Hoffmann, E. T. A.
Piaskun
Lange, Antoni
Kowalska, Dorota
Niedziałkowska, Marta
Fundacja Nowoczesna Polska
Romantyzm
Epika
Opowiadanie
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Śląską z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BŚ.
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/powiesci-fantastyczne-piaskun
http://www.sbc.org.pl/dlibra/doccontent?id=24436
E. T. A. Hoffmann, Powieści fantastyczne, T. II, red. Jan Lorentowicz, oprac. Antoni Lange, nakł. i druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów, Skł. gł. w Księgarni E. Wendego i S-ki, H. Altenberg, Warszawa [ca 1913]
Domena publiczna - Antoni Lange zm. 1929
2000
xml
text
text
2011-06-27
polhttp://redakcja.wolnelektury.pl/media/dynamic/cover/image/360.jpg
mariaaantonina@Flickr, CC BY-SA 2.0
http://redakcja.wolnelektury.pl/cover/image/360
E. T. A. Hoffmann
Powieści fantastyczne
PiaskunPiaskun --- tytuł polskiego tłumaczenia, stanowiącego podstawę niniejszej publikacji, brzmi Człowiek z piasku. Późniejsza tradycja utrwaliła jednak nazwę Piaskun. Piaskun, zwany też piaskowym dziadkiem, to postać z niemieckich baśni. Sypie dzieciom piaskiem w oczy, aby zasnęły.
interpunkcja. usunięto przecinki:
- między podmiotem a orzeczeniem, np. Ponure przeczucia jakiejś przeszłości pełnej grozy, gromadzą się zewsząd koło mnie;
- między okolicznikiem, stanowiącym istotną część zdania (a nie wtrącenie), np. W dzieciństwie naszym, nigdy prawie w ciągu dnia nie widzieliśmy ojca
- przed "i", np. szliśmy z matką do pokoju ojca, i zasiadaliśmy przy okrągłym stole
- przed drugim "że", np. że wam się spać chce, i, że nie możecie więcej trzymać oczu otwartych > ...chce i że...;
- A przecież, niema dnia > A przecież nie ma dnia;
dodano przecinki:
- oddzielające wołacz, np. chodźcie dzieci > chodźcie, dzieci;
- przed "co" itp.;
pisownia łączna/rozdzielna: niema > nie ma; niecierpiał > nie cierpiał; zdaleka > z daleka; poprostu > po prostu; codzień > co dzień; poraz > po raz; odrazu > od razu; zamało > za mało; nakrzyż > na krzyż; pocóż > po cóż; napróżno > na próżno; powtóre > po wtóre; potemu > po temu; wogóle > w ogóle; nadewszystko > nade wszystko; tembardziej > tym bardziej; bądźcobądź > bądź co bądź; Niktby > Nikt by; którejbyśmy > której byśmy; możeby > może by;
nie wiele > niewiele; nie podobna > niepodobna; w niebogłosy > wniebogłosy; z poza > spoza;
Pisownia joty: modulacyom > modulacjom; teoryi > teorii; aryę > arię; poezyi > poezji;
pisownia (bez)dźwięcznych spółgłosek: ubiedz > ubiec; z poza > spoza;
wielka/mała litera: po wykrzyknikach i pytajnikach wprowadzono wielką literę dla czytelności
fleksja: tem > tym; jakiemi > jakimi; z laty > z biegiem lat; usty > ustami; mię > mnie; teoryi > teorii; zegaru > zegara; kompozytorowie > kompozytorzy; królowę > królową;
łapaj > łap; nienawidzieć > nienawidzić;
leksyka: człowiek z piasku > piaskun; jedną razą > zaraz; tą razą > tym razem; wprzódy > przedtem; nazad > z powrotem; jakbądź > jakkolwiek; w pośród, wpośród > pośród; ściągnął (ręką do kieszeni) > sięgnął; kochanka, kochanek > ukochana, ukochany; kochankowie > narzeczeni; czerepy > odłamki; obsaczony > osaczony; poskoczył > doskoczył; upornie > uparcie; zawichrzyć > zakłócić; zobopólną > obopólną; możebności - możliwości; pisownia ó/u/o: wytłomacz > wytłumacz; pruchno > próchno;
składnia: stawała się zamyśloną > zamyślona; twarz > w twarzy (Okazało się, że twarz Olympii w miejscach gdzie były oczy, widział tylko czarne wgłębienia.); Inni znowu{, którzy} zaraz od pierwszego razu dorozumieli się rzeczy, których nawet nie było. > Inni znowu zaraz od pierwszego razu dorozumieli się rzeczy, których nawet nie było.; zapomniał wszystkiego w świecie > zapomniał o wszystkim w świecie; z jego > ze swoją (Spallanzani zdawał się wielce sprzyjać
stosunkom Nathanaela z jego córką);
coraz więcej przerażające > coraz bardziej przerażające;
przestraszyło mnie więcej niż kiedy > przestraszyło mnie bardziej niż zwykle; szyk: Matka gniewać się musi > Matka musi się gniewać;
I.
Nathanael do Lotara
Pewnie jesteś niespokojny, że tak dawno nie pisałem.
Matka musi się gniewać, a Klara myśli, że się tu bawię, zapominając
o niej. A przecież nie ma dnia, nie ma godziny, żebym nie myślał o was wszystkich, a piękna twarzyczka mojej Klary
wydaje mi się zawsze jak słodkie, uśmiechnięte marzenie, choć wiem, że naprawdę istnieje i że mnie z utęsknieniem wygląda. Doprawdy, nie wiem nawet, jak
ci wypowiedzieć wrażenia, od których jeszcze w tej chwili zmysły mi się plączą.
Coś straszliwie dziwnego zdaje się targać
wątek mojego życia. Ponure przeczucia jakiejś przeszłości pełnej grozy gromadzą się zewsząd koło mnie, podobne do
nawału czarnych i nieprzenikliwych obłoków, nie dopuszczając ani płomyka jasności do skołatanej głowy. Jakimiż słowy
zdać ci sprawę z tego, co mi się w tych
dniach zdarzyło? Umiem wiele wymóc
na sobie, ale na samą myśl o tym, co ci
mam opowiedzieć, słyszę we własnej duszy śmiech gorzki i szalony. O mój drogi Lotarze, jak ci tu dać pojąć całą okropność tego wydarzenia? Gdybyś przynajmniej sam na to patrzył, nie zadałbyś
mi fałszu w oczy; ale z daleka wziąć mnie
możesz za jasnowidza i szaleńca. Jednym
słowem,wypadek, z którego wpływem
złowróżbnym dotąd się jeszcze daremnie
mocuję, jest po prostu następujący:
Dni temu kilka (stało się to 30 października), około południa, wszedł do mnie pewien optyk wędrowny, częstując mnie
przedmiotami swojej sztuki. Nie kupiłem
nic i zagroziłem mu nawet, że go wypchnę za drzwi. Na te słowa wyniósł się
z dobrej woli.
Zgadujesz, że tylko pewne okoliczności,
ściśle związane z moim życiem, mogą nadać niejakie znaczenie temu, tak z siebie
powszedniemu wypadkowi, dowiesz się zaś
niebawem, ile zgubnego wpływu wywiera
na mnie osoba owego przeklętego włóczęgi. Potrzebuję niemało sił i władzy nad sobą, żebym ci mógł z jako takim ładem
opowiedzieć jeden ustęp z wspomnień mego dzieciństwa; wyjaśni ci to całą okropność obecnego mego
z tym człowiekiem spotkania.
ŚmiechWyobrażam sobie, jak się oboje z Klarą śmiejecie z tej przedmowy. Co za dziecinada, mówicie z politowaniem. Śmiejcie się, proszę was; żartujcie sobie, ile wam
się podoba, owszem, błagam was o to. Bo
co do mnie, Boże wielki! śmierć gości
w mojej duszy i jeśli wyśmianym być pragnę, to nie inaczej, jak Franciszek MoorFranciszek Moor --- bohater dramatu Zbójcy Friedricha Schillera.,
który się o to sam Daniela dopraszał.
Przyśnił mu się straszliwy obraz sądu
ostatecznego i obudził się oszalały od
trwogi. --- Nieprawdaż, powiada on, że sny
są wierutną niedorzecznością? Danielu,
śmiej się ze mnie. Dlaczego się nie śmiejesz? --- Panie, rzecze Daniel pełny trwogi,
a Franciszek dodaje: --- O, przez Boga,
Danielu, powiedz mi, żem jest półgłówek.
O mój dobry Danielu! Zaklinam cię na
wszystko, śmiej się ty ze mnie!
Ale przystąpmy do rzeczy.
OjciecW dzieciństwie naszym nigdy prawie
w ciągu dnia nie widzieliśmy ojca, niekiedy tylko jadał z nami obiad. Było rzeczą wiadomą, że obowiązki urzędowania zajmowały mu wszystkie chwile. Po wieczerzy, która stosownie do dawnego obyczaju
bywała o siódmej, szliśmy z matką do pokoju ojca i zasiadaliśmy przy okrągłym
stole. Wtedy ojciec palił sobie fajkę i popijał piwo z dużej szklanki. Często opowiadał nam dziwne zdarzenia i to z takim
zapałem, że raz wraz gasła mu fajka. Do
mnie zaś należało zapalać ją bezustannie,
co czyniłem z wielkim upodobaniem. Niekiedy znowu dawał nam tylko do oglądania książki pełne obrazków, sam zaś
siedział w krześle, milczący i bez ruchu,
puszczając tak ogromne kłęby dymu, żeśmy się zdawali pływać w obłokach. Wtedy matka bywała smutna i zadumana,
i skoro zegar wybił dziewiątą:
--- Chodźcie już, chodźcie, dzieci, --- mówiła do nas --- czas spać iść, czas do łóżka. Piaskun idzie. Słyszycie?
W istocie, słychać było wtedy kogoś
idącego po schodach krokiem powolnym
i ciężkim. Był to zapewne piaskun.
Pewnego dnia głuche to stąpanie przestraszyło mnie bardziej niż zwykle, rzekłem więc do matki, podczas kiedy mnie wyprowadzała:
--- Mateczko, co za jeden ten brzydki
piaskun, co nas zawsze wypędza od ojca? Jak on wygląda?
Strach, Obyczaje, Dzieciństwo--- Nie ma żadnego piaskuna --- odpowiedziała mi matka. --- Kiedy wam powiadam: piaskun idzie, to znaczy po prostu: że wam się spać chce i że
nie możecie więcej trzymać oczu otwartych, tak właśnie, jakby wam kto w nie
piaskiem rzucał.
To objaśnienie nie zadowoliło mnie bynajmniej: wyobraziłem sobie tylko, że
matka nie chce nas straszyć, ale że piaskun istnieje rzeczywiście, skoro
go co dzień słychać, jak idzie po schodach.
Dziwnie spragniony dowiedzieć się czegoś prawdziwego o nim i jego do nas stosunku, począłem raz wypytywać o to starą służącą naszego domu.
--- Piaskun? --- rzekła --- To ty
nie wiesz jeszcze, co to za jeden? To taki
niegodziwiec, który przychodzi na zawołanie, kiedy dzieci spać iść nie chcą, i rzuca im garściami piasek w oczy, aż dopóki
z głowy nie wyjdą; wtedy je pakuje do
worka i niesie na księżyc dla swoich dzieci. Te zaś nie wyłażą nigdy z gniazda,
i mają jak sowy ogromne dzioby zakrzywione, którymi łapczywie zjadają owe
oczy, powydzierane nieposłusznym dzieciom.
Ten obraz okrutnego stracha z piasku
niezmiernie utkwił mi w głowie. Wyobraźnia moja z dniem każdym dodawała do
niego szczegóły, coraz bardziej przerażające. Odtąd, na sam odgłos kroków po schodach, drżałem i robiło mi się niedobrze.
Żadne najczulsze słowa matki nie były
w stanie uspokoić mojej obawy i na wszystko odpowiadałem tylko ze łkaniem:
piaskun! Ja nie chcę piaskuna. Po czym uciekałem co prędzej do
łóżka i, nakrywszy głowę, przez całą noc umierałem ze strachu, dręczony
prześladowaniem widziadła nawet we
śnie.
Z czasem sam własną głową zastanawiać się począłem nad tym, że objaśnienia starej sługi niewiele przedstawiały
prawdopodobieństwa. Zawsze jednak piaskun przestraszał mnie niemało.
Czułem dreszcz po wszystkich członkach,
nie już od stąpania po schodach, ale słysząc jak się z trzaskiem otwierają drzwi pokoju mego ojca i jak ktoś do niego
wchodzi. Niekiedy ten ktoś czas jakiś nie
przychodził wcale, niekiedy znów bardzo
często.
Trwało tak lat kilka i, pomimo że już
podrastałem, ani podobna mi było oswoić
się z tym wrażeniem. Obraz piaskuna nie dawał się zatrzeć niczym
w świecie. Stosunki jego z moim ojcem
dręczyły mnie coraz mocniej, a jednak za nic pod słońcem nie byłbym się odważył
stawiać mu w tym względzie pytania.
Opanowała mnie żądza wyjaśnienia tej
tajemnicy własnym pomysłem i ujrzenia
własnymi oczyma straszliwego widziadła;
żądza ta wzmacniała się we mnie z biegiem lat.
Przeczuwałem w tym cały świat tajemnic,
dziwnych wpływów i zagadkowych cieni,
który zgłębić wyrywała się moja dusza.
Lubiłem wprawdzie i dawniej opowiadania
o czarownikach, wilkołakach i upiorach,
ale od czasu jak mnie opętał piaskun, nie było stołu, ściany, szafy, na
której bym go nie rysował bezwiednie
kredą lub węglem, nadając mu rysy najosobliwsze, a zawsze bardzo straszne.
W dziesiątym roku życia przeniesiono
mnie z izby dziecinnej. Matka przeznaczyła mi osobny pokoik niedaleko. Zawsze
o dziewiątej, tak jak i wprzódy, ile razy
dały się słyszeć kroki nieznajomego na
schodach, trzeba się było wynosić co najprędzej. Z izdebki mojej słychać było, jak
wchodził do pokoju ojca, i wkrótce dolatywała mnie woń jakichś gęstych wyziewów, którymi niebawem wypełniał się
dom cały. Wtedy budziłem w sobie odwagę, którą i tak już coraz więcej podsycała żądza dowiedzenia się jakimkolwiek
kosztem, kto to jest ten piaskun. Niekiedy po wyjściu z matką zakradałem się w korytarzu; zawsze jednak
bezskutecznie. Piaskun był już
zawsze u mego ojca, zanim zdążyłem stanąć na miejscu. Wreszcie, nie mogąc sobie dać już rady, wymyśliłem skryć się
w pokoju ojca.
Pewnego wieczora milczenie ojca i smutek matki zapowiedziały mi znowu odwiedziny piaskuna. Udając zmęczenie, wymknąłem się przed dziewiątą
i zakradłem się w kącie tuż przy drzwiach.
Zaraz zaskrzypiały drzwi od ulicy
i ktoś zaczął powoli, ciężkim krokiem,
iść po schodach. Podczas kiedy matka odchodziła z dziećmi młodszymi, ja, ostrożnie drzwi otworzywszy, wśliznąłem się nazad do pokoju. Ojciec siedział jak wprzódy, tyłem ku drzwiom, milczący, nieruchomy, zadumany. Przekonawszy się, że
nie wie o niczym, schowałem się pomiędzy
firankę i szafę od sukien, kroki zbliżały się
ciągle. Idący pokaszliwał, chrząkał, szedł
bardzo powoli, zdawało się, że nigdy nie
nadejdzie. Umierałem ze strachu i niecierpliwości.
Wreszcie usłyszałem kroki już w korytarzu. Po chwili silnie uderzono w klamkę i drzwi się otworzyły z trzaskiem. Zebrałem całą przytomność i wytknąłem
głowę, jak mogłem najostrożniej. Otóż
i piaskun stoi na środku pokoju,
blask świec w twarz mu uderzył. Cóż widzę! Piaskun, ów straszny piaskun, toż to nie kto inny, tylko
stary adwokat Koppelius, często na obiad
do nas przychodzący.
GośćA jednak najbardziej przerażająca postać nie tyle mnie trwożyła, co ten przeklęty Koppelius. Wystaw sobie niewielkiego człowieka z szerokimi ramionami,
ogromną głową, twarzą żółtą, jakby z piasku, krogulczym nosem oraz gęstymi, szarymi brwiami, pod którymi błyszczały zielone, jakby kocie oczy. Wpadnięte jego
usta otwierały się czasem do uśmiechu
i wtedy szczękały w nich zęby, a na policzkach wykrawały mu się wypieczone, nie
większe od złotówki rumieńce. Nosił on
nieodmiennie suknię popielatą, staroświeckiego kroju, podobnież spodnie i kamizelkę oraz czarne pończochy i trzewiki ze
sprzączkami. Maleńka jego peruka, ujęta
w worek mocno skrępowany, sterczała
z przodu, jak dwa skrzydła, z tyłu zaś jak
ogon podniesiony w górę. W ogóle był
okropny i odrażający, ale osobliwszy
wstręt w nas pobudzały porosłe włosem
i guzowate palce tego człowieka; tak że
uważaliśmy za rzecz do wyrzucenia, czego się tylko raz dotknął. Spostrzegł to,
i odtąd uwziął się obmacywać z jakiego
bądź powodu ciasta lub owoce, które nam
matka wydzielała przy obiedzie lub chowała na podwieczorek. Pobudzało nas to
do ostatniej rozpaczy. Robił podobnież
z winem, któreśmy od ojca dostawali
w dni świąteczne. Dotykał kieliszków,
albo je brał i przytykał sobie do swojej
szkaradnej, sinej paszczęki, śmiejąc się
po szatańsku, kiedy widział, żeśmy się
wzdrygali. Nie nazywał nas inaczej jak robakami. W jego obecności nie śmieliśmy nieledwie oddychać, przeklinając
w duszy obrzydliwca, śmiertelnego naszego wroga, który się uwziął zatruwać
nam wszelkie przyjemności życia. Matka
zdawała się równie go nienawidzić. Ile
razy się pojawił, traciła wesołość, stawała się zamyślona, posępna. Co do ojca, to
ten wyraźnie uważał w nim jakąś wyższą
istotę; skwapliwie uprzedzał wszystkie jego chęci, zdawał się nieledwie czytać w jego oczach. Niech tylko wspomniał przypadkiem o jakiej ulubionej potrawie, zaraz mu ją sporządzano; najrzadsze wina,
najzbytkowniejsze łakocie, wszystko było
na jego usługi.
Widząc w tej chwili owego Koppeliusa,
uczułem straszliwe światło w duszy. Tak
jest, on tylko jeden mógł być tym piaskunem. Tylko że nie było to już
więcej straszydło z bajki, wydzierające
dzieciom oczy dla zjedzenia ich na księżycu. Nie, tym razem to jest okropne, niezmyślone widmo, wszędzie noszące ze sobą grozę, nieszczęście i zgubę doczesną
i wieczną.
Byłem jak przykuty do miejsca. Jakkolwiek mogłem być dostrzeżony i, jak mniemałem, ukarany surowo, żadnym
sposobem nie byłem w stanie głowy cofnąć z powrotem.
Mój ojciec przyjął przybysza nader
uroczyście.
--- No! Do roboty --- zawołał tenże głosem chrypiącym, zdejmując suknię.
ObrzędyOjciec, nie odpowiedziawszy słowa, zdjął także szlafrok i obaj wdziali na siebie długie szaty czarne. Skąd je wzięli?
Nie mogłem dociec. Za chwilę otworzyły
się w ścianie drzwi od szafy, to jest sądziłem dotąd, że istotnie były drzwiami
od szafy; ale z nagła pokazało się, że stanowiły wejście do ciemnej jakiejś alkowy,
wyglądającej jak czarna pieczara, na której środku ustawiony był piecyk. Zbliżył
się do niego Koppelius i niebawem rozniecił płomień błękitnawy. Stało tam Bóg
wie ile przyrządów po wszystkich kątach.
Boże miłosierny, jakże mój ojciec wyglądał pośród tego wszystkiego. Jakiś straszliwy, konwulsyjny niepokój zdawał się
tak dziwnie wykrzywiać jego rysy zwykle słodkie i szlachetne, że wyglądało, jakby miał na twarzy złośliwą maskę kusiciela szatana. Stał się nawet podobny do
Koppeliusa. Ten ostatni tymczasem krzątał się nieustannie wokoło piecyka, mając w ręku rozpalone obcęgi, którymi wyciągał stamtąd bryłki jakieś iskrzące
w gęstym dymie, a następnie kuł je na kowadle z wielkim pośpiechem i bardzo bystrą uwagą. OkoZdawało mi się, że widziałem
wokoło wiele porozrzucanych twarzy ludzkich, ale bez oczu; głębokie, czarne, straszliwe dziury zastępowały ich miejsce.
--- Oczu! oczu! --- wołał ciągle Koppelius, głosem zarazem głuchym i grzmiącym.
Przejęty niewypowiedzianym strachem,
krzyknąłem i padłem na ziemię. W oka
mgnieniu schwycił mnie Koppelius.
--- Ach! przeklęty robaku --- zawołał,
zgrzytając. I porwawszy mnie w powietrze, rzucił na ognisko piecyka tak, że
płomień zaczął mi zajmować włosy.
--- Ach! Mamy przecie oczy, śliczne,
wyborne oczy! --- mruknął do siebie, biorąc w palce rozżarzone węgle, które się
zabierał przytknąć mi do oczu.
Wtedy doskoczył ojciec i zatrzymał mu
rękę.
--- Mistrzu, mistrzu, zostaw mu oczy,
nie bierz ich, zaklinam cię!
Koppelius wybuchnął okropnym śmiechem.
--- Ha! ha! To niech je sobie ma wreszcie, ten łobuz, żeby mógł płakać co najwięcej. Ale za to zbadamy przynajmniej
mechanizm rąk i nóg.
To powiedziawszy, schwycił mnie tak
silnie, że mi trzasły wszystkie stawy. Zaczął mi wykręcać ręce i nogi, to tam, to
nazad, to w tę stronę, to w drugą, cierpiałem okropnie, alem ani pisnął.
--- Nie, to się na nic nie zdało, przedtem
było daleko lepiej; cóż ty na to mówisz,
stary?
Tak prawił Koppelius. Co do mnie,
uczułem wokoło gęste ciemności, przebiegł mnie dreszcz i wkrótce nie wiedziałem już o niczym.
Kiedym się ocknął, matka stała przy
mnie.
--- Czy piaskun jest tu jeszcze? --- szepnąłem.
--- Nie, moje dziecko, poszedł już dawno, już ci nie zrobi nic złego.
Mówiąc to, uściskała mnie czule, ze
łzami w oczach.
Koniec końcem, oto, co się pokazało
w następstwie. Z przestrachu dostałem niebezpiecznej gorączki, która mnie zatrzymała w łóżku przez kilka długich tygodni. Zapytanie moje było pierwszym
słowem, które wymówiłem od czasu powrotu do rozumu, do zdrowia, jednym słowem --- do życia. Pozostaje już tylko do
opowiedzenia jeden z najstraszliwszych
ustępów mojej młodości. Wtedy przekonasz się, Lotarze, że to nie jest żadne
przywidzenie z mej strony, ale że istotnie
coś większego zwiesza ponad moim
życiem tę zasłonę chmur złowróżbnych,
której może nie zdołam przedrzeć do
śmierci.
Koppelius nie pokazał się więcej. Mówiono, że się wyniósł z miasta.
Tak upłynął z rok może. Pewnego wieczora siedzieliśmy po dawnemu wokoło
stołu. Ojciec był bardzo ożywiony i opowiadał rozmaite zajmujące szczegóły
z podróży, które odbył w młodości.
W tym uderzyła dziewiąta. Nagle drzwi
od ulicy skrzypnęły na zawiasach
i wkrótce ktoś po schodach iść zaczął
krokiem ciężkim i powolnym.
--- To Koppelius! --- szepnęła matka,
blednąc.
--- Tak, to Koppelius --- powtórzył ojciec głosem słabym i złamanym. Łzy
błysnęły w oczach matki.
--- Ależ, mój mężu --- ośmieliła się zrobić uwagę --- czyż to znowu powraca?
--- Ostatni to już raz, przyrzekam ci.
No, odejdź i zabierz dzieci. Idźcie spać,
dobranoc wam.
Zdawało mi się, jakby mi kto zwalił na
piersi całe brzemię zimnych kamieni; tchu
mi zabrakło. Widząc to, matka wzięła
mnie na ręce.
--- Chodź, chodź, Natanaelu, chodź, mój
mały.
Kiedyśmy już byli w sypialni, zaczęła
mnie całować i pieścić.
--- Uspokój się, uspokój, moje dziecię,
mówiła, zmów pacierz, połóż się i zaśnij.
Ale dręczony niepokojem i niewypowiedzianą trwogą nie mogłem zmrużyć oka. Odrażający, straszliwy Koppelius
uparcie stał przede mną, z błyszczącymi
jak próchno oczyma, z drwiącym swoim
uśmiechem. Na próżno się starałem oddalić od siebie to widmo.
Było już około północy, kiedy nagle rozległ się wśród ciszy huk niesłychany,
jakby wybuch rozerwanego działa. Zatrząsł się dom cały. W tejże chwili przeszedł ktoś z łoskotem wzdłuż korytarza,
zbiegł ze schodów i niebawem trzaśnięto
drzwiami, wychodzącymi na ulicę.
--- To Koppelius! --- zawołałem przejęty zgrozą i wyskoczyłem z łóżka.
W tejże chwili usłyszałem rozdzierające krzyki rozpaczy. Poskoczyłem do pokoju mojego ojca, od którego drzwi zastałem otwarte. Wychodził stamtąd dym
duszący.
--- Ach! Nasz pan! Nasz dobry pan! --- wołała służąca.
Tuż przed dymiącym ogniskiem, na podłodze, leżał trupem mój ojciec, mając
twarz całą czarną i popaloną okrutnie.
Wokoło niego płakały małe siostry i matka zemdlała.
--- Koppeliusie! Przeklęty szatanie! Toś
ty mi zabił ojca! --- wołałem i straciłem
przytomność.
Kiedy w dwa dni potem złożono ojca
w trumnie, rysy jego odzyskały po dawnemu
słodycz i pogodę. To mi było niemałą pociechą. Przekonałem się bowiem, że jego
stosunek z Koppeliusem nie pociągnął go
do zupełnej, wiekuistej zatraty.
Wybuch rozbudził wszystkich sąsiadów. Rzecz doszła nawet do wiadomości
władzy. Chciano Koppeliusa pociągnąć
do odpowiedzialności, ale gdzieś przepadł
bez śladu.
Jeżeli ci powiem teraz, że ów optyk
wędrowny, który mnie obecnie nawiedzał,
nie był kim innym, jak Koppeliusem, to
spodziewam się, że nie weźmiesz mi za
rzecz płonną ani mej obawy, ani smutku.
Był tylko inaczej ubrany, ale co się tyczy
rysów jego twarzy, wreszcie całej nawet
postaci, aż do ruchów ciała, nazbyt go
chowam w żywej pamięci, żebym się mógł
omylić. Przy tym nie zmienił nawet nazwiska. Powiadano mi, że się podaje za mechanika piemonckiego nazwiskiem: Giuseppe Coppola.
Postanowiłem, bądź co bądź, walczyć
z tym człowiekiem do upadłego. Śmierć
mego ojca pomszczona być musi.
Nic o tym wszystkim nie mów mojej
matce. Serdecznie pozdrawiam moją dobrą Klarę. Napiszę do niej, jak będę spokojniejszy. Żegnam Cię.
II.
Klara do Nathanaela
Prawda, żeś do mnie dawno nie pisał,
wiem jednak, że mnie zawsze chowasz
w swym sercu. Co większa, widzę, że
w każdej chwili myślisz o mnie, kiedyś aż
list pisany do Lotara wysłał pod moim
adresem. Otworzyłam go z nieopisaną
rozkoszą i dopiero zaczęcie jego: --- ,,Kochany Lotarze", wywiodło mnie z błędu.
Co prawda, zamiast go czytać dalej, należało oddać bratu, ale tego nie potrafiłam. Jak często wyrzucałeś mi w przystępie złego usposobienia, że, jak na młodą
dziewczynę, nazbyt we wszystkim rozumuję, nazbyt hołduję rzeczywistości.
Nieraz żałowałeś, żem zdolna zrobić jak
ta kobieta, która, uciekając z zapadającego się domu, jeszcze poprawiała fałdy
w firankach. Z tym wszystkim, wierz mi,
początek twego listu dziwnie mnie przeraził. Ach! Mój drogi Nathanaelu, nie
umiem ci wypowiedzieć, co się ze mną
działo. Co? Cóż to się takiego stało? Jakiż
to straszliwy wypadek do tego stopnia
struł ci życie? Pierwsza myśl moja była,
że mi cię ktoś odbiera, że cię więcej nie ujrzę; życie uciekało ze mnie od wrażenia
tej myśli, daruj mi tedy, żem czytała dalej. Czytałam i odczytywałam bez końca.
Twój opis tego niegodziwego Koppeliusa
jest okropny; nic też dotąd nie wiedziałam o rodzaju śmierci twego nieszczęśliwego ojca. Lotar, kiedym wreszcie list
oddała, usiłował mnie uspokoić, ale na próżno. Przeklęty optyk wędrowny stał
mi ciągle na oczach; we śnie nawet, wyznam ci ze wstydem, po raz pierwszy
w życiu doświadczyłam koszmarów. Wkrótce jednak, bo już nazajutrz,
umysł mój wrócił do zwykłej spokojności.
Nie gniewaj się, mój najdroższy, jeśli ci
Lotar doniesie, że pomimo twych dziwnych przywidzeń, zachowałam po dawnemu wesołość i spokój duszy.
Muszę wyznać otwarcie, żem jest
tego przekonania, iż wszystkie okropności,
o których mówisz, wprost odbywały się
wewnątrz twego mózgu; rzeczywisty zaś
świat zewnętrzny najmniejszego w tym
nie brał udziału. Stary Koppelius mógł
być sobie porządnie odrażający i ponieważ nie cierpiał dzieci, ten jego wstręt
mógł w was z postępem czasu rozbudzić
prawdziwą zgrozę. Rzecz prosta, że się do tego niemało przyłożyć mogła i myśl
o piaskunie zasłyszanym w bajce. Podrastając, mogłeś przestać wierzyć
w piaskuna, niemniej jednak
przestraszał cię Koppelius, boś miał do
niego wstręt nabyty. Jego tajemne nocne
schadzki z twym ojcem nie miewały zapewne innego celu, jak doświadczenia
alchemiczne, którym twoja matka niezbyt mogła być rada, raz dlatego, że bezużytecznie pochłaniały niemało pieniędzy, a po wtóre, że jak zwykle bywa w takich razach, ojciec twój, nazbyt się oddając marnym ułudom zdobycia bogactw
i ciemnej mądrości, pod wpływem tej żądzy zaniedbywać musiał rodzinę. Co się
tyczy śmierci twego ojca, ośmielam się
mniemać, że była tylko owocem nieostrożności i że Koppelius nic w tym nie był
winien. Czy uwierzysz, żem się w tym
względzie rozpytywała naszego sąsiada
aptekarza, bardzo doświadczonego chemika. Powiedział mi, że w istocie zdarzają się wypadki pęknięcia retortretorta --- okrągłe naczynie używane dawniej w laboratoriach., skutkiem
czego można znaleźć śmierć niespodzianą.
Być może, że się gniewać będziesz na
twoją Klarę i powiesz: do tej zimnej duszy nie przeniknie nigdy promień przeczucia tej tajemniczej siły, która często
chwyta życie człowiecze w niewidzialne
ramiona. Nie dalej ona widzi, jak tylko
tęczową powierzchnię rzeczy ziemskich,
i cieszy się jak dziecię owocem, którego
łupina błyszczy pozłocisto, choć w głębi
jego kryje się śmiertelna trucizna.
Ach, mój drogi Nathanaelu, wierz mi,
że nawet w duszy jak moja, pustej bez
troski, niedbałej o jutro, zbudzić się może
przeczucie nieznanej, niebezpiecznej potęgi, która się sprzysięgła zgubić człowieka, aż do rdzenia jego istoty. Przebacz
mi, że taka, jaką mnie znasz, prochu nieumiejąca wymyślić dziewczyna, ośmielam
się wypowiedzieć otwarcie, co myślę o tej
dziwnej walce, która się, mniej lub więcej
silnie, nieustannie jednak odbywa w naszej duszy. Może nie znajdę na to odpowiednich wyrażeń i śmiać się ze mnie będziesz, nie żeby zdanie moje było śmieszne, ale że wymowa nie po temu. Koniec
końców jednak, oto, co sądzę o tym wszystkim.
Istnieje jakaś tajemnicza potęga, usiłująca nieustannie oplątać nasze istnienie,
celem pociągnięcia go na niebezpieczną drogę, której byśmy nie wybrali bez jej
wpływu. Na to potrzebuje wcielić się
w kształty odpowiednie naszej naturze,
jednym słowem stopić się z naszą osobistością, gdyż w przeciwnym razie rzecz by jej się nie udała. Jeżeli umysł nasz dostatecznie się już wzmógł na siłach doświadczeniem, tak, że na pierwszy rzut
oka potrafi rozpoznać wszelki wpływ obcy
sobie i zgubny i tyle być panem siebie,
żeby się nie dać zbić z drogi, odpowiedniej swym skłonnościom i powołaniom,
to władza ta dziwna nie zdoła nigdy przybrać kształtów określonych, które po większej części bywają tylko własnym naszym obrazem, jakby odbitym w zwierciadle.
Choć znowu nic pewniejszego (jak mi
powiadał Lotar), że byle się tylko poddać
wpływowi tej władzy, potrafi ona wprowadzić do naszej duszy również i obce
obrazy, brane z świata zewnętrznego,
które w dziwnym jakimś oszołomieniu
sami ożywiamy własną wolą, dobrowolnie tym sposobem dopomagając naszej
zgubie. Zawsze to własna nasza osobistość jest tu działaczem głównym; tylko
że stosownie do kierunku, jakiemu się poddaje, równie nas w niebo wynieść, jak
i do piekła zaprowadzić może. Poznasz
z tego, drogi Nathanaelu, jakeśmy tu pracowicie o tym wszystkim rozprawiali
z Lotarem. Zasady naszej teorii wydają
mi się warte twego zastanowienia. Nie
ze wszystkim rozumiem to, co z objaśnień Lotara spisałam w końcu: czuję jednak, że i w tym tkwi prawda głęboka.
Proszę cię na wszystko, nie myśl więcej
o tym brzydkim adwokacie ani o tym
wędrownym optyku. Upewniam cię, że
najmniejszej władzy mieć nad tobą nie
mogą. Jedynie wiara twoja w ich potęgę
może ich zrobić prawdziwie niebezpiecznymi. Doprawdy, gdyby nie zasmucający ton twojego listu oraz współczucie dla
twego strapienia, czułabym się zdolna pożartować sobie z tego adwokata-piaskuna i zarazem wędrownego przekupnia. Dobrej myśli, wesołości, mój panie. Ułożyłam sobie, że ci będę Aniołem-stróżem i że koniecznie wyśmieję z twojej wyobraźni tego brzydasa Coppolę czy
Koppeliusa. Upewniam cię, że się go nie
boję ani trochę, a nawet nic sobie nie robię z jego rąk guzowatych. Nie dam mu
ani moich konfitur, jeśli zechce być adwokatem, ani moich oczu, jeśli się przeobrazi w piaskuna. Do zobaczenia
mój najdroższy. Kocham cię jak zawsze,
twoja do zgonu.
III.
Nathanael do Lotara
Przykro mi bardzo, że Klara przeczytała list do ciebie pisany. Przeklęte roztargnienie stało się tego przyczyną.
Odpisała mi na to w sposób bardzo głęboki i sceptyczny, dowodząc jasno jak na
dłoni: że Koppelius i Coppola są tylko
wyrobem mojej wyobraźni, że to tylko
widziadła własnej mojej osobistości, które się rozpierzchną, jeśli się zdobędę
uznać je za złudzenia.
Mizoginia, KobietaNikt by się nie domyślił, wnosząc z jej
powłóczystego, melancholijnego spojrzenia, do jakiego stopnia rozumek mieszkający w jej pięknej główce zdolny jest
stawiać zasady, klasyfikować kategorie
i robić logiczne wywody. Odwołuje się
do twego sądu, utrzymując, że oboje o tym
rozmawialiście. Mógłbym myśleć, że jej wykładasz początki filozofii. Daj temu
spokój.
Zresztą, okazało się rzeczą pewną: że
optyk Coppola nic nie ma wspólnego z adwokatem Koppeliusem. Właśnie uczęszczam na wykład fizyki sławnego Spallanzaniego, będącego, jak wiesz, Włochem.
Koppelius zaś był Niemcem.
Bądź co bądź, nie uspokoiłem się jeszcze w zupełności. Miejcie mnie sobie za
co chcecie, ale niepodobna mi pozbyć się
na zawołanie wrażenia, jakiego doznałem
na widok tego przeklętego Coppoli. Szczęście, że się już wyniósł z miasta; wiem
to od Spallanzaniego.
Ten Spallanzani to także dziwna figura. Niewielkiego wzrostu, szczupły, z wystającymi kośćmi policzkowymi, cienkim
nosem, obwisłymi ustami, przeszywającym
wzrokiem. Zresztą, jeśli chcesz mieć dokładniejsze jeszcze o nim pojęcie, wyszukaj sobie w berlińskim almanachu portret
Cagliostra, rytowany przez Chodowieckiego. Powiadam ci, to żywy portret
Spallanzaniego.
Niedawno, idąc po schodach, spostrzegłem w jednym z okien jego mieszkania nieco uchyloną firankę. Sam nie wiem czemu, zajrzałem ciekawie. Siedziała
tam przy stoliku, trzymając na nim
złożone na krzyż ręce, cudownej piękności,
prześlicznie ubrana młoda kobieta. Odwrócona była twarzą ku mnie, ale nie zdawała się mnie widzieć. W ogólności spojrzenie jej miało w sobie coś wrytego, byłbym skłonny przypuścić, że musi być pozbawiona wzroku. Wyglądało, jakby spała z otwartymi oczyma. Dowiedziałem
się później: że to była Olympia, córka
Spallanzaniego, której tak zazdrośnie
strzeże, że dotąd nikt się do niej zbliżyć
nie zdołał. Musi mieć jakieś w tym przyczyny. Może jest słaba na umyśle, lub coś
podobnego.
Ale doprawdy, po cóż ja ci piszę to
wszystko, kiedy będę mógł opowiedzieć
nierównie dokładniej. Bo najdalej za dwa
tygodnie będę z wami. Muszę się osobiście wykłócić z moją dobrą, serdecznie
ukochaną Klarą, a potem bez szemrania
poddać się jej wpływowi. To mnie wyleczy
lepiej stokroć, jak wszystkie rozsądne jej
listy przysyłane z daleka. W pięknych jej
różowych ustach prozaiczna nawet prawda nabiera poezji. Do zobaczenia, moi
drodzy.
IV.
Do listów poprzednich wypadnie dodać
niektóre objaśnienia, będące w związku
z przeszłością naszych bohaterów. W czas
jakiś po śmierci ojca Nathanaela, Klara
i Lotar, sieroty, dzieci dalekiego krewnego, zostały przygarnięte w domu wdowy,
celem wspólnego z jej dziećmi wychowania. Wkrótce Nathanael pokochał Klarę
i gdy się przekonał, że była mu wzajemna,
za zezwoleniem matki zaręczył się z nią
i wyjechał do Getyngi kończyć rozpoczęte
nauki. Właśnie go tam widzieliśmy uczęszczającego na wykłady Spallanzaniego.
UrodaKlara nie była w ścisłym znaczeniu piękna, choć w kształtach jej ciała nie było
nic do zarzucenia. Miała wiele wdzięku
w postawie, ale rysy twarzy nie zalecały się regularnością. Miała jednak cudowne włosy i cerę niesłychanie delikatną. Ale nade wszystko wyraz oczu, który
zdolny był zachwycić najwymyślniejszego artystę! Jeden z takich, malarz-entuzjasta, porównał je z jeziorem Ruisdaëla,
w którym przegląda się jednocześnie
i przeczysty niebios błękit, i zarazem dalekie krajobrazy przepysznej fantazji. Poeci i kompozytorzy szli nierównie
dalej jeszcze.
Jezioro i zwierciadło? Cóż znowu!
Z oczu tej dziewczyny tryskają natchnienia i harmonie. Czyż nie widzicie, jak się
uśmiecha litośnie ile razy który z nas popisuje się w jej obecności. Bo w duszy
swojej nosić musi stokroć obfitsze zasoby
piękna, niż nas wszystkich razem stać
na to.
W istocie, Klara posiadała wyobraźnię
naiwną jak niewinność dziewczęcia, duszę
tkliwą i głęboko kochającą, ale zarazem
umysł bystry i przenikliwy. Stąd nie lubiła dziwaków i jeśli jej się zdarzyło spotkać gdzie którego, to już na pierwszy
rzut oka wzrok i uśmiech zdawał się mówić:
--- Mój dobry panie, niech ci się też nie
zachciewa, żebym brała twoje przywidzenia za coś istotnie żyjącego na świecie.
Z tego względu Klara była nawet przez
wiele osób pomawiana o chłód, nieczułość i prozę. Natomiast ludzie rozumiejący warunki życia zwyczajnego bardzo lubili tę rozsądną dziewczynę. Wszakże
nikt nie miał tyle do niej przywiązania, co
Nathanael. Klara kochała go także z całej duszy i kiedy po raz pierwszy rozłączyć im się przyszło, może jeszcze więcej
bolała nad tym od niego. Z jakim życiem
pobiegła rzucić się w jego objęcia, kiedy
wrócił, jak to był obiecał w ostatnim liście! Stało się też, jak przewidział;
gdyż zaledwie ujrzał Klarę, zapomniał natychmiast: i o zbyt rozsądnym jej liście,
i o Koppeliusie, i o Coppoli, i o wszystkim
na świecie.
Nie trwało to jednak długo. Miał słuszność, pisząc w swoim liście, że zjawienie
się wędrownego optyka fatalnie wpłynęło na jego życie. Niebawem zapadł znowu
w ponure marzenia i począł roić rzeczy
dziwne jak nigdy. Życie ziemskie, w mniemaniu jego, było tylko sennym przeczuciem.
--- Człowiek błędnie mniema, iż jest
samoistny --- powtarzał. --- Przeciwnie,
służy on tylko za igraszkę tajemniczym
potęgom, przeciw którym walczyć rzeczą
jest daremną! Prędzej lub później ulega
się koniecznie losowi, który nam z góry
naznaczono.
Uwziął się nawet dowodzić, że jest szaleństwem, jakoby w nauce i sztukach można co było wytworzyć własną swoją, wolną wolą; gdyż entuzjazm, który sam tylko posiada zdolności twórcze, nie przychodzi z wewnątrz, ale jest wynikiem
pierwiastka zewnętrznego, działającego
na człowieka bezpośrednio.
Rozsądna Klara z wstrętem odpychała
ten fanatyczny mistycyzm, z tym wszystkim nie zdawało się jej właściwym zbijać twierdzenia Nathanaela; wszakże kiedy ten ostatni począł pewnego razu dowodzić: jako Koppelius, w charakterze
niegodziwego ducha, opętał go od chwili,
kiedy się ujrzał podpatrywanym spoza
firanki, i jako zapewne zechce zakłócić
ich wspólne przyszłe szczęście, nie mogąc się wstrzymać dłużej, wstała i rzekła
poważnie:
--- Tak jest, Nathanaelu, masz słuszność. Koppelius jest rzeczywiście niegodziwym duchem. Może on w istocie nabroić niemało, jako wcielony szatan kusiciel, ale to jedynie wtedy, jeśli go się nie
pozbędziesz z twej myśli. Jak długo wierzyć w niego będziesz, żyć on będzie
i działać; nie co innego bowiem, jak tylko
wiara twoja stanowi jego siłę.
Nie mogąc jej przekonać w sprawie
Koppeliusa, usiłował Nathanael obeznać
ją z zasadami wyznawanego przez siebie
mistycyzmu tajemniczych wpływów. Ale
i to się na nic nie zdało. Uparta dziewczyna zaczęła mówić o czym innym, co wreszcie naprawdę już drażnić poczęło Nathanaela. Pomyślał, że marnuje ważne
i głębokie zadania, rozpraszając je pomiędzy zimne i nieczułe dusze, nie zdając sobie sprawy: czy i Klarę do ich liczby zalicza. Swoją drogą nie zaniechał usiłowań,
żeby ją koniecznie zjednać swym przekonaniom. Zdarzało się, że przyszedłszy z rana na kawę, przynosił jej różne książki
mistyczne, z których czytał coraz ważniejsze ustępy. Wtedy Klara odzywała
się z uśmiechem, spoglądając mu w oczy:
--- Ależ, mój drogi Nathanaelu, powiedzieć by można, że tym sposobem jesteś
jakimś niegodziwym pierwiastkiem. Wywierasz bowiem jak najzgubniejszy wpływ
na moją kawę. Nie mogę od ciebie oczu
oderwać, kiedy czytasz, a tu tymczasem
wszystko wykipiało i nie będziemy mieli
śniadania. Daj lepiej pokój mistycyzmowi, bo mi to przeszkadza być dobrą gospodynią.
Na te słowa Nathanael gniewny zamykał książkę i odchodził do swojego pokoju. Niegdyś posiadał prawdziwy talent
do poezji, co Klarze robiło największą
w świecie przyjemność. Obecnie, wytwarzał tylko rzeczy dziwne i niepojęte. Chociaż Klara nie robiła mu już o to uwag
żadnych, spostrzegł się przecież na zmianie jej upodobania w tym względzie.
W istocie, nie było dla niej nic przykrzejszego jak nudy. Kiedy ich doświadczała, wzrok jej równie jak rozmowa zdawał się wypowiadać zdrętwienie, w które
umysł jej zapadał. Przyznać zaś należy,
że poezje Nathanaela stały się wierutnie
nudne. Do tego żal, jaki miał do Klary,
znajdując, że odkrył w niej duszę chłodną
i prozaiczną, zdawał się wzrastać coraz
silniej; tym bardziej, że i Klara ze swej
strony nie mogła przemóc na sobie niejakiego wstrętu, widząc, jak Nathanael coraz silniej zapadał w swój ponury i niedorzeczny mistycyzm. Tym sposobem wzajemnie coraz więcej oddalali się od siebie,
ani się spostrzegając.
Tymczasem postać Koppeliusa rzeczywiście znacznie była zbladła w jego wyobraźni, tak, że z trudnością przychodziło
mu wprowadzić ją do poezji, w których usiłował wypowiedzieć cały zgubny
wpływ na swoje przeznaczenie.
Z tym wszystkim przedsięwziął utworzyć poemat, mający na przedmiot ponure przeczucie nieszczęścia z tej strony.
Przedstawił Klarę i siebie związanych obopólną, silną miłością, udręczanych jednak od czasu do czasu złowróżbnymi
znakami ciemnego jakiegoś wokoło nich
wpływu. Wreszcie, w chwili kiedy się już
znajdują u ołtarza, zjawia się straszliwy
Koppelius, dotyka czarownych oczu Klary,
te natychmiast wyskakują z oprawy i tryskają na podobieństwo krwawych gwiazd
na pierś Nathanaela, którą zapalają płomieniem. W tejże chwili porywa go Koppelius i rzuca w ogniste koło, kręcące się
z szybkością huraganu pośród świstu
i zgrzytu. Zewsząd szturmują tam wzdęte i spienione bałwany, szamocąc się między sobą na podobieństwo czarnych olbrzymów z posiwiałymi głowami. Jednakże
pośród ogłuszającego ich ryku, słyszy
jeszcze słodki głos swojej Klary, szepcący mu:
--- Jam przy tobie, opamiętaj się. Nie
wierz Koppeliusowi. To nie moje oczy
piersi ci ogniem zżarły, to tylko palące krople krwi własnego twego serca. Ja
mam swoje oczy jak i dawniej, spojrzyj
w nie...
--- Prawda! Cóż za niedorzeczność! --- Mówi sobie Nathanael. --- Toż to Klara
jest przy mnie, toż ja należę do niej na
wieki.
Oprzytomnienie to zdaje się wywierać
wpływ ogólny. Płomieniste kolo gaśnie,
huk przepada w otchłani. Nathanael spogląda w oczy Klarze, ale okazuje się, że te
oczy są oczami umarłej i zatrzymują się
na nim z wyrazem miłości.
Na tym się kończył poemat Nathanaela.
Dopóki go wytwarzał, czuł się całkowicie
uspokojony. Pracowicie wygładzał i zaokrąglał strofy i ponieważ przedsięwziął
użyć wiersza miarowego, dopóty nie spoczął, aż nie przywiódł wszystkiego do
ostatecznej harmonii. Kiedy wreszcie
skończył swoją pracę, umyślił przeczytać
ją głośno. Ale zaledwie uchem zasłyszał
te dziwne rytmy, ogarnęła go niewysłowiona trwoga.
--- Skąd mi się wzięły te straszliwe
dźwięki? --- spytał sam siebie.
Ochłonąwszy jednak stopniowo, począł
widzieć w poemacie swoim zwyczajną tylko robotę ducha, która mu się nad podziw udała. Pomyślał, że jeżeliby go przeczytał Klarze, może by zdołał tym sposobem choć trochę rozgrzać tę lodowatą
duszę.
Pewnego dnia siedzieli sobie oboje
w ogrodzie. Klara była wesoła jak ptaszę,
gdyż Nathanael od trzech dni już (wprawdzie trzy dni te spędził na pracy nad swoim poematem) nie męczył jej ani marzeniami, ani przeczuciami. Nathanael także
był jakoś odzyskał dawną swoją wesołość.
--- Co teraz --- rzekła Klara, --- to już
widzę na pewno, żeś znowu mój po dawnemu, drogi Nathanaelu! Widzisz, jak nam się
udało wreszcie odegnać wspólnymi siłami
tego niegodziwca Koppeliusa.
Słowa te nieszczęściem przypomniały
Nathanaelowi poemat, który miał przy sobie. Wyjął go z kieszeni i zaczął czytać.
Klara, będąc pewna, że to znowu coś bardzo nudnego, zdobyła się na rezygnację
i wzięła pończoszkę. Ale wsłuchawszy się,
przerażona upuściła druty i poczęła się
bystro przyglądać poecie. Ten nieubłagany czytał dalej, rozpłomieniły mu się policzki, w oczach łzy zabłysły. Skończywszy, jęknął głucho i porywając rękę Klary, zawołał z wyrazem niewysłowionej
boleści:
--- Klaro moja, Klaro, Klaro!
Ona rzuciła mu się na szyję i wyszeptała z cicha:
--- Nathanaelu, drogi Nathanaelu, jeśli
mnie kochasz choć trochę, rzuć w ogień tę
śmieszną i szaloną robotę.
Ale ten zerwał się oburzony i odwracając od siebie ukochaną:
--- Precz, przeklęty automacie bez życia! --- zawołał grzmiącym głosem i wybiegł.
Klara, zraniona do żywego, zalała się
gorzkimi łzami.
--- Mój Boże, on mnie nigdy nie kochał! --- wyrzekła, łkając.
PojedynekWtem nadszedł Lotar. Na naleganie jego, Klara zmuszona była opowiedzieć mu
wszystko, co zaszło. Lotar czule kochał
siostrę. Poprzednie szaleństwa już go były kosztowały niemało krwi zimnej; to
ostatnie dopełniło miary. Pobiegł do Nathanaela i rozmówili się z sobą w sposób
wielce ostry. Pojedynek stał się nieunikniony.
Postanowili bić się nie dalej jak nazajutrz z rana, poza ogrodem, na rapiery, studenckim zwyczajem. Ale Klara domyśliła się wszystkiego, słysząc ich sprzeczkę, dostrzegła, jak broń przynoszono.
O oznaczonej godzinie, kiedy już zamierzali wzajemnie godzić na siebie, wbiegła,
by rzucić się pomiędzy walczących.
--- Szaleńcy! --- zawołała, łkając. --- Mnie
najprzód zabijcie: bo czy brat mój zabije
mi narzeczonego, czy narzeczony brata,
w obu razach żyć mi niepodobna.
Na te tkliwe słowa Lotar opuścił broń
zawstydzony. Jednocześnie Nathanael, dotknięty wyrzutem, uczuł w sercu całą moc
swego przywiązania do Klary. Rzucił
precz rapier i padł jej do nóg.
--- Ach! czyż zdołasz przebaczyć mi to
kiedy, Klaro moja? jedyna moja! najukochańsza moja! --- rzekł ze łzami. --- Przebaczysz mi to kiedy, bracie mój Lotarze?
Wzruszył się Lotar tą głęboką boleścią
przyjaciela. Otworzył ramiona i padli sobie w objęcia, poprzysięgając odtąd być
sobie braćmi do śmierci. Był to jeden
z najszczęśliwszych dni w życiu Klary.
Nathanael uczuł ulgę, jakby ogromne
jakieś brzemię odwalił sobie z piersi. Raz,
silny postawiwszy opór tajemniczej potędze, mniemał się jakby odrodzonym na nowo. W istocie bowiem szło tam o życie,
któremu zagrażała zguba, jak sądził, nieunikniona. Tak więc trzy dni jeszcze pozostał z swymi przyjaciółmi, po czym wybrał
się z powrotem do Getyngi kończyć rozpoczęte nauki, do czego jeszcze potrzebował
roku.
Zamilczano przed matką Nathanaela
wszystko, co było w związku z Koppeliusem, wiedziano bowiem, że nie mogła bez
wstrętu słyszeć nawet nazwiska tego
człowieka, któremu wraz z synem przypisywała śmierć swego męża.
V.
Proszę sobie wyobrazić zdumienie Nathanaela, kiedy przybywszy do Getyngi,
zastał tylko zgliszcza z domu, w którym
miał mieszkanie. Chociaż ogień zajął
się był w pracowni aptekarza, mieszkającego na dole, to jednak przyjaciele
zdołali wyłamać drzwi od pokoju i uratować wszystkie jego książki, rękopisy i instrumenty, tak, że prawie nic
nie przepadło. Znalazł to wszystko przeniesione do innego mieszkania, które pod
jego nieobecność dla niego najęto.
Trzeba zdarzenia, że okna tego pokoju
wychodziły wprost na mieszkanie profesora Spallanzaniego. Dość było rzucić
stamtąd okiem, żeby zaraz ujrzeć piękną
Olympię. Siedziała zawsze jak i przedtem
sama jedna, zawsze w tej samej postawie,
nieodmiennie przy tym samym stoliku,
bez żadnego w świecie zajęcia, wyraźnie
jednak spoglądając ku Nathanaelowi. Nigdy mu się nie zdarzyło widzieć piękniejszej postaci. Z tym wszystkim, ponieważ
Klara wyłącznie panowała w jego sercu,
zjawisko to było mu najzupełniej obojętne,
miał tylko upodobanie spoglądać na nią
niekiedy, jakby na jaki piękny posąg; nie
widząc jej zaś, myślał o czym innym.
Właśnie zajęty był pisaniem listu do
Klary, kiedy zapukano do drzwi i niebawem ukazała się na progu nieprzyjemna
postać Coppoli. Nathanael uczuł dreszcz
po wszystkich członkach, ale przypomniawszy sobie zapewnienie Spallanzaniego,
oraz słowo, które dał Klarze, zawstydził się w duszy tak płonnego uprzedzenia. Zmógł się tedy na siłach i rzekł jak
mógł najobojętniej:
--- Nie potrzeba mi barometru, mój panie.
Na te słowa Coppola wszedł do pokoju i odezwał się głosem
ochrypłym:
--- Nie, nie, nie idzie tu o barometr, bo
ja mam także i oczy... Piękne, przepyszne
oczy...
Mówiąc to, uśmiechał się wyszczerzając zęby, a oczy jego błyszczały jak próchno spod gęstych brwi szpakowatych.
Nathanael zerwał się wystraszony.
--- Jesteś szalony, mój panie, jakże możesz mieć do zbycia oczy, oczy... oczy...
Wtedy Coppola sięgnął ręką do kieszeni i, wyciągnąwszy stamtąd całą garść
okularów, zaczął je rozkładać na stole.
--- Ech, ależ ja chcę mówić o okularach,
o okularach, które kładzie się na nosie, to
właśnie nazywam oczami.
Cedząc przez zęby te słowa, wyciągał
coraz więcej okularów, tak, że wkrótce
cały stół zaiskrzył dziwnymi jakimiś odblaskami. Tysiące najrozmaitszych spojrzeń zdawało się mrugać stamtąd na
Nathanaela, który żadnym sposobem nie
odwrócił wzroku. A tymczasem Coppola
wyciągał coraz nowe okulary i spojrzenia coraz ognistsze, coraz bardziej krwawe, coraz
dziksze, coraz bardziej nieubłagane, raziły wzrok,
mroziły serce w piersiach Nathanaela.
--- Dosyć! dosyć, straszliwy człecze! --- zawołał wreszcie, odchodząc od siebie ze
zgrozy.
Mówiąc to, rozpaczliwie przytrzymywał rękę swego prześladowcy, który wyciągał całe garście, jakkolwiek nie było kłaść
już i na czym; Coppola wyrwał mu rękę,
chichocząc w sposób przeszywający dreszczem.
--- A! To pan sobie tego nie życzy! Nie
wiedziałem, przepraszam. --- rzekł pośpiesznie. --- No, ale ja tu mam inne szkiełka,
bardzo piękne...
Przez ten czas pozbierał był i pochował
wszystkie okulary, i sięgnąwszy do innej kieszeni, zaczął z niej wyjmować lornetki i perspektywy.
Jak tylko okulary poznikały ze stołu,
Nathanael uspokoił się w zupełności. Pomyślał o Klarze i przekonał się natychmiast, że wszystkie złe wrażenia miały
tylko źródło w nim samym i że Coppola
nie był żadnym strachem, ani tym bardziej
przypomnieniem przeklętego Koppeliusa,
ale przeciwnie, uczciwym sobie mechanikiem i optykiem. Szkła bowiem, które
wyjmował z drugiej kieszeni, nie miały
w sobie nic nadzwyczajnego. Chcąc się
tedy z nim pogodzić, umyślił kupić cośkolwiek.
Wybrał więc lornetkę i przyłożył do
oczu, chcąc ją wypróbować. Nigdy w życiu nie widział lepszej; przybliżała tak
dokładnie, że aż rozkosz było patrzeć.
Mimowolnie skierował ją ku pokojowi
Spallanzaniego.
Olympia siedziała tam jak zwykle, z rękoma złożonymi na stoliku. Była cudownie
piękna, tylko oczy wydawały się wryte,
jakby u umarłego. Jednak w miarę, jak się
jej przypatrywał, wyraźnie budziły się
w nich wilgotne jakieś blaski, jakby promienie wstającego księżyca. Powiedziałbyś: że zdolność widzenia rodziła się dopiero w tej postaci. Stopniowo oczy jej
ożywiały się coraz mocniej.
Nathanael stał jakby przykuty do okna,
nie umiejąc oderwać wzroku od widoku
pięknej Olympii. Wreszcie usłyszał za sobą suche pokasływanie, które mu przypomniało czekającego Coppolę.
--- Trzy dukaciki tylko! Trzy dukaciki,
to niedrogo.
Nathanael zapłacił skwapliwie.
--- Nieprawda? Piękne szkiełka, śliczne
szkiełka? --- mówił Coppola ochrypłym
głosem, uśmiechając się szyderczo.
--- Piękne, piękne. --- rzekł mu na to
Nathanael opryskliwie. --- No, już idź sobie,
bywaj zdrów, przyjacielu.
Coppola idąc po schodach, zdawał się
dusić od śmiechu.
--- Wyraźnie drwi ze mnie, --- pomyślał
Nathanael; sądzi pewnie, że przepłaciłem
lornetkę; oszalał! Przepłacić podobną lornetkę? Ale może ją i przepłaciłem?
Kiedy to mówił, zdało mu się słyszeć
westchnienie jakieś w pokoju. Dreszcz go
przebiegł i włosy wstały na głowie, ale
niebawem przekonał się, że to on sam westchnął.
--- Ma słuszność Klara --- rzekł do siebie, --- cierpię rzeczywiście chorobliwe
przywidzenia. Czyż istotnie może mi co
tak dalece zależeć na tym: czy tę lornetkę przepłaciłem, czy też kupiłem tanio?
Dlaczego mi myśl o tym nie daje spokoju? Pojąć tego nie mogę.
Siadł kończyć list do Klary, ale spojrzawszy przypadkiem w okno Olympii,
uczuł się zmuszonym porwać znowu lornetkę i utonąć wzrokiem w tę postać cudowną. Nie wiadomo, jak długo trwał
w tym upojeniu, przerwał mu je dopiero
Zygmunt, jego kolega, oznajmiając, że
już czas iść na wykłady.
Wróciwszy do siebie, zastał w oknie
Olympii zapuszczoną firankę. Tak samo
było dnia następnego i jeszcze następnego. Na trzeci dzień ujrzał całe okno staranniej jeszcze zasunięte gęstą storą.
Zrozpaczony, rozgorączkowany, wybiegł na miasto. Obraz czarownej Olympii
unosił się przed nim w powietrzu, wypływał z każdego obłoku, zdając się spoglądać na niego promienistymi oczyma z błękitnej wód przezroczy. Myśl o narzeczonej całkiem wywietrzała mu była z głowy, marzył już tylko o Olympii.
--- O ty cudowna gwiazdo miłości! --- wołał, odchodząc od siebie. --- Czyliż na to
tylko zabłysłaś na niebie, żeby zniknąć
bezpowrotnie? Czyliż mnie zostawisz samego, na pastwę ciemnościom i rozpaczy?
Wracając do siebie, spostrzegł wielki
jakiś ruch w domu Spallanzaniego. Drzwi
wszędzie otwarte były na oścież,
wnoszono rozmaite sprzęty. Okna na
pierwszym piętrze były powyjmowane, myto i zaprawiano posadzki, wykurzano
meble, wszędzie kręcili się stolarze i tapicerzy. Zdziwiony przypatrywał się temu wszystkiemu stojąc na ulicy, kiedy
wtem przybliżył się do niego Zygmunt,
śmiejąc się hucznie.
--- Ha! ha! Cóż ty mówisz na to wszystko?
Nathanael nie wiedział co odpowiedzieć.
Wtedy Zygmunt objaśnił mu, iż stary
Spallanzani nie dalej jak jutro daje bal nader świetny, na który zaproszona jest
przynajmniej połowa uniwersytetu. Chodzi zaś wieść, że na tym balu po raz pierwszy wystąpić ma jego córka, którą dotąd
tak zazdrośnie trzymał w ukryciu.
Nathanael, znalazłszy u siebie zaproszenie, w oznaczonej godzinie zjawił się
u profesora. Już było na dziedzińcu mnóstwo powozów, w salonach światła rażące, zwierciadła, kwiaty, tłum gości. Wtem
rzeczywiście ukazała się Olympia, w ubiorze tak gustownym, że od razu wszystkich
zachwyciła. Była też piękna, nie ma co
mówić, nawet prześliczną miała figurę.
Jednak, rozpatrzywszy rzecz dokładniej,
można było sądzić, że jest zanadto ściśnięta sznurówką, tak jakoś wyglądała
sztywno. Także chód jej i ruchy miały
w sobie coś jakby ściśle obliczonego i nadto jednostajnego. Nie podobało się to niektórym osobom zbyt wymagającym, ale
też młodej osobie, po raz pierwszy w świat
wchodzącej, zadowolić wszystkich niełatwo.
Rozpoczęto zabawę koncertem. Olympia dala się naprzód słyszeć na fortepianie, w czym okazała biegłość znakomitą,
choć nieco za mało uczucia; następnie
odśpiewała przepyszną arię di bravuraaria di bravura --- aria popisowa, służąca prezentacji umiejętności wokalnych.
głosem czystym i dźwięcznym, ale który
nieco przypominał harmonijkę. Nathanael
był zachwycony. Stojąc poza tłumem słuchaczy, nie był w stanie dokładnie widzieć twarzy Olympii, dobył tedy z kieszeni lornetki Coppoli i przyłożył do oczu.
O rozkoszy! Wtedy to spostrzegł dopiero, że urocza dziewczyna w niego tylko patrzała, w niego jednego, i że modulacjom jej głosu najcudowniej odpowiadały namiętne jej spojrzenia! Świetne
dźwięki, ulatując z jej piersi wzdętych miłością, wydawały się Nathanaelowi cudownymi wyrazami, których znaczenie czytał w własnym sercu, i kiedy umilkła, nie mogąc się powstrzymać dłużej, zawołał
mimowolnie, sam nie wiedząc, co mówił:
--- Olympio! Ach! Olympio!
Wszystkie spojrzenia skierowały się ku
niemu, niektórzy goście śmiać się poczęli.
Organista z katedry zaczął mu się bystro
przypatrywać przez okulary i szepnął do
siebie, kręcąc głową:
--- No, no! No, no!
TaniecPo koncercie bal się rozpoczął. Tańczyć
z nią! O rozkoszy! Ale jak się tu ośmielić
zaprosić ją do tańca, taką królową. Tymczasem, nie wiedzieć jakim sposobem, znalazł się już przy niej, ujął ją za rękę i pokazało się, że nie była zamówiona, choć
nie przemówili do siebie nawet słowa. Ale
dłoń Olympii była zimna, jakby trupia.
Nathanael uczuł dreszcz po wszystkich
członkach, szczęściem, spojrzawszy zdumiony w oczy dziewczyny, wyczytał
w nich tyle miłości i szczęścia, że zapomniał o wszystkim w świecie. W tejże
chwili uczuł także, jakby krew krążyć zaczęła w jej dłoni; dotknął tętna, biło przyśpieszonym napływem. Rozszalało mu
się w głowie, w sercu. Ująwszy kibić
czarodziejki, porwał ją w wir szalony
i przepadli w kole tańczących. Ale po chwili odbiegła go wszelka
pewność siebie. Sądził dotąd, że umie
wybornie w takt tańczyć: otóż wydało
mu się, że był w błędzie. Rytmiczne
ruchy Olympii miały w sobie tyle estetycznego zbytku, że cała umiejętność
jego w tym względzie okazała się dziwnie
niewystarczająca. Z tym wszystkim , chociaż mu to czyniło przymus niemały, zabiłby na miejscu każdego, kto by się poważył ubiec go w zamówieniu Olympii.
Rzecz dziwna, nie zdarzyło się to ani razu. Zdawano się unikać Olympii i Nathanael mógł z nią tańczyć, ile mu się tylko
podobało. Oddany tej czarodziejce wszystkimi władzami swej duszy, nie zważał,
jak wokół szeptano, tłumiono uśmiechy,
przyglądano się dziwnie obojgu, robiąc
uwagi zapewne niezbyt pochlebne. Nie
wiedział o niczym i nie dbał o nic. Rozgorączkowany tańcem, upojony swoją miłością, ośmielił się nad wszelki podziw.
Siadł przy Olympii, ujął jej rękę i mówił
jej namiętne słowa, które tylko oni oboje
rozumieć mogli. Może je nawet ona więcej
rozumiała od niego, gdyż nieustannie patrzyła mu w oczy, wzdychając tylko
w sposób dźwięczny:
--- Ach! Ach!
Na co Nathanael odpowiadał z uniesieniem:
--- O istoto niebieska! O królowo mej duszy! O ty promieniu cudowny, zwiastujący lepsze światy, ku którym wyrywa się
tęsknota! O światło mojego życia! O jedyna moja pani.
Ale Olympia za całą odpowiedź powtarzała tylko, patrząc mu w oczy i wzdychając:
--- Och! Och!
A Spallanzani przechodził koło nich co
chwila, przyglądając im się z uśmiechem
zadowolenia. Nagle Nathanael, opamiętawszy się w swoim upojeniu, spostrzegł,
że już było późno. Obejrzał się wkoło, sala
była już najzupełniej pusta. Ostatnie światła dogasały, pryskając w pośród ciszy.
--- Co? Rozstać się już? Rozstać się z tobą, Olympio! --- wykrzyknął namiętnie,
odchodząc od siebie z rozpaczy.
Pocałunek, Kobieta demonicznaMówiąc to, porwał jej rękę i okrywał
ją płomienistymi pocałunkami, palące łzy
zaćmiły mu źrenicę. Olympia pochyliła
się ku niemu i rozgorączkowanych ust jego dotknęły jej usta jak lód zimne. Podobnie jak przedtem przy pierwszym ręki dotknięciu, przeszył go i teraz dreszcz
śmiertelny, mimowolnie przypomniała mu
się dziewica-widmo, nawiedzająca oblubieńca w ludowej balladzie, ale czarująca
dziewczyna namiętnie przycisnęła go do
piersi, a usta jej zdawały się rozgrzewać
coraz silniej własnymi jej pocałunkami.
Tymczasem Spallanzani przechadzał się
bezustannie po pustej sali, kroki jego budziły głuche echa, a postać przedstawiająca się w półcieniach miała coś fantastycznego i wymykającego się zmysłom.
--- Czy kochasz mnie? Czy mnie kochasz
przynajmniej, boska Olympio? O! Powiedz mi, powiedz duszy mojej to czarodziejskie słowo: kochasz mnie?
Tak mówił Nathanael. Ale Olympia
wstała tylko i odpowiada, wzdychając:
--- Ach! Ach!
--- O tak! Cudowna gwiazdo mej miłości --- mówił Nathanael --- zabłysłaś obietnicą szczęścia pośród nocy mego życia
i opromieniać je będziesz na wieki.
--- Ach! Ach! --- odpowiedziała Olympia, odchodząc.
Nathanael pobiegł za nią i znalazł się
twarz w twarz z profesorem.
--- Zagadałeś się do późna z moją córką --- rzekł ten ostatni, uśmiechając się
dobrotliwie. --- szczerze się z tego cieszę.
Jeżeliś sobie tyle upodobał jej towarzystwo, to proszę cię, Nathanaelu, zawsze
nam będziesz miłym gościem. Pomimo
słabości jej umysłu, córka moja szczerze
ci sprzyja, jak widzę.
Nathanael oddalił się wreszcie, unosząc
całe niebo w swej duszy.
VI.
Bal u Spallanzaniego stał się przedmiotem wielu uwag najdziwniejszych. Chociaż nic nie brakło do jego świetności, to
przecież i do najniewinniejszych rzeczy
przyczepić się można.
Wyśmiewano się ze sztywnej i niemej
Olympii, której, pomimo przyjemnej powierzchowności, zarzucano najzupełniejszą głupotę, co zapewne skłaniało Spallanzaniego, że ją tak długo trzymał w ukryciu. Nathanael nie mógł słyszeć bez oburzenia uwag podobnych, przedsięwziął jednak milczeć uparcie.
--- Na co się zdało --- mówił sobie w duszy --- strzępić sobie język w podobnym przedmiocie? Na dobrą sprawę, przyszłoby dowieść tym półgłówkom, że tylko
własne ich ograniczenie przeszkadza im
ocenić boskie przymioty Olympii.
--- Przepraszam cię, drogi Nathanaelu
--- rzekł mu raz wreszcie Zygmunt --- ale wytłumacz mi, jakim u diabła sposobem człowiek, jak ty rozsądny, mógł się
zakochać w tej drewnianej lalce z woskową twarzą?
Nathanael, z trudnością poskramiając
wybuch, odpowiedział na to ile mógł spokojnie:
--- Wytłumacz mi raczej ty, Zygmuncie: jakim sposobem człowiek, jak ty
światły i umiejący ocenić wszystko, co piękne, mógł się nie poznać na cudownych
wdziękach Olympii? Co do mnie, cieszę
się z tego, boś mi nie jest rywalem; inaczej jeden z nas już by nie żył.
Zygmunt, widząc ze smutkiem chorobliwy stan swego przyjaciela, zaniechał
drwiącego tonu i przyznał, że w rzeczach
miłości upodobanie jest jedynym prawem.
Maszyna, Kobieta demoniczna--- Tylko dziwne mi się wydaje, --- dodał --- że kto tylko widział Olympię, tak samo ją sądzi, jak ja. Przepraszam cię,
drogi Nathanaelu, wszyscy znajdują ją
zarówno sztywną i jakby pozbawioną duszy. Ma kibić powabną, twarz nawet piękną, ale cóż z tej piękności, kiedy jej nie
ożywia spojrzenie. Czyż nie widzisz, że
w oczach jej nie ma iskry życia, że zdają
się patrzeć, nie widząc? Podobnież i ruchy jej dziwnie się wydają obrachowane;
czyż nie można by myśleć, że są zależne
od układu jakichś kółek, które się obracają stosownie do nakręcenia? Podobnież
gra jej, śpiew nawet, posiadają tę osobliwszą dokładność, nieprzyjemną i bezduszną, jaka jest udziałem sztucznego tylko
mechanizmu; toż samo da się powiedzieć
o jej tańcu. Wierz mi Nathanaelu, ta twoja Olympia zrobiła nam wszystkim wrażenie widma i od pierwszego wejrzenia
nie chcieliśmy mieć z nią nic wspólnego.
Wydała nam się po prostu zręcznym podrobieniem istoty obdarzonej życiem;
a co do mnie, mam przekonanie, że wcale
nie jest tym, czym się być wydaje.
Nathanael cierpliwie wysłuchawszy
uwag przyjaciela, odpowiedział wreszcie
głosem silnego przekonania:
--- Nie dziwię się bynajmniej, że takie, a nie inne wywiera na was wrażenie Olympia, boście ludzie prozaiczni i niedaleko
widzący. Dusza jej podobna, rozkwita tylko dla umysłów wybranych. Toteż z całego waszego tłumu mnie tylko jednemu rozbłysnął wzrok jej, w którym czytać można tajemnicze głębie. Mnie tylko jednemu znany jest cały urok uczucia, do jakiego zdolne jej serce. Ludziom światowym, powierzchownie rzeczy biorącym,
wystarcza zdawkowe paplanie o przedmiotach, o których i mówić nie warto.
Olympia mówi mało, nie przeczę, ale te
nieliczne słowa, które wymawia, wypowiadają cały tajemniczy świat uniesień
ducha, czarownych przeczuć i zespolenia
wszystkich władz umysłu w miłości, która jak w zwierciadło w wieczność spogląda. PrzyjaźńAle na cóż ci mówię to wszystko, czyż
ty mnie zrozumieć możesz!
--- Rób wreszcie, jak ci się podoba, Nathanaelu, --- rzekł Zygmunt smutno --- bodajbym się mylił, ale mniemam, żeś nie
jest na dobrej drodze. Może się kiedy przekonasz o istocie rzeczy, a wtedy wróć do
mnie, znajdziesz mnie zawsze tym samym!
Nathanael uczuł, że zimny i prozaiczny Zygmunt zdolny jest jednak kochać tkliwie. Ścisnął go za rękę i oddalił się zamyślony.
VII.
Nathanaelowi najzupełniej wyszło z pamięci, że była na świecie jakaś Klara, którą kochał. Tym bardziej wywietrzała mu
z głowy matka i Lotar, przyjaciel od dzieciństwa. Już tylko żył dla Olympii, poświęcając jej wszystkie niemal chwile,
nieustannie jej tylko mówiąc o swojej miłości, o dziwnym ich dusz powinowactwie,
o nadziemskich wpływach, kojarzących
dwie połowy jednej całości. Wszystkiego
tego urocza dziewczyna słuchała z jak największym zbudowaniem. NudaWreszcie powyciągał z teki wszystko, co kiedykolwiek
w życiu napisał: widzenia, fantazje, poematy, powieści, do których codziennie jeszcze dodawał mnóstwo sonetów mistycznych, ustępów, pieśni; cały ten zbiór
szpargałów po całych godzinach czytywał Olympii. Jeżeli się to jemu nie sprzykrzyło, przyznać należy, że i ona była
w tym względzie wzorem cierpliwości.
Ani haftowała, ani robiła pończochę, ani wyglądała oknem, ani karmiła ptaków,
ani bawiła się z pieskiem, ani z kotem ulubionym, nawet nie kręciła w ręku od chusteczki rogu, nawet nie spoglądała na posuwające się żółwim krokiem wskazówki
zegara; a jednak nigdy nie potrzebowała
kasłać w sposób przymuszony w celu
ukrycia ziewania. Słowo, MiłośćKrótko mówiąc, po prostu, po całych godzinach, siedząc bez najmniejszego ruchu, wpatrywała się tylko
w oczy swego ukochanego, a wzrok jej zapalał się w miarę, jak długo to trwało. Tylko
ile razy Nathanael przyciskał sobie jej rękę do piersi albo całował ją w usta, mówiła: ,,Ach! Ach!", a niekiedy także: ,,Do zobaczenia, mój luby!"
--- O! czarodziejska istoto! O duszo
przeczystych głębi! --- wołał Nathanael,
chodząc w uniesieniu po swojej izdebce. --- Ty jedna tylko na świecie rozumieć
mnie umiesz!
I drżał z rozkoszy na samą myśl o tej
cudownej zgodzie, do której coraz doskonalej nastrajały się ich dusze, gdyż był
pewny, że rozmawiała z nim o jego
utworach poetycznych, że podzielała
wszystkie jego marzenia, zachwyty, wiary, aspiracje, w czym nawet tak przedziwnie się zgadzali, że nieraz wydawało się,
jakby głos Olympii wychodził z własnych
piersi Nathanaela. Nawet po trosze i tak
być musiało; gdyż ile wiadomo, Olympia
wymawiała tylko wyrazy, któreśmy wyżej przytoczyli.
Niekiedy wprawdzie, w chwilach opamiętania, dziwiło go uparte milczenie dziewczyny i bierność umysłowa, ale i wtedy
odpędzał od siebie wszelkie rozumowanie,
jako rzecz niegodną i mówił sobie:
--- Słowa? Cóż mi słowa! Jedno spojrzenie jej czarownej źrenicy, sto razy
więcej mówi niż najwymowniejsze wyrazy. I czyż istocie tyle nieziemskiej stosować się do tych lichych warunków, w których wykręca się jakby w ciasnym kole
biedny nasz byt ziemski?
Spallanzani zdawał się wielce sprzyjać
stosunkom Nathanaela ze swoją córką i kiedy ten ostatni zdobył się razu pewnego
mówić z nim w słowach pełnych trwogi
i nadziei o możliwości jeszcze wzmocnienia tych stosunków, stary profesor, zachwycony do najwyższego stopnia,
uśmiechnął się tylko przyjaźnie, ściskając
mu rękę i oświadczył, iż pozostawił córce całkowitą swobodę w tym względzie.
Zachwycony tymi słowy Nathanael postanowił nie później jak nazajutrz błagać
Olympię, ażeby mu powiedziała wyraźnie
to, co już od dawna odgadywał w jej
oczach, a mianowicie: czy chce być jego
na wieki? W tym celu począł szukać
obrączki, którą mu dała niegdyś matka przy wyjeździe z domu, chciał ją bowiem ofiarować Olympii w zakład swojej
wierności. W tej samej szkatułce znalazł
także listy Klary i Lotara, ale obojętnie
odsunął je na bok, wziął tylko pierścionek
i spiesznie udał się z nim do Olympii.
Przybywszy na schody, usłyszał na górze łoskot jakiś osobliwy, wyraźnie w pracowni Spallanzaniego. Pukano nogami,
mocowano się, coś sobie wydzierano, słychać też było krzyki i przekleństwa.
--- Puszczajże, puszczaj mi zaraz, ty łotrze przeklęty! Czy to ja dla ciebie narażałem właśnie życie?
--- Co mi tam! Precz, głupcze! Ja zrobiłem oczy...
--- A ja wszystkie kółka.
--- Ośle ty z twoimi kółkami! Puszczaj, ty psi zegarmistrzu!
--- Dam ja tobie!
--- Masz!
--- Puścisz? Czy nie puścisz?
Nathanael z najmocniejszym przerażeniem poznał głos Koppeliusa. Pchnięty
niepojętą trwogą rzucił się na górę, ale
zaledwie stanął na progu, nogi się pod nim
zachwiały.
WalkaSpallanzani trzymał jakąś kobietę za
ramiona, Coppola za nogi i z największą
zawziętością wydzierali ją sobie, ciągnąc
każdy w swoją stronę.
Nathanael zdrętwiał ze zgrozy, poznawszy w tej kobiecie Olympię. Wściekły
z boleści, już się miał rzucić wydrzeć ją
oprawcom, kiedy nagle Coppola tak
okrutnie chwycił ją w rękach ojca, że ten
zmuszony był puścić ofiarę. Jednocześnie
tak silnie ciałem jej uderzył go w piersi,
że ten padł na wznak w jeden kąt pokoju,
gdzie pełno stało retort, flaszek, alembikówalembik --- dawne naczynie laboratoryjne w kształcie zbiornika z długą szyjką. i rozmaitych naczyń szklanych, co
wszystko razem rozbiło się w najdrobniejsze szczątki z niesłychanym łoskotem.
MaszynaWtedy Coppola, przerzuciwszy sobie
Olympię przez plecy, zaczął schodzić, pękając ze śmiechu; drewniane nogi wisiały mu z tyłu, obijając się po schodach,
w miarę jak się oddalał.
OkoNathanael pozostał przykuty do miejsca. Okazało się, że w twarzy Olympii w miejscach, gdzie były oczy, widział tylko czarne wgłębienia.
Spallanzani wił się po posadzce. Odłamki szkła powłaziły mu w głowę i w piersi, poprzecinały żyły w rękach, krew tryskała z ran, jakby ze źródeł. Nagle zerwał
się na nogi:
--- Trzymaj go! Leć! Jeszcze tu jesteś? Koppelius, przeklęty łotr! Taki pyszny automat!
Ukradł go, strawiłem nad nim najlepsze
dwadzieścia lat życia, włożyłem w to cały majątek, więcej niż życie! Cały mechanizm, mowa, chód, wszystko mojego
pomysłu. Oczy tylko, jedne tylko oczy
jego! Och! Zbrodniarz! Och! Potępieniec.
Łap go! Biegnij! Leć! Przecież to Olympia, oto jej oczy.
Szaleństwo, SzaleniecNathanael wtedy dopiero spostrzegł na
posadzce parę zakrwawionych oczu, które w niego bystro patrzyły. Porwał je
Spallanzani i rzucił mu na piersi. Wtedy
szaleństwo porwało Nathanaela w płomieniste swoje szpony i całkowicie zakręciło mu w głowie.
--- Hej! Hej! Dalejże! Dalej! Płomieniste
koło, kręć się! Wiruj! Grzmij! Gwijunun! Gwijunun! Tańcuj, lalko z drewna, dobrze,
dobrze, prędzej. Kręć się! Leć! Gwijunun...
I po tych słowach rzucił się do Spallanzaniego, chwytając go za gardło. Byłby
go zdusił, szczęściem nadbiegli na ratunek przechodzący ulicą studenci.
Zygmunt, chociaż bardzo silny, nie był
w stanie sam utrzymać szaleńca. Ten walił pięściami, gdzie się zdarzyło, kopał
i wrzeszczał wniebogłosy:
--- Kręć się, lalko z drewna! Kręć się!
Wiruj! Grzmij!
Wreszcie połączonymi siłami zdołano
go powalić na ziemię i związać. Już tylko
ryczał wściekle i pienił się jak opętany.
W tym smutnym stanie zawieziono go do
domu obłąkanych.
VIII.
Spallanzani wkrótce wyleczył się z ran
swoich; niemniej przecież zmuszony był
opuścić Getyngę, nie tylko z powodu wypadku Nathanaela, ale i skutkiem powszechnego oburzenia. Kiedy się bowiem przekonano, że kobieta, w której się ukradkiem
kochali studenci, której niejedna panna zazdrościła powodzenia, którą tak żarliwie obgadywały dewotki, była tylko bezdusznym automatem, każdy uważać się
począł za haniebnie oszukanego. Znalazło
się zaraz wielu takich, którzy od dawna
mówili (nie wiadomo tylko, komu?), że
w tym wszystkim jest coś podejrzanego.
Inni znowu zaraz od pierwszego
razu dorozumieli się rzeczy, których nawet nie było. Ogólnie zaś zauważono, że
piękna Olympia częściej kichała niż potrzeba, nie widziano zaś, żeby kiedy ziewnęła w nudnym towarzystwie. Kichanie
mogło pochodzić z zakatarzenia flecików
od śpiewu. Maszyna, Obyczaje, GrzecznośćSłyszano także, jak w niej coś
chrupało, były to zapewne kółka nie dość
starannie wysmarowane itp., koniec końcem, historia owego automatu głęboko
wrosła ludziom w serce, a nawet wywołała niemało nieufności. Młodzi ludzie,
z obawy, czy się nie kochają w lalkach
z drewna, wymagali od panien, żeby ile
możności śpiewały i tańczyły bez taktu,
żeby robiły pończochę lub haftowały, podczas kiedy im coś czytano, lub przynajmniej bawiły się psem lub kotem, ale nade wszystko, żeby nie słuchały wszystkiego obojętnie, ale odpowiadały coś takiego, co by przecież dowiodło, że umieją
czuć i myśleć. Tym sposobem wzmocnił
się niejeden stosunek miłosny, inne znowu powoli się rozchwiały.
--- Doprawdy, niepodobna być dość
ostrożnym --- powiadano.
Na rautach i amatorskich koncertach
w ogóle ziewano wiele, o ile możności mało kichano, jedynie dla usunięcia wszelkich podejrzeń, ubliżających naturze ludzkiej.
Spallanzani tedy, jak żeśmy to wyżej powiedzieli, zmuszony został opuścić miasto i bardzo słusznie; poważył się bowiem zdradziecko wprowadzić lalkę w dobre towarzystwo.
Co do Coppoli, ten znikł bez śladu.
Dnia pewnego, Nathanael zbudził się
jakby ze snu straszliwego. Otworzywszy
oczy, uczuł rozkosz niewymowną i słodkie jakieś ciepło przebiegło wszystkie
jego członki. Znalazł się na łóżku w domu
swej matki. Klara stała pochylona nad
nim, opodal siedziała matka i Lotar.
--- Och! Przecież! Przecież! Znowu mi
przywrócony jesteś, jakże Bóg dobry!
Już cię odtąd nie puszczę od siebie ani na chwilę, aż do śmierci! --- mówiła Klara
w łzawym uniesieniu.
Mówiąc to, otoczyła go białymi ramionami. On się rozpłakał łzami boleści
i szczęścia.
--- Klaro! Dobra moja! Jedyna moja
Klaro! --- wyjąkał.
W tejże chwili nadszedł Zygmunt, który go był sam zawiózł do domu. Nathanael wyciągnął do niego rękę.
--- Drogi przyjacielu --- rzekł mu --- i tyś mnie nie opuścił.
Szaleństwo odeszło go było bezpowrotnie. Wkrótce, dzięki tkliwym staraniom
matki, ukochanej i przyjaciół, całkowicie
wróciły mu stargane silnymi wzruszeniami siły.
Jednocześnie powodzenie zdawało się
wchodzić w dom wdowy. Umarł bez
testamentu wuj jakiś, stary skąpiec, od
którego nikt nigdy nic nie wyczekiwał,
i dostał im się, oprócz znacznych kapitałów, jeszcze i majątek ziemski w pobliżu
stołecznego miasta. Nathanael, mając
wkrótce zaślubić Klarę, postanowił osiąść
tam i wziąć do siebie matkę i Lotara. Stał
się łagodny jak nigdy i po raz pierwszy w życiu poczuł się całkowicie szczęśliwy, poznawszy teraz dopiero: ile to nieba mieściło się w anielskiej duszy jego
Klary. Prawda też, że nikt mu nigdy nie
wspomniał o przeszłości. Zdawało się nawet, że sam od dawna zapomniał o wszystkim. Jednak raz przy odjeździe Zygmunta odezwał się niespodziewanie:
--- Doprawdy Zygmuncie, gdzieś mi się
już była zapodziała piąta klepka. Szczęściem na czas nadszedł anioł i nie dał mnie
opętaniu: była to Klara.
Zygmunt zagadał jakoś tę drażliwą
kwestię i na tym się skończyło.
Już wyjeżdżali do swojej posiadłości, kiedy wypadło jeszcze porobić
niektóre sprawunki. Było południe, ogromna wieża ratuszowa pokrywała swoim
cieniem cały rynek, pełen zgiełku.
--- Wiesz co, Nathanaelu, --- rzekła Klara --- wejdźmy sobie na wieżę. Śliczny
musi być stamtąd widok na dalekie góry.
Nathanael z chęcią przyjął ten wniosek.
Matka odeszła ze służącą do domu, a Lotar przyrzekł czekać na dole.
Narzeczeni, trzymając się pod ręce,
stali sobie na najwyższym ganku wieży
i przyglądali się przecudnej panoramie
lasów dalekich, poza którymi piętrzyły się jeszcze błękitne góry, podobne do miasta
olbrzymów.
--- Patrz, Nathanaelu --- rzekła Klara --- czy widzisz tam ten krzak szarawy,
który zdaje zbliżać się coraz więcej?
Nathanael sięgnął ręką do kieszeni
i, wyjąwszy lornetkę Coppoli, przyłożył
ją sobie do oczu. O nieba! Ujrzał przed sobą postać Olympii!
Krew mu zbiegła do serca. Blady jak
śmierć spojrzał osłupiałym wzrokiem
w twarz Klary, z oczu sypnęły mu się płomienie i ryknął jak zwierz zewsząd osaczony. Nagle wyskoczył w górę i śmiejąc się śmiechem potępieńca, zaczął wołać
głosem przenikliwym:
--- Kręć się, lalko z drewna! Kręć się!
Tańcuj, grzmij!
I porwawszy wpół Klarę, chciał ją zrzucić na dół, ale ona w rozpaczy wszystkimi siłami uczepiła się poręczy.
Lotar, usłyszawszy wycie szaleńca
i krzyki Klary, bez namysłu rzucił się na
schody wieży. Na drugim piętrze znalazł drzwi zamknięte, podsadził je i wyleciały z zawiasami.
--- Ratunku! Ratunku!? --- wołała Klara coraz słabszym głosem.
Szaleństwo, SamobójstwoLotar przelatywał po dziesięć schodów na raz. Drzwi wychodzące na ganek znalazł również zamknięte. Rozpacz dodała
mu sił olbrzymich. Drzwi zgrzytnęły tylko i puściły, wywalając się z trzaskiem.
Już też i czas był wielki, Klara bowiem
przerzucona przez balustradę wisiała
w powietrzu, trzymając się już tylko jedną ręką. W oka mgnieniu porwał ją Lotar, wciągnął z powrotem i w tejże chwili
dał tak silny raz pięścią w twarz szaleńca,
że ten, rażony jak gromem, natychmiast
puścił swą ofiarę.
Podczas kiedy Lotar zbiegał ze schodów, unosząc zemdloną siostrę, Nathanael jak opętany latał wokoło galerii, robiąc skoki najdziwniejsze i wrzeszcząc
wniebogłosy:
--- Kręć się płomieniste koło, hej ha! Hopsasa! Gwijunun!
Mnóstwo ludzi zbiegło się na rynek, nie
wiedząc, co to wszystko znaczy. Pośród
nich zauważono niejakiego Koppeliusa,
adwokata świeżo przybyłego do miasta.
Chciano biec na ratunek szaleńcowi, ale
adwokat rzekł z uśmiechem:
--- Ech, nie róbcie tego; zaczekajcie tylko cierpliwie, a on sam tu do nas zejdzie.
I patrzał w górę tak, jak i drudzy.
Nagle Nathanael zatrzymał się jakby
wryty, przechylił się ponad poręczą
i z wzrokiem utkwionym w Koppeliusa:
--- Oczy, oczy! Prześliczne, cudowne
oczy! --- zawołał rozdzierającym głosem,
i rzucił się w powietrze.
Ale zanim jeszcze zdążył głowę sobie
o bruk roztrzaskać, już Koppeliusa nie
było.
IX.
W lat kilka po tej smutnej katastrofie,
daleko gdzieś, daleko, widziano Klarę,
siedzącą na ganku pięknego miejskiego
dworku. Stał przy niej piękny mężczyzna, patrząc na nią z miłością. U nóg jej
igrało śliczne dziecię, drugie trzymała na
kolanach. Tak więc, jak się zdaje, słodka
i wesoła Klara znalazła nareszcie ciche
szczęście domowe, którego jej niespokojny duch Nathanaela dać nie zdołał.