Skupili się wprost płótna uwieńczonego wieńcem
laurowym, z którego wychylała się scena morska Kray'a;
kilka nimf odpoczywało na skale, wynurzającej się spod
błękitnych cichych wód jakiejś południowej zatoki.
Magnoliowe drzewa pokryte kwiatem, podobne do
stożkowych bukietów, kładły różowy ton na szafiry wód,
które z jakąś pieszczotą marszczyły się i biły w zielone
skaliste brzegi.
Kilka mew zataczało kręgi nad nimfami, a z boku,
z lasu laurów o błyszczącej zieleni jasnej, z drzew migdałowych i magnolii wychylały się wielkie ciała centaurów, pokryte rudym włosem, z twarzami błyszczącymi żądzą.
Nad całym krajobrazem leżała wielka słodka cisza
upalnego dnia, przesycona zapachami kwiatów, szmerem
morza i barwami turkusowego nieba, które się rozlewało w wielką roztocz i w głębi obrazu łączyło się
w jeden ton z morzem.
— Czemu one bez ubrania?
— Bo im gorąco.
— Jak pan chcesz, panie Grosglick, żeby się one
kąpały!
— To scena mitologiczna, panie Grosglick.
— To jest przede wszystkim goła scena.
— Cudowny obraz, zachwycający! — wołały panie.
— Nu, a gdzie tu leży ich ubranie, dlaczego tu
ubranie nienamalowane, ten malarz to musi być fuszer.
— To są przecież nimfy, panie Cohn.
— Cohn, ty się tak znasz na nimfach jak… nimfy
na tobie — zawołał Grosglick.
— Panie Cohn, żeby Kray był fuszer, to jego obraz
nie byłby u mnie, pan wie — rzekła wyniośle z politowaniem Endelmanowa.
— Mój mąż się nie zna na tym, on się zna na
barchanie — tłumaczyła Cohnowa tak gorąco, że kilka
osób wybuchnęło śmiechem.