To samo z książkami spalonymi na Opernplatz 10 maja. Kiedy się tam tak jak ja stało i widziało brak entuzjazmu, a przede wszystkim obserwowało małą — w porównaniu z możliwościami miejsca, spektaklu i propagandy — liczebność tłumu; kiedy słyszało się zażenowane wyjaśnienia ludzi w ruchu narodowosocjalistycznym wybitnych, tłumaczących, że młodzież musi jakoś ogniście i ciepło zamanifestować swoje zwycięstwo; kiedy się widziało, jak dalece rząd wolałby, żeby palenie w ogóle nie doszło do skutku, cały ten dziki obrządek musi się wydać jednak mniej potworny niż wydał się w pierwszej chwili słusznie oburzonej opinii kulturalnego świata.
Najciekawszym fenomenem jest tu nie masowa psychoza, którą tak łatwo wywołać hasłami nienawiści, ale fakt braku odwagi cywilnej ze strony rządu, który nie potrzebował chyba bać się studentów, a jednakże pomimo obawy rozgłosu, jaki musi wywołać to autodafe, nie tylko go nie zabronił, ale także jeszcze wydelegował swego ministra propagandy Goebbelsa — i ten o północy, choć stosunkowo jak na siebie umiarkowanie, ale jednakże przemawiał nad palącym się stosem.