— Dom, co pradziady zbudowały, gniazdo pięciu pokoleń…
— Podpalił kto? Z dymem puścił? — pytał król ze zgrozą, pochylając twarz ku
mówiącemu.
— Zburzyli… na trzaski porąbali… ziemia
na tym miejscu zaorana.
Król spojrzał po ludziach.
— Ten człowiek chory jest. Od rzeczy
gada. Sam nie wie, co mówi. Czy tak?
— Prawdę mówi, najmiłościwszy królu! — zawołali wszyscy jednym głosem.
— Któż śmiał popełnić takie straszliwe
okrucieństwo?
— Kto?! — zakrzyczał Zbroja, zrywając
się z klęczek. — Kto to popełnił?! Jej miłość pani ze dwora!
— A!
Król rzucił się z koniem wstecz. Ziemista
szarość pokryła jego oblicze, nadając mu
nieruchomość kamienia.
Żadne usta nie ośmieliły się wymówić
słowa. Zapatrzeni w srogą twarz pańską,
ludzie bali się odetchnąć. Konie tylko, spragnione ruchu, żuły wędzidła i chrapały niecierpliwie.