Południowy wiatr był silnym sprzymierzeńcem Mokuma. Jego silne dęcie podsycało coraz gwałtowniej pożar, niosąc rozżarzone węgle w głębie puszczy i zażegając miejsca nietknięte, z których wnet wybuchały nowe słupy ognia. Ogniste morze coraz bardziej rozszerzało swe fale. Suche gałęzie i uschłe pnie trzeszczą, z oceanu pożaru wybuchają niekiedy żywsze kolumny ognia — o drzewa na wskróś przesiąknięte żywicą. Trzask jakby nieustannej kanonady zagłusza powietrze. Potężne olbrzymy leśne roztrzaskują się z hukiem grzmotu. Na niebie odbijają się olśniewające łuny. Zdaje się, że płomienie zapalą obłoki, że niszczący żywioł tam sięgnie, że wszczyna się zapowiedziany Pismem koniec świata.
I z innej strony chaos nie do opisania. Ryki i wycia uchodzących przed ogniem zwierząt rozlegają się naokoło. Na tle ognistego pasa widać czarne cienie uciekających, niby piekielnych potworów wynurzających się z płomieni. Ostrożność i nienawiść wzajemna, drapieżność jednych, trwoga innych znikły gdzieś wobec wspólnego niebezpieczeństwa, wobec straszliwego żywiołu niosącego zatratę. Lwy i gazele, nosorożce, żyrafy, hieny i szakale pomieszane z antylopami uchodzą w jedną stronę, a nie trwożąc się nawet ludzi, przelatują środkiem obozu.
Pożar szalał przez resztę nocy, dzień i noc następną.