Theme
Ciało
in work
Przygody Sindbada żeglarza
↓ Expand fragment ↓Karzełki otoczyły nas i przyglądały się nam ciekawie z jakimś dziwnym, rzekłbym, smakowitym wyrazem twarzy...
↑ Hide fragment ↑Karzełki otoczyły nas i przyglądały się nam ciekawie z jakimś dziwnym, rzekłbym, smakowitym wyrazem twarzy.
— Kapitanie — szepnąłem znowu — czy nie uważasz, iż te karły patrzą na nas zbyt smakowicie? Czy nie jest to spojrzenie wytrawnych i wybrednych ludożerców? Patrzą bowiem tak, jakby przemyśliwały nad tym, jakimi korzeniami i sosami przyprawić to mięsiwo, które tymczasem uważamy za własne, niejadalne i nietykalne ciało.
↓ Expand fragment ↓— Jesteś zbyt podejrzliwy, — odrzekł kapitan — są to raczej dobroduszne potwory, które chcą się z nami...
↑ Hide fragment ↑— Jesteś zbyt podejrzliwy, — odrzekł kapitan — są to raczej dobroduszne potwory, które chcą się z nami podzielić zapasami swojej żywności.
Marynarze znów potwierdzili słowa kapitana, zaś on na migi starał się powiadomić karły, iż odczuwa głód i pragnienie. Karły natychmiast odgadły porozumiewawcze ruchy kapitana. W tłumie ich powstał zgiełk i wrzawa. Widocznie naradzały się nad czymś i kapitan niezwłocznie nam wyjaśnił, iż jego zdaniem naradzają nad wyborem potraw, ażeby wystawnym jedzeniem godnie uczcić nasz pobyt na wyspie. W okamgnieniu roje karłów zakrzątnęły się wokół i natychmiast jedne z nich ustawiły przed nami stół, drugie — zydle, a reszta pobiegła do pobliskiej lepianki, z której wypadła gwarnie, niosąc dziwaczne kielichy i pokrętne butle.
Zasiedliśmy do stołu w oczekiwaniu jadła i napoju. Karły podały nam kielichy i ze wstrętnym uśmiechem na twarzy napełniły zielonkawym trunkiem z pokrętnych butli. Trunek ten wydzielał woń tak gęstą, ponętną, upajającą i oszałamiającą, że kapitan i wszyscy marynarze z zachwytem wychylili do dna swe kielichy, zanim zdążyłem ich ostrzec. Byłem pewien, że trunek ten zawierał jakieś zioła senne, które odbierały przytomność i obezwładniały najzupełniej tych, co się nie oparli jego wonnym urokom. Toteż nie opróżniłem swego kielicha. I dobrze uczyniłem. Domysły moje sprawdziły się niebawem. Kapitan pierwszy, a po nim kolejno wszyscy marynarze nabrali dziwnych, obłędnych, nieprzytomnych wyrazów twarzy. A był to obłęd dziwny i nieprzytomność osobliwa, zaczęli bowiem mówić rzeczy tak niespodziane, że włosy dęba stanęły mi na głowie! Oto ni mniej, ni więcej, ale z wielkim znawstwem i amatorstwem jęli doradzać rozmaite przyprawy i sposoby smażenia, najbardziej odpowiadające gatunkowi ich ciał. Zauważyłem z przerażeniem, iż karły nasłuchują uważnie tego, co mówią owi nieprzytomni. Widocznie świadome były naszego języka, chociaż udawały, że nic nie rozumieją.
Kapitan, macając swe pulchne policzki i pomlaskując przy tym językiem, mówił na wpół do nas, na wpół do siebie:
— Z takich policzków warto dwa befsztyki na świeżym masełku usmażyć. Z lekka po wierzchu obrzuciłbym je struganym chrzanem i otoczyłbym wieńcem z rumianych, tymże masłem przepojonych kartofelków.
Na to jeden ze starych marynarzy, uderzając się po żylastych udach, zawołał:
— Z takich udźców szynkę bym uwędził nie na zwykłym dymie, lecz na jałowcowym, gdyż ten ostatni dodaje osobliwego smaku, odsmaku i posmaku.
Wówczas jeden z młodszych marynarzy, przyglądając się swym dłoniom kościstym, rzekł z uśmiechem zadowolenia:
— Dobry byłby ze mnie rosołek — rosołek na kościach z dodatkiem pietruchy, marchwi, selerów tudzież kilku wonnych liści kapuścianych.
Zgadłem, że karły posiadały znajomość naszego języka, gdyż jeden z nich w stroju kucharza podbiegł do kapitana i do dwóch wspomnianych marynarzy i, poklepawszy ich po ramieniu, zawołał:
— Dalej, za mną do kuchni — mój befsztyczku, mój rosołku i moja szynko, jałowcowych dymów spragniona!
Kapitan i dwaj marynarze usłużnie powstali ze swych miejsc i poszli w ślad za kucharzem. Nadaremnie wołałem ich po imieniu! Nie słyszeli, nie chcieli słyszeć mych wołań i przestróg! Szatański napój oszołomił ich w sposób tak dziwny, iż rozkoszą przejmowała ich sama myśl o tym, że będą użyci do smakowitych, przez nich samych obmyślonych potraw! Szli — upojeni swym losem, nieprzytomni od obłędnej radości, rumiani od wypitego trunku, który trucizną szału zaprawił ich krew. W ich do kuchni pochodzie mogłaby ich powstrzymać ta jedna chyba wiadomość, że kucharz zamierza użyć ich do innych potraw niż te, do których zgodnie z własnym przekonaniem byli przeznaczeni nieodparcie. Gdyby ktokolwiek szepnął do ucha kapitanowi, iż z niego nie befsztyk, ale zwykłą pieczeń lub sztukę mięsa uczynią, kapitan na pewno spłonąłby ze wstydu lub uniósłby się gniewem. Ogarnął mnie żal, wstyd i przerażenie. Cóż mogłem jednak począć?
Nikt nie dawał posłuchu moim przestrogom, które zawczasu czyniłem. Teraz było już za późno! Wszyscy moi towarzysze stracili przytomność. Wstrętny i niezrozumiały szał rozpanoszył się w ich duszach, zatrutych osobliwym trunkiem. Każdy z nich śnił jeno i marzył o tym, jaką z niego potrawę uczyni potworny kucharz karłów. Widocznie karły były niezwykłymi smakoszami i prawa czy też obyczaje wzbraniały im uroczyście najmniejszej pomyłki w zastosowaniu materiału do odnośnych przeznaczeń kulinarnych, czyli w zastosowaniu treści do formy. Pomyłkę tego rodzaju uważano tu za zbrodnię i karano rożnem, czyli mówiąc inaczej — pieczono skazańca na rożnie aż do skutku. Są to obyczaje wprost potworne, szczególniej ze stanowiska ludzi kulturalnych, którym nie ciężą żadne popędy ludożercze. Wiedziałem, że stracę kolejno wszystkich towarzyszy i że zostanę na wyspie — samotny. Tak się też stało.
↓ Expand fragment ↓Stanąłem jak wryty, nie wiedząc, co mam czynić — czy trwać na miejscu, czy zmykać co...
↑ Hide fragment ↑Stanąłem jak wryty, nie wiedząc, co mam czynić — czy trwać na miejscu, czy zmykać co tchu przed potworem, który patrzył na mnie wzrokiem mego wuja, lecz nie posiadał zresztą żadnej innej z nim wspólnoty. Im mniej był do niego podobny, tym bardziej przerażały mnie tu i ówdzie luźne i dorywcze cechy niezaprzeczonego podobieństwa. W pierwszej chwili wydało mi się, iż widzę jakąś zmorę, w której dopiero po pewnym czasie rozpoznałem istotę ludzką.
Twarz owej istoty nie była zupełnie czarna. Powiedziałbym, iż pokrywały ją szczelnie drobne, czarne cętki na kształt maku. Te same cętki przesłaniały powierzchnie dłoni. Tym samym drobnym makiem upstrzona była szyja. Całość robiła wrażenie tak niezwykłe, że osłupiałem. Gdy nieco doszedłem do siebie, szepnąłem głosem lękliwym:
— Kim jesteś, człowieku o nieludzkim wyglądzie?
— Jestem twoim rodzonym wujem — odparła dziwaczna istota.
— Nie wierzę — odrzekłem nieśmiało.
— Powinszuj mi — odpowiedział wuj Tarabuk, gdyż on to był bez wątpienia — powinszuj mi nowego wynalazku. Wpadłem na zgoła nowy pomysł utrwalenia mych utworów. Nie mogę ich bowiem powierzyć ani papierom, ani pergaminom, ani zawodnej pamięci zdradliwych dziewcząt. Jedynym człowiekiem, któremu mogę je powierzyć, jestem — ja sam, we własnej osobie. Spójrz na mnie — czyliż nie wyglądam, jak przystoi wielkiemu poecie? Cały mój dobytek duchowy mam — na własnym ciele. Skóra moja to — notes, który tylko śmierć zniszczyć może. Widzę po twych oczach, że jesteś ciekawy mego pomysłu, otóż natychmiast zaspokoję twoją ciekawość. Dzięki szczęśliwemu trafowi, spotkałem w Bagdadzie Chińczyka, który posiada sztukę tatuowania. Zaprzyjaźniłem się z nim i zwierzyłem się ze wszystkich moich trosk i utrapień. Po wysłuchaniu moich zwierzeń Chińczyk pogrążył się w głębokiej zadumie, która trwała trzy dni i trzy noce. Wreszcie po trzech dniach i trzech nocach poradził mi, abym wszystkie moje utwory z pomocą sztuki tatuowania utrwalił na własnej swojej skórze. Byłem oczarowany radą Chińczyka. Prosiłem go, aby natychmiast swój pomysł wykonał. Chińczyk z usłużną radością zabrał się do żmudnej roboty. W przeciągu krótkiego czasu upstrzył mi skórę tak drobnymi literami, że tylko przez lupę można je odczytać. Nikt mnie teraz nie pozbawi mych utworów. Dreszcz niewymownej rozkoszy przenikał mnie w miarę, jak powierzchnia mego ciała pełniła się z każdą godziną cudownym brzemieniem mych upajających wierszy. Stałem się oto w jednej osobie — autorem i książką. Jestem jedynym wydaniem mych własnych dzieł, — jedynym na świecie człowiekiem, którego duszę można każdej chwili odczytać, ma się rozumieć, przez lupę.
— O! — zawołałem ze łzami w oczach. — Czyżem przypuszczał, że mam takiego wuja, który z bliska jest wspaniałą księgą, a z daleka doskonałym Murzynem!
Nie mogąc powstrzymać łez, rzuciłem się w objęcia wuja Tarabuka i zacząłem całować jeden z jego czarno nakrapianych policzków.
— Ostrożnie, ostrożnie! — zawołał wuj, usuwając mnie od siebie. — Wyrzekłbym się ciebie na wieki, gdybyś mi starł wargami choćby jedną literkę! Policzki moje, które zaniepokoiłeś pocałunkami, są miejscem spełnionego cudu. Na prawym policzku mam poemat pt. Zaloty, a na lewym — dramat pt. Cios dotkliwy. Na jednej z mych dłoni tkwi wiersz ulotny pt. Dzień dobry, a na drugiej — elegia wieczorna pt. Do widzenia. Piersi moje roją się od najtkliwszych sonetów, a szyja pokryta jest szczelnie najśpiewniejszymi rondami. Jedne tylko plecy czekają na nowe arcydzieło, nad którym obecnie pracuję. Czuję się, niby żywa księga, i łóżko moje uważam za bibliotekę. Jeśli jesteś ciekaw zawartości owej księgi — weź do rąk lupę i czytaj!