Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do specjalnych publikacji współczesnych autorek i autorów wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur.
Theme
Nadzieja
in work
O krasnoludkach i sierotce Marysi
↓ Expand fragment ↓Wracał jednego wieczora Skrobek do domu, a miesiąc świecił przecudnie. Spojrzy chłop, a całe owo...
↑ Hide fragment ↑Wracał jednego wieczora Skrobek do domu, a miesiąc świecił przecudnie. Spojrzy chłop, a całe owo uroczysko w srebrnym blasku stoi, właśnie jak kiedy żyto dojrzeje, a za cichym wiatrem pełne kłosy gnie… Zamigotało to Skrobkowi w oczach tak nagle i tak czarodziejsko, że cisnął uzdeczkę szkapie swej na szyję i na pólko biegł, oczom własnym niewierzący, z bijącym sercem i z taką nadzieją, jakby tam naprawdę żyto był siał, a teraz, ot, wczesnego doczekał się plonu. Aż gdy przybiegł, zobaczył, że to tylko mietlica owa srebrzysta w promieniach miesięcznych świeci.
Zwiesił chłop głowę, postał smutnie, podumał, westchnął ciężko i do wózka wrócił.
Ale mu to uroczysko jakoby w srebrze plonu żytniego stojące z oczu nie mogło zejść. I nocą śnił o nim.
Niedługo potem idzie Skrobek rankiem do boru, bo mu się dyszel złamał i trzeba było osikę wybrać na nowy; wtem go z nagła blask wielki uderzy. Spojrzy, a to pólko owo złotem żywym się pali, właśnie jak kiedy pszenica dojrzała, złocista, pod kosą się ugina, ciężka od białego ziarna!
Zdumiał chłop, stanął, patrzy, ciarki po nim przeszły! Reta! Toć nie co, tylko pszenica!
Skoczy bliżej, pojrzy, a to słońce poranne tak maluje pólko owo złotem.
Postał chłop, podumał, załamał ręce, aż mu w kościach trzasło, i wzdychając, do domu powrócił.
Ale uroczysko owo złotem pszenicznych błyskające kłosów, nie tylko mu się śniło; gdzie poszedł, gdzie siadł, gdzie stanął, na jawie teraz je widział i rozmyślał o nim.
— A co? — mówił sam do siebie — A może by się tam i pszenica rodziła? Kto to wie? Może by się rodziła? Ziemia tam mocna musi być! Wypoczęta od setnych lat! Z dziada pradziada nikt tam nie siewał i nie żął… Uroczysko, taj i uroczysko! A kto może wiedzieć?
Zamyślał się teraz ubogi Skrobek i całymi godzinami dokoła pólka tego błądził, licząc, obliczając, jaką by to pracę podjąć było potrzeba, żeby z tego nieużytku orną ziemię dobyć.
— Ciężko, ciężko! — powtarzał półgłosem, patrząc na pnie potężne, głęboko i szeroko rozrosłe, i na dzikie krzaki, na ogromne korzeniska, na wielkie złomy głazów, które się własnym ciężarem w ziemię wbiły.
— Ciężko, ciężko! — wzdychał i odchodził.
Ale zaledwie odszedł, ciągnęło go coś znowu do tego pólka i znowu szedł, i znów patrząc na dzikie chaszcze wzdychał i trząsł głową, szepcząc.
— Ciężko, ciężko! Nie na moje siły.
Tak minęło parę tygodni, a chłop aż wychudł i sczerniał od tej wojny, jaką z myślami własnymi prowadził, i ciągnięty do tego kawałka ziemi i odpychany od niego.
Czasami zawzinał się Skrobek i trzy, i cztery dni na uroczysko nie szedł. Ale mu było wtedy, jakby własnej chudoby poniechał.
Owszem, żywiej mu jeszcze na oczach stały srebrzyste plony żyta i złote — pszenicy. Prawie że szum kłosów słyszał.
— Tfu! — spluwał wtedy — Urok czy co? — I brał się do innej roboty.
A właśnie wtenczas, na drugim krańcu lasu, nad rzeczką, nieopodal gościńca stanął tartak.
Dużo tam drzewa trzeba było zwozić, z którego długie i szerokie bale i deski rznięto. Chętnie się tym Skrobek zajmował, a dzięki poczciwej szkapie swojej, zarobek niezły miał. Już i do garnka, nad pułapem w słomę zakopanego, nieco grosza odłożył.
Ale go ten grosz nie tyle cieszył, co gdyby go za swoje zboże dostał.
Któż ten grosz zarobił? On i szkapa.
Nuż choroba przyjdzie na niego albo i na konia, co wtedy? On nie wieczny na świecie, a koń jeszcze krócej zwykle żyje niż człowiek. Cóż się po nich obojgu — dzieciakom zostanie? Nędza, i tyle. Gdyby to mieć pola uprawne, o! dopiero byłoby dla drobiazgu dziedzictwo!…
Więc wracając wieczorem z ciężkiej w lesie roboty, szedł Skrobek z wolą czy bez woli ku owemu uroczysku i patrzał.
↓ Expand fragment ↓Słucha Skrobek, brzęczy coś w powietrzu jak gęśliki srebrne, a z brzęku tego idą słowa...
↑ Hide fragment ↑Słucha Skrobek, brzęczy coś w powietrzu jak gęśliki srebrne, a z brzęku tego idą słowa tak ciche, jakby je samo serce szeptało w piersi, jakby sama dusza…
Zadziwił się chłop, słucha, a tu ów głos cichy zrazu, coraz głośniejszy się staje, coraz szerszy, coraz przenikliwszy, aż rozbrzmiała jak organ pieśń na pola, na lasy, aż objęła rzeki, łąki i strumienie, aż zaszumiała liściem grusz polnych i dębów borowych, i szeptem traw łężnych, i tą ogromną muzyką, jaka w cichości wieczorowej gra. I uderzyła pieśń potężna, jakby ją chór milionowy z piersi dobył, a pod niebo słał, i jakby milion serc w niej dźwięczało i biło:
…Oj ziemio, ty ziemio, sieroto,Jest w tobie i srebro i złoto,Jest w tobie dla wszystkich dość chleba,Tylko cię miłować potrzeba!…Oj ziemio, ty matko rodzona,Przytulasz ty wszystkich do łona,Oj, dajesz ty życiu swe siły,A kwiecie rozkwiecasz z mogiły!Oj ziemio, ty ziemio kochana,Nie byłaś ty pługiem orana!Nie byłaś zroszona ty potem,Ni ziarnem obsiana tym złotem!Słuchał tej pieśni chłop Skrobek i poczuł w sobie nagle moc taką, jakiej nigdy przedtem nie miał. I taką gorącość duszną do tego kawałka ziemi poczuł, jakiej nigdy nie miał.
Zdawało mu się, że sto ramion i sto rąk ma do karczunku, do orki, do wszelkiej ciężkiej pracy, i roztajało mu serce w ogromnym kochaniu do tej opuszczonej schedy swojej i do ubogiego dziedzictwa swojego.
Wstał z progu, spojrzał na świat przenikliwym, mocnym wzrokiem, wyciągnął ręce przed siebie, ścisnął pięście i zaszeptał:
— Hej, ziemio, ziemio! Hej, praco, praco! Wezmę ja się z tobą za bary. Albo ty mnie zmożesz, albo też ja ciebie!… Tak mi dopomóż Bóg!
↓ Expand fragment ↓Nie, to nie były czary! Pierwszy raz tylko ów biedak przemógł ospałość swej myśli, swej...
↑ Hide fragment ↑Nie, to nie były czary! Pierwszy raz tylko ów biedak przemógł ospałość swej myśli, swej duszy, pierwszy raz poczuł miłość do opuszczonego przez długie lata kawałka ziemi, do tego zagona bezpłodnie leżącego pod niebem, skąd i na niego przecież świeciło Boże słonko i deszcz rzęsny rosił.
Pierwszy raz poczuł ogromne natchnienie do pracy, więc i ogromną siłę.
Ta siła tak mu weszła w piersi, w ręce, w ramiona, że ledwo wytrwał w bezczynności do rana, a garść słomy, na której legiwał, wydała mu się nocy tej jakby mrowiskiem, jakby madejowym łożem.
— Co zmarnowanego dobra i żywota! Co sił po próżnicy i we mnie i w tej ziemi zmarniałych!
Że też na niego choć przed rokiem, choć przed dwoma nie przyszła taka godzina…
Ot, czekała, czekała go ta ziemia cierpliwa, dobra… Czekała go, w dziki kwiat strojąc się i w dzikie trawy, jak Cyganka, bo jej nie przyodziała praca jego złotą szatą kłosów…
Teraz on ją ustroi… Teraz ją odżywi… Teraz on syn, syn! A ona matka rodzona!…
Piały już kury, kiedy umęczony myślami swymi Skrobek usnął wreszcie. Śniło mu się, że po modrym niebie chodzi, miesięcznym sierpem gwiazdy kosi i w stogi je wielkie u Bożych stóp składa…