Potrzebujemy Twojej pomocy!
Na stałe wspiera nas 418 czytelników i czytelniczek.
Niestety, minimalną stabilność działania uzyskamy dopiero przy 1000 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?
Motyw
Pożar
w utworze
Wehikuł czasu
↓ Rozwiń fragment ↓Gdy tak stałem z otwartymi ustami, ujrzałem małą czerwoną iskierkę. Przeleciała przez kawałek gwiaździstego nieba...
↑ Zwiń fragment ↑Gdy tak stałem z otwartymi ustami, ujrzałem małą czerwoną iskierkę. Przeleciała przez kawałek gwiaździstego nieba wśród gałęzi i znikła. Wówczas właśnie poczułem woń palącego się drzewa, usłyszałem usypiający szmer, który teraz wzrastał w głośny gwar, i zrozumiałem, skąd pochodziło czerwone światełko i dlaczego Morlokowie uciekają.
Odstąpiwszy od drzewa i spoglądając za siebie, ujrzałem płomienie palącego się lasu za ciemną ścianą najbliższych drzew. Było to moje najpierwsze ognisko, które teraz szło za mną. Jednocześnie obejrzałem się, szukając Weeny, ale jej już nie było. Syczenie i trzask poza mną, łoskot pękających drzew, które ogarniał płomień, pozostawiały mi mało czasu do namysłu. A mój stalowy drąg wciąż jeszcze bił, uderzał. Puściłem się za Morlokami. Nędzna to była rasa! Raz płomienie przemknęły tak szybko na prawo ode mnie, że już mnie oskrzydlały, musiałem rzucić się w lewo. W końcu jednak wydostałem się na niewielką polanę leśną i w tej chwili jakiś Morlok, biegnąc na oślep, natknął się na mnie, odbił się i wpadł w ogień.
Wówczas uderzył mnie widok jeszcze dzikszy, najstraszniejszy, jak sądzę, ze wszystkiego, co przeżyłem w tej przyszłej epoce świata. Cały przestwór był jasny od blasku ognia jak we dnie. Pośrodku wznosiła się wyżyna czy też pagórek pokryty kolącym głogiem. Dalej ciągnęła się odnoga płonącego lasu z wijącymi się po niej żółtymi językami, okalając przestrzeń jakby ognistym parkanem. Na pagórku stało ze trzystu czy czterystu Morloków, oślepłych od światła i żaru, biegających tu i ówdzie, wpadających na siebie. Z początku nie zdawałem sobie sprawy z ich ślepoty i w szale strachu waliłem wściekle, gdy zbliżali się do mnie, zabijając i kalecząc niejednego. Lecz gdy przyjrzałem się ruchom któregoś z nich, co pełzał pod cierniami, gdy usłyszałem ich jęki — byłem już pewny zupełnej ich bezradności wobec ognia i niedoli i na żadnego więcej ręki nie podniosłem.
Chwilami któryś z nich wpadał wprost na mnie, wzbudzając odrazę, która zmuszała mnie do usunięcia się na bok. Naraz płomienie przygasły i zacząłem się już obawiać, żeby mnie te nędzne istoty nie dostrzegły. Już myślałem rozpocząć walkę, aby ich pozabijać z osobna, lecz ogień ponownie zapłonął jasno, więc powstrzymałem się. Chodziłem po pagórku, na którym się roili; wymijając ich, szukałem jakiegokolwiek śladu Weeny. Ale Weena znikła.
W końcu usiadłem na wierzchołku pagórka i zacząłem się przyglądać temu nie do uwierzenia dziwnemu tłumowi oślepłych stworzeń, które roiły się teraz w różnych kierunkach, wydając dzikie krzyki, ilekroć sparzył je ogień. Kłębiące się słupy dymu wzbijały się w niebo, a na rzadkich skrawkach czerwonego sklepienia niebios, dalekich, jakby należały do innego świata, błyszczały małe gwiazdki. Dwóch lub trzech oślepionych Morloków wpadło na mnie; z dreszczem wstrętu odpędziłem ich pięściami.
Przez większą część nocy miałem wrażenie, że to, co działo się ze mną, jest tylko nocną zmorą. W złości biłem samego siebie i krzyczałem głośno, pragnąc się obudzić. Rzuciłem się na ziemię, waląc w nią rękami, zrywałem się, siadałem, biegałem na wszystkie strony i znowu padałem na ziemię. Tarłem oczy, błagając Boga, aby mnie rozbudził. Po trzykroć widziałem Morloków pochylających głowy jakby w agonii i wpadających w ogień. Lecz w końcu ponad nieustającą czerwienią ognia, ponad masami czarnego dymu, ponad bielejącymi i czerniejącymi pniami drzew, ponad zmniejszającą się wciąż liczbą tych mglistych postaci — zabłysło białe światło dnia.