Humboldt, Alexander von
Podróż po rzece
Orinoko
Mirandola, Franciszek
Kowalska, Dorota
Kowalska, Anna
Choromańska, Paulina
Fundacja Nowoczesna Polska
Romantyzm
Epika
Reportaż podróżniczy
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Eine Publikation im Rahmen des Projektes Wolne Lektury. Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit.
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/humboldt-podroz-po-rzece-orinoko
http://www.polona.pl/item/244893/4/
Aleksander Humboldt, Podróż po rzece Orinoko, tłum. F. Mirandola, Instytut Wydawniczy "Zdrój", Warszawa [1925].
Domena publiczna - Franciszek Mirandola zm. 1930
2001
xml
text
text
2015-03-05
pol
http://redakcja.wolnelektury.pl/media/cover/image/2939430961_eea85e158e_o.jpg
Don Perucho, CC BY 2.0
http://redakcja.wolnelektury.pl/cover/image/4281
http://wolnelektury.pl/media/book/pdf/humboldt-podroz-po-rzece-orinoko.pdf
ISBN-978-83-288-0314-5
ISBN
application/pdf
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/humboldt-podroz-po-rzece-orinoko.html
ISBN-978-83-288-1368-7
ISBN
text/html
http://wolnelektury.pl/media/book/txt/humboldt-podroz-po-rzece-orinoko.txt
ISBN-978-83-288-2323-5
ISBN
text/plain
http://wolnelektury.pl/media/book/epub/humboldt-podroz-po-rzece-orinoko.epub
ISBN-978-83-288-3310-4
ISBN
application/epub+zip
http://wolnelektury.pl/media/book/mobi/humboldt-podroz-po-rzece-orinoko.mobi
ISBN-978-83-288-4396-7
ISBN
application/x-mobipocket-ebook
Dlaczego pan Humboldt naraża się na trudy i niebezpieczeństwa, żeby mierzyć ziemię, która nie należy do niego? - to nie mieści się w głowach misjonarzom i budzi podejrzenia urzędników.
W dżungli swoje położenie wyznacza się według gwiazd, a pomiary utrudniają wszechobecne roje komarów, tak gęste, że wydają się niemal głównymi bohaterami tej fascynującej książki podróżniczej.
Piroga nawiguje tygodniami pod prąd wielkich i małych rzek, w towarzystwie manatów, delfinów i ogromnych krokodyli. Czas, kiedy żółwie składają jaja, jest wielkim świętem obfitości dla ludzi, ptaków, a nawet dla jaguara, nazywanego tu tygrysem.
W kraju konkwistadorów ofiarni misjonarze narzucają Indianom błogosławieństwo wiary i cywilizacji, chociaż broń palna często odmawia posłuszeństwa z powodu wilgoci. Autor z równą powściągliwością opisuje obyczaje ludożerczych krajowców i okrucieństwa popełniane przez przez białych.
Alexander von Humboldt
Podróż po rzece
Orinoko
Uwspółcześnienia
pisownia łączna / rozdzielna: poczem > po czym, napoły > na poły, nanowo > na nowo, to też > toteż, zato > za to, zwolna > z wolna, potrosze > po trosze, coprawda > co prawda, niema > nie ma, conajmniej > co najmniej, naprzykład > na przykład, zdala > z dala, zlekka > z lekka, poprostu > po prostu, nakoniec > na koniec, zapomocą > za pomocą,
czterysto metrowej > czterystumetrowej, śnieżno-białe > śnieżnobiałe, ołowiano szary > ołowianoszary, czarno-brunatnej barwy > czarnobrunatnej barwy;
radziby byli > radzi by byli, schwytanoby > schwytano by itp.;
pisownia joty: Belgję, Holandję > Belgię, Holandię itp.;
pisownia skrótów: t. zw. > tzw.; i t. p. > itp.;
pisownia poszczególnych wyrazów: ośm > osiem; kilkocalowej > kilkucalowej, kilka stopowej > kilkustopowej (szerokości); centki > cętki; sadzanki > sadzonki; osięgnąć > osiągnąć; kukurudzy > kukurydzy; rybołostwo > rybołówstwo;
we wodzie > w wodzie, w wszystkich > we wszystkich; kasyk > kacyk; szturkając > szturchając; morglu > marglu; kadje > kadzie; wiążące > więżące (nas skały); gałęź > gałąź; wzgryzły > wgryzły;
pisownia wyrazów i nazw obcych: karibe, caribów > caribe, caribów; Boka > Boca (de la Tortuga); Bertholetia excelsa > Bertholletia excelsa;
felizidad > felicidad (wg wersji. niem.); Teneryffę > Teneryfę; San Karlos > San Carlos; kano > caño; Enkamarada > Encamarada;
Poraruma, Pararuma > Pararuma;
in el paradiso > en el paraíso (wg teksu niem. i fr.); Lisbony > Lizbony; Karichany > Carichany; Kasikuiare > Casiquiare; Rio > Río; Kariven > Cariven; salivas'ów > Salivasów; konukos > conucos;
Ottomakowie, Otomakowie > Otomakowie; Karakas'u > Caracas; Kuito > Quito;
Nikolas > Nicolas;
Kulimokari, Kulimakari > Culimacari; kasawa > casava; juwji > juvii;
Kumana > Cumaná itp.;
pisownia wielką / małą literą: Ameryki południowej > Ameryki Południowej, guahibów > Guahibów, murzyn > Murzyn, Isla de aves > Isla de Aves;
rodzaj, paradygmat, słowotwórstwo, leksyka: kształt sferoidu > kształt sferoidy; innego drapieżca > innego drapieżcy; (szukają) schrony > schronienia; schroniska > schrony (małe schroniska bez drzwi
i okien, do których włazi się przez mały otwór, pełzając na brzuchu); wyrość > wyrosnąć;
fleksja: czem > czym, któremi > którymi; świńmi > świniami; krokodylów > krokodyli; lianów > lian; owe zjawisko > owo zjawisko; ojca Zey > ojca Zei; starczącej > starczającej; dolatały > dolatywały; dudniejący > dudniący;
składnia: teraz bliższą mi stała się nadzieja > teraz bliższa mi stała się nadzieja; przesiadł > przesiadł się (wołać na wioślarza, by przesiadł na przeciwległą stronę); wieczór > wieczorem (Dręczące nas za dnia moskity pokrywały wieczór warstwą toldo, czyli dach z liści);
interpunkcja: np. Spędzone na wilgotnym legowisku noce nad brzegami Orinoka, zostawiły mu pamiątkę w postaci reumatyzmu (usunięto przecinek);
Od lat pięćdziesięciu wiedziano o tym naturalnym kanale pomiędzy dwoma potężnymi zlewiskami (usunięto przecinek); Wieczór, po oddzwonieniu na Anioł Pański, złożono komendantowi raport (dodano przecinki);
Za hańbę uznalibyśmy, gdyby nam odebrać miało otuchę pochmurne niebo (dodano przecinek);
nigdzie tak złośliwych nie ma owadów jak na Kasikuiare > nigdzie tak złośliwych nie ma owadów, jak na Casiquiare itp.;
Wyróżniono słowa obce: llanos > llanos itp.
Poprawiono błędy źródła:
nadzeja > nadzieja;
przywiązują > przywiązując (wiesza je na palach cztery stopy nad ziemią, przywiązują linami z chiquichiqui); byzaltowym > bazaltowym; Przynieślimy > Przynieśliśmy; peaza grande > plaza grande.
Coś z tego na okładkę:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Woodbridge_isothermal_chart3.jpg (lewa część, żeby pokazać Amerykę Płd.; mapa stworzona na podstawie badań autora)
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/3/33/Casiquiarerivermap.png
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Rio_Apure.JPG
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:ParqueLaLlovizna_CiudadGuayana_14.JPG
https://en.wikipedia.org/wiki/File:Orinoco4.jpg
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:La_llovizna_creo.jpg
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Parque_la_llovizna-7-puerto_ordas.JPG
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Delta_del_Orinoco_110514-25.JPG
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Familia_de_Warao_en_canoe.jpg
Przedmowa
Aleksander Humboldt, wielki podróżnik i odkrywca, urodził się w r. 1769 w Berlinie. Od wczesnej już
młodości odznaczał się ogromną pracowitością w różnych polach nauki i położył niespożyte usługi. Już
zaraz czasu pierwszej swej podróży przez Belgię,
Holandię i z powrotem przez Paryż do Niemiec okazał, że pojmuje podróżowanie jako naukę badającą
związek pomiędzy przejawami natury i obyczajami
ludzi, każdego, danego kraju.
Podróże w kraje podzwrotnikowe w czasach Humboldta wymagały niesłychanego wysiłku i badania
natrafiły na różne przeszkody, które je powstrzymywały.
Humboldt wyruszył do Ameryki Południowej za
zezwoleniem rządu hiszpańskiego, który miał tam swe
posiadłości, na fregacie hiszpańskiej imieniem ,,Pizarro", i to razem z przyjacielem swym Francuzem
Aimé BonplandemAimé Bonpland (właśc. Aimé Goujaud; 1773--1858) --- fr. podróżnik i botanik.. Podróż trwała lat pięć i przez
cały czas służyło Humboldtowi doskonale zdrowie,
którym się zresztą za pobytu w ojczyźnie wcale nie
cieszył. Czuł on się tak dobrze w okolicach podzwrotnikowych, że za powrotem palił w piecach ile
się dało, chcąc utrzymać tę samą co tam ciepłotę.
Spędzone na wilgotnym legowisku noce nad brzegami OrinokaOrinoka --- dziś popr. forma ndm: Orinoko. zostawiły mu pamiątkę w postaci reumatyzmu prawej ręki, tak że nie mógł pisać na stole,
tylko na kolanie, pochylony nisko przy pracy. Zwiedził wyspę Teneryfę i wyszedł na szczyt Pika (Pic
de TeneriffaPic
de Teneriffa, właśc. Teide a. Pico del Teide --- szczyt wulkaniczny na Teneryfie, 3718 m.n.p.m.) wysokości 3700 metrów, po czym przepłynął Atlantyk, chcąc zaraz jechać na Kubę i do
Meksyku, ale musiał skutkiem febry panującej na
okręcie wylądować w CumanieCumaná --- miasto w Wenezueli u ujścia rzeki Manzanares.. Pozostał tu przez
półtora roku, badając Wenezuelę, góry pobrzeżne,
pola zwane llanos i lasy nad Orinokiem. W wędrówkach swych zaszedł do przedziwnej groty, gdzie odkrył ptakaHumboldt (...) odkrył ptaka nocnego --- prawdopodobnie tłuszczak (łac. Steatornis caripensis) z rodziny lelkowych, jeden z niewielu gatunków ptaków posługujący się echolokacją (choć nie tak precyzyjnie jak nietoperze), gniazduje w jaskiniach. nocnego wielkości kury, żywiącego się
owocami, potem do CaracasCaracas --- miasto nad Morzem Karaibskim, od 1821 r. stolica Wenezueli., gdzie wyszedł na niedostępny szczytdo Caracas, gdzie wyszedł na niedostępny szczyt --- Cerro El Ávila, wysoki na 2740 m.n.p.m. szczyt w łańcuchu Cordillera de la Costa, oddzielający Caracas od Morza Karaibskiego; dziś na terenie Parku Narodowego Waraira Repano., zwiedził plantacje kakaowca
i trzciny cukrowej urządzone przez krajowców, dalej gorące źródła pod WalencjąWalencja, Valencia --- tu: miasto w stanie Carabobo północnej Wenezueli., był w Cumanie
świadkiem trzęsienia ziemi, odkrył drzewo tzw.
,,krowie"drzewo tzw.
,,krowie" --- hiszp. árbol de la vaca, łac. Couma macrocarpa, drzewo z rodziny toinowatych, rosnące w Ameryce Środkowej i Południowej, wydzielające sok mleczny, czyli naturalny lateks., dające mleko roślinne, oraz widział połów
drętw, czyli napełnionych elektrycznością węgorzy.
Potem wraz ze swoim przyjacielem ruszył w słynną
podróż po Orinoku, którą właśnie podajemy w przekładziepodajemy w przekładzie --- przekład na podstawie Fahrt auf dem Orinoko, skróconej wersji niem. opisu podróży, którego pełna wersja (ponad 600 str.) ukazała się jako Voyage aux régions équinoxiales du Nouveau Continent, fait en 1799--1804, par Alexandre de Humboldt et Aimé Bonpland, w latach 1814--1825 w Paryżu. polskim czytelnikom.
Świat zwierzęcy rzeki Apure
Dnia 16 lipca 1799 roku stanęliśmy o świcie nad
zielonym, malowniczym wybrzeżem. Widnokrąg od
strony południowej zamykały góry Nowej Andaluzji (czyli Wenezueli), a były na poły przysłonięte
mgłą. Pośród grup palm kokosowych widniało w dali
miasto Cumaná, z wyniosłym zamkiem swoim. O godzinie dziewiątej, w czterdzieści jeden dni od wyjazdu
z Corunny w Hiszpanii, zarzuciliśmy w porcie kotwicę. Chorzy na febrę wyszli z trudem na pokład, radując się widokiem lądu, gdzie cierpienia ich miały
wreszcie dobiec końca.
Dnia 18 listopada rozpięliśmy żagle, udając się
wzdłuż wybrzeża do portu Guayra. Dwa miesiące
spędziliśmy w mieście głównym, Karakas, a 27 marca
dotarliśmy do San FernandoSan Fernando de Apure --- miasto w Wenezueli, nad rzeką Apure; dziś stolica stanu Apure, w 1996 r. liczyło 110 tys. mieszkańców. Założone w 1788 r., zaledwie 11 lat przed wizytą Humboldta. nad ApureApure, Río Apure --- rzeka w Wenezueli, dopływ Orinoko, liczy 1580 km długości., gdzie się
miała rozpocząć podróż nasza po OrinokuOrinoku --- dziś popr. forma ndm: Orinoko..
Wystaraliśmy się o bardzo szeroką pirogę, której
załogę stanowił sternik (el patron) i czterej Indianie.
W części tylnej zbudowano, w ciągu paru godzin,
chatkę pokrytą liśćmi. Była tak obszerna, że pomieściły się w niej stół i ławki. Te ostatnie składały się
z ram z drzewa brazylowego, na których rozpięto
skóry wołowe i obito gwoźdźmi. Przytaczam ten
szczegół, by pokazać, jak nam dobrze było na Apure
w porównaniu do czasu spędzonego na Orinoku,
w ciasnych, nędznych kanoach. Zabraliśmy na pirogę
żywności starczającej na miesiąc, oraz kilka strzelb,
używanych tu wszędzie, aż do katarakt. Dalej, ku
południowi panuje taka wilgoć, że misjonarze nie
mogą się posługiwać bronią palną.
W Río Apure żyje dużo ryb, krów morskichkrowa morska (niem. Seekuh) --- tu: manat (Trichechus inunguis lub Trichechus manatus). W dzisiejszej polszczyźnie termin krowa morska oznacza wytępiony gatunek Hydrodamalis gigas, żyjący do 1768 r. w Morzu Beringa. i żółwi szyldkretowych, których jaja są pożywne, ale zgoła
niesmaczne, zaś nad brzegami widać nieprzeliczone
stada ptactwa. Prócz zapasów, przyborów rybołówczych, łowieckich i broni zabraliśmy też kilka beczułek spirytusu, dla handlu zamiennego z Indianami nad
Orinokiem zamieszkałymi.
Ruszyliśmy z San Fernando dnia 30 marca o czwartej popołudniu. Upał był wielki, termometr wskazywał w cieniu 34 st. Celsjusza mimo południowowschodniego wiatru. Wiatr ten nie dozwolił nam rozpiąć żagli. W całej podróży po Apure, Orinoku i Río
NegroRío Negro --- rzeka w Ameryce Południowej o długości 2250 km, dopływ Amazonki, mająca też połączenie z Orinoko poprzez bifurkację (odnogę) rzeki Casiquiare. towarzyszył nam szwagier namiestnika prowincji Varinas, don Mikołaj Sotto. Celem poznania
dalekich okolic stanowiących dla Europejczyka ponętny przedmiot badania, spędził wraz z nami siedemdziesiąt cztery dni w ciasnej, rojącej się od moskitów
kanoi. Był bardzo wykształcony, miły i wesoły, a to
jego usposobienie pozwoliło nam niejednokrotnie zapomnieć o uciążliwościach nie zawsze bezpiecznej
podróży.
Przez cały ciąg jazdy z San Fernando do San Carlos, potem po Río Negro i stamtąd do AngosturyAngostura --- miasto na terenie dzisiejszej wschodniej Wenezueli, od 1846 r. nosi nazwę Ciudad Bolívar. zapisywałem dzień w dzień starannie, siedząc w kanoi
lub też przy ognisku obozowym, wszystko co mi się
wydało godnym uwagi. Zapiski te przerywały często
nawalne deszcze albo uniemożliwiały roje moskitów,
ale uzupełniałem je w dni kilka potem. Zamieszczam
tu ciekawe wyjątki z tego pamiętnika.
Dnia 31 marca. Począwszy od Diamante wkroczyliśmy na terytorium zamieszkałe wyłącznie przez tygrysytygrys --- tu: jaguar (dziś nazwy tygrys używa się tylko w odniesieniu do gatunku Panthera tigris żyjącego w Azji)., krokodyle i świnie rzeczneświnia rzeczna --- (niem. Chiguire), tu: kapibara (Hydrochoerus hydrochaeris), duży gryzoń południowoamerykański. W dzisiejszej polszczyźnie termin świnia rzeczna odnosi się do afrykańskiego gatunku świniowatych Potamochoerus porcus.. Na niebie rysowały
się stada ptaków, podobne czarnym chmurom, ciągle
zmieniającym kształty. Na brzegach widniały krzaki,
tworzące żywopłoty, jakby sztucznie przystrzyżone.
Raj, Złoty wiek, ZwierzętaWielkie czworonogi tej krainy, tygrysy, tapiry i świnie pekari powyłamywały w tych żywopłotach przerwy, którymi chodziły do wody. Ponieważ nic sobie
nie robiły z naszych kanoi, przeto przypatrywaliśmy
się, jak chodziły z wolna po wybrzeżu i po chwili dopiero odchodziły przerwami w żywopłotach do lasu.
Czasem ukazywał się na brzegu jaguar, piękna pantera amerykańska, to znów hokkohokko (niem. Hocco a. Hokko) --- ptak z rodziny czubaczy, tu najprawdopodobniej czubacz kędzierzawy Crax alector, czubacz czerwonodzioby Crax blumenbachii lub pauxi., o czarnych piórach,
z kitką na głowie. Co chwila spostrzegaliśmy zwierzęta najrozmaitszych gatunków --- Es como en el paraíso!Es como en el paraíso (hiszp.) --- tu jest jak w raju. --- mawiał nasz sternik --- znaczyło, że jest tu jak
w raju. Sternik był to stary Indianin z misji. W istocie
przypominało to stan pierwotny świata, jego niewinność, szczęście, oraz prastare obyczaje. Ale przy
baczniejszej obserwacji spostrzegaliśmy, że zwierzęta
boją się wzajem siebie i unikają. Minął złoty wiek
bezpowrotnie i stworzenia tego amerykańskiego raju wiedziały, że rzadko mieszka społem łagodność i siła.
Na szerszych, piaszczystych, wolnych od krzaków
częściach wybrzeża legiwały krokodyle, często po
osiem i dziesięć. Jak kłody leżały bez ruchu z otwartymi szeroko paszczami, nie okazując towarzyszom
swym żadnej sympatii, co czynią zawsze zwierzęta
gromadnie żyjące. Były tak liczne, że niemal ciągle
mieliśmy kilka przed oczyma, mimo że znajdywaliśmy się dopiero w górnym biegu rzeki. Tysiące ich
spało zapewne w błocie sawanny. Około czwartej
zatrzymaliśmy się, by zmierzyć martwego wyrzuconego na brzeg krokodyla. Miał tylko szesnaście stóp
i osiem cali długości, drugi jednak znaleziony w parę
dni później przez Bonplanda mierzył dwadzieścia
dwie stopy i cztery cale. Indianie opowiadali, że
w San Fernando porywają krokodyle kilku ludzi rocznie, zwłaszcza kobiety, czerpiące wodę z rzeki.
Pewną dziewczynę z UritucuUritucu, Altagracia de Orituco --- dziś miasto w Wenezueli, ok. 100 km na pd.-wsch. od Caracas. porwał krokodyl. Nie
tracąc przytomności, wbiła mu ona palec w oko z taką siłą, że zwierz jęknął z bólu i puścił łup. Dziewczyna zdołała dopłynąć do brzegu, mimo wielkiej utraty
krwi, która tryskała z oderwanego przedramienia lewej ręki. Ludność tych okolic różnymi sztuczkami
stara się codziennie ujść napaści tygrysa, boa dusiciela, krokodyla lub innego drapieżcy i każdy żyje
w ciągłym pogotowiu.
Krokodyle żyjące w Apure poruszały się podczas
ataku bardzo zręcznie, natomiast w chwili gdy nie
były podniecone gniewem czy głodem, pełzały leniwo i ospale. Z dala już słyszeliśmy szelest, jaki wydawały zapewne poszczególne, trące o siebie płaty
tarczy krokodyla, idącego po ziemi. W wodzie pływały prostolinijnie, zbaczając pod kątem, jak strzały
trafiające w cel. Mogą się jednak także wyginać. Widziałem nieraz, jak młody krokodyl gryzł się w ogon,
a inni zauważyli to samo u starych. Pływają one doskonale i to pod silny nawet prąd, zdaje się jednak,
że płynące z prądem nie mogą szybko zawrócić.
Wzięliśmy ze sobą w drogę wielkiego psa, pies ten
został napadnięty w wodzie przez krokodyla i uratował się w ten sposób, że wykonał nagły skręt pod
prąd. Krokodyl uczynił ten sam ruch, ale znacznie
powolniej, tak że nie dosięgnął swego łupu.
Krokodyle Apury żywią się świniami wodnymiświnia wodna --- tu: kapibara., które żyją na wybrzeżach w stadach po kilkadziesiąt
sztuk. Biedne te gryzonie, wielkości naszej świni, nie
posiadają żadnej broni, biegają licho, pływają trochę
lepiej, toteż pożerane bywają przez krokodyle
w wodzie, a przez tygrysy na lądzie. Mnożą się za to
szybko, jak świnki morskie sprowadzane do nas
z Brazylii, i tym podtrzymują istnienie gatunku.
Pod Jovalem przybrał krajobraz nader dziki
wygląd. Tutaj napotkaliśmy największego jaguara, jaki
nam się pokazał na oczy przez cały ciąg podróży.
Nawet Indianie zdumieli się jego długością, gdyż
przekraczała długość największych tygrysówtygrys amerykański --- dziś nazwy tygrys używa się tylko w odniesieniu do gatunku Panthera tigris żyjącego w Azji. amerykańskich. Zwierz leżał w cieniu drzewa z łapą na
ciele upolowanej świni wodnej, otoczony sępami,
zwanymi tu zamuros. Czekały na resztki uczty, objawiając jednocześnie strach i zuchwalstwo. Podchodziły na dwie stopy do jaguara, ale za najmniejszym
ruchem cofały się w popłochu. Chcąc się temu obrazowi lepiej przyjrzeć, podpłynęliśmy małą kanoą, jaką mieliśmy na pirodze naszej, wiedząc, że tygrys
rzadko napastuje łodzie w wodzie i czyni to jeno
w chwilach wielkiego podrażnienia głodem. Usłyszawszy szum wioseł, wstał z wolna i schował się
w krzaki. Z ruchu tego skorzystały natychmiast sępy i rzuciły się na jego zdobycz. Ale wypadł zaraz
i rozpędził je, bijąc się gniewnie ogonem po bokach.
Porwawszy upolowaną zwierzynę, cofnął się w las,
ku wielkiemu żalowi Indian, którzy radzi by byli wylądować i zaatakować go. Niestety, nie mieli ze sobą lanclanca --- tu: włócznia.. Obeznani z tą bronią dobrze uczynili, nie
ufając naszym strzelbom, które zresztą często zawodzą w tym wilgotnym powietrzu.
Spędziliśmy noc, jak zwykle, pod gołem niebem,
ale na plantacji pewnego łowcy tygrysów. Pozycja społeczna, AmbicjaBył całkiem goły i czarnobrunatnej barwy, mimo to jednak
zaliczał się do rasy białej. Żonę swą i córkę, również zresztą gołe, zwał: donna Izabela i donna Manuela. Przynieśliśmy ze sobą świnię wodną i chcieliśmy ją upiec, ale gospodarz zastrzegł się przed takim ,,czysto indiańskim" jedzeniem i ofiarował
nam, jako ludziom wykwintnym, pieczyste z jelenia,
którego ubił poprzedniego dnia z łuku, gdyż nie posiadał strzelby ni prochu.
DomByliśmy pewni, że poza laskiem bananowym stoi
chata plantatora. Ale człowiek ten, tak dumny
z przynależności do białej rasy i szlachectwa swego, nie uznał za potrzebne stawiać domu. Zaproponował, byśmy zawiesili nasze hamaki na pniach
drzew, tuż obok jego obozowiska, i zapewnił z miną
wielce pyszną, że gdy wrócimy podczas pory deszczowej tą samą drogą, zastaniemy go już na pewno
pod dachem (baxobaxo techo, dziś popr.: bajo techo (hiszp.) --- niski dach. techo). Około północy zerwała
się gwałtowna burza. Błyskawice rozdzierały powietrze, grzmiało przeraźliwie i deszcz nas przemoczył
do nitki. Podczas tej burzy zdarzył się dziwny wypadek, który nas rozweselił po trosze. Kot donny
Izabeli wdrapał się na tamaryndę tuż nad głową jednego z naszych towarzyszy. Strącony wichrem,
spadł nań i zaczął drapać, a zbudzony ze snu nieborak krzyczał na całe gardło, przekonany, że go napadł jakiś dziki zwierz. Pospieszyliśmy mu na pomoc
i przekonali się, że mu nic nie zagraża. Deszcz przemoczył nas samych, przybory i instrumenty, a mimo
to winszował nam gospodarz, don Ignacio, żeśmy nie
nocowali na wybrzeżu, tylko w jego posiadłości
entre gente blanca y de trato (pośród ludzi białych,
z wyższych sfer). Trudno było, co prawda, dostrzec
różnicę, ale nie sprzeciwiałem się.
Dnia 1 kwietnia o świcie pożegnaliśmy don Ignacia i jego żonę. Pochłodniało znacznie, bo termometr, wskazujący podczas dnia 30 do 35 stopni Celsjusza, spadł teraz na 24 stopnie. Prąd niósł ogromne masy drzewa. Oczom przedstawiała się bezkresna równia, przez którą siła prądu powinna by była
wyżłobić sobie prostolinijny kanał. Tymczasem,
zgoła co innego mówiła kartakarta --- tu: mapa., którą wykreśliłem
stosownie przy pomocy kompasu.
Woda nie natrafia na obu brzegach na ten sam
opór warstw ziemi, a niedostrzegalne wprost wzniesienia gruntu powodują liczne zakręty. Minęliśmy
płaską wysepkę, na której gnieździły się tysiącami
różowe flamingi, gęsi-warzęchy, czaple i kurki wodne, co tworzyło razem obraz niezwykle barwny
i ciekawy. Ptaki siedziały obok siebie tak gęsto, że
zdawały się nie móc uczynić poruszenia. Wyspa ta
zwie się też Isla de Aves --- ptasia wyspa.
Dotarłszy do miejsca, gdzie rzeka wyżłobiła sobie
nowe koryto, przenocowaliśmy na pustym brzegu, że
zaś trudny był dostęp po nocy do lasu, z wielką trudnością zdobyliśmy suche gałęzie na ognisko, bez
którego nie można nocować, gdyż jest to jedyny sposób odstraszania dzikich zwierząt.
Noc była cicha, księżycowa, nad wodą leżały krokodyle, patrząc w nasze ognisko. Zauważyliśmy, że
światło je zwabia, podobnie jak ryby, raki i inne
zwierzęta wodne. Indianie pokazali nam na piasku
ślady trzech jaguarów, z których dwa były młode.
Niezawodnie matka prowadziła tędy dzieci swe do
wody. W braku drzew, zatknęliśmy wiosła w piasek
i w ten sposób zawiesiliśmy nasze hamaki. Do jedenastej cicho było, potem jednak powstał w pobliskim
lesie taki hałas, że trudno było zasnąć. Wrzeszczały
razem wszystkie zwierzęta, z tego rozgwaru wyróżnić można było poszczególne głosy małp ogoniastych, zwanych diabłami leśnymi, wyjców, jaguarów,
kuguarów czyli lwów amerykańskich pozbawionych
grzywy, świń piżmowych, leniwców, hokka, paraguy
i innych ptaków z rodziny kuraków. Pies nasz,
szczekający bezustannie, zaczynał wyć za zbliżeniem
się jaguara i uciekał pomiędzy hamaki. Często po
krótkiej przerwie zaczynały ryczeć z wierzchołków
drzew kuguary, oraz dolatywały przeciągłe pogwizdy
małp głoszących niebezpieczeństwo.
Takie noce miewaliśmy na Apure i przywykliśmy do nich z czasem dopiero. Przez całe miesiące,
podróżując wodą, żyliśmy w ciągłym sąsiedztwie
drapieżców. Beztroska Indian naszych dodawała
nam jednak odwagi. Wmawialiśmy w siebie za ich
przykładem, że np. jaguary boją się ognia i nie napadają nigdy śpiącego w hamaku człowieka. W istocie przez cały czas pobytu w Ameryce Południowej
usłyszałem o jednym jeno wypadku rozszarpania pewnego llanero, czyli myśliwca śpiącego w swej siatce napowietrznejsiatka napowietrzna --- hamak..
Dźwięk, Zwierzęta, PodróżPytaliśmy Indian, czemu zwierzęta robią taki hałas
o pewnych godzinach nocy, a oni odpowiadali żartobliwie: --- Modlą się do księżyca! --- Oczywiście
zwierzęta polują i walczą ze sobą w ciemni nocnej.
Jaguary napadają świnie piżmowe, a zwierzęta te
bronią się w ten sposób, te zbite w wielkie stada, pędzą na oślep, depcąc i wyrywając krzaki i zarośla.
Przerażone małpy gwiżdżą z drzew, zwiększając hałas, a ptaki dopełniają koncertu. Przekonałem się
zresztą, że nie tylko w księżycowe noce tak hałasują
zwierzęta, dzieje się to także podczas burzy i nawalnego deszczu. Niech Bóg nam użyczy spokojnej nocy! --- mawiał pewien mnich, z którym odbyliśmy
część drogi po Río Negro. Nie było to, zaiste, zdawkowym życzeniem, bo nieraz, upadając po trudach
dnia, nie mogliśmy zasnąć, mimo żeśmy się znajdywaliznajdywać --- dziś raczej: znajdować. przecież w pustoci leśnej i zupełnej samotni.
Dnia 2 kwietnia wyruszyliśmy przed świtaniem.
Ranek był pogodny i stosunkowo chłodny, gdy termometr w powietrzu wskazywał tylko 28 stopni Celsjusza. Ale piasek wybrzeża wystawiony bezpośrednio na promieniowanie słońca miał temperaturę 36
stopni. Po rzece sunęły długimi szeregami delfiny
(toniny)tonina (hiszp.) --- tu: słodkowodny waleń z gatunku Inia geoffrensis, żyjący w dorzeczach Amazonki i Orinoko., a brzegi pokryte były ptakami rybożernymi.
Niektóre wskakiwały na płynące kłody drzewa
i chwytały znienacka łup. Kilkanaście razy natknęliśmy się na sterczące skośnie z wody pnie, które
tkwią tak całymi latami i narażają na rozbicie słabsze łodzie. Podczas przypływu morza pnie te dostają
się do rzeki i zatykają ją czasem całkiem, tak że jazda pod prąd jest wprost niemożliwa. Pirogi krajowców rozbijają się na wytworzonych przez to mieliznach i wirach.
Od czasu wyjazdu z San Fernando nie napotkaliśmy ani jednej kanoi na tych pięknych wodach. Wokoło panowała zupełna samotność. Rankiem dnia
3 kwietnia schwytali nasi Indianie na wędkę rybę,
zwaną tu caribecaribe --- nazwa wielu ryb z podrodziny piraniowatych (Serrasalminae), tu najprawdopodobniej mowa o Pygocentrus cariba, piraña del Orinoco. Opisy krwiożerczości tych ryb uważa się dziś za przesadzone. lub caribito. Jest ona tak krwiożercza, że napada ludzi podczas pływania i wyrywa
im spore kawałki ciała. Chociaż jedna rana jest niewielka, to napadniętemu trudno ujść z życiem, gdyż
zanim dopłynie do brzegu, cały bywa poszarpany.
Indianie boją się bardzo tej ryby i pokazywali mi liczne, głębokie blizny pochodzące z jej ukąszenia.
Żyje ona na dnie, ale wystarczy wpuścić kilka kropel krwi w wodę, a natychmiast wypływają tysiące
na powierzchnię. Są one bardzo liczne, a chociaż
mają zaledwo osiem do dwunastu centymetrów długości, to skutkiem swych ostrych, trójsiecznych zębów i rozszerzalnej niezwykle paszczy stanowią plagę ludności. Rzuciliśmy kilka kawałków krwawego mięsa
w miejsce, gdzie woda była zupełnie czysta, bez śladu jakichkolwiek zwierząt. Natychmiast niemal wypłynęło stado caribów i rzuciło się na żer.
Wylądowaliśmy około południa na pustkowiu,
z dala od lasu. Towarzysze nasi wyciągnęli łódź na
ląd i zabrali się do przyrządzania posiłku, ja zaś ruszyłem brzegiem, chcąc się przypatrzeć grupie śpiących w słońcu krokodyli. Małe, śnieżnobiałe czaple biegały im po grzbietach, głowie, a nawet właziły do otwartych paszcz. Były zielonawe i pokryte
błotem, tak że można je było wziąć za odlewy spiżowe. Spacer ten omal mnie nie pozbawił życia.
Zapatrzony w rzekę przystanąłem, by podnieść kawałek łyszczyku, gdy nagle ujrzałem świeży trop jaguara, tak łatwy do rozpoznania. Obejrzawszy się,
zobaczyłem w odległości jakichś 80 kroków ogromną bestię leżącą pod drzewem, w gąszczu. Nie widziałem dotąd tak wielkiego zwierza z rodziny
tygrysów.
Przerażony wielce, nie zapomniałem jednak o naukach pewnego Indianina, który mi powiedział, jak
się należy zachować w takim wypadku. Poszedłem dalej powolnym krokiem, nie ruszając rękami.
Przekonałem się niebawem, że cała uwaga zwierza
skierowana była na stado tapirów, przepływających
rzekę. Po dobrej chwili zawróciłem ku brzegowi,
opisując duże koło. Ciągle miałem ochotę obejrzeć
się, czy jaguar idzie za mną. Na szczęście uległem
tej pokusie dopiero w znacznej odległości i spostrzegłem, że jaguar został na miejscu. Widocznie te wielkie koty z pstrą sierścią tak są tutaj nasycone tapirami, świniami piżmowymi i jeleniami, że nie biorą
się do człowieka. Dopadłem bez tchu obozowiska
i opowiedziałem swą przygodę, ale Indian jakoś wcale to nie wzruszyło. Mimo to nabiliśmy strzelby i poszliśmy na miejsce, gdziem napotkał jaguara, ale go
już nie było. Szukać go po lesie nie chciałem, gdyż
trzeba było iść z osobna albo torować sobie drogę
przez gęste pnącze.
Wieczorem minęliśmy ujście Caño del Manati, tak
zwane z powodu ogromnej ilości połowionych tu
krów morskich (manati lub lamanti). To trawożerne wodne zwierzę ssące dochodzi tu do dziesięciu i dwunastu stóp długości, zaś waży 500 do 800
funtów. Wodę pokrywały ich odchody podobne do
bydlęcych, ale bardziej cuchnące. Lamanti połyka
mnóstwo trawy, ma żołądek podzielony na mnóstwo komór i sto osiem stóp długie kiszki. Sam widziałem to wszystko napełnione trawą. Rozciąwszy
to zwierzę, zdumiałem się wielkością, kształtem i położeniem płuc jego. Tkanka płuc ma wielkie oczka
i przypomina ogromny pęcherz pławny. Łapią je
przeważnie po znaczniejszych powodziach, kiedy
się z rzek dostają do licznych jezior i moczarzysk. Ze
skóry krowy morskiej, półtora cala grubej, robią pletniepletnia --- bicz, pejcz., używane niestety na niewolników, a nawet Indian, których prawo uznaje za wolnych obywateli.
Indianie nasi rozłożyli tuż nad wodą wielkie ognisko i ponownie zauważyłem, że światło przywabia
krokodyle, a nawet delfiny (toniny), które sprawiają
hałas, przeszkadzający w spaniu.
Tej nocy dwa razy zrywaliśmy się na nogi. Raz
podeszła do obozowiska samica jaguara z młodymi,
by je napoić w rzece, a gdy ją odpędzono, jaguarzęta
miauczały długo, niby nasze koty. Niedługo potem
ukąsił naszego psa w nos jeden z olbrzymich, latających wokoło ognia nietoperzy. Pies wył żałośnie
nie tyle z bólu, co ze strachu przed nieznanym stworzeniem.
Dnia 4 kwietnia spostrzegliśmy z niejakiem wzruszeniem po raz pierwszy upragnione z dawna wody
Orinoka i to w miejscu tak bardzo odległym od wybrzeża morskiego.
Wyspa żółwi szyldkretników
Z chwilą opuszczenia wód Apure znaleźliśmy się
w całkiem odmiennym kraju. Oczom naszym ukazała się bezbrzeżna, podobna olbrzymiemu jezioru
płaszczyzna wody. W powietrzu nie brzmiały już
przenikliwe wrzaski czapel, flamingów i warzęch
przelatujących z brzegu na brzeg. Daremnie też rozglądaliśmy się za ptakami pływającymi. Życie przyrody nie było tu tak bujne. Gdzieniegdzie tylko w zatokach duże krokodyle przecinały w poprzek pole,
sterując potężnymi ogonami. Widnokrąg otaczał pas
lasów, ale nie dochodziły one aż do koryta rzeki.
Brzegi spalone żarem, nagie, jałowe, jak brzegi morza wydawały się z oddali, skutkiem załamania
światła, wielkimi łachami wody stojącej.
Mieliśmy silny wiatr od północnego wschodu, co
nam ułatwiało żeglowanie pod prąd w stronę misji Encaramada, ale piroga nasza stawiała tak mały opór
wodzie, że skłonni do choroby morskiej czuli się
bardzo nieswojo. Bałwany powstają skutkiem zderzania się dwu prądów rzecznych.
W porcie misji Enkaramada spotkaliśmy karaibskiego kacyka zdążającego w swej pirodze pod prąd rzeki na słynny połów żółwi szyldkretowych. Był
małomówny, poważny, a hołdy oddawane mu przez
świtę świadczyły, że jest wielką osobistością. Ubranie jego nie różniło się zresztą od strojów dworzan,
wszyscy byli mianowicie nadzy, pomalowani i mieli
w rękach łuki i strzały. Władca, świta, służba, broń,
przybory i łódź, wszystko było posmarowane na
czerwono. Karaibowie ci byli niemal atletycznej budowy ciała i przerastali znacznie Indian, jakich dotąd widzieliśmy. Mieli gęste, gładkie włosy, przycięte nad czołem i czarno barwione brwi, co przy
bystrym, przenikliwym spojrzeniu nadawało im wygląd twardy. Rosłe, bardzo brudne i budzące wstręt
kobiety miały dzieci na plecach.
Dnia 6 kwietnia przybyliśmy do Boca de la Tortuga, czyli do portu żółwiego. Koło południa zarzucono kotwicę u wyspy, pośród rzeki położonej, a słynnej z połowu żółwi, czyli, jak tu mówią, dorocznego
zbioru jaj. Zastaliśmy mnóstwo Indian koczujących
w chatach z palmowych liści. Obozowisko składało
się z trzystu co najmniej ludzi. Nawykli do samotności
od wyjazdu z San Fernando i podczas podróży po
Apure, zdziwiliśmy się ruchem, jaki tu panował.
Każdy szczep był innym kolorem pomalowany. Pośród Indian było kilku białych, kramarzy z Angostury, zwanych pulperos. Przybyli oni na zakup oleju
żółwiego. Napotkaliśmy też misjonarza z Uruany.
Zdumiony był naszą obecnością, przyborami i instrumentami i w sposób przesadny odmalował trudy
i niebezpieczeństwa podróży przez Orinoko, aż poza
katarakty. PodróżTajemniczym wydał mu się także cel naszej podróży:
--- Któż uwierzy --- powiedział --- żeście wyruszyli
z ojczyzny po to, by się dać zjeść moskitom na Orinoku i by odmierzać ziemię, która nie jest własnością
waszą?
Ten zakątek ściąga ludzi zewsząd, podobnie jak
w Europie targi lipskie lub frankfurckie.
--- Jak okiem sięgnąć --- dodał misjonarz --- znajdują się pod warstwą ziemi żółwie jaja.
Pouczał nas, szturchając długą laską, jak należy badać głębokość jajonośnego pokładu, na sposób górnika sondującego warstwę marglu, rudy żelaznej czy
węgla.
Orinoko zaczyna przybierać w okresie wiosennego zrównania dnia z nocą, toteż od stycznia blisko
do końca marca wybrzeża rzeki są suche. Jawią się
tu w czasie składania jaj tysiączne rzesze żółwi. Wędrują szeregami, wyciągnąwszy szyje ponad wodę
i bacznie śledząc, czy nie grozi niebezpieczeństwo
od tygrysówtygrys --- tu: jaguar (dziś nazwy tygrys używa się tylko w odniesieniu do gatunku Panthera tigris żyjącego w Azji). i ludzi. Indianie ustawiają wzdłuż brzegów straże, by żółwie mogły spokojnie składać jaja
i by się nie rozpraszały. Statki muszą też stawać pośród wody, a załoga milczy, nie chcąc ich straszyć.
Składanie jaj odbywa się zawsze nocą, począwszy od
zachodu słońca. Zwierzę wykopuje długimi tylnymi
nogami o skośnych pazurach dziurę trzy stopy długą i dwie stopy głęboką. Żądza składania jaj jest
u żółwi tak wielka, że nieraz składają one dwie warstwy, jedną na drugiej, w nieprzykryte jeszcze doły
swych towarzyszy. Misjonarz rozkopywał laską piasek i pokazywał nam mnóstwo jaj zgniecionych podczas tego zapalczywego składania. Straty dochodzą
jednej trzeciej całego plonu. Widzieliśmy piasek
kwarcowy i potłuczone skorupy zlepione w wielkie
gruzły żółtkiem jaj. Jest tyle żółwi na brzegu, że nieraz zastaje je dzień na składaniu jaj. Wówczas spieszą się jeszcze bardziej, by znieść i przykryć je przed wzrokiem tygrysa, nie zważając na bezpieczeństwo
własne. Dzieje się to w oczach Indian przybywających rankiem nad brzeg, którzy zwą te żółwie
,,szalonymi".
Indianie rozkopują ziemię rękami, zbierają jaja
w koszyki, niosą do obozu i rzucają w wielkie kadzie
z wodą. Tam je rozgniatają szuflami i mieszają masę,
aż pływające po powierzchni żółtko należycie zgęstnieje. Tę część tłustą zbierają i gotują na silnym
ogniu. O ile jest to należycie wykonane, produkt daje
olej czysty, bezwonny, z lekka jeno żółtawy. Misjonarze cenią go jak najlepszą oliwę i używają do potraw. Mimo szybkości tej operacji niezliczone masy
małych, wyklutych żółwi rozpraszają się po brzegach rzeki. Widziałem sam w składzie głównym
w Uruanie młode, na cal szerokie żółwie umykające
do wody przed dziećmi indyjskimiindyjski (tu daw.) --- indiański..
Pokazywano mi ogromne skorupy żółwi wypróżnione przez jaguary. Także i tygrysy ścigają żółwie
po brzegu, przewrócą na grzbiet i zjadają wygodnie,
wyrywając mięso spomiędzy pancerza brzusznego
i górnego. Tygrys przewraca więcej żółwi, niż ich
może zjeść w ciągu nocy, leżą one więc w ten sposób ubezwładnione, a Indianie korzystają z tego.
Wydobycie mięsa spomiędzy pancerzy jest rzeczą
trudną, a tygrys postępuje jak najwprawniejszy chirurg, przegryzając mięśnie, stawy i podnosząc pancerze z jednej strony. Włazi on nawet w niezbyt głęboką wodę, ścigając zdobycz i wygrzebuje jaja. Żółw
ma w nim tedy nie lada wroga, również krokodyl, czapla i galinazo, rodzaj sępa, pożerają mnóstwo młodych żółwi. Ubiegłego roku nawiedziła taka masa
krokodyli, podczas zbioru jaj żółwich, wyspę Pararuma, że Indianie schwytali w ciągu jednej nocy osiemnaście sztuk, długich na dwanaście do piętnastu stóp,
używając do tego długich żelaznych haków, z mięsem krów rzecznych, jako przynętą. Poza zwierzętami szkodzą wytwarzaniu oleju żółwiego także
Indianie dzikich szczepów, którzy zabijają zatrutymi
strzałami wygrzewające się na słońcu żółwie. Dzieje
się to w czasie pierwszych deszczów wiosennych, tak
zwanych ,,deszczów żółwich".
Około czwartej po południu podnieśliśmy kotwicę.
Wiatr dął chwilami silnie. Od chwili kiedyśmy się
znaleźli w górzystej okolicy, zauważyliśmy, że żagle
pirogi naszej są bardzo licho urządzone. Ale ,,patron"
łodzi chciał pokazać zebranym na brzegu Indianom,
że mimo to zdoła z wiatrem wypłynąć na środek rzeki. W chwili gdy sławił nam swą odwagę i zręczność,
uderzenie wichru położyło statek na boku. Od razu
staliśmy po kolana w wodzie, a fala przeleciała
przez stolik w tylnej części umieszczony, przy którym właśnie pisałem. Zdołałem ocalić sam jeno pamiętnik, reszta zaś, to jest papiery, książki i zasuszone rośliny spłynęły na powierzchnię rzeki. Zerwał się Bonpland, śpiący w pirodze, i zaczął akcję
ratunkową z zimną krwią, która go nigdy nie opuszczała. Wiatr podnosił chwilami zatopioną burtę łodzi, nie straciłem tedy nadziei. Mogliśmy zresztą
dopłynąć do brzegu, ponieważ w pobliżu nie było
krokodyli.
Nagle zerwała się lina żagla i ten sam wichr, który
nas obalił, postawił pirogę w normalnej pozycji. KatastrofaWyczerpaliśmy wodę łupinami z dyń, naprawili żagiel
i w niespełna pół godziny wszystko było gotowe do
dalszej podróży. Uratował nas cud istny. Czyniłem
wyrzuty sternikowi, on zaś odparł z indyjskąindyjski (tu daw.) --- indiański. flegmą, że ,,białym ludziom nie zabraknie tu słońca dla
wysuszenia papierów". Przepadł nam tylko pierwszy
tom Pokoleń roślinnychPokolenia roślinne --- Genera Plantarum Karola Linneusza, wydane pierwszy raz w 1737 r., tu mowa wydaniu uzupełnionym przez Johanna Christiana Daniela Schrebera (1739--1810). Szrebera, ale strata owa
w tych warunkach była bardzo dotkliwa.
Za nadejściem nocy stanęliśmy na samotnej wysepce, w pobliżu misji Uruana. Spożyliśmy wieczerzę,
siedząc na olbrzymich pancerzach żółwi, leżących
w piasku, a przyświecał nam wspaniale księżyc. Radowało nas, że nikogo nie brakło. Wyobrażaliśmy
sobie, co musi odczuwać człowiek, który ocalał sam
jeno z katastrofy i błądzi po wyspie, nie mogąc nawet dopłynąć do brzegu Orinoka z powodu krokodyli i ryb krwiożerczych.
Dnia 7 kwietnia przepłynęliśmy rodzaj cieśniny,
gdyż koryto zwężyły tu strome skały.
Daremnie szukałem roślin w szczelinach tych pionowych ścian, nieznacznie uwarstwionych. Skały te
obsiadły gęsto legwany i gekosygekos --- gekon., o szerokich, skórzastych palcach nóg. Jaszczurki trwały w bezruchu
zupełnym, z otwartymi paszczami i podniesionymi
głowami, sycąc się gorącem, które, jak stwierdziłem
termometrem przyłożonym do skały, wynosiło 5252 stopnie Celsjusza --- w pełnej wersji niemieckiej figuruje w tym miejscu liczba 50,2.
stopnie Celsjusza. Ziemia zdawała się falować skutkiem drgania powietrza, cisza panowała zupełna,
a słońce sięgało zenitu i odbijało się w wodzie jaskrawo od rudawej mgły przysuwającejprzysuwający --- tu: zasnuwający. wszystkie przedmioty.
Natura, CiszaGłębokie czyni wrażenie w tych gorących okolicach cisza południowa. Zwierzęta leśne zagrzebują
się w gęstwinę, ptaki włażą pod liście drzew lub
szczeliny skał. Ale ucho chwyta głuchy szelest, nieustanny brzęk owadów krążących w niższych warstwach powietrza wokoło spalonych słońcem roślin.
Nic lepiej uzmysłowić nie może potęgi organicznego
życia. Z każdego krzewu, wypróchniałego pnia, ze
szczeliny skalnej, z ziemi dolata cichy akord życia.
Jaszczurki, stonogi, cecyliececylie, właśc. Caecilia --- rodzaj płazów beznogich., drążą sobie podziemne
chodniki, a odgłos ten wyraźnie pochwycić można
w głuszy. Tysiączne tony świadczą, że wszystko
w naturze oddycha, rozkwita w tysiącznych kształtach i napełnia powietrze, ziemię i wodę.
Dziewiątego kwietnia dotarliśmy rankiem do Pararumy i napotkaliśmy obóz Indian, przypominający
takiż obóz w Boka de la Tortuga. Zebrali się, by
zbierać jaja i gotować olej. Ale przybyli, niestety,
o parę dni za późno. Młode żółwie wykluły się już,
a także okoliczność tę wyzyskały krokodyle i garcje, wielkie, białe czaple. Ptaki te lubią niezmiernie
mięso młodych żółwi i pożerają je tysiącami. Wyruszają na łowy nocą, bowiem żółwie wyłażą z ziemi
dopiero o zmierzchu i zdążają ku wodzie. Sępy, zwane zamuros, są zbyt leniwe, by polować po zachodzie.
Za dnia wałęsały się w pobliżu obozu Indian, porywając jadło. Zazwyczaj muszą one dla zaspokojenia
głodu chwytać na lądzie lub po płyciznach młode,
kilkucalowej długości krokodyle. Krokodylęta bronią się wrogom w ten sposób, że stają na przednich
nogach, garbią grzbiet i, rozwierając paszczę, straszą
zębami, które są już długie i ostre u wykłutychwykłuty --- tu: wykluty. świeżo młodych. Przy tym obracają się przodem do wroga, choć czynią to powoli i niezdarnie. Często zdarza się, że podczas gdy jeden zamuro zajmuje uwagę zwierzątka, drugi spada nań z góry, porywa za
kark i unosi w powietrze.
W Pararumie napotkaliśmy pośród Indian kilku
białych, z Angostury. Skarżyli się oni nudnie na zły
zbiór jaj i szkody wyrządzone przez tygrysy. Wszedłszy do wnętrza ajupy, czyli szałasu, ujrzeliśmy w obozie Indian misjonarzy z Carichany i okolic katarakt.
Grali w karty i palili z długich fajek. Mieli głowy
ostrzyżone, długie brody, niebieskie fałdziaste kaftany i wyglądali na orientalów. Zakonnicy ci przyjęli nas bardzo gościnnie i udzielili informacji potrzebnych w dalszej drodze. Od kilku miesięcy trapiła ich
silna febra powracająca co trzy dni, byli bladzi, wyczerpani i patrząc na nich, przekonaliśmy się, że zdrowie nasze będzie narażone na poważny szwank
w okolicach, jakie zwiedzić zamierzamy.
Tutaj odmówił nam dalszych usług sternik Indianin, wiozący nas z San Fernando przez Apure do
Pararumy. Nie chciał on za nic jechać przez wodospady Orinoka i musieliśmy się poddać jego woli. Na
szczęście sprzedał nam jeden z misjonarzy z Carichany bardzo tanio piękną pirogę, a misjonarz z Atures i Maypures w okolicach wielkich katarakt, pater
Bernardo Zea oświadczył, chociaż był chory, że dowiezie nas do granicy Brazylii. Wielki był tu brak
Indian zdecydowanych ruszyć poza wodospady, toteż
gdyby nie misjonarze, musielibyśmy byli pozostać
przez całe tygodnie w tej wilgotnej, niezdrowej okolicy. Lasy nad Río Negro uważali wszyscy za kraj
cudowny i rzeczywiście okazało się potem, iż powietrze było tam świeższe, rzeka wolna od krokodyli, co umożliwiało kąpiel nawet w nocy, a owady
nie kąsały tak jak na Orinoku. Pater Zea żywił nadzieję odzyskania zdrowia na Río Negro, gdzie miał
objechać poszczególne stacje misyjne. Mówił o tamtych okolicach z zapałem, jakie zawsze budzi rzecz
nieznana.
DzikiZebrani w Pararumie Indianie dziwne wywołali we
mnie refleksje. Człowiek kulturalny patrzący na
dzikich nie może się zgodzić, by to miał być typ pierwotny ludzkości i by ci ponurzy, milczący, obojętni
Indianie wyobrażali człowieka w dziecięcym okresie jego rozwoju. Wolimy przypuszczać raczej, że ci
tubylcy, smarujący ciało błotem i tłuszczem, siedzący
bezmyślnie na żółwich pancerzach wokoło ogniska
i zagapieni na przyrządzany napój, są to resztki zwyrodniałych ludzi pierwotnych, żyjących bardzo dawno wśród tych lasów, a popadłych dziś w barbarzyństwo.
Wodospad w Atures
Nowa przeznaczona dla nas piroga naładowana
została jeszcze przed wieczorem. Była ona, jak
wszystkie indyjskieindyjski (tu daw.) --- indiański. kanoe, wyciosana i wypalona
potem z pnia drzewa, długa na stóp czterdzieści,
a trzy stopy szeroka. Nie mogły w niej siedzieć obok
siebie trzy osoby. Pirogi są łatwo zwrotne i chybkie,
ale zarazem tak mały opór stawiają wodzie, że chcąc
na chwilę wstać, trzeba wołać na wioślarza, by przesiadł się na przeciwległą stronę. Inaczej nierównomiernie rozłożony ciężar spowoduje zanurzenie jednej
z burt pod wodę. Trudno sobie wyobrazić, jak łódź
taka jest niewygodna.
Dopiero 10 kwietnia o dziesiątej rano mogliśmy
wyruszyć w drogę. Z trudem przywykliśmy do nowej pirogi, będącej nowym więzieniem. Chcąc zyskać bodaj trochę na szerokości, zrobiliśmy w części tylnej poprzeczną kratę z prętów sterczącą po
obu stronach poza burty, nad nią zaś dach z liści.
Ale dach ten, el toldo, był bardzo niski, tak że trzeba było pod nim siedzieć w kucki albo leżeć, nie
widząc nic. Nie sposób było podnieść dachu, gdyż
dawałby zbyt wielki opór wiatrowi i utrudniał wiosłowanie pod prąd rzeki, a przy tym obciążyłby łódź,
którą i tak trzeba było wlec lądem od jednej do
drugiej katarakty. Pod dachem mogły leżeć cztery
osoby, ale nogi wystawały daleko poza kratę,
a w razie deszczu mokliśmy aż do kolan. Posłanie ze
skór wolich i tygrysichtygrysi --- tu: jaguarzy, związany z jaguarem. nie było również wygodne,
gdyż pręty gniotły poprzez cienką ich warstwę. Przednią część pirogi zajmowali wioślarze, z krótkimi
łopatkamiłopatka --- tu: wiosło, pagaj., wiosłujący w takt monotonnej pieśni.
Klatki, coraz to liczniejsze, z małpami i ptakami wisiały pod dachem. Była to nasza menażeria podróżna, a chociaż dużo zginęło skutkiem przypadków
i z gorąca, to jednak po powrocie z Casiquiare mieliśmy ich jeszcze czternaście. Podczas obozowania
zwierzęta i przyrządy umieszczano zawsze pośrodku,
wokoło hamaki, potem słali sobie łoża Indianie, a na
zewnątrz rozpalano krąg ognisk, dla odstraszenia
jaguarów. O świcie małpy zaczynały wrzeszczeć
w odpowiedzi małpom leśnym, a ta sympatia zwierząt w niewoli dla zwierząt wolnych była wprost
wzruszająca.
Piroga była tak przepełniona, że suszone rośliny,
kufry, sekstans, kompas i instrumenty meteorologiczne mieściły się pod kratą, na której leżeliśmy wyciągnięci przez większą część dnia. Chcąc dobyć coś
z kufra czy użyć instrumentu, trzeba było przybijać
do brzegu i wysiadać. Dołączała się do tych niewygód jeszcze plaga moskitów, grasujących pod niskim
dachem, oraz żar wydzielany przez nagrzane z góry
liście palmowe. Co chwila staraliśmy się urządzić
jakoś znośniej, ale nie było sposobu. Jeden krył się
przed komarami pod prześcieradło, drugi radził rozpalić pod dachem ognisko dla ich odpędzenia. Ale dym gryzł w oczy, a ognisko zwiększało jeszcze
upał. Wszystkie te przeciwności znosiliśmy jednak
jakoś pogodnie, złączeni serdeczną sympatią i rozkoszując się wspaniałą przyrodą tych okolic nadbrzeżnych. Szczegóły te podaję też nie po to, by się użalać, ale dla scharakteryzowania żeglugi po Orinoku
i uzasadnienia, czemu nie mogliśmy, wraz z Bonplandem, mimo najlepszych chęci, dokonać wszystkich
spostrzeżeń i wykorzystać naukowo w pełnej mierze
podróży.
--- Od misji mojej będziecie podróżowali jak niemi --- rzekł zacny zakonnik, przybywszy do Uruany.
Przepowiednia ta ziściła się niemal dokładnie. Często nie mogliśmy się porozumieć z krajowcami mimo kilku tłumaczy i wielokrotnego powtarzania jednych pytań. Istnieje takie mnóstwo narzeczy nad
MetąMeta, Río Meta --- rzeka o długości 1100 km na terenie dzisiejszej Kolumbii, częściowo na granicy z Wenezuelą, lewy dopływ Orinoko., Orinoko, CasiquiareCasiquiare --- rzeka w Ameryce Południowej o długości 326 km, należąca do dorzecza Amazonki, dopływ Río Negro, mająca połączenie z Orinoko poprzez bifurkację (odnogę). i Río Negro, że nie sposób ich ogarnąć przy największych nawet zdolnościach językowych. Taka była sytuacja nasza począwszy od Angostury, aż do fortu San Carlos nad
Río Negro.
Jedenastego kwietnia pod wieczór chmury pokryły
niebo, wiatr uderzał, to znów chwilami cichł zupełnie, a wszystko świadczyło, że nadciąga burza. Niebawem lunął deszcz, który nas przemoczył mimo liściowego dachu, płosząc jeno na pewien czas nieznośne komary. Dotarliśmy do katarakty Carivenu,
a prąd wody wzmógł się tak, że ledwo zdołaliśmy wylądować, gdyż ciągle porywał pirogę ze sobą. W końcu skoczyło w wodę dwu Salivasów, wyśmienitych
pływaków, i wziąwszy statek na linę, przytroczyli go
do nagiej skały, na której przenocowaliśmy. Burza
trwała długo w noc i ciągle baliśmy się, że fale oderwą pirogę od lądu.
Dwunastego kwietnia ruszyliśmy dalej, o czwartej
rano, a misjonarz wyraził obawę, że trudno nam
będzie przebyć progi skalne przy ujściu rzeki Mety.
Indianie wiosłowali przez dwanaście godzin bez
przerwy, nic nie jedząc prócz manioku i bananów.
Jest to rzecz nader trudna przezwyciężyć prąd wody pod kataraktami. Indianie znad Orinoko i Amazonki czynią to jednak, podróżując przez dwa miesiące wodą. Zdumiewa siła fizyczna i wstrzemięźliwość tych ludzi. Mąka i ciała zawierające cukier,
czasem ryby i tłuszcz żółwich jaj zastępują im pożywienie, jakie dają ptaki i ciepłokrwiste zwierzęta.
Łożysko rzeki na przestrzeni tysiąca dwustu metrów było zasypane złamami granitu. Miejsce to posiada nazwę Raudal de CarivenRaudal de Cariven, dziś Raudal de Caribén --- progi na rzece Orinoko w Wenezueli, w pobliżu miasta Puerto Páez, poniżej ujścia rzeki Meta.. Przemykaliśmy kanałami pięciu nieraz zaledwo stóp szerokości, a czasem wpadała piroga pomiędzy dwa bloki, utykając
pośród nich. Unikaliśmy miejsc, którędy woda pędziła z hukiem. Ale nie zachodzi tu niebezpieczeństwo prawdziwe, o ile ma się dobrego, indyjskiegoindyjski (tu daw.) --- indiański.
sternika. Gdzie nie można było przełamać prądu,
wskakiwali w wodę wioślarze, przywiązywali linę
do skały i przeciągali łódź. Działo się to bardzo powoli i nieraz wychodziliśmy na więżące nas skały.
Posiadały wszelkie kształty i barwy, były przeważnie zaokrąglone, czarne, lśniące ołowiano i bez
wszelkiej wegetacji. Wprawia w zdumienie, gdy się
widzi, jak nagle znika gdzieś woda jednej z największych rzek świata. Nieraz z dala, od strony brzegu
widzieliśmy ogromne bloki granitu oparte o siebie
i zamykające koryto.
Od ujścia Mety mniej znacznie w Orinoku raf
i skał, tak że na przestrzeni kilometra płynęliśmy
wolnym, szerokim korytem. Indianie wiosłowali,
nie pchając pirogi i nie rozdzierając nam uszu dzikimi okrzykami. Noc już zapadła, kiedyśmy dotarli do
miejscowości, zwanej Raudal de TabajeRaudal de Tabaje, Raudal Tabaje --- progi na rzece Orinoko, dziś na granicy kolumbijsko-wenezuelskiej, w pobliżu miasta Puerto Carreño, powyżej ujścia rzeki Meta., Indianie nie
mieli odwagi płynąć dalej ku katarakcie, przeto zanocowaliśmy w miejscu nader niemiłym, na płycie
kamiennej, nachylonej pod silnym kątem, mieszczącej w szczelinach roje nietoperzy. Przez całą noc
ryczał w pobliżu jaguar, a pies nasz odpowiadał
szczekaniem. Daremnie wyczekiwałem gwiazd na
niebie straszliwie czarnym. Gdzieś w dali huczał
grzmot, a dudnienie wody pod naszymi nogami naśladowało go.
Trzynastego kwietnia przebyliśmy wczesnym rankiem progi skalne i wysiedli na ląd. Pater Zea chciał
odprawić nabożeństwo w nowej, pobliskiej misji San
Borja, założonej przed dwoma laty. Zastaliśmy tam
sześć chat, zamieszkałych przez nowonawróconych
GuahibówGuahibe a. Sikuani --- lud zamieszkały w południowej Wenezueli i wschodniej części Kolumbii, w 1998 r. liczący ok. 24 tys. osób.. Kolonializm, AlkoholNie różnili się oni niczym od dzikich Indian, tylko w czarnych, niewielkich oczach tliło ożywienie większe, niż u mieszkańców innych misji. Nie
chcieli nawet skosztować wódki. Kilku z nich miało
brody, co ich napawało widać dumą, gdy brali nas
za podbródki, dając do zrozumienia, że są całkiem
do nas podobni.
Guahibowie nawykają bardzo trudno do życia
osiadłego. Wolą żyć zgniłymi rybami, stonogami i robactwem, niż uprawiać kawałek ziemi. Dlatego mówią o nich pobratymcy z innych szczepów, że Guahibo zjada wszystko, co znajdzie na ziemi i pod
ziemią.
W miarę posuwania się Orinokiem, ku południowi
gorąco nie tylko nie wzrasta, ale łagodnieje. Ciepłota powietrza wynosiła w dzień 26 do 27 stopni Celsjusza, w nocy nawet tylko 24. Mimo to jednak plaga moskitów przybrała rozmiary wprost straszliwe.
Nigdzie nie cierpieliśmy tak bardzo, jak w San Borja. Ledwo się wyrzekło słowo, czy odsłoniło twarz,
pełno było owadów w ustach i w nosie. Skóra piekła nas tak, żeśmy sądzili, iż termometr wskazuje
co najmniej 36 stopni i byli zdumieni, że tak nie jest.
Noc spędziliśmy nad brzegiem Guaripo, ale kąpać
się nie miał nikt odwagi, z obawy przed rybami karaibamiryby karaiby (niem. Caraibenfischen) --- piranie; hiszp.
caribe oznacza wiele gatunków ryb z podrodziny piraniowatych (Serrasalminae), tu najprawdopodobniej mowa o Pygocentrus cariba, hiszp. piraña del Orinoco. Opisy krwiożerczości tych ryb uważa się dziś za przesadzone. oraz krokodylami, które dochodziły tu do
dwudziestu czterech stóp długości.
Czternastego kwietnia wygnała nas w drogę plaga
zancudoszancudo (hiszp.) --- komar, moskit. już o piątej rano. Nad wodą mniej było
owadów niż pod lasem. W miarę posuwania się pod
prąd wody rozwierała się przed nami coraz to bardziej urocza panorama wybrzeży.
W poprzek biegu Orinoka biegnie od południa ku
północy pasmo granitowych gór. Dwa razy zatem
owa rzeka żłobi sobie koryto w skałach, które
tworzą progi, wały i zapory. Obraz to niesłychanie
piękny. Wydaje się, że woda uniesiona została
w górę, złudzenie to wywołuje piana tryskająca
wszędzie, mgła wodna przelśniona słońcem oraz
ogromne wodospady, których nie sposób objąć spojrzeniem.
Przedziwne to zjawisko natury zwróciło już przed
wiekami uwagę mieszkańców Nowego Świata. Gdy
Diego de OrdazDiego de Ordaz (1480--1532) --- hiszpański żołnierz i odkrywca, uczestnik wypraw Diega Velázqueza (Kolumbia, Panama) i Hernána Cortésa (podbój Meksyku), prowadził następnie poszukiwania El Dorado na terenie dzisiejszej Wenezueli i odkrył rzekę Orinoko. Jego imię nosi jedno z większych miast Wenezueli, Puerto Ordaz., Alfonso de HereraAlfonso de Herera (w innych źródłach: Alonso de Herrera) --- konkwistador działający w XVI w. m.in. na terenie dzisiejszej Kolumbii. oraz nieustraszony RaleighWalter Raleigh (ok. 1554--1618) --- ang. odkrywca, który poszukiwał El Dorado na terenie dzisiejszej Gujany i Wenezueli. (angielski wojownik 1552--1618) dotarli do ujścia Orinoka, Indianie podali im wieść
o wielkich kataraktach. Ale w opowiadaniach tych
pomieszano je z wodospadami, położonymi dalej na
wschód. W gorących krajach bujność roślinności tamuje komunikowanie się ludów pomiędzy sobą, mimo to jednak wieści dotyczące wielkich rzek dochodzą daleko. Orinoko, Amazonka oraz Urugwaj pokrywają siecią dopływów i rozlewisk lesisty kraj, zamieszkały przez ludność ludożerczą jeszcze na poły.
Przed dwustu zaledwo laty rozpowszechniać się tu
zaczęła religia chrześcijańska, ale na długo przed
wprowadzeniem uprawy roli krążyły wśród licznych,
zwalczających się wzajem plemion pasterskich, najczęściej przy sposobności handlu zamiennego, wieści o zdumiewających zjawiskach natury, wodospadach, wulkanach i górach pokrytych śniegiem, nietopniejącym nawet w lecie. WiedzaW odległości trzystu
mil od wybrzeża, w samym sercu Ameryki południowej, pośród ludów, których wędrówki nie przekraczają trzech dni podróży, snują się wieści o oceanie
i wyrażenia oraz znaczenie ogromnej masy wody słonej, nieogarniętej spojrzeniem. Rozpowszechnianiu
się tych wieści pomagają różne wydarzenia, jak wojny szczepowe, zabieranie niewolników, ucieczka ich,
powrót do swoich i powtarzanie tego, co który słyszał w obcych, dalekich okolicach. Czasem natrafi
ktoś w wielkiej odległości od morza na kościec kopalnego potworupotworu --- dziś popr. forma D. lp: potwora. morskiego i daje to nowy pochoppochop (daw.) --- bodziec, impuls; powód.
do opowiadań. Ze zdziwieniem słyszy wędrowiec
różne takie szczegóły z ust tubylców, którzy nigdy
nie byli nad morzem. Na niskim stopniu kultury następuje wymiana myśli wcześniej, niż wymiana produktów.
Piętnastego kwietnia opuściliśmy wyspę Panumana
przed wschodem słońca. Niebo było zachmurzone
i przelatywały błyskawice, ale grzmotów nie było,
gdyż burza szalała wysoko w powietrzu, nad ziemią
nie było najlżejszego powiewu, a upał panował nieznośny, gdyż żar rozpalonej ziemi odbijał się od
chmur i wracał na dół.
Jak zawsze podchodziły do nas jaguary, rycząc tuż
w pobliżu. W okolicy katarakt jest ich tyle, że zajmują chaty Indian, robiąc z nich sobie legowisko, jak
mi to opowiadał jeden naoczny świadek. Raz zajęły
mu jaguary chatę, w pobliżu conucosconuco (hiszp.) --- niewielka działka ziemi uprawnej. wyspy Panumana i po kilku dopiero miesiącach i stoczonej walce zdołał ją odzyskać. Zwierzęta te chętnie szukają
schronienia w opuszczonych budynkach, a podróżny, jak
sądzę, czyni mądrzej nocując pod gołym niebem, przy
ognisku, niż w takiej bezpańskiej chacie.
Odjeżdżając z wyspy, spostrzegliśmy w dali ogniska dzikich Guahibów, a misjonarz poradził dać parę
strzałów, by ich odstraszyć i przekonać, że się możemy bronić. Ale dzicy nie mieli widocznie łodzi,
a pewnie też ochoty ścigać nas po rzece. Gorąco
zmusiło nas do odpoczynku w miejscu zacienionym
i zabawialiśmy się łowieniem ryb, których było tyle,
żeśmy ich nie mogli zabrać ze sobą. Późną nocą dotarliśmy tuż pod wielką kataraktą do zatoki zwanej
portem niższym, puerto de abaxo, i udaliśmy się nie
bez wysiłku, po ciemku, wąską ścieżyną do misji
Atures, położonej o milę od brzegu. Musieliśmy
przejść równinę pokrytą wielkimi złomami granitu.
Zaczęto wyładowywać pirogę, a tymczasem my
z brzegu patrzyliśmy na spienione wody w zacieśnionym korycie.
Aż do miejsca przypływu Anaveni, to znaczy na
przestrzeni 260 mil, żeglować można swobodnie po
dolnym Orinoku. Jedyną przeszkodę stanowią pnie
drzew wyrwanych w czasie przyboru i niesione na
fali. Źle by wyszła na tym piroga, gdyby nocą wpadła na taką kratę z drzewa i roślin wodnych, która
przypomina pływające łąki Missisipi i pływające
ogrody jezior meksykańskich. Korzystają z tego Indianie chcący napaść jakiś inny szczep. Związują
kilkanaście kanoe, nakrywają trawą i gałęźmi, tworząc taką pływającą łąkę, którą woda niesie. Również i Karaibowie odznaczali się podobno dawniej
wielką biegłością w takim podstępie, dotąd stosowanym zresztą przez przemytników z Angostury,
którzy oszukują w ten sposób straż celną. Powyżpowyż
(daw.) --- powyżej. Anaveni napotyka się katarakty, czyli raudale Atures i Maypures. Obie te zapory biegnące od brzegu
do brzegu wyglądają na ogół jednako. Są to liczne
wyspy, tamy skalne i spiętrzone bloki, które porastają palmy i krzewy. Pośród nich szumią i huczą spienione fale ogromnej rzeki. Powyż Maypures rozwiera się znowu wolna przestrzeń długości blisko 170
mil, aż niemal do samych źródeł Orinoka, to znaczy
do raudalu Guahibów.
Tutaj jednak, gdzie dotarliśmy, w nielicznych jeno
miejscach można było dojść aż do samego koryta
rzeki oraz kąpać się w wodzie zatok wirującej powoli. W Alpach, Pirenejach czy nawet Kordylierach, słynnych z rozszarpania terenu i śladów zniszczenia, nie natrafi jednak podróżny na nic podobnego.
Trudno dać w słowach przybliżony choćby obraz tego chaosu. Na przestrzeni przeszło pięciu mil przecinają koryto w poprzek progi, tamy i zapory skalne.
Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniają wyspy, pagórzyste, pełne wyżyn i wklęsłości, mające po kilkaset
metrów długości. Inne są to małe, płaskie rafy. Wyspy te dzielą rzekę na mnóstwo wąskich koryt
o rwącym prądzie, wszystkie zaś porasta gęstwa
palm. Przedziwnie wyglądają te palmowe gaje pośrodku wody. Woda rzuca się w czeluście i groty
skalne, tak że nieraz słyszeliśmy szum wody jednocześnie nad głową i pod stopami. Orinoko przybiera
tu postać niezliczonych wodospadów drążących sobie drogę przez skały. W zdumienie wprawia ich
ilość, każdy zaś niesie niewiele wody. Znikają pod
ziemią, tryskają w górę, huczą i rzucają pianę.
Mniejsze zapory przebywają Indianie w ten sposób,
że płyną naprzód i wciągają łódź liną na grzbiet progu. Jest to praca mozolna i często łódź napełnia się
przy tym wodą. Nieraz ulega kanoe strzaskaniu o skały, a wówczas skrwawieni żeglarze z trudem zmykają wpław na najbliższą wyspę. W miejscach, gdzie
progi są wysokie i całkiem zamykają koryto, transportuje się łodzie brzegiem, tocząc je na prymitywnych walcach z cienkich pni drzew aż tam, gdzie
rzeka znowu zaczyna być spławna.
Dnia 16 kwietnia dowiedzieliśmy się, że pirogę
naszą przeprowadzono przez progi i że czeka na nas
w puerto de ariba, czyli porcie wyższym.
Jaguary w okolicach Atures są tak zuchwałe, że
porywają po wsiach świnie biednym Indianom. Pewien misjonarz opowiedział pewne zdarzenie, świadczące o łagodności tych z pozoru dzikich zwierząt.
Kilka miesięcy przed naszym przybyciem pewien
jaguar, którego uważano za młodego, choć był wielki,
bawił się z dzieckiem i zadrasnął je przypadkiem.
Owo wyrażenie ,,bawił się" wygląda dziwnie, jednak
miałem sam dowody czegoś podobnego. Dwoje
dzieci indyjskichindyjski (tu daw.) --- indiański., chłopiec i dziewczynka, siedziało
w trawie. Około drugiej po południu przybiegł z lasu
jaguar i zaczął wokoło skakać jak kot. Malcy nie
zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, a jaguar
zbliżył się i zaczął klepać łapą chłopca po głowie.
Zrazu czynił to lekko, potem jednak coraz mocniej,
i krew pociekła od zadraśnięcia pazurem. Widząc to,
chwyciła dziewczynka gałąź i zaczęła bić jaguara, który uciekł niezwłocznie do lasu. Na krzyk dzieci
przybiegli starsi i spostrzegli umykającego jaguara.
Sam widziałem oboje dzieci. Chłopak był bystry
i wydawał się inteligentny. Pazur jaguara zdrapał
mu tylko trochę skóry na czole i głowie. Skądże się
wzięła owa sympatia dla dzieci u zwierza, którego
dość łatwo zresztą oswoić, który atoli na wolności
jest krwiożerczy i okrutny? Można by wprawdzie
przypuszczać, że uważał malców za swą zdobycz i bawił się nimi, jak kot ptakiem z przyciętymi skrzydłami, dlaczegóż jednak uciekł przed bijącą go dziewczynką? Jeśli zaś nie zbliżył się do dzieci pod przymusem głodu, to po cóż w ogóle przybiegł? Nienawiść
i sympatia zwierząt kryje dużo tajemnic. Zdarzało się,
że lew rozszarpywał dwa czy trzy psy wpuszczone
do klatki, zaś od razu pieścić zaczął czwartego, który,
śmielszy od tamtych, chwycił go za grzywę. Wydaje
się jakby słabe stworzenie pociągało silne tym więcej, im większe mu okazuje zaufanie.
Plaga komarów
Po kilku dniach pobytu w Atures, z wielką przyjemnością opuściliśmy tę miejscowość, gdzie termometr wskazuje za dnia 29, a w nocy 26 stopni Celsjusza. Sam upał nie dokuczał nam tyle, ile nieznośne
podrażnienie skóry, które sprawiało, żeśmy nie dowierzali instrumentowi, sądząc, iż znaczy zbyt niską
ciepłotę. Za dnia kąsały nas moskity i maleńkie zjadliwe jejejeje --- hiszp.: jején, nazwa nadawana licznym gatunkom drobnych owadów, często pijących krew ssaków., nocą zaś zankudy, wielkie jadowite komary, których się boją nawet tubylcy. Ręce nam puchły coraz to bardziej, a ustało to dopiero, gdyśmy
dotarli do brzegów Temi. Różnymi sposobami bronią
się tu ludzie przeciw tym małym owadom. Poczciwy
misjonarz Bernardo Zea, który przez długie lata cierpiał z powodu komarów, zbudował sobie obok kościoła z pni palmowych rusztowanie, a na jego szczycie chatkę, gdzie można było swobodniej oddychać
i gdzie też suszyłem rośliny wieczorami i pisywałem.
Misjonarz uczynił spostrzeżenie, że komary najchętniej przebywają w dolnych warstwach powietrza, do
wysokości 15 stóp nad ziemią. W Maypures nocują
Indianie po wyspach, na środku rzeki, gdzie komary
nie przylatują skutkiem pary przesycającej powietrze. Stwierdziłem też sam, że więcej ich przy brzegach niż pośrodku koryta, toteż znacznie mniej cierpi podróżny płynący z prądem, niż pod wodępod wodę --- tu: pod prąd..
Trudno przyjdzie uwierzyć temu, kto nie żeglował
po wielkich rzekach Ameryki tropikalnej, jak straszną plagą są te małe owadki, które w najżyźniejszych nieraz okolicach uniemożliwiają pobyt ludziom.
Mimo nawyku do cierpienia i mimo zajęcia się obserwowanym przedmiotem, nie sposób sobie dać rady.
Moskity, zankudo, jeje oraz tempranerotempranero (hiszp.) --- bardzo wcześnie; tu: owad dający się we znaki wcześnie rano. pokrywają
ciągle twarz i ręce, przebijają żądłami-ssawkami
ubranie, włażą do ust, oczu i nosa, tak że co chwila
wybucha się kaszlem, spluwa nieustannie i kicha raz
po raz. Rozmowy o los moscoslos moscos, lp. mosca (hiszp.) --- mucha; tu: owad. to stała rozrywka
w misjach rozrzuconych po niezmierzonych lasach
pobrzeży Orinoka. Ile razy spotka się dwu ludzi, pyta jeden drugiego:
--- Jakże tam było w nocy z zankudami? Czy dużo było moskitów?
Przypomina to starodawną formułkę towarzyską
Chińczyków, którzy pytali się wzajem rano:
--- Vou to hou?
To znaczy: Czy cię bardzo niepokoiły tej nocy
węże...
W okolicach Tuamini przekonałem się, że obok
pytania indyjskiegoindyjski (tu daw.) --- indiański., pytanie chińskie również byłoby na miejscu.
Dolna warstwa powietrza aż do dwudziestu stóp
przesycona jest wprost jadowitymi owadami. Patrząc pod słońce z jakiejś groty przy katarakcie, widzi
się chmurę komarów to gęstniejącą, to znów rzadszą
na chwilę. Nie ma chyba na świecie kraju, gdzie by
człowiek znosił straszniejsze katusze, jak tu w porze
deszczowej.
--- Jakże dobrze musi być mieszkańcom księżyca! ---
powiedział do patrapater (łac.) --- ojciec; wyraz dziś raczej nieużywany w polszczyźnie w przypadkach zależnych. Gumilli pewien Indianin ze
szczepu Saliva. --- Jest tak piękny, jasny i pewnie nie
dolatują tam moskity.
Naiwne te słowa cechują zapatrywanie dzikich
Amerykanów na naszego satelitę. Jest on w ich
oczach osiedlem niebian i przybytkiem wszelkiej obfitości. Gdy Eskimos, dla którego skarbem jest deska
lub pień drzewa wyrzucone na jałowy brzeg, widzi
na księżycu pokryte lasem równie, dostrzega na nim
Indianin znad Orinoka puste sawanny, wolne od
moskitów.
Dalej ku południowi zaczyna się sieć brunatnożółtych wód, zwanych czarnymi, aguas negras. Nad
brzegami Atabapo, Temi, Tuamini i Río Negro zaznaliśmy spokoju, niemal szczęścia nieoczekiwanego.
Rzeki te płyną, jak Orinoko, przez gęste lasy, ale
nie ma tu wcale komarów ani krokodyli. Być może
nie sprzyja niższa temperatura wody wylęganiu się
larw komarzych albo też jej skład chemiczny.
Dziwne to i znane misjonarzem zjawisko, że rozmaite odmiany komarów latają z osobna, nie mieszając się, także w różnych godzinach dnia kłują inne
owady. Zazwyczaj ma się kwadrans spokoju przed
,,wyruszeniem w pole", jak powiadają misjonarze,
nowego gatunku komarów. Po odwrocie jednej armii nie zaraz druga idzie w bój. Od pół do szóstej
rano do piątej wieczór pełno w powietrzu moskitów.
Na godzinę przed zachodem miejsce moskitów zajmują małe komary zwane tempraneros (które wcześnie wstają... temprano), gdyż widać je również o świcie. Latają one zaledwozaledwo --- dziś: zaledwie. półtorej godziny i znikają
około siódmej, jak się tu powiada... po oddzwonieniu
na Anioł Pański. Po kilkunastu minutach zaczynają
kłuć zankudy, komary o długich nogach. Zankudo
ma w ryjku kłującą ssawkę, która wywołuje dotkliwy
ból, a bąble trwają przez kilka tygodni. Brzęczą podobnie do europejskich, tylko donośniej. Indianie
rozróżniają podobno po ,,śpiewie" zankudy od tempranerów. Te ostatnie są owadami wieczorowymi,
podczas kiedy zankudy to owady nocne, znikające
o świcie.
Krew, Pozycja społeczna, KolonializmNa innym miejscu tego dzieła wspomniałem o fakcie, że biali, urodzeni w ciepłych krajach, mogą chodzić bezkarnie boso po tej samej chacie, gdzie świeżo przybyłego Europejczyka obłażą pchły piaskowe,
zwane nigua. Ledwo widoczne te owady zakopują się pod paznokcie i tam składają jaja, pęczniejąc do wielkości grochu. A więc nigua rozróżnia to, czego
nie zdołała dotąd uczynić najskrupulatniejsza analiza
chemiczna, to znaczy tkankę i krew Europejczyka
i białego Kreola. Inaczej się rzecz ma z bąkami.
Wbrew krążącym wieściom, owady te napastują zarówno czerwonoskórych, jak i białych, tylko skutki
ukłucia są różne. Jadowita ciecz nie wywołuje nabrzmienia u Indianina, podczas gdy Europejczyk puchnie i cierpi przez kilka dni dotkliwie.
Zaobserwowałem nieraz, że czerwonoskórzy odczuwają ból równie jak biali, ale w mniejszym stopniu. W dzień, podczas wiosłowania biją się Indianie
ustawicznie dłońmi po ciele, by spłoszyć owady,
a to samo czynią podczas snu, w nocy, nie bacząc, że
trafiają często w leżących obok towarzyszy. Przypomina to perską przypowiastkę o niedźwiedziu zabijającym muchę na czole uśpionego pana swego.
W Maypures widziałem, jak młodzi Indianie, siedząc
przy ogniu, drapali się wzajem po plecach kawałkami
suchej kory. Kobiety indyjskieindyjski (tu daw.) --- indiański. wydziobywały cienką
kostką z każdej ranki po ukłuciu kroplę zakrzepłej
krwi szpecącą skórę, a czyniły to z cierpliwością dla
nas niepojętą. Jeden z najdzikszych szczepów nad
Orinokiem, OtomakowieOtomakowie --- wymarły dziś lud, zamieszkujący jeszcze w XIX w. stan Apure w Wenezueli., używają siatki przeciw komarom, którą tkają z włókna palmowego. Czerwonoskórzy z okolic Caracas zagrzebują się na sen
w piasek. W niektórych wsiach nad rzeką Magdaleny namawiali nas Indianie, byśmy się kładli na tzw.
plaza grande, przy kościele na skórach wołów, które
tam spędzają zewsząd w wielkiej liczbie. W pobliżu
trzody znajduje człowiek trochę spokoju od komarów. Indianie nad górnym Orinokiem i pod CasiquiareCasiquiare --- rzeka w Ameryce Południowej o długości 326 km, należąca do dorzecza Amazonki, dopływ Río Negro, mająca połączenie z Orinoko poprzez bifurkację (odnogę)., widząc, że Bonpland nie może z powodu tej plagi
suszyć roślin, zapraszali go do swych hornitos, czyli
,,pieców". Tak zwą oni małe schrony bez drzwi
i okien, do których włazi się przez mały otwór, pełzając na brzuchu. Potem rozpala się ognisko z wilgotnych gałęzi, a wypędziwszy dymem komary, zatyka
się wejście szczelnie. Nie ma tam wprawdzie moskitów, ale w norze tej oświetlonej dymiącą pochodnią
z żywicy topolowej panuje straszne gorąco i zaduch. Bonpland zasuszył jednak w takich hornitach indyjskich setki roślin.
Śmiech zbiera, gdy się słyszy spory misjonarzy na
temat wielkości i krwiożerczości moskitów różnych
części rzeki. Odcięci od świata zabawiają się oni tym.
Żal mi cię, bracie --- powiedział na odjezdnym
misjonarz z okolicy katarakt do kolegi z Casiquiary ---
żal mi, że sam zostaniesz jak i ja w tym kraju tygrysówtygrys --- tu: jaguar (dziś nazwy tygrys używa się tylko w odniesieniu do gatunku Panthera tigris żyjącego w Azji). i małp. Ryb mamy znacznie mniej od was
i większe tu upały, a jednak gdy idzie o moje moskity (mis moscas) to mogę się pochwalić, że mój jeden
pokonałby twoje trzy z łatwością.
Sprawa komarów drobna to rzecz dla Europejczyka, świadczy jednak o tym, że maleńkie owady, posiadające odrobinę jadu w ssawce, mogą uniemożliwić życie człowiekowi na rozległych i żyznych przestrzeniach. Historia, Książka, ZwierzętaOgromną przeszkodą dla kultury są
również w wielu okolicach podzwrotnikowych małe
termity, czyli comejecomeje (hiszp. comején) --- termity, łac. Isoptera.. Pożerają przeraźliwie wszystko, papier, tektury, pergamin, niwecząc całe archiwa
i biblioteki. W licznych prowincjach hiszpańskiej
Ameryki nie ma pisanego dokumentu starszego nad
sto lat. Cóż się ma tedy stać z kulturą danego kraju
i ludu, jeśli przeszłość nie będzie złączona z chwilą
bieżącą i trzeba ponawiać walki i klęski, okupując
tym na nowo doświadczenie?
W miarę zbliżania się do wyżyny Andów maleje
ta plaga. Oddycha tam człowiek swobodnie świeżym powietrzem, a owady nie trapią go już dniem
i nocą. Tam też termity nie zagrażają archiwom.
Czterysta metrów nad morzem nie ma już komarów,
a termit dosięga sześciuset. Ale Meksyk, Santa Fe
de Bogota i Quito wolne są od owadów. Stamtąd promieniować będzie kiedyś kultura na przestrzenie nizinne i lesiste, zamieszkałe dziś przez szczepy, którym właśnie obfitość odbiera energię życiową.
Wodospad Maypures
Dnia 17 kwietnia po trzygodzinnym marszu dotarliśmy przed południem do naszej łodzi, w której pater Zea umieścił nasze instrumenty i mały zapas
żywności, składający się z paru wiązek bananów,
manioku i kurcząt.
W dalszej drodze nie napotykaliśmy na przeszkody. Pod wyspą Tomo spędziliśmy noc pod gołym
niebem. Było pogodnie, ale gruba warstwa, rzec
można, komarów udaremniła moje prace miernicze
i obserwację gwiazd.
O trzeciej rano dnia następnego ruszyliśmy dalej,
by przed nocą dotrzeć do słynnej katarakty, zwanej
raudal de Guahibos. Stanęliśmy tam już koło piątej,
ale nie było zgoła łatwym zadaniem przezwyciężyć
prąd wody, spadającej z ławicy gnejsowejławica gnejsowa --- niem. Gneißbank; Gneis: gnejs, skała o budowie łupkowej; Bank: ławica, mielizna., kilka stóp
wysokiej. Jeden z naszych Indian podpłynął do skały, przywiązał do niej linę i przy jej pomocy podciągnąwszy łódź, wypróżniliśmy ją, by uczynić lżejszą.
Stojąc na skale w samym środku zapory naturalnej,
ujrzeliśmy ze zdziwieniem spory kawał suchej ziemi
i tam rozłożyliśmy się obozem, czekając na transport
łodzi.
W skale widniały krągłe wyżłobienia na dnie zawierające żwir kwarcowy. Musiały powstać przez
tarcie toczących się kamieni. Ów obóz pośród katarakty dziwnie wyglądał. Nagle dostał towarzyszący
nam misjonarz ataku febry. Chcąc ugasić trapiące
go pragnienie, postanowiliśmy przyrządzić chłodny
napój, z cukru, cytryn i grenadilli (to znaczy z owocu
passiflory), które to zapasy nabyliśmy w Atures.
W braku większego naczynia, by mieszać poszczególne ingrediencje, wlaliśmy za pomocą skorupy z dyni
trochę wody rzecznej w jeden z otworów skalnych
i w tej naturalnej czaszy został przyrządzony napój,
którym się wszyscy rozkoszowali. Tak to potrzeba
uczy wynalazków.
Ugasiwszy pragnienie, nabraliśmy ochoty do kąpieli.
Zbadawszy szczegółowo ławicę, dostrzegliśmy kilka
małych zatok ze spokojną i czystą wodą i niebawem
użyliśmy przepysznej kąpieli, nie bacząc na huk wody i krzyki naszych Indian. Podaję ten szczegół, gdyż
charakteryzuje nasz sposób podróżowania i uczy, że
w każdych warunkach można sobie poradzić.
Po godzinie została nasza piroga przeciągnięta, wyładowana i co prędzej opuściliśmy raudal. Podróż dalsza nie całkiem była bezpieczna. Musieliśmy przeciąć
w skos rzekę półtora kilometra szeroką i rwącą w tym
miejscu poza zaporą. W dodatku rozszalała się burza, na szczęście bez wielkiego wiatru, tak żeśmy tylko przemokli całkiem. Burze tropikalne bywają
krótkie, lecz gwałtowne. I tym razem dwa pioruny
uderzyły w wodę tuż przy nas. Wiosłowano już dość
długo, a sternik wyraził zapatrywanie, że miast oddalać się od raudalu, jesteśmy coraz to bliżej. Indianie zafrasowali się, zaczęli mówić z cicha, jak zawsze w wątpliwej sytuacji, ale wytężyli wszystkie
siły, tak że z nastaniem nocy dotarliśmy bez wypadku do portu w Maypures.
Noc była bardzo ciemna. Przemokli zupełnie mieliśmy iść jeszcze dwie godziny. Wraz z ustaniem deszczu, rzuciły się na nas ze zdwojoną wściekłością zjadliwe zankudy, jak to czynią zawsze po burzy. Towarzysze nasi rozważali, czy nie lepiej przenocować
w porcie pod gołym niebem. Ale pater Zea, który
był misjonarzem w obu raudalach, miał tu nieskończony jeszcze, dwupiętrowy dom i chciał tam koniecznie
dotrzeć. Zaręczał naiwnie, że będzie nam tam równie
wygodnie, jak na polu, gdyż nie posiada stołu, ni ławki, natomiast w misji komary nie będą chyba tak bezczelne, jak nad rzeką. Usłuchaliśmy tej rady i zapalono pochodnie z żywicy kopalowejkopalowy --- odnoszący się do kopalu, substancji podobnej do bursztynu, choć nie tak dawnej, powstałej z żywicy drzew tropikalnych., to znaczy rury
z korzeni roślin wypełnione żywicą. Droga wiodła
przez gładkie, śliskie ławice, potem zaś przez las palmowy. Dwa razy trzeba było przechodzić po pniach
przez potok. Pochodnie pogasły. Były one dziwnie
zrobione, gdyż drewniany knot otaczał materiał palny, a więcej dawały dymu niż światła i łatwo gasły.
Towarzysz nasz don Nicolas Sotto stracił równowagę na krągłym pniu i spadł w bagnisko. Zrazu przestraszyło nas to, gdyż nie wiedzieliśmy, z jak wysoka
zleciał i gdzie wpadł, ale okazało się, że wyszedł cało. Indianin sternik mówiący dość dobrze po hiszpańsku opowiadał na drodze, że możemy natrafić na
wydry, węże morskie i jaguary. Jest to urzędowa
nieledwie rozmowa Indianina, który chce nastraszyć
Europejczyka, by się stać potrzebniejszym i pozyskać
zaufanie.
W nocy przybyliśmy do misji San Jose de Maypures i pustka tej miejscowości tym silniej nas uderzyła.
Indianie spali, krzyczały ptaki nocne i huczała woda
katarakty. Wodospad dudniący monotonnie w nocnej ciszy przygnębia bardziej jeszcze niż za dnia.
Trzy dni spędziliśmy w małej wiosce, bardziej jeszcze malowniczo położonej niż Atures.
Katarakta w Maypures składa się podobnie jak inne z archipelagu wysepek, na przestrzeni sześciu
kilometrów zatykających koryto Orinoka, oraz z progów skalnych pomiędzy tymi wysepkami. Chcąc ogarnąć całokształt obrazu, trzeba stanąć na wzgórzu
Manimi, ścianie granitowej, sterczącej po północnej
stronie kościoła misyjnego, wprost z nagiej sawanny.
Często bywaliśmy na tym wzgórzu, podziwiając widok
zaiste wielkiej piękności. Przed oczyma leżała przestrzeń milowa pokryta pianą, z której sterczały czarne masy skał. Niektóre skupione, krągłe, podobne
były bazaltowym górom, inne przypominały wieże,
zamki i ruiny. Ponuro kreśliły się na srebrzystej
pianie wodnej. Każdą skałę czy grupę obrastały
grupy drzew, wznosząc korony ponad opar mgły,
wzwyż znad wody. Z każdą godziną dnia zmieniał
się obraz tej wielkiej pienistej przestrzeni, palmy
i skały rzucały na nią cienie, a promienie słońca
padały snopami, tworząc barwne łuki tęczowe, które
znikały i jawiły się na nowo.
Widoku tego, jaki oglądałem ze wzgórza Manimi,
nie zatarł mi czas ni pełne grozy krajobrazy Kordylierów, ni również urocze doliny Meksyku. Czytając
opisy okolic podzwrotnikowych, gdzie przeważa płynąca woda i bujna roślinność, wspominam ten rozłóg
piany i czuby palm z niego widne.
Pogoda nie sprzyjała obserwacjom astronomicznym, mimo to jednak dnia 20 kwietnia uzyskałem
szereg pomiarów wysokości słońca, wedle których
chronometr oznaczył położenie misji w Maypures na
70 stopni, 37 minut, 33 sekund długości geograficznej.
Szerokość stwierdziłem podług obserwacji jednej
z gwiazd, w stronie północnej, oznaczając ją na 5 stopni, 13 minut i 57 sekund. Najnowsze mapy są niedokładne o pół stopnia długości i ćwierć szerokości.
Nie sposób nawet spisać, jak uciążliwe były te nocne
obserwacje. Nigdzie chmura moskitów nie była chyba jeszcze tak gęsta. Wysokości paru stóp nad ziemią
tworzyła swoistą warstwę. Mieszkańcy wsi nocują
przeważnie na wyspach, pośród katarakty, gdzie
mniej owadów, albo rozniecają ognisko i wieszają
maty w dymie. Termometr wskazywał w nocy 27
do 30 stopni.
Dnia 21 kwietnia, po dwu i pół dniowym pobycie
w Maypures, przy katarakcie wsiedliśmy z powrotem w naszą pirogę. Nadwyrężyło ją dobrze transportowanie przez skały i przygody podróży, teraz zaś
miała przed sobą drogę lądem po piasku i kamieniach
z Río Tuamini do Río Negro, przez wąski przylądek,
stamtąd przez Casiquiare znowu do Orinoko i przez
obie katarakty. Zbadano dno i boki pirogi i uznano,
że wytrzyma doskonale tę daleką drogę.
Na czarnych wodach
Za kataraktami napotyka podróżny inny zgoła
świat, jakby minąwszy granicę naturalną pomiędzy
rodzajnymrodzajny (daw.) --- tu: niem. cultivirten (dziś popr. kultivierten), tj. uprawiany. terenem nadbrzeżnym a dziczą wnętrza
nieznanego kraju.
Dwudziestego drugiego kwietnia, półtorej godziny
przed świtaniem, wyruszyliśmy w drogę o poranku
wilgotnym, ale pogodnym, przy zupełnym bezwietrzu,
jak to bywa stale na południe od Atures i Maypures.
Nad Río Negro, Casiquiare, u stóp Cerro Duida i w misji Santa Barbara nie słyszeliśmy nigdy szumu liści
tak ponętnego w gorących krajach. Przyczyną tego
zjawiska może być kręty bieg rzeki, słoniące ją góry, nieprzeniknione lasy i ciągły deszcz w tych okolicach.
Dotarłszy do Río Zama, wstąpiliśmy na system
rzeczny, wielce ciekawy. Zama, Matoveni, Atabapo,
Tuamini, Temi i Río Negro mają wodę czarną (aquas
negras), to znaczy w wielkiej masie z oddali brunatną
albo czerniawozieloną. Mimo to jest to woda najczystsza i najsmaczniejsza pod słońcem. Wspomniałem już, że unikają jej moskity i krokodyle. W lekkim powiewie wiatru i słońcu wyglądają trawiasto
jak jeziora szwajcarskie, zaś w cieniu jest Zama, Atabapo i Río Negro istotnie czarne jak osad kawy. Indianie dzielą też wszędzie wody na białe i czarne.
Dnia 23 kwietnia opuściliśmy ujście Zamy o trzeciej rano. Oba brzegi porastał gęsty las, a góry po
stronie wschodniej zdawały się uciekać przed nami.
Przepłynęliśmy obok ujścia Río Mataveni, a potem
koło wyspy dziwnych kształtów. Sterczy z wody jak
prostokątna skrzynia granitowa i zwie się el Castillito.
Dwudziestego czwartego kwietnia wyruszyliśmy
bardzo wczesnym rankiem zmuszeni do tego przez
deszcz i zostawiając kilka książek, których nie było
można po nocy znaleźć na skale Aricagua. Rzeka
płynęła dokładnie z południa na północ, brzegi są
niskie i lesiste. Ciemną nocą wpłynęliśmy w ujście
Guaviary i po północy byliśmy w misji. Jak zawsze
zamieszkaliśmy w klasztorze, to znaczy w domu misyjnym, gdzie nas przyjęto z wielkim zdziwieniem
i nie mniejszą gościnnością.
W ciągu nocy opuściliśmy niemal niepostrzeżenie
wody Orinoka i o wschodzie słońca ujrzeliśmy się
w innym kraju u brzegu rzeki nieznanej nawet prawie z nazwy, która nas miała przez PimichinPimichin --- niewielka rzeka dorzeczu Orinoko. zanieść
na wody Río Negro, do granicy Brazylii. W krainie
tej, gdzie od czasu wytyczania granic nie postał żaden przyrząd astronomiczny, oznaczyłem przy pomocy chronometru i obserwacji gwiazd położenie
geograficzne miejscowości San Baltazar nad Atabapo, Javity, San Carlos nad Río Negro, skały Culimacari i misji Esmeralda. Mapa moja usunęła tedy wątpliwości odnośnie do położenia mnóstwa osad chrześcijańskich. Położenie jakiegoś punktu na ziemi odczytywać trzeba z nieba, tam gdzie jedyną drogę stanowią kręte rzeki, w gęstych lasach tkwią małe wioski oraz gdzie nie ma wcale gór ani wysokich przedmiotów widzialnych z dwu miejsc, właśnie w najdzikszych okolicach gorących krajów czuje się
potrzebę obserwacji astronomicznych i to nie tylko
dla poprawienia map, ale pomiaru terenu.
Dwudziestego szóstego kwietnia, po przebyciu kilku zaledwo mil zanocowaliśmy na skale, w pobliżu
indyjskichindyjski (tu daw.) --- indiański. plantacji Guapasoso. Brzegów nie widać
podczas wysokiego stanu wody i rzeka łączy się z lasami, toteż lądować można jeno na skale albo płycie kamiennej sterczącej nad powierzchnią. Nie ma
krokodyli we właściwym korycie Atabapo, powyż
San Fernando, ani też krów wodnych, są natomiast
delfiny słodkowodne. Daremnie by też szukać świni
wodnej, wielkiego wyjca, zamura oraz bażanta z kapturem, zwanego guacharaca. Ogromne żmije wodne, z wyglądu przypominające boęboę --- dziś popr. forma nieodm.: boa., żyją tu niestety w wielkich ilościach i zagrażają kąpiącym się
Indianom. Pierwszych zaraz dni widywaliśmy obok
naszej pirogi egzemplarze do czternastu stóp dochodzące. Jaguary wybrzeży Atabapo są duże i tłuste,
ale podobno nie tak zuchwałe, jak nad Orinokiem.
Dnia 27 kwietnia mieliśmy noc pogodną, czarne chmury przelatywały czasem jeno w wielkiej wysokości. W niższych warstwach powietrza panowała
cisza, a wiatr wschodni wiał dopiero w wysokości
dwu tysięcy metrów. Przed świtem spadł deszcz.
Nawykliśmy do lasów rojących się od zwierząt, jak
na Orinoku, dziwiliśmy się, nie słysząc wycia małp.
Wokoło łodzi igrały delfiny, czyli taminy.
Dnia 30 kwietnia, po przebyciu pięciu mil AtabapemAtabapo, Río Atabapo --- lewy dopływ Orinoko w jej górnym biegu, rzeka ta wyznacza dziś granicę między Wenezuelą a Kolumbią; nazwa dziś raczej nieodm.: płynąć Atabapo., miast dążyć do jego źródeł, gdzie nosi nazwę
Atacari, zboczyliśmy w stronę ujścia Río Temi.
Przed wpłynięciem w nie ujrzeliśmy u ujścia Guasacari na zachodnim brzegu blok granitowy, zwany:
Indianką Guahiba, czyli skałą matki, piedra de la
madre. Ojciec Zea nie umiał wyjaśnić tych nazw, ale
w parę tygodni później dowiedziałem się wszystkiego
od innego misjonarza. Kolonializm, Okrucieństwo, MatkaNotuję tu tę historię z bolesnem uczuciem niższości moralnej ludzi białych
w porównaniu z cnotą dzikich Indian.
Pewien misjonarz z San Fernando, poprzednik zakonnika, któregośmy tam zastali, wyruszył ze swymi Indianami nad Guaviare na wyprawę rozbójniczą
zabronioną przez religię jak i prawo hiszpańskie.
W jednej z chat zaskoczyli matkę oraz troje dzieci
ze szczepu Guahibów. Ojciec wyruszył na połów, toteż matka, nie myśląc o obronie, rzuciła się do ucieczki. Ścigali ją Indianie z misji zaprawieni do polowania na ludzi podobnie jak biali polują na Murzynów w Afryce. Niebawem została dopędzona w sawannie, związana i wraz z dziećmi przywleczona nad
rzekę, gdzie siedział w łodzi zakonnik czekając wyniku pogoni. Gdyby się była matka broniła energiczniej, zostałaby zabita, gdyż wszystko jest dozwolone na takiej wyprawie kościelnej (conquista espiritual), podczas której łapie się przede wszystkim
dzieci, które potem wychowywane w misji stanowią
tzw. poitos, czyli niewolników chrześcijańskich.
Zabrano wszystkich do San Fernando, ponieważ jednak matka kilka razy próbowała uciekać
wraz z dziećmi, postanowiono jej dzieci odebrać.
Związano ją, wsadzono w łódź i wywieziono na Atabapos. Zrazu sądziła, że wraca do rodzinnej wioski,
ale spostrzegłszy, że ją wiozą gdzieś w dal, rozluźniła
więzy, skoczyła we wodę, a prąd zaniósł ją na skałę
noszącą jej imię. Ale została złapana, oćwiczona na
skale rzemieniem ze skóry krowy wodnej, potem zaś
zabrano ją z powrotem do misji w Javita.
Zamknięto ją w więzieniu, zwanem casa del reycasa del rey (hiszp.) --- dom króla..
Był to czas deszczów i noc ciemna. Lasy nieprzebyte
rozciągały się na 25 mil szerokim pasem pomiędzy
Javitą a San Fernando. Nikt się tamtędy iść nigdy
nie ważył, a z wioski do wioski jeżdżono tylko wodą.
Ale matka wiedziała, że dzieci jej są w San Fernando, a cóż jest zbyt trudnym dla matki. Poszła tedy
oswobodzić je i przywieść do ojca nad Guaviare.
Indianie ulitowali się nad nieszczęśliwą, która miała
okrwawione ręce i rozluźnili jej pęta. Uwolniła się
do reszty przy pomocy zębów i uciekła nocą. Po
czterech dniach stanęła w San Fernando, pod chatą,
gdzie zamknięto dzieci.
Misjonarz, który mi to opowiadał, nie mógł wyjść
z podziwu. To, czego dokonała ta kobieta, przekraczało siły silnego mężczyzny. Szła przez zalane wodą lasy, w czerni, bez słońca, a jadała wielkie mrówki zwane Tachacos, które zawieszają na drzewach
żywiczne gniazda swoje. Spytałem, czy w końcu dano spokój tej kobiecie, ale misjonarz nie chciał zaspokoić mej ciekawości. W drodze powrotnej dowiedziałem się jednak, że jej ponownie odebrano dzieci i zamknięto w misji nad górnym Orinokiem, gdzie się
zagłodziła, jak to czynią Indianie z wielkiego żalu.
Taka to historia związana jest ze skałą zwaną,
piedra de la madre.
Chciałem dać jeno obraz miłości macierzyńskiej
oraz okrucieństwa niektórych ludzi białych wyposażonych w zbyt wielką władzę nad ciemnym krajowcem. Opowieść tę zamieściłem tu także w tym celu,
by zwrócić na zło uwagę rządu hiszpańskiego.
Powyż ujścia Guasacari, wpłynęliśmy w rzekę Temi, która płynie z południa na północ. Szerokość
Temi dosięga zaledwo 180 metrów, ale w innym jak
Guajana kraju uważano by ją za znaczną rzekę. Krajobraz był wszędzie płaski i lesisty. Piękne palmy
pirijao o owocach na kształt brzoskwiń i palmy maurita o kolczastych pniach sterczały ponad niską
krzewiną, której nadmiar wody wyrosnąć nie dał.
Na każdej pętli rzeki las stał wielkimi partiami
w wodzie. Celem omijania zakrętów Indianie wpływali w las i przesuwali się tak zwanymi sendas, czyli
kanałami kilkustopowej szerokości, które zastępują
ścieżki leśne na suchym gruncie. Są one wyjeżdżone
od misji do misji, ale bujna roślinność często tamuje
ruch. Dlatego też jeden z Indian stał ciągle na dziobie łodzi i ścinał krzyżujące się gałęzie nożem zwanym machetta, o ostrzu długim na czternaście cali.
Po gęstwinach słyszeliśmy dziwny hałas i wypłoszyliśmy z nich stado wielkich toninów, to znaczy delfinów słodkowodnych, które jęły krążyć wokoło
statku. Skryte były pod gałęźmi drzewa kawowego.
Teraz rozproszyły się we wszystkich kierunkach, rzucając strumienie wody. Rybyryby --- tu o delfinach w znaczeniu: zwierzęta wodne. te mają rozliczne nazwy, wzięte z tej właśnie zdolności wyrzucania wody
i dziwi bardzo widok tych stworzeń, właściwie morskich, w głębi lądu, o czterysta mil od ujścia Orinoka i Amazonki.
Około piątej zawróciliśmy, nie bez trudu, we właściwe koryto rzeki. Piroga nasza utknęła na chwilę
pośród dwu pni. Zaledwośmy ją uwolnili, sternik wjechał na ścieżkę wodną mało uczęszczaną, a las otoczył nas tak gęsty, że nie można się było kierować
wedle słońca ani wedle gwiazd.
Dnia 1 maja postanowili Indianie nasi wyruszyć
zaraz o świcie. Wstałem przed nimi, by jeszcze zastać na niebie gwiazdę przechodzącą przez południk, ale nie mogłem dokonać pomiaru. W miarę
zbliżania się do Río Negro, coraz ciemniejsze były
noce w tym wilgotnym, lesistym kraju. Aż do świtu
musieliśmy czekać w korycie rzeki z obawy zabłądzenia pośród drzew. Gdy słońce wzeszło, ruszyliśmy dalej zielonym lasem, gdyż trudno było walczyć
z silnym prądem. W ten sposób dopłynęliśmy do
miejsca, gdzie Temi łączy się z mniejszą rzeczką Tuamini, także mającą czarną wodę i popłynęliśmy dalej
tą ostatnią na południowy zachód. Doprowadziła
nas ona do misji w Javita. Tutaj, w tej chrześcijańskiej osadzie miano nam dostarczyć środków przetransportowania naszej pirogi lądem aż do Río Negro. Do samego San Antonio de Javita przybyliśmy
około jedenastej przed południem.
Ku wielkiej radości spotkaliśmy w Javicie zakonnika bardzo rozsądnego i życzliwego. Spędziliśmy
u niego pięć dni, gdyż tak długo trwał transport naszej pirogi, i nie tylko rozejrzeliśmy się dokładnie po
okolicy, ale uwolniliśmy się od trapiącego nas już
przez dwa dni swędzenia w stawach palców i wierzchu dłoni. Misjonarz powiedział, że wywołują to
tzw. aradores (oracze), które się wgryzły w skórę. Pod lupą widać było w istocie białawe, równoległe
pasy podobne do skib, od których owad wziął swą
nazwę. Wezwano mulatkę, będącą lekarzem miejscowym, która miała rzekomo znać dokładnie te
owady i przyrzekła nas uzdrowić. Rozgrzała nad
lampą cienki odłamek twardego drzewa i zaczęła
nim dłubać w rękach naszych. Po długiem szukaniu
oświadczyła z powagą właściwą kolorowym obywatelom świata, że znalazła aradora. Ujrzałem coś
krągłego, co przypominało jaje mola. Mulatka zapowiedziała, że wyskrobie wszystkie owady, ale wobec tego, że operacja trwała długo w noc, a rezultat
był słaby, podziękowałem. Nazajutrz wyleczył nas
dziwnie szybko pewien Indianin. Przyniósł gałąź
krzewu uzao o skórzastych, lśniących liściach i namoczył ją w wodzie. Powstała ciecz niebieska, silnie pieniąca się i po umyciu w niej rąk swędzenie
aradorów ustało. Nie mogłem uzyskać ani kwiatu,
ani owocu uzao. Ból wycierpiany nabawił nas takiego strachu, że odtąd zawsze mieliśmy w pirodze gałęzie tej rośliny, która rośnie obficie nad Pimichinem. Nie wiadomo, czemu nie odkryto podobnego
środka przeciw ukłuciom zankudów i mikroskopiinych akaridakaridy (łac. Acari) --- pajęczaki: roztocza, w tym kleszcze..
Klimat Javity jest nader dżdżysty. Po przekroczeniu trzeciego stopnia równika rzadko miewa się sposobność obserwować słońce i gwiazdy. Deszcz pada przez cały niemal rok, a niebo ciągle okrywają
chmury. Misionarz zaręczał nam, że deszcz nie ustaje tutaj często przez kilka miesięcy. Zmierzywszy
deszcz, jaki spadł l maja w ciągu pięciu godzin, otrzymałem 47 milimetrów, zaś dnia 3 maja w ciągu trzech
godzin otrzymałem 32 milimetry. Pomiary robiłem przy tym nie podczas ulewy, ale wśród deszczu normalnego. Jak wiadomo, opad paryski, nawet
w najwilgotniejszych miesiącach, jak marcu, lipcu
i wrześniu, wynosi za cały miesiąc tylko 63 do 67 milimetrów.
Hygrometr stał ciągle w cieniu na 84 do 92 stopniu, przy czym podkreślam, że obserwacji dokonywałem, gdy deszcz ustawał na chwilę. Wilgotność
wzrosła tedy, licząc od wielkich katarakt, bardzo znacznie i w tym lesistym, zalanym równikowymi deszczami kraju wynosiła tyle niemal co na morzu.
W lasach pomiędzy Javitą a Caño Pimichin rośnie dużo gatunków ogromnych drzew, stu do stu
dziesięciu stóp wysokości. Ponieważ konary tworzą
koronę dopiero na wierzchołku, przeto niemało kosztowało trudu dostać liście i kwiaty. Liście leżały
zresztą na ziemi, ponieważ atoli w lasach tych rośnie dużo gatunków razem, a każde drzewo pokrywają liany, nie mogliśmy poprzestawać na zapewnieniach Indian, że dany liść lub owoc pochodzi z tego
a tego drzewa. NaukaWobec mnogości tych skarbów
przyrody, botanika sprawiała nam dużo więcej utrapienia niźli uciechy. To, cośmy pozyskali, wydawało się niczym wobec rzeczy nieosiągalnych. Ustawiczny deszcz niweczył też ciągle Bonplandowi egzemplarze sztucznie suszonych roślin. Indianie żuli naprzód dane drzewo, zanim wymieniali jego nazwę.
Umieli lepiej rozróżniać liście od kwiatów i owoców.
Nie troszczyli się o to, gdyż szło im wyłącznie o pnie
na pirogi i twierdzili, że ,,te wszystkie drzewa nie
kwitną ani nie owocują". Przeczyli temu, czego im
się zbadać nie chciało, nudziły ich nasze pytania,
a nas złościły ich odpowiedzi.
Codziennie szliśmy do lasu, by zbadać, czy pirogę
naszą zawleczono na oznaczone miejsce. Pracowało nad tym 23 Indian, a statek toczono na pniach
służących za walce. Zwyczajną pirogę transportuje
się z Tuamini do Caño Pimichinu, która wpada do Río
Negro w ciągu półtora dnia, nasza była atoli bardzo
duża i trzeba się z nią było obchodzić oględnie, gdyż
musiała odbyć powtórną podróż przez katarakty.
Toteż transport trwał przeszło cztery dni.
Czas płynął, a piroga nasza jeszcze nie była w porcie Río Pimichinu. Zacny misjonarz pater Cereso
zachęcał nas do dłuższego pobytu, mówiąc: --- Wszakże wam tu nie brak niczego! Macie banany, ryby, nie
kąsają was moskity, a im dłużej zostaniecie, tym
więcej mieć będziecie nadziei doczekania się słońca
i gwiazd. Zepsuje się wam piroga przy transportowaniu, to dam wam inną. Jestem bardzo rad, że
mogę rozmawiać z ludźmi białymi i rozumnymi (con
gente blanca y de razon). Mimo niecierpliwości słuchaliśmy z zaciekawieniem jego opowiadań o obyczajach, zwyczajach i stosunkach mieszkańców tych
okolic, które zresztą potwierdzały poprzednio już
zebrane wiadomości nasze. Tubylcy żyją w hordach
po 40 do 50 osobników pod władzą patriarchalną,
a wspólnego wodza obierają jeno w czasie walki z sąsiadami. Wzajemną zaczepność zwiększa jeszcze to,
że sąsiadujące ze sobą hordy mówią odmiennym językiem.
Olbrzymi obszar ziemi pomiędzy równikiem
a ósmym stopniem szerokości stanowi jeden las.
Hordy rozproszyły się po nim, posuwając się w głąb
wraz z zakrętami rzeki, nie mając warunków uprawiania ziemi. Labirynt rzeczny sprawił, że żadna
nie wiedziała, z kim sąsiaduje. Dzikie te okolice
Ameryki przywodzą na myśl pierwotny stan ludzkości, kiedy zaczynała się rozprzestrzeniać po ziemi.
Nie ma tu powolnej przemiany koczownictwa i myśliwstwa w wyższe formy organizacji społecznej.
W strefie umiarkowanej, nad Missouri i na wyżynie
Meksyku jest Amerykanin strzelcem, w gorących
okolicach lesistej Guajany sadzi on wprawdzie maniok, banany i kukurudzę, ale ziemia jest tak rodzajna, iż mały wysiłek pracy nie przywiązuje go do niej.
Szczepy tutejsze zmieniają często miejsce pobytu
wzdłuż tej samej rzeki. Mieszkaniec pobrzeży Orinoka zabiera trochę ziarna na zasiew i wędrując zakłada swe krótkotrwałe plantacje, czyli conuco, jak
Arab, który przenosi namiot i zmienia pastwisko.
Mnóstwo zdziczałych roślin uprawnych, znajdywaneznajdywać --- dziś raczej: znajdować. po lasach, świadczy, iż żyje tu lud rolniczy wprawdzie, ale obyczaje posiada koczownicze. Oczywiście
mowy nie ma o stałych osiedlach, uprawie zboża na
większą skalę i większym obszarze, wymagającym
wydatniejszej pracy.
Dnia 5 maja ruszyliśmy do naszej pirogi, która nareszcie dotarła do Caño Pimichin. Musieliśmy brnąć
przez liczne strumienie pełne żmij wodnych, co wymagało pewnej ostrożności. W lasach Pimichinu
drzewa dosięgają również stu dwudziestu stóp wysokości. Zdumiewająca obfitość roślin i różnorodność gatunków rosnących razem jest skutkiem wielkiej rodzajności gleby i nadmiaru wilgoci, tak że soki
krążą z żywością nie napotykaną chyba nigdzie indziej na świecie.
Przenocowaliśmy w świeżo opuszczonej chacie,
w której beztroska rodzina indyjskaindyjski (tu daw.) --- indiański. zostawiła nawet
przybory rybackie, garnki i maty plecione z łyka palmowego i powędrowała kędyś dalej.
Błotniste okolice Javity i Pimichinu są ojczyzną
niezliczonych żmij. Przed objęciem opuszczonej chaty zabili Indianie dwa wielkie węże zwane mapanare,
jadowite gady o rudawo czerwonym grzbiecie i białym brzuchu. W chacie zastaliśmy dużo różnych ziół,
spaliśmy na nich, gdyż nie można było umocować hamaków, toteż mieliśmy trochę strachu. I rzeczywiście znalazła się rano żmija pod skórą jaguara, na
której spał jeden z naszych ludzi. WążIndianie twierdzą,
że gady te, o ile się ich nie drażni, są powolne w ruchach i podchodzą do ludzi, gdyż lubią ciepło ciała.
Nad rzeką Magdaleny wpełzł istotnie wielki wąż do
łoża jednego z naszych towarzyszy podróży i przespał się wraz z nim, nie czyniąc mu nic złego.
Dnia szóstego maja odbiliśmy od brzegu o świcie,
zbadawszy poprzód dno i boki pirogi. Stały się one
skutkiem tarcia cieńsze, ale nie popękały. Uznaliśmy tedy, że statek wytrzyma podróż trzystumilową, z biegiem Río Negro, pod prąd Casiquiare i znowu z biegiem Orinoka, aż do Angostury. Pimichin,
zwany tu cano, czyli potok, ma szerokość Sekwany
pod Tuilleriami, ale rosnące w jego korycie drzewa
zacieśniają je nieraz do trzydziestu i czterdziestu
metrów. Takich wysp drzewnych jest osiemdziesiąt
pięć, skutkiem czego podróż trwa dość długo. Przez
pięć i pół godzin płynęliśmy wzdłuż zakrętów wąskiej smugi wody, a potem nareszcie dostaliśmy się
na Río Negro.
Odetchnąłem z ulgą przebywszy tę rozległą sieć
wód, gdyż teraz bliższa mi stała się nadzieja dopięcia
głównego celu podróży, to jest astronomicznego wyznaczenia tego ramienia Orinoka, które wpada do
Río Negro, a którego istnienie raz po raz podawane
było w wątpliwość i to w ciągu całych lat pięćdziesięciu. Przez cały czas podróży wzdłuż lesistych, pozbawionych historii brzegów Casiquiare marzyłem
o tym, jak o słynnym Eufracie i Oksusie.
Pośród tak bujnej przyrody człowiek traci tutaj
swe znaczenie. Nic nie przeszkadza rozwojowi roślinności. Gruba warstwa próchnicy świadczy o długiej działalności organicznej. Panami rzeki są krokodyle i lwy, po lasach krążą bez obawy jaguary, pekari, tapiry i małpy. Jest to ich dziedzictwo. Rola człowieka spada do zera niemal, co przygnębia i wywołuje wrażenie, że się znajdujemy wśród
jakiegoś zgoła innego świata, który nas nie wydał.
Minąwszy ujście Conorichite i misję Davipe, dotarliśmy o zachodzie do wyspy Dapa, nader malowniczo
pośród rzeki położonej. Napotkaliśmy też ze zdziwieniem trochę uprawnego pola i chatę indyjską na
wzgórzu. Czterej dzicy siedzieli u ogniska, zajadając
jakieś ciasto czarno upstrzone, co pobudziło naszą
ciekawość. Czarne cętki były to wielkie mrówki,
zwane vachacos, ciasto zaś, wysuszone nad ogniem,
usmolone było w dymie. Obok ogniska wisiało kilka
worków. W chacie spało około czternastu ludzi na
matach, jeden nad drugim, wszyscy zaś byli nadzy.
Nie zwracali wcale na nas uwagi, gdy jednak ukazał
się pater Zea, przyjęto go z oznakami wielkiej radości. Dwie młode kobiety wstały z mat, by nam przyrządzić casavęcasava (hiszp.; łac. Manihot esculenta) --- maniok jadalny. (pieczywo z manioku). Spytaliśmy
przez tłumacza, czy ziemia jest tu rodzajnarodzajny (daw.) --- urodzajny a. uprawiany. i powiedziano nam, że maniok się nie udaje, natomiast jest
to błogosławiony kraj smakowitych mrówek. Vachacos stanowią istotnie pożywienie Indian z nad Río
Negro. Gdy casava była gotowa, kazał pater Zea,
któremu febra nie odebrała apetytu, przynieść wędzone vachacos, zmieszał owady z ciastem i skłonił
nas do pokosztowania. Miały smak zjełczałego masła. Maniok nie był kwaśny, ale nie mogliśmy przyznać zakonnikowi, jakoby nam smakował ten, zdaniem jego, ,,wyśmienity pasztet mrówczy".
Ulewa zmusiła nas do noclegu w przepełnionej
chacie. Indianie spali tylko od ósmej do drugiej, potem zaś zaczęli rozmawiać ze sobą, przyrządzać
gorzki napój, zwany cupanacupana --- guarana, napój z nasion ciernioplątu Paullinia cupana., podsycać ogień i żalić
się na zimno, mimo że termometr wskazywał 21 stopni Celsjusza.
W San Carlos zamieszkaliśmy u komendanta fortu,
porucznika milicji. Z galerii domu był piękny widok
na trzy długie wyspy gęsto zalesione. Rzeka płynie
tu prostą linią z północy na południe, jakby sztucznie
wykopanym korytem. Ciągle zachmurzone niebo nadaje krajobrazowi charakter poważny, a nawet nieco
posępny. We wsi napotkaliśmy dwa piękne drzewa
juviijuvia --- właśc. Juvianuss lub Yuvianuss: inna nazwa nasion drzewa Paranussbaum (Bertholletia excelsa), czyli orzechów brazylijskich., która daje trójkątne orzechy, zwane w Europie amerykańskimi lub ,,znad Amazonki". Nosi
ona nazwę Bertholletia excelsaBertholletia excelsa --- orzesznica wyniosła, orzesznica brazylijska, bertolecja., a w ciągu lat ośmiu
dorasta trzydziestu stóp wysokości.
Siła zbrojna wynosiła tu, na granicy, 17 ludzi,
a skutkiem wilgotnego powietrza, ani cztery karabiny nie były gotowe do strzału. Szaniec, czyli, jak go
tu zowią, Castillo de San Felipe, położony jest naprzeciwko San Carlos na zachodnim brzegu Río Negro. Jest to czworokątna warownia z ledwo widocznym rowem fortecznym. Posiada wszystkiego razem czternaście armat, bez lawet, pilnowanych przez
dwu ludzi. Wokoło stoją trzy czy cztery chaty indyjskie. Nazywa się to wieś San Felipe, a w celu przekonania rządu madryckiego o rozkwicie chrześcijańskich osiadłości rzekoma wieś owa posiada swą osobną księgę metrykalną. Wieczór, po oddzwonieniu
na Anioł Pański, złożono komendantowi raport i zameldowano poważnie, że około fortecy panuje
spokój.
Ponieważ podróż od ujścia Río Negro do Gran-ParáGran-Pará (portug. Grão-Pará) --- region w płn. części Brazylii. trwa około 25 dni, przeto mogliśmy jechać
Amazonką aż do granicy Brazylii, zamiast wracać
przez Casiquiare i Orinoko na północny brzeg Caracas. Ale powiedziano nam w San Carlos, że ze
względów politycznych trudno nam będzie dostać się
z posiadłości hiszpańskiej na terytorium portugalskie. Po powrocie do Europy pojęliśmy dopiero całe
niebezpieczeństwo takiego kierunku podróży. Życzliwe dzienniki rozgłosiły w Brazylii, że ja zwiedzę misje nad Río Negro i zbadam kanał naturalny, łączący
oba wielkie zlewiska wód. Nauka, Urzędnik, Podróż, Niebezpieczeństwo, Interes, WiedzaW tym pustkowiu nie widziano instrumentów mierniczych w niczyich rękach,
jak tylko komisji granicznej, a zacni niżsi urzędnicy
rządu portugalskiego nie mieli dotąd pojęcia (podobnie jak ów misjonarz, wspomniany w poprzednim
rozdziale), ,,by ktoś mógł podejmować długą, uciążliwą podróż w celu mierzenia ziemi, która nie jest jego
własnością". Wydano tedy rozkaz przychwycenia
mnie, wraz z instrumentami, a szło zwłaszcza o wykazy obserwacji astronomicznych, które mogły narazić państwo na wielkie straty. Schwytano by nas
przeto, zawieziono po Amazonce do Gran-Pará,
a potem odesłano do Lizbony.
Spędziliśmy w San Carlos del Río Negro trzy noce. Liczę noce, nie dni, gdyż czekałem przejścia
przez południk którejś z gwiazd i nie zmrużyłem oka.
Ale nie powiodło mi się nawet oznaczyć szerokości,
chociaż instrumenty były gotowe każdej chwili do
użytku. Cóż za różnica pomiędzy dwoma strefami
tej samej krainy! Niebo Cumany ciągle pogodne, jak
w Persji czy Arabii, i horyzont Río Negro, przysłonięty wiecznymi chmurami, jak na wyspach Far-oerFar-oer --- Wyspy Owcze; dziś terytorium zależne Danii.
bez słońca i gwiazd! Opuściłem szaniec San Carlos
z tym większym smutkiem, że nie miałem nadziei,
by gdzieś w pobliżu dało się oznaczyć szerokość
geograficzną.
Na Casiquiare
Dnia 10 maja ruszyliśmy przed świtem w górę Río
Negro, do ujścia Casiquiare, wyładowawszy nocą pirogę na nowo. Zadaniem moim było stwierdzenie
istotnego biegu tej właśnie rzeki, która łączy ze sobą Orinoko i Amazonkę. Od lat pięćdziesięciu wiedziano o tym naturalnym kanale pomiędzy dwoma
potężnymi zlewiskami, mnie atoli przypadło zadanie
stwierdzenia definitywnego i wyznaczenia geograficznego położenia. Głównie szło o punkt wpływu do
Río Negro i punkt rozwidlenia Orinoka. Gdybyśmy
nie ujrzeli słońca, ni gwiazd, oznaczenie to byłoby
niemożliwe, a przeto daremna cała długa, uciążliwa
podróż. Towarzysze nasi chcieli wracać najkrótszą
drogą przez Pimichin i małe rzeczki, ja jednak i Bonpland uparliśmy się stanowczo przy pierwotnym planie, naszkicowanym podczas podróży przez wielką
kataraktę. Za hańbę uznalibyśmy, gdyby nam odebrać miało otuchę pochmurne niebo lub strach przed
moskitami na Casiquiare. Indyjski sternik, który
niedawno był w Mandavaca, zapewniał nas wymownie, że poza czarnymi wodami Río Negro ,,wielkie
gwiazdy zjadają chmury", toteż wykonaliśmy zamiar
powracania przez Casiquiare do San Fernando nad
Atabapo i szczęściem dla celów naszych ziściły się
słowa Indianina. Białe wody wróciły nam powoli
pogodne niebo, gwiazdy, moskity i krokodyle.
W odległości ośmiu mil od szańca San Carlos
wpłynęliśmy w Río Casiquiare. Charakter krajobrazu jest tu ten sam, co nad Río Negro. Gęstwa drzew
otacza brzegi. Ale Casiquiare ma białe wody i zmienia ciągle kierunek. Zrazu jest niemal szerszy od
Río Negro i powyżpowyż (daw.) --- powyżej. Vasivy mierzy 500 do 560 metrów.
Sporą część nocy wyglądałem nadaremnie gwiazd.
Mimo białej wody mglisto było tu jeszcze.
Jedenastego maja wyruszyliśmy dość późno, nie
mając zamiaru płynąć daleko. Dolne warstwy mgły
zaczęły nabierać konturów chmur, a górą wiało lekko od wschodu. Zwiastowało to zmianę pogody, toteż nie chcieliśmy się oddalać od ujścia Casiquiare
w nadziei, że nocą zdołam zaobserwować przejście
jakiejś gwiazdy przez południk.
Już o piątej rozłożyliśmy się obozem przy Piedra
de Culimacari, samotnym bloku granitowym. W tym
pustkowiu, z niewyraźnymi jeno śladami człowieka,
starałem się czynić spostrzeżenia zawsze przy ujściu rzeki lub jakiejś łatwej do rozpoznania skale.
Tylko takie stałe punkty mogły bowiem służyć za
podstawę mapy. W nocy z 10 na 11 maja zdołałem
wyznaczyć chronometrycznie dobrze szerokość, według gwiazdy alfa konstelacji Krzyża Południowego.
Długość wyznaczyłem już mniej ściśle na podstawie
dwu pięknych gwiazd dolnych Centaura. W ten sposób stwierdzone zostało dość dokładnie dla celów
geograficznych położenie ujścia Río Pacimoni, szańca San Carlos i punkt połączenia Casiquiare z Río Negro.
Zadowoleni tymi wynikami pracy opuściliśmy dnia
12 maja w nocy Piedra Culimacari. Plaga moskitów
zwiększała się w miarę oddalania od Río Negro.
W dolinie Casiquiare nie ma zankudów, natomiast inne komary są jeszcze zjadliwsze. Przed dotarciem
do misji w Esmeralda mieliśmy spędzić w tych niezdrowych okolicach jeszcze osiem nocy pod gołym
niebem, toteż sternik tak pokierował drogą, że mogliśmy skorzystać z gościnności misjonarzy w Mandavaca i przenocować we wsi Vasiva. Z trudem wielkim parliśmy się pod prąd, który wynosił 9 do 11
stóp w sekundzie, to znaczy około 8 mil morskich na
godzinę. Ostatni obóz nocny oddalony był w linii
prostej co najmniej trzy mile od misji w Mandavaca,
a wioślarze nasi pracowali dzielnie, mimo to jednak
zużyliśmy na tę krótką przestrzeń czternaście godzin.
W Mandavaca zastaliśmy zacnego starego misjonarza, który spędził lat 20 w Bosques del CasiquiareBosques del Casiquiare --- lasy (puszcze) nad rzeką Casiquiare.
i miał ciało tak skłute przez moskity, że trudno było
dostrzec jego białą skórę. Opowiadał nam o swym
opuszczeniu i bezradności wobec wielu zbrodni, jakie się dzieją w misjach Mandavaca i Vasiva. Ludożerca, Obcy, Kondycja ludzka, Dziki, Zbrodnia, MorderstwoW tej
ostatniej pożarł niedawno pewien indyjski alcaldealcalde (hiszp.) --- alkad, urzędnik zarządzający miastem.
jedną ze swych żon, wypasłszy ją poprzód należycie.
Ludożerstwo nie jest w Guajanie wywołane głodem
ani przesądami wiary, jak na wyspach południowych,
ale żądzą zemsty nad pokonanym lub ,,zboczeniem
smaku". Zwyciężywszy nieprzyjacielską hordę, zjadają podczas uczty zwłoki jednego z poległych. Napadłszy nocą bezbronną rodzinę albo zabłąkanego
w lesie wędrowca, kroją ciało i niosą w triumfie do
domu. Dzicy gardzą wszystkim, co nie przynależy
do rodziny lub szczepu i polują jak na zwierzynę na
członków innej hordy. Znają obowiązki względem
rodziny, ale nie mają pojęcia o ludzkości całej. Toteż bez miłosierdzia mordują dzieci i kobiety szczepu wrogiego i pożerają je z apetytem po bitwie lub
napadzie.
Kolonializm, Jedzenie, Obyczaje--- Nie macie panowie pojęcia --- mówił stary misjonarz --- jak zepsute są te famiglia de Indiosfamiglia de Indios --- rodziny Indian..
Przyjmuje się na przykład do wsi ludzi innego szczepu, wydają się łagodni, uczciwi i pracują dzielnie.
Bierze się ich na wycieczkę (entrada) w celu chwytania tubylców i nagle ogarnia ich szał, rozbijają, zabierają wszystko i kryją kawałki zwłok! --- Mieliśmy
w pirodze pewnego Indianina, zbiegłego z nad Río
Guaisia, który w ciągu kilku tygodni tak się ucywilizował, że nam pomagał ustawiać instrumenty podczas nocnych obserwacji. Był z pozoru dobroduszny,
rozumny, tak że chcieliśmy go wziąć na stałe za pomocnika. Ku wielkiemu zdumieniu, dowiedzieliśmy
się od niego, w rozmowie prowadzonej przez tłumacza, że ,,mięso małpy manimonda jest co prawda
czarniejsze, ale zdaniem jego smakuje jak mięso ludzkie". Zaręczał, że członkowie jego szczepu ,,zjadają
jeno dłonie ludzkie, podobnie jak łapy niedźwiedzie,
zaś resztę odrzucają". Mówiąc to, wyrażał gestami
wielki apetyt. Spytaliśmy go, czy i tu, w misji ma
ochotę na cheruvichahenę (mięso ludzkie), a on odparł spokojnie, że tu jadł będzie to, co los padreslos padres (hiszp.) --- ojcowie, tu: misjonarze..
Masy owadów, żyjące w tym wilgotnym klimacie
niszczą, jak i nad Río Negro, młode kultury. Mimo
pogodnego nieba nie opadał tu nigdy hydrometr poniżej 52 stopni. Wszędzie napotyka się wielkie mrówki sunące gromadami. Pożerają one chciwie soczyste rośliny pobrzeża, gdyż w głębi lasu wszystko
jest łykowate i twardsze. Natura, WalkaMisjonarz chcący wyhodować sałatę lub inną jarzynę europejską musi zawieszać swój ogród w powietrzu. Napełnia kanoe dobrą
ziemią i wiesza je na palach cztery stopy nad ziemią,
przywiązując linami z chiquichiqui lub stawiając na
lekkim rusztowaniu. Młode sadzonki wolne są
wówczas od chwastów, robaków ziemnych i mrówek, które maszerują dalej spokojnie, nie wiedząc,
co nad nimi rośnie i nie włażą na pale pozbawione
kory. Notuję to na dowód, jak trudno jest człowiekowi osiągnąć coś w tych nadbrzeżnych okolicach,
gdzie panuje jeno roślinność i zwierzęta.
Dnia 14 maja odpędziły nas już o drugiej w nocy
od brzegu moskity i mrówki. Sądziliśmy zrazu, że te
ostatnie nie wyłażą po sznurach mat. Może też spadły na nas z drzew, dość, że rady sobie z nimi dać
nie mogliśmy. Rzeka zwężała się coraz bardziej,
a brzegi stawały tak bagniste, że Bonplandowi z wielkim przyszło trudem dotrzeć do wielkiej karolineikarolinea --- pachira, rodzaj drzew tropikalnych.
okrytej purpurowym kwieciem. Drzewo to stanowi
tu, jak i nad Río Negro, największą ozdobę lasów.
Od 14 do 21 maja sypialiśmy zawsze pod gołym
niebem, nie mogę jednak podać miejscowości, bowiem kraina ta jest tak dzika i tak bezludna, iż z wyjątkiem paru rzek Indianie nie znali nazw punktów,
które zdejmowałem kompasem. Zdołałem przy pomocy obserwacji gwiazd oznaczyć szerokość na przestrzeni całego stopnia.
Im bliżej mieliśmy rozwidlenie Orinoka, tym uciążliwsze były noce. Nawet ten, kto obeznany jest
z bujnością tropikalną, pojęcia mieć nie może o szalonym rozpasaniu roślin w tych okolicach. Brzegi
nikną, a ściana liści i pni stanowi ramę rzeki. Mieliśmy przed sobą kanał czterystumetrowej szerokości, ujęty w liany, i nie było sposobu wylądować.
Często szukaliśmy o zachodzie przez godzinę przeszło nie już brzegu, ale kawałka ziemi mniejszą okrytego gęstwą, tak by Indianie mogli wyrąbać siekierami przestrzeń potrzebną dla kilkunastu ludzi na
obóz. O nocowaniu w pirodze mowy nie było. Dręczące nas za dnia moskity pokrywały wieczorem warstwą toldo, czyli dach z liści palmowych, słoniący
nas od deszczu. Popuchły nam ręce i twarze. Dumny ze swych moskitów u katarakt pater Zea musiał
przyznać, że nigdzie tak złośliwych nie ma owadów,
jak na Casiquiare. Pośrodku gęstwy leśnej trudno
nam było wielce o drzewo opałowe, gdyż wszystko
jest tu tak soczyste, że się nie chce palić. W braku
stałych brzegów, nie mieliśmy też suszu ,,ugotowanego w słońcu", jak mówią Indianie. Ognia potrzebowaliśmy właśnie dla ochrony przed zwierzętami,
a szczędziliśmy go na przyrządzenie potraw, korzystając z resztek zapasów naszych.
Osiemnastego maja dotarliśmy do miejsca, gdzie na
brzegu stały dzikie kokosowce. Deszcz lał, ale liany
tworzyły wcale dobry dach, który Indianie uszczelnili jeszcze pędami helikonii i muzacei. Ogniska
oświetlały pnie sześćdziesięciostopowej wysokości
i festony okrytych kwiatami lian, a dym wił się
wskroś nich, co tworzyło przepyszny obraz. Trudno
było jednak korzystać z wypoczynku, gdyż za każdym oddechem wciągaliśmy w usta fale moskitów.
Podczas ostatniego noclegu przydarzyło nam się
coś, co zaznaczam dla zobrazowania podróży naszej
przez te dzikie kraje. Ledwośmy rozłożyli obóz, rozległ się z kępy pobliskich drzew wrzask jaguara.
W gęstwie tej żyją jeno zwierzęta mogące łazić po
drzewach, a więc wszelkie rodzaje kotów, czwororęki, wiwery itp. Nawykli do niebezpieczeństwa
i nie zwracając nań systematycznie, rzec można, uwagi, niceśmy sobie z tego nie robili. Pies nasz, wielki dog, szczekał przez czas jakiś, potem jednak
skrył się, skowycząc, pod nasze maty. Zdziwiła nas
bardzo bojaźliwość dzielnego dotąd zwierzęcia. Rano okazało się, że pies znikł. Widocznie porwały go
jaguary, gdy, nie słysząc już ich wrzasków, oddalił się
poza obóz. Nad rzeką Magdaleny i nad Orinokiem
opowiadano mi nieraz o starych, przebiegłych jaguarach, które porywały nawet z samych obozów
zwierzęta, ścisnąwszy im gardło, by nie mogły krzyczeć. Czekaliśmy na psa długo, lecz daremnie. Po
trzech dniach, wracając tędy, szukaliśmy wszędzie
psa, który nam towarzyszył od samego CaracasuCaracasu --- dziś ndm.: od Caracas.
i mnóstwo razy umknął wpław przed krokodylami.
Niestety został rozszarpany przez jaguary. Wspominam o tym, by dać wyobrażenie o obyczajach tych
pstrych drapieżców.
Dwudziestego pierwszego maja wpłynęliśmy w odległości trzech mil od Esmeraldy z powrotem w łożysko Orinoka, które opuściliśmy przed trzema miesiącami przy ujściu Guaviare. Od Angostury dzieliło
nas jeszcze 750 mil morskich, ale mieliśmy płynąć
z biegiem rzeki i to sprawiło nam wielką ulgę w cierpieniach. Płynąc w dół, można się trzymać środka
łożyska, gdzie jest znacznie mniej moskitów, natomiast posuwając się w górę, trzeba kołować przy
brzegach ze względu na prąd i plaga ta daje się więcej we znaki.
Słynny punkt rozwidlania się Orinoka przedstawia
wspaniały obraz. Naprzeciwko, na prawym brzegu,
leży amfiteatralnie granitowe gniazdo Duidy. Misjonarze uważają za wulkan tę górę wysoką na 8 tysięcy stóp. Stroma jest od południa i zachodu i wygląda imponująco ze swym nagim, kamiennym szczytem. Na łagodniejszych jednak stokach, gdzie jest
jeno trochę ziemi, okrywają ją potężne lasy. U stóp
Duidy leży misja Esmeralda, wioska o osiemdziesięciu
mieszkańcach, rozłożona na równi poprzecinanej
pasmami czarnej, ale czystej wody. Jest to rzeczywista łąka, na której widnieją grupy palm mauritia,
amerykańskich drzew sagowych.
W Esmeraldzie nie zastaliśmy misjonarza, a ksiądz,
odprawiający tu nabożeństwo, mieszkał o pięćdziesiąt mil dalej w Santa Barbara. Musi podróżować
cztery dni pod prąd rzeki, toteż przybywa tu ledwo
kilka razy w ciągu roku. Przyjął nas bardzo życzliwie pewien stary żołnierz, biorąc za kramarzy katalońskich, handlujących z misjami. Ujrzawszy nasze
papiery przeznaczone do suszenia roślin, rzekł z uśmiechem: --- Tutaj nie znajdziecie zbytu na taki towar. Pisujemy niewiele, a suchych liści bananów
i kukurydzy używamy, jak wy w Europie papieru,
do zawijania małych przedmiotów, np. igieł, szpilek
i haczyków na ryby! --- Stary żołnierz był przedstawicielem władzy świeckiej i duchownej zarazem, uczył dzieci, nie katechizmu co prawda, ale odmawiania różańca, dla rozrywki dzwonił w kościele, a czasem uniesiony gorliwością wykorzystywał swój strój
kościelnego w sposób, który nie bardzo się podobał
tubylcom.
Esmeralda słynie z wyrobu kurary, trucizny używanej podczas łowów i w walce. Jest to jedna z najbardziej zabójczych substancji.
Nie byliśmy chorzy, ale osłabiła nas długa podróż,
komary, złe jedzenie i przesiadywanie w wilgotnym,
ciasnym kanoe. Nie posunęliśmy się w górę, płynąc do
okolic poza ujściem Río Guapo, co uczynić należało
dla zbadania jego źródeł. Byliśmy jednak tylko prywatnymi podróżnikami, którym pozwolono zwiedzać misje, i musieliśmy się ograniczać do spokojnych krain. Guapo dzieli jeszcze 15 mil od raudalu Guahiribów, na nim zaś czuwają ciągle Indianie z łukami, nie
puszczając dalej na wschód białego ani nikogo, kto
przybywa z posiadłości tego punktu, na którym zatrzymać się musiał don Francisco BovadillaFrancisco Bovadilla, właśc. Francisco de Bobadilla (zm. 1502) --- hiszp. konkwistador., komendant wojsk znad Río Negro, gdy szedł ze zbrojnymi.
Rzeź, jaką wówczas urządził pośród dzikich, rozjuszyła ich jeszcze bardziej przeciw mieszkańcom misji i uczyniła podejrzliwszymi.
Z biegiem rzeki
Piroga nasza gotowa była do drogi dopiero około
trzeciej w nocy, gdyż musiano ją oczyścić z mrówek,
które się rozgnieździły w ścianach podczas podróży
po Casiquiare, oraz w dachu z liści palmowych, pod
którym trzeba było leżeć na wznak jeszcze przez dni
dwadzieścia dwa.
W chwili odbicia od brzegu zbiegli się wokoło nas
ludzie, rzekomo biali, hiszpańskiego pochodzenia,
błagając, byśmy się wstawili za nimi u namiestnika
w Angosturze, by im zezwolił wrócić w stepy (llanos).
Gdyby im łaska ta została odmówiona, prosili przynajmniej o przesiedlenie do misji nad Río Negro,
gdzie jest chłodniej i mniej komarów. --- Jakkolwiek
winy nasze są wielkie --- mówili --- odpokutowaliśmy
już chyba dwudziestoletnią męką pośród tych moskitów!
Nasłuchawszy się tyle o tych strasznych owadach,
trudno pojąć, by zniknięcie ich niespodziane mogło
napełnić ludzi niepokojem. Opowiadano nam w Esmeraldzie, że pewnego wieczoru, w roku 1795, w porze wieczornej, kiedy zazwyczaj moskitów najwięcej
w powietrzu, znikły one nagle na całą godzinę. Nie
było ni jednego mimo pogody i ciszy powietrza, co
zapowiadało deszcz bliski. Trzeba żyć w tych krajach, by zrozumieć, jak dalece zjawisko to musiało
wszystkich zdumieć. Winszowano sobie wzajem
i pytano, czy owa felicidad (szczęśliwość), owo
alivio (ulga) długo potrwać może. Cierpienie, Kondycja ludzkaZa chwilę jednak miast radości i rozkoszowania się ulgą,
wszyscy uczuli strach przed wytworami własnej
wyobraźni. Mówiono sobie, że prawa natury doznały wstrząsu, a miejscowi uczeni i starzy Indianie
prorokowali straszliwe trzęsienie ziemi. Kłócono się,
nadsłuchiwano najlżejszego szmeru liści, gdy zaś powietrze napełniły z powrotem moskity, nastała ogólna radość. Niepodobna powiedzieć, co wywołało
owo zjawisko, odmienne zresztą całkiem od normalnej zmiany gatunków w poszczególnych porach dnia,
ale zainteresowało nas żywe opisywanie go przez tubylców, jako dowód, że człowiek czuje nawykową
skłonność do znanych dobrze cierpień codziennych.
Z podróży naszej od Esmeraldy do ujścia Atabapo
mógłbym podać jeno opis rzek i bezludnych miejscowości.
Dnia 31 maja przebyliśmy wodospady Guahibo
i Garcity. Przed zachodem słońca zwiedziliśmy położoną na wschodnim brzegu jaskinię Ataruipe, mieszczącą, zda się, groby całego wygasłego plemienia.
Słynie ona pośród tubylców.
Wchodzi się na nagą skałę granitową, tak śliską,
że gdyby nie twarde, trudno wietrzejące kryształy
feldszpatufeldszpat --- kalcyt., nie byłoby o co zaczepić nogi. Ze szczytu
góry widać archipelag wysp, porosłych palmami, rozrzuconych po spienionym łożysku rzeki. Od zachodu na lewym brzegu rozłożyły się sawanny nad Metą,
podobne z dala do zielonego jeziora.
Słońce oświecało samotną górę stożkowatą Unianę, tym wyższą z pozoru, że tonącą dołem we mgle.
Pod nogami ujrzeliśmy krągłą zamkniętą dolinę, ponad którą unosiły się drapieżne ptaki, rzucając na
skały przelotne cienie.
Przez wąską grzbietowinęgrzbietowina --- grzbiet, grań. dotarliśmy na drugi
szczyt, krągły, zarzucony ogromnymi blokami granitu. Masy te miały po kilkadziesiąt stóp średnicy
i były tak dokładnie kuliste, że w jednym jeno punkcie, rzec można, stykały się ze sobą, za najmniejszym
wstrząśnieniem gotowe runąć na dół. Nie pamiętam
tego rodzaju naturalnych wytworów wietrzenia granitu.
Na planie dalszym, gdzie zbocze pokrywał gęsty
las, było wejście do groty Ataruipe. Jest to nie grota właściwa, ale wyskok skalny, w którym siły przyrody wyżłobiły dużą wklęsłość. CmentarzW cmentarzysku
tym całego wygasłego ludu naliczyliśmy rychło około
600 doskonale zachowanych szkieletów, które leżały
w tak regularnych szeregach, że trudno się było pomylić w liczeniu. Każdy spoczywał w koszu, uplecionym z żeber liści palmowych. Kosze te, zwane
mapires, tworzą coś w rodzaju worów, a są tak przystosowane do rozmiarów zwłok, że nawet zmarłe
noworodki mają swoje własne koszyczki. Szkielety
są zgięte wpół i tak kompletne, iż nie brak żadnemu
jednego stawu palcowego. Zmarłego kładą tu na czas
jakiś do ziemi, by mięso zeszło z kości, po czym szkielet skrobią ostrymi kamykami do czysta.
Trudno określić wiek tych szczątków, nie ma chyba szkieletów starszych nad lat sto, ale mogły się one
w powietrzu tak suchym zachować także znacznie
dłużej w pierwotnym stanie. Wedle legendy Indian
plemienia Guahibo, wojowniczy Aturowie schronili
się przed Karaibami na tę skałę pośród wielkich katarakt i z wolna wyginął ten szczep, wraz z językiem
swoim.
W milczeniu wracaliśmy do łodzi, pogodną, cichą
nocą przelśnioną gwiazdami, a ponad ziemią wirowały rdzawo błyszczące chmury komarów. Ściany
cmentarnej groty pokrywały sploty woniejącej wanilii i festony bignonii, a na wierzchołku chwiały się
z lekka smukłe pnie palm.
Pozostaliśmy w misji Atures tak jeno długo, jak
trwał transport pirogi naszej przez wielką kataraktę. Postępować z nią należało ostrożnie, gdyż dno
i boki ścieńczałyścieńczeć --- stać się cienkim. wielce od tarcia. Pożegnaliśmy zacnego ojca Zeę, który został w Atures, po dwumiesięcznej wspólnej wędrówce i dzielonych z nami utrapieniach. Trapiła go dotąd febra, ale przywykł do
niej już i nie zwracał na nią wcale uwagi.
Odważyliśmy się przebyć w zużytej pirodze naszej
ostatnią część raudalów Ature. Wysiadając raz po
raz, przekraczaliśmy skaliste progi, łączące poszczególne wyspy. Na samotnych tych rafach gnieździ się
kurka skalna, o złocistym upierzeniu, najpiękniejszy
może z ptaków podzwrotnikowych. Zatrzymaliśmy
się przy raudalito Canucari, utworzonym z ogromnych, spiętrzonych zwałów granitu. Bloki te, mające
często kształt sferoidy o kilku stopach średnicy, leżące na sobie, tworzą obszerne jaskinie. Weszliśmy
do jednej w celu zebrania nitkowatych porostów wodnych okrywających ściany. Mieliśmy widowisko
najciekawsze może z oglądanych nad Orinokiem.
Ponad głowami naszymi płynęła potężna rzeka, dostęp mieliśmy otwarty, a tuż przed nami ogromnym
lukiem rzucał się w dół wodospad, tworząc ścianę
wodną. Nie wszystkie jednak ściany groty byty tak
szczelne, jak się wydawało zrazu i gdzieniegdzie widzieliśmy spore pasmo wody.
Wypadło nam jednak zażywać dłużej tego pięknego widoku niźliśmy pragnęli. Nasza piroga miała
przepływać wąski kanał przy brzegu, zatoczyć łuk
i zabrać nas po drugiej stronie zapory. Czekaliśmy
jednak półtorej godziny nadaremnie. Nadeszła noc,
a z nią burza. Lało jak z cebra. Obawialiśmy się, że
piroga nasza rozbiła się o skały, a Indianie wrócili
po prostu do misji, obojętni jak zawsze, gdy idzie o innych. Zostaliśmy we trzech tylko, przemoczeni, zatrwożeni losem łodzi, i nie było innego wyjścia, jak
tylko spędzić noc wśród huku wody, w przeciekającej grocie. Bonpland powziął myśl, by, zostawiwszy
mnie z don Mikołajem Sotto, przebyć wpław rzekę
i uzyskać pomoc ojca Zei z misji. Z trudnością zdołaliśmy go powstrzymać od tego niewykonalnego planu. Nie znał wcale labiryntu kanalików i wirów
w poszczególnych miejscach i nie dotarłby przenigdy
do misji. Nagle przekonaliśmy się, że Indianie fałszywie nas poinformowali o nieobecności krokodyli
wśród katarakty. Przynieśliśmy tu ze sobą klatki
z małpami i postawili na skale. Przemoczone zwierzątka zaczęły piszczeć i to zwabiło dwa krokodyle,
widać stare, gdyż pancerz miały ołowianoszary.
Mrowie nas przeszło na wspomnienie kąpieli naszej
pośrodku samego raudala. Po długim czekaniu ujrzeliśmy na koniec Indian. Sternik nie mógł przejechać
zbyt płytkim kanałem i długo szukał lepszej drogi
pomiędzy wysepkami. Piroga nie uległa na szczęście
katastrofie i w niespełna pół godziny załadowano na
nią z powrotem instrumenty, zapasy i zwierzęta
nasze.
Misja Uruana posiadaMisja Uruana posiada niezwykle malowniczą okolicę --- raczej: Misję Uruana otacza niezwykle malownicza okolica. niezwykle malowniczą okolicę. Mała wioska indyjska oparta jest o wysoką górę
granitową, a wszędzie spośród drzew i ponad ich
czubami sterczą złomy i słupy skalne. Od strony domu misyjnego Orinoko wygląda wspaniale. Ma tutaj
przeszło pięć tysięcy metrów szerokości i płynie prosto, ku wschodowi, bez zakrętów, niby olbrzymim
kanałem sztucznym.
Misję zamieszkują OtomakowieOtomakowie --- wymarły dziś lud, zamieszkujący jeszcze w XIX w. stan Apure w Wenezueli., jeden ze szczepów najniżej kulturalnie stojących. Jedzą oni ziemię, to znaczy przez kilka miesięcy w roku dla zaspokojenia głodu łykają wielkie ilości ziemi, bez
szkody dla zdrowia. Podczas niskiego stanu wody
w Orinoko i dopływach żywią się rybami i żółwiami,
które zabijają nader zręcznie za pomocą strzał
w chwili pokazania się ich na powierzchni wody.
Gdy rzeka wzbierze, ustaje rybołówstwo, a wówczas
wracają Otomakowie do jedzenia ziemi, której całe
masy gromadzą po chatach. Są to kule o kilku calach średnicy i składają się z tłustej gliny. Otomakowie przypisują sytość temu właśnie jadłu, nie zaś
małym ilościom dodatkowego pożywienia, jakie przelotnie zdobyć mogą.
Rzadko spędzaliśmy noce na lądzie, chociaż plaga
moskitów malała coraz to bardziej w miarę posuwania się w dół rzeki. Dnia 8 czerwca wylądowaliśmy naprzeciw ujścia Río Apure, gdzie Orinoko zwraca się na wschód. Ujrzeliśmy złomy granitowe sterczące stromo z ziemi, a z ich szczytu zobaczyliśmy
w stronie północnej llanos, czyli stepy, ciągnące się
aż do krańców widnokręgu. Nawykli od długiego
czasu do ogromnych lasów, doznaliśmy silnego i nowego wrażenia. Po zachodzie stepy nabrały szarozielonej barwy, a że widok zamykała sama jeno kulistość ziemi, wydawało się, iż gwiazdy wschodzą
z toni morza. Najwytrawniejszy marynarz uległby
zapewne temu wrażeniu.
Dnia 9 czerwca napotkaliśmy dużo statków z towarami, płynących przy pomocy żagli w górę Orinoka, a potem Apury. Była to uczęszczana linia wodna pomiędzy Angosturą i prowincją Varinas. Tędy
udał się z powrotem do domu towarzysz nasz don
Mikołaj Sotto.
Z wielką radością wylądowaliśmy w Angosturze,
stolicy hiszpańskiej Guajany. Miasto, SamotnośćWracaliśmy z krajów
bezludnych niemal, toteż miasto sześciotysięczne wydało nam się niezwykle ożywione. Otoczyła nas
atmosfera celowo zorganizowanej pracy, skromne
pokoiki uznaliśmy za apartamenty, a każdy, kto się
do nas odezwał, wydał nam się człowiekiem wprost
genialnym.
Przykra sprawa zatrzymała nas niestety przez cały miesiąc w Angosturze. Bonpland zapadł na gorączkę i po kilku dopiero tygodniach mogliśmy ruszyć dalej. Przepłynąwszy po raz ostatni Orinoko,
pojechaliśmy przez stepy Wenezueli, docierając 23
lipca do miasta Nueva Barcelona, mniej ucierpiawszy
od żaru llanos, do czego przywykliśmy, niż z powodu
zawiei piaszczystych, które nam poraniły skórę. Potem pożeglowaliśmy do Cumany łodzią, wiozącą kakao. Dnia 16 listopada pożegnaliśmy towarzyszy,
udając się do Hawany. Noc była rozkosznie chłodna.
Patrzyliśmy długo ze wzruszeniem na białe, coraz to
dalsze brzegi i palmy Manzanaresu, oświetlone księżycem.