Tak mi było, jak żeby mnie kto spod ziemi od razu na
światło wywiódł, lub zamkniętemu w ciemnej komorze okno na
świat wyrąbał. Już mi tak raz wyrąbano okno na świat daleki,
a to wtedy było, kiedy mi Semen opowiadał o Siczy, o Kozakach, o Czarnym Morzu, o swoim ojcu Opanasie — teraz
owo wyrąbał mi drugie okno ten mendyczek Urbanek, ale to
już był świat cale inszy, który mi się w nim ukazywał. Semenów świat dziki był i gwałtów, i przygód pełny, same
rogate dusze i zuchwałe serca — Urbanka świat leżał
przede mną jakoby równe zielone pole, pełne skowronków,
co w niebo biją, a niebo to zewsząd czyste i modre, zewsząd
otwarte, a pod nim w słońcu sami dobrzy i pokorni ludzie
chodzą i wszystkie ścieżyny pod ich stopami gładkie, i wszystkie wiodą to w ciche gaje, to pod domowe strzechy, a każda
strzecha ci rada. A między tymi ścieżynami jedna szeroka
jak gościniec, prosta jak strzelił, bardzo długa, a przecież
już jej koniec bezpiecznie masz w oku, a wiedzie do akademii między mądre księgi, do ratusza między Pany Rady,
do kościoła na stopnie ołtarza i na rzezane formy, gdzie
kanoniki siedzą.
Czułem ja dobrze, że żaden z tych dwóch światów nie
będzie mój, że nie pójdę ja ani Semenową, ani Urbankową
drogą — ale jakąś trzecią, moją własną, a jaka będzie i gdzie
nią zajdę, jak wiedzieć, kiedym na nią jeszcze nie wstąpił?