Theme
Flirt
in work
Dzikie ziele
↓ Expand fragment ↓— Puść mnie — mówiła całą drogę. — Puść mnie.
— Na co? — pytał z głupia frant. — Nie kces...
↑ Hide fragment ↑— Puść mnie — mówiła całą drogę. — Puść mnie.
— Na co? — pytał z głupia frant. — Nie kces ze mno potańcować. Co to ja nieładny?
Odwróciła tym bardziej głowę, by ani wejrzeć na tę niegodną urodę. Puścił ją dopiero, kiedy już ludzie widzieli, że nadchodzą. Teraz nie mogła uciekać, boby się wydała na pośmiewisko. Myśleliby, że dzika.
Dobrze — będzie więc tańcowała z tym chłopaczyskiem. Należy jej się to za karę, skoro dała się zdurzyć słowem bożym. W ustach takiego nic nie jest święte. Ale już ona jemu też obmyśli, żeby potańczył. Mało mu jeszcze, że mu psy obiad zeżarły — będzie miał co więcej.
Lecz w miarę jak tańczyli, serce jej truchleć zaczęło. To nie był taniec, to było katowanie człowieka. Ręka Marynki zsiniała od uścisku pięści Słupeckiego. W sobie czuła się opasana nie ramieniem, a łańcuchem z gorącego żelaza, od którego żebra chciały popękać.
Uścisk nie sfolżał nawet, kiedy muzyka grać przestała.
— Dali, siędnij, to wytchnę — chrapnęła wtedy zgoniona.
— Mogemy postać — odparł bez pośpiechu i przytupywał na miejscu.
Gracz obtarł pot i widząc taką gotowość rozciągnął znowu mieszki harmonii.
Taniec przedłużał się. Inni dwakroć lub trzykroć pozmieniali się, pooddychali — a oni wciąż się kręcili. Marynka spociła się aż do wierzchniego odzienia i nie dyszała już, lecz sapała, świszcząc przez nos, a Słupecki coraz to dwoił prędkość. Na koniec nie wytrzymała i spróbowała się wytargnąć z objęcia pełnego nienawiści. Stracił krok może na moment, zachwiał się, gdyż była mocna, lecz nie puścił. Przeciwnie, ścisnął ją tym zacieklej.
— By nie to, że na oczach — tobym ci… Jo i chłopu poradze — zachrypiała po cichu.
Roześmiał się. Sam też sapał. Krople potu z jego twarzy upadły Marynce na lica. Stęknęła głośno. Inni spostrzegli, że się coś święci, porzucali własną zabawę — patrząc, jak tamci parują niby żelazo w ognisku zanurzone.
Tończ, tończ,małe dziwcze,tończ, tończ…judzili jedni, a drudzy do niej:
— Nie dej sie, Maryś! Nie dej sie bandochowi.
Gdy znowu jęknęła, zaczęli wołać:
— Co on ji robi! Słupecki! Ostaw dziewuche.
— Huknij go, Jędrek!
— Nie grać. Przestać ta z graniem!
Harmonia rozdarła się ryczącymi akordami i zamilkła.
Słupecki puścił Marynkę stańczoną prawdziwie że do upadłego. Odleciała, taczając się aż do ściany, i upadłszy pod murem, zaczęła rzęzić jak człowiek duszony. Słupecki stał blady przy płocie i obu rękami obcierał twarz. Wstrząsał się raz po razie, jakby płakał.
Rusocińskie chłopaki rzuciły się ku niemu z wygrażaniem. Ludwik Unisławski ich wstrzymał, mówiąc wzgardliwie z głębi swoich doświadczeń:
— Poodźta. To ta jeich sprawa. Jest ta o co się wadzić. Pies ta ze sukom się nie pożrom — nie bojta się…