— Więc kopalnia jest własnością pana Hennebeau?
— Ale gdzie tam! — odparł stary — pan Hennebeau jest tylko generalnym dyrektorem. Opłacają go podobnie jak i nas.
Stefan wskazał ręką wokół.
— Więc czyjeż to wszystko?
Bonnemort dostał nagle takiego ataku kaszlu, że długą chwilę mówić nie mógł. Gdy się wreszcie uspokoił i otarł z ust czarną pianę, odparł, walcząc z wiatrem, który szalał teraz ze zdwojoną gwałtownością.
— Ha, czyje to? Ano nie wiadomo… ludzkie!
I ręką wskazał w ciemności, punkt jakiś, odległe niewidzialne miejsce, kędy mieszkają ci, dla których rodzina Maheuów od stu lat przeszło pracuje i życie niesie w ofierze. Głos jego drżał, przebijał w nim strach zabobonny, jak gdyby mówił o świętości, o niedostępnym przybytku, gdzie w chwale nasycenia żyje potężny Bóg, niewidzialny dla swych sług, którym zabiera życie i zdrowie, ilekroć mu się tak uczynić spodoba.
— Tak, tak, byle mieć chleb! — powtórzył po raz trzeci bez związku Stefan.
— Ha, ha, gdyby się miało codziennie chleb, byłoby dobrze… oj dobrze!