniewagami, gdyby nie nagła refleksja Sotilla, że ma do czynienia z Anglikiem, który przy złym traktowaniu najpewniej się uprze i całkiem nie będzie można sobie z nim poradzić. Na wszelki wypadek pułkownik rozpogodził zachmurzone czoło.

1271

— Co to? Szanowny señor Mitchell! — zawołał z udaną zgrozą. Tak spiesznie podbiegł z pozornym gniewem i tak rozkazująco krzyknął: — Puścić mi natychmiast tego caballera — iż zdumieni żołnierze odskoczyli od swego jeńca. Pozbawiony w ten sposób przymusowego oparcia, kapitan Mitchell zatoczył się i omal nie upadł. Sotillo wziął go poufale pod ramię, posadził na krześle, po czym skinął ręką w głąb pokoju. — Wyjdźcie stąd wszyscy! — rozkazał.

1272

Gdy odeszli, stał, spoglądając w niepewności i w milczeniu, i czekał, aż kapitan Mitchell odzyska mowę.

1273

Oto miał w swych szponach jednego z ludzi, którzy zajmowali się wywiezieniem srebra. Zgodnie ze swoim temperamentem Sotillo czuł ochotę, żeby go pobić, podobnie jak kiedyś, podczas trudnych targów o pożyczkę z przezornym Anzanim, swędziały go palce, by chwycić kramarza za gardło. Zaś kapitan Mitchell nie mógł po prostu zebrać myśli z powodu nagłości, niespodziewaności oraz istnej niepojętości zdarzeń. Przy tym dosłownie zabrakło mu tchu.

1274

— Po drodze trzy razy przewrócono mnie na ziemię — wystękał w końcu. — Ktoś za to odpowie! — Istotnie potykał się parę razy i wleczono go, zanim znów nie stanął na nogach. Przyszedłszy do siebie, zapamiętał się po prostu z oburzenia. Zerwał się na równe nogi, purpurowy, ze zjeżonym siwym włosem i mściwymi płomykami w źrenicach, potrząsając łachmanami poszarpanej kamizelki przed zmieszanym Sotillem. — Niech pan spojrzy! Ci pańscy umundurowani złodzieje z dołu ukradli mi zegarek.

1275

Wygląd starego marynarza był bardzo groźny. Sotillo zdał sobie sprawę, że nie ma dostępu do stołu, na którym leżała jego szabla i rewolwer.

1276

— Żądam zwrotu i przeprosin! — piorunował Mitchell zapamiętale. — Od pana! Tak jest, od pana!

1277

Przez jedno mgnienie pułkownik stał jak skamieniały; kiedy jednak kapitan Mitchell zamachnął się ręką ku stołowi, jakby chciał chwycić rewolwer, Sotillo z okrzykiem przerażenia skoczył do drzwiom i znikł jak błyskawica, zatrzaskując je za sobą. Pod wpływem zdumienia wściekłość kapitana Mitchella przycichła. Sotillo wrzasnął za zamkniętymi drzwiami i wkrótce rozległ się donośny łomot nóg po drewnianych schodach.

1278

— Rozbroić go! Związać go! — huczał głos pułkownika.

1279

Kapitan Mitchell ledwie zdążył zerknąć na okna, jak wiedział, każde zakratowane trzema żelaznymi, prostopadłymi prętami i znajdujące się dwadzieścia stóp ponad ziemią, gdy drzwi się otworzyły i żołnierze rzucili się na niego. W nieprawdopodobnie krótkim czasie przywiązano go do krzesła rzemieniem w ten sposób, iż tylko głowa pozostała wolna. Dopiero wówczas do pokoju odważył się wejść Sotillo, który przedtem stał w drzwiach, trzęsąc się widocznie. Żołnierze odeszli, pozbierawszy z podłogi karabiny, które porzucili, by ręcznie zmagać się z jeńcem. W pokoju pozostali oficerowie, wsparci na swych szablach.

1280

— Zegarek! zegarek! — szalał pułkownik, rzucając się jak tygrys w klatce. — Oddać mi zegarek tego człowieka!

1281

Kapitanowi Mitchellowi, zanim go postawiono przed Sotillem, rzeczywiście zabrano w sieni, na dole, zegarek z łańcuszkiem, niby to szukając broni. Ale przedmiot znalazł się natychmiast na wezwanie pułkownika i jakiś kapral przyniósł go, trzymając ostrożnie w złożonych dłoniach. Sotillo porwał zegarek i trzymając go w zaciśniętej pięści, zaczął nim wymachiwać wokół twarzy kapitana Mitchella.

1282

— Co teraz, ty bezczelny Angliku! Śmiałeś naszych żołnierzy nazywać złodziejami? Masz tu swój zegarek!

1283

Zamachnął się pięścią, jakby chciał uderzyć jeńca w nos. Kapitan Mitchell, bezsilny jak dziecko w powijakach, spoglądał niespokojnie na złoty chronometr, wartości sześćdziesięciu gwinei[227], który przed laty otrzymał w darze od Towarzystwa Asekuracyjnego za ocalenie pewnego okrętu od pożaru. Sotillo również zauważył wartość przedmiotu. Umilkł nagle, podszedł do stołu i zaczął starannie oglądać zegarek przy blasku świec. Oficerowie skupili się dokoła niego i zaglądali spoza jego pleców, wyciągając szyje.

1284

Tak bardzo się zainteresował, że na chwilę zapomniał o swym jeńcu. Jest zawsze coś dziecinnego w drapieżności namiętnych, a trzeźwo myślących ras południowych, pozbawionych mglistego idealizmu ludzi z Północy, którzy przy najlżejszej zachęcie marzą co najmniej o podboju świata. Sotillo przepadał za klejnotami, złotymi cackami, osobistymi ozdobami. Po chwili odwrócił się i rozkazującym gestem odsunął precz swych oficerów. Położył zegarek na stole, po czym niedbałym ruchem przykrył go swym kapeluszem.

1285

— Ha! — zaczął na nowo, podszedłszy bardzo blisko do krzesła. — Śmiesz nazywać naszych dzielnych żołnierzy z pułku Esmeraldy złodziejami? Ty śmiesz? Co za bezczelność! Wy, cudzoziemcy, przyjeżdżacie tutaj, by ograbiać nasz kraj z jego bogactw. Nigdy nie macie dosyć. Wasze zuchwalstwo nie zna granic.

1286

Rzucił okiem w stronę oficerów, między którymi wszczął się potakujący szmer. Stary major uznał za właściwe oświadczyć:

1287

Si, mi colonel[228]. Oni wszyscy są zdrajcami.

1288

— Nie wspomnę już — mówił dalej Sotillo, spoglądając na nieruchomego i bezsilnego Mitchella złym, niespokojnym spojrzeniem. — Nie wspomnę już o zdradzieckiej próbie pochwycenia mojego rewolweru i zastrzelenia mnie w chwili, kiedy obchodziłem się tobą z taką uprzejmością, na jaką nie zasłużyłeś. Sam siebie zgubiłeś. Jedyną twoją nadzieją jest moja łaskawość.

1289

Śledził, jakie wrażenie wywarły jego słowa, ale na twarzy kapitana Mitchella nie dopatrzył się żadnych oznak strachu. Jego siwe włosy były pełne kurzu, który pokrywał również resztę jego bezbronnej postaci. Nie dbając o usłyszane słowa, ściągnął brew, by pozbyć się źdźbła słomy, które się w nią wplątało.

1290

Sotillo wysunął nogę naprzód i podparł się pod boki.

1291

— To ty jesteś złodziejem — odezwał się z naciskiem — a nie moi żołnierze. — Wyciągnął ku swemu jeńcowi palec o długim paznokciu kształtu półksiężyca. — Gdzie jest srebro z kopalni San Tomé? Pytam ciebie, Mitchell, gdzie jest srebro, które znajdowało się tu, w tym Urzędzie Celnym? Odpowiedz mi na moje pytanie! Ukradłeś je. Wziąłeś udział w jego kradzieży. Skradliście je rządowi. Aha! Zdaje ci się, że nie wiem, co mówię. Znam ja się na waszych cudzoziemskich wybiegach! To srebro wywieziono. Czy nie? Wywieziono je na jednej z twoich lanchas[229], ty łajdaku! Jak śmiałeś?

1292

Tym razem wywołał wrażenie. „Skąd, u licha, Sotillo może o tym wiedzieć?” — myślał Mitchell. Nagłe drgnięcie głowy, tej jedynej części ciała, którą mógł poruszyć, zdradziło jego zdumienie.

1293

— Ha! Drżysz! — ryknął nagle Sotillo. — To spisek! To zbrodnia przeciw państwu. Nie wiedziałeś, że to srebro należy do republiki, dopóki nie zostaną zaspokojone roszczenia rządu? Gdzie ono jest? Gdzieś je ukrył, ty podły złodzieju?

1294

Pytanie to pokrzepiło mdlejącą otuchę kapitana Mitchella. Sotillo w jakiś niepojęty sposób dowiedział się wprawdzie o lichtudze, ale jej nie schwytał. To było jasne. Kapitan Mitchell postanowił w swym znieważonym sercu, iż nie powie ani słowa, jak długo będzie tak haniebnie skrępowany, ale chęć, by dopomóc w ocaleniu srebra, kazała mu odstąpić od tego postanowienia. Wytężył całą inteligencję. Odkrył w Sotillu cień wątpliwości, jakąś niepewność.

1295

„Ten człowiek — pomyślał — nie jest pewien tego, co utrzymuje”. Mimo swej pompatyczności w stosunkach towarzyskich, kapitan Mitchell umiał stawiać czoło rzeczywistości życia ze stanowczością i odwagą. Ochłonąwszy z pierwszego wstrząsu wywołanego ohydną zniewagą, był chłodny i skupiony. Dodawała mu sił bezgraniczna pogarda, jaką czuł dla Sotilla. Odezwał się zagadkowo:

1296

— Do tej pory z pewnością jest już dobrze ukryte.

1297

Sotillo zdążył również ochłonąć.

1298

Muy bien, Mitchell — rzekł zimnym i groźnym głosem. — Ale czy możesz wykazać się pokwitowaniem rządowym za wpłacony podatek oraz pozwoleniem Urzędu Celnego na wywóz, co? Możesz? Nie. Zatem srebro wywieziono bezprawnie, a winowajca będzie pociągnięty do odpowiedzialności, o ile w przeciągu pięciu dni go nie zwróci.

1299

Wydał rozkaz, by jeńca odwiązano i zamknięto w jednym z mniejszych pokoi na dole, po czym zaczął się przechadzać, chmurny i milczący. Tymczasem kapitan Mitchell, którego trzymało za ramiona po dwu ludzi, powstał, otrząsnął się i tupnął nogą.

1300

— Jak ci się podobało bycie związanym, Mitchell? — spytał drwiąco Sotillo.

1301

— To ohydne, niesłychane nadużycie władzy! — oświadczył kapitan Mitchell donośnym głosem. — I zaręczam panu, że nic pan na tym nie zyska bez względu na to, co pan zamierza.

1302

Wysoki, blady pułkownik o kruczoczarnych kędziorach i wąsach przykucnął, by zajrzeć w oczy niskiemu, krępemu jeńcowi o czerwonej twarzy i rozczochranych, siwych włosach.

1303

— Zobaczymy. Pozna pan lepiej moją władzę, gdy przywiązany do słupka postoi pan na słońcu przez cały dzień. — Wyprostował się dumnie i dał znak, żeby wyprowadzono kapitana Mitchella.

1304

— A co z moim zegarkiem? — krzyczał kapitan Mitchell, opierając się żołnierzom, którzy ciągnęli go do drzwi.

1305

Sotillo zwrócił się do oficerów:

1306

— Posłuchajcie no, caballeros, tego picaro[230] — odezwał się z udaną pogardą, a na jego słowa odpowiedział chór drwiących śmiechów. — Upomina się o swój zegarek. — Podbiegł znów do kapitana Mitchella, gdyż z całych sił zapragnął dać ujście swym uczuciom, bijąc i katując tego Anglika. — Twój zegarek! Jesteś jeńcem wojennym, Mitchell! Nie masz ani praw, ani własności! Caramba! Nawet twoja dusza należy do mnie. Pamiętaj to sobie!

1307

— Gadaj sobie zdrów! — rzekł kapitan Mitchell, skrywając niemiłe wrażenie.

1308

Na dole, w wielkiej sali, gdzie zamiast podłogi była ubita ziemia, a w narożniku wznosił się wysoki kopiec usypany przez białe mrówki, żołnierze rozpalili niewielkie ognisko z połamanych stołów i krzeseł w pobliżu sklepionej bramy, przez którą dolatywał nikły szmer fal morskich, łamiących się na plaży. Gdy kapitana Mitchella prowadzono po schodach na dół, minął go jakiś oficer, spieszący na górę do Sotilla z meldunkiem, że pojmano kolejnych jeńców. W mrocznej przestrzeni wielkiej sali kłębiły się smugi dymu, ogień trzaskał i jak gdyby przez mgłę kapitan Mitchell, otoczony niskimi postaciami żołnierzy z najeżonymi bagnetami, dostrzegł głowy trzech wysokich jeńców: doktora, naczelnego inżyniera oraz białą lwią grzywę starego Violi, który stał na pół odwrócony od innych, z głową opuszczoną na piersi i skrzyżowanymi rękami. Zdumienie Mitchella nie miało granic. Krzyknął na cały głos, a tamci odpowiedzieli mu okrzykiem. Ale popędzono go dalej przez wielką salę podobną do pieczary. W głowie wirowały mu strzępy myśli, przypuszczeń, ostrzeżeń.

1309

— Czy on naprawdę pana więzi? — krzyknął naczelny inżynier, którego monokl błyskał w poświacie ognia.

1310

Jakiś oficer zawołał z góry nagląco:

1311

— Dawać ich tutaj wszystkich trzech!

1312

W rozgwarze głosów i szczęku broni głos kapitana Mitchella zabrzmiał niewyraźnie:

1313

— Na Boga! Ten hultaj ukradł mi zegarek.

1314

Naczelny inżynier, wleczony już na schody, zdążył na chwilę powstrzymać napór i krzyknąć:

1315

— Co? Co pan powiedział?

1316

— Mój chronometr! — wrzasnął kapitan Mitchell donośnie właśnie w chwili, kiedy przez wąskie drzwiczki wtrącono go na złamanie karku do jakiejś celi, zupełnie ciemnej i tak ciasnej, że potoczył się aż do przeciwległej ściany. Natychmiast zatrzaśnięto za nim drzwi. Wiedział, dokąd go wrzucono. Był to skarbiec Urzędu Celnego, skąd zaledwie przed kilku godzinami zabrano srebro. Cela ta była wąska jak korytarz i miała naprzeciwko drzwi niewielki, kwadratowy otwór, zakratowany potężnymi prętami. Kapitan Mitchell stąpał przez chwilę chwiejnym krokiem, po czym usiadł na ziemi i oparł się plecami o ścianę. Nic nie mąciło jego rozmyślań, nie wnikał nawet najniklejszy promyk światła. Myśli jego były twarde, choć nie wybiegały zbyt daleko. Nie były też z ponure. Stary marynarz mimo swych słabostek i niedorzeczności był z usposobienia niezdolny do dłuższych obaw o swe osobiste bezpieczeństwo. Wynikało to u niego nie tyle z mocy ducha, co z braku pewnego rodzaju wyobraźni, której nadmierny rozwój był przyczyną dotkliwych cierpień señora Hirscha. Jest to ten rodzaj wyobraźni, która ślepy lęk przed fizycznym bólem i śmiercią, pojętą tylko jako unicestwienie ciała, kojarzy z innymi pojęciami, na których polega sens istnienia jednostki. Niestety kapitan Mitchell nie miał zbyt wiele przenikliwości; charakterystyczne, znamienne drobnostki wyrazu twarzy, czynu czy ruchu uchodziły zupełnie jego uwagi. Zbyt pompatycznie i naiwnie zdawał sobie sprawę z własnego istnienia, by zajmować się istnieniem innych. Nie mógł na przykład uwierzyć, że Sotillo rzeczywiście się go przestraszył, ponieważ nie przyszłoby mu nigdy do głowy strzelić do kogoś, chyba w ostateczności własnej obrony. Wszyscy powinni widzieć, iż nie jest on z tych, co mordują ludzi — rozumował najzupełniej poważnie. — Skądże więc to niewczesne i ubliżające oskarżenie? — zadawał sobie pytanie. Atoli jego myśli wirowały głównie dokoła zdumiewającego pytania, na które nie było odpowiedzi: Od jakiego diabła ten hultaj dowiedział się, iż srebro wywieziono na lichtudze? A było rzeczą oczywistą, że jej nie przechwycił! Co do tego ostatniego wniosku sprowadzało kapitana Mitchella na mylne drogi przypuszczenie, wysnute podczas długiego czuwania w porcie ze spostrzeżeń nad stanem pogody. Zdawało mu się mianowicie, iż tej nocy wiał w zatoce wiatr, silniejszy niż zazwyczaj, tymczasem było właśnie wręcz przeciwnie.

1317

— Jakim cudem ten zatracony hultaj zdołał wywąchać tę sprawę? — brzmiało jego pierwsze pytanie, gdy trzask i łomot otwierających się drzwi (które zamknęły się znów, zanim zdążył podnieść pochyloną głowę) uświadomił go, iż pozyskał towarzysza niedoli. Głos doktora Monyghama przestał mamrotać przekleństwa hiszpańskie i angielskie.

1318

— Czy to pan, panie Mitchell? — zapytał zgryźliwie. — Uderzyłem głową o tę przeklętą ścianę z taką siłą, że przewróciłby się nawet byk. Gdzie pan jest?

1319

Kapitan Mitchell, przyzwyczajony do ciemności, dostrzegł doktora, który wyciągał omackiem ręce.

1320

— Siedzę tu, na ziemi. Niech pan uważa i nie potknie się o moje nogi — oznajmił z wielką godnością głos kapitana Mitchella. Doktor, nie odważając się chodzić po ciemku, również osunął się na ziemię. Obaj jeńcy Sotilla, dotykając się niemal głowami, zaczęli zwierzać sobie wzajemnie.

1321

— Tak — zaspokajał półgłosem doktor namiętną ciekawość kapitana Mitchella — pojmano nas w domostwie starego Violi. Jak się zdaje, jeden z ich oddziałów, dowodzony przez oficera, dotarł aż do bramy miejskiej. Nie mieli rozkazu wchodzić do miasta, lecz pozwolono im zatrzymywać każdego człowieka spotkanego na równinie. Rozmawialiśmy w izbie przy otwartych drzwiach i zapewne dostrzegli migotanie naszego światła. Musieli przez jakiś czas podchodzić chyłkiem. Inżynier usiadł na ławie w kącie przy kominku, a ja poszedłem na górę, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Od dłuższego czasu nic stamtąd nie było słychać. Stary Viola zobaczył, że nadchodzę, i uniesieniem ręki dał znak, abym zachowywał się cicho. Wszedłem tam na palcach. Na miłość Boską, żona jego spoczywała na łóżku i spała. Ta kobieta naprawdę zapadła w sen! Viola szepnął do mnie: „Zdaje mi się, że jej duszność minęła i jest jej lepiej”. „Tak jest — odparłem, wielce zdumiony. — Pańska żona jest dziwną kobietą”. Wtem rozległ się strzał w kuchni, podskoczyliśmy i padliśmy na ziemię jak rażeni piorunem. Jak się zdaje, żołnierze podeszli bardzo blisko, a jeden z nich podpełzł do drzwi. Zajrzał do wnętrza i sądząc, że nie ma tam nikogo, wszedł spokojnie z karabinem gotowym do strzału. Naczelny inżynier opowiadał mi, iż chwilę przedtem zamknął oczy. Kiedy je otworzył, żołnierz stał już pośrodku izby i zaglądał w ciemne kąty. Inżynier był tak przerażony, iż bez namysłu wyskoczył ze swej kryjówki wprost przed kominek. Żołnierz, niemniej przerażony, podniósł karabin i wystrzelił, ogłuszając i osmalając inżyniera, lecz w pośpiechu całkiem go chybiając. I oto, co się stało! Na huk wystrzału drzemiąca kobieta zerwała się jak podrzucona sprężyną i krzyknęła: „Dzieci, Gian' Battisto! Ratuj dzieci!”. Do tej pory brzmią mi te słowa w uszach. Był to najszczerszy krzyk rozpaczy, jaki kiedykolwiek słyszałem. Stałem jak sparaliżowany, ale sędziwy małżonek podbiegł do łóżka, wyciągając ramiona. Przylgnęła do niego. Zobaczyłem, że jej oczy zachodzą szkliwem. Starzec opuścił ją na poduszki i obejrzał się na mnie. Umarła! Nie trwało to nawet pięciu minut, po czym zbiegłem na dół, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Niepodobna było myśleć o oporze. Obaj nie mogliśmy nic powiedzieć przesłuchującemu oficerowi, zgodziłem się jednak pójść na górę z kilkoma żołnierzami i przyprowadzić starego Violę. Siedział na łóżku, wpatrzony w twarz żony i zdawał się nie słyszeć, co do niego mówiłem; dopiero kiedy przykryłem prześcieradłem jej głowę, wstał i zeszedł z nami spokojnie po schodach jakby w zamyśleniu. Poprowadzili nas drogą, pozostawiając otwarte drzwi i niezgaszoną świecę. Naczelny inżynier szedł w milczeniu, a ja obejrzałem się raz czy dwa na nikłe migotanie. Gdyśmy uszli już dość daleko, Garibaldino, który stąpał obok mnie, odezwał się nagle: „Pochowałem wielu ludzi na polach bitew tego lądu. Księża mówią o poświęcanej ziemi. Ba! Cała ziemia jest święta, bo jest stworzona przez Boga, a najświętsze jest morze, gdyż nie zna królów, księży i tyranów. Doktorze! Chciałbym ją pochować w morzu bez żadnych komedii, świec, kadzideł, bez księży i ich święconej wody. Duch wolności unosi się nad wodami…” — Zdumiewający starzec. Mówił to wszystko półgłosem jakby do samego siebie.

1322

— Tak, tak — przerwał kapitan Mitchell niecierpliwie. — Ale czy nie domyśla się pan, w jaki sposób ten opryszek Sotillo zdobył te informacje? Przecież nie dostał w swoje łapy żadnego z naszych cargadorów, którzy pomagali przy drezynie, prawda? Ale nie, to niepodobna! To byli wybrani ludzie, którzy od pięciu lat pełnili służbę na naszych łodziach, i każdemu z nich osobiście wręczyłem gwineę z poleceniem, by zniknął z ludzkich oczu na co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Widziałem na własne oczy, jak razem z Włochami odchodzili na tereny kolejowe. Naczelny inżynier obiecał dostarczać im żywności tak długo, jak długo tam będą przebywali.

1323

— No — rzekł doktor z wolna — niech pan się pożegna raz na zawsze ze swą najlepszą lichtugą i z capatazem cargadorów.

1324

Na te słowa kapitan Mitchell zerwał się na równe nogi z nadmiaru podniecenia. Nie pozwalając mu dojść do słowa, doktor opowiedział pokrótce, jaką rolę odegrał Hirsch w ciągu tej nocy.

1325

Kapitan Mitchell zapamiętał się. — Utonął! — mruczał nieprzytomnym i przerażonym głosem. — Utonął! — Następnie pogrążył się w milczeniu i pozornie słuchał, lecz nazbyt był przygnębiony tą fatalną wiadomością, by zwracać baczniejszą uwagę na opowiadanie doktora.

1326

Doktor tak dobrze udawał, iż o niczym nie wie, że Sotillo kazał przyprowadzić Hirscha, by ten jeszcze raz wszystko opowiedział. Przyszło mu to z niesłychanym trudem, gdyż co chwila zanosił się łkaniem. W końcu Hirscha wyprowadzono i zamknięto w pokoju na piętrze, żeby go mieć pod ręką na każde zawołanie. Po czym doktor, udając człowieka niewtajemniczonego w poufne sprawy zarządu San Tomé, napomknął, iż ta opowieść brzmi nieprawdopodobnie. Oczywiście, stwierdził, nie może powiedzieć, co robili Europejczycy, gdyż był ogromnie zajęty, opatrując rannych i czuwając nad don Josém Avellanosem. Przybrał z takim powodzeniem ton obojętnej bezstronności, iż Sotillo zdawał się być zupełnie wyprowadzony w pole. Do tej chwili przesłuchanie odbywało się najzupełniej prawidłowo. Jeden z oficerów siedział przy stole, zapisując pytania i odpowiedzi. Inni wałęsali się po pokoju, słuchali uważnie, palili długie cygara i nie spuszczali oczu z doktora. Ale nastąpiła chwila, kiedy Sotillo odprawił ich wszystkich za drzwi.

Rozdział III

1327

Gdy tylko pozostali sami, w urzędowej surowości pułkownika zaszła zmiana. Wstał z miejsca i zbliżył się do doktora. Oczy migotały mu drapieżnością i nadzieją. Zaczął się zwierzać: „Możliwe, że srebro rzeczywiście załadowano na lichtugę, ale niepodobna pomyśleć, żeby je wywieziono na morze”. Doktor, bacząc na każde słowo, kiwał z lekka głową i z widocznym upodobaniem palił cygaro, które mu ofiarował Sotillo na znak swych przyjacielskich zamiarów. Chłodna obojętność, jaką przejawiał doktor w stosunku do innych Europejczyków, skłoniła Sotilla do tego, że przechodząc od przypuszczenia do przypuszczenia, oświadczył w końcu, iż jego zdaniem jest to sztuczka Charlesa Goulda, by ten olbrzymi skarb zagarnąć wyłącznie dla siebie. Doktor, baczny i panujący nad sobą, mruknął: „On jest do tego zdolny”.

1328

W tym miejscu kapitan Mitchell zawołał zdumiony i oburzony:

1329

— Powiedział pan to o Charlesie Gouldzie? — W jego głosie pojawił się niesmak, a nawet niejaka podejrzliwość, bowiem dla niego, podobnie jak dla innych Europejczyków, w charakterze doktora kryła się jakaś dwuznaczność. — Cóż, u licha, skłoniło pana, iż powiedział pan coś podobnego temu łotrowi, który kradnie zegarki? — zapytał. — Jaki był cel tego piekielnego kłamstwa? Ten zatracony kieszonkowiec mógł naprawdę panu uwierzyć.

1330

Parsknął. Doktor przez chwilę milczał w ciemności.

1331

— Takie jednak było dokładne brzmienie moich słów — odezwał się w końcu tonem, z którego ktoś inny byłby wywnioskował, iż zwłoka w odpowiedzi nie wynikła z ociągania się, lecz z namysłu. Natomiast kapitan Mitchell pomyślał sobie, iż nie zdarzyło mu się jeszcze słyszeć czegoś równie bezwstydnego.

1332

— No, dobrze, dobrze! — mruknął do siebie, ale serce nie wtórowało jego myślom. Ustąpiły one miejsca innym, pełnym skupienia i żalu. Przygnębiło go ciężkie poczucie klęski: utrata srebra, śmierć Nostroma, która była dla niego istotnym ciosem, gdyż przywiązał się do swego capataza, jak zwykli przywiązywać się ludzie do swych podwładnych z umiłowania wygody i niemal bezwiednej wdzięczności. Kiedy zaś pomyślał, iż Decoud również utonął, zapamiętywał się niemal z żalu nad tym nieszczęsnym zgonem. Jakiż to bolesny cios dla tej biednej, młodej osoby! Kapitan Mitchell nie należał do gatunku zgryźliwych, starych kawalerów, wręcz przeciwnie, lubił, gdy młodzieńcy zalecali się do panien. Wydawało się mu to czymś naturalnym i właściwym. Przede wszystkim właściwym. Co do marynarzy, rzecz miała się inaczej; nie powinni się żenić, utrzymywał, z powodów moralnych, mianowicie z powodu zaparcia się samych siebie, gdyż życie na pokładzie okrętu żadną miarą nie odpowiada kobiecie, jeżeli zaś pozostawi się ją na lądzie, to po pierwsze nie jest to uczciwe, a po drugie albo naraża się ją na cierpienia z tego powodu, albo też ona się zapomina, zatem w obu przypadkach jest niedobrze. Nie byłby umiał powiedzieć, co dotknęło go bardziej: czy ogromna strata materialna Charlesa Goulda, czy śmierć Nostroma, która dla niego samego była bolesną stratą, czy wreszcie myśl o tej pięknej i szlachetnej kobiecie, pogrążonej teraz w żałobie.

1333

— Tak — zaczął znowu doktor, który widocznie rozmyślał dalej. — Uwierzył mi do tego stopnia, iż myślałem, że mnie uściska. „Si, si — powiedział — napisze do swojego wspólnika, tego bogatego Americano, że wszystko przepadło. Bo czemu nie? Jest się czym podzielić z wieloma ludźmi”.

1334

— Ależ to głupie! — krzyknął kapitan Mitchell.

1335

Doktor zauważył, że Sotillo jest głupi i że jego głupota jest wystarczająco przemyślna, by go zupełnie sprowadzić na manowce. On sam tylko mu w tym trochę dopomógł.

1336

— Napomknąłem — rzekł doktor — niby to przypadkiem, iż skarby raczej zakopuje się w ziemi, niż spławia po morzu. Na to Sotillo uderzył się ręką w czoło. „Por Dios, tak jest — rzekł — zakopali go gdzieś na wybrzeżu portowym, zanim odpłynęli”.

1337

— Do stu piorunów! — mruczał kapitan Mitchell. — Nie mieści mi się w głowie, żeby ktoś mógł być takim osłem… — Urwał, po czym dodał ponuro: — Ale na co to się przyda? Byłoby warto skłamać, gdyby lichtuga pływała jeszcze po morzu. Powstrzymałoby to może tego niepojętego idiotę od wysłania parowca na wody zatoki. To niebezpieczeństwo nie dawało mi spokoju.

1338

Kapitan Mitchell westchnął głęboko.

1339

— Miałem swój cel — przemówił doktor z wolna.

1340

— Miał go pan? — mruknął kapitan Mitchell. — To dobrze. Gdyż inaczej pomyślałbym, iż wodził go pan za nos, by sobie z niego zakpić. Może to było pańskim celem. Muszę powiedzieć, że osobiście nie zniżyłbym się do czegoś podobnego. To nie w moim guście. Nie, nie! Nie oczerniłbym charakteru przyjaciela, choćby chodziło o kpinę z najpodlejszego opryszka na świecie.

1341

Gdyby nie przygnębienie wywołane fatalnymi nowinami, niesmak, jaki odczuwał w stosunku do doktora Monyghama, byłby przybrał wyrazistsze kształty, ale pomyślał sobie, iż teraz już wszystko jedno, co ten człowiek, którego nigdy nie lubił, powie lub zrobi.

1342

— Dziwię się — burknął — iż zamknięto nas razem i że Sotillo w ogóle kazał pana zamknąć, gdyż, jak mi się zdaje, byłby pan dla niego pożądanym towarzyszem.

1343

— Tak, to dziwne! — rzekł doktor cierpko.

1344

Kapitan Mitchell był tak przygnębiony, iż byłby wolał zupełną samotność od najlepszego towarzystwa. Ale łatwiej byłby zniósł byle kogo niż doktora, na którego zawsze krzywo patrzył, niby na jakiegoś włóczęgę niepośledniej inteligencji, który niezupełnie podźwignął się ze swego upadku. To uczucie skłoniło go do zapytania:

1345

— A co ten opryszek zrobił z tamtymi dwoma?

1346

— Naczelnego inżyniera wypuści w każdym razie — odpowiedział doktor. — Nie zechce zatargu z koleją. W każdym razie na pewno nie teraz. Nie wiem, czy pan dokładnie zdaje sobie sprawę z położenia, w jakim znajduje się Sotillo…

1347

— Nie widzę powodu, dla którego miałbym sobie tym obciążać głowę — mruknął kapitan Mitchell.

1348

— Oczywiście — przyznał doktor nie mniej cierpko. — I ja także nie widzę. Przecież nikomu nic z tego nie przyjdzie, gdy pan się nad czymś dokładniej zastanowi.

1349

— Owszem — rzekł kapitan Mitchell po prostu i z widocznym przygnębieniem. — Człowiek zamknięty w tej przeklętej czarnej dziurze nikomu na nic nie jest przydatny.

1350

— Jeżeli zaś chodzi o starego Violę — mówił doktor dalej, jak gdyby nie dosłyszał — to Sotillo wypuścił go z tego samego powodu, dla którego wkrótce wypuści pana.

1351

— Jak to? Co? — zawołał kapitan Mitchell, wytrzeszczając oczy jak sowa w ciemności. — Cóż ja mam wspólnego ze starym Violą? Chyba to, że stary dziwak nie ma zegarka z łańcuszkiem, który ten złodziej mógłby ukraść. A ja panu powiadam, doktorze Monygham — mówił dalej ze wzmagającym się gniewem — iż trudniej przyjdzie mu uwolnić się ode mnie, niż sobie wyobraża. Mówię panu, że jeszcze poparzy sobie palce na tej drobnostce. Przede wszystkim nie odejdę bez swojego zegarka, a co do reszty, to zobaczymy! Zdaje mi się, że być zamkniętym to nic wielkiego dla pana. Ale Joe Mitchell jest innego pokroju człowiekiem. Nie zamierzam ulegle poddać się zniewadze i grabieży. Piastuję godność publiczną, mój panie!

1352

W tej chwili kapitan Mitchell zauważył, iż czarne kraty w okienku zarysowały się na tle kwadratu szarości. Bielejący dzień uciszył go, jak gdyby przyszło mu na myśl, iż odtąd już na zawsze będzie pozbawiony cennych usług swego capataza. Oparł się o ścianę, skrzyżowawszy ręce na piersi, zaś doktor zaczął przechadzać się po celi, dziwnie kulejąc, jak gdyby ciągnął za sobą uszkodzone stopy. Gdy zbliżał się do końca celi oddalonego od krat, jego sylwetka niknęła zupełnie w ciemności. Słychać było tylko lekki szelest jego posuwistego kuśtykania. W tym nieustannym, bolesnym wleczeniu się było jakieś posępne oderwanie się od wszystkiego. Nie okazał zdumienia, kiedy drzwi nagle się otworzyły i wywołano go po nazwisku. Skręcił w miejscu i wyszedł od razu, jakby zależało mu na pośpiechu. Natomiast kapitan Mitchell stał jakiś czas oparty plecami o ścianę, wahając się w swym rozgoryczeniu, czy na znak protestu nie należałoby pozostać bez ruchu. Chciał niemal, by go wywleczono przemocą, lecz ostatecznie zgodził się wyjść, gdy oficer w drzwiach zawołał na niego kilka razy zdziwionym i karcącym tonem.

1353

Zachowanie się Sotilla uległo zmianie. W swobodnej uprzejmości pułkownika pojawiło się niezdecydowanie, jak gdyby nie był pewien, czy uprzejmość w tym wypadku jest na miejscu. Uważnie przyjrzał się kapitanowi Mitchellowi, zanim przemówił łaskawym głosem z wielkiego fotela za stołem:

1354

— Postanowiłem nie zatrzymywać pana, señor Mitchell. Umiem wybaczać. Mam wyrozumiałość. Ale niech to będzie nauką dla pana.

1355

Osobliwy brzask Sulaco, który zdaje się wymykać daleko na zachód, a potem cofać i wsiąkać w cienie górskie, mieszał się z czerwonawą poświatą świec. Kapitan Mitchell na znak obojętności i pogardy błądził oczyma po pokoju, obrzucając w przelocie twardym spojrzeniem doktora, który wtuliwszy się we wnękę okna, opuścił powieki, obojętny i zamyślony, a może zawstydzony.

1356

Sotillo, obwarowany w wielkim fotelu, dorzucił:

1357

— Sądziłbym, iż poczucie grzeczności caballera podyktuje panu właściwą odpowiedź.

1358

Oczekiwał jej, lecz kapitan Mitchell milczał raczej z niezmiernej urazy niż z rozmyślnego postanowienia. Sotillo zawahał się, zerknął na doktora, który podniósł oczy i skinął głową, po czym rzekł z niejakim wysiłkiem:

1359

— Oto pański zegarek, señor Mitchell. Widzi pan, jak przedwczesny i niesprawiedliwy był pański sąd o moich patriotycznych żołnierzach.

1360

Rozwalony na fotelu, wyciągnął ramię ku stołowi i lekko odsunął zegarek od siebie. Kapitan Mitchell podszedł do stołu z nieskrywanym pośpiechem, przyłożył zegarek do ucha i włożył go do kieszonki z chłodnym spokojem.

1361

W Sotillu wezbrała ogromna niechęć. Zerknął znów z ukosa na doktora, który patrzył na niego, nie mrużąc oczu. Ale kiedy kapitan Mitchell odwrócił się, nie zaszczyciwszy go ukłonem, ani spojrzeniem, rzekł pospiesznie:

1362

— Może pan zejść na dół i poczekać tam na señora doctora, którego również zamierzam uwolnić. Wy, cudzoziemcy, w moich oczach jesteście bez znaczenia.

1363

Parsknął wymuszonym, przykrym śmiechem, gdy kapitan Mitchell po raz pierwszy spojrzał na niego z pewnym zainteresowaniem.

1364

— Waszymi przestępstwami zajmą się później sądy — gadał śpiesznie Sotillo. — Jeśli chodzi o mnie, to możecie żyć na wolności, bez straży i nadzoru. Słyszy pan, señor Mitchell? Może pan powrócić do swych zajęć. Nie zasługuje pan na moją uwagę. Jestem zajęty czymś nierównie ważniejszym.

1365

Kapitan Mitchell miał już odpowiedź na końcu języka. Nie podobało mu się, iż uwalniano go, jednocześnie znieważając, ale bezsenność, przedłużające się obawy, głębokie rozczarowanie z powodu fatalnego niepowodzenia ze srebrem zaciążyły na jego duchu. Zdołał zaledwie ukryć niepokój, jaką uczuwał nie tyle o siebie samego, co z powodu ogólnego stanu rzeczy. Wyraźnie wyczuwał, iż coś się odbywa po kryjomu. Wychodząc, zlekceważył zupełnie doktora.

1366

— Bydlę! — powiedział Sotillo, gdy drzwi się zamknęły.

1367

Doktor Monygham wysunął się z wnęki okiennej i włożywszy ręce do kieszeni długiego, szarego, lekkiego płaszcza, który miał na sobie, zrobił parę kroków w głąb pokoju.

1368

Sotillo także powstał i zastąpiwszy mu drogę, mierzył go oczyma od stóp do głowy.

1369

— Pańscy rodacy zbytnio panu nie ufają, señor doctor. Nie lubią pana, co? Ciekaw jestem, dlaczego?

1370

Doktor, podniósłszy głowę, odpowiedział długim, martwym spojrzeniem i słowami:

1371

— Może dlatego, że za długo żyłem w Costaguanie.

1372

Sotillo błysnął białymi zębami spod czarnych wąsów.

1373

— Aha! Ale siebie pan lubi — rzekł zachęcająco.

1374

— Jeśli pozostawi ich pan w spokoju — rzekł doktor, spoglądając tym samym martwym wzrokiem w przystojną twarz Sotilla — niedługo sami się zdradzą. Tymczasem może skłoniłbym don Carlosa, żeby coś powiedział?

1375

— Ach, señor doctor — odezwał się Sotillo, potrząsając głową — jest pan człowiekiem bystrej inteligencji. Jesteśmy jak stworzeni dla siebie. — Odwrócił się. Nie mógł znieść dłużej tego bezbarwnego, nieruchomego wzroku, z którego wyzierała jakaś nieprzenikniona pustka, jak głębia czarnej otchłani.

1376

Nawet w człowieku zupełnie pozbawionym zmysłu moralnego pozostaje zdolność oceny łajdactwa, które jest rzeczą konwencjonalną i zupełnie jasną. Sotillo myślał, iż doktor Monygham, tak odmienny od innych Europejczyków, był gotów sprzedać swych rodaków i swego chlebodawcę, Charlesa Goulda, za udział w srebrze z San Tomé. Nie gardził nim z tego powodu. Zanik zmysłu moralnego u pułkownika miał charakter głęboko zakorzeniony i niewinny. Graniczył z tępotą, moralną tępotą. Nic nie było dla niego naganne, o ile służyło jego celowi. Mimo to czuł odrazę do doktora Monyghama. Miał dla niego bezgraniczną pogardę. Pogardzał nim z całego serca, gdyż bynajmniej nie zamierzał go wynagrodzić. Pogardzał nim nie jako człowiekiem bez czci i wiary, lecz jako głupcem. Doktor Monygham poznał się tak dobrze na charakterze Sotilla, iż zmylił go najzupełniej. Dlatego uważał on doktora za głupca.

1377

Od chwili przybycia do Sulaco poglądy pułkownika uległy pewnej zmianie.

1378

Nie pragnął już kariery politycznej w rządzie Montera. Zawsze powątpiewał o bezpieczeństwie tej drogi. Od kiedy dowiedział się od naczelnego inżyniera, iż najprawdopodobniej już o świcie zetknie się z Pedrem Montero, jego obawy znacznie się wzmogły. Ten guerillero, brat generała — Pedrito, jak go powszechnie nazywano — był nie mniej osławiony niż on sam. Sotillo miał niejasne zamiary zagarnięcia nie tylko skarbu, ale i miasta, a potem prowadzenia rokowań wedle swej woli. Teraz, wobec wieści zasłyszanych od naczelnego inżyniera (który nie skrywał przed nim grozy położenia), jego śmiałość, w ogóle niezbyt stanowcza, ustąpiła miejsca najprzezorniejszemu wahaniu.

1379

— Armia, cała armia pod wodzą Pedrita przekroczyła już góry — powtarzał, nie kryjąc swego zakłopotania. — Nie wierzyłbym temu, gdyby te nowiny nie pochodziły od człowieka na pańskim stanowisku. Zdumiewające!

1380

— Oddział zbrojny — poprawił go słodkim głosem inżynier.

1381

Jego cel został osiągnięty. Chodziło o to, by Sulaco jeszcze przez kilka godzin było wolne od zbrojnej okupacji i ludzie, których ogarnęła trwoga, mogli opuścić miasto. Wśród powszechnego przerażenia całe rodziny miały nadzieję uciec drogą na Los Hatos, stojącą chwilowo otworem po wycofaniu się zbrojnej hołoty, która pod wodzą señorów Fuentesa i Gamacha podążała do Rincon, by przygotować entuzjastyczne przyjęcie dla Pedra Montera. Była to pośpieszna i pełna niebezpieczeństwa ucieczka. Opowiadano, iż Hernandez, który ze swymi opryszkami opanował lasy w okolicy Los Hatos, nie odmawiał schronienia zbiegom. Naczelny inżynier wiedział dobrze, iż wiele osób przygotowywało się do tej ucieczki.

1382

Starania podejmowane przez ojca Corbelana w sprawie najpobożniejszego z opryszków nie pozostały całkiem bezowocne. Szef polityczny Sulaco uległ w ostatniej chwili usilnym naleganiom księdza i podpisał tymczasową nominację mianującą Hernandeza generałem i polecającą mu urzędowo z tytułu tej nowej godności, by przestrzegał porządku w mieście. Sprawa przedstawiała się tak, iż szef polityczny, widząc, że wszystko stracone, nie dbał o to, co podpisuje. Był to ostatni urzędowy dokument, który podpisał przed opuszczeniem pałacu Intendencji i ucieczką do biur T.O.Ż.P. Ale nawet gdyby kładł swój podpis pod tym aktem z pełnym przekonaniem, było już za późno. Rozruchy, których oczekiwał i których się obawiał, wybuchły w niespełna godzinę po jego rozstaniu się z ojcem Corbelanem. Ojciec Corbelan, który miał spotkać się z Nostromem w klasztorze dominikańskim, gdzie zajmował celę, nie zdołał dotrzeć na umówione miejsce. Z Intendencji poszedł prosto do domu Avellanosa, by przekazać wiadomość szwagrowi, i został odcięty od swego ascetycznego ustronia. Nostromo czekał tam przez jakiś czas, śledząc z niepokojem wzmagający się zamęt na ulicach, po czym poszedł do redakcji „Porveniru” i pozostał tam do świtu, jak o tym wspomniał Decoud w liście do swej siostry. W ten sposób capataz, zamiast pojechać konno do lasów Los Hatos i doręczyć Hernandezowi nominację, pozostał w mieście, by ocalić życie prezydenta-dyktatora, wziąć udział w stłumieniu rozruchów motłochu i odpłynąć w końcu ze srebrem na wody zatoki.

1383

Jednak ojciec Corbelan, uciekając do Hernandeza, miał dokument w kieszeni, oficjalne pismo przeobrażające bandytę w generała pamiętny, ostatni oficjalny akt stronnictwa ribierzystów, którego hasłami była uczciwość, pokój i postęp. Ani ksiądz, ani bandyta nie zauważyli prawdopodobnie ironii tego faktu. Ojciec Corbelan zdołał widocznie znaleźć ludzi, którzy się podjęli poselstwa do miasta, gdzie już o świcie drugiego dnia rozruchów gruchnęły wieści, iż Hernandez czatuje na drodze do Los Hatos i gotów jest przyjąć uchodźców, którzy oddadzą się mu pod opiekę. Jakiś śmiały, niemłody, dziwnie wyglądający jeździec pojawił się w mieście i jadąc z wolna, przyglądał się domom, jak gdyby po raz pierwszy widział tak wysokie budynki. Przed katedrą zsiadł z konia, ukląkł na środku plaza, przewiesił sobie wodze przez ramię, kapelusz położył przed sobą na ziemi, pochylił nisko głowę, przeżegnał się i uderzył się kilkakrotnie pięścią w piersi. Wsiadłszy znów na konia, powiódł nieulęknionym, lecz przychylnym spojrzeniem po gromadce ludzi, którzy zbiegli się na widok jego publicznej pobożności, po czym zapytał o Casa Avellanos. Ze dwadzieścia rąk wyciągnęło się w odpowiedzi, wskazując palcami w kierunku Calle de la Constitucion.

1384

Jeździec odjechał, zerknąwszy ciekawie w stronę okien klubu „Amarilla”, który wznosił się na rogu ulicy. Jego stentorowy głos[231] co chwila rozbrzmiewał w opustoszałej ulicy: „Gdzie jest Casa Avellanos?”, aż wreszcie otrzymał odpowiedź od wystraszonego odźwiernego i znikł pod sklepieniem bramy. List, który przywiózł, pisany przez ojca Corbelana ołówkiem przy ognisku obozowym Hernandeza, miał być doręczony don Josému, o którego krytycznym stanie zdrowia ksiądz nic nie wiedział. Antonia przeczytała go i zasięgnąwszy rady Charlesa Goulda, przesłała go do wiadomości panów, którzy tworzyli załogę klubu „Amarilla”. Wiedziała, co robić. Zamierzała się udać do swojego wuja, ostatnie dni, a może nawet ostatnie godziny życia swego ojca powierzyć opiece bandyty, którego istnienie było protestem przeciwko nieodpowiedzialnej tyranii wszystkich po równi stronnictw, przeciwko moralnej ciemnocie kraju. Wolała od tego mroki lasów Los Hatos, mniej było poniżające twarde życie wśród szajki rozbójników. Antonia całą duszą sprzyjała upartej zaciekłości, z jaką jej wuj stawiał czoło nieszczęściu. Wynikało to u niej z wiary w człowieka, którego kochała.

1385

W swoim liście wikariusz generalny poręczał własną głową za wierność Hernandeza. Pisząc o jego potędze, zwracał uwagę, iż przez wiele lat nie zdołano go poskromić. W liście tym wysunięta przez Decouda idea nowego Zachodniego Państwa (którego kwitnący i uporządkowany stan jest powszechnie obecnie znany) po raz pierwszy została podana do wiadomości publicznej i przytoczona jako argument. Hernandez, były bandyta i ostatni generał mianowany przez ribierzystów, miał rzekomo dość sił, by utrzymać połać kraju między lasami Los Hatos a pasem wybrzeża, aż do chwili, kiedy ofiarny patriota, don Martin Decoud, sprowadzi generała Barriosa z powrotem do Sulaco i odzyska miasto.

1386

„Taka jest wola nieba. Opatrzność jest po naszej stronie” — pisał ojciec Corbelan. Nie było czasu zastanawiać się nad jego stwierdzeniami, a tym mniej na ich kwestionowanie. Toteż dyskusja, która się wszczęła w klubie „Amarilla” po przeczytaniu listu, była wprawdzie ożywiona, lecz niedługa. W ogólnym zamieszaniu wywołanym klęską jedni przyjęli ten pomysł z radosnym zdumieniem, niby zdumiewające objawienie nowej nadziei. Inni byli zachwyceni obietnicą natychmiastowego bezpieczeństwa swoich żon i dzieci. Większość uchwyciła się tej myśli, jak tonący chwyta się źdźbła. Ojciec Corbelan nieoczekiwanie ofiarował im schronienie przed Pedritem Monterem z jego llaneros, do których miała przyłączyć się uzbrojona hołota señorów Fuentesa i Gamacha.

1387

Reszta popołudnia zeszła na ożywionej dyskusji w wielkich salach klubu „Amarilla”. Nawet ci członkowie, których ustawiono przy oknach z strzelbami i karabinami, by strzegli wylotu ulicy przed ponownym zbrojnym najściem motłochu, wykrzykiwali przez ramię swoje argumenty i poglądy. Gdy zapadł zmierzch, don Juste Lopez poprosił zwolenników swoich przekonań, by wyszli z nim na korytarz i tam przy małym stoliku, na którym paliły się dwie świece, zajął się redagowaniem adresu[232], czy raczej uroczystej deklaracji. Pedrito Montero miał ją otrzymać z rąk tych członków Zgromadzenia Prowincjonalnego, którzy z wyboru pozostaną w mieście. Chodziło o to, by go ułagodzić i nakłonić do zachowania przynajmniej form instytucji parlamentarnych. Siedząc nad białym arkuszem papieru z gęsim piórem w ręce, don Lopez, otoczony ze wszystkich stron, zwracał się na prawo i lewo i powtarzał z uroczystą usilnością:

1388

Caballeros, proszę o chwilę spokoju! Chwilę spokoju! Musimy jasno przekazać, że w dobrze wierze godzimy się z faktami dokonanymi.

1389

Wypowiadał te słowa jakby z wyrazem melancholijnego zadowolenia. Gwar dokoła niego nasilał się, głosy stawały się ochrypłe. W nagłych przerwach podniecone twarze pogrążały się od razu w cichości głębokiego przygnębienia.

1390

Tymczasem rozpoczęła się ucieczka. Wypełnione kobietami i dziećmi karety przejeżdżały, kołysząc się, przez plaza, obok nich pieszo lub konno podążali mężczyźni. Za nimi jechali inni na koniach i mułach. Najubożsi szli pieszo. Mężczyźni i kobiety nieśli węzełki, piastowali w ramionach niemowlęta, prowadzili starców, wlekli za sobą doroślejsze dzieci. Gdy Charles Gould, pożegnawszy się z doktorem i inżynierem u drzwi Casa Viola, wjeżdżał przez bramę do miasta, wszyscy, którzy zamierzali wywędrować, odjechali, zaś inni zabarykadowali się w swych domach. Na ciemnej ulicy tylko w jednym miejscu migotały światła i poruszały się postacie ludzkie. Señor administrador rozpoznał powóz swojej żony, czekający przed drzwiami domu Avellanosów. Podjechał niemal niepostrzeżenie i nie mówiąc ani słowa, patrzył, jak kilku jego służących wyszło z bramy, niosąc don Joségo Avellanosa, który, z zamkniętymi oczami i zakrzepłymi rysami, wyglądał jak nieżywy. Jego żona i Antonia szły po obu stronach skleconych na poczekaniu noszy, które zaraz umieszczono w powozie. Kobiety uściskały się. Po drugiej stronie powozu siedział na koniu wysłannik ojca Corbelana o rozwichrzonej, siwiejącej brodzie i wystających kościach policzkowych. Następnie Antonia usiadła obok noszy i uczyniwszy pośpiesznie znak krzyża, przysłoniła sobie twarz gęstą woalką. Służba oraz kilku sąsiadów, którzy byli obecni przy tym wyjeździe, stali opodal, odkrywszy głowy. Siedzący na koźle Ignacio, który już pogodził się z myślą, że będzie musiał jechać przez całą noc (i może zginąć przed świtem od noża), spoglądnął posępnie przez ramię.

1391

— Jedź ostrożnie! — zawołała pani Gould drżącym głosem.

1392

Si, ostrożnie, si, niña — mruknął, przygryzając usta. Jego krągłe policzki drżały.

1393

Powóz powoli wyjechał z kręgu światła.

1394

— Odprowadzę ich do brodu na rzece — powiedział Charles Gould do żony.

1395

Stała na skraju chodnika z lekko splecionymi rękami i żegnała odjeżdżającego skinieniem głowy. W oknach klubu „Amarilla” było ciemno. Wygasła ostatnia iskra oporu. Charles Gould odwrócił głowę na zakręcie i zobaczył, jak przez oświetloną smugę ulicy jego żona przechodzi do bramy swego domu. Ich sąsiad, powszechnie znany kupiec i obywatel ziemski, szedł obok niej i mówił, gestykulując rękami. Gdy weszła do bramy, wszystkie światła zgasły, a na ulicy zaległa ciemność i pustka.

1396

Domy rozległej plaza niknęły w ciemności nocy. Wysoko w górze, jak gwiazda, migotało nikłe światełko na jednej z wież katedralnych. Konny posąg odbijał się blado od tła czarnych drzew alamedy jak upiór królewskości zabłąkany w odmęt rewolucji. Nieliczni włóczędzy, których napotykali po drodze, odsuwali się pod ściany domów. Minąwszy ostatnie kamienice, powóz potoczył się bezszelestnie po miękkim podłożu kurzu i razem z większą ciemnością odczuwało się jakby jakąś świeżość, która zdawała się spływać z liści drzew obrzeżających polną drogę. Wysłannik z obozu Hernandeza zbliżył swojego konia do konia Charlesa Goulda.

1397

Caballero — odezwał się z nutą zaciekawienia w głosie — czy pan jest tym, którego ludzie nazywają królem Sulaco, panem kopalni? Chciałbym wiedzieć…

1398

— Tak, jestem panem kopalni — odpowiedział Charles Gould.

1399

Jeździec kłusował czas jakiś w milczeniu, po czym rzekł:

1400

— Mam brata w pańskiej służbie, serena, w dolinie San Tomé. Dowiódł pan, że jest pan sprawiedliwym człowiekiem. Nikomu z ludzi, których wezwał pan do pracy w górach, nie stała się krzywda. Mój brat powiada, że żaden urzędnik rządowy, żaden gnębiciel Campo nie pokazał się jeszcze po pańskiej stronie rzeki. Pańscy urzędnicy nie uciskają ludzi pracujących w wąwozie. Zapewne lękają się pańskiej surowości. Jest pan sprawiedliwym człowiekiem i potężnym — dodał.

1401

Mówił urywanym, niezależnym tonem, ale widocznie do czegoś zmierzał w tej rozmowie. Opowiedział Charlesowi Gouldowi, iż był rancherem w jednej z nisko położonych dolin, daleko na południu, sąsiadem Hernandeza za dawnych czasów i ojcem chrzestnym jego najstarszego syna. Był jednym z tych, którzy stanęli po jego stronie, gdy stawiał opór poborowi rekruta, i to było początkiem wszystkich ich nieszczęść. Kiedy uprowadzono przemocą jego compadre[233], on pochował jego żonę i dzieci, zamordowane przez żołnierzy.

1402

Si, señor — mamrotał chrypliwym głosem. — Wraz z dwoma czy trzema szczęśliwcami, którzy pozostali na wolności, pochowałem ich wszystkich we wspólnym grobie, przy zgliszczach ich chaty, pod drzewem, co ocieniało jej dach.

1403

To u niego trzy lata później szukał schronienia Hernandez, zbiegłszy z wojska. Miał jeszcze na sobie mundur z odznakami sierżanta na rękawie, pierś i ręce zbroczone krwią swego pułkownika. Z żołnierzy, których wysłano za nim w pościg, trzech jeźdźców uciekło i przyłączyło się do niego. I opowiadał Charlesowi Gouldowi jak on i kilku jego przyjaciół, widząc tych żołnierzy, ukryło się w zasadzce za skałami i już zamierzało dać ognia, gdy rozpoznał swego compadre i wybiegł z kryjówki, wołając go po imieniu, bo wiedział, że Hernandez nie wróciłby jako wysłannik niesprawiedliwości i ucisku. Owi trzej żołnierze wraz z ludźmi, którzy kryli się w zasadzce, utworzyli zawiązek słynnej bandy, zaś on, który o tym opowiadał, był przez długie lata ulubionym porucznikiem Hernandeza. Wspomniał z dumą, iż urzędnicy wyznaczyli również cenę za jego głowę, ale to nie przeszkodziło, że posiwiała na jego karku. I oto dożył chwili, że jego compadre został generałem.

1404

Parsknął przytłumionym śmiechem:

1405

— Z rozbójników zostaliśmy żołnierzami. Ale trzeba mieć się na baczności przed tymi, co nas zrobili żołnierzami, a jego generałem. Trzeba się mieć przed nimi na baczności!

1406

Ignacio krzyknął. Światło lamp powozu, snujące się po szpalerach kaktusów, które z obu stron obrzeżały gościniec, zamigotało na dzikich twarzach ludzi stojących na brzegu drogi, wrzynającej się głęboko w pulchną ziemię Campo na podobieństwo wiejskiej dróżki angielskiej. Kulili się, ich duże oczy błyskały na chwilę, po czym światło, snując się dalej po na poły odsłoniętych korzeniach jakiegoś wielkiego drzewa i kolejnych kępach kaktusów, padło na inną grupę twarzy, oglądających się za siebie z lękiem. Trzy kobiety, z których każda niosła dziecko, oraz dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach, jeden uzbrojony w szablę, a drugi w strzelbę, stało przy ośle dźwigającym dwa węzełki owinięte w pledy. Nieco dalej Ignacio znowu krzyknął, wymijając karetę o podłużnym drewnianym pudle, osadzonym na dwu wysokich kołach. Pojazd miał z tyłu drzwiczki, które chwiały się, stojąc otworem. Siedzące wewnątrz panie poznały zapewne białe muły, gdyż zawołały:

1407

— Czy to pani, doño Emilio?

1408

Na zakręcie drogi łuna wielkiego ognia rozwidniła krótki odcinek, zasklepiony od góry konarami drzew. W pobliżu brodu na płytkim strumieniu została przypadkowo podpalona przydrożna chata, sklecona z plecionej trzciny i przykryta słomianą strzechą. Wyjące złowieszczo płomienie oświecały wolną przestrzeń, zatłoczoną końmi, mułami i niespokojną, pełną wrzawy ciżbą ludzką. Gdy Ignacio przystanął, kilka pań idących pieszo otoczyło powóz, błagając Antonię, by je zabrała. Nie odpowiadała na ich skargi, lecz wskazywała w milczeniu na swego ojca.

1409

— Tu muszę panią opuścić — rzekł Charles Gould wśród wrzawy. Płomienie buchały pod niebo, a mrowie uchodźców, pierzchając przed ziejącym żarem, tłoczyło się wokół powozu. Jakaś pani w średnim wieku, ubrana w czarną, jedwabną suknię, lecz z samodziałową mantą[234] na głowie i sękatym kosturem zamiast laski w ręce, zatoczyła się ku przednim kołom powozu. Dwie młode panny, przerażone i milczące, czepiały się jej ramion. Charles Gould znał ją dobrze.

1410

Misericordia![235] Okropnie nas tu gniotą w tym tłumie! — zawołała, uśmiechając się dzielnie do niego. — Wybrałyśmy się pieszo. Cała nasza służba uciekła wczoraj, by przyłączyć się do demokratów. Zamierzamy powierzyć się opiece ojca Corbelana, świątobliwego wuja pani, Antonio. Dokonał cudu, przeobrażając serce najokrutniejszego rozbójnika. Prawdziwego cudu!

1411

Podnosiła stopniowo głos aż do krzyku, unoszona naciskiem tłumu, który usuwał się z drogi przed kilkoma wozami nadjeżdżającymi galopem od brodu wśród głośnych okrzyków i trzaskania z biczów. Roje iskier przetykających czarne dymy przelatywały nad drogą. Trzcina bambusowa płonących ścian chaty trzaskała z łoskotem podobnym do grzechotu strzelaniny. Nagle jasna łuna przygasła, pozostawiając tylko czerwonawy półmrok, pełny błąkających się czarnych cieni rozpierzchających się w różnych kierunkach. Zgiełk głosów zdawał się obumierać wraz z pożarem. Zamęt głów, ramion, przekleństw i sprzeczek przewalił się, uchodząc w ciemność.

1412

— Muszę teraz panią pożegnać — powtórzył Charles Gould, zwracając się do Antonii.

1413

Odwróciła powoli głowę i odsłoniła twarz. Wysłannik i compadre Hernandeza podjechał blisko na swym koniu.

1414

— Czy pan kopalni nie każe nic powiedzieć Hernandezowi, panu Campo?

1415

Trafność tego porównania uderzyła Charlesa Goulda. Mimo swej stanowczości równie niepewnie dzierżył swą kopalnię, jak nieposkromiony rozbójnik Campo. Byli równi wobec bezprawia tego kraju. Niepodobna było ustrzec swej działalności od jego poniżających wpływów. Gęsta sieć zbrodni i zepsucia spowijała cały kraj. Bezgraniczne i chorobliwe zniechęcenie zamknęło mu na chwilę usta.

1416

— Jest pan sprawiedliwym człowiekiem — nalegał wysłannik Hernandeza. — Niech pan popatrzy na tych ludzi, co mojego compadre mianowali generałem, a nas wszystkich przedzierzgnęli w żołnierzy. Niech pan spojrzy na tych oligarchów, którzy uchodzą z życiem, mając tylko to, co na sobie. Mój compadre nie myśli o tym, ale nasi zwolennicy będą mocno zdziwieni i chciałbym przemówić słowo za nimi. Proszę mnie posłuchać, señor! Przez długie miesiące mieliśmy Campo w swoich rękach. Nie potrzebowaliśmy prosić o nic nikogo. Ale żołnierze muszą być opłacani, jeżeli mają żyć uczciwie, gdy wojna przeminie. Ludzie wierzą, iż pańska dusza jest tak prawa, że pańska modlitwa może leczyć z niemocy bydlęta, jak modlitwa sprawiedliwego sędziego. Niech usłyszę z pańskich ust kilka słów, które zadziałają jak zaklęcie na wątpliwości naszej partidy[236], w której każdy jest prawdziwym mężczyzną.

1417

— Czy pani słyszy, co on mówi? — odezwał się Charles Gould po angielsku do Antonii.

1418

— Niech pan nam wybaczy naszą nędzę! — zawołała gorączkowo. — Pański charakter jest tym niewyczerpanym skarbem, który jeszcze może nas wszystkich ocalić. Pański charakter, nie pańskie bogactwa! Błagam, by zechciał pan dać temu człowiekowi słowo, iż godzi się pan na wszystkie układy, które mój wuj zawrze z ich dowódcą. Jedno słowo! Tyle mu wystarczy.

1419

Z przydrożnej chaty pozostał tylko ogromny stos perzyny, jarzącej się przyćmionym, czerwonym żarem, który oblewał ciemnym rumieńcem twarz Antonii, drżącą od wzruszenia. Charles Gould po krótkim namyśle wyrzekł żądane zapewnienie. Czuł się jak człowiek, który zapędziwszy się na urwistą ścieżkę, skąd nie ma powrotu, jedyną nadzieję ocalenia widzi w posuwaniu się dalej. Pojął to, patrząc w tej chwili na don Joségo, który na wpół żywy leżał obok wyprostowanej Antonii. W walce całego życia pokonały go ciemne moce znikczemnienia, które ze swych zastygłych głębin wydawały potworne zbrodnie i potworne mrzonki. Wysłannik Hernandeza w paru słowach wyraził swoje całkowite zadowolenie. Antonia spokojnie opuściła woalkę, oparłszy się chęci zapytania o powodzenie ucieczki Decouda. Natomiast Ignacio zerknął żałośnie przez ramię.

1420

— Niech pan się dobrze przypatrzy swoim mułom, mi amo[237] — mruknął. — Już pan ich więcej nie zobaczy!

Rozdział IV

1421

Charles Gould zawrócił w stronę miasta. W bielejących brzaskach szczerbate szczyty Sierry wydawały się niemal czarne. Tu i ówdzie otulony w opończę lepero, słysząc tętent kopyt jego konia, znikał za narożnikiem porośniętej trawą uliczki. Psy warczały za murami ogrodów. Wraz z bezbarwnym świtem chłód śniegów zdawał się spływać z gór na zrujnowane bruki i domy o zamkniętych okiennicach, obtłuczonych gzymsach i płaskich pilastrach[238], pomiędzy które płatami spadał obłupany tynk. Świt zmagał się z mrokiem pod arkadami plaza, gdzie pod ogromnymi parasolami, uplecionymi z sitowia, nie było śladu wieśniaków, którzy codziennie przywozili na targ swoje towary, na niskich ławach piętrzyli stosy owoców i układali wiązki jarzyn ozdobione kwiatami. Nie ożywiał wczesnego ranka zgiełk chłopów, bab, dzieci i objuczonych osiołków. Tylko gdzieniegdzie na rozległym placu stały gromadki rewolucjonistów, spoglądając spod wciśniętych na czoło kapeluszy w jednym kierunku: czy nie wiezie ktoś wiadomości z Rincon. Największa z tych gromad, widząc przejeżdżającego Charlesa Goulda, odwróciła się jak jeden mąż i wrzasnęła za nim groźnie: „Viva la libertad!

1422

Charles Gould minął ich i skręcił w bramę swego domu. Na patio, zasłanym słomą, któryś z practicante[239], miejscowych asystentów doktora Monyghama siedział na ziemi i oparłszy się plecami o skraj fontanny, brząkał dyskretnie na gitarze. Przed nim stały dwie dziewczyny z ludu, które podrygiwały z lekka, wymachiwały ramionami i nuciły popularną melodię taneczną.

1423

Większość rannych z dwu dni rozruchów zabrali już ich krewni i przyjaciele, ale kilku siedziało tam jeszcze, kiwając obandażowanymi głowami w takt muzyki. Charles Gould zsiadł z konia. Zaspany mozo wybiegł z drzwi piekarni i ujął konia za uzdę. Practicante próbował pośpiesznie ukryć gitarę. Dziewczęta, niezmieszane, usunęły się z uśmiechem w głąb. Charles Gould, podążając ku schodom, zerknął w ciemny kąt patia, gdzie obok śmiertelnie rannego cargadora klęczała jego żona. Mamrotała pośpiesznie modlitwy, usiłując równocześnie włożyć kawałek pomarańczy w drętwiejące usta konającego męża.

1424

Okrutna marność rzeczy objawiała się bez osłonek w lekkomyślności i cierpieniu tego niepoprawnego ludu; okrutna marność życia i śmierci, którymi szafowano w daremnych wysiłkach znalezienia trwałego rozwiązania tego problemu. Charles Gould nie był podobny do Decouda i nie umiał pogodnie brać udziału w tragicznej farsie. Zaiste, dla niego była ona tragiczna, ale nie miała w sobie nic z farsy. Zbyt boleśnie dolegało mu przeświadczenie o nieuleczalnym szaleństwie. Był nazbyt surowym praktykiem i idealistą, żeby patrzeć z humorem na jego straszliwe komizmy, jak to czynił Martin Decoud, marzycielski materialista, patrzący na wszystko przez pryzmat swego oschłego sceptycyzmu. Dla niego, podobnie jak dla nas wszystkich, kompromis ze swym sumieniem był jeszcze szpetniejszy w obliczu niepowodzenia. Małomówność, jaką sobie rozmyślnie narzucał, ustrzegła go przed jawnym igraniem ze swymi myślami, ale koncesja Gouldów podstępnie spaczyła jego osąd. Powinien był wiedzieć — mówił sobie, opierając się o balustradę galerii — iż ribieryzm nigdy niczego nie wskóra. Kopalnia spaczyła jego sąd, gdyż skłoniła go do przekupstw i knowań, byleby tylko jego dzieło z dnia na dzień pozostawiano w spokoju. Podobnie jak jego ojciec nie lubił być ograbiany. Doprowadzało go to do rozpaczy. Wmówił w siebie, iż pomijając nawet wyższe względy, poparcie nadziei don Joségo na reformy jest dobrym interesem. Zagmatwał się w niedorzeczną walkę, podobnie jak jego biedny wuj, którego szabla wisiała na ścianie jego pracowni. Uwikłał się w obronę najzwyklejszych zasad zorganizowanego społeczeństwa. Jego bronią były jednak skarby kopalni, bronią subtelniejszą i sięgającą dalej niż uczciwy stalowy brzeszczot, osadzony w zwyczajnej, mosiężnej rękojeści.

1425

Stokroć jednak niebezpieczniejsza dla tego, który nią władał, była broń bogactwa, obosieczna chciwością i niedolą ludzką, zatruta wszystkimi wadami wynikającymi z pobłażania sobie, jak wywarami jadowitych ziół, plamiąca każdą sprawę, dla której jej dobyto, zawsze gotowa zawieść dzierżącą ją dłoń. I oto teraz nie pozostawało nic innego, jak nią się posłużyć. Ale poprzysiągł sobie, iż raczej strzaska ją w drzazgi, niż pozwoli, by wydarto mu ją z rąk.

1426

Mając angielską krew w żyłach i angielskie wychowanie, zdawał sobie sprawę, iż mimo wszystko jest w tym kraju awanturnikiem, potomkiem awanturników, którzy zaciągnęli się do obcej legii, ludzi, którzy szukali szczęścia w walkach rewolucyjnych, planowali rewolucje i wierzyli w rewolucje. Mimo prawości swego charakteru miał w sobie jakąś niewybredną moralność awanturnika, który w etycznej ocenie swych czynów liczy się z osobistym ryzykiem. Był przygotowany, o ile zaszłaby potrzeba, wysadzić w powietrze całą górę San Tomé, zdmuchnąć ją z powierzchni Republiki Costaguany. To postanowienie było wyrazem mocy jego charakteru, wynikiem wyrzutów sumienia z powodu tej niepochwytnej niewierności małżeńskiej, w której jego żona przestała być wyłączną panią jego myśli, czymś z niezdrowej wyobraźni ojca i wreszcie czymś jakby z ducha korsarza, który woli wrzucić zapaloną zapałkę do prochowni niż poddać swój okręt.

1427

Na dole, na patio, ranny cargador wyzionął ducha. Jego żona krzyknęła. Na ten krzyk, przeraźliwy i nieoczekiwany, wszyscy ranni usiedli na posłaniach. Practicante zerwał się na nogi z gitarą w ręce, uniósł brwi i wpatrywał się w nią uporczywie. Dwie dziewczyny, siedzące w kucki obok rannego krewniaka, z długimi cygarami w ustach, skinęły na siebie znacząco.

1428

Charles Gould, przechyliwszy się przez balustradę, ujrzał, iż trzech panów, odzianych ceremonialnie w czarne fraki i białe koszule, z okrągłymi, europejskimi kapeluszami na głowach, weszło z ulicy na patio. Jeden z nich, przerastający innych ramionami i głową, szedł przodem z powagą, wskazując im drogę. Był to don Juste Lopez, który wraz z swymi dwoma przyjaciółmi, posłami na Zgromadzenie Prowincjonalne, wybrał się o tak wczesnej porze do administratora kopalni San Tomé. Zobaczyli go również i pośpiesznie powitali ruchem dłoni, wchodząc jakby w procesji na schody.

1429

Don Juste zmienił się nie do poznania, gdyż ogolił zupełnie osmaloną brodę, a wraz z nią postradał dziewięć dziesiątych swej zewnętrznej godności. Charles Gould, aczkolwiek pochłonięty myślami, nie mógł nie dostrzec uderzającej ograniczoności, jaka ujawniła się na jego twarzy. Jego towarzysze byli przygnębieni i ospali. Jeden z nich wysuwał koniec języka ze spieczonych ust. Drugi wodził tępo oczyma po posadzce korytarza, gdy don Juste, wysunąwszy się nieco naprzód, zagrzmiał przemówieniem do señora administradora kopalni San Tomé. Był do głębi przekonany, iż należy przestrzegać form. Do nowego gubernatora zawsze wysyłano deputacje[240] od cabildo, czyli rady miejskiej, oraz od consulado, czyli izby handlowej. Wypadało zatem, żeby Zgromadzenie Prowincjonalne również wysłało deputację, chociażby dla zaznaczenia, iż istnieją instytucje parlamentarne. Don Juste zaproponował, aby don Carlos Gould, jako najwybitniejszy obywatel prowincji, przyłączył się do deputacji Zgromadzenia. Jego stanowisko było wyjątkowe, a osoba znana w całej republice. Uprzejmości urzędowej nie należy zaniedbywać, choćby przy niej krwawiło serce. Pogodzenie się z faktami dokonanymi może ocalić cenne szczątki instytucji parlamentarnych. Oczy don Justego pałały tępym blaskiem; wierzył w instytucje parlamentarne, a jego drgający pewnością głos zatracał się w ciszy domu niby buczenie wielkiego bąka.

1430

Charles Gould odwrócił się, słuchając cierpliwie i opierając się łokciem o balustradę. Potrząsał odmownie głową, niemal wzruszony zatroskanym spojrzeniem przewodniczącego Zgromadzenia Prowincjonalnego. Polityka Charlesa Goulda nie pozwalała, by kopalnia San Tomé brała udział w jakichkolwiek formalnych wystąpieniach.

1431

— Moim zdaniem, señores, powinniście oczekiwać losu we własnych domach. Nie ma potrzeby oddawać się formalnie w ręce Montera. Uległość wobec tego, co nieuniknione, jak powiada don Juste, jest rzeczą słuszną, ale jeżeli to nieuniknione nazywa się Pedrito Montero, nie należy uwydatniać zbyt wyraźnie bezwarunkowej kapitulacji. Błędem tego kraju jest brak umiaru w życiu politycznym. Nikczemne przystosowywanie się do bezprawia, po którym następuje krwawa reakcja, nie prowadzi, señores, do stabilnej i pomyślnej przyszłości.

1432

Charlesa Goulda zamilkł, widząc smutne, oszołomione twarze oraz zdumione, trwożne spojrzenia oczu. Współczucie dla tych ludzi, którzy całą swą ufność pokładali w jakichś tam słowach, gdy w kraju panoszyły się zabójstwo i grabież, było powodem, iż wdał się w to, co wydawało się czczą gadatliwością. Don Juste zamamrotał:

1433

— Pan nas opuszcza, don Carlosie… A przecież instytucje parlamentarne…

1434

Nie mógł dokończyć z żalu. Przez chwilę zakrywał oczy dłonią. Charles Gould z obawy przed pustą gadaniną nie odpowiadał na tę skargę. Odwzajemnił w milczeniu ich ceremonialne ukłony. Milczenie było jego schronieniem. Rozumiał, że chodziło im o przeciągnięcie na swoją stronę wpływów, jakie miała kopalnia San Tomé. Rokowania pojednawcze ze zwycięzcą chcieli nawiązać pod skrzydłami koncesji Gouldów. Inne zrzeszenia publiczne, jak cabildo i consulado, również by przyszły, szukając poparcia najtrwalszej, najczynniejszej siły, jaka kiedykolwiek istniała w ich prowincji.

1435

Nierównym, szybkim krokiem nadszedł doktor i dowiedział się, że pan domu zamknął się w swym pokoju i polecił, aby mu pod żadnym pozorem nie przeszkadzano. Ale doktor Monygham nie pragnął zobaczyć się z Charlesem Gouldem natychmiast. Spędził czas jakiś na pośpiesznym przeglądzie swych rannych. Przyglądał się każdemu po kolei, trąc swą brodę między palcem wielkim a wskazującym. Jego twardy wzrok pozbawiony wyrazu spotykał się z ich pytającym w milczeniu spojrzeniem. Wszyscy mieli się dobrze. Ale kiedy stanął nad martwym cargadorem, zatrzymał się nieco dłużej, przyglądając się nie mężczyźnie, który już przestał cierpieć, lecz kobiecie klęczącej obok z niemą zadumą na zakrzepłej twarzy, ze zwężonymi nozdrzami i białymi błyskami w niedomkniętych oczach. Powoli podniosła głowę i rzekła głuchym głosem:

1436

— Niedawno został cargadorem, zaledwie przed kilkoma tygodniami. Wielmożny pan capataz przyjął go dopiero po wielu zachodach.

1437

— Nie jestem odpowiedzialny za wielkiego capataza — mruknął doktor, odchodząc.

1438

Idąc po schodach ku drzwiom pokoju Charlesa Goulda, doktor w ostatniej chwili się zawahał. Odwrócił się w końcu od klamki, wzruszył swymi nierównymi ramionami i pokuśtykał pośpiesznie w głąb korytarza, szukając cameristy pani Gould.

1439

Leonarda powiedziała mu, iż señora jeszcze nie wstała. Señora oddała jej pod opiekę dziewczynki włoskiego posadera. Spełniając ten rozkaz, ona, Leonarda, ułożyła je do snu w swym pokoju. Jasnowłosa dziewczynka dopominała się snu, natomiast ciemnowłosa, ta większa, nie zmrużyła dotychczas oczu. Siedziała na łóżku, zakrywszy się prześcieradłem aż po samą brodę, i patrzyła przed siebie jak mała czarownica. Leonarda nie była zadowolona, iż dzieci Viola zabrano do tego domu. Nie skrywała swych uczuć, pytając obojętnym tonem, czy matka ich jeszcze żyje. Señora zapewne jeszcze śpi. Po odjeździe doñii Antonii i jej dogorywającego ojca poszła do swego pokoju i odtąd nic stamtąd nie słychać.

1440

Doktor, ocknąwszy się z głębokiej zadumy, rozkazał jej szorstko, by poprosiła zaraz swą panią. Po czym odszedł, kulejąc, by zaczekać w sali na panią Gould. Był bardzo znużony, ale nazbyt podniecony, by usiedzieć na miejscu. Przechadzał się pomiędzy krzesłami i stołami po tym wielkim, pustym w tej chwili salonie, gdzie jego zmarniała dusza odzyskała swą świeżość po wielu jałowych latach i gdzie jego duch wyrzutka pobłażał milcząco ukradkowym spojrzeniom. Wreszcie weszła śpiesznie pani Gould, otulona w ranny szlafrok.

1441

— Pani wie, nigdy iż nie pochwalałem wywiezienia tego srebra — zaczął doktor od słów, będących jakby wstępem do opowieści o nocnych przygodach, jakich doświadczył w głównej kwaterze Sotilla razem z kapitanem Mitchellem, naczelnym inżynierem i starym Violą. Dla doktora, który miał swój własny pogląd na to polityczne przesilenie, wywiezienie srebra było złowróżbną niedorzecznością. Znaczyło dla niego to samo, jak gdyby wódz w przededniu bitwy pod jakimś tajemnym pretekstem odsyłał z pola najlepszą część swych wojsk. Cały zapas srebra należało ukryć w takim miejscu, w którym byłoby gotowe każdej chwili odeprzeć niebezpieczeństwa zagrażające koncesji Gouldów. Jej administrator postąpił tak, jak gdyby olbrzymia potęga i pomyślność kopalni opierały się na zasadach uczciwości, na poczuciu użyteczności. A nie było ani jednego, ani drugiego. Metoda, jaką przyjęto, była jedyną możliwą. Koncesja Gouldów płaciła okup przez cały czas swego istnienia. To było obrzydliwe. Rozumiał doskonale, że Charles Gould miał tego dość, więc porzucił dawną ścieżkę, by poprzeć beznadziejne usiłowania zmierzające ku reformie. Doktor nie wierzył w zreformowanie Costaguany. I oto kopalnia powróciła znów na dawne tory, z tą jednakże niepomyślną różnicą, iż odtąd będzie miała do czynienia nie tylko z łapczywością, rozbudzoną przez swe bogactwa, ale także z niechęcią, wywołaną wysiłkami, by uwolnić się z jarzma moralnego zepsucia. Takie były konsekwencje niepowodzenia. Niepokoiło go to, iż Charles Gould jak gdyby osłabł w stanowczej chwili, kiedy jawny powrót do dawnych metod był jedynym ratunkiem. Słabością było słuchać dzikich pomysłów Decouda.

1442

Doktor wymachiwał ramionami, wykrzykując: „Decoud, Decoud!”. Kuśtykał po sali, śmiejąc się pogardliwym, gniewnym śmiechem. Przed wielu laty kostki u jego nóg zostały poważnie uszkodzone podczas pewnego przesłuchania, przeprowadzonego w cytadeli Santa Marta przez komisję złożoną z wojskowych. W środku nocy, całkiem nieoczekiwanie, kazał im podjąć się tego zadania Guzman Bento, który ryknął na nich, marszcząc groźnie brwi i miotając z oczu pioruny. Stary tyran, w jednym ze swych nagłych napadów podejrzliwości, mieszał zapienione odwołania do ich wierności z przekleństwami i straszliwymi groźbami. Cele i kazamaty[241] cytadeli wznoszącej się na wzgórzu były już zapełnione więźniami. Obowiązkiem komisji było wykryć zbrodniczy spisek przeciwko Obywatelowi Zbawcy Ojczyzny.

1443

Ich lęk przed oszalałym tyranem przeobraził się w gorączkową dzikość procedury. Obywatel Zbawca nie był przyzwyczajony do czekania. Należało wykryć spisek. Na podwórzach cytadeli rozlegał się szczęk kajdan, świst biczów i wrzaski bólu. Komisja, złożona z wyższych oficerów, pracowała pośpiesznie, a jej członkowie ukrywali wzajemnie przed sobą niepokój i obawy, mając się zwłaszcza na baczności przed sekretarzem, ojcem Beronem, kapelanem wojskowym, który w tym czasie był w łaskach Obywatela Zbawcy. Ksiądz ten był wielkim, barczystym mężczyzną, miał brudną, zarastającą włosami tonsurę na szczycie spłaszczonej głowy, śniadożółtą cerę i był nieco otyły. Tłuste plamy szpeciły od góry do dołu przód jego porucznikowskiego munduru, na którym na lewej piersi widniał niewielki krzyż, wyszyty białą bawełną. Ojciec Bernon miał ogromny nos i obwisłą wargę. Doktor Monygham pamiętał go jeszcze. Pamiętał mimo całego wysiłku woli, żeby go zapomnieć. Guzman Bento umyślnie przydzielił ojca Berona tej komisji, aby jego światła żarliwość wspierała jej członków w pracy. Doktor Monygham żadną miarą nie mógł zapomnieć żarliwości ojca Berona ani jego twarzy, ani jego bezlitosnego, monotonnego głosu, który powtarzał: „Czy teraz wyznasz?”.

1444

To wspomnienie nie przerażało dzisiaj, ale uczyniło zeń to, czym był w oczach przyzwoitych ludzi: człowiekiem, niedbającym o poprawność towarzyską, czymś pośrednim pomiędzy inteligentnym włóczęgą a zniesławionym lekarzem. Ale nie wszyscy przyzwoici ludzie posiadali dostateczną delikatność uczuć, aby zrozumieć, z jakim cierpieniem i wyrazistością wizji doktor Monygham, lekarz kopalni San Tomé, wspominał ojca Berona, kapelana wojskowego, który był kiedyś sekretarzem komisji oficerskiej. W swym mieszkaniu na samym końcu budynku szpitalnego w wąwozie San Tomé doktor Monygham pamiętał ojca Berona równie dokładnie jak dawniej. Ksiądz przypominał mu się niekiedy nocą, we śnie. Takie noce doktor zwykł był spędzać przy zapalonej świeczce, chodząc w tę i z powrotem po pokoju, nie spuszczając oczu ze swych bosych stóp i mocno oplatając rękoma piersi. Bywało, iż śnił, że ojciec Beron siedzi na końcu długiego, czarnego stołu, za którym widniały rzędem głowy, ramiona i epolety wojskowych członków komisji, ogryzających obsadki piór i słuchających ze znużoną i niecierpliwą pogardą zaklęć tego czy owego więźnia, powołującego niebo na świadka swej niewinności. W końcu rozlegał się głos: „Nie szkoda czasu na taką nędzną gadaninę? Dajcie mi z nim pomówić na osobności”. I ojciec Beron wychodził za podzwaniającym kajdanami więźniem, którego prowadzili dwaj żołnierze. Te sceny powtarzały się przez wiele dni, wiele razy, z wieloma więźniami. Gdy więzień powracał, był już gotów do wszelkich zeznań, jak oświadczał ojciec Beron, pochylając się z tym tępym i sytym wzrokiem, jaki widuje się w oczach żarłoków po sutym obiedzie.

1445

Inkwizytorski instynkt tego księdza nie odczuwał zbytnio niedostatku klasycznych narzędzi używanych przez inkwizycję. W żadnej epoce nie brakowało ludziom możliwości zadawania cielesnych i psychicznych męczarni swym bliźnim. Uzdolnienia tego nabywali w miarę, jak komplikowały się ich namiętności i szybko doskonaliła się ich pomysłowość. Można jednak powiedzieć z całą pewnością, iż człowiek pierwotny nie zadawał sobie trudu wynajdywania tortur. Był na to zbyt leniwy i miał za czyste serce. Rozwalał sąsiadowi głowę kamienną siekierą z konieczności i bez złej woli. Najgłupszy umysł może wynaleźć krzywdzące słowa lub piętnować niewinnego okrutną potwarzą. Kawał powroza i wycior, kilka muszkietów w połączeniu z długim rzemieniem lub bodaj zwykły tłuczek z ciężkiego, twardego drzewa, spadający z rozmachem na ludzkie palce lub na stawy ludzkiego ciała, wystarczają do zadania najwyszukańszych tortur. Doktor był bardzo zatwardziałym więźniem, toteż skutkiem tego „przekornego usposobienia” (jak to nazywał ojciec Beron) poskromienie go było nader miażdżące i nader zupełne. Stąd wziął się jego kulawy chód, skręt ramion i blizny na twarzy. Jego zeznania, gdy w końcu nastąpiły, były wyczerpujące. Niekiedy, przechadzając się nocą, zgrzytał zębami z wściekłości i wstydu i dziwił się pomysłowości swojej wyobraźni, kiedy ją pobudzano torturą sprawiającą, że prawda, honor, godność osobista, a nawet życie stają się bez znaczenia.

1446

Nie mógł zapomnieć ojca Berona i jego monotonnego pytania: „Czy teraz wyznasz?”, które docierało do niego ze straszliwą powtarzalnością i jasnością znaczenia przez majaki i obłęd nieznośnej męki. Nie mógł zapomnieć. Ale nie to było najgorsze. Doktor Monygham miał pewność, iż gdyby po tylu latach spotkał ojca Berona na ulicy, struchlałby przed nim. Wprawdzie nie było już czego się obawiać. Ojciec Beron nie żył, ale ta bolesna pewność nie pozwalała doktorowi Monyghamowi patrzeć ludziom w oczy.

1447

Doktor stał się niejako niewolnikiem upiora. Oczywiście powrót do Europy z widmem ojca Berona był niemożliwy. Składając wymuszone zeznania przed sądem wojskowym, doktor Monygham nie starał się uniknąć śmierci. Pragnął jej. Siedząc całymi godzinami półnagi na mokrej ziemi swego więzienia, tak nieruchomo, iż pająki, jego towarzysze, przyczepiały pajęczyny do jego zmierzwionych włosów, pocieszał niedolę swej duszy rozumowaniem, iż winy, które wziął na siebie, wystarczą na wyrok śmierci, że posunięto by się za daleko, pozwalając mu żyć po tym, co powiedział.

1448

Ale jakby z jakiegoś wyrafinowanego okrucieństwa pozwolono doktorowi Monyghamowi całymi miesiącami powoli dogorywać w ciemności więzienia, niby w jakimś grobie. Spodziewano się zapewne, iż obejdzie się bez egzekucji. Ale doktor Monygham miał żelazny organizm. Wcześniej umarł Guzman Bento, nie od sztyletu spiskowca, lecz porażony apopleksją, a doktora Monyghama pospiesznie wypuszczono na wolność. Zdjęto mu kajdany przy blasku świecy, która po tylu miesiącach mroków raziła jego oczy tak bardzo, że zakrywał twarz dłońmi. Podźwignięto go na nogi. Serce biło mu mocno z obawy przed wolnością. Gdy zaczął stawiać kroki, od niesłychanej wiotkości stóp poczuł zawrót głowy i upadł na ziemię. Włożono mu dwa kije do rąk i wypchnięto z korytarza. Panował już zmierzch. W oknach mieszkań oficerskich dokoła podwórza jarzyły się świece. Mimo to mroczne niebo oszołomiło go swą przeogromną i przytłaczającą wspaniałością. Cienkie poncho zwisało z jego nagich, kościstych ramion, strzępy spodni sięgały mu ledwie za kolana, niestrzyżone od osiemnastu miesięcy włosy spadały brudnymi, siwymi kudłami na wystające kości policzkowe. Gdy wlókł się koło drzwi straży więziennej, jeden z wałęsających się żołnierzy pod wpływem jakiegoś niejasnego impulsu podbiegł do niego i z dziwnym śmiechem wcisnął mu na głowę stary, połamany kapelusz słomkowy. Doktor Monygham zatoczył się i powlókł się dalej. Wysunął jeden kij, potem okaleczoną stopę, po czym postawił drugi kij; druga noga ledwie się przesunęła, jak gdyby była za ciężka, żeby mógł ją udźwignąć; obie nogi, okryte zwisającymi połami poncha, nie wydawały się grubsze od kosturów, które trzymał w ręku. Nieustające drżenie wstrząsało jego pochylonym ciałem, wycieńczonymi kończynami, kościstą głową, stożkowatym, obszarpanym czubkiem sombrera, którego szerokie, płaskie rondo opadło mu na ramiona.

1449

W takim oto stroju i w takich okolicznościach odzyskiwał doktor Monygham wolność. Okoliczności te kojarzyły go nierozerwalnie z ziemią Costaguany niby przebieg jakiejś straszliwej naturalizacji, wciągały go w głąb życia narodowego znacznie silniej, niżby to mogło uczynić powodzenie i zaszczyty. Wyzuły go z jego europejskości; bowiem doktor Monygham wytworzył sobie idealne pojęcie o swej hańbie. Pojęcie to całkowicie odpowiadało zasadom dżentelmena i oficera. Doktor Monygham, zanim przybył do Costaguany, był chirurgiem w jednym z pieszych pułków Jej Królewskiej Kości. Pogląd ten nie liczył się ani z faktami fizjologicznymi, ani z rozumowymi argumentami, ale bynajmniej nie był głupi. Był prosty. Zasada postępowania opierająca się głównie na surowym odrzucaniu czegoś złego jest z konieczności prosta. Pogląd doktora Monyghama na to, do czego go zobowiązywała, był surowy. Był to pogląd idealny o tyle, iż stanowił wyobraźniowe wyolbrzymienie słusznego uczucia. Przy tym dzięki swej sile, wpływowi i wytrwałości był to pogląd nadzwyczaj lojalnego charakteru.

1450

W naturze doktora Monyghama leżała wielka lojalność. Przeniósł ją w całości na panią Gould. Wierzył, że jest godna wszelkiego poświęcenia. W głębi duszy doznawał gniewnej przykrości z powodu powodzenia kopalni San Tomé, bowiem ten rozwój pozbawiał ją spokoju ducha. Costaguana nie była krajem dla kobiety takiej jak ona. Co sobie myślał Charles Gould, przywożąc ją tutaj! To było oburzające! Doktor śledził bieg wypadków z ponurą powściągliwością, którą w jego mniemaniu narzucała mu jego żałosna historia.

1451

Przywiązanie do pani Gould nie wyłączało jednak dbałości o bezpieczeństwo jej męża. Doktor postanowił być w mieście, gdy nadejdzie rozstrzygająca chwila, gdyż nie dowierzał Charlesowi Gouldowi. Uważał go za beznadziejnie zarażonego obłędem rewolucyjnym. Z tego powodu kuśtykał tego poranka zatroskany po salonie Casa Gould, powtarzając w posępnym rozdrażnieniu: „Decoud, Decoud!”.

1452

Pani Gould, z wypiekami na twarzy i roziskrzonym wzrokiem, patrzyła wprost przed siebie, przejęta nagłym ogromem nieszczęścia. Końce palców jej ręki spoczywały lekko na niewielkim, niskim stoliczku, ramię drżało po same barki. Słońce, które późno zjawia się w Sulaco, ukazało się wysoko na niebie w całej pełni swej potęgi, wynurzywszy się spoza olśniewających śniegów Higueroty, rozszczepiło delikatną, miękką, perłową szarość, w której wczesnym rankiem pogrąża się miasto, na ostro odcinające się smugi czarnego cienia i plamy skwarnego, rozmigotanego blasku. Trzy długie prostokąty światła wpadały przez okna do salonu. Wznoszący się po drugiej stronie ulicy front domu Avellanosów wydawał się bardzo mroczny we własnym cieniu, oglądany poprzez smugi światła.

1453

W drzwiach odezwał się jakiś głos:

1454

— A co z Decoudem?

1455

Był to Charles Gould. Nie słyszeli, jak szedł korytarzem. Spojrzeniem prześlizgnął się po żonie i utkwił wzrok w Munyghamie.

1456

— Ma pan jakieś nowiny, doktorze?

1457

Doktor Monygham powtórzył z grubsza wszystko na raz. Kiedy skończył, administrator kopalni San Tomé patrzył na niego przez chwilę, nie mówiąc ani słowa. Pani Gould osunęła się w niski fotel i opuściła ręce na kolana. Między trzema nieruchomymi osobami zaległo milczenie. W końcu Charles Gould odezwał się:

1458

— Powinien pan zjeść śniadanie.

1459

Usunął się od drzwi, by przepuścić żonę. Uchwyciła rękę męża i uścisnęła ją, po czym wyszła, podnosząc chusteczkę do oczu. Widok męża przywiódł jej na myśl Antonię i nie mogła się powstrzymać od łez, myśląc o nieszczęsnej dziewczynie. Kiedy weszła do jadalni, umywszy poprzednio twarz, obaj mężczyźni siedzieli już przy stole, a Charles Gould mówił do doktora:

1460

— Tak, to nie ulega wątpliwości.

1461

Zaś doktor potwierdził:

1462

— Istotnie, trudno wątpić w to, co opowiadał ten żałosny Hirsch. Obawiam się, że jest aż nadto prawdziwe.

1463

Usiadła na końcu stołu i spoglądała na nich kolejno. Obaj mężczyźni nie odwracali wprawdzie głów, lecz starali się unikać jej wzroku. Doktor zaczął nawet udawać, że jest głodny. Chwycił nóż i widelec i zaczął jeść z przymusem, jakby na scenie. Charles Gould nie udawał. Z uniesionymi łokciami podkręcał końce swych płomienistych wąsów, które były tak długie, iż jego ręce odstawały daleko od jego twarzy.

1464

— Nie dziwię się — mruknął, przestał podkręcać wąsy i przerzucił rękę przez poręcz krzesła. Twarz miał spokojną i nieruchomą, jej wyraz zdradzał wielkie natężenie duchowej rozterki. Czuł, że ten wypadek jest zakończeniem wszystkich konsekwencji wynikłych z jego linii postępowania, z jego świadomych i podświadomych zamierzeń. Będzie teraz musiał skończyć z tą milczącą powściągliwością, z pozorami niedocieczoności, za którymi chronił swoją godność. Była to najmniej haniebna forma obłudy, narzucona mu przez tę parodię cywilizowanego ustroju, która obrażała jego inteligencję, jego prawość, jego poczucie słuszności. Był podobny do swego ojca. Nie umiał patrzeć ironicznie. Nie bawiły go niedorzeczności władające doczesnym światem. Obrażały jego wrodzoną powagę. Czuł, iż żałosny zgon biednego Decouda pozbawił go pozycji niedostępnej potęgi działającej z zaplecza. Zmuszał go do jawnego wystąpienia, chyba że wycofa się z gry — a to było niemożliwe. Sprawy materialne wymagały od niego poświęcenia jego rezerwy, a może nawet własnego bezpieczeństwa. I przyszło mu na myśl, że separatystyczny plan Decouda nie poszedł na dno wraz ze srebrem.

1465

Jedyną rzeczą, która nie uległa zmianie, był jego stosunek do Holroyda. Zwierzchnik przedsiębiorstw srebra i stali przystąpił do spraw costaguańskich z niejaką namiętnością. Costaguana stała się mu potrzebna do życia. W kopalni San Tomé znalazł zadowolenie, jakie inne umysły czerpią z dramatu, ze sztuki lub z niebezpiecznego, fascynującego sportu. Był to szczególniejszy przejaw dziwactwa wielkiego człowieka, uświęcony zamierzeniami moralnymi i dość wielki, by schlebiać jego próżności. Nawet tym zbłąkaniem swego geniuszu oddawał usługi postępowi świata. Charles Gould był pewny, że z powodu ich wspólnej pasji zostanie przez niego dobrze zrozumiany i pobłażliwie osądzony. Nic teraz nie mogło zdziwić ani zaskoczyć wielkiego człowieka. Charles Gould wyobrażał sobie, że pisze list do San Francisco zawierający mniej więcej takie słowa: „…Ludzie, którzy stali na czele ruchu, zginęli lub uciekli; organizacja cywilna prowincji jest na razie rozbita; stronnictwo blancos w Sulaco załamało się beznadziejnie, lecz w sposób charakterystyczny dla tego kraju. Natomiast Barrios z nietkniętą armią w Caycie może być jeszcze przydatny. Jestem zmuszony wystąpić jawnie z planem rewolucji prowincjonalnej, gdyż jest to jedyny sposób trwałego zabezpieczenia olbrzymich interesów materialnych, skojarzonych z pomyślnością i spokojem Sulaco…” To było jasne. Widział te słowa jak ogniste litery nakreślone na ścianie, na którą patrzył roztargnionym wzrokiem.

1466

Pani Gould śledziła jego roztargnienie z niepokojem. Znała to zatrważające zjawisko, które zaciemniało i wyziębiało dom na podobieństwo burzowej chmury przysłaniającej na chwilę słońce. Przystępy roztargnienia u Charlesa Goulda były oznaką usilnej koncentracji woli opętanej jedną myślą. Idealista, SzaleniecCzłowiek opętany jedną myślą jest szalony. Jest niebezpieczny, nawet gdy jego myśl jest ideą sprawiedliwości; bo czyż nie może bezlitośnie zwalić nieba na ukochaną głowę? Oczy pani Gould, utkwione w profil męża, znowu napełniły się łzami. I znowu wydało się jej, że widzi rozpacz nieszczęsnej Antonii.

1467

— Co ja bym zrobiła, gdyby Charley utonął podczas naszego narzeczeństwa? — wołała w duchu ze zgrozą. Jej serce zamieniło się w lód, a policzki zapłonęły, jak gdyby muśnięte tchnieniem stosu pogrzebowego, który pochłaniał jej wszystkie doczesne uczucia. Łzy trysnęły jej z oczu.

1468

— Antonia się zabije! — wykrzyknęła.

1469

Krzyk wstrząsnął ciszą pokoju, nie wywołując większego wrażenia. Jedynie doktor, który kruszył w ręku kawałek chleba, przechylając na bok głowę, podniósł głowę, lekko marszcząc krzaczaste brwi, na których drgnęło kilka długich włosów. Doktor Monygham całkiem szczerze myślał, że Decoud był wyjątkowo niegodny kobiecych uczuć. Następnie znów pochylił głowę, wykrzywiając usta, z sercem pełnym czułego podziwu dla pani Gould.

1470

„Myśli o tej dziewczynie — rzekł do siebie — myśli o dzieciach Violi, myśli o mnie, o rannych, o górnikach. Zawsze myśli o wszystkich biednych i nieszczęśliwych. Ale co by poczęła, gdyby Charles zginął w tym piekielnym odmęcie, w który go wciągnęli ci przeklęci Avellanosowie? O niej nikt nie myśli”.

1471

Charles Gould, zapatrzony na ścianę, snuł dalej swe subtelne plany.

1472

— Napiszę do Holroyda, iż kopalnia San Tomé jest dość potężna, by podjąć się utworzenia nowego państwa. To mu się spodoba. Pogodzi go z ryzykiem.

1473

Czy jednak Barrios był naprawdę przydatny? Może. Lecz nie było do niego dostępu. Nie można już było wysłać łodzi do Cayty, gdyż Sotillo był panem portu i miał parowiec do dyspozycji. Czyż teraz, kiedy cała prowincja została zalana przez demokratów, a wszystkie miasta na Campo znajdowały się w stanie wrzenia, zdoła znaleźć człowieka, który by przedarł się szczęśliwie przez góry do Cayty i dostarczył list po dziesięciu co najmniej dniach konnej podróży? Człowieka odważnego i stanowczego, który nie dałby się zatrzymać ani zabić, a w ostateczności połknąłby powierzony mu papier? Takim człowiekiem byłby capataz cargadorów. Ale capataza już nie było na świecie.

1474

I Charles Gould, odwracając oczy od ściany, rzekł łagodnie:

1475

— Ten Hirsch! Co za nadzwyczajne zdarzenie! A więc naprawdę ocalał, uczepiwszy się kotwicy? Nie miałem pojęcia, że pozostał w Sulaco. Sądziłem, że już ponad tydzień temu wrócił przez góry do Esmeraldy. Był tu kiedyś, by pomówić ze mną o swoim handlu skórami i jakichś innych sprawach. Dałem mu niedwuznacznie do zrozumienia, iż nic z tego nie będzie.

1476

— Bał się wracać z powodu Hernandeza, który znajdował się w pobliżu — napomknął doktor.

1477

— Ale gdyby nie on, nie dowiedzielibyśmy się, co się stało — zastanawiał się Charles Gould.

1478

Pani Gould krzyknęła:

1479

— Antonia nie powinna się dowiedzieć. Nie można jej mówić. Nie teraz!

1480

— Nie ma nikogo, kto by jej zaniósł te nowiny — zauważył doktor. — Nie jest to w niczyim interesie. Co więcej, tutejsza ludność drży przed Hernandezem, jakby był istnym diabłem. — Zwrócił się do Charlesa Goulda. — To nawet kłopotliwe, bo nie znalazłby pan posłańca, gdyby trzeba było porozumieć się z uchodźcami. Gdy Hernandez obozował o sto mil stąd, ludność w Sulaco już truchlała, bo chodziły pogłoski, że piecze swych jeńców żywcem.

1481

— Tak — mruknął Charles Gould. — Capataz kapitana Mitchella był jedynym człowiekiem w mieście, który stykał się z Hernandezem oko w oko. Ojciec Corbelan go do niego wysyłał. On pierwszy nawiązał z nim stosunki. Szkoda, że…

1482

Głos wielkiego dzwonu katedry zagłuszył jego słowa. Buchnęły nagle trzy uderzenia, jedno po drugim, a następnie rozpierzchły się w niskich, łagodnych wibracjach. Po czym wszystkie dzwony kościołów, klasztorów i kaplic, nawet tych, które pozamykano już przed laty, zadygotały zgodnym brzmieniem. W tym rozszalałym zalewie metalicznego zgiełku była taka potęga przejmujących obrazów walki i przemocy, że policzki pani Gould pobladły. Basilio, który usługiwał do stołu, skulił się i przylgnął do kredensu, szczękając zębami. Niepodobna było słyszeć się wzajemnie.

1483

— Zamknij te okna! — krzyknął na niego Charles gniewnie Gould.

1484

Reszta służby, przerażona tym, co uznała za wezwanie do powszechnej rzezi, wybiegła gromadnie na schody, potrącając się wzajemnie; mężczyźni i kobiety, nieznani, zazwyczaj nieoglądani mieszkańcy suteren po czterech stronach patio. Kobiety, krzycząc: „misericordia!”, wpadły do pokoju i rzuciwszy się pod ścianami na kolana, zaczęły żegnać się gorączkowo. Struchlałe twarze mężczyzn stłoczyły się jednej chwili w drzwiach. Byli to mozos stajenni, ogrodnicy, nieokreślone popychadła, żyjące z okruszyn szczodrobliwego domu — i oto Charles Gould ujrzał wszystkich swych domowników, nie wyłączając odźwiernego. Był to na pół sparaliżowany starzec, któremu długie, białe włosy spadały na ramiona, dziedziczny sługa, utrzymywany przez Charlesa Goulda na łaskawym chlebie. Pamiętał jeszcze Henryka Goulda, Anglika i Costaguanera w drugim pokoleniu, naczelnika prowincji Sulaco. Był przez długie lata jego osobistym mozo podczas pokoju i wojny; uzyskał pozwolenie usługiwania swemu panu w więzieniu; podążył owego fatalnego poranka za plutonem egzekucyjnym i wyzierając zza jednego z cyprysów, które rosły wzdłuż murów klasztoru franciszkanów, z oczyma na wierzchu ujrzał, jak don Enrique wyrzucił w górę ręce i padł twarzą na ziemię. Charles Gould zauważył przede wszystkim tę wielką, patriarchalną głowę naocznego świadka wśród tłumu innych służących. Zdziwił się jednak, gdy ujrzał jedną czy dwie skurczone starowinki, o których istnieniu w murach swego domu nic nie wiedział. Musiały to być matki, a może nawet babki jakichś jego służących. Było również kilkoro dzieci, mniej lub więcej nagich, które krzyczały i plątały się pod nogami starszych. Nigdy przedtem nie zauważył żadnego dziecka na patio. Nadbiegła nawet przerażona camerista Leonarda i przeciskając się przez tłum z nadąsaną twarzą ulubionej służącej, prowadziła za ręce dziewczynki Violi. Porcelana brzęczała na stole i kredensie; cały dom udawał się pławić w ogłuszającym zalewie dźwięku.

Rozdział V

1485

W ciągu nocy pospólstwo opanowało wszystkie dzwonnice, by powitać Pedrita Monterę, który wjeżdżał do miasta po nocnym wypoczynku w Rincon. Tłocząc się bezładnie przez bramę miejską, szedł na czele zbrojny motłoch wszelkich kolorów i odcieni skóry, wszelakiego wyglądu i usposobienia i najrozmaiciej obdarty, nazwany sam przez siebie gwardią narodową Sulaco, pozostający pod dowództwem señora Gamacha. Środkiem ulicy jak rzeka nieczystości płynął odmęt słomkowych kapeluszy, ponchos, luf karabinów, z olbrzymią, zielono-żółtą chorągwią, trzepoczącą się pośrodku w obłokach kurzu, przy wściekłym warkocie bębnów. Widzowie cofali się pod ściany domów, rycząc swoje: „Vivas!”. Za tym tłumem widniały lance kawalerii, „armii” Pedra Montero. On sam jechał między señorami Fuentesem i Gamachem, na przedzie swych llaneros, którzy dokonali wielkiego wyczynu, gdyż przekroczyli paramos Higueroty w czasie zamieci śnieżnej. Jechali czwórkami, siedząc na zarekwirowanych na Campo koniach, w najróżniejszych strojach, zagrabionych pośpiesznie w przydrożnych sklepach, które łupili, przebiegając pędem północną połać prowincji, bowiem ich dowódcy śpieszno było zająć Sulaco. Chustki, luźno zawiązane na ich nagich szyjach, były zastanawiająco nowe, zaś prawe rękawy bawełnianych koszul obcięli aż po pachy, żeby mieć więcej swobody w rzucaniu lassem. Zmizerowani siwobrodzi starcy jechali obok smukłych ciemnowłosych chłopaków, napiętnowanych wszystkimi oznakami twardej żołnierki. Dokoła kapeluszy mieli okręcone paski surowej wołowiny. Pobrzękiwały ciężkie, żelazne ostrogi, przytwierdzone do nagich pięt. Ci, którzy postradali swe lance na przesmykach górskich, zaopatrzyli się w ościenie[242] używane przez pasterzy bydła z Campo: cienkimi drzewcami palmowymi długości dziesięciu stóp, na które nanizano luźne pierścienie, podzwaniające pod żelaznym ostrzem. Byli uzbrojeni w rewolwery i noże. Nieustraszone męstwo wyzierało z poczerniałych od słońca twarzy. Spoglądali wyniośle na ciżbę zaczerwienionymi oczami lub zerkając zuchwale w górę, pokazywali sobie wzajem jakąś kobiecą twarzyczkę w oknie. Gdy wyjechali na plaza i ujrzeli konny posąg królewski, który, olśniewająco biały w świetle słonecznym, piętrzył się w swym ogromie i nieruchomości nad rozfalowanym mrowiem, witając ich zastygłym gestem pozdrowienia, przebiegł przez ich szeregi szmer podziwu.

1486

— Co to za święty w tym ogromnym kapeluszu? — pytali jedni drugich.

1487

Byli wzorowym przykładem kawalerii z równin, dzięki której Pedro Montero walnie przyczynił się do triumfu swego brata, generała. Wpływ, jaki ten człowiek, wychowany w miastach przybrzeżnych, zdołał w krótkim czasie wywrzeć na ludności osiadłej na równinach republiki, można było przypisać tylko geniuszowi podstępu, tak skutecznemu, iż tym gwałtownym, półdzikim ludziom wydawał się zapewne szczytem przebiegłości i cnoty. Przemoc, Podstęp, DobroLudowa mądrość wszystkich narodów dowodzi, iż nieszczerość i chytrość w połączeniu z siłą fizyczną uchodziła u ludów pierwotnych za cnotę heroiczną w wyższym nawet stopniu niż odwaga. Pokonanie przeciwnika odgrywało wielką rolę w ich życiu. Odwagę uważano za rzecz oczywistą. Natomiast przejaw inteligencji budził podziw i szacunek. Podstęp, o ile nie zawodził, przynosił zaszczyt. Łatwe wycięcie w pień niczego niepodejrzewających wrogów wywoływało uczucia radości, dumy, uwielbienia. Nie dlatego zapewne, że ludzie pierwotni byli bardziej wiarołomni od swych dzisiejszych potomków, ale ponieważ zdążali do celu prostszą drogą i byli bardziej szczerzy w uznawaniu powodzenia za jedyny drogowskaz moralności.

1488

Zmieniliśmy się od tych czasów. Przejaw inteligencji nie budzi już wielkiego podziwu i spotyka się z mniejszym poszanowaniem. Ale ciemni, barbarzyńscy jeźdźcy z równin, uwikłani w wojnę domową, podążali chętnie za wodzem, któremu często udawało się wydawać im na pastwę ich wrogów z powiązanymi niejako rękami. Pedro Montero miał talent usypiania czujności swych przeciwników. A ponieważ ludzie uczą się rozumu niezmiernie powoli i zawsze są skłonni wierzyć w obietnice, które schlebiają ich skrytym nadziejom, więc Pedro Montero odnosił powodzenia raz za razem. Będąc tylko służącym czy podrzędnym urzędnikiem poselstwa Costaguany w Paryżu, skoro tylko dowiedział się, iż jego brat wynurzył się z cienia swej nadgranicznej commandancji, podążył natychmiast do ojczyzny. Dzięki swojej umiejętności wzbudzania zaufania udało mu się wyprowadzić w pole przywódców ruchu ribierystowskiego w stolicy i nawet przenikliwy agent kopalni San Tomé nie zdołał poznać się na nim całkowicie. Od razu zyskał ogromny wpływ na swego brata. Z wyglądu obaj byli bardzo do siebie podobni, łysi, z kępkami kędzierzawych włosów koło uszu, świadczących o domieszce krwi murzyńskiej. Pedro był tylko nieco niższy od generała, przede wszystkim zaś wątlejszy. Z małpią zmyślnością umiał naśladować wszystkie zewnętrzne oznaki wyższości i wytworności, miał też papuzi talent do języków. Obaj bracia otrzymali jakieś podstawowe wykształcenie dzięki szczodrobliwości pewnego znakomitego podróżnika europejskiego, któremu ich ojciec towarzyszył jako osobisty służący w podróżach w głąb kraju. Pomogło ono generałowi Montero w zdobyciu wyższych stopni wojskowych. Młodszy, Pedrito, niepoprawny leń i nicpoń, wałęsał się od jednego miasta na wybrzeżu do drugiego, tułał się po kantorach i najmował cudzoziemcom jako valet-de-place[243], prowadząc łatwe, niegodziwe życie. Upodobanie do czytania napełniło mu głowę niedorzecznymi mrzonkami. Jego czyny wynikały zazwyczaj z pobudek tak nieprawdopodobnych, iż ludzie racjonalni nie mogli dopatrzyć się w nich sensu.

1489

To spowodowało, że agent koncesji Gouldów w Santa Marta na pierwszy rzut oka uznał, że ma do czynienia z człowiekiem rozsądnym, który nawet potrafiłby powściągać wiecznie niezaspokojoną próżność generała. Nie przyszłoby mu jednak do głowy, żeby Pedrito Montero, lokaj czy podrzędny pisarczyk, nawykły do tułania się po poddaszach paryskich hoteli, gdzie poselstwo Costaguany zwykło było umieszczać swe dyplomatyczne dostojeństwo, pochłaniał lżejsze dzieła historyczne w języku francuskim, takie na przykład, jak książki Imberta de Saint Amand[244] o drugim cesarstwie. RewolucjaNiemniej Pedrito uległ urokowi świetności dworu cesarskiego i na podobieństwo księcia de Morny wymarzył sobie życie, w którym by mógł opływać we wszelkie rozkosze, a zarazem kierować sprawami politycznymi i korzystać z pełnej władzy we wszystkich dziedzinach. Tego nikt nie mógł odgadnąć, a jednak to właśnie było jedną z bezpośrednich przyczyn rewolucji monterystowskiej. Wyda się to mniej nieprawdopodobne, jeśli weźmie się pod uwagę, że zasadnicze powody są zawsze te same, mianowicie wynikają one z politycznej niedojrzałości narodu, z nieudolności klas wyższych i ciemnoty klas niższych.

1490

Pedrito Montero widział w wywyższeniu swego brata otwartą drogę dla swych najdzikszych mrzonek. I to było przyczyną, dla której monterystowskiemu pronunciamento niepodobna było zapobiec. Sam generał prawdopodobnie dałby się przekupić i ułagodzony pochlebstwami, podjąłby się chętnie misji dyplomatycznej do Europy. Cóż, kiedy podżegał go nieustannie jego brat. Pragnął zostać najświetniejszym mężem stanu Ameryki Południowej. Nie pożądał najwyższej władzy, obawiał się bowiem jej trudów i niebezpieczeństw. Pedrito Montero, nauczony doświadczeniami europejskimi, pragnął przede wszystkim zebrać duży majątek. Mając na oku ten cel, nazajutrz po wygranej bitwie wymógł na swym bracie pozwolenie na przeprawę przez góry i opanowanie Sulaco. Sulaco było krajem przyszłej szczęśliwości, ziemią obiecaną materialnego postępu, jedyną prowincją republiki, która nęciła kapitalistów europejskich. Pedrito Montero, idąc za przykładem księcia de Morny, postanowił zapewnić sobie udział w tej pomyślności. O to właśnie mu chodziło. Jego brat był teraz panem kraju, jako prezydent, dyktator czy nawet cesarz — bo czemużby nie miał zostać cesarzem? — więc postanowił domagać się udziału we wszystkich przedsiębiorstwach: w kolejach, kopalniach, plantacjach trzciny cukrowej i bawełny, majętnościach ziemskich, słowem we wszystkim — w zamian za swe poparcie. Chciał być na miejscu jak najprędzej i to było prawdziwą przyczyną sławnego pochodu przez góry, w którym uczestniczyło około dwustu llaneros. Była to wyprawa, z której niebezpieczeństw w swej niecierpliwości nie zdawał sobie zrazu jasno sprawy. Mając za sobą szereg zwycięstw, mniemał, iż wystarczy, żeby Montero się ukazał, a będzie panem sytuacji. To złudzenie popchnęło go do nadmiernego pośpiechu, który zaczynał sobie uświadamiać. Jadąc na czele swych llaneros, żałował, że ma ich tak mało. Entuzjazm ludności dodał mu otuchy. Wrzeszczano: „Viva Montero! Viva Pedrito!”. Chcąc rozpłomienić lud jeszcze więcej, a mając wrodzone upodobanie do obłudy, opuścił wodze na kark konia i ze wzruszającym gestem przyjacielskości i poufałości wsunął ręce pod ramiona señorów Fuentesa i Gamacha. W tej postawie, mając za przewodnika obdartego mozo, który ujął cugle jego konia, jechał triumfalnie przez plaza do bram Intendencji. Stare, posępne mury zdawały się drżeć od krzyków, które wypełniały powietrze i przygłuszały gromkie dźwięki katedralnych dzwonów.

1491

Pedro Montero, brat generała, zsiadł z konia otoczony wrzaskliwą i spoconą zgrają wielbicieli, odtrącanych szorstko przez obszarpanych gwardzistów. Postąpiwszy parę kroków, spoglądał na tłum, który gapił się na niego, i na poznaczone kulami ściany domów, przezierających z lekkiej mgły prześwietlanego słońcem kurzu. Z przeciwległej strony wielkiego placu wyzierały ku niemu ogromne, czarne głoski słowa „Porvenir”, przedzielone wytłuczonymi oknami. Z rozkoszą myślał o godzinie zemsty, gdyż był pewien, iż dostanie w swe ręce Decouda. Po jego lewej stronie zwalisty, popędliwy Gamacho ocierał swą kosmatą, wilgotną twarz i odsłaniał żółte kły, szczerząc je z głupkowatą wesołością. Po prawej drobny i szczupły señor Fuentes rozglądał się z zaciśniętymi ustami. Ciżba, pogrążona w pożądliwym zasłuchaniu, rozdziawiła usta, jak gdyby oczekiwała, iż wielki guerrillero, znakomity Pedrito zacznie zaraz rozrzucać jakieś namacalne dowody szczodrobliwości. On jednak zaczął od przemówienia. Pierwsze rzucone przez niego krzykiem słowo: „Obywatele!”, dosięgło nawet tych, którzy stali pośrodku plaza. Później większość obywateli pozostawała już tylko pod urokiem popisu mówcy, jego wspinania się na palce, rąk, które z zaciśniętymi pięściami wystrzeliwały ponad głowę, dłoni przykładanych do serca, gestów zamaszystych, wytykających, obejmujących, jednej jego ręki, kładącej się poufale na ramieniu Gamacha, i drugiej, która zwracała się uroczystym skinieniem do drobnej, odzianej w czerń osóbki señora Fuentesa, adwokata, polityka i oddanego przyjaciela ludu. Okrzyki tych, którzy stali najbliżej mówcy, wybuchały nagle, rozpierzchając się chwiejnie aż po krańce ciżby na podobieństwo płomienia, który pożera suchą trawę, i zamierały u wylotów ulic. W przerwach na rojnej plaza zagęszczało się ciężkie milczenie, wśród którego otwierały się i zamykały usta mówcy, wyrzucając frazesy: „szczęście ludu”, „dzieci ojczyzny”, „cały świat, el mundo entiero”. Docierały aż do zatłoczonych stopni katedry przelotnym, ściszonym dźwiękiem, nikłym niby brzęczenie moskita. I oto mówca uderzył się w piersi, zdając się unosić w skoku pomiędzy dwoma towarzyszami. Był to ostateczny wysiłek jego krasomówstwa. Następnie dwie mniejsze postacie zniknęły z widowni i pozostał tylko olbrzymi Gamacho, który postąpił naprzód i wzniósł kapelusz wysoko nad głowę. Po chwili dumnie nałożył go z powrotem i ryknął: „Ciudadanos![245]. Głuchy pomruk powitał señora Gamacha, byłego kramarza z Campo, obecnie komendanta gwardii narodowej.

1492

Tymczasem na górze Pedrito Montero przechadzał się szybko po zrujnowanych komnatach Intendencji i zżymał się nieustannie:

1493

— Co za głupota! Co za zniszczenie!

1494

Señor Fuentes, który mu towarzyszył, sprzeniewierzył się swemu małomównemu usposobieniu i mruknął:

1495

— To robota Gamacha i jego gwardzistów. — Po czym przechylił głowę na lewe ramię i zacisnął usta tak mocno, iż w ich kącikach ukazały się małe dołki. Miał w kieszeni nominację na gubernatora miasta i pragnął czym prędzej objąć urzędowanie.

1496

Stali bezczynnie w mroku i spustoszeniu długiej sali przyjęć z jej wielkimi lustrami potłuczonymi kamieniami, ze zdartymi zasłonami i baldachimem nad podestem w głębi potarganym na strzępy. Poprzez okiennice dolatywał potężny, głęboki pomruk tłumu i słychać było ryczący głos Gamacha, który właśnie zaczął przemawiać.

1497

— Bydlę! — warknął jego ekscelencja, don Pedro Montero, przez zaciśnięte zęby. — Trzeba pomyśleć o tym, żeby go jak najprędzej wysłać razem z jego gwardzistami przeciwko Hernandezowi.

1498

Nowy jéfé politico przechylił tylko głowę w bok i zaciągnął się papierosem na znak, iż zgadza się, by w ten sposób uwolnić miasto od Gamacha i jego uciążliwego motłochu.

1499

Pedrito Montero spoglądał z niesmakiem na ogołoconą doszczętnie posadzkę i na rząd ciężkich, złoconych ram od obrazów, z których strzępy pociętych i podartych płócien zwisały jak niechlujne łachmany.

1500

— Nie jesteśmy barbarzyńcami — przemówił.

1501

Oto co rzekł jego ekscelencja, ulubieniec ludu, Pedrito, guerrillero, wyćwiczony w sztuce urządzania zasadzek, któremu brat powierzył, na jego własną prośbę, zorganizowanie Sulaco wedle zasad demokratycznych. Ubiegłej nocy, zasięgając zdania swych stronników, którzy przybyli na jego spotkanie do Rincon, dał wyraz swym zamierzeniom, mówiąc do señora Fuentesa:

1502

— Zarządzimy powszechne głosowanie na zasadzie „tak” lub „nie”, powierzające ster naszej ukochanej ojczyzny mądrości i wspaniałomyślności mego bohaterskiego brata, niezwyciężonego generała. Plebiscyt. Rozumie pan?

1503

Señor Fuentes, wydąwszy policzki jakby z wygarbowanej skóry, pochylił z lekka głowę w lewo i wypuścił nikłą, błękitnawą smugę dymu ze ściśniętych ust. Zrozumiał.

1504

Jego ekscelencja był do żywego wzburzony zniszczeniami. W reprezentacyjnych salonach nie pozostało ani jedno krzesło, ani jeden stół, sofa, etażerka czy konsola. Jego ekscelencja, mimo że wrzał wściekłością, nie wybuchnął gniewem, wstrzymywało go od tego poczucie oddalenia i osamotnienia. Jego bohaterski brat był bardzo daleko. A jak tu tymczasem użyć sjesty? Miał nadzieję, iż po roku twardego życia obozowego znajdzie w Intendencji zbytek i wygodę, że zakończą się poniewierki i uciążliwości, połączone z nieustraszonym pochodem na Sulaco, na tę prowincję, która swym bogactwem i znaczeniem przewyższała resztę republiki. Chciał już nawet załatwić się z Gamachem. I oto mowa señora Gamacha, miła uszom tłumu, rozlegała się wśród blasku i skwaru plaza niby skowyt jakiegoś podrzędnego diabła, wtrąconego w czeluść rozpalonego do białości pieca. Co chwila ocierał nagim ramieniem ociekającą twarz; zdjął kurtkę i zakasał rękawy po łokcie, ale zatrzymał na głowie kapelusz z podwiniętym rondem i białym pióropuszem. Jego prostoduszność lubowała się w tej odznace komendanta gwardii narodowej. Ustępy jego mowy witano poważnym, pełnym uznania pomrukiem. Jego zdaniem należało niezwłocznie wypowiedzieć wojnę Francji, Anglii, Niemcom i Stanom Zjednoczonym, które, budując koleje, zakładając przedsiębiorstwa górnicze, organizując kolonizację i chwytając się tym podobnych błahych pozorów, dążą do wyzucia ubogiego ludu z ziemi i przy pomocy arystokratów, tych „Gotów i paralityków”, pragną go zamienić w nędznych, zapracowanych niewolników. Leperos, rozwiewając poły swych brudnych, białych mantas, krzyczeli na znak uznania. Generał Montero — ryczał z przekonaniem Gamacho — jest jedynym człowiekiem, który może sprostać patriotycznym zadaniom. Temu również przyklasnęli.

1505

Poranek zaczął nużyć, w tłumie już pojawiły się oznaki rozpadu, tworzyły się wiry i prądy. Niektórzy szukali cienia pod ścianami i pod drzewami alamedy. Jeźdźcy bodli konie ostrogami, pokrzykując. Sombrera, włożone płasko na głowy dla ochrony przeciwko promieniom słońca w zenicie, płynęły na boczne ulice, gdzie otwarte drzwi pulperii ziały ponętnym mrokiem, w którym rozlegały się słodkie brzęki gitar. Gwardziści narodowi myśleli o sjeście, a krasomówstwo ich komendanta Gamacha już się wyczerpała. Później, kiedy pod wieczór zrobiło się chłodniej, próbowali znów się zebrać, żeby dalej roztrząsać sprawy publiczne, ale kawaleria Montera obozująca na alamedzie uderzyła na nich pędem, mierząc długimi lancami w ich grzbiety, pierzchające ku wylotom ulic. Gwardia narodowa Sulaco była zdumiona tym postępowaniem. Ale nie szemrała. Żaden Costaguanero nie zwykł sarkać na wybryki siły zbrojnej. Należą one do naturalnego porządku rzeczy. Tym razem, jak sądzili, było to bez wątpienia jakieś zarządzenie administracyjne. Ale motywy tego zarządzenia wymykały się ich nieoświeconej inteligencji, zaś ich naczelnik i mówca, Gamacho, commandante gwardii narodowej, wypoczywał pijany na łonie rodziny. Jego bose stopy sterczały w cieniu na podobieństwo stóp trupa. Rozdziawiły się jego wymowne usta. Jego najmłodsza córka, skrobiąc się jedną ręką po głowie, powiewała zieloną gałęzią nad jego rozpalonym, uznojonym obliczem.

Rozdział VI

1506

Chylące się słońce przesunęło z zachodu na wschód cienie rzucane przez domy miejskie. Rozpościerało cienie po całym obszarze niezmierzonego Campo z białymi ścianami haciend, które ze wzgórz górowały nad zielenią przestworów; ze słomianymi strzechami ranchos, które przysiadły w zagłębieniach na brzegach strumieni; z ciemnymi wysepkami rosochatych drzew, rozsianych po jasnym morzu traw; ze stromymi krzesanicami Kordylierów, które ogromne i nieruchome, wyłaniały się z fal niżej położonych lasów niczym jałowe wybrzeże jakiejś krainy olbrzymów. Promienie słoneczne, muskając śnieżne stoki Higueroty, nadawały im z daleka wygląd różanej młodości, natomiast szczerbate zwały odległych grani były czarne, jakby stężałe w płomiennej jasności. Rozfalowana powierzchnia lasów wyglądała jak posypana bladozłotym pyłem. W oddali, za Rincon, zasłoniętym od strony miasta dwiema lesistymi odnogami górskimi, granie czeluści San Tomé, okolone płaskim wałem gór, uwieńczonych olbrzymimi paprotnikami, mieniły się miękkimi tonami, żółtymi i brunatnymi, na których zaznaczały się rdzawe smugi i ciemna zieleń zarośli wypełniających rozpadliny. Stępory i zabudowania kopalni widniały hen, w górze, drobne i ciemne, niby gniazda ptasie uwite na krawędzi wiszarów. Zakosy ścieżek podobne były do niewyraźnych kresek wydrapanych na murze twierdzy cyklopów. Oczom dwóch serenios, czuwających z karabinami w ręku pod drzewami okalającymi strumień w pobliżu mostu, don Pépé schodzący ścieżką z górnego tarasu wydawał się nie większy od dużego chrząszcza.

1507

Wałęsając się z pozorną bezcelowością owada po powierzchni skały, postać don Pépégo zstępowała wytrwale, kiedy zaś była już blisko podnóża, znikła za dachami magazynów, kuźnic i warsztatów. Obaj serenios przechadzali się dalej przed mostem, na którym zatrzymali jakiegoś jeźdźca trzymającego w ręce dużą białą kopertę. Po chwili spomiędzy chat wiejskiej uliczki, oddalonej od granicznego mostu zaledwie o rzut kamieniem, wynurzył się don Pépé w szerokich, ciemnych spodniach wsuniętych w cholewy, w białej płóciennej kurtce, z szablą przy boku i rewolwerem za pasem. W tych burzliwych czasach nic nie mogło zaskoczyć señora gobernadora, był zapięty na ostatni guzik.

1508

Na lekkie skinienie jednego z serenos posłaniec z miasta zeskoczył z siodła i przeszedł przez most, prowadząc konia za uzdę.

1509

Don Pépé wziął list z jego drugiej ręki i pomacał się dłonią po lewym boku i biodrze, szukając futerału z okularami. Umieściwszy na nosie wielkie, oprawne w srebro szkła i umocowawszy je starannie za uszami, otworzył kopertę, odsuwając ją na stopę od oczu. Papier, który z niej wyjął, zawierał ze trzy linijki pisma. Wpatrywał się w nie przez długi czas. Jego siwe wąsy poruszyły się lekko w górę i w dół, a promieniste zmarszczki zbiegły się w kącikach oczu. Skinął spokojnie głową.

1510

Bueno[246] — rzekł. — Nie będzie odpowiedzi.

1511

Po czym we właściwy sobie, spokojny i uprzejmy sposób wdał się w ostrożną rozmowę z przybyszem, który miał chętkę pogawędzić wesoło, jak gdyby go niedawno spotkało coś pomyślnego. Widział z daleka piechotę Sotilla, obozującą wzdłuż wybrzeża portu po obu stronach Urzędu Celnego. Nie uszkodzili budynków. Cudzoziemcy, którzy budowali kolej, pozamykali się na terenach kolejowych. Nie śmieli już strzelać do biednych ludzi. Przeklinał cudzoziemców. Następnie opowiedział o wjeździe Montera i o pogłoskach krążących po mieście. Ubodzy mieli teraz stać się bogaczami. To bardzo dobra rzecz. Więcej nie wiedział, lecz uśmiechając się pojednawczo, zwierzył się, że jest spragniony i głodny. Stary major polecił mu udać się do alcada pierwszej wioski. Przybysz odjechał, zaś don Pépé, krocząc powoli w stronę małej drewnianej dzwonnicy, zajrzał przez płot do ogródka, gdzie dojrzał ojca Romana, siedzącego w białym hamaku, zawieszonym między dwoma drzewami pomarańczowymi przed kościołem.

1512

Olbrzymi tamaryndowiec[247] ocieniał biały barak swym ciemnym listowiem. Młoda dziewczyna indiańska o bujnych włosach, dużych oczach, drobnych rękach i nogach, wyniosła drewniane krzesło, podczas gdy jakaś chuda, zgryźliwa staruszka, śledziła ją cały czas z werandy. Don Pépé usiadł i zapalił cygaro; ksiądz wciągnął ogromną porcję tabaki z zagłębienia dłoni. W jego czerwonobrunatnej twarzy, zniszczonej i zapadniętej, jarzyła się para oczu, młodzieńczych i szczerych, migoczących jak czarne diamenty.

1513

Don Pépé łagodnym i żartobliwym głosem zawiadomił ojca Romana, iż Pedrito Montero pismem, sporządzonym ręką señora Fuentesa, zwrócił się do niego z zapytaniem, na jakich warunkach zgodzi się oddać kopalnię, sprawnie działającą, legalnie ustanowionej komisji złożonej z patriotycznych obywateli, która przybędzie pod eskortą nielicznej siły zbrojnej. Ksiądz wzniósł oczy ku niebu.

1514

— Jednakże — mówił dalej don Pépé — mozo, który przywiózł to pismo, opowiadał, iż don Carlos żyje i że dotychczas go nie nagabywano.

1515

Ojciec Roman wyraził pokrótce swoją wdzięczność za wiadomość, że señorowi administradorowi nie stało się nic złego.

1516

Srebrzysty głos dzwonu, rozlegający się z małej dzwonnicy, dał znać, iż godzina modlitwy minęła. Pas lasu zamykającego wejście do doliny wznosił się jak zasłona między chylącym się słońcem a wiejską uliczką. U drugiego krańca skalistego wąwozu, między ścianami z bazaltu i granitu, wznosiła się stromo lesista góra, oświetlona aż po sam szczyt, zasłaniając łańcuchy górskie przed oczyma mieszkańców San Tomé. Trzy małe, różowe obłoczki wisiały nieruchomo w bezdni błękitu. Gromadki ludzi siedziały na ulicy między opłotkami chat. Przed casa alcada przodownicy nocnej zmiany gromadzili już swych ludzi, którzy przykucnąwszy kręgiem na ziemi, pochylali brązowe grzbiety i podawali sobie z rąk do rąk pękatą butelkę z mate. Przybyły z miasta mozo przywiązał konia do drewnianego słupa przed drzwiami i opowiadał im nowiny z Sulaco, a butelka z napitkiem krążyła dalej. Przysłuchiwał się temu nawet poważny alcade, w białej przepasce na biodrach i kwiecistej perkalowej szacie z rękawami, rozpiętej tak szeroko, że odsłaniała nagość jego okazałej postaci niczym pstry płaszcz kąpielowy. Na głowie miał kapelusz ze spilśnionego sukna, a w dłoni dzierżył długą laskę ze srebrną gałką. Te odznaki jego godności wręczono mu w zarządzie kopalni, tej krynicy zaszczytów, pomyślności i pokoju. Był jednym z pierwszych, którzy przybyli do tej doliny; jego synowie i zięciowie pracowali we wnętrzu góry, która po rynnach, dudniących od rudy, zdawała się zsyłać wraz z swymi skarbami dary dobrobytu, bezpieczeństwa i sprawiedliwości uznojonym pracownikom. Przysłuchiwał się nowinom z miasta ciekawie i obojętnie, jakby dotyczyły one jakiegoś, obcego mu świata. I rzeczywiście tak mu się wydawało. W ciągu paru zaledwie lat rozwinęło się w tych udręczonych, półdzikich Indianach poczucie przynależności do potężnej organizacji. Byli dumni z kopalni i przywiązali się do niej. Pozyskała ich zaufanie i wiarę. Wyposażyli ją opiekuńczą, niepokonalną moc, jak gdyby była fetyszem wykonanym ich własnymi rękami. PychaByli ciemni i nie różnili się zresztą zbytnio od reszty ludzi, którzy pokładają niezmierne zaufanie w tym, co sami stworzyli. Alcade nie mieściło się w głowie, żeby opiekuńcza potęga kopalni mogła kiedykolwiek zawieść. Polityka była w sam raz dla ludzi z miasta i z Campo. Żółta, okrągła twarz alcada o szerokich nozdrzach, niezmienna w wyrazie, przypominała księżyc w pełni. Słuchał gorączkowych majaczeń moza bez podejrzliwości, bez zdumienia, bez jakiegokolwiek czynnego odruchu.

1517

Ojciec Roman kołysał się przygnębiony, dotykając stopami ziemi i czepiając się rękami brzegów hamaku. Mniej ufny, ale równie nieświadomy jak jego owieczki zapytywał majora, co się, jego zdaniem, teraz stanie.

1518

Don Pépé, siedząc prosto na krześle, wsparł spokojnie ręce na rękojeści szabli i odrzekł, że nie wie. Kopalni można by bronić przeciw wojsku, które by wysłano w celu jej opanowania. Mając jednak na uwadze jałowość doliny, trzeba się liczyć z możliwością, iż gdyby odcięto dowóz od strony Campo, ludność trzech wsi mogłaby zostać zmuszona głodem do uległości. Don Pépé wyłuszczał spokojnie te okoliczności ojcu Romanowi, który służył niegdyś w wojsku, więc mógł podążać za rozumowaniami zawodowego oficera. Rozmawiali prosto i szczerze. Ojciec Roman martwił się myślą, że jego owieczki mogą się rozproszyć lub popaść w niewolę. Nie miał złudzeń co do ich losu, nie z przenikliwości, lecz z długiej znajomości okrucieństw politycznych, które wydawały się mu fatalnością i koniecznością w istnieniu państwa. Działalność zwykłych urzędów publicznych przedstawiała się mu nader wyraziście jako seria klęsk spadających na jednostki, nieszczęść przenoszących się logicznie z jednej na drugą drogą nienawiści, odwetu, szaleństwa i drapieżności, na podobieństwo dopustu bożego. Jasnowidzenie ojca Romana miało na usługi niewykształconą inteligencję, ale jego serce, które zachowało tkliwość wśród obrazów rzezi, przemocy i grabieży, wzdrygało się przed tymi okropnościami tym bardziej, im silniejsze więzy łączyły go z ofiarami. W stosunku do Indian z doliny miał uczucie ojcowskiej pogardy. Od pięciu z górą lat chrzcił, udzielał ślubów, spowiadał, rozgrzeszał i grzebał robotników z kopalni San Tomé z godnością i namaszczeniem; wierzył w świętość tych obrzędów, które w znaczeniu duchowym czyniły ich jego podwładnymi. Byli mu drodzy, dając mu poczucie kapłańskiej wyższości. Szczera troskliwość, jaką okazywała pani Gould temu ludowi, zwiększała jego znaczenie w oczach księdza, zwiększając zarazem jego własne. Rozmawiając z nią o niezliczonych Mariach i Brygidach z górniczych wiosek, czuł, że rozwija się w nim własne człowieczeństwo. Padre Roman był niezdolny do fanatyzmu w stopniu niemal nagannym. Angielska señora była oczywiście heretyczką, ale równocześnie wydawała się mu anielską, przedziwną istotą. Ilekroć przydarzał się mu taki zamęt w uczuciach, na przykład, kiedy z brewiarzem pod pachą przechadzał się w cieniu wielkiego tamaryndowca, przystawał i prychając mocno, zażywał potężną porcję tabaki, po czym potrząsał głową z zamyśleniem. Myśląc, co może się teraz stać z tą szlachetną señorą, wpadał stopniowo w coraz większe przerażenie. Odzywał się podnieconymi pomrukiem. Nawet don Pépé stracił na chwilę swój pogodny spokój. Pochylił się sztywno naprzód.

1519

— Posłuchajcie no, padre. Już to samo, że te złodziejskie małpy ze Sulaco są skłonne do targów o mój honor, świadczy, że don Carlosowi i domownikom Casa Gould nic nie grozi. Co do mego honoru, to jest on także pewny, jak o tym wiadomo wszystkim mężczyznom, kobietom i dzieciom. Ale nie wiedzą o tym murzyńscy liberałowie, którzy zagarnęli miasto podstępem. Niech sobie siedzą i czekają. Czekając, nie zrobią nic złego.

1520

Odzyskał równowagę ducha. Odzyskał ją łatwo, gdyż bez względu na to, co się stanie, jego honor, honor starego oficera Paeza, będzie nietknięty. Przyrzekł Charlesowi Gouldowi, iż kiedy zbliży się jakiejkolwiek siła zbrojna, będzie bronił wąwozu tak długo, ile będzie potrzeba na wysadzenie za pomocą potężnych ładunków dynamitu całego miejsca, budynków i warsztatów kopalni, zawalenie gruzem głównego szybu, zniszczenie dróg, zburzenie tamy wodnej, doszczętne rozbicie słynnej koncesji Gouldów, która wyleci w powietrze na oczach struchlałego świata. Charles Gould dzierżył kopalnię z tą samą straszliwą zaciętością, z jaką kiedyś narzucono ją jego ojcu. Mimo to ostateczność tego rodzaju była dla don Pépégo najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem. Przygotował wszystko z namysłem i troskliwą starannością. Toteż teraz oparł ręce spokojnie na rękojeści szabli i kiwał głową ku księdzu. Podniecony ojciec Roman całymi garściami zażywał tabakę, aż wreszcie umazany nią, zerwał się z hamaka i z zaokrąglonymi oczyma zaczął się przechadzać, z niepokojem rzucając pojedyncze wyrazy.

1521

Don Pépé pogładził swe siwe, bujne wąsy, których cienkie końce zwisały poniżej jego szlachetnie zarysowanych szczęk, po czym rzekł z dumnym poczuciem własnej reputacji:

1522

— Tak jest, padre, nie wiem, co się stanie. Ale wiem, że jak długo jestem tutaj, don Carlos może rozmawiać z tą małpą, Pedritem Montero, i grozić zniszczeniem kopalni z całą pewnością, iż będzie to brane poważnie. Bo ludzie mnie znają.

1523

Zaczął obracać cygaro w ustach z niejaką nerwowością, po czym mówił dalej:

1524

— Ale to wszystko gadanie, dobre dla politicos. Ja jestem żołnierzem. Nie wiem, co może się stać. Ale wiem, co należy zrobić. Kopalnia powinna ruszyć na miasto z karabinami, toporami, nożami na kijach, por Dios! Oto co należałoby zrobić. Tylko że…

1525

Jego złożone na rękojeści ręce drgnęły. Cygaro obróciło się szybciej w kąciku ust.

1526

— A któż będzie mógł poprowadzić? Tylko ja. Na nieszczęście — zauważcie — dałem słowo honoru don Carlosowi, że nie dopuszczę, żeby kopalnia wpadła w ręce tych złodziei. Na wojnie, jak wiecie, fortuna kołem się toczy, a któż tu zostanie, żeby mnie zastąpił w razie klęski? Materiały wybuchowe są przygotowane. Potrzeba jednak człowieka o wielkim poczuciu honoru, inteligentnego, roztropnego i odważnego, który by dokonał przygotowanego zniszczenia. Człowieka, którego honorowi mógłbym zaufać jak swojemu. Na przykład innego dawnego oficera Paeza. A może… może mógłby nim być któryś z dawnych kapelanów Paeza?

1527

Wstał, wysoki, szczupły, krzepki, z marsowym wąsem i kościstą budową twarzy, z której spojrzenie głęboko osadzonych oczu zdawało się przeszywać księdza, który stał nieruchomo, z pustą, drewnianą tabakierką w opuszczonej ręce, i spoglądał bez słowa na gubernatora kopalni.

Rozdział VII

1528

W tym samym mniej więcej czasie w Intendencji miasta Sulaco Charles Gould zapewniał Pedrita Montera, który posłał po niego, iż nigdy nie pozwoli, żeby kopalnia przeszła z jego rąk na rzecz rządu, który chciałby mu ją zagrabić. Koncesja Gouldów nie może być cofnięta. Jego ojciec jej nie pragnął, zaś syn jej nie odda. Nie odda jej do ostatniego tchu. Jeżeli zaś zginie, to gdzie jest potęga, która zdoła wskrzesić to przedsiębiorstwo w całym jego bogactwie i mocy z gruzów i perzyn zniszczenia? Takiej potęgi nie ma w kraju. A czyż zagraniczny kapitał i cudzoziemska przedsiębiorczość zechcą się tknąć takiego odstraszającego trupa? Charles Gould mówił obojętnym tonem, za którym przez długie lata zwykł był skrywać swój gniew i pogardę. Cierpiał. Czuł niesmak do tego, co trzeba było powiedzieć. Nazbyt zatrącało bohaterstwem. Zmysł ściśle praktyczny pozostawał u niego w głębokiej rozterce z mistycznym niemal poglądem na swe prawa. Koncesja Gouldów była symbolem abstrakcyjnej sprawiedliwości. Choćby się miało zawalić sklepienie niebieskie. Ale odkąd kopalnia San Tomé zdobyła światowy rozgłos, jego groźba miała dostateczną wyrazistość i moc, by dotrzeć do pierwotnego umysłu Pedra Montera, omotanego dotychczas błahymi anegdotami historycznymi. Koncesja Gouldów była ważną pozycją w budżecie państwa i co więcej, w budżetach prywatnych wielu urzędników. To stało się tradycją. To było wiadome. O tym mówiono. W to należało wierzyć. Każdy minister spraw wewnętrznych pobierał honoraria z kopalni San Tomé. To było naturalne. Zaś Pedrito zamierzał zostać prezesem ministrów i ministrem spraw wewnętrznych w rządzie swego brata. Książę de Morny piastował te wysokie godności za czasów drugiego cesarstwa we Francji z niemałą korzyścią dla siebie.

1529

Postarano się o stół, o krzesło i drewniane łóżko dla jego ekscelencji, który po krótkiej sjeście, niezbędnej po trudach i uroczystościach wjazdu do Sulaco, ujął ster machiny administracyjnej, ustalając audiencje, wydając rozkazy i podpisując proklamacje. Rozmawiając sam na sam z Charlesem Gouldem w sali przyjęć, jego ekscelencja ze znaną powszechnie zręcznością starał się ukryć swe zaniepokojenie i zakłopotanie. Zrazu zaczął wyniośle mówić o konfiskacie, ale brak jakiejkolwiek reakcji uczuciowej i nieruchoma twarz señora administradora pozbawiły go mistrzowskiego panowania nad własnym wyrazem twarzy. Charles Gould powtórzył:

1530

— Rząd może oczywiście doprowadzić do zniszczenia kopalni San Tomé, jeżeli zechce, ale beze mnie nic więcej nie zrobi.

1531

Było to oświadczenie niepokojące i dobrze obliczone, by urazić wrażliwość polityka, który rozmyśla nad zagarnięciem łupów zwycięstwa. Charles Gould dodał, iż zniszczenie kopalni San Tomé pociągnie za sobą ruinę innych przedsiębiorstw, ucieczkę europejskiego kapitału oraz, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, niewypłacenie ostatniej raty pożyczki zagranicznej. Ten człowiek o kamiennej twarzy mówił o wszystkich tych rzeczach (dostępnych pojmowaniu jego ekscelencji) z tak zimną krwią, iż po prostu przebiegały ciarki.

1532

Długoletnie rozczytywanie się w dziełach historycznych o lekkim i plotkarskim charakterze, zabieranych na poddasza hoteli paryskich, w nigdy niezasłanym łóżku, z zaniedbywaniem takich czy i innych obowiązków, wpłynęło na usposobienie Pedra Montero. Gdyby widział teraz wokół siebie przepych starej Intendencji, wspaniałe draperie i ustawione pod ścianami złocone meble, gdyby stąpał po czerwonej płachcie wytwornego dywanu, byłby prawdopodobnie bardzo niebezpieczny w swym poczuciu powodzenia i wywyższenia. Ale w tej ograbionej i zniszczonej rezydencji, gdzie trzy pospolite sprzęty stały pośrodku przestronnej sali, wyobraźnia Pedrita ulegała naporowi poczucia niepewności i nietrwałości. To poczucie wraz z niewzruszoną postawą Charlesa Goulda, który dotychczas nie użył ani razu słowa „ekscelencja”, umniejszało go we własnych oczach. Przybrał ton światłego światowca i prosił Charlesa Goulda, by nie poddawał się niepotrzebnemu zaniepokojeniu. Przypomniał mu, że rozmawia z bratem władcy kraju, człowiekiem, któremu powierzono zadanie reorganizacji.

1533

— Z zaufanym bratem władcy kraju — powtórzył. — rozumnego patrioty i bohatera, dla którego nic nie jest bardziej obce niż myśl o zniszczeniu. Zaklinam pana, don Carlosie, żeby pan nie powodował się swymi antydemokratycznymi uprzedzeniami! — zawołał w przystępie wylewności.

1534

Na pierwszy rzut oka Pedrito Montero zaskakiwał niezmiernie wysokim łysym czołem, wypolerowanym żółtym sklepieniem między czarnymi jak węgiel kosmykami pozbawionych połysku włosów, ujmującym kształtem ust i niespodziewanie kulturalnym głosem. Ale jego oczy, bardzo świecące, jakby świeżo namalowane po obu stronach haczykowatego nosa, miały beznadziejny, ptasi wyraz, gdy je szeroko otwierał. Teraz jednak mrużył je uprzejmie, wysuwając naprzód kanciastą brodę i mówiąc z zaciśniętymi zębami, z lekka przez nos, gdyż wyobrażał, sobie że nadaje mu to wygląd wielkopański.

1535

Przybrawszy go, oświadczył nagle, że najdoskonalszą formą demokracji jest cezaryzm. Władza cesarska opiera się na bezpośrednim powszechnym głosowaniu. Cezaryzm jest konserwatywny. Posiada siłę. Uznaje uzasadnione potrzeby demokracji, która domaga się orderów, tytułów i odznaczeń. Będzie je hojnie nadawał zasłużonym ludziom. Cezaryzm jest pokojowy i postępowy. Zapewnia pomyślność kraju. Pedrito Montero dał się ponieść swojej wymowie.

1536

— Wystarczy rzucić okiem na to, co Drugie Cesarstwo[248] uczyniło dla Francji. Były to rządy, które przyjemnością wyróżniały ludzi miary don Carlosa. Drugie Cesarstwo upadło, ale tylko dlatego, że jego władca był pozbawiony tego wojskowego geniuszu, który generała Montera wyniósł na szczyty rozgłosu i chwały. — Pedrito gwałtownie wzniósł rękę do góry, by podkreślić pojęcia szczytu i rozgłosu. — Będziemy jeszcze nieraz ze sobą rozmawiali. I gruntownie się wzajemnie zrozumiemy, don Carlosie! — wołał tonem koleżeńskiej równości. — Republikanizm już swego dokonał. Demokracja pod rządami cezara to potęga przyszłości. Guerillero Pedrito, odkrywając swoje karty, zniżył głos. Według niego człowiek wyróżniony przez swych współobywateli chlubnym przezwiskiem El Rey de Sulaco, ze strony cesarskiej demokracji z pewnością uzyska pełne uznanie tylko jako wielki twórca przemysłu i światły doradca, którego popularne przezwisko ustąpi wkrótce miejsca trwalszemu tytułowi. — Hm, don Carlos? Nie! Co pan na to? Conde de Sulaco?[249] hę? albo markiz…

1537

Urwał. Powietrze na plaza ochłodziło się. Patrol kawalerii jeździł dokoła placu, nie zapuszczając się w boczne ulice, z których rozbrzmiewały okrzyki i brzęczenia gitar, dolatujące z otwartych drzwi pulperii. Wydano rozkaz, by nie przeszkadzać ludowi w zabawie. Ponad dachami, obok prostopadłych linii wież katedralnych, śnieżny ogrom Higueroty przesłaniał wielką przestrzeń ciemniejącego błękitu przed oknami Intendencji. Po chwili Pedrito Montero włożył rękę w zanadrze surduta i skinął głową powoli i z godnością. Audiencja była skończona.

1538

Charles Gould, wychodząc, przesunął dłonią po czole, jakby chciał rozproszyć opary dokuczliwego snu, którego groteskowa przesada pozostawia nieuchwytne poczucie fizycznego niebezpieczeństwa i duchowego rozstroju. W korytarzach i na schodach starego pałacu wałęsali się bezczelnie kawalerzyści Montera, paląc i nie ustępując z drogi nikomu. Szczęk szabel i ostróg rozlegał się po całym budynku. Trzy milczące gromadki cywilnych osób w surowej czerni czekały na głównym korytarzu. Stali sztywno i bezradnie, trochę bez ładu, stroniąc od siebie, jak gdyby chcieli ukryć przed oczyma ludzkimi wypełnienie obywatelskiego obowiązku.

1539

Były to deputacje, które czekały na posłuchanie. Jedna z nich, bardziej niespokojna i nieswoja jako zbiorowisko, stanowiła przedstawicielstwo Zgromadzenia Prowincjonalnego. Górowała w nim duża, pulchna, biała twarz don Justego Lopeza o wypukłych powiekach, spowita w nieprzeniknioną powagę niczym w gęsty obłok. Przewodniczący Zgromadzenia Prowincjonalnego, który stawił się mężnie, by ocalić ostatnie strzępy instytucji parlamentarnych (na wzór angielski), odwrócił oczy od administratora kopalni San Tomé, jak gdyby czynił mu z godnością wyrzut, iż okazał zbyt mało wiary w ten jedyny środek ocalenia.

1540

Żałosna surowość tej nagany nie dotknęła Charlesa Goulda, ale poruszyły go inne spojrzenia, które zwróciły się ku niemu bez wyrzutu, jak gdyby chcąc tylko wyczytać z jego twarzy, co przyniesie przyszłość. Wszyscy ci panowie gadali, krzyczeli i deklamowali niegdyś w wielkim salonie Casa Gould. Współczucie dla tych ludzi, dotkniętych dziwną niemocą pod wpływem moralnego poniżenia, nie skłoniło go, by skinąć im głową. Zbyt mocno dolegało mu poczucie, że współdziałał z nimi w złym.

1541

Przeszedł przez plaza nienagabywany. Klub „Amarylla” był pełen rozpanoszonych obszarpańców. Z każdego okna wychylały się rozczochrane głowy, z wnętrza dolatywały pijane okrzyki, tupanie nogami i brzęk harf. Potłuczone butelki leżały pod oknami na bruku.

1542

Charles Gould zastał jeszcze doktora w swym domu.

1543

Doktor Monygham odsunął od szczeliny w okiennicy, przez którą wyglądał na ulicę.

1544

— Ach, wreszcie pan wrócił! — rzekł z ulgą w głosie. — Zapewniałem panią Gould, że jest pan najzupełniej bezpieczny, ale bynajmniej nie byłem pewien, czy ten hultaj pozwoli panu odejść.

1545

— Ja również — przyznał się Charles Gould, kładąc kapelusz na stole.

1546

— Będzie pan musiał zacząć działać.

1547

Milczenie Charlesa Goulda zdawało się potwierdzać, że nie było innego wyjścia. Charles Gould nie zwykł posuwać się dalej w wyrażaniu swoich zamierzeń.

1548

— Mam nadzieję, że nie uprzedził pan Montera, co zamierza pan zrobić? — rzekł doktor z niepokojem.

1549

— Usiłowałem mu uświadomić, że istnienie kopalni wiąże się z moim osobistym bezpieczeństwem — mówił Charles Gould, odwracając oczy od doktora i zatrzymując je na akwaforcie wiszącej na ścianie.

1550

— Uwierzył panu? — spytał doktor pośpiesznie.

1551

— Bóg wie! — rzekł Charles Gould. — Powiedziałem to ze względu na moją żonę. On jest dobrze poinformowany. Wie, iż jest tam don Pépé. Zapewne Fuentes mu powiedział. Wiedzą, iż stary major jest najzupełniej zdolny wysadzić w powietrze kopalnię San Tomé bez żalu i wahania. Gdyby tak nie było, nie wypuszczono by mnie zapewne z Intendencji i nie pozwolono by odejść swobodnie. Wysadziłby w powietrze wszystko z poczucia rzetelności i z nienawiści — z nienawiści do tych liberałów, jak się sami nazywają. Liberałowie! Dobrze znane słowa mają w tym kraju koszmarne znaczenia. Wolność, demokracja, patriotyzm, rząd — wszystko to trąci brednią i zbrodnią. Czy nie tak, doktorze?… Ja jeden mogę powstrzymać don Pépégo. Gdyby… gdyby się mnie pozbyli, nikt go nie powstrzyma.

1552

— Będą próbowali wejść z nim w układy — napomknął doktor znacząco.

1553

— To bardzo możliwe — odparł Charles Gould bardzo cicho, jak gdyby mówił do siebie, patrząc wciąż jeszcze na szkic wąwozu San Tomé. — Myślę, że będą próbowali — Spojrzał po raz pierwszy na doktora. — Zyskam na czasie — dorzucił.

1554

— Oczywiście — rzekł doktor Monygham, powściągając swe podniecenie. — Zwłaszcza jeśli don Pépé będzie zachowywał się dyplomatycznie. Czemu nie miałby ich zwodzić nadzieją powodzenia? Hm? W przeciwnym razie nie zyska pan tak wiele na czasie. Czy nie można by mu wydać polecenia, żeby…

1555

Charles Gould, nie spuszczając oka z doktora, potrząsnął głową, ale doktor mówił dalej z niejakim uniesieniem:

1556

— Żeby zaczął się układać o poddanie kopalni. To dobra myśl! Tymczasem pański plan by dojrzał. Nie pytam oczywiście, jaki on jest. Nie chcę o nim wiedzieć. Nie słuchałbym, gdyby pan zaczął o nim mówić. Nie jestem stworzony do słuchania zwierzeń.

1557

— Co za niedorzeczność! — mruknął Charles Gould niechętnie.

1558

Nie pochwalał przeczulenia, jakie doktor okazywał co do dawno minionego epizodu swego życia. Ten nadmiar pamięci raził Charlesa Goulda. Wydawał się mu chorobliwy. I znów potrząsnął głową. Zarówno jego charakter, jak i jego przezorność nie pozwalały mu narażać szczerej prostolinijności postępowania don Pépégo. Instrukcji można było udzielić albo ustnie, albo pisemnie. W obu wypadkach zachodziła obawa, że mogą zostać przejęte. Nie było bynajmniej pewne, iż posłaniec zdoła dotrzeć do kopalni. Ponadto nie było kogo posłać. Charles miał na końcu języka, że jedynym człowiekiem, którego można by do tego użyć z niejaką nadzieją powodzenia i pewnością dyskrecji, był nieżyjący capataz de cargadores. Ale tego nie powiedział. Wyłuszczył doktorowi, że byłoby to nierozsądne posunięcie. Gdyby nasunęły się przypuszczenia, iż don Pépégo można przekupić, osobiste bezpieczeństwo administratora oraz jego przyjaciół byłoby zagrożone. Nie byłoby już bowiem powodów do traktowania ich z umiarem. Nieprzekupność don Pépégo była faktem istotnym i powściągającym.

1559

Doktor zwiesił głowę i przyznał, że w pewnej mierze byłoby tak istotnie. Nie mógł zaprzeczyć sam przed sobą, że to rozumowanie było nader słuszne. Użyteczność don Pépégo polegała na jego nieskazitelnym charakterze. Jeżeli zaś chodziło o jego własną użyteczność — rozumował gorzko — to był nią również jego własny charakter. Oświadczył Charlesowi Gouldowi, iż jest w jego mocy, by powstrzymać Sotillo przed połączeniem sił z Monterem, przynajmniej na razie.

1560

— Gdyby srebro było na miejscu — mówił doktor — lub gdyby przynajmniej było wiadomo, że znajduje się ono w kopalni, mógłby pan przekupić Sotilla, żeby wyrzekł się swego świeżego monteryzmu. Mógłby go pan skłonić albo żeby odpłynął na swym parowcu, albo nawet, żeby połączył się z panem.

1561

— Na pewno nie wybrałbym tego ostatniego — oświadczył Gould twardo. — Co później robić z takim człowiekiem, niech pan sam powie, doktorze? Srebro wywiezione, a ja jestem z tego zadowolony. Byłoby natychmiastową i silną pokusą. Szarpanina o ten namacalny łup przyśpieszyłaby fatalny koniec. Musiałbym go bronić. Jestem zadowolony, żeśmy je wywieźli, nawet jeżeli przepadło. Byłoby przekleństwem i niebezpieczeństwem.

1562

— Może ma słuszność — rzekł w godzinę później doktor do pani Gould, którą spotkał na korytarzu. — Stało się, a majak skarbu może się przydać równie dobrze jak sam skarb. Niech mi będzie wolno służyć pani całym zasobem mojej kiepskiej reputacji. Wybieram się teraz, by omamić Sotilla i zatrzymać go poza miastem.

1563

Wyciągnęła impulsywnie ręce.

1564

— Naraża się pan na straszne niebezpieczeństwo, doktorze — szepnęła, odwracając od jego twarzy oczy pełne łez, by zerknąć ku drzwiom pokoju swego męża. Uścisnęła jego dłonie, zaś doktor stał niby przykuty do miejsca, spoglądając na nią i usiłując złożyć usta do uśmiechu.

1565

— Ach, wiem, że będzie pani broniła mej pamięci — odezwał się w końcu i zataczając się, zbiegł po schodach na patio, a stamtąd za bramę. Na ulicy zaczął kuśtykać śpiesznym krokiem, dzierżąc pudełko z narzędziami pod pachą. Wiedziano, że jest loco[250]. Nikt go nie zatrzymywał. Spod łuku bramy od strony morza, poprzez zapyloną, jałową równinę, usianą drobnymi krzaczkami, ujrzał w odległości jakiejś mili brzydki w swoim ogromie gmach Urzędu Celnego i parę innych budynków, które w owym czasie tworzyły zabudowania portu Sulaco. Daleko, od południa, rzędy palm obrzeżały zakole portu. Odległe szczyty Kordylierów zatracały realność swych wyraziście rzeźbionych kształtów w pogłębiającym się nieustannie błękicie zachodniego nieba. Doktor szedł szybko. Z zenitu zdawał się spływać na niego mroczny cień. Słońce zaszło. Śniegi Higueroty jarzyły się jeszcze czas jakiś odbitą chwałą zachodu. Doktor, zmierzając samotnie wprost do Urzędu Celnego, podrygiwał wśród ciemnych zarośli jak wielki ptak o złamanym skrzydłem.

1566

Jasne tonie portu mieniły się złotem, szkarłatem i purpurą. Jeg zakole zamykała widoczna z brzegu podłużna smuga lądu, prosta jak ściana, z porośniętymi trawą ruinami fortu, tworzącymi jakby zaokrągloną, zieloną spinkę. Zatoka Placido odtwarzała w oddali ten przepych barw w jeszcze większych rozmiarach i z posępniejszym majestatem. Wypełniające jej środek zwały obłoków miały w swych zwojach czerni i szarzyzny długie, czerwone plamy, co czyniło ją podobną do rozwianego płaszcza, ubroczonego krwią. Trzy Izabele, okryte cieniem i odcinające się ostro od wielkiej gładzizny spowijającej niebo i morze, purpurą i czernią zdawały się pławić w powietrzu. Drobne fale rozsiewały nikłe, czerwone iskry po piaszczystych wybrzeżach. Szkliste wstęgi wody wzdłuż widnokręgu żarzyły się krwawą czerwienią, jak gdyby ogień stopił się z wodą w olbrzymim łożu oceanu.

1567

Wreszcie skończył się pożar nieba i morza, ogarniający cicho ognistym kręgiem krańce świata. Czerwone iskry na wodzie znikły wraz z plamami krwi na czarnym płaszczu, otulającym posępne ciało Zatoki Placido. Prysnął nagły powiew i zamarł, załopotawszy ciężko w zaroślach pokrywających zrujnowane okopy fortu. Nostromo ocknął się po czternastu godzinach snu i powstał z posłania w bujnej trawie. Stał po kolana w szeleszczącej, falującej zieleni, z nieprzytomnym wyrazem twarzy, jak człowiek, który dopiero przyszedł na świat. Piękny, silny i zwinny, odchylił w tył głowę, rozprostował ramiona i przeciągnął się, wyginając się w pasie i szczerząc w głośnym ziewnięciu białe zęby. W tej chwili przebudzenia był tak naturalny i wolny od zła jak wspaniałe i nieświadome dzikie zwierzę. Po czym w nagłym znieruchomieniu spojrzenia, utkwionego w zadumie spod zmarszczonej brwi w nicość, objawił się człowiek.

Rozdział VIII

1568

Wylądowawszy po swej przeprawie, Nostromo wdrapał się, ociekając wodą, do głównego czworoboku starego fortu. Przespał tam cały dzień wśród pokruszonych murów i próchniejących w rozwalinach dachów. Spał w cieniu gór, w białym skwarze południa, w ciszy i odosobnieniu tego zarośniętego chaszczami skrawka ziemi, rozciągającego się między owalem przystani a przestronnym zakolem zatoki. Leżał jak martwy. Rey zamuro[251], majaczący w błękicie na podobieństwo nikłej, czarnej plamki, zatrzymał się, kołując przezornie ukradkowym lotem, dziwnym u ptaka tej wielkości. Cień jego perłowo białego tułowia i czarno zakończonych skrzydeł padał na murawę równie cicho, jak on sam opuszczał się na pagórek gruzu, o jakieś trzy jardy od człowieka leżącego nieruchomo na kształt trupa. Ptak wyciągnął swą nagą szyję i pochylił łysy łeb, ohydny mimo świetnego ubarwienia, z żarłocznym niepokojem wpatrując się w obiecujące w swym bezruchu, rozciągnięte ciało. Po czym schował głęboko łeb w miękkie pióra i znieruchomiał w oczekiwaniu. Pierwszą rzeczą, na którą padło po przebudzeniu spojrzenie Nostroma, był ten cierpliwy stróż, oczekujący oznak śmierci i rozkładu. Gdy zerwał się na nogi, kondor odskoczył w bok, trzepocząc skrzydłami. Ociągał się przez chwilę ponuro i niechętnie, po czym poderwał się, krążąc bezszelestnie ze złowrogo opuszczonym dziobem i wyciągniętymi szponami.

1569

Kiedy wreszcie znikł, Nostromo spojrzał w niebo i mruknął: „Jeszcze nie umarłem”.

1570

Capataz cargadorów z Sulaco pławił się w świetności i rozgłosie do chwili, kiedy podjął się sterowania lichtugą zawierającą ładunek srebra w sztabach.

1571

Ostatni czyn, jakiego dokonał w Sulaco, pozostawał w doskonałej zgodzie z jego próżnością i jako taki był najzupełniej szczery. Ostatniego dolara oddał staruszce, wzdychającej z żalu i zmęczenia po daremnych poszukiwaniach, pod łukiem starej bramy. Dokonany w ciemności i bez świadków, czyn ten miał jeszcze znamiona rozgłosu i świetności, doskonale harmonizował z jego reputacją. Ale przebudzenie na pustkowiu, pod czujnym ślepiem kondora, w ruinach fortu, nie miało już tego charakteru. Pierwszym jego mętnym uczuciem było właśnie to: że to nie pasuje. Był to raczej jakby koniec wszystkiego. Konieczność dalszego życia ukrywała coś, Bóg wie od jak dawna, co ogarnęło go po powrocie świadomości, uczyniło całą wieloletnią przeszłość marnością i głupstwem, na podobieństwo pochlebnego snu, który nagle pierzchnął.

1572

Wspiął się na spadziste zbocze wału i rozchyliwszy krzewy, spojrzał na port. Zobaczył parę zakotwiczonych statków na gładkiej powierzchni wody, odbijającej ostatnie blaski światła, oraz parowiec Sotilla, przycumowany do mola. Za długim, szarym budynkiem Urzędu Celnego rozpościerało się miasto niby gąszcz zabudowań ze sklepioną bramą na pierwszym planie, z kopułami, wieżami i miradorami[252], wznoszącymi się ponad drzewami, a wszystko było ciemne, jak gdyby już zanurzone w nocy. Przyszło mu na myśl, że nie może już pojechać konno ulicami miasta, znany przez wielkich i małych, jak to zwykł był czynić co wieczór, kiedy udawał się do posady Meksykanina Domingo na partię monte, że nie będzie już zasiadał na honorowym miejscu, słuchając śpiewów i patrząc na tańce. I wydało się mu, że to miasto jakby nie istnieje.

1573

Patrzył długo, po czym puścił rozchylone krzewy, które zamknęły się za nim, i przeszedłszy na drugą stronę fortu, rozglądał się po niezmierzonym pustkowiu wielkiej zatoki. Izabele odcinały się ostro od zwężającej się, długiej wstęgi czerwieni na zachodzie, która delikatnie jarzyła się między ich czarnymi kształtami. Capataz myślał o Decoudzie, który pozostał tam samotnie ze skarbem. „To jedyny człowiek, który troszczył się o to, czy wpadnę w ręce monterystów czy nie” — myślał capataz gorzko. Lecz i ta troska wynikała z dbałości o siebie. Inni ani o niego się nie troszczyli, ani się nim nie zajmowali. Wielką prawdą było, co słyszał niegdyś od Giorgia Violi. Królowie, ministrowie, arystokraci, słowem wszyscy, którzy mają pieniądze, trzymają lud w ubóstwie i ujarzmieniu; trzymają go, jak trzyma się psy, by uganiały się i zagryzały w służbie swych panów.

1574

Ciemność niebios opuściła się na rubież widnokręgu, spowijając całą zatokę, wysepki i wielbiciela Antonii, który pozostał z skarbem na Wielkiej Izabeli. Capataz, odwróciwszy się od tych rzeczy, istniejących, a niewidzialnych, usiadł i oparł twarz na pięściach. Po raz pierwszy w życiu odczuwał ucisk ubóstwa. Znaleźć się bez pieniędzy, gdy zawiodło monte w niskiej, zadymionej gospodzie Dominga, gdzie bractwo cargadorów wieczorami grało, śpiewało i tańczyło; mieć puste kieszenie po publicznym popisie szczodrobliwości w stosunku do jakiejś dziewczyny peyne d'oro czy innej (o którą nie dbał) — nie było ani ubóstwem, ani poniżeniem. Pozostawało bogactwo rozgłosu i chwały. Ale teraz, kiedy nie mógł już jeździć szumnie po ulicach miasta i otrzymywać pełnych uszanowania pokłonów w swych zwykłych przybytkach rozrywki, marynarz czuł się zupełnie ogołocony.

1575

Zaschło mu w ustach. Zaschło mu, jak nigdy przedtem, od ciężkiego snu i wytężonego myślenia. Nostromo czuł w ustach smak jakby pyłu i popiołu z owocu życia, w który wgryzł się mocno z głodu chwały. Nie odejmując pięści od twarzy, spróbował splunąć przed siebie: ,Tfu” i cisnął półgłosem przekleństwo na samolubstwo wszystkich bogaczy.

1576

Odkąd wszystko w Sulaco zdawało się stracone (a z takim poczuciem się ocknął), Nostromowi nasunęła się myśl o opuszczeniu kraju na zawsze. Na tę myśl ujrzał, jakby początek innego snu, wizję stromych, niezalewanych falą wybrzeży z ciemnymi sosnami na wzgórzach i białymi domami stojącymi poniżej, nad brzegiem rozbłękitnionego morza. Widział nadbrzeża wielkiego portu, po ślizgają się bez szmeru przybrzeżne feluki z łacińskimi żaglami rozpostartymi na kształt nieruchomych skrzydeł, wnikając między dwa mola z kamiennych bloków, zbiegające się ze sobą pod kątem i tulące flotylle statków do wspaniałego łona wzgórza pokrytego pałacami. Wspomniał te krajobrazy nie bez jakiegoś synowskiego uczucia, choć na jednej z takich feluk brał nieraz jako chłopiec surowe cięgi od wygolonego genueńczyka o krótkiej szyi i rozważnym, podejrzliwym usposobieniu, który (w co głęboko wierzył) pozbawił go jego sierocego dziedzictwa. WspomnieniaAle takie jest miłosierne zrządzenie, iż minione przykrości blakną we wspomnieniach. Pod wpływem osamotnienia, opuszczenia i zawodu myśl o powrocie do kraju dzieciństwa wydawała się znośna. Lecz jak powrócić? Boso i bez kapelusza? Nie mając nic prócz pstrej koszuli i pary bawełnianych calzoneras?

1577

Odrodzony capataz, z łokciami na kolanach i pięściami wgniecionymi w policzki, zaśmiał się z siebie samego i splunął z niesmakiem gdzieś w cienie nocy. Nieokreślone wewnętrzne wrażenie powszechnego rozpadu, które ogarnia egoistyczną naturę przy każdym silniejszym powściągnięciu władającej nią namiętności, mają w sobie gorycz, która nie różni się od goryczy śmierci. Był naturą prostą. Gotów był ulec jakiejkolwiek wierze, zabobonowi lub żądzy — niby dziecko.

1578

Położenie, w jakim się znalazł, oceniał po męsku, z dokładną znajomością kraju. Widział je jasno. Był jak człowiek, który otrzeźwiał po długim pijaństwie. Wyzyskiwano jego wierność. Skłonił bractwo cargadorów do stanięcia po stronie blancos przeciwko ludowi, naradzał się z don Josém, z ramienia ojca Corbelana prowadził układy z Hernandezem, wiadomo było również, iż don Martin Decoud pozwalał mu na pewną zażyłość i swobodne zachodzenie do redakcji „Porveniru”. Wszystko to schlebiało mu w zwykły u niego sposób. Co go obchodziła ich polityka? Zgoła nic. A w końcu, Nostromo tu, Nostromo tam, gdzie jest Nostromo? Nostromo może zrobić to i owo, pracować za dnia i pędzić na koniu nocą — i ani się spostrzegł, kiedy został niewątpliwym ribierzystą, narażonym na mściwość takiego na przykład Gamacha, zwłaszcza teraz, kiedy stronnictwo Montera zawładnęło miastem. Europejczycy dali za wygraną, caballeros dali za wygraną. Wprawdzie don Martin tłumaczył mu, że dzieje się to tylko chwilowo, że jedzie, by sprowadzić Barriosa na pomoc. A cóż z nią będzie, skoro don Martin (którego ironiczny sposób przemawiania zawsze niemile dotykał capataza) jest rozbitkiem na Wielkiej Izabeli? Wszyscy odstąpili. Nawet don Carlos dał za wygraną. Pospieszne wywiezienie skarbu dowodziło tego dobitnie. Capataz de cargadores pod wpływem przewrotu, jaki nastąpił w jego osobowości, zwątpił niemal do obłędu i patrzył na cały swój świat bez wiary i odwagi. Został zdradzony!

1579

Mając za sobą niezmierzone mroki oceanu, a przed sobą wyniosłe szczyty niższych szczytów skupionych dokoła białego, zamglonego blasku Higueroty, Nostromo zaśmiał się głośno z głębi swego bezruchu i milczenia, zerwał się śpiesznie na nogi i stanął jak wryty. Musiał iść. Ale dokąd?

1580

— To nie pomyłka! Trzymają nas i szczują, żebyśmy jak psy polowali i zagryzali się w ich służbie. Vecchio ma rację — rzekł powoli, złowrogo. Przypomniał sobie, jak stary Giorgio wyjął fajkę z ust i rzucił przez ramię te słowa w głąb kawiarni pełnej maszynistów i ślusarzy z warsztatów kolejowych. Ten obraz podziałał decydująco na jego chwiejne zamysły. Postara się odszukać starego Giorgia, jeśli będzie mógł. Bóg wie, co się z nim stało! Postąpił parę kroków przed siebie, po czym znów przystanął i potrząsnął głową. Przed nim i za nim, na lewo i na prawo liche chaszcze tajemniczo szemrały w ciemnościach.

1581

— Teresa też miała słuszność — dorzucił przyciszonym, pełnym lęku głosem. Był ciekaw, czy już umarła, pogniewana na niego, czy też jeszcze żyje. Jakby w odpowiedzi na tę myśl na poły wyrzutu, a na poły nadziei, przecięła mu drogę wielka sowa, miękko łopocząc skrzydłami w skośnym locie, jak duża ciemna czarna kula, krzycząc przeraźliwie: „Ya-acabo! Ya-acabo!”, co znaczy „skończyło się, skończyło się” i wedle zabobonu ludowego zwiastuje śmierć i nieszczęście. Ponieważ upadło wszystko, co stanowiło o jego sile, poddał się przesądowi i drgnął z lekka. A więc signora Teresa umarła. To nie mogło oznaczać nic innego. Wrzask złowieszczego ptaka, ten pierwszy odzew, jaki go doleciał po powrocie, był właściwym pozdrowieniem dla jego zawiedzionej osobowości. Niewidzialne moce, które obraził, nie chcąc przywołać księdza do umierającej kobiety, podnosiły głos przeciw niemu. Umarła! Z zadziwiającym, głęboko ludzkim sposobem wnioskowania naginał wszystko do siebie. Była zawsze kobietą dobrej rady. A osieroconego, starego Giorgia strata ogłuszyła właśnie w chwili, kiedy miał zamiar zasięgnąć wskazówek jego mądrości. Ten cios otumani marzycielskiego starca na jakiś czas.

1582

Co do kapitana Mitchella, to Nostromo zwyczajem zaufanych podwładnych uważał go za człowieka, który dzięki wykształceniu może wydawać rozkazy i podpisywać papiery w biurze, ale poza tym jest zupełnie nieużyteczny i nieco głupi. Konieczność codziennego owijania sobie dokoła małego palca pompatycznej, dziwacznej figury nadętego starego marynarza, zaczęła stopniowo drażnić Nostroma. Zrazu dawała mu wewnętrzne zadowolenie. NudaJednak konieczność pokonywania drobnych przeszkód przykrzy się ludziom pewnym siebie, zarówno z powodu pewności powodzenia, jak i monotonii wysiłków. Podejrzliwie patrzył na skłonności swego przełożonego do kapryśnych działań. „Ten stary Anglik nie ma zdrowego rozsądku”, powiadał do siebie. Niepodobna było przypuszczać, żeby zapoznawszy się z rzeczywistym stanem rzeczy, mógł tę wiadomość zachować dla siebie. Zacząłby mówić o wykonaniu niewykonalnych rzeczy. Nostromo bał się go, jak zazwyczaj boją się ludzie obarczenia jakimś przewlekłym kłopotem. Kapitan Mitchell nie był dyskretny. Zdradziłby skarb. A Nostromo postanowił sobie, iż skarb nie może być zdradzony.

1583

Słowo „zdrada” zapuściło korzenie w jego umyśle. Jego wyobraźnia uchwyciła się jasnego i prostego pojęcia zdrady, by uzasadnić oszałamiające wrażenie oświecenia, iż nieświadomie zszedł ze swojej ścieżki, by wziąć udział w sprawie, w której jego osobowości nie brano pod uwagę. ZdradaCzłowiek zdradzony jest człowiekiem unicestwionym. Signora Teresa (niechaj światłość wiekuista świeci nad jej duszą!) miała słuszność. Nigdy się z nim nie liczono. Zdradzony! Jej biała postać skulona w łożu, rozwiana czerń włosów, szerokie czoło cierpiącej, wzniesionej ku niemu twarzy, ognisty zapał jej przepowiedni, wszystko to wydawało się mu obecnie majestatyczne grozą jasnowidzenia i śmierci. Nie na próżno ptak nieszczęścia złowrogim wrzaskiem odezwał się nad jego głową. Umarła, niechaj jej świeci światłość wiekuista!

1584

Podzielając antyklerykalne, wolnomyślne poglądy mas, posługiwał się tą pobożną formułą z powierzchowną siłą nawyku, ale z głęboko zakorzenioną szczerością. Lud, PrzywódcaDusza ludu niezdolna jest do sceptycyzmu; ta niezdolność rzuca jego bezradną moc na pastwę krętactwa oszustów i bezlitosnego entuzjazmu przywódców natchnionych wizjami szczytnego przeznaczenia. Umarła. Ale czy raczy Bóg zmiłować się nad jej duszą? Umarła bez spowiedzi i rozgrzeszenia, ponieważ on nie chciał poświęcić jej jeszcze jednej chwili swego czasu. Jego odraza do księży jako księży pozostała, lecz mimo wszystko nie mógł wiedzieć, czy to, co oni utrzymują, nie jest prawdą. Moc, kara, przebaczenie są prostymi i wiarygodnymi pojęciami. Świetny capataz de cargadores, pozbawiony prostych realiów, jak zachwyt kobiet, pochlebstwa mężczyzn, podziwianego rozgłosu, był gotów poczuć, iż brzemię świętokradzkiej winy zwala się na jego barki.

1585

Z gołą głową, w cienkiej koszuli i spodniach, czuł pod stopami kojące ciepło miałkiego piasku. Wąskie pasmo plaży majaczyło w oddali długą krzywizną, obrysowując kontury dzikiego ustronia po tej stronie portu. Mknął wzdłuż brzegu jak ścigany cień, między posępnymi gąszczami palmowymi a tonią wodną, która roztaczała się po jego prawej ręce, tak spokojna jak śmierć. Biegł w samotności i ciszy z opętańczym pośpiechem, jak gdyby wyzuty z wszelkiej rozwagi i ostrożności. Wiedział, iż po tej stronie wody nie musi się obawiać wykrycia. Jedynym mieszkańcem był samotny, małomówny, apatyczny Indianin, który miał opiekował się gajem palmowym i zanosił niekiedy do miasta trochę orzechów kokosowych na sprzedaż. Żył bez kobiety, w otwartym szałasie, gdzie stale buzował ogień z suchego chrustu, rozwlekając swe dymy opodal starej łodzi leżącej dnem do góry na piasku. Nietrudno było go uniknąć.

1586

Szczekanie psów dokoła szałasu było pierwszą rzeczą, która przykróciła jego pośpiech. Zapomniał o psach. Skręcił z miejsca i zaszył się w gąszcz palm jak w matecznik kolumn jakiejś niezmierzonej sali, której nieprzenikniona ciemność zdawała się szeptać i cicho szumieć nad jego głową. Przedarł się przez nią, wszedł do jakiejś rozpadliny i wspiął się na szczyt stromego szczytu, niepokrytego drzewami ani chaszczami.

1587

Z tego miejsca ujrzał równinę między miastem a przystanią, otwartą i majaczącą w poświacie gwiezdnej. W roztaczających się powyżej lasach jakiś nocny ptak odzywał się dziwnie bębniącym klekotem. Poniżej palmowego gaju, na brzegu, psy Indianina ujadały dalej zaciekle. Zastanawiał się, co je tak bardzo rozdrażniło, i rozglądając się ze swego wzniesienia, zauważył ze zdumieniem jakieś niewytłumaczalne poruszenia, jak gdyby poruszało się kilka podłużnych połaci równiny. Te czarne, chwiejne plamy, na przemian ukazujące się, to znów niknące z oczu, zmieniały miejsce, stale oddalając się od portu, wywołując wrażenie jakiegoś ciągłego ładu i celowości. Zaświtało mu w głowie. Była to kolumna piechoty, która nocnym marszem zdążała w kierunku wyżej położonej, pobrużdżonej połaci kraju, u podnóża wzgórz. Wszystko było dla niego nadal zbyt ciemne, by mógł się dziwić lub zastanawiać.

1588

Równina odzyskała swą mroczną nieruchomość. Zszedł ze wzgórza i znalazł się w otwartym pustkowiu między portem a miastem. Jego rozległość, które wskutek ciemności wydawała się bezkresna, dawała mu silniej uczuć jego głęboką samotność. Zwolnił kroku. Nikt go nie oczekiwał, nikt o nim nie myślał, nikt nie oczekiwał ani nie pragnął jego powrotu. „Zdradzony, zdradzony!” — mamrotał do siebie. Nikomu na nim nie zależało. Mógł przecież utonąć, a nikt by się nie zmartwił, prócz może dzieci, pomyślał sobie. Ale one były u angielskiej signory i w ogóle o nim nie myślały.

1589

Zawahał się w swym postanowieniu, żeby pójść wprost do Casa Viola. Po co? Czegóż może tam się spodziewać? Życie zawodziło go w wszystkim, do najdrobniejszego szczegółu, zgodnie z pogardliwymi przepowiedniami Teresy. Boleśnie odczuwał swą rozterkę. Czy to był ten wyrzut sumienia, który mu przepowiadała, zanim wyzionęła ostatnie tchnienie?

1590

Tymczasem zszedł z prostej drogi, zbaczając jakby instynktownie na prawo, w stronę molo i portu, które były widownią jego codziennego trudu. Długi budynek Urzędu Celnego wyłonił się nagle niby mury jakiejś faktorii. Nikt nie go zatrzymał, kiedy się zbliżył. Gdy podszedł ostrożnie od frontu, zaciekawił go nieoczekiwany widok dwu oświetlonych okien.

1591

Te dwa okna, jarzące się blado od strony portu z ogromu opuszczonego budynku, wywoływały wrażenie, jakby jakiś tajemniczy człowiek czuwał tam samotnie. Pustka była niemal wyczuwalna. Silny swąd spalonego drzewa ział z nikłego obłoczku, ledwie dostrzegalnego dla jego oczu na tle migoczących gwiazd. Ćwierkanie nieprzeliczonych świerszczy w suchej trawie zdawało się niemal przytępiać jego wytężony słuch, gdy stąpał z wolna w głębokim milczeniu. Idąc krok za krokiem, znalazł się w wielkiej hali, posępnej i pełnej gryzącego dymu.

1592

Ognisko ułożone przy schodach wypaliło się bezsilnie, pozostawiając niewielką kupkę perzyny. Twarde drzewo schodów nie zajęło się ogniem. Tliło się tylko kilka dolnych stopni, po ich zwęglonych krawędziach pełzały iskry. U szczytu schodów ujrzał smugę światła padającą z otwartych drzwi. Światło to padało na obszerny podest, zamglony powoli wnoszącym się dymem. To był ten pokój. Zaczął wchodzić na schody, lecz zatrzymał się nagle, gdy na jednej ze ścian pokoju dostrzegł cień człowieka. Był to bezkształtny cień jakiejś barczystej osoby, która stała nieruchomo ze spuszczoną głową poza zasięgiem jego wzroku. Capataz, uprzytomniwszy sobie, że jest zupełnie bezbronny, usunął się w bok i ukryty w ciemnym kącie, czekał, nie spuszczając oczu z drzwi.

1593

Całe ogromne wnętrze zrujnowanego, niewykończonego budynku, bez sufitów pod więźbą wysokiego dachu, wypełniał dym. Snuł się nikłymi, splątanymi pasmami, igrając w mroku wysokich pokojów i korytarzy wielkich jak stodoły. Jakaś rozkołysana okiennica uderzyła o ścianę z ostrym, urwanym trzaskiem, jak gdyby pchnięta niecierpliwą ręką. Przed próg potoczył się z szelestem jakiś papier, nie wiadomo skąd. Kimkolwiek był nieznany człowiek, nie zacieniał swoją sylwetką oświetlonego wejścia. Capataz dwukrotnie wykradał się na kilka kroków ze swojego kąta i wyciągał szyję, mając nadzieję, że zobaczy, co ten ktoś robi tak cicho w pokoju, lecz za każdym razem dostrzegał tylko zniekształcony szerokich barków i pochylonej głowy. Widocznie nic nie robił i nie ruszał się z miejsca, jak gdyby rozmyślał lub może coś czytał. Z pokoju nie dobiegał żaden dźwięk.

1594

Capataz raz jeszcze się cofnął. Zastanawiał się, kto to był, czyżby jakiś monterysta? Ale bał się pokazać. Gdyby przed upływem wielu dni zauważono jego obecność na wybrzeżu, skarb, jego zdaniem, znalazłby się w niebezpieczeństwie. Ponieważ ta tajemnica zawładnęła całą jego duszą, uważał za rzecz niemożliwą, żeby ktokolwiek ze Sulaco nie wpadł na właściwy domysł. Po jakichś kilku tygodniach wyglądałoby to inaczej. Czy kto mógłby zaprzeczyć, iż nie powrócił przez góry z jakiegoś portu poza obrębem republiki? Istnienie skarbu mąciło jego myśli jakąś osobliwą troską, jak gdyby było z nim związane jego własne życie. To spowodowało, że czuł lęk, stojąc przed tymi oświetlonymi, zagadkowymi drzwiami. Niech diabli wezmą tego hultaja! Nie chce go wcale widzieć. Nie dowie się niczego z jego twarzy, znajomej czy nieznajomej. Był głupcem, marnując tu czas na czekaniu!

1595

W niespełna pięć minut po wśliznięciu się do budynku capataz przystąpił do odwrotu. Zszedł bez najmniejszej przeszkody po schodach, raz jeszcze zerknął przez ramię na oświetlony podest i przebiegł chyłkiem przez sień. Ale w chwili, kiedy wychodził przez wielkie drzwi, zaprzątnięty myślą, jak niepostrzeżenie ujść uwagi człowieka z góry, nagle z impetem wpadł na niego ktoś, kogo nie usłyszał, kto biegł szybko wzdłuż ściany frontowej. Obaj wydali stłumiony okrzyk zdumienia, odskoczyli od siebie i zatrzymali się, nie widząc siebie nawzajem dokładnie. Nostromo nie odezwał się. Natomiast ten drugi przemówił przerażonym i struchlałym głosem:

1596

— Kto to?

1597

Nostromo od razu wydawało się, iż poznaje doktora Monyhgama. Teraz nie miał już wątpliwości. Zawahał się na jedno mgnienie. Przyszło mu do głowy, by uciec, nie mówiąc ani słowa. Po co? Niepojęta odraza do wymówienia nazwiska, pod którym był znany, nieco przedłużyła jego milczenie. W końcu odezwał się cichym głosem:

1598

Cargador.

1599

Podszedł do tamtego. Doktor Monygham doznał wstrząsu. Poderwał w górę ramiona i krzyknął na całe gardło, nie posiadając się ze zdziwienia, pod wrażeniem niesłychanego dziwu tego spotkania. Nostromo przestrzegł go gniewnie, by nie podnosił głosu. Urząd Celny nie jest tak pusty, jak się wydaje. Jest tam ktoś w oświetlonym pokoju na górze.

1600

CudNie ma cechy w fakcie dokonanym bardziej ulotnej od wrażenia jego niezwykłości. Umysł ludzki, znużony nieustannym rozważaniem swoich pragnień i obaw, naturalnym porządkiem rzeczy odwraca się od niezwykłej strony