— Nie rozumiem jednak, co ciebie opętało? Czemu przechodzisz na stronę bogaczy? — krzyknął na całe gardło, stając przed Rasseneurem. — Sam przecież powiedziałeś, że to musi paść!
Rasseneur zarumienił się z lekka.
— Powiedziałem, i gdy padnie, to zobaczysz, że nie gorzej od innych będę się uwijał. Ale dziś nie chcę należeć do tych, którzy zwiększają nędzę i po karkach nieszczęśników wspinają się coraz wyżej, by zrobić karierę.
Teraz Stefan zarumienił się. Dwaj przeciwnicy przestali krzyczeć, słowa ich stały się za to ostre jak strzały. Dotknęli kwestii rywalizacji swej, to jest tajemnej sprężyny, która jednego pędziła w dziedzinę najskrajniejszych fantazji społecznych, a drugiego w biegunowo przeciwnym kierunku zimnej, wyrafinowanej przebiegłości. Obaj poszli dalej, jak zamierzali, grali role, tym niebezpieczniejsze, że nie obrali ich sobie sami, ale narzuciło im je współzawodnictwo. Toteż na dziewczęcej twarzy Souvarina pojawił się wyraz pogardy, głębokiej niemej pogardy człowieka, który wyrzekając się sławy męczennika, gotów każdej chwili dać życie za umiłowaną ideę.