Motyw
Miłosierdzie
w utworze
Dziecko przez ptaka przyniesione
-
A był to wtorek, dzień jałmużny, przez pamięć na świętego patrona biednych, Antoniego z Padwy...
A był to wtorek, dzień jałmużny, przez pamięć na świętego patrona biednych, Antoniego z Padwy, któremu poświęcony był ten dzień tygodnia. W każdy wtorek biuro dziadka otwarte było przez godzinę dla biedoty, którą u wejścia witał gipsowy posąg ich patrona. Święty Antoni był młodziutki, różane było jego liczko, a łysą pałkę zdobił tylko wianuszek ciemnych włosów. Na sobie miał brązowy habit białym przepasany sznurem, spod którego wyglądały bose stopki w cienkich trepkach. Na ręce Święty trzymał Dziecko, w drugiej dłoni krągłą bułkę. Bułki takie leżały w koszu od bielizny, u stóp Świętego ustawionym, i każdy sobie brał po jednej, i pocałunek składał przy tym na tej figurce kolorowej; potem do kancelarii wkraczał, gdzie właściciel czekał za biurkiem, aby osobiście wręczyć wtorkowy grosz, czyli złotówkę. I ja spod biurka wyłaziłem, aby dziadkowi pomóc. Otwierałem rulony z bankowymi pieczęciami i złotówki układałem w stosy. Wchodzili z ukłonem i Boga chwalili, i grosz przyjmowali z powagą jak hostię, do rąk się schylali pana właściciela, a ten dłonie skrywał wołając „nie trzeba”. Przyrzekali modlitwę o zdrowie i długie życie dobrodzieja, o szczęście dla wnuczka i firmy pomyślność. I dom opuszczali, szurając trepami, drewniakami stukając, kulami, laskami — dziadkowie w kapotach i babki w chuścinach.
Wśród nich było trochę wariatów, znanych w całym mieście. Skrzypek był jeden, co ulicami maszerował w krakowskim, regionalnym stroju, w brudnej sukmanie i w czapce czerwonej z oskubanym piórem pawim; długi był, chudy i niemowa — bełkotał tylko coś, kiedy złotówkę swą odbierał i skrzypki pod podbródek wciskał, aby nam grać.
— Nie trzeba! — krzyczał wtedy dziadek — idź sobie z Bogiem.
U kolan plątał mu się karzeł z bębenkiem, także w sukmanie i w krakusce. Ten nie mówił, tylko w bębenek swój uderzał cienką pałeczką, kiedy mu dziadek trybut wręczał.
Dama jedna przychodziła, którą dziadek żartobliwie nazywał panią prezesową. Na głowie miała dziwną banię z czarnej, lśniącej słomki, w kształcie hełmu; jej twarz porastał ciemny włos i brodawki ją znaczyły, do których miałem dziwny wstręt — dziwny, bo ostatecznie cóż wstrętnego w tych czarnych i kosmatych kropkach; płaszcz zrudziały, niegdyś czarny, do samych kostek, jak duchowna suknia — a na rękawie, prawym chyba, opaskę miała szaro-rdzawą. Basem do dziadka przemawiała ta czarna dama:
— Lecę — wołała już od progu — nie czuję nóg i tchu mi brak. Zebranie zaraz się zaczyna, czekają na mnie, a ja tu…
— Dobrze, dobrze — mówił dziadek i złotówkę damie dawał, odwracając nos na stronę, bo damę było trochę czuć.
— Bóg zapłać, dzięki — odkrzykiwała prezesowa, chowając pieniądz do woreczka — w imieniu moich biednych sierot wojennych, w imieniu moich wdów po więźniach oraz powodzian z Podkarpacia.
— Dobrze, już dobrze — machał dziadek rękami.
Z hukiem wchodził profesor Józek (tak go zwano, bo gdy był zdrowy, uczył w szkole). Gruby plik starych gazet niósł pod pachą, laską stukał, wymachiwał, krocząc długim korytarzem, a do kancelarii wszedłszy, stawał i z powagą swoje gołe pięty badał; potem spodnie podciągając oglądał sobie brzuch, kolana oraz czubki krzywych butów. Twarz miał starą, pomarszczoną, ale grzywę bujną, złotą, którą czesał grzebieniem wyszczerbionym, mizdrząc się do szyb i luster, jak chłopak w wieku dojrzewania. Dziadek znał te ceremonie, więc nie naglił. Prócz złotówki, miał dla Józka papierosa i gazety. Tylko gadać nie pozwalał, bowiem Józek lubił pytać o twierdzenia geometrii i o wzory na pierwiastki. Taka była mania bzika.
— Tu nie szkoła, ruszaj, Józiu…
Grzecznie to mówił, gdyż Józek lubił czasem lżyć rozmówców, nawet gdy od nich brał jałmużnę.
Bywał u nas we wtorki jeden kleryk stary, któremu przed laty odmówiono święceń z przyczyn dla dziecka tajemniczych. W sutannie chodził na łachman zdartej, brewiarz miał w ręce wystrzępiony, na głowie kapelusz z dużym skrzydłem. Z czerwonego oka ciekła mu łza i z ust ślina sączyła się srebrną nitką. Ten był cichy i skromny, tylko krzyżyk na moim czole zawsze chciał nakreślić i bardzo smutno się uśmiechał, kiedy mu dziadek nie pozwalał na ten kapłański gest.
— Nie trzeba? — pytał chory ksiądz i głową trzęsąc precz odchodził.
— Dlaczego, dziaduniu? — pytałem, gdy wyszedł.
— Wariaci — mruczał — im się wszystko zdaje. Ja tam tych ich bujd nie lubię. Dam, co trzeba, i już, ale te ich, panie, mowy, gry, zaklęcia…
-
I tak z nimi walczył dziadek, tak się zmagał z ich bajdami i od siebie pędził precz — tych tam, jak powiadał — bzików, których coraz przybywało; w każdy wtorek nowy jakiś wkraczał z bajdą nową; a to wynalazca z teczką pełną maści, klejów i nożyków, które zaraz chciał rozkładać i zachwalać; a to malarz-portrecista, co wędrował z kartonami i w pięć minut chciał odtworzyć rysy dziadka, moje, ciotek — po złotemu od sylwetki; a to znowu jakiś pisarz wielki, choć nieznany, który z teczki wydobywał teatralne sztuki, wiersze i powieści, albo mędrzec pisujący listy do najsławniejszych ludzi świata z projektami szczęścia, dobrobytu i pokoju; albo jakiś święty, który miał widzenia; matka z dwojgiem dzieci, z których jedno nadzwyczajnie zdolne było, drugie za to pokrzywdzone na umyśle i urodzie; albo znowu zabiedzony działacz jakiejś partii, który obiecywał przewrót w zachowawczym duchu (króla na tron chciał wprowadzić); inny zasię groził gniewem ludu; inny jeszcze działał w sprawie uciśnionych zwierząt i epokę nową wieszczył pobratania wszystkich ssaków. Coraz więcej było bzików, coraz mniej zwyczajnych dziadów. I każdemu dziadek dawał grosz wtorkowy; tylko słuchać nie chciał płaczów, gróźb, obietnic, wróżb, tylko nie przyjmował dzieł, projektów, leków, próbek.