Theme
Pijaństwo
in work
Przygody Sindbada żeglarza
↓ Expand fragment ↓Był to ani zbyt młody, ani zbyt stary tłuścioch, ubrany w szaty jaskrawożółte i tak...
↑ Hide fragment ↑Był to ani zbyt młody, ani zbyt stary tłuścioch, ubrany w szaty jaskrawożółte i tak lśniące, że mimo woli przesłoniłem dłonią urażone oczy. Pulchna jego twarz posiadała aż trzy pulchne podbródki, które co chwila głaskał nie mniej pulchną dłonią. W zadumie i w skupieniu poruszał pulchnymi wargami i pomlaskiwał pulchnym językiem tak, jakby rozważał smak zjedzonych przed chwilą potraw, których woń gęsta, tłustawa i jeszcze ciepła obficie przesycała i urozmaicała powietrze komnaty. Nie spojrzał nawet na mnie, zbyt zajęty rozsmakowywaniem swych świeżych i wonnych wspomnień podniebieniowych.
Każdy jego ruch i każdy wyraz twarzy budził we mnie tak nieznośny i tak zapalczywy apetyt, że nie mogłem ani na mgnienie oderwać swych oczu od owych ruchów i wyrazów. Trwaliśmy tak w milczeniu przez chwil kilka.
Wreszcie tłuścioch raczył zwrócić uwagę na moją obecność i nie zdziwiony nią zgoła, głosem tłustawym i smakowitym rzekł, niby od niechcenia:
— A, bardzo mi przyjemnie ujrzeć znienacka w mym własnym pałacu gościa poniekąd nieproszonego.
— Jestem podróżnikiem, zbłąkanym wśród skał tej wyspy — odrzekłem, wsłuchując się w jego nieustanne mlaskanie językiem. — Przypuszczam, iż na całej kuli ziemskiej nie ma człowieka głodniejszego ode mnie, który by jednocześnie wdychał nozdrzami tyle smakowitych a uroczych zapachów!
— Jak to! — zawołał tłuścioch z wielkim niepokojem. — Jesteś głodny i nikt cię dotąd nie nakarmił! Bój się Boga, człowieku marudny, czemuś wcześniej do mnie nie przyszedł? Byłbyś sobie podjadł świeży i wonny obiadek, a teraz, niestety, będziesz musiał zadowolić się odgrzanymi resztkami. Z góry cię za to przepraszam, ale Bóg widzi, że nie moja w tym wina! Jak mogłeś tak się spóźnić na obiad? Wyrządziłeś mi, człowieku niedobry, wielką krzywdę i większą jeszcze przykrość. Powiedz że mi co prędzej, człowieku uparty, czy masz dostateczny apetyt, gdyż w razie braku apetytu dam ci ziółek gorzkich, które apetyt natychmiast pobudzą.
— Cierpliwości, cierpliwości, człowieku gwałtowny! — rzekł tłuścioch z uśmiechem dobrotliwym. — Musimy przede wszystkim zasiąść do tego oto stołu, który tkwi niemal w pośrodku komnaty.
Usiadłem na wskazanym mi krześle.
— Więc powiadasz tedy, iż masz apetyt dostateczny? — spytał znów tłuścioch, siadając naprzeciwko i zacierając swe pulchne dłonie.
— Dostateczny, najzupełniej dostateczny! — zawołałem z mocą. — Nic mi nie brak, prócz jedzenia! Każda chwila zwłoki przyprawia mnie o mdłości nieludzkie!
— Cierpliwości, cierpliwości, człowieku w gorącej wodzie kąpany! — rzekł znowu tłuścioch, dobrodusznie pogłaskując swój potrójny podbródek. Wszakże musimy uprzednio obmyśleć zespół oraz następstwo potraw. Chciałbym wiedzieć, co pragniesz spożyć najpierw, a co potem? Przede wszystkim jednak zawołam lokaja, aby nam co tchu nakrył do stołu.
Mówiąc to, klasnął w dłonie, tak jakby na lokaja, a chociaż nikt się na owo klaśnięcie nie zjawił — zwrócił ku drzwiom swą pulchną twarz z takim wyrazem, jakby właśnie we drzwiach stał przywołany lokaj.
— Mój drogi Kalebasie — rzekł do urojonego w drzwiach lokaja — nakryj co prędzej do stołu, bo mamy gościa, którego pragnę uraczyć doskonałym obiadem tym bardziej, że mu nic nie brak prócz jedzenia.
W pierwszej chwili wydało mi się, że dobroduszny z pozoru tłuścioch jest wariatem, lecz natychmiast przyszło mi do głowy, iż jest po prostu miłośnikiem figlów, i postanowiłem, gwoli pozyskania na przyszłość jego względów i gościnności, przytakiwać owym figlom i wraz z nim udawać, iż wierzę najzupełniej w rzeczywistość urojonych przedmiotów.
— Bardzo mi się podobał z twarzy ów Kalebas — rzekłem poważnie przypomina mi ogromnie pewnego starego i wytrawnego marynarza, którego spotkałem na okręcie podczas mej ostatniej podróży.
— Jest to stary i wierny sługa — odpowiedział zarówno poważnie tłuścioch. — Cenię go i lubię za pośpiech, z jakim spełnia każde zlecenie. Czy nie uważasz, jak szybko nakrywa do stołu?
— Podziwiam twą szybkość i usłużność, poczciwy Kalebasie — rzekłem, zwracając się do nieistniejącego lokaja i niezwłocznie, czyniąc w powietrzu dłonią taki ruch, jakim zazwyczaj wręcza się napiwki, dodałem głosem skromnym a uprzejmym: — Masz tu, mój drogi, tysiąc dukatów na rozgrzewkę. Jest to drobnostka, która ci się wszakże przyda.
— Nie psuj mi służby zbytnią hojnością — szepnął ukradkiem tłuścioch, pochylając się ku mnie i grożąc mi palcem na nosie.
— Stół już nakryty! — zawołałem, udając radość niezmierną. — Możemy teraz śmiało zażądać najwybredniejszych potraw! Nieprawdaż?
— Od czego zaczniemy? — spytał tłuścioch, mrużąc oczy i udając głęboką zadumę. — Myślę, że najlepiej byłoby zacząć od jakiejś niewinnej przekąski w rodzaju sardynek w oliwie, które, ubłożywszy z lekka podniebienie, nie odebrałyby apetytu do dań następnych.
— Zgoda! — rzekłem, udając wesołość i zadowolenie. Tłuścioch znów klasnął w dłonie.
— Czy nie widzisz tam we drzwiach Kalebasa? — spytał po chwili.
— Stoi tam już od minuty w oczekiwaniu twych zleceń — odparłem.
Tłuścioch zwrócił głowę ku drzwiom.
— Poczciwy Kalebasie — rzekł z dobrodusznym uśmiechem — przynieś nam pudełko sardynek w oliwie, jeno duchem, bo gość ma apetyt wilczy i spieszno mu do przekąski.
— Nie jestem znów tak głodny, abym nie mógł chwili jednej zaczekać — zauważyłem głosem niezwykle ugrzecznionym, udając pewnego rodzaju wstydliwość i zakłopotanie człowieka, który nie chce wyzyskiwać zbytniej gościnności gospodarza.
— Nie krępuj się, człowieku wstydliwy! — zawołał tłuścioch. — Żądaj, czego tylko dusza twoja zapragnie! Uważaj mój dom za swój własny. Gościnność jest jedynym moim nałogiem. Ale otóż i sardynki zjawiły się już na stole. Błagam cię, człowieku wstrzemięźliwy, jedz, ile się zmieści! Czym chata bogata, tym rada!
I, mówiąc to, tłuścioch swoją pulchną dłonią przysunął mi zręcznie i usłużnie nieistniejące zgoła pudło urojonych sardynek w niemniej urojonej oliwie.
Jąłem je wywlekać z pudła niewidzialnym widelcem i kłaść na niewidzialnym talerzu. Tłuścioch też, idąc za moim przykładem, wyciągnął widelcem jedną sardynkę, wsunął ją szybko do rozwartych zawczasu ust, przełknął, oblizał się i rzekł:
— Świeżuteńkie! Takich sardynek z pewnością nigdzie nie jadłeś. Każę je zaprawiać bobkowymi liśćmi i goździkami, aby w ten sposób ożywić i zaostrzyć mdły smak oliwy.
— Przewyborne! — zawołałem, udając, że przełykam jedną po drugiej urojone sardynki.
— Nie krępuj się, człowieku niedobry, i weź jeszcze, choćby kilka.
— Już nie mogę, doprawdy nie mogę! — odmawiałem się z niezwykłym ugrzecznieniem.
— Wyrządzasz mi krzywdę i przykrość! — zawołał tłuścioch. — Weź choćby tę jedną, co leży na uboczu, najsuciej wykąpana w oliwie i najsrebrniej połyskująca spasionym brzuszkiem, w którym obecnie utkwił samotny a wielce nadobny goździk, jakby na znak, iż od owego właśnie miejsca warto tej rozkoszy napocząć.
— Wezmę tedy jeszcze tę jedną, pod warunkiem, że będzie ostatnia.
Podczas gdy jadłem wskazaną mi przez tłuściocha sardynkę, ten ostatni znów klasnął w dłonie i zwrócił głowę do drzwi.
— Kalebasie — zawołał — podaj nam co tchu dwie filiżanki rosołu z pasztecikami.
— Pasjami lubię rosół — zauważyłem.
— A więc pij, póki gorący, ale ostrożnie, abyś nie oparzył warg.
— Paszteciki — znakomite! — rzekłem, udając zachwyt.
— Nieprawdaż? — zawołał tłuścioch, chuchając i poruszając kolisto rozwartymi wargami, tak jakby smakowicie się borykał ze zbyt gorącym pasztecikiem. — Są to paszteciki mojego własnego pomysłu. W ich wonnym i parnym wnętrzu tkwi odrobina jarząbka, źdźbło kapłona, naparstek móżdżku i złotawa krztyna szpiku wołowego. Piękna to zaiste chwila, gdy owe z rozmaitej dziedziny mięsiwa i tłuszczyki wejdą pomiędzy sobą w milczące porozumienie, ażeby wspólnie utworzyć jednolity i niepodzielny smakołyk! Jarząbek zapożyczy smaku od kapłona, kapłon — od móżdżku, aż wreszcie wszystko troje przesiąknie na wskroś wnikliwym szpikiem, aby napęcznieć, wyprzejrzyścieć i przysposobić się do ostatecznego roztajania na szlachetnym podniebieniu pożądanego gościa!
Każde słowo tłuściocha aż do bólu podniecało mój głód i apetyt. Postanowiłem jednak aż do końca grać powziętą rolę w tej nadziei, iż tłuścioch zlituje się wreszcie nade mną i uraczy mnie choćby jedną rzeczywistą potrawą.
Tymczasem wszakże musiałem zjadać potrawy urojone, które nam podawał urojony Kalebas. Było tych potraw bez liku, tak że w końcu straciłem wszelką rachubę.
Przyszła wreszcie chwila, gdy tłuścioch kazał podać wino i desery.
Urojony Kalebas natychmiast spełnił jego zlecenie.
— Stół ugina się pod butlami wina — rzekł tłuścioch, wskazując pustą powierzchnię stołu. — Czy jesteś znawcą win?
— I owszem — odrzekłem.
— Pozwól więc, człowieku wybredny, że ci po brzegi wypełnię puchar tym oto wińskiem z wysp Papuzich, które to wyspy odznaczają się tym, iż nie ma na nich ani jednej papugi, lecz same co najprzedniejsze winogrona.
Udałem, że pochwyciłem w dłonie napełniony puchar i przywarłem go do ust.
— Widzę, że jednym tchem całą zawartość wychyliłeś ? Pozwól, że ci doleję.
— Nie chcę przebrać miary w piciu — odrzekłem z uśmiechem — bo, chociaż łeb mam mocny, wszakże wino może mi w głowie zaszumieć a wówczas — nie odpowiadam za własne postępki.
— Nie uchylaj się od picia, człowieku oględny! — zawołał tłuścioch. — Ile wina w głowie, tyle prawdy w słowie! Albo — jeśli wolisz: ile wina w brzuchu, tyle mocy w duchu. Pij i żłop, jeśliś chłop! Póki dech w tobie dycha, nie odsuwaj kielicha!
I znowu podał mi nieistniejący kielich napełniony winem, którego nie było.
Zacząłem wychylać kielich po kielichu, aż w końcu przybrałem wyraz taki, jakbym się upił. Wstałem z krzesła i chwiejnym krokiem słaniając się na strony, zbliżyłem się do tłuściocha. Głód i wściekłość wstrząsały moim ciałem. Postanowiłem ukarać dziwacznego a nielitościwego gospodarza.
— Nazwałbym cię osłem, gdybyś nie był podobny do wieprza — rzekłem, udając bełkot pijanego i trzepiąc go płazem dłoni po pulchnych podbródkach.
Tłuścioch pośpiesznie usunął się ode mnie.
— Widzę, że się spiłeś nie na żarty, człowieku nieobliczalny! — zawołał z udanym uśmiechem.
— Nalej mi jeszcze puchar wina! — wrzasnąłem, zataczając się po pijanemu.
— Dość już wina, dość! — zawołał tłuścioch. — Wypiłeś stanowczo za wiele.
— W takim razie sam sobie kielich winem napełnię! — odrzekłem tonem urażonym i zrobiłem dłonią nad stołem ruch taki, jakbym kielich napełniał. Po czym w ten sposób napełniony kielich wychyliłem do dna.
— Człowieku niepoprawny! — zawołał tłuścioch. — Toć miarkuję, że ledwo na nogach się trzymasz! Uprzedź mnie przynajmniej, jakich zazwyczaj wybryków imasz się po pijanemu?
— Biję! — odrzekłem.
— Bijesz? — spytał tłuścioch, najwidoczniej truchlejąc.
— Biję! — powtórzyłem z mocą.
— Kogo? — spytał tłuścioch.
Zamiast odpowiedzi porwałem go za kark, obaliłem na ziemię i jąłem raz po raz okładać go pięścią. Przerażenie jego było tak wielkie, że nawet nie krzyknął. Obdarzywszy go odpowiednią ilością razów, podniosłem z ziemi, chwyciłem za gardło i przyparłem do muru.
— Puść mnie, puść! — zawołał, blednąc ze strachu. — Każę ci podać najprawdziwsze, najrzeczywistsze potrawy! Oddam ci za żonę moją córkę jedynaczkę wraz z połową mego majątku! Nie pozbawiaj mnie życia, które spędzam tak cudownie na doskonałej bezczynności i na spożywaniu nieporównanych smakołyków!
Wypuściłem z dłoni jego pulchne gardło i zajrzałem mu w oczy z wyrzutem, z bólem i z gniewem.
— Jak mogłeś tak się znęcać nad moim głodem? — rzekłem z mocą.
— Przebacz mi mój wybryk okrutny, przyszedłeś wszakże w chwili, gdy nie mogłem postąpić inaczej. Ukończyłem właśnie obiad, złożony wyłącznie ze smakołyków mego własnego wynalazku, gdyż jestem nieporównanym smakoszem i żarłokiem i zamieszkałem z moją córką umyślnie na tej wyspie samotnej, aby w tej samotności skupić wszystkie władze mej duszy w jedność i ową jedność zastosować jedynie do wczuwania się w najtajniejsze posmaki najrozmaitszych potraw. Otóż przybyłeś w chwili, gdy po zjedzeniu osobliwie udanego obiadu rozpaczałem, że nie mogę tego obiadu powtórzyć od początku do końca z powodu, iż przeładowany żołądek odmawiał mi wszelkiego posłuszeństwa. Obydwaj tedy jednakie znosiliśmy męczarnie, gdyż zarówno — pomimo żądzy jedzenia — nie mogliśmy jeść, ty — z powodu braku jadła, ja zaś — z powodu jego nadużycia. Toteż rozzłościł mnie a nawet do głębi uraził twój wilczy apetyt i możność pożerania potraw, które dla mnie chwilowo przynajmniej stały się niedostępne. Umyśliłem więc zadrwić z ciebie w sposób — zaiste — nieludzki. Spotkała mnie za to z twej ręki słuszna kara, za którą nie mam do ciebie żalu najmniejszego, obawiałem się tylko zbytniego przedłużenia owej kary, gdyż takie przedłużenie mogłoby sprowadzić dla mnie skutki wielce smutne.