— Poselstwo — rzekł Zagłoba. — Widziałem, jak do Birżów, złodzieje, przyjechali z taką samą fantazją, i wiadomo, co z tego wypadło.
— Zamość nie Birże, a ja nie wojewoda wileński! — odparł pan starosta.
Tymczasem tamci zbliżyli się do bramy. Po krótkiej chwili przyskoczył do pana starosty oficer służbowy z oznajmieniem, iż pan Jan Sapieha pragnie w imieniu króla szwedzkiego widzieć się z nim i rozmówić.
A pan starosta począł się zaraz w boki brać, z nogi na nogę przestępywać a sapać, a wargi odymać, wreszcie odrzekł z okrutną fantazją:
— Powiedz panu Sapieże, że Zamoyski ze zdrajcami nie gada. Chce król szwedzki ze mną gadać, niech mi Szweda rodowitego przyśle, nie Polaka, bo Polacy, którzy Szwedowi służą, niech do psów moich poselstwa odprawują, gdyż po równi nimi gardzę!
— Jak mi Bóg miły, to respons! — zawołał z niekłamanym zapałem Zagłoba.
— A niech ich tam diabli wezmą! — zawołał podniesiony własnymi słowy i pochwałą starosta. — Co? Będę z nimi robił ceremonie czy co?
— Pozwól, wasza dostojność, niech mu sam ten respons odniosę! — rzekł Zagłoba.
I nie czekając dłużej, skoczył z oficerem służbowym, wyszedł naprzeciw pana Jana i widocznie, że nie tylko słowa starościńskie powtórzył, ale musiał od siebie coś wielce szpetnego dodać, bo pan Sapieha zawrócił tak z miejsca, jakby mu przed koniem piorun trzasł, i nacisnąwszy czapkę na uszy, odjechał.
Z murów zaś i z chorągwi tej jazdy, która przed bramą stała, poczęto huczeć za odjeżdżającymi:
— A do budy, zdrajcy, przedawczykowie! żydowscy słudzy! Huź! huź!…