— I na cóż on tak wydawał? — zawołałyśmy obie.
— Bóg raczy wiedzieć na co. Zawsze mówił, że mu potrzeba ogromnych sum na doświadczenia naukowe, i rzeczywiście prowadził je z wielkim nakładem, ale co jeszcze nierównie więcej pochłaniało, to jego codzienne niewyczerpane fantazje; zbytkował po kryjomu, głucho, ale kosztownie. To, co on zwał biedą, byłoby dziś dla mnie prawdziwym dostatkiem, ale bo też
w jedzeniu i wszelkich nawyknieniach dochodził do epikureizmu, o jakim pierwej nie miałem pojęcia.
I tak, na przykład, najdroższe tytunie nazywał mdłą trawą; jemu potrzebny był haszysz, ów narkotyk indyjski, którego tak trudno u nas dostać, a jednak musiałem go ciągle sprowadzać za bajeczne sumy, bo kilka dni przebytych bez haszyszu wtrącało go w ponurość i rozpacz. Takich niebezpiecznych nawyknień miał mnóstwo; w każdym kraju uczył się nowych, a zwiedziliśmy krajów niemało.