Ale Fabrycy, zadurzony w Bettinie, a bliski tryumfu z Faustą, nie mógł wytrzymać na swym odludziu o dwie mile od Parmy. Nazajutrz, koło północy, przybył na koniu
i z dobrą eskortą, aby odśpiewać pod oknami Fausty modną piosenkę,
przekształcając okolicznościowo słowa. „Czyż nie tak poczynają sobie
kochankowie?” — powiadał.
Od czasu jak Fausta skłoniła się do schadzki, polowanie to dłużyło się
Fabrycemu. „Nie, nie kocham — powiadał, śpiewając dość licho pod oknami
pałacyku — Bettina wydaje mi się sto razy milsza od Fausty i raczej
chciałbym w tej chwili być przy niej.” Fabrycy, dość znudzony, wracał
właśnie do swej kwatery, kiedy o pięćset kroków od pałacyku Fausty
kilkunastu ludzi rzuca się na niego; czterech chwyta konia za uzdę, dwaj inni
chwycili go pod ramiona. Lodovico i bravi, również otoczeni, zdołali uciec,
wypaliwszy z pistoletów. Wszystko to było dziełem jednej chwili; w mgnieniu oka, jak gdyby czarami, zjawia się na ulicy pięćdziesiąt zapalonych
pochodni — wszystko ludzie dobrze uzbrojeni. Fabrycy mimo tej przemocy
zdołał zeskoczyć z konia i silił się przebić; zranił nawet jednego draba, który
mu trzymał ramię jak kleszczami; ale zdziwił się mocno, kiedy ten ozwał się
tonem najgłębszego uszanowania:
— Wasza Wysokość raczy mi wyznaczyć wysoką pensję za tę ranę, co
będzie dla mnie o wiele korzystniejsze, niż popełniać obrazę majestatu,
dobywając szpady przeciw memu władcy.
„Ot, kara za moje głupstwo — rzekł sobie Fabrycy — zgubię duszę za
grzech, który mnie wcale nie nęcił.”
Zaledwie się skończyła ta potyczka, pojawiło się kilku lokajów w paradnej liberii, niosąc złoconą i dziwacznie pomalowaną lektykę; była to jedna
z owych komicznych lektyk, jakimi maski posługują się w karnawale.
Sześciu ludzi ze sztyletami w dłoni zaprosiło Jego Wysokość do lektyki,
powiadamiając, że chłód wieczorny mógłby mu zaszkodzić na głos; udawano formy pełne najwyższego uszanowania, wykrzykując co chwila tytuły
książęce. Pochód ruszył; Fabrycy doliczył się przeszło pięćdziesięciu ludzi
niosących zapalone pochodnie. Mogła być pierwsza rano; ludzie zaczęli
wyglądać ze wszystkich okien, zwabieni tą uroczystością. „Obawiałem się
puginału hrabiego M… — powiadał sobie Fabrycy — poprzestaje na tym, że
sobie drwi ze mnie; nie posądzałem go o tyle smaku. Ale czy on istotnie
myśli, że ma do czynienia z księciem? Jeśli dowie się, że jestem tylko
Fabrycym, puginał gotów być w robocie!”
Owych pięćdziesięciu ludzi z pochodniami oraz dwudziestu uzbrojonych,
zatrzymawszy się długo pod oknami Fausty, udało się w paradzie pod
najświetniejsze pałace w mieście. Marszałkowie dworu, idący po obu
stronach lektyki, zapytywali od czasu do czasu Jego Wysokość, czy nie raczy
dać jakich rozkazów. Fabrycy nie stracił głowy; przy blasku pochodni
dojrzał, że Lodovico i jego ludzie zdążają za pochodem możliwie blisko.
Fabrycy powiedział sobie: „Lodovico ma ledwie jakiś dziesiątek ludzi i nie
śmie szukać walki.” Z głębi lektyki Fabrycy widział, że ludzie; których użyto
do tego niesmacznego figla, uzbrojeni są od stóp do głów. Udawał, że śmieje
się wraz z marszałkami dworu, przydzielonymi do jego usług. Po dwóch
godzinach tryumfalnego pochodu spostrzegł, że kierują się w stronę pałacu
Sanseverina.
Kiedy skręcili w ulicę, która tam prowadzi, Fabrycy otwiera błyskawicznie drzwiczki na przodzie, skacze przez drążek, obala ciosem sztyletu draba,
który mu świecił pochodnią w nos, otrzymuje sam pchnięcie w ramię i drugi
zbir osmala mu brodę łuczywem; wreszcie Fabrycy dociera do Lodovica,
krzycząc: „Bij, zabij wszystkich, co niosą pochodnie!” — Lodovico macha
rapierem i uwalnia go od dwóch ludzi, którzy próbują go ścigać. Fabrycy
dobija pędem do pałacu Sanseverina; przez ciekawość odźwierny otworzył
drzwiczki w dużej bramie i patrzył, oszołomiony, na tę mnogość pochodni.
Fabrycy wpada jednym susem i zatrzaskuje drzwiczki, biegnie do ogrodu
i wymyka się furtką wychodzącą na boczną ulicę. W godzinę później był za
miastem; o świcie przebył granice Modeny, gdzie był bezpieczny.