Nikt się nie będzie dziwił, że to wszystko wyciągałem na światło; że to i owo przykładałem do siebie lub przymierzałem, że kostium, który mógł
się mniej więcej nadawać, nakładałem porywczo
i pędziłem w nim, ciekawy i wzburzony, do najbliższego pokoju gościnnego, przed wąskie zwierciadło
między oknami, złożone z pojedynczych, nierówno
zielonych kawałków szkła…
Ach, jak się drżało, widząc w nim siebie, i jakie
to było porywające, skoro się tam było we własnej osobie! Gdy oto coś z mętnej głębi się zbliżało, wolniej niż ja sam, bo zwierciadło jakby nie chciało wierzyć i, kompletnie zaspane, nie zaraz chciało powtarzać, co mu się dyktowało. Lecz w końcu
musiało oczywiście. I teraz było w tym coś bardzo
niespodziewanego, obcego, zupełnie innego niż to, co człowiek myślał, coś nagłego, samodzielnego,
dającego się szybko ogarnąć, by w następnej chwili
jednak poznać siebie, nie bez pewnej ironii, która
o włos mogła zniszczyć całą przyjemność. Jeśli się wszakże zaczynało mówić natychmiast, kłaniać się, jeśli się dawało sobie znaki i, bezustannie patrząc w lustro, cofało się, a potem wracało z decyzją i zaciekawieniem — natenczas imaginację miało
się po swojej stronie do woli.