Potrzebujemy Twojej pomocy!Na stałe wspiera nas 427 czytelników i czytelniczek. Niestety, minimalną stabilność działania uzyskamy dopiero przy 1000 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?
Lektury szkolne za darmo dla każdego dzieciaka? To możliwe dzięki wsparciu darczyńców takich jak Ty! Kliknij i dorzuć się >>>
6538 darmowych utworów do których masz prawo
Charakterystyczne słońce londyńskie, któremu można zarzucić tylko to, że wygląda jak nabiegłe krwią, powlekało wszystko...
Charakterystyczne słońce londyńskie, któremu można zarzucić tylko to, że wygląda jak nabiegłe krwią, powlekało wszystko wspaniałością swego spojrzenia. Tkwiło niezbyt wysoko nad Hyde Park Corner, jakby strzegło wszystkiego, dobroduszne i punktualne. Nawet bruk pod nogami pana Verloca nabrał barwy starego złota w tym rozproszonym świetle, w którym ani mur, ani drzewo, ani zwierzę, ani człowiek nie rzucali cienia.Pan Verloc szedł ku zachodowi przez miasto pozbawione cieni i powietrze przesycone spatynowanym złotym pyłem. Czerwone jak miedź połyski lśniły na dachach, na załomach murów, na szybach pojazdów, nawet na sierści koni i na szerokich plecach pana Verloca, gdzie wyglądały jak ciemna rdza.
Charakterystyczne słońce londyńskie, któremu można zarzucić tylko to, że wygląda jak nabiegłe krwią, powlekało wszystko wspaniałością swego spojrzenia. Tkwiło niezbyt wysoko nad Hyde Park Corner, jakby strzegło wszystkiego, dobroduszne i punktualne. Nawet bruk pod nogami pana Verloca nabrał barwy starego złota w tym rozproszonym świetle, w którym ani mur, ani drzewo, ani zwierzę, ani człowiek nie rzucali cienia.
Pan Verloc szedł ku zachodowi przez miasto pozbawione cieni i powietrze przesycone spatynowanym złotym pyłem. Czerwone jak miedź połyski lśniły na dachach, na załomach murów, na szybach pojazdów, nawet na sierści koni i na szerokich plecach pana Verloca, gdzie wyglądały jak ciemna rdza.
Joseph Conrad, Tajny agent
Nie dochodząc do Knightsbridge, pan Verloc skręcił w lewo z rojnej głównej ulicy, tętniącej hałasem...
Nie dochodząc do Knightsbridge, pan Verloc skręcił w lewo z rojnej głównej ulicy, tętniącej hałasem rozkołysanych omnibusów i wozów toczących się szybko wśród prawie bezgłośnej, chyżej fali dwukołowych dorożek. Pod kapeluszem zsuniętym lekko z czoła wyszczotkowane włosy pana Verloca ułożyły się gładko i kornie, albowiem pan Verloc miał sprawę z pewną ambasadą. Nieugięty jak skała — z rodzaju tych miększych skał — kroczył teraz ulicą, która zasługiwała w pełni na nazwę zacisznej. W jej szerokości, pustce i obszarze tkwił majestat martwej przyrody, która nie podlega śmierci. Jedynym napomknieniem o śmiertelności była karetka jakiegoś doktora, stojąca we wzniosłym osamotnieniu tuż obok chodnika. Wyczyszczone kołatki u drzwi błyszczały jak okiem sięgnąć, czyste okna lśniły ciemnym połyskiem. Nic się nie poruszało. Lecz oto wózek z mlekiem zaturkotał hałaśliwie i przeciął w głębi ulicę; zza węgła wypadł drugi wózek, a na nim chłopiec od rzeźnika siedział wysoko nad parą czerwonych kół, powożąc ze wspaniałym rozmachem, niby uczestnik gier olimpijskich kierujący rydwanem. Spod kamieni wysunął się kot, który najwidoczniej coś zbroił; biegł chwilę, wyprzedzając pana Verloca, i dał nurka do sutereny; a gruby policjant, z pozoru niedostępny wszelkim uczuciom, jakby również był częścią martwej przyrody, wyłonił się, rzekłbyś, z latarni, nie zwracając na Verloca najmniejszej uwagi.
Znajdował się na długiej, prostej ulicy, zapełnionej tylko drobną cząstką olbrzymiego zbiorowiska ludzi; lecz wokół...
Znajdował się na długiej, prostej ulicy, zapełnionej tylko drobną cząstką olbrzymiego zbiorowiska ludzi; lecz wokół siebie, dalej i dalej, aż po krańce widnokręgu ukrytego za ogromnymi budowlami z cegieł, czuł ludzkie mrowie potężne swym ogromem. Roiło się nieprzeliczone jak szarańcza, pracowite jak mrówki, bezmyślne jak siła przyrody; prąc naprzód ślepo, miarowo, pochłonięte swymi sprawami, niedostępne dla uczuć, dla logiki, a może i dla strachu.
Jego krzepką postać widziano tej nocy w odległych dzielnicach miasta, które jak olbrzymi potwór drzemało...
Jego krzepką postać widziano tej nocy w odległych dzielnicach miasta, które jak olbrzymi potwór drzemało na dywanie z błota pod welonem zimnej mgły. Przecinał ulice milczące i głuche, malał w nieskończenie długich, prostych perspektywach między rzędami niewyraźnych domów, ciągnących się wzdłuż pustych jezdni obrzeżonych sznurami świateł. Szedł przez skwery, place, przez monotonne ulice o nieznanych nazwach, ulice, na których strumień życia osadza bezwładne, beznadziejne okruchy ludzkości.
Mógł iść. I poszedł. Przebył most. Potem wieże Opactwa, stojące w masywnym bezruchu, widziały żółty...
Mógł iść. I poszedł. Przebył most. Potem wieże Opactwa, stojące w masywnym bezruchu, widziały żółty wiecheć jego czupryny sunący pod latarniami. Światła dzielnicy Victoria widziały go także, i Sloane Square, i sztachety Hyde Parku. Po jakimś czasie towarzysz Ossipon znalazł się znów na moście. Przyciągnęła jego uwagę rzeka, przepych mrocznych cieni i rozmigotanych blasków kłębiących się w dole wśród ponurej ciszy. Stał długi czas, patrząc na wodę znad parapetu. Zegar na wieży wydał spiżowy dźwięk nad jego pochyloną głową. Spojrzał na tarczę zegara… Pół do pierwszej — burzliwa noc szaleje nad Kanałem.
Ładowanie