Gdy chodzi o synów, liczymy na szkoły, gdy chodzi o córki, liczymy na pomyślne okoliczności, ale nigdy nie liczymy na własne dzieci, myśląc o ich przyszłości.
I słusznie! Bo czyż wiemy, czym są nasze dzieci, co się w ich duszach dzieje, jakiego to rodzaju są ludzie, jak żyć chcą i jak żyć umieją? Do czego dążą, jak żyć pragną i jakimi środkami upragnione cele zdobywać chcą i mogą? Wiemy tylko, że nasze dzieci się uczą, a jak się uczą i czego, wskazują nam cenzury.
Reszta jest wielką niewiadomą i dla nas, i dla nich samych.
Przecież i one nie wiedzą, jak żyć będą, bo one wcale żyć nie próbowały. Po prostu nie mają na to czasu. Wstają rano, idą do szkoły, wracają, jedzą obiad i (w najlepszym razie) po godzinie przechadzki zabierają się do przygotowania lekcji, a potem, jeśli lekcja muzyki, konwersacji w obcych językach lub tym podobne reszty dnia nie zabiorą, po krótkim wypoczynku, mniej lub więcej hałaśliwym i ruchliwym, z książką pod poduszką idą spać.
Ale ślęczeć nad książkami, czytać i pisać, odrabiać zadania i wydawać lekcje to nie znaczy żyć! Z przeżuwania cudzych myśli i z zewnątrz, przez pośrednictwo książek, zdobytych wiadomości, z gimnastyki umysłowej i naukowych popisów składa się minimalna cząstka życia dorosłego człowieka. Naszym dzieciom zabierają one dzień po dniu.