— Jegomość podziękuj Bogu, że cię ochrania sukienka kapłańska, bo inaczej ja bym jegomościa nauczył,
co to jest mówić: Zajączkowski herbu barania skórka,
ja bym nauczył — krzyczał, bijąc raz po raz w stół.
— Nie wylewaj waść herbaty, dobrodzieju mój
kochany — rzekł spokojnie ksiądz Szymon.
— Usiądźcie no, o co tu się gniewać, no siadajcież
sąsiedzie — zapraszał pan Adam.
— Nie usiądę! Noga moja tutaj więcej nie postoi,
gdzie mnie obrażają.
— Nie wylewaj waść herbaty i jedź z Bogiem — szeptał ksiądz, unosząc swoją szklankę, która tańczyła
po stole wstrząsanym uderzeniami pięści.
— Jezuita, jak Boga jedynego kocham! — wrzasnął Zajączkowski, huknął raz jeszcze w stół i poleciał.
Na podwórzu, a potem i na drodze jeszcze słychać
było jego głos łączący się z turkotem bryczki, którą
odjeżdżał.
— Rozgrzana pała, o! Słyszane to rzeczy, żeby
się o byle słowo tak obrażać!
— A bo mu też ksiądz dojechałeś do żywego mięsa.
— To czemu gada głupstwa.
— Każdemu wolno mieć swoje zdania.
— Pod warunkiem, żeby było poparciem naszego — odezwał się ironicznie Karol.
— Dobrodzieju mój kochany, a to ten smyk naprawdę odjechał. Jasiek, kanalio daj no ogieńka — zawołał oburzony i poszedł do ganku wyglądać za Zajączkowskim. — No widzicie, co to za awanturnik. Nakrzyczał, nawymyślał mi i pojechała sobie bestia.
— Wróci, przecież to nie pierwszy i nie ostatni
raz — odezwała się Anka.
— Hm, wróci? jużcić, że wróci, ale zawsze, co
sobie o nas pomyśli pan Baum.
— Pomyśli, że panowie dobrze śpicie, dobrze się
odżywiacie i dużo macie czasu, skoro go zużywacie na
takie dziecinne kłótnie — szepnął ironicznie Karol.