Patrzyłem na Elę i myślałem, jaka szczególna ironia losu każe tej dziewczynie być wszędzie i zawsze nie na miejscu. Jak ona wyglądała z kartami w ręku i proboszczem naprzeciwko, ta nimfa o greckim profilu i wschodnim marzycielstwie w oczach! I mimo woli przypomniały mi się te piękne owady, co się nad chłodami stawów w letnie skwary ważą, co się w blaskach słońca dla jednej chwili miłości budzą i w niej giną… Ona podobnież zdawała się stworzoną po to, żeby jakiemuś wybrańcowi piękna, artyście, stać się krótkim dniem natchnienia, rozkoszy, szczęścia, i zniknąć, zanim by ochłodły jego usta, otrzeźwiała wyobraźnia, rozpłynąć się w mgle, spełniwszy swe efemeryczne przeznaczenie. Tak! Miała wielką słuszność odrzucając Kazimierza. Nie była żoną dla niego, nie była żoną dla każdego w ogóle, kto by przekładał ciepły szlafrok nad romantyczne fałdy hiszpańskiego płaszcza. Jej należało urodzić się przed wiekami pod niebem jońskich archipelagów i w taki oto wieczór letni iść w pomarańczowe gaje z kochankiem i pękiem róż w dłoniach, ofiarę Cytherei złożyć i więcej już z nich do życia codziennego nie wrócić. I gdy w dalszym ciągu zastanawiałem się, ile już podobnych wieczorów strawiła przy tym stoliku karcianym, w sposób dobry dla starej dewotki, ile zim przewegetowała jej egzotyczna młodość między tymi dwiema zacnymi, lecz grubymi naturami, między krotochwilnym proboszczem a gospodarną ciotką, z niekochanym i odtrącanym konkurentem, za całe urozmaicenie, które tylko mogło ją drażnić, nie pozwalając jej zapomnieć zupełnie, że jest młodą i piękną i że istnieje rzecz taka jak miłość na świecie, to wzdrygnąłem się, jak gdybym patrzał na pogrzebioną żywcem Antygonę. I znowu powtórzyłem, z wciskającą mi się coraz głębiej do serca litością: