Tymczasem Marysia, patrząc na poszarpane futerko poległego chomika, na jego, dawniej tak bystre, a dziś zagasłe oczki, na sterczące nieruchomo a groźnie wąsiki, którymi dawniej tak pociesznie ruszał, uczuła taką litość i taką żałość w sercu, że spod spuszczonych rzęsów posypały jej się po zbladłej twarzyczce łzy bujne, srebrzyste.
Przykucnęła, płacząc, na ziemi obok chomika i mówiła do niego słodkim głosem, tak jakby zwierzątko mogło ją słyszeć jeszcze.
— Nie bój się, nie bój, mój biedaku! Nie zostawię ja ciebie tutaj przy tym szkaradnym lisie, przy tym przebrzydłym zbójniku! Wezmę ja cię ze sobą, nieboże! Zakopię ciebie w Skrobkowej zagrodzie, pod wielkim dębem, głęboko! Listeczkami dołek wyścielę… listeczkami ślicznie cię nakryję… Będziesz sobie leżał cichuchno, pięknie… Nie zostawię cię tutaj, nie! Przynajmniej jednego przyjaciela z tych dawnych czasów będę miała blisko.
I zaraz zaczęła szukać zielonych gałązek jedliny, nakryła nimi chomika i do fartuszka go wziąwszy, przysypanego żywiczną zielenią, ku chacie wracała z pośpiechem.