Macieńko stał w kącie smutny; chociaż kawaler, bukietu nie dostał
i tak wyglądał, jak gdyby nie należał do godów. Przyszłam do
niego, a on mi powiedział po cichu i z serdecznym żalem: „Że
inne druhny o mnie zapomniały, nie dziwię się; ale panna
Franciszka, którą na ręku nosiłem, którą od tylu lat bawię
i rozśmieszam… nie będę też na jej weselu, choćby za królewica iść miała”. Zapłonęłam się na te słowa, miło i przykro mi
się zrobiło; pobiegłam sama do garderoby, ale jak na nieszczęście już i jednego bukietu nie było; Jmć Dobrodziejka
posłyszawszy o tym, co się działo w sali, sobie i poważnym paniom asystującym ubiorowi panny młodej resztę kwiatów poprzypinała; do ogrodnika daleko posyłać, a chciałabym koniecznie, żeby Macieńko miał bukiet. O, pewno nie za płochą
jego wróżbę; jam nie Radziwiłłówna i teraz nie te wieki, kiedy
królowie pojmowali cnotliwe Polki i z nimi byli szczęśliwi…
Przyszła mi myśl przedziwna: porwawszy kawałek białej wstążki i śpilkę, wróciłam z pośpiechem do sali, odpięłam własny
bukiet, podzieliłam się nim z Macieńkiem, przypięłam mu go
złotą iglicą, sobie prostą zachowując śpilkę; uradowany, zawołał: „Franusiu, nie dosyć, żeś piękna, zawsześ dobra. Ja
czasem bywam prorokiem: oby się spełniły wróżby i życzenia
moje!… Co bądź, to bądź, schowam ten bukiet do twego wesela, i kto wie, czym będziesz, gdy ci go oddam…” Dziwna
rzecz! Te jego słowa pomimo tylu roztargnień brzmią jeszcze w uszach moich i kiedy tylko o Basi pisać powinnam, o sobie
prawię… Czas wrócić do niej.