↓ Expand fragment ↓Dopiero na ulicy, na powietrzu okazało się, co potrafi bokser. Pies uznał najwyraźniej, że prowadzenie...
↑ Hide fragment ↑Dopiero na ulicy, na powietrzu okazało się, co potrafi bokser. Pies uznał najwyraźniej, że prowadzenie na smyczy to taki rodzaj urozmaiconych zawodów sportowych, które wymyślił dla niego Antek. Postanowił wziąć w nich aktywny udział i dołożyć wszystkich swych sił. Zapierał się czterema łapami, szorował pupą po mokrym chodniku albo zrywał się i pędził radośnie naprzód, wyrywając chłopcu rękę z przegubu. Jazda na zębach to był następny jego pomysł. Do kolejnych należały: wybiec naprzód, zawrócić, przemknąć między nogami Antka, owinąć mu smycz wokół kostek i dopiero wtedy uwiesić się na niej i szarpać na wszystkie strony łepetyną.
Na szczęście zaraz niedaleko zobaczyli postój i czekające na nim taksówki. Pies rzucił się do samochodu, gdy tylko zdążyli uchylić drzwi, i bez namysłu skoczył ubłoconymi łapami na siedzenie.
Kierowca spojrzał na nich spod oka i zaczął:
— Z psami…
Lecz nie zdążył dokończyć, bo pies natychmiast zaczął witać go tak radośnie, jakby spotkał po długim niewidzeniu najserdeczniejszego przyjaciela. Wskoczył przednimi łapami na plecy kierowcy i wylizał go starannie, na mokro, po szyi i uszach.
Było prawie pewne, że kierowca zaraz wyrzuci ich z taksówki. A może nawet każe zapłacić za zabłocone siedzenia i pobrudzoną kurtkę?
Ale, o dziwo — rozchmurzył się zamiast rozgniewać.
— No dobrze, już dobrze — powiedział do psa. — Siadaj.
Pies, co jeszcze dziwniejsze, usiadł potulnie, a kierowca zwrócił się do dzieci:
— Tylko w czasie jazdy trzymajcie go krótko, żeby nie zrobił wypadku drogowego. Dokąd?
Agnieszka podała adres.
Wóz ruszył i po niewielu minutach szamotania się z psem, perswazji i groźnych przemówień znaleźli się w niewielkiej uliczce. Stały tu rzędem małe, nowo wybudowane domki, niektóre nawet jeszcze niewykończone, ujęte w rusztowania.
Kierowca zatrzymał się przed jednym z nich i powiedział:
— No to jesteśmy w domu.
Pies porwał się gwałtownie do wyjścia, depcząc im po kolanach i rękach. Wysiadł z samochodu z takim samym zapałem, jak i do niego wsiadł. Wlokąc za sobą tego zachwyconego całym światem stwora, ruszyli w stronę willi. Weszli przez uchyloną furtkę do ogródka. Stanęli na małym ganeczku i zadzwonili do drzwi.
— Ty — powiedział Antek. — Coś tu jakby ciemno.
Ale po chwili rozległ się jednak za drzwiami jakiś ruch.
Ktoś mocował się z zamkiem, w końcu drzwi uchyliły się, wyjrzała spoza nich kobieca głowa omotana chustką i usłyszeli:
— Kolędników nie trzeba! — trzask! I drzwi zamknęły się z powrotem.
— Ojejku, ale draka! — westchnął Antek i zadzwonił jeszcze raz. Cisza. Jeszcze raz. I znowu nic.
Pies postanowił przyjść mu z pomocą i rozszczekał się najpierw grubo i groźnie, potem cieniej, prosząco i łagodnie, a na koniec piskliwie, smętnie i żałośliwie, prawie z płaczem. Były to odgłosy bardzo wyszukane i po pewnym czasie odniosły skutek.
Drzwi uchyliły się znowu.
— Czy tu mieszkają państwo Morawscy? — zdążyła spytać Aga.
Zachustkowana osoba odpowiedziała:
— Państwo wyjechało! I panienka też.
— Przywieźliśmy tylko psa ze sklepu. Chcemy go zostawić.
— Państwo wyjechało na święta, mówię. Ja nic nie wiem.
Pies zdecydował ponownie, że musi wtrącić do rozmowy swoje trzy grosze.
Huraganowym atakiem rzucił się w szparę uchylonych drzwi. Sforsował próg. I skoczył na gosposię z mnóstwem wylewnych i czułych pieszczot.
Kobieta cofnęła się pod naporem psa i otworzyła drzwi szerzej.
— Matko Boska i to ma być pies? To chyba małpa jaka!
— Proszę pani! Państwo Morawscy kupili tego pieska… — zaczęła tłumaczyć łagodnie Agnieszka. Antek natomiast usiłował osadzić, uspokoić, utrzymać szczeniaka, lecz skutek był taki, że ciągniony na smyczy sam znalazł się za progiem mieszkania.
— Proszę pani. Nas przysłał pan Ptasznik… — zaczęła Aga powtórnie.
Na nic jednak nie zdałyby się przemowy i wyjaśnienia Agnieszki. Gosposia wpuściła ich wprawdzie do środka (choć właściwie to wpuścił ich pies), jednakże z uporem powtarzała swoje „ja tam nic nie wiem” i oganiała się ręką od szczeniaka. Ale on nie dawał się zniechęcić. Ogonek poruszał się jak najszybsze wycieraczki samochodowe świata. Przednie łapy opierały się co chwila o wiśniowy sweter gosposi wyciągając zeń niepokojące pętelki i nitki. Gęba śmiała się od ucha do ucha, a różowy ozór rozdzielał na prawo i na lewo serdeczne liźnięcia.
— Pójdziesz do budy! Pójdziesz do pola! — pokrzykiwała pani gosposia na psa. Lecz Agnieszka i Antek ze zdumieniem spostrzegli, że głos jej łagodnieje, jakby roztapiał się pod wpływem gorących objawów psiego uczucia.
— W sobie to ty nawet jesteś niebrzydki, ale ta morda twoja okropna jak u diabła! — rzekła wreszcie. — Skrzywdził cię Pan Bóg, że ci taką mordę dał! Coś ty komu, biedaku, zawinił?
Po tej przemowie gosposia przełamała widać wewnętrzne opory, bo otworzyła przed nimi drzwi do czyściuteńkiej kuchni.
— Zajdźcie — powiedziała. — Wszystko wam przetłumaczę. Ja wiedziałam, a jakże, że ma pies być kupiony — oświadczyła, gdy już rozsiedli się na kuchennych stołkach. — Gdzieby tam bez mojej zgody psa do domu wzięli! Nie wiedziałam tylko, że on taki będzie. Bokser, mówią, a co mnie to obchodzi, jak go wołają? Jakem go przez te szybkę zobaczyła, myślę sobie: no, nie będę ja pod jednym dachem z takim diabłem! Mało to zacnych psów, eleganckich na świecie? Udam, że nic nie wiem, od progu odprawię, niech go gdzie chcą odwożą, a jak państwo wróci, to ja wyrażę niezgodę!
Poklepała myszkującego w kuchni psa po głowie.
— Tylko że teraz widzę, jakie to serdeczne, a mądre jakie! Mądry pies! Od razu dobrego człowieka pozna, od razu wie, gdzie dobre serce bije! Złego by tak nie powitał!
Antek i Aga uznali za stosowne przemilczeć fakt, że pies obdarza gorącymi uczuciami cały świat bez wyjątku.