Co się stało na podwórzu, to trudno opisać.
Bielizna fruwała w powietrzu! Na co tylko psy wpadły — wszystko leciało w puch!
Omal nie stratowały kury Łysuchy. Byłyby rozgniotły koguta Białka, gdyby nie zdążył wskoczyć na pieniek, a stamtąd na drwalkę. Przewróciły kaczkę Melańcię. Końcem kości wziął w łepetynę kaczor Kacperek.
Na próżno Białek z daszku od drwalni wołał rozpaczliwym głosem:
— Alarm! Gwałt! Ratuj się, kto może!
Kacperek, kaczor, jak się ocknął nieco, podreptał za kratkę, gdzie był kurnik. Majtał obolałą głową i dogadywał:
— Tak, tak, tak! Strach, strach, strach, co te psy wyrabiają! Ja się stąd zaraz wynoszę. Zaraz, zaraz, zaraz! Melańcia! Idziemy! — wołał na żonę.
Melańcia odpowiedziała mu chrapliwym rykiem.
I nic dziwnego.
Ze strachu, chcąc uciec przed psami, wetknęła głowę w siatkę kurnika. I ani rusz nie mogła jej wyjąć. Im się bardziej szarpała, tym mocniej się wikłała.
— Ratunku! Duszę się! — darła się rozpaczliwie.
I byłaby się może naprawdę udusiła, gdyby nie psy. W gonitwie wpadły na Melańcię. Odbiły się od niej i z całego rozmachu łomotnęły w kratę, aż jęknęła. Głowa Melańci wyskoczyła sama z pęt.