— Wiecie o Magdzie! Już żywie, domacali się w niej ducha, Jambroży powiada, że jeszcze z pacierz, a już by pięty pokazała światu; Rocho trze ją jeszcze śniegiem i poi, ale pono lekować się będzie musiała długo.
— A gdzie się to podzieje biedota, gdzie?
— Chyba Kozły muszą ją wziąć do siebie, boć to ich krewniaczka!
— Kozły! Same tym ino żyją, co gdzie urwią, wycyganią albo i ukradną, to za co będą ją lekowali? Tyle gospodarzy we wsi, tyle bogaczy, a nikto z poratunkiem nie spieszy!
— Juści, gospodarze to mają studnie nieprzebrane, samo im z nieba leci, że ino rozdawać na wsze strony! Każdy ma dosyć swojego, co mu do obcych! Jeszcze by, żebym każdego, komu potrza, z drogi zbierał, do dom zwoził, jeść dawał, lekował i może jeszcze dochtorów płacił! Stara jesteście, a w głowie warna przewiewa.
— Prawda, że musu nikt nie ma pomagać drugim, ale człowiek też nie bydle, żeby zdychał pode płotem.
— Takie już jest i będzie urządzenie na świecie, zmienicie to?
— Baczę, że dawniej przed wojną, jeszcze za pańskich czasów, był
we wsi szpital dla biednych, w tym domu, gdzie teraz organista siedzi,
dobrze baczę, iż z morga płacili.
Boryna się zniecierpliwił i nie chciał o tym mówić więcej.
— Gadanie nasze tyle zrobi, co umarłemu kadzenie! — zakończył
chmurnie.
— Pewnie, że nie pomoże, pewnie! Kto nie ma serca miłosiernego
la ludzkiego skrzybotu, temu i płakania są zbędne! Komu jest dobrze, temu się widzi, że wszystko się dzieje na świecie, jak przynależy, jak Pan Bóg przykazał!