— Ładnej żeście się panny młodej dochowali. Ani tańcować pewno nie będzie mogła — zażartował niedbale.
Stara wyprostowała się, duża i siwa, i rzekła surowo:
— Panu Bogu o czas nie idzie, bo je wieczny, ino o rzecz. A rzecz jest — jak być powinna.
Tak też myśleli wszyscy i ludzi naschodziło się na to wesele, jak rzadko bywa na które.
Prawą miłość dziewczyny i młodzieńca święcił tu ksiądz i nad prawą tą miłością zabrzmiały odwieczne pieśni, których nie poważy się nikt zaśpiewać w żadnym zwyczajnym czasie.
Marynka śpiewająca — milczała teraz pogodnie i płakała, jak płakać powinna każda, gdy o północy kobiety zajęczały nad nią jej ostatni panieński śpiew:
Wy, stążeczki, stwijejcie się,
ty, czepyszku, ostwijej się…
i gdy wysoki głos skrzypiec zabrzmiał z drugiej izby starą pieśnią, niemającą początku ni końca:
O chmielu, chmielu — ty bujne ziele…
A gdy pieśń ta minęła — nadeszła po niej późna jesień i oto siedzieli po robocie razem z matką w jej komorniczej izbie, myśląc cierpliwie o latach, które przyjdą.