Eliza Orzeszkowa Z opowiadań prawnika ISBN 978-83-288-2611-3 Stracony Nowella …..Pewnego dnia opuszczałem wielką budowę, w któréj w mieście naszém mieszczą się sądy cywilne i kryminalne, gdy w ostatniéj sali spotkałem się oko w oko z jednym z Sędziów, mającym się także ku odejściu. — Jakże się cieszę, że pana spotykam — zawołał, ujrzawszy mnie, poważny dygnitarz. — Dziś właśnie wysłaliśmy panu urzędowe pismo, ale rad jestem, że o treści jego osobiście pomówić z panem mogę. — Czém rozkażecie mi panowie służyć sobie? — Rozkazywać nie mamy prawa, ale prosiliśmy pana, abyś chciał podjąć się obrony pewnego młodego przestępcy, względem którego prokurator formułuje podobno wielce srogie wnioski. Będzie to, jak się zdaje, kategorya najwyższa… ciężkie roboty, czy coś podobnego… musimy dać mu obrońcę, prezes pomyślał o panu. Skłoniłem się przyzwalająco. — W tych dniach — rzekłem — mam nawet wolnego czasu więcéj, niż zwykle. — A więc wybornie się składa — rzekł urzędnik — wydamy wnet Kancelaryi rozporządzenie, aby akta, odnoszące się do sprawy młodego Kalińskiego, dane zostały panu do przejrzenia. Nazwisko, wymówione przez urzędnika, uderzyło mnie; należało ono do jednéj z najbogatszych, najstarszych i najbardziéj rozgałęzionych rodzin szlacheckich w prowincyi naszéj. Dwóch ludzi nazwisko to noszących znałem nawet osobiście: jednym z nich był pięćdziesięcioletni Jan Kaliński, majętny obywatel wiejski, pozujący nieco na arystokratę, z tém wszystkiém jednak doskonale uczciwy i dość oświecony; drugim, syn jego, dorosły, piękny, gruntownie wykształcony i bardzo sympatyczny młody człowiek. Zasłyszałem téż był mimochodem o bracie Jana, Maurycym Kalińskim, który przecież w mieście nie ukazywał się nigdy i o którym nic nie mówiono więcéj, jak tylko, że jest zawołanym myśliwym i że ma kilkoro dzieci. W ogóle była to rodzina obdarzona wszelkiemi dobrami tego świata: wysokiém i szerokiém drzewem genealogiczném, szerokiemi i świetnemi stosunkami, bogactwem i dobrą sławą. Nie przypuszczałem téż, aby kryminalista, którego prawną obronę pieczy méj powierzono, był członkiem téj właśnie rodziny; sądziłem, że jest to raczéj prosta tylko, a dość często, bez żadnych związków krwi, zdarzająca się tożsamość nazwiska. Jakże zdziwiłem się, gdy nazajutrz, rozwijając spory zwój urzędowych aktów, na piérwszym zaraz arkuszu wyczytałem: Roman, syn Maurycego i Elżbiety z Dębiczów, Kaliński. Tuż obok nazwisk tych, stała cyfra, oznaczająca wiek przestępcy: Miał lat dziewiętnaście i trzy miesiące. Był to więc syn owego zagorzałego myśliwego, którego psiarnie i konie wierzchowe słynęły na całą prowincyą, synowiec wytwornego i pełnego uczucia honoru pana Jana, brat stryjeczny młodego Józefa, który w tym właśnie czasie wznosił w majątku swym jakiś wielki przemysłowy zakład, członek, słowem, rodziny, wysokie miejsce zajmującéj w społeczeństwie. Kim więc był ów młody Roman? co uczynił? jakim sposobem imię jego z szeregu szanownych i szczęśliwych spadło na kartę, gdzie wypisywane kategorye przestępstw najsroższych i kar najwyższych. Przez parę godzin siedziałem dosłownie zagrzebany w leżących przede mną papierach. Nigdy może z taką ciekawością nie czytałem powierzonéj mi sprawy. Skończywszy czytanie ostatniego arkusza, porwałem się z krzesła i mimowoli zawołałem: Dziwna rzecz! dziwna rzecz! Młody Kaliński obwiniony był o zabicie, przez uderzenie w głowę laską o żelaznym nagłówku, jednego ze znanych powszechnie małomiasteczkowych karczemnych szulerów. Fakt dokonanym został w małéj mieścinie, śród nocy, w wielce podejrzanym przez policyą handlu trunkami. Obwiniony odpierał dotąd oskarżenie, do niczego się nie przyznając, ale dowody winy jego były zupełne i przekonywające. Pomiędzy nim a szulerem zaszła w izbie, w któréj znajdowali się oni sam na sam, żywa i głośna sprzeczka. Właścicielka zakładu i goście jéj, bawiący się w przyległéj izbie butelką i grą w bilard, sprowadzeni hałasem w miejsce kłótni, znaleźli towarzysza swego, bez życia leżącego na ziemi. Kaliński przed wejściem ich jeszcze wybiegł na ulicę. Z rany, zadanéj zabitemu, trysnęła krew i zrosiła stół i podłogę w izbie. Na rękawie surduta obwinionego znaleziono téż plamy, które powołani ku temu experci uznali za pochodzące od krwi. Tuż przy zwłokach zabitego, znaleziono pugilaresik z wyżłobioną na skórze cyfrą Kalińskiego, uroniony przezeń zapewne w zapale sporu. Obwiniony nakoniec, pomimo uporczywego twierdzenia, że w chwili dokonanéj zbrodni nie znajdował się już na miejscu jéj dokonania, dowieść nie mógł swego *alibi*, a stróż nocny pod przysięgą zeznał, iż widział go wybiegającego z handlu i nieprzytomnie przebiegającego zaułek, na parę sekund zaledwie przed chwilą, w któréj w handlu podniósł się hałas, obudzony widokiem człowieka, życia pozbawionego. Cel zabójstwa zdawał się być jasnym i widocznym, i zarazem wprowadzał czyn popełniony w kategoryą przestępstw, najsrożéj przez prawo karanych. Celem tym musiała być chęć odebrania szulerowi kilkunastu rubli, które widziano u niego na kwadrans przed zaszłym wypadkiem, a przy zwłokach nie znaleziono. Takąż ilość pieniędzy rewizya, następnego ranka dokonana, znalazła w kieszeni ubrania obwinionego. Obwiniony utrzymywał, że pieniądze te posiadł w zamian złotego medalionu, przed dwoma dniami sprzedanego przezeń niejakiéj wdowie Dzięcierskiéj. Otrzymawszy od władzy stosowne zapytanie, Dzięcierska urzędownie oświadczyła, iż medalionu, ani żadnego innego cennego przedmiotu, od obwinionego nie nabywała, i dlaczego-by w obecnym wypadku powoływał się on na nią, wcale nie pojmuje. Innego źródła pochodzenia będących w mowie pieniędzy obwiniony wskazać nie mógł, czy nie chciał, uporczywie trwając przy historyi o medalionie, która, wobec zaparcia się mniemanéj nabywczyni, przybierała pozór kłamstwa i wykrętu. Cokolwiekbądź, głęboko zanotowałem sobie w pamięci owo zeznanie Kalińskiego, które kłamliwém na pozór tylko być mogło, i długo zastanawiałem się nad przeczącém oświadczeniem owéj Dzięcierskiéj, wydającéj mi się w całym toku sprawy osobą wielce podejrzanéj uczciwości, i niezupełnie na wiarę zasługującą. Tak w głównych zarysach swych przedstawiała się sprawa ta, która, z powodu pochodzenia i społecznego położenia sprawcy swego, napełniła mię głębokiém zdumieniem. Samo już znajdowanie się członka rodziny Kalińskich w miejscu, zostającém na indexie policyi, było nieco dziwném; młodzi panowie bowiem, z téj sfery towarzyskiéj pochodzący, do jakiéj należał nowy mój klient, jeżeli błądzą, nieraz i srodze nawet, zwykli są przecież błędy swe okrywać pozorami przyzwoitości, nakazanemi im nietylko przez pewną dumę, łączącą się z ich pochodzeniem, ale przez samo już poczucie dobrego smaku, zaczerpnięte ze wszystkiego, co otacza ich od kolebki. Zabawy ich bywają bardzo często występne, ale bardzo rzadko brudne. Obyczajami swemi każą oni salony, ale obecnością swą zaszczycać nie lubią ulicy. Przypuszczając jednak pewne wyjątkowe okoliczności, mogłem jeszcze jako tako wytłómaczyć sobie to zstąpienie wysoko urodzonego szlachcica w otchłań, na któréj dnie szumią brudne uciechy mętów i wyrzutków społeczeństwa; ale jakież wytłómaczenie znaleźć mógł fakt dokonania zabójstwa przez syna bogatych rodziców na nędzarzu, żyjącym z oszustwa, w celu odebrania od niego nędznych kilkunastu rubli? A jednak, pomimo uporczywego zapierania się obwinionego, fakt jasny był, jak dzień; wątpić o prawdziwości winy nie mogłem, pozostawało mi tylko widziéć się osobiście z występnym i z własnych ust jego, z dziejów tak krótkiego, a tak już, niestety, steranego jego życia, zaczerpnąć szczegóły, wyjaśniające to, co dla mnie samego niezrozumiałém pozostawało, a zarazem mogące mi dostarczyć poglądów na sprawę, z których wyradzają się okoliczności, winę umniejszające i karę za nią łagodzące. Czułem, że okoliczności takie istniéć musiały w niemałéj liczbie; niepodobna było bowiem tak brzydkiéj zbrodni przypisać samym tylko złym skłonnościom, samemu zepsuciu charakteru dziewiętnastoletniego młodzieńca. Była-by to w podobnym razie jakaś potworność moralna, wiarę zaś w częste istnienie potworności moralnych pomiędzy ludźmi osłabiły we mnie znacznie doświadczenia i studya, z zawodem mym połączone. Potworności istnieją bezsprzecznie, ale rzadko bardzo matką ich bywa sama przyroda; są one najczęściéj skutkiem przyczyn, leżących głęboko w przeszłości człowieka, zwolna i stopniowo pętających umysł jego, w obłęd wprawiających sumienie. Każde prawie zło znajduje wytłomaczenie swe i źródło w czémś, co je poprzedziło, a co także było złém. Jak z niezdrowego gruntu wyrastają karłowate i chore rośliny, tak chore i kalekie duchy ludzkie powstają śród nizkich i niezdrowych trzęsawisk moralnych. Ależ znowu, sądząc według prawdopodobieństwa wszelkiego, grunt, na jakim wzrósł i rozwinął się duch młodego Kalińskiego, nie musiał karmić go trującemi sokami. W téj téż sprzeczności drzewa z owocem i gruntu z rośliną leżało główne psychiczne zagadnienie sprawy, zagadnienie, które zajmowało całą myśl moję przez całą dobę, a w połowie mrocznego dnia jesiennego przywiodło mnie ku bramie miejscowego więzienia. Nie piérwszy to raz przestępowałem próg posępnéj budowy, dokoła opasanéj wysokim murem. Ciężkie, wielkie, w żelazne rygle i sztaby zaopatrzone drzwi, wprowadzały tam wchodzącego do ciemnéj sklepionéj bramy, za którą znajdował się wązki, długi, brukowany dziedziniec, z czterech stron otoczony kamiennemi gmachami, o trzech rzędach małych, okratowanych okienek. Miejsce to podobném było do olbrzymiéj studni, na któréj dnie stojący człowiek spostrzegać mógł w górze wązki pas nieba i długie szeregi sterczących nad dachami popielatych kominów. Naprzeciw bramy wchodowéj znajdowała się inna, mniejsza tylko i niższa brama, a za nią widać było w oddali małe kwadratowe podwórko, tak już ścieśnione murami, że w najjaśniejszy dzień pogrążone zostawało w głębokim zmroku. Dokoła drugiego tego podwórka były cele, w których zamykano więźniów, wyrokami sądowemi skazanych już na najcięższe kary. Oznajmiłem dozorcy więzienia, że przyszedłem dla widzenia się z Romanem Kalińskim. — W téj chwili jest on nieobecnym — odpowiedział dozorca — wypadła mu dziś koléj przynoszenia obiadu dla więźniów. Ponieważ jednak kuchnia znajduje się tuż obok w zaułku, sądzę, że wnet wróci. Zechce pan może tymczasem wejść do parlatoryum? Wolałem zatrzymać się w bramie, chociaż bowiem powietrze i tu było zduszone i cuchnące, łatwiéj jednak mogłem oddychać, niż w wilgotném, ciemném i zakurzoném parlatoryum. Przytém na dziedzińcu znajdowali się właśnie w téj chwili oczekujący na codzienną żywność więźniowie. Powiodłem spójrzeniem po tych chmurnych, lub cynicznych, znędzniałych, lub grubych i gęsto splątanemi włosami zarosłych twarzach, i zamyśliłem się tak głęboko, żem nie słyszał, jak otworzyły się za mną drzwi więzienia. — Oto więzień, z którym pan życzy sobie mówić — rzekł dozorca. Oparłem się plecami o ścianę bramy, aby nie zawadzać idącym, i spójrzałem ku drzwiom. Zamykano je właśnie za kilku żołnierzami, którzy szli, uzbrojeni w strzelby i sterczące bagnety. Kilku innych, również uzbrojonych, postępowało przodem, pośrodku szli ludzie w szarych więziennych siermięgach, dźwigając na ramionach długie i grube drągi, z zawieszonemi na nich wielkiemi statkami, pełnemi dymiącéj się strawy. Z łatwością domyśliłem się, który z ludzi tych był Kalińskim. Najmłodszy ze wszystkich, miał on téż twarz najbielszą, rysy najdelikatniejsze i najwysmuklejsze kształty ciała. U wejścia z bramy na dziedziniec, towarzysz młodego więźnia, niosący drugi koniec dźwiganego przezeń drąga, ze zmęczenia, lub może leniwstwa, ugiął zbytecznie w dół ramię i zwolnił kroku. — Hej, przyjacielu! — nie odwracając głowy zawołał Kaliński — wyprostuj-no się i żywo na przód! Nie mogę cię przecie wziąć na moje plecy! Głos, jakim słowa te wymówione zostały, świeży był i donośny. Dźwięk jego, nieledwie srebrzysty, brzmiał na-pół rozkazująco, na-pół swawolnie i pieszczotliwie. Stary brodacz, który przed tém zginał się prawie we dwoje i zaczynał z ciężkością powłóczyć nogami, wyprostował się szybko i począł iść pewnym, równym krokiem. Pośrodku dziedzińca więźniowie zatrzymali się i spuścili ciężary swe z ramion na ziemię, żołnierze ustąpili na bok, a ludność więzienna, z glinianemi miskami i drewnianemi łyżkami, pogarnęła się do dymiących kotłów. — Zawołam teraz Kalińskiego — rzekł do mnie dozorca. Chciał postąpić na przód, ale zatrzymałem go. — Niech zje wprzódy obiad — rzekłem — mogę zaczekać. W rzeczy saméj chciałem z uboczy i niespostrzeżony przypatrzyć się młodemu więźniowi; gwarna przytém i tłumna scena, odbywająca się na dziedzińcu więziennym, wzbudziła we mnie zajęcie i chęć czynienia spostrzeżeń. Dozorca, który znał mnie oddawna i szanował charakter, w jakim przybywałem w to miejsce, nie sprzeciwiał się memu żądaniu. Usiedliśmy obaj na drewnianéj ławie, w głębi bramy umieszczonéj, a przeznaczonéj na miejsce spoczynku dla żołnierzy, posterunek odbywających. Wkoło stojących pośrodku dziedzińca kotłów zapanował ścisk wielki, rozległy się grube żarty i śmiechy, połączone z krzykami złości. Ustawieni pod ścianami budowy żołnierze uważnemi oczyma ścigali poruszenia grubego tego i hałaśliwego tłumu, nie wdając się jeszcze w sprawy jego, ale widocznie gotowi do postąpienia na przód i przywrócenia porządku, jeśli-by zaszła tego potrzeba. Tymczasem mężczyźni, o twarzach obrosłych splątanym włosem, lub żółtych, ciemnych i kościstych, kobiety w pstréj i brudnéj odzieży, z nabrzękłemi policzkami i głowami owiniętemi w brudne szmaty, cisnęli się do upragnionego snadź pożywienia, pochylali, tłoczyli jedni drugich, wydawali z piersi rubaszne śmiechy, lub złorzeczenia, topiące się w głuchém, tłumioném warczeniu. Miski przecież w rękach więźniów pozostały puste; wśród natłoku i kłótni, wszyscy przeszkadzali sobie wzajem w czerpaniu strawy. Trwało tak parę minut. Nagle po-nad bezładnym gwarem grubych, ochrypłych, lub piskliwych głosów rozległ się ten sam głos donośny, srebrzysty, na-pół rozkazujący, na-pół żartobliwy, który przed tém nieco w bramie więziennéj rozkazywał leniwemu więźniowi wyprostować się i iść na przód. Młody Kaliński przecisnął się przez tłum, stanął tuż obok kotłów i podniósł wysoko rękę. — Halt! — zawołał — szykujcie się bracia, a żywo! raz, dwa, trzy! w szeregi! na około kotłów, jeden za drugim! tak! Ty, brodaty Grzegorzu! po co się tak ciśniesz! a ty, Magdaleno, usuń się, bo cię tu zduszą! Héj, stójcie teraz wszyscy i ani mi się ruszyć, póki nie zawołam! Jerzy! ty zaczynaj! Pełną już miskę masz? dobrze! a teraz wy, Grzegorzu! Wasylu, Magdaleno! Justyno! Możecie przystępować we dwóch, we trzech, ale po kolei! grzecznie i porządnie! Patrzałem i słuchałem ze zdziwieniem. Głos i giesta młodego człowieka magiczny wpływ wywierały na tłum ten gruby i niesforny. Ludzie ci, z posępną lub bezmyślną, cyniczną lub zrozpaczoną powierzchownością, słuchali go, jak dzieci, według rozkazu jego szykowali się w szeregi, przystępowali do kotłów i czerpali z nich strawę, nie prędzéj, aż każdego z nich zawołał po imieniu. On zaś, znając widocznie nietylko imiona, ale i usposobienia, brzmienie głosu swego do tych ostatnich stosował. Niektóre z imion więźniów wymawiał łagodnie i przyjacielsko, inne z rubaszną żartobliwością, inne nakoniec surowo i twardo. Fizyognomia jego takim-że samym, jak głos, ulegała zmianom. Po ustach jego przebiegał uśmiech, to żartobliwy i niemal swawolny, to życzliwy i jakby litośny; ale były także chwile, w których cienko zarysowane brwi młodego więźnia zsuwały się gniewnie i nakazująco, a oczy jego, wlepione w twarz chcącego opierać się towarzysza, nabierały połysków stali, wyrazu uporczywéj i pewnéj siebie siły. Kiedy wszystkie miski napełnione już zostały, Kaliński podniósł znowu rękę. — Teraz — zawołał — siadać! jedni za drugimi! naokoło kotłów! tak! Usiedli w dwa rzędy, każdy ze swoją miską i łyżką, tworząc tym sposobem wielkie, ściśle zwarte koło. Kaliński został przez chwilę w stojącéj postawie; próżna jeszcze misa stała u stóp jego na kamieniu, on zaś skrzyżował ręce na piersi i powolne spójrzenie toczył po głowach siedzących na ziemi ludzi. Teraz dopiéro, gdy stał tak milczący i sam jeden, po raz piérwszy ogarnąć mogłem wzrokiem w zupełności postać jego i twarz. Wzrost jego był więcéj niż średni, kształty ciała, delikatne i doskonale harmonijne, objawiały przecież niepospolitą fizyczną siłę i sprężystość. Pierś miał szeroką, ramiona dobrze rozwinięte, rękę białą i bardzo kształtną, ale muskularną i dość dużą. Wprzódy już, gdy zdjął szarą sukienną czapkę, w jakiéj był wszedł z ulicy do więzienia, bujne i długie pierścienie włosów kasztanowatego koloru osypały mu białe, pięknie zarysowane czoło, i w obfitych zwojach opadły na gibką i delikatną, z za grubéj siermięgi wydobywającą się, szyję. Oczy jego, w podłużnéj osadzone oprawie, ciemno szaremi źrenicami, niby odłamami błyszczącéj stali, świeciły z pod wydętéj znacznie nad niemi, wązką i ciemną linią brwi zarysowanéj kości czołowéj; na ściągłych zaś policzkach z-za żółtéj bladości znamionującéj dość już długi pobyt w więzieniu, przemocą jakby przebijał się rumieniec młodości, a cienką wargę, porastał ciemny, gęsty puch, zaledwie wykluwającego się wąsa. Pomiędzy grubemi, bez kształtu postaciami, jakie go otaczały, na tle brudnego dziedzińca i posępnych otaczających go murów, piękny chłopak ten wyglądał, jak promień słońca wśród głębokich ciemności, lub młody i zdrowy dębczak wśród karłowatéj, kalekiéj choiny. Siermięga nawet więzienna, ten brzydki i bezforemny ubiór, nie szpeciła go bynajmniéj; — czy umiał wdziewać ją i nosić inaczéj, niż inni, czy kształty ciała jego były tak doskonale piękne, że żadna odzież zeszpecić ich nie mogła, ale, patrząc na niego, można-by rzec, iż kawał ten szarego, grubego sukna, włożył on na siebie przez żart, lub swawolę chłopięcą i, tak ubrany, przyszedł w to miejsce strachu i utrapień na chwilę tylko, aby potém udać się znowu tam, kędy, pod dachem bogatego szlacheckiego dworu, stała niegdyś kolebka jego, kędy były te wykwinty dostatku, te pieszczoty losu, z pośród których wyniósł on swą gibką, smukłą, zdrową postać, białość swego czoła, cienkość warg młodzieńczych, delikatność ręki, utworzoną miękkiém próżnowaniem młodych pokoleń. — No, — rzekł po chwili młody więzień, — teraz na mnie koléj. Przykląkł przed kotłem i, ujmując swą misę, dodał: — Myśleliście może, iż nie byłem głodny i tak sobie, dla przyjemności, czekałem, aż przyjdziecie do porządku! Bądźcie pewni, że jeść mi się chce jeszcze lepiéj, niż wam, ale cierpiéć nie mogę wrzasków waszych i kłótni… Co za ochota sprowadzać sobie na kark panów strażników i dozorców? czy nie lepiéj samych siebie pilnować? prawda? — Prawda! — odezwało się kilka głosów, a jeden z nich ciągnął daléj: — Już-to nie dziwota, że ty, Kaliński, nie lubisz, kiedy ludzie kłócą się i biją… U rodziców twoich było, jak u Pana Boga za piecem, co? Zjadliwe szyderstwo brzmiało w chrypliwym głosie, i malowało się w cynicznéj fizyognomii więźnia, który wymówił te wyrazy. — To prawda! — pochwycił inny więzień, brodaty i barczysty, — paniczyk z niego! — A jednak dostał się tu jakoś pomiędzy nas! — I chlipie z nami czerwony krupnik! — I pomaga nam zamiatać turmę! — A mama i tata nie przychodzą z wizytą! — Cha, cha, cha! Słowom tym tłumnie towarzyszył chór grubych, urągających głosów. Widziałem, jak po czole Kalińskiego przemknął ciemny, szybki rumieniec, oczy jego zagorzały, jak żużle, zwierzchnia warga drgnęła. Był to jednak błyskawiczny, przelotny moment, po którym na twarz jego wrócił uprzedni wyraz, łączący w sobie stanowczość i energią z łagodnością i żartobliwością. Położył łyżkę, którą wprzódy kilka razy podniósł do ust i, tocząc spojrzeniem dokoła, wstrząsał powoli głową. — Oj ludzie, ludzie! — zawołał, — żebyście wiedzieli, jakie głupstwa i niegodziwości z gęby waszéj wychodzą, tobyście jéj nigdy nie otwierali. A naprzód o rodzicach moich wara wam plaskać językami! który z was piśnie raz jeszcze o ojcu moim albo o mojéj matce, temu tak przypomnę *mores*, że mu gwiazdy w oczach zaświecą! Ci z więźniów, którzy odzywali się wprzódy, chmurnie spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami, chcieli widocznie odpowiedziéć śmiechem, który jednak nie wydobywał się na ich usta. Chlipali daléj strawę swą i milczeli. Kaliński poniósł téż parę razy łyżkę do ust, poczém bez żadnego już uniesienia, owszem, żartobliwym i swobodnym tonem, mówić zaczął: — Co zaś do tego, że jestem paniczem, a pomimo to dostałem się pomiędzy was, święta to prawda. Niéma jednak tu wcale powodu do śmiechu, moi ludzie, ani téż do dokuczania bliźniemu. Świat, to huśtawka, na któréj człowiek kołysze się, i to podleci wysoko, to spadnie nizko. Taki, co sznury od huśtawki mocno w garści trzyma, nie uderzy się o kłodę i nie upadnie nosem w kałużę; ale puść tylko huśtawkę na wolę wiatrów, polecisz w dół, jak piłka, i stłuczesz się na taką miazgę, że cię i rodzona matka kiedyś nie pozna! — Ot, już zaczął *fiklizować*! (filozofować) — zawołał, śmiejąc się, ponury i brodaty więzień. — Cicho, Grzegorzu! — ozwała się za nim mała, szczupła, ze zwiędłém ciałem i cierpiącą twarzą, kobiecina, — niech mówi! niech mówi! — Niech mówi! — powtórzył głos inny, — jak zacznie gadać, to mi się zawsze zdaje, że jestem jeszcze kamerdynerem u pana marszałka, i chodzę koło stołu z serwetą na ramieniu! Kobiéta, która odzywała się wprzódy, chora widocznie i zgnębiona na ciele i duchu, nic nie wyrzekła więcéj, ale wlepiła w młodego więźnia wzrok uporczywy i mglący się wilgocią. Snadź, gdy patrzała na niego, i jéj także przypominała się chwila jakaś z minionéj, jaśniejszéj przeszłości. — No, i cóż tam z tą huśtawką? — zagadnęło parę głosów, — mów daléj! — Dyabelny musiał być wiatr, kiedy taki panicz, jak ty, spadł z téj huśtawki i wpadł tutaj! Kaliński odstawił na stronę do połowy zaledwie wypróżnioną misę. — Wiatr, — rzekł, — taki był, jak bywa zawsze na całym świecie, ale nie umiałem sznurów w garści trzymać. Zupełnie to tak było, moi ludzie, jak i z wami. Każdy z was był kiedyś w górze. Nie prawdaż! — Prawda! prawda! — powtórzyło kilka głosów, pomiędzy któremi dosłyszéć można było parę ciężkich westchnień. — Otóż widzicie! — ciągnął najmłodszy z więźniów. — Ty, naprzykład, Grzegorzu, byłeś kiedyś gajowym. Przypomnij sobie te czasy, w których ze strzelbą na ramieniu chodziłeś po lesie. Słońce świeciło, brzozy szumiały, ogniste wiewiórki skakały po gałęziach, a kiedy kukułka pierwszy raz zakukała, uderzyłeś się ręką po kieszeni, żeby miedziaki, które tam z rana włożyłeś, głośno zadzwoniły. Porównaj-że dawniejszy twój gaj z tym dziedzińcem, dawniejsze twoje serce z teraźniejszém, a przekonasz się, że nie trzeba śmiać się z ludzi, którzy pospadali z huśtawek! Były gajowy słuchał słów tych, do niego zwróconych, z razu niechętnie i ponuro, zdawało się, że przerwie mowę młodemu więźniowi, grubiańską jakąś odpowiedzią. Nie uczynił jednak tego; gniewny płomień, rozpalający zapadłe źrenice jego, gasł zwolna; wśród zgrubiałego, pociemniałego czoła, powstały głębokie zmarszczki. Pochylił głowę i milczał. Kaliński nie patrzał już na niego. Siedział na ziemi, z rękoma skrzyżowanemi na kolanach, z głową zwróconą, ku innemu więźniowi. — Albo i ty, Jerzy, — mówił, — czy źle ci było służyć za kamerdynera u pana marszałka? Nie było ci głodno ani chłodno, spałeś 12 godzin na dobę, jeździłeś za pańską karetą i o jutro nie dbałeś. Tęgi był z ciebie chłopak, widać to; a twojaż Anusia, z którą żenić się miałeś? Ej, ej! podobno i chatkę zbudowaliście już sobie na końcu wsi pana marszałka, świetlica widna była i czysto pobielona, Anusia pod oknami pokopała grządki na kwiaty… Wszystko miało być pięknie i szczęśliwie; aż tu — w oczy ci wlazła marszałkowska szkatułka… Ex-kamerdyner żywo podniósł głowę. — Paniczu, — rzekł stłumionym głosem, — znaliście mię na dworze pana marszałka, i widzieliście téż Anusię! powiedzcie, czy mogliście myśléć wtedy, że będę tutaj… — Ho, ho! — kochanku! — zawołał Kaliński, — a tyżeś mógł kiedy przypuścić, że ja tu będę? Ex-kamerdyner wstrząsał głową i spoglądał na tego, którego nazywał paniczem, z dziwnym wyrazem, w którym poczucie nierówności stanu i niechęć topiły się w politowaniu i rozrzewnieniu. Całéj rozmowy téj słuchałem z najżywszém zajęciem. Ujrzałem w części przyczynę wpływu, wywieranego przez młodego więźnia na tych zgrubiałych i ponurych ludzi. Grał on na sercach ich, poruszając ukryte w nich struny wspomnień. To, co im przypominał w niewyraźnych zarysach, tkwiło we własnéj ich myśli, napełniało ich sny, ścigało wyobraźnią; on przyoblekał w słowo marę przeszłości, któréj żałowali, dopomagał im do sformułowania tęsknoty, która nurtowała i gryzła występne, lecz zawsze człowiecze, ich piersi. W mowie jego słyszeli głosy własnych uczuć i słuchać go lubili. Był to ze strony młodego człowieka dowód niepospolitéj przenikliwości i zręczności w ogarnieniu władzy nad ludźmi. Po chwili przecież, w drugim szeregu siedzących na ziemi ludzi, podniosły się krzyki i swary. Jedna z kobiét uwięzionych zapuściła rękę do kotła jednocześnie z siedzącym obok niéj mężczyzną. Ten odepchnął ją, ona się ofuknęła; mężczyzna podniósł nad głową jéj rękę, uzbrojoną w łyżkę, inni przyłączyli się do niego, kobiéta broniła się i krzyczała, czém jątrzyła bardziéj napastników. Kaliński żywo obrócił głowę w stronę zwaśnionych. — A to co ma znaczyć? — wymówił, — chcecie bić Justynę! wstydźcie się, wszak to dama! Podniósł się, i wyciągnął rękę w stronę rozgniewanych towarzyszy. Wyraz twarzy jego nie był przecież groźny ani surowy, owszem, żartobliwy uśmiech przewijał mu się po ustach. — Słuchajcie! — zawołał donośnym swym i, jak dzwonek, dźwięcznym głosem, — szacunek dla dam! Słowa te, a szczególniéj ostatnie, dziwnie musiały zabrzmiéć w uszach więziennego zgromadzenia. Treść i forma wypowiedzianego rozkazu wydać się musiały obecnym nader komicznemi. Komiczność tę wzmagał wyraz twarzy mówiącego, w którym baczne oko dostrzedz-by mogło smutne szyderstwo, ale nie okrzesane umysły widziały tylko swawolną pustotę. Człowiek, podnoszący przed chwilą pięść na sąsiadującą z nim kobiétę, opuścił rękę; szeroko otwarte oczy utkwił w mówiącego, kilka głosów zaśmiało się, Kaliński śmiał się także, śmiał się głośno, opierając dłonie na biodrach i przechylając się w obie strony. Czy śmiech ten jego szczerym był, czy téż może za pomocą jego chciał on tylko w towarzyszach swych poruszyć i w grę wprawić strunę rubasznéj wesołości? trudno było powiedziéć na pewno. Zauważyłem, że wśród śmiechu brwi więźnia drgały i zsuwały się, jakby w uczuciu dolegliwego bólu; ale gdy kłótnia, jakby za dotknięciem magicznéj różdżki, ustała, gdy wszystkie te grube, ponure lub zbolałe twarze, które go otaczały, utraciły na chwilę wyraz groźny i ponury, oczy jego błysnęły jak stal pod słońcem, szerokie odetchnięcie zakołysało piersią… Byłem pewny, że w chwili téj doświadczyć musiał uczucia tryumfu, podobnego temu, jakiego doznaje poskramiacz dzikich zwierząt, gdy uda mu się głosem swoim lub potęgą wzroku zagłuszyć wycie i złagodzić srogość hodowanych przezeń tygrysów i hyen. Siedzący obok mnie dozorca spostrzegł zajęcie z jakiém przypatrywałem się zachodzącym na dziedzińcu scenom. — Tak bywa zawsze! — rzekł do mnie z cicha, — odkąd on tu jest, ja i straż więzienna nigdy prawie nie potrzebujemy wdawać się między więźniów. Od pierwszego zaraz dnia pobytu swego tutaj, zaczął on ich wodzić na sznurku, a choć niektórzy z nich drwią z niego czasem i próbują mu dokuczać, jak tylko odezwie się, milkną zaraz i słuchają go z pootwieranemi ustami. Kobiety szczególniéj przepadają za nim, i posłuszne mu są, jak dzieci. Broni on ich zawsze od napaści towarzyszy, a gdy tylko zbiorą się koło niego, opowiada im różne jakieś dziwaczne historye, których ja, prawdę rzekłszy, nie rozumiem nawet dobrze, ale które trafiają widać do ich przekonania, bo nieraz widziałem, jak zanosiły się od śmiechu, a parę razy spotrzegłem niektóre z nich płaczące… — Powiedz mi pan, — przerwałem, — czy podobne wpływanie na więźniów polecone mu, lub nakazane przez kogo zostało? albo czy odnosi z niego jaką korzyść? — Bynajmniéj — odparł dozorca — zdarza się czasem wprawdzie, że dla ulżenia sobie lub nawet dla dobra i spokojności samych więźniów, wybieramy z pomiędzy nich najenergiczniejszych i pozornie przynajmniéj najlepszych, polecając im, aby dozorowali towarzyszy, zapobiegali kłótniom i wzajemnym krzywdom, wskazywali nam nakoniec tych, którzy okażą się najbardziéj nieposłusznymi i zepsutymi. O powierzaniu przecież Kalińskiemu podobnych czynności nikt i nie pomyślał. Sądziliśmy przeciwnie, że, jako szlachcic i, według ogólnego wyrażania się więźniów, *panicz*, jako przytém najmłodszy i z pozoru najsłabszy, znosić on będzie od towarzyszy najwięcéj dokuczań i że go przed nimi nam bronić przyjdzie. Stało się przeciwnie. Zapytywałem go raz, dlaczego tak nieustannie czuwa nad więźniami, godzi ich, zajmuje, śmieszy, komenderuje słowem nimi, jak dowódzca żołnierzami. Powiedział mi, że czyni to dla własnéj przyjemności. Mnie się zdaje, że bez tego umarł-by on tu chyba. Nie uwierzy pan bowiem, co to za iskra z tego chłopca! Rusza się wciąż po więzieniu jak żywe srebro, chodzi, gada, opowiada, gestykuluje. Jestem pewny, że gdyby można zmierzyć kroki jego, które od rana do wieczora uczyni, ruszając się wciąż po tych dwóch dziedzińcach, wyniosły-by dziennie dobrych mil kilka. Słowa te dozorcy dały mi wiele do myślenia. Miałem widocznie przed sobą jednę z tych rzadkich i niebezpiecznych natur, które albo podnoszą ludzi na najwyższe szczyty, albo strącają ich w najgłębsze otchłanie, ale dla których środka niéma. Na dziedzińcu więziennym spożywanie obiadu było już ukończone. Jedni z więźniów z ciężkiém stęknięciem powstali z ziemi i w ponurém milczeniu postępowali ku szarym ścianom gmachu, pod któremi leżały przedmioty ręcznych ich zajęć: na-pół uplecione maty ze słomy lub kosze z łozy; inni zostali na uprzednich swych miejscach i zapuszczali w głębią wypróżnionych kotłów wzrok, w którym znać było głód, niezupełnie zaspokojony; trzech czy czterech wyciągnęło się na wilgotnych kamieniach, z rękoma rozpostartemi bezwładnie i twarzami zwróconemi ku kawałkowi szarego nieba; dwie kobiety, blizko do siebie przysunięte, szeptały z cicha, wzdychając i chichocąc na przemian; dwie inne siedziały z łokciami opartemi na podniesionych kolanach i, ukrywając całkiem twarze w ciemnych grubych rękach, kołysały się z wolna niby w takt nurtujących, je głęboko tajemnych rozmyślań. Kaliński siedział przez chwilę odosobniony i milczący, z łokciem opartym o brzeg kotła i brodą złożoną na dłoni. Znać jednak było, że ciało jego tylko pozostawało nieruchomém, myśl zaś i wyobraźnia pracowały. Oczy jego szczególniéj zwróciły w téj chwili moję uwagę: przelatywały one z przedmiotu na przedmiot z chyżością, nadawaną im zapewne pędzącym przez głowę prądem myśli; ślizgały się niedbale po wilgotnych murach, przebijały wzrokiem czarne okratowane okienka, z uwagą i skupieniem ogarniały jednę po drugiéj postacie więźniów; z rodzajem swawolnego uśmieszku w źrenicach tonęły w twarzach stojących u bramy żołnierzy; zawieszały się na sterczących ich bagnetach; podnosząc się w górę, płynęły kilka sekund z popielatym obłokiem, sunącym po białém tle, i opadały na bruk dziedzińca, przeskakując z kamienia na kamień, zdając się pytać o coś, to uśmiechać się z czegoś, to myśléć nad czémś niespokojnie a uparcie. Cienkie wargi młodego więźnia otwierały się kilka razy, wydając parę skocznych taktów bez słów, lub składały się do gwizdania hulaszczéj piosenki; lecz w mgnieniu oka zwierały się znowu, zamknięte nadbiegłą jakby nową jakąś myślą. — Zawołaj go pan teraz do parlatoryum — rzekłem dozorcy i wszedłem do otwierającéj się z bramy małéj izby, którą okratowane, wysoko umieszczone okno, w ciągłym pozostawiało mroku. Całém umeblowaniem izby téj była drewniana ława, ciężki grubéj roboty stół i parę stołków. Usiadłem na ławie i oczekiwałem przybycia nowego mego klienta. Z dziedzińca doszedł mię nagle powstały gwar głosów. Ludność więzienna, nie wiedząc, w jakim celu wołano jéj ulubieńca, sprzeciwiała się snadź jego odejściu. Dozorca mówił coś surowo i nakazująco, ale gwar nie ustawał, gdy u wejścia do bramy usłyszałem głos Kalińskiego. — Hej dzieci! — zawołał — cicho mi być zaraz! Toć nie na szubienicę prowadzą mnie! któś tam przyszedł do mnie; rozmówię się z nim i powrócę, a wtedy taką wam bajkę powiem, że popękacie od śmiechu! — Niesforne wrzenie brutalnego i nieokiełznanego żywiołu, napełniającego dziedziniec, stopiło się na głos ten w głuchy i przyciszony szmer. Do parlatoryum wszedł młody więzień. Za nim ukazał się dozorca, nie wszedł jednak, ale, rozejrzawszy się tylko bacznie po izbie, cofnął się wnet, szczelnie za sobą drzwi zamykając. Kaliński, pozostawszy sam-na-sam ze mną, zatrzymał się o kilka kroków od progu; oczy jego, ostygłe w téj chwili i nieufne, przez parę sekund zatapiały się w mojéj twarzy. Ze sztywności, jaką nagle okryły się tak ruchome przedtém jego rysy, i z nieufności, malującéj się w spojrzeniu, pojąłem, że dorozumiewał się we mnie sędziego lub innéj jakiéjś urzędowéj figury, przybyłéj dla badania go w celach dla niego nieprzyjaznych. — Panie Romanie! — ozwałem się, powstając i postępując ku niemu parę kroków. Nazwałem go po imieniu nie po nazwisku, sądząc, że złagodzę przez to wyobrażenie jego o tym urzędowym charakterze, który go ode mnie odstraszał. Przytém, dźwięk głosu mego, wprawnego w przemawianie do podobnych mu nieszczęśliwych ludzi, nie musiał mu się wydać przykrym, bo sztywne rysy jego poruszyły się znowu, zimne źrenice jaśniejszym drgnęły blaskiem. Uderzony snadź myślą jakąś, czy przypuszczeniem, żywo postąpił ku mnie. — Czy pan przychodzisz od rodziców moich? — zapytał się szybko i wpatrzył się we mnie wzrokiem, w którym widać było niepokój i oczekiwanie. — Rodziców pańskich nie znam i nie oni mię tu przysłali; — odpowiedziałem. — Nie oni — ciszéj i spuszczając nagle powieki, rzekł młody więzień; — nie oni — powtórzył, mówiąc jakby do siebie — naturalnie! zkądże-by się to im wzięło raptem! Gdy wyrazy te cichym lecz gwałtownym szeptem poruszały jego wargami, zauważyłem, że zęby jego silnie były zwarte, czoło zaś sfałdowało się w takie liczne i skrzyżowane ze sobą zmarszczki, że całą fizyognomią jego uczyniło nagle o dwadzieścia lat starszą. Podniósł oczy, w których ujrzałem nowy promień nadziei. — Więc może to stryj mój przysłał tu pana? — Nie widziałem oddawna stryja pańskiego — odrzekłem znowu, przyglądając się mu bacznie. Przygryzł wargę do krwi, gwałt gniewu czy bólu buchnął mu przez oczy ostrym płomieniem i bladą twarz oblał ciemnym rumieńcem. — A więc czegóż pan chcesz ode mnie! — zawołał popędliwie. — Jestem pańskim obrońcą prawnym i przyszedłem dla pomówienia z panem o szczegółach sprawy któréj bronić mam przed sądem. Patrzał na mnie szerzéj, niż zwykle, otwartemi oczyma. Widoczném było, że nie zrozumiał wcale znaczenia mych wyrazów. — Domyśliłem się od razu, że pan jesteś urzędnikiem — rzekł. — Nie jestem bynajmniéj urzędnikiem — odpowiedziałem — jestem pańskim obrońcą. — Cóż to takiego ten obrońca? — zapytał, orzucając mię od stóp do głowy nieufnemi i niespokojne, mi spojrzeniami. — Czego pan żądasz ode mnie? co pan ze mną masz uczynić? Nie miał widocznie najmniejszego pojęcia o znaczeniu obrony sądowéj i stosunku adwokata względem przestępcy. — Usiądź pan i posłuchaj mię — rzekłem łagodnie — wytłómaczę ci, dlaczego tu jestem, co dla ciebie uczynić mogę i powinienem. Usiadł naprzeciw mnie na stołku i utkwił w twarzy mojéj oczy, w których niedowierzanie walczyło z ciekawością. Najjaśniéj, jak tylko mogłem, skreśliłem przed nim główne zarysy procedury sądowéj, podział i rodzaje czynności sędziów, prokuratora i obrońcy, znaczenie nadewszystko jak téż obowiązki tego ostatniego, i ścisłą w danéj chwili solidarność interesu klienta i adwokata. Z niejakiém zdziwieniem zauważyłem, że wszystko, com mówił, było dla słuchacza mego najzupełniej obce i nieznane. Słuchał mię on z natężoną uwagą, od czasu do czasu tylko przerywając mi pytaniami, objawiającemi głęboką nieświadomość najpotoczniéjszych interesów publicznych, tyczących się spraw i faktów. Kiedym wspomniał o zadaniu prokuratora, podniósł głowę i z najkompletniejszą naiwnością zapytał: — Pocóż to on, proszę pana, potrzebny? naco mu się przydało napadać na ludzi i oskarżać ich? od czegóż są sędziowie? Zaledwie jednak zacząłem wyjaśniać mu ustawę, o któréj nic wcale nie wiedział, spostrzegłem, że rozumiał mię szybko i wybornie, odgadywał nieledwie myśl moję, akt pojmowania, odbywający się w bystrym jego umyśle, objawiając potakującém wstrząsaniem głową. Kiedym nakoniec, zwracając się do głównego założenia mowy mojéj, powiadał mu, czém jest i być powinien obrońca przestępcy, wpatrywał się we mnie z podwójną uporczywością, i ze wzbudzoną na nowo niewiarą. — Dla czegóż pan — zapytał ze zwykłą sobie porywczością — podejmujesz się bronić ludzi, zupełnie obcych ci i nieznanych? czy wierzysz zawsze, że oni niewinni, a jeśli wiész, że winni, czy nie gardzisz nimi? — Czynię to dlatego — odpowiedziałem — że to jest obowiązkiem mego zawodu, że, dopomagając sędziom do ujrzenia sprawy szczegółowo i wszechstronnie, obronić mogę od niesłusznych podejrzeń oskarżoną niewinność, albo téż winę, jeśli ta istnieje, ukazać w istotném świetle. Nie gardzę zaś nikim, sąd bowiem i potępienie występnego człowieka nie do mnie należą; powinienem tylko poznać dokładnie naturę występku jego i to, co go spowodowało, aby z przeszłości jego, z uczuć i intencyi, z okoliczności towarzyszących nieszczęsnéj chwili, nie upuścić żadnego źdźbła, żadnéj, by najdrobniejszéj, okruchy, która-by na jego stronę przeważyła szalę sprawiedliwości, umniejszyć mu mogła hańby i ulżyć pokuty. Kiedy przestałem mówić, milczał chwilę, pogrążony w głębokim namyśle. Potém, nie patrząc na mnie, zapytał: — A jeżeli obwiniony wyzna wszystko przed obrońcą, czy nie zdradzi go przed sędziami? nie powié im wszystkiego, co usłyszy? — Nie — odparłem — podobnego postępku wzbrania obrońcy prawo, sumienie, a nawet, własny jego interes. — To prawda! — zawołał z wyrazem przekonania. — boć przecie, jeśli dowiedziesz pan, że jestem niewinny, albo żem winny mniéj, niż sądzono, będzie to dla pana tryumf i chluba. — Będzie to dla mnie uczciwe spełnienie obowiązku — odrzekłem z powagą. — Więc pan naprawdę bronić mię będziesz przed sądem? — zapytał po chwili. — Bronić cię będę z najwyższém pragnieniem, aby słowo moje odwróciło od ciebie tę przyszłość, wśród któréj niéma już żadnego ratunku, żadnéj nadziei… Podniósł nagle spuszczone dotąd powieki i całém ciałem uczynił taki ruch, jakby usłyszał coś zupełnie dla siebie niespodziewanego. — Żadnego ratunku, żadnéj nadziei! — zawołał z trochą urągliwego niedowierzania. — Czy straszenie więźniów należy także do czynności ich obrońców?… wiem dobrze, iż u nas nie ścinają ludzi i nie wieszają. — Ale posyłają ich do ciężkich robót — rzekłem. — Czy pan ma wyobrażenie o tym rodzaju kary? Patrzał na mnie teraz szeroko otwartemi oczyma. — Mam, mam wyobrażenie o tém — wymówił szeptem prawie — wiem, wiem! w kopalniach, w fabrykach, z młotem albo przy taczkach… długo… długo… — I nigdy się już nie wraca tam, gdzie się urodziło, — dodałem. Patrzał na mnie, ale szklanemi oczyma. Myśl jego była snadź w téj chwili daleko od téj izby, w któréj znajdowaliśmy się obaj; była ona zapewne przy owych taczkach, o których mówił, a także i w tém miejscu rodzinném, o którém ja mówiłem mu, że do niego nigdy nie wróci. — Panie, — rzekł po chwili, — wierzę ci, że będziesz mię bronił z najżywszém pragnieniem, aby odwrócić odemnie tę… tę przyszłość… Powtarzał słowa moje, które mu snadź utkwiły w pamięci; potém, z nowym wybuchem porywczości, zapytał: — Cóż więc chcesz pan wiedziéć? — Chcę wiedzieć prawdę, prawdę zupełną, — rzekłem, — inaczéj nie będę mógł udzielić ci pomocy skutecznéj. Milczał i siedział nieruchomy. Skąpe światło, wpływające do izby przez wysokie okratowane okno, padało na niego z tyłu. Twarz jego, pogrążona w półcieniu, stawała się coraz bielszą; uchodził z niéj ten nawet słaby rumieniec, któremu młodość i zdrowie fizyczne nie pozwoliły dotąd zniknąć całkowicie, nawet wśród więziennych murów i wewnętrznych udręczeń. — A więc… — zaczął, ale usta zadrgały mu gwałtownie i głos ustał w gardle. Porwał się z miejsca i, podniósłszy obie ręce, ścisnął niemi czoło. — A! — zawołał, — niech się już stanie, co chce! Nikt nie przybywa mi z ratunkiem! nikt nie przyszedł tu ani razu, aby przynajmniéj pogładzić mię tak, jak dobry pan gładzi psa, który zdycha! Daremnie czekałem, daremnie spodziewałem się! Myślałem, że ktokolwiek z nich, choć-by jedna dusza dobra, zlituje się nade mną! przyjdzie, pomoże, a choćby, jak słudze, który oddala się z domu, „bądź zdrów” powié! A jednak jest ich tam tylu! a jednak… niech Bóg mię skarze, jeśli w tém wszystkiém i ich także roboty niema! pan jesteś obcym dla mnie człowiekiem! przyszedłeś tu z obowiązku! jestem dla pana tém, co i żebrak, któremu dajesz złotówkę, aby z głodu nie umarł! ale chcesz mię bronić, będziesz mię bronił! Niech już co chce stanie się, powiem! Był to prawdziwy potok wyrazów, który lał się przez usta jego z saméj głębi piersi, gwałtownie kołysanéj wrzącemi falami goryczy i żałości. Zawahał się chwilę jeszcze, potem porywczym krokiem przystąpił do mnie bardzo blizko. — Tak! — rzekł, — ja go… ja go… Wyraz, który wymówić miał, dławił go i wywierał na niego wpływ obezsilniający; zachwiał się, rękę oparł o stół. — Ja to uczyniłem, — dokończył raptem prawie, poczém upadł raczéj, niż usiadł, na stołek i w obu dłoniach ukrył twarz tak rozpaloną, że gorąco jéj i gorąco przyśpieszonego jego oddechu czułem na twarzy méj i ręku. Przez parę minut panowało pomiędzy nami zupełne milczenie. Ów raźny, młody chłopak, którego sprężystość, energią i pyszną jakby niedbałość o nic, spostrzegałem z zadziwieniem przed kilku kwadransami, przeobraził się w téj chwili w dziwny sposób. Czyn jego, przyobleczony w wyrazy własnego jego wyznania, stanął snadź przed nim w całéj grozie, zatrzął jego sumieniem, na czoło rzucił mu płomienie wstydu i pierś owinął palącym wężem zgryzoty. Siedział on teraz przede mną nieruchomy, niemy, mieniący się płomienną purpurą i śmiertelną bladością. Po chwili dłonie jego odpadły mu od twarzy, podniósł żywo głowę i pochwycił mię za rękę. — Jestem bardzo młody! — zawołał. — Oni nie mogą tak srogo mię karać, nie prawdaż? będą mieli wzgląd na młodość moję, na to, że mi trzeba żyć tak długo jeszcze… tak długo!… — Niestety! — rzekłem, — długa zapewne przyszłość leży przed tobą. Ale… skończyłeś lat 18, prawo może już stosować do ciebie kary najsroższe. — Czy ten człowiek… ten, który-to obwinia i oskarża, powiedział już, co ze mną uczynić mają?… — Można, — rzekłem, — z góry przewidzieć, co powié on; oto, — dodałem, — jaką karę wyznacza prawo za taki, jak twój, występek. Wypadkiem, miałem przy sobie jeden, z tomów Kodexu Karnego, i podałem mu go teraz, wskazując artykuł, którym prawo orzeka o zabójstwach, dokonanych z zamiarem rabunku. Pochwycił z rąk moich książkę, zbliżył się do okna i półgłosem czytać zaczął wskazany mu okres. Jakkolwiek chciwie czytał, szło mu to jednak z trudnością. Zatrzymywał się nad niektóremi wyrazami, inne przekręcał, a zgłoski, złożone z większéj nieco niż zwyczajnie ilości liter, musiał nieledwie syllabizować… Spostrzegłem, że chłopek ten, który przed chwilą objawił mi kompletną nieznajomość najelementarniejszych spraw i pojęć społecznych, zaledwie umiał czytać. Umysł jego był widocznie pozostawiony odłogiem. Skończył czytanie i zwrócił na mnie wzrok zdziwiony. — Ależ, — zawołał, — tu napisano jest o rabunku, okradzeniu, a jam przecie rabować ani kraść nie chciał. — Być może, — odpowiedziałem, — wierzę ci nawet, że tak było, ale dlatego, ażeby wiara moja stała ci się przydatną, trzeba, abym nią natchnął innych… Dostarcz mi dowodów, że to, co mówisz, jest prawdą, opowiédz mi całe życie swoje, wszystko co było przed ową chwilą fatalną, wszystkie uczucia, wypadki i okoliczności, które ją sprowadziły. — Dobrze, — rzekł, siadając, — powiem panu wszystko, jak księdzu na spowiedzi. Podobne wyrażenia, wpół dziecinne, wpół ludowe, mieszały się w mowie jego z innemi, które, poprawniejsze i wytworniejsze, znamionowały w nim dziécię wyższéj towarzyskiéj sfery. Taką to mową, złożoną ze słów naiwnych i nieokrzesanych, lub gładkich i trafnych, opowiadał mi historyą, krótkiego swego życia. Piérwsza jéj połowa dość była zwyczajna. Wraz z braćmi i siostrami hodował się na wsi. Miał bonę Francuzkę, i do lat 12 guwernera Francuza. — Je parle francais, Monsieur! — rzekł z uśmiechem, w którym dojrzałem nieco ironii, — je touche un peu le piano et dans le temps je dansais comme un ange! Ów czas, w którym tańczył jak anioł, był czasem, w którym uczęszczał do progimnazyum w powiatowém miasteczku, sąsiadującém z dobrami jego rodziców. Miał lat 15, kiedy, skończywszy trzy progimnazyalne klasy, wrócił pod dach ojczysty wraz ze starszym bratem, Julkiem, który skończył klas pięć. Julek, — mówił, — kochał się przez ten czas w dwudziestu przynajmniéj dziewczętach i wylewał na siebie codzień butelkę perfum. Co do mnie, nie cierpię perfum i włosów nie fryzowałem nigdy, ale przez całe trzy lata kochałem się na zabój w Zochnie Burakowiczównie i, przesiadując u ojca jéj, który był cukiernikiem i zarazem restauratorem, bawiłem się bardzo wesoło z kolegami, a nawet i z urzędnikami. Umiem téż tak grać w bilard, że, proszę pana, niech się wszyscy markierzy pochowają przede mną… — Grywałeś téż zapewne i w karty? — przerwałem. — Grywało się i w karty, — odpowiedział, — ale niewiele. Nigdy bardzo kart nie lubiłem, bo trzeba przy nich siedziéć, a we mnie, proszę pana, siedział zawsze jakiś szatan i rzucał mię we wszystkie strony. Jak tylko, bywało, położę się, albo siądę, taka mię ogarnia nuda, że poszedł-bym choć do piekła, byle tylko gdzieś iść, czegoś słuchać, na coś patrzéć, choćby, proszę pana, palić się w smole piekielnéj, byle tylko coś czuć… Julek, brat mój, mógł całemi godzinami siedziéć przed lustrem, albo leżéć do góry brzuchem i, jak mu nikt nie przeszkadzał, regularnie ufryzować włosy; jak miał smaczny obiad i mógł wyspać się dobrze po obiedzie, a wieczorem poumizgać się do dziewcząt, to był już najszczęśliwszym… Ja, panie, nigdy przed lustrem nie siadywałem, bo i co tam ciekawego, patrzéć na własną swoję fizyognomią? spać nigdy nie mogłem więcéj, jak pięć godzin na dobę, a zdarzało się czasem, że po dwa i trzy dni, prócz chleba i wody, nic w ustach nie miałem… nie mogłem jeść, bo mię coś we środku paliło, i jak siadłem do stołu, wprost podnosiło z krzesła… Nie zdawał sobie jasno sprawy z siły w nim działającéj, ale ja pojąłem wybornie, czém ona była. Ów szatan, o którym mówił, że siedział w nim i rzucał go na wszystkie strony, była to krew wrząca, myśl bujna i niespokojna, nerwy nieustannie wrażeń łaknące, wyobraźnia ognista. Z bogatych i zarazem niebezpiecznych żywiołów tych, składających się na charakter namiętny, rzutny i wiecznie czynny, powstać może bohater, zarówno jak zbrodniarz. Dlaczego młody chłopak ten, w tak wczesnéj porze swego życia, nie wzrastał dopiéro i nie rozwijał się na bohatera, ale był już zbrodniarzem? Na to wewnętrzne pytanie moje znalazłem odpowiedź w słowach więźnia. — Nudziłem się, proszę pana, w domu tak, że mi życie było niemiłe. Bo co téż tam, panie, za życie? Ojciec albo poluje po całych dniach i tygodniach, albo drzemie i fajkę pali, albo z sąsiadami gra w preferansa; matki i starszéj siostry nigdy w domu niéma, — jeżdżą po sąsiedztwie i do krewnych, których mamy huk wielki; Julek sypia do 12, potém fryzuje się, perfumuje i jedzie tam, gdzie są bogate panny, bo on, proszę pana, chce bogato ożenić się; młodsza siostra, Jadwisia, dobra dziewczyna, ale przy guwernantce jeszcze, pół dnia dudni na fortepianie, a drugie pół dnia razem ze swoją guwernantką romanse czyta. Jak pobyłem tam rok, tak mi życie zbrzydło, że chciałem powiesić się; ale rozmyśliłem się i z Michałkiem, synem naszego ekonoma, pojechałem do miasteczka, gdzie bawiłem dwa tygodnie. Bardzo mi tam było wesoło i od tego czasu, jak tylko znudziłem się, wiedziałem już, co mam robić. Biéda była tylko z pieniędzmi; w bilard i w karty to wygrało się, to przegrało, ale w karty przegrywałem jakoś częściéj, bo grałem, nie myśląc, paliły mi się ręce i nie wiedziałem często sam, co robiłem i mówiłem. Sprzedałem raz zegarek, drugi raz frak… — Miałeś więc już frak? — zapytałem. Miał lat 16 i posiadał już dwa fraki, w których z bratem Julkiem ukazywał się czasem na wieczorach sąsiedzkich. Sprzedał oba fraki i dwie eleganckie bonżurki, potém żył w miasteczku ze sprzedaży jakiegoś złotego pierścionka. — Bielizny — rzekł, — miałem zawsze bardzo mało, więc jéj nie sprzedawałem; ale gdy nic już do sprzedania nie miałem, pożyczyłem u znajomych Michałka kilkadziesiąt rubli… Tak sobie zresztą jakoś dawałem rady, że trzy miesiące na rok mieszkałem w domu, a dziewięć w miasteczku. Nie było mi i tu bardzo dobrze; czasem taki jakiś żal mię ogarniał, że szedłem w pole, rzucałem się na ziemię i płakałem całemi godzinami. — I cóżeś myślał wtedy, kiedy cię taki żal zdejmował? — Sam nie wiem, panie. Zdawało mi się, że tam het precz daleko, za lasami i górami, jest jakiś świat szeroki, światły, piękny, którego nie znam, a na którym lepiéj być musi ludziom, niż mnie było w miasteczku… Jadwisia przeczytała mi raz z książki o tym włoskim generale, pan wié, o tym sławnym, jak się to on nazywa? a! Garibaldi! Otóż jak mi Jadwisia o nim przeczytała, to chodziłem dwa dni jak nieprzytomny i myślałem, że zwaryuję… — Czy tak pragnąłeś czynić to, co czynił Garibaldi? — Ah panie! — zawołał, — jaki to był szczęśliwy człowiek! Jestem pewny, że nie nudził się nigdy! Wyraz: *nuda*, powtarzał się wciąż w mowie jego, niby zwrotka, tłómacząca mi treść téj smutnéj pieśni życia, któréj słuchałem. Chciałem przecież sięgnąć do głębi rzeczy. — Dlaczegóż, — rzekłem, — zamiast jechać do miasteczka, nie zająłeś się czémś? nie robiłeś czego w domu lub za domem? — A cobym ja, proszę pana, miał robić? — zapytał mię wzajem ze szczerém i głębokiém zdziwieniem. — Mogłeś, naprzykład, pomagać ojcu w gospodarstwie. Zdziwienie jego zwiększyło się. — Alboż to mój ojciec zajmuje się gospodarstwem? — zawołał. — Więc może zajmuje się niém brat twój? w takim razie należało pomagać bratu. — Julek! Julek miał-by gospodarować! Śmiał się, mówiąc to, jakby z przypuszczenia zupełnie nieprawdopodobnego. — Jakto? — rzekłem, — nikt więc w majątku rodziców twoich nie trudni się gospodarstwem? — A ekonom? — wyrzekł młody chłopiec z takim wyrazem, jakby wypowiadał fakt tak zwyczajny, iż nie pojmował, jakim sposobem mogłem nie wiedziéć o nim. Coraz jaśniéj spostrzegałem treść zjawiska i coraz ciężéj było mi na sercu. — A więc, — rzekłem, — jeżeli myśl o gospodarstwie nie przyszła ci nawet do głowy, czyż nie po myślałeś nigdy o tém, aby ukończyć szkoły, pojechać na uniwersytet, wybrać sobie jaki zawód, który-by wymagał od ciebie ciągłéj czynności i uwolnił cię przez to od nudy, któréj tak nie znosisz. — A jakiż to mógł być zawód? — zapytał. — Mógł-byś zostać lekarzem, prawnikiem, technikiem, inżynierem, może zresztą byłbyś literatem, albo, ponieważ lubisz ciągły ruch i wrażenia, uczonym podróżnikiem. Patrzał na mnie szeroko roztwartemi oczyma. Widziałem, iż na ustach jego drgała odpowiédź, że był synem obywatelskim; ale wrodzona bystrość i pojętność nie pozwoliły mu wydać się z tym niedorzecznym komunałem, który jednak z otaczającéj go atmosfery przeszedł w jego umysł i zarył się w nim głęboko. Zapytał mię więc tylko o znaczenie tych wszystkich zawodów, które wymieniłem. Wiedział dobrze, czém jest i co pełni doktor, stan i powinności prawnika poznał w części z uprzedniéj rozmowy ze mną, inżyniera i technika w bardzo już bladém i niepewném spostrzegał świetle; ale co się tycze uczonych podróżników, ci przedstawiali mu się w kształcie mitycznych figur, przypominających, niezapomniane jeszcze i główne tło edukacyi jego stanowiące, bajki piastunek. Wahałem się chwilę z odpowiedzią na pytania, które zadawał z płonącemi ciekawością oczyma. Nie wiedziałem, czy uczynię dobrze, błyskając przed wzrokiem tego nieszczęśliwego i zhańbionego chłopca obrazami owych rozlicznych i świetnych dróg téj ziemi, na których ludzie znajdują szczęście i cześć. Pomyślałem przecież, iż powinienem dotrzéć do gruntu uczuć jego, zbadać dokładnie, do jakiego stopnia umysł jego nierozwinięty był, i do jakiego zatruty złemi nałogami i naleciałościami tego smutnego życia, o jakiém mi opowiadał. W krótkich i jasnych wyrazach zacząłem mówić o tym olbrzymim warsztacie, przy jakim pracują miliony robotników, każdy na swój sposób, wedle sił i potrzeb swoich. Nie przerywał mi niczém; widziałem tylko, że słowa moje zajmowały go niezmiernie, że chłonął je nieledwie z chciwością, że wywijał z nich całe szeregi nowych dla siebie pojęć, że wyobraźnia jego, szybka, rzutna, ognista, kreśliła na ich tle obrazy, niezbyt może blizkie prawdy, ale nęcące go, nakształt owych nieznanych, szerokich, jasnych krain, o których marzył, leżąc za ścianami brudnego miasteczka, wśród nagiego pola, i płacząc z pracującéj w nim, tajemniczéj tęsknoty. Kiedym przestał mówić, milczał jeszcze chwilę i oddychał prędko. Potém uczynił ręką giest gniewu i zniechęcenia. — Pal ich dyabeł! — zawołał rubasznie, — tych wszystkich mądrych ludzi, którzy tak dobrze trzymają w garści sznury od swych huśtawek! Mnie téj mądrości nikt nie nauczył! Leciałem, gdzie wiatr niósł, i spadłem na złamanie karku! Wyrazy jego tchnęły grubijańskim obyczajem miejsc, w których pędził niezajętą, wrażeń i ruchu spragnioną, młodość swą; lecz jakże wielką wypowiadał niemi prawdę! Nie posiadł, nie dano mu wielkiéj nauki trzymania w silnéj dłoni wodzy życia i czynów, leciał tam, dokąd niósł go wicher nieokiełzanych niczém i ku żadnemu wyraźnemu celowi nie skierowanych namiętności! — Zaciągałem długi, — mówił daléj, — żydzi, oficyaliści, towarzysze zabaw moich u Burakiewicza, pożyczali mi pieniędzy, pewni, że zwrócone im one będą przez mego ojca. Ukrywało się to jakoś z rok, czy więcéj; ale potém ojciec dowiedział się o tém, długi zapłacił, ale krzyku na mnie wielkiego narobił. Pół dnia gadał mi o tém, że mu wstyd czynię, że jestem wyrodném dzieckiem, głupcem, łotrem, że odtąd ani grosza już nie zapłaci nikomu, jeśli-bym jeszcze u kogo pożyczał, że wyrzecze się mnie, wydziedziczy, w gazetach mię ogłosi… — I, powiedziawszy to wszystko, — przerwałem, — co ojciec twój uczynił? — A cóż miał czynić? — odrzekł, — zjechało się tego dnia wielu sąsiadów, pojechali do lasu na polowanie, potém, wróciwszy, całą noc jedli, pili i w preferansa grali. — A matka? — zapytałem, — pewno płakała, dowiedziawszy się o złém twojém postępowaniu, i nauczała cię, co masz czynić daléj? — Matka! — rzekł, — matki nie było w domu. Sceny z ojcem powtórzyły się parę razy, nie okiełznały jednak wewnętrznego szatana, który młodego chłopaka gnał po-za rodzicielskie ściany, napełnione nudą i snem, przerywanemi tylko odgłosami trąbki myśliwskiéj, brzękiem talerzy albo kłótnią. — Julek kłóci się wciąż z najstarszą siostrą, Femcią; Femcia kłóci się z Julkiem, z Jadwisią i z mamą, bo zła, że za mąż nie idzie. Mama ile razy do domu przyjedzie, kłóci się z ojcem, z Femcią i ze sługami. Stryj mój i synowie jego rzadko przyjeżdżali do nas, bo u nich tam podobno inne życie, a takie, jak nasze, bardzo im się nie podobało. A komu-by tam ono podobać się mogło? Ja, rok temu, zupełnie przeniosłem się do miasteczka. U Burakiewicza przestałem bywać, bo było mi tam już za drogo, a przytém odzienie darło się i wstyd mię brał pokazywać się znajomym ojca i brata, z dziurami na łokciach… — Gdzież przez cały ten czas mieszkałeś? — U wdowy Dzięcierskiéj. — Któż to jest ta Dzięcierska? Spuścił oczy i zawahał się przez chwilę z odpowiedzią. — To właścicielka tego handlu trunkami, w którym byłem tego wieczora, kiedy… kiedy… Mieszkał tedy u właścicielki zakładu, niewiele różniącego się od prostego szynku. Postępowałem daléj w badaniu mém. — A rodzice twoi? — rzekłem, — stryj, bracia, rodzony i stryjeczni? czy nie przyjeżdżali do miasteczka, nie starali się namówić cię, abyś wrócił do domu i prowadził się lepiéj… — Stryj nie przyjeżdżał wcale i mówił wszystkim, że się mnie wstydzi i ani wiedziéć o mnie nie chce, ojciec był parę razy w miasteczku za interesami i krzyczał na mnie, ale niewiele już to mię obchodziło… — Dla czegoż niewiele cię to obchodziło? — Ej, proszę pana, alboż to on co lepszego robi, niż ja robiłem? — I nie pojechałeś z ojcem do domu? — Owszem, raz pojechałem, ale nie mogłem dłużéj w domu wytrzymać, jak trzy dni. Ojciec mię łajał, Julek mi dokuczał, sługom nawet wszystkim kazali, aby się naśmiewali ze mnie. Przytém dyabelna tam nuda… — A matka? — spytałem. — Matki nie było w domu. — Więc wróciłeś znowu do miasteczka? — Wróciłem. Koni mi nie dawali, poszedłem pieszo… od tego czasu nikt już z nich nie przyjeżdżał ani do mnie, ani po mnie. — Z czegoż więc żyłeś? — Ach! — rzekł, — różnie! Dzięcierska karmiła mię darmo, bo spodziewała się, że jéj to kiedyś z lichwą wrócę… w odzieniu chodziłem podartém… grywałem u Dzięcierskiéj w biłard i w karty i wygrywałem czasem… Wpatrywałem się w niego bacznie i zadałem mu jedno z najważniejszych pytań, jakie do zadania mu miałem. — Zkąd miałeś te pieniądze, które rewizya śledcza znalazła przy tobie, skoro nie wziąłeś ich z kieszeni tego człowieka, o którym wiész? — Miałem je ze sprzedaży medalionu, który nosiłem przy zegarku, a potém chowałem długo przy sobie, myśląc, że sprzedam go kiedyś i pójdę w świat… — Poco? — Sam nie wiem… do jakiego bardzo wielkiego miasta, gdzie-by mię nikt nie znał. — Wstydziłeś się czasem swego położenia? — No, — rzekł, — alboż to człowiek z kamienia czy z miedzi? Zwróciłem go do głównego przedmiotu rozmowy. — Komu i kiedy sprzedałeś medalion? — zapytałem. — Dzięcierskiéj, panie, — odpowiedział bez chwili wahania, — na kilka godzin przed tym przeklętym wieczorem. — Nazajutrz miałem nająć furmankę, pojechać do stacyi kolei żelaznéj i kupić sobie za te pieniądze bilet na drogę… sam jeszcze nie wiedziałem dobrze, do Warszawy, czy do Petersburga. Dzięcierska zaparła się tego, że nabyła medalion, bo wart był cztery razy więcéj, niż to, co mi za niego dała; ten człowiek zresztą, panie, był jéj bratem. Patrzałem mu w oczy badawczo, głęboko, i ujrzałem, że mówił prawdę. Wyraz spojrzenia jego, postawa, głos, wyrażały bezgraniczne, powzięte ku mnie, zaufanie. Jestem pewny, że, gdyby chciał nawet, nie mógł-by nic ukryć przede mną. Rozrzewniony był, przygnębiony, przerażony, a we mnie widział jedynego człowieka, który przybywał do niego z pomocą i pociechą. Jedną jeszcze próbę zadałem przeciw prawdziwości słów jego. — A cóż, — rzekłem, — stać się mogło z temi pieniędzmi, które widziano u szulera na kwadrans przed wypadkiem, a których przy zwłokach jego nie znaleziono? — Ach! panie! — zawołał z uniesieniem, — oni je zabrali! oni to niezawodnie zabrali mu je, znalazłszy go nieżywym! Gdybyś pan wiedział, jacy to ludzie o! gdybym ja ich znał tak, jak ich poznałem, myśląc o nich teraz od kilku miesięcy… uciekł-bym, od nich, panie, na koniec świata! Mój Boże! mój Boże! jakiż dyabeł przyprowadził mię do tych ludzi i zrobił mię ich towarzyszem! Oh, dola moja, dola! czemu ja od nich nie uciekał wprzódy! Oni, panie, od trupa odebrali pieniądze i powiedzieli, żem ja to uczynił… Mogłem sądzić, że krew wytryśnie mu ze skroni, tak od wstydu i grozy nabrzmiały mu żyły; takim krwawym rumieńcem zalało się czoło jego. Ukrył je w dłoniach i, siedząc tak z pochyloną głową, w postaci skruszonéj i złamanéj, opowiedział mi cichym, przerywanym głosem, że brata Dzięcierskiéj widział owego wieczora piérwszy raz w życiu; że, zaproszony przez niego do wspólnéj zabawy, począł z nim grać w karty; że przegrał mu już parę rubli, gdy spostrzegł, że był ogrywany fałszowanemi kartami. Zerwał się wtedy od stołu, przy którym grali, rozdarł i rozrzucił po izbie karty, i nazwał brata Dzięcierskiéj podłym oszustem. Ten, po kilku chwilach kłótni, podniósł rękę i uderzył go w policzek. — Zrobiło mi się ciemno w oczach, — mówił więzień, — w uszach mi zaszumiało… nie wiedziałem dobrze, co uczyniłem, ale podniosłem laskę, którą trzymałem w ręku, bo miałem już wychodzić z przeklętego tego domu, i uderzyłem człowieka tego, nie wiedząc nawet, że uderzyłem go w głowę… silny jestem, panie… bardzo, na moję niedolę, silny… musiałem uderzyć mocno i w złe miejsce.. i stało się nieszczęście… Umilkł i utkwił w ziemi wzrok, w téj chwili ponury. Przez kilka minut milczeliśmy obadwaj. Jasno, jak na dłoni, widziałem teraz dzieje człowieka, który siedział przede mną w więziennéj sukmanie; najgłębszą naturę jego, psychiczny proces, który odbył się w jego wnętrzu; najbliższe, a jednak najmniéj dla ogółu widzialne, źródło błędów jego i występku, niedoli i zguby. To dziécię zamożnego szlacheckiego dworu otrzymało na drogę życia mniejszą sumę światła, niż ta, którą ubodzy robotnicy czują się częstokroć w obowiązku obdarzać swych synów. Fizyologiczne i psychiczne właściwości istoty jego zarówno były zapoznane i zaniedbane. Z jednéj strony wybujał on nakształt dziko wzrosłéj rośliny, o sokach gorących jak lawa wulkanu; z drugiéj strony pozostał dziecięciem, pozbawioném świadomości dróg, obowiązków, dźwigni, podpór, wspaniałych szczytów i niebezpiecznych wądołów życia. Nie uwzględniono w nim indywidualnych odrębnności, i ukształtowanie jego pozostawiono, tak jak innych, trafowi, sądząc, że traf ukształtuje go tak, jak najpospoliciéj kształtował innych. On tymczasem był samym sobą, i nie mógł przyrość do tego, żyć tém, do czego przyrastali, czém żywili się inni. Jak ptak ze splątanemi skrzydły po klatce, rzucał się i targał śród ciasnéj, widzialnéj mu przestrzeni. Rozszerzyć jéj sobie nie mógł, bo wszystko w nim było niesforne i niejasne, napełniały go namiętności i żądze, ale on nic ich nie rozumiał, pracowały w nim pierwotne instynkta, ale on znaczenia ich nie znał; przychodziły do niego niekiedy wyższe pragnienia i szlachetne tęsknoty, ale on nie wiedział, ku czemu je skierować. Czuł tylko, że był w niezgodzie z tém, co go otaczało, że cierpiał, i lekarstwa na cierpienie swe szukał tam, kędy je dojrzał. Innego nie dojrzał, bo rozum jego i wola przebywały w ciasnéj ciemnicy. Ostateczna katastrofa, jakiéj uległ, była już tylko ścisłą konsekwencyą wszystkiego, co ją poprzedziło. Każdy człowiek, żyjący tak, jak on żył, może nie popełnić zbrodni, tak, jaki może ją popełnić. Kula, staczająca się z pochyłości, może nie wpaść w przepaść tak, jaki może w nią wpaść. Zależy to już wyłącznie od wypadku, od tego, czy wśród drogi, którą przebywa, znajduje się rozdół, albo nie znajduje; jeżeli jednak znajduje się, stanąć nad krawędzią jego ona nie może, i niesiona siłą rozpędu, musi być posłuszną przypadłościom drogi, którą przebywać zaczęła. Genealogia zbrodni młodego Kalińskiego ułożyła się w méj myśli porządkiem następującym: tam, gdzie jest natura ognista, żądz i namiętności pełna, a niéma woli, rozumu i czynnéj działalności ku dobrze określonym skierowanych celom, tam musi być życie burzliwe, niesforne i nieporządne; gdzie życie jest nieporządne, muszą być orgie; gdzie są orgie, muszą być spory i kłótnie; a gdzie są spory i kłótnie zabójstwo być może. Gdyby laska młodego chłopca nie miała na sobie żelaznego nagłówka, wypadek cały byłby tylko karczemną burdą; nie ten przecież kawał metalu spowodował zbrodnią, ale nastrój, miejsce i towarzystwo, umożebniające, z konieczności niejako wywołujące — burdę. Podniosłem oczy i spotkałem się z utkwioném we mnie spojrzeniem więźnia. Spojrzenie to, jak i cała twarz jego, posiadały wyraz, jakiego nie spostrzegłem w nim wprzódy. Była w nim dziwna łagodność, rodzaj rzewnéj nieledwie czułości. — Jaki pan jesteś dobry! — zawołał z cicha, — jak mi dobrze, że zwierzyłem się panu, że zrzuciłem z serca ten kamień rozpalony, który na niém leżał, odkąd po raz piérwszy skłamałem przed sądem! Jestem pewny, czuję, że pan mi źle nie życzysz… Więcéj, niż kiedy, pojąłem w téj chwili, że wszystkie słowa, jakie słyszałem o węźle, wiążącym ludzi z ludźmi, najmniéj choćby znanymi i najsrożéj występnymi, nie są czczym sentymentalizmem ani bezsensownym frazesem. Uczułem w sobie drganie braterskiéj litości nad tém nieszczęsném, zgubioném dzieckiem. Pochyliłem się ku niemu i spytałem go łagodnie: — Powiédz mi, czy nikt nigdy nie mówił ci o wielkich obowiązkach, jakie człowiek spełnić powinien na ziemi, o potrzebie panowania nad sobą, o konieczności pracy, o czystości myśli, rąk i sumienia? Czy nikt ci o tém nie mówił nigdy? Patrzał na mnie oczyma, które czułość i łagodność uczyniły w téj chwili dziwnie spokojnemi i przezroczystemi. — Nikt, — odpowiedział z cicha. — Czy wcale a wcale nie wiedziałeś o tém, że uczuć twoich, czynów twoich, rozumu twego, wymaga od ciebie kraj twój i ziomkowie twoi? Tym razem żywsze światło zamigotało mu w źrenicach. — Słyszałem o tém, ale nie rozumiałem dobrze, co to ma znaczyć. — I nikogo, — ciągnąłem, — nikogo nie kochałeś tak bardzo, tak silnie, aby miłość ta ustrzegła cię od złego? ani ojca, ani matki, ani brata, ni sióstr? Wstrząsnął przecząco głową i rzekł: — Nikogo! Powstałem z miejsca, czując, że w oku mojém łza żalu pali się i wysycha w ogniu oburzenia. Późno już było. Dozorca parę razy zajrzał do izby. O zapadającym zmroku musiano zamykać turmę. Pożegnałem młodego więźnia, a gdy szedłem bramą ku wrotom, otwierającym się na ulicę miasta, widziałem, jak, stojąc w drzwiach parlatoryum, ścigał mię spojrzeniem. Przestąpiłem próg więzienny z gorącą głową i ciężkiém sercem. Los młodego Kalińskiego rozstrzygać się miał na posiedzeniu sądowém za dni ośm, czy dziewięć, a ja nie mogłem utworzyć stanowczego planu obrony więźnia, którego jednak postać i przeznaczenie tkwiły wciąż w méj pamięci. Była to jedna z najtrudniejszych praktyk, jakie spotkałem kiedykolwiek w ciągu niezbyt wprawdzie długiéj jeszcze méj karyery. Że był on sprawcą zbrodni, o którą go obwiniano, o tém, wobec własnego wyznania jego, wątpić nie mogłem, wyznanie to jednak musiało pozostać tajemnicą, z któréj przed sądem nie wolno mi było czynić użytku żadnego. Trwając przecież przy zaprzeczeniu faktowi, usunąć nie mogłem od przestępcy dowodów, świadczących jasno o dopełnionéj przez niego winie, tylko, że wina ta daleko sroższą i groźniéjszą dla niego przybierała postać, niż-by to było wtedy, gdyby cała historya przedstawioną być mogła w istotném jéj świetle. Prawo karne ogromną czyni różnicę pomiędzy zabójstwem, dokonaném w przystępie gniewu, lub w celu obrony osobistéj, a takiém, które dopełnioném zostało z zamiarem rabunku i kradzieży. W istocie rzeczy Kaliński popełnił zbrodnię w chwili bezprzytomnego prawie uniesienia, i odpierając zadawane mu przez przeciwnika razy; ale pieniądze, znalezione przy nim, a ilością swą odpowiadającą tym, które widziano przedtém u szulera, nadawały jéj pozór taki, który musiał spowodować dla niego karę najcięższą. Moralne znaczenie występku zmieniało się téż ogromnie, według piérwszych lub drugich pobudek, jakim przypisać go miano. Gdyby można było udowodnić nieodparcie, że Kaliński znalezionych przy nim pieniędzy nie zdobył na zwłokach swéj ofiary, ale miał je zkąd inąd, miara wstydu i hańby zmniejszoną by dla niego była tak, jak surowość i trwanie pokuty. Tu jednak zachodziły trudności niezmierne. Dowieść, że zabity człowiek używał do gry kart fałszowanych, które właśnie wznieciły spór tak fatalnie zakończony, nie było najmniejszego sposobu; wszyscy bowiem świadczący w sprawie najmocniéj interesowani byli w tém, aby zakrywać brudne i występne rzeczy, dziejące się w miejscu, w jakiém przebywali. Gospodyni zakładu była siostrą zabitego, goście jéj — jego przyjaciółmi i towarzyszami. Zabłąkany wśród mało-miasteczkowego motłochu, syn szlacheckiego dworu, był dla nich przedmiotem wyzyskiwania, lub rachuby, zasadzającéj się na spodziewaném jego dziedzictwie. Był on w tém gnieździe oszustów ptakiem obcym, na którego, gdy upadł, rzucili oni ślinę i kamienie dla własnéj obrony, przez skrytą może zawiść, ze zjadliwą radością. Położenie moje było trudne. Nie mogłem, nie powinienem był biernie zgodzić się z tém, aby człowiek, którego obronę powierzało mi prawo, sądzony był za występek całkiem innéj natury, niż ten, który popełnił istotnie. Jedyny przecież dowód, mogący odsłonić, a przynajmniéj znacznie dopomódz do odsłonięcia prawdy, spoczywał w ręku kobiéty, bynajmniéj nieusposobionéj do złożenia go w ręce moje lub czyjekolwiek. Bez jéj zaś w tém współudziału, wszelkie twierdzenia moje pozostawać musiały gołosłownemi, a więc bezowocnemi. Nie myślałem téż ich używać, jako rzeczy, któréj prawo nie uwzględnia, a więc któréj prawnik bez śmieszności użyć nie może. Gdyby Dzięcierska skłonioną być mogła do wyznania prawdy… myśl ta błysnęła mi jak nić przewodnia, według któréj kierować bym się mógł daléj po trudnéj, lecz obowiązkowéj dla mnie, drodze bronienia, winnego zapewne, lecz mniéj winnego, niż o tém świadczyły pozory, człowieka. Gdzie jednak i jakie były środki ku zmiękczeniu i wzruszeniu kobiety, rozjątrzonéj i w ukryciu prawdy mocno zainteresowanéj? Nie powinnyż-by myśléć nad tém osoby najbliższe nieszczęsnemu chłopcu; ojciec jego, matka? nie powinniż-by dołożyć starań, aby syn ich nie został nieszczęśliwszym, niż na to zasłużył? Położenie ich społeczne, zarówno jak boleść ich rodzicielska, mogły-by zaimponować kobiécie, trzymającéj w swych ręku główny węzeł losu ich syna, lub wzruszyć ją, i ze słowami prawdy na ustach przed sąd przywieść. Prawo nie wzbraniało im tego, sumienie nakazywało to uczynić, serce nakazywać-by powinno… Z innéj strony, główną okolicznością, łagodzącą tu winę, było zaniedbane i błędne wychowanie młodego winowajcy, nadewszystko zaś niezdrowa pod względem moralnym atmosfera próżniactwa, bezładu, nudy i suchości uczuć, śród któréj wzrósł on krzywo, i rozwinął się kaleko. Rozwijając przecież przed sądem tę okoliczność, musiałem z konieczności dotkliwe i zawstydzające czynić wyrzuty ludziom, których jednak osobiście nie znałem. A cóż, gdyby zarzuty te po części przynajmniéj były niesprawiedliwemi? gdybym, umniejszając niedoli i hańby występnemu synowi, rzucił niezasłużone brzemię wstydu i nowéj boleści na siwą głowę, niezbyt zapewne mądrego (było to już dla mnie zupełnie dowiedzioném) lecz uczciwego ojca, niezbyt może dzielnéj i troskliwéj, (nie ulegało to téż wątpliwości żadnéj) ale dobréj i kochającéj matki? Czułem, że, obwiniając rodziców w celu częściowego przynajmniéj uniewinnienia syna, ważyłem się na krok, ze wszech względów ważny, że kroku tego nie wolno mi było dokonywać lekkomyślnie. Zeznania młodego Kalińskiego i opowiadania jego o domu rodzinnym, wiele mi o nim powiedziały; posiadałem najsilniejsze przekonanie, że były one uczynione w najlepszéj wierze; ale przekonanie to nie starczyło ani sumieniu mojemu, ani rozumowi. Dobra wiara, z jaką człowiek twierdzi o czémś, nie jest zupełną rękojmią prawdziwości jego twierdzenia. Można mówić nieprawdę, ani myśląc o kłamstwie; młody Kaliński mógł mówić i myśléć o rodzicach swych wiele rzeczy, których wistocie nie było, lub które były innemi, niż mu się wydawały. Nie mogłem ważyć się na przyjmowanie w obec sądu i własnego sumienia współudziału w przypuszczalnych bardzo jego omyłkach. Jeżeli obowiązek nakazywał mi już potępiać, potępienie to oprzéć musiałem, powinienem był, na sądzie samodzielnym, na faktyczném poznaniu osób i okoliczności. Z takiemi-to myślami usiadłem, o bardzo wczesnéj, porannéj godzinie, na bryczkę pocztową, i udałem się drogą, wiodącą ku obszernemu, acz, jak słyszałem, niezmiernie zaniedbanemu i na-pół zrujnowanemu majątkowi Kalińskich. Nie miałem wcale czasu do stracenia. Napędzałem, jadąc, pocztylionów; w połowie drogi, dla większego pośpiechu, rozkazywałem na stacyach pocztowych zaprzęgać do lekkiéj bryczki po cztery konie. Szybko téż bardzo posuwałem się naprzód, i około godziny trzeciéj z południa, z głównego gościńca skręciłem w boczną aleję, wiodącą do kalinowieckiego dworu. Aleja ta osadzona była z dwóch stron włoskiemi topolami, z których jednak potowa zaledwie pozostawała przy życiu. Inne uschnięte były, lub poprostu zrąbane. — To dopiéro śmieli i nieuczciwi ludzie, — rzekłem do pocztyliona, — żeby téż tak, tuż pod dworem, rąbać i kraść takie piękne drzewa… Pocztylion, pochodzący ze stacyi, blizko z Kalinowein sąsiadującéj, uśmiechnął się i zapytał: — A jakże-to pan myśli? kto zrąbał te drzewa? — Naturalnie, — odpowiedziałem, — chłopi pewno z poblizkich wsi. — Otóż-to, że nie! — śmiejąc się głośno, rzekł, — temi drzewami we dworze w piecu palą. — Czy w Kalinowie lasu niéma? — Héj! i jaki jeszcze, choć go rąbią na wszystkie strony! ale poco do lasu po drzewo jeździć, kiedy taki piękny opał tuż za bramą rośnie? Im więcéj zbliżałem się ku dworowi, tém lepiéj spostrzegałem, że nietylko to, co rosło za bramą, ale i sama brama, wspólnie z towarzyszącém jéj ogrodzeniem dziedzińca, używaną być musiała na opał, lub inne doraźne gospodarskie potrzeby. Wytworną stolarską robotą wykonane sztachety podnosiły się do koła podwórza w znacznych od siebie odstępach; inne, wyjęte z podmurowania, całkiem prawie ogołoconego z tynku, pozostawiły po sobie szerokie próźnie, śród których pięły się i sterczały, zeschłe w téj porze, łodygi dzikiego chmielu i bujnéj dziewanny. Pod groźbą narażenia na zabicie się na jedném ze skrzydeł bramy, które, pozbawione górnéj zawiasy, swawolnie szamotało się z wiatrem, wjechaliśmy na dziedziniec. Wjechaliśmy na dziedziniec ten bez szwanku i przeszkody, ale przebyć go nie okazało się bynajmniéj rzeczą nader łatwą. Psy, najrozmaitszych wielkości i gatunków, wywołane turkotem kół i dzwonkiem pocztowym, wypadać poczęły ze stron wszystkich i drogę nam zabiegać. Rzucały się one przed konie, ujadały, wyły, warczały, zębami klapały tak, że naprawdę począłem się obawiać, azali, jak Daniel, nie zostałem oddany zwierzętom na pożarcie. Pocztylion z całéj siły ściągnął lejce, z obawy, aby rwące się i wierzgające konie nie uniosły nas, albo nie zmiażdżyły kopytem którego z napastników. Piekielna wrzawa, któréj staliśmy się powodem, sprowadziła z domu i ze stajen dwóch czy trzech ludzi. Rozlegały się téż głośne wołania, gwizdania i cmokania. — Dobosz! Doskocz! Zagraj Połaj! Lutnia! Cytra! Arfa! Panna! Neptun! Omar! Flet! Bas! pódźcie! do nogi! harap! cyt! na tu! Te i tym podobne okrzyki rozlegały się po dziedzińcu, zagłuszane wściekłém i niemającém końca, ujadaniem. Nagle pod drzwiami oficyny zjawił się chłopak wyrostek, w brudnéj koszuli i czémś, nakształt kozackiéj kurteczki, odziany na jedno ramię, podniósł do ust ogromną, mosiężną trąbę i zadął na niéj pobudkę, od któréj zapiszczało mi w uszach i zaszumiało w głowie. Był to snadź sygnał, którym zawiadamiano zwyczajnie psiarnią, iż obiad jéj gotowy; bo wrzaskliwa zgraja ujadać przestała, nastawiła uszy, poczém tłumnie i z wielkim pośpiechem rzuciła się ku oficynie i ku grającemu wciąż na trąbie chłopakowi. Uwolnione z oblężenia, niemniéj jednak przestraszone i rozjątrzone, konie, puściły się wielkim cwałem i w kilka sekund bryczkę, podskakującą po dzikich kępinach i zapadającą w głębokie rozdoły, jakich pełen był dziedziniec, przyniosły pod ganek domu. Dom to był obszerny, na wysokiém podmurowaniu zbudowany, z długim rzędem wielkich okien i gzémsem, który musiał być kiedyś ozdobnym. Wszystko to zresztą musiało być kiedyś wygodne, ozdobne, a nawet wspaniałe. Dziś jednak gipsowe wieńce pospadały w połowie z gzémsów, pozostawiając po sobie okrągłe lub podługowate szare plamy; w kilku oknach szyby zastąpione były bibułą, a te, które istniały jeszcze, od pyłu i pajęczyn wszelką utraciły przezroczystość; u stóp podmurowania leżały gęsto rozsypane gruzy, z wypadłych cegieł i opadającego tynku powstałe; po słupach, podtrzymujących ganek, grubemi kroplami ściekała wilgoć, a w podłodze ganku brakło całkiem jednéj deski, inna zaś, przełamana na pół, sterczała z jednéj strony wysoko, z drugiéj wklęsała głęboko w wilgotną ziemię. Z wielkiéj nagiéj sieni, o ścianach popielatych od pyłu, wszedłem do przedpokoju, gdzie znalazłem dwóch wąsatych lokajów. Jeden z nich, przybrany w wyszarzaną, ale srebrnemi guzami połyskującą, liberyą, zatrudniony był porządkowaniem w szafie stołowych naczyń, drugi, w czarnym tużurku, siedział w niedbałéj postawie na kanapie, podartym perkalem obitéj, z książką jakąś, na bibule drukowaną, w ręku. Zapytałem, wchodząc, czy znajduję w domu państwa Kalińskich. Lokaj w liberyi powiedział mi, że pana niéma, ale pani ze starszą panienką i paniczem tylko co przyjechali z sąsiedztwa. Postąpiłem ku drzwiom, w głąb’ domu prowadzącym, ale tu powstał już z siedzenia swego lokaj w tużurku. — Jak pana godność? — zapytał, — oznajmię pani… Był to widocznie kamerdyner, jak domyślić się tego mogłem po braku liberyi, długiéj brodzie i nie zmiernie poważnym wyrazie fizyognomii. Powiedziałem moje nazwisko, które jednak gospodyni domu niczego nauczyć nie mogło. Ale trzeba było zastosować się do ceremoniału, ściśle snadź zachowywanego w domu tym, którego gzémsy pokryte były pleśnią, a fundament rozsypywał się w gruzy. W minutę po tém otworzyły się przede mną na oścież podwoje salonów. Były to prawdziwe salony, nie zaś żadne ich imitacye. Sufity wysokie, posadzki układane z dębu i jesionu, sprzęty mahoniowe, z wysłaniem na sprężynach, wielkie źwierciadła pomiędzy oknami, bronzowe zégary i porcelanowe wazy na stołach i konsolach. Mieszkanie to przedstawiało widok wcale efektowny, tylko że obicia na ścianach były brudne, dywany, zaściełające posadzkę, miały brzegi w dziwny jakiś sposób poszarpane i powykąsywane, stoły i poręcze sprzętów pokrywała gruba warstwa kurzu, w porcelanowych wazach gnieździły się pająki i spoczywały zamarłe muchy, a wskazówki branżowych zégarów stały. W salonie, w którym zatrzymałem się, nie było nikogo. Domowi nie byli snadź przygotowani do natychmiastowego powitania gościa. W istocie téż o uszy moje odbijał się, wychodzący z przedpokoju i z głębi domu, szmer śpiesznych kroków, stłumionych szeptów, dzwonienie żelazek i fruwanie przenoszonéj z miejsca na miejsce odzieży. Stojąc przy oknie, ujrzałem niebawem przebiegającą od domu do oficyny dziewczynę służebną, z którą skrzyżował się w drodze, z oficyny do domu biegnący, osmolony kuchcik. Po chwili zaś dziewczyna niosła ku domowi wykrochmaloną spódnicę, a kuchcik niósł ku oficynie drewnianą łyżkę, pełną masła, i trochę mąki w rondelku. Naprzeciw dziewczyny wyszła wysoka jakaś panna, w brudnym flanelowym kaftanie, zarzuconym na ramiona i, pogroziwszy pięścią służącéj, pchnęła ją ku domowi; na spotkanie kuchcika wybiegł kucharz w białym fartuchu, i w jednéj ręce trzymając patelnią, drugą pochwycił ucho malca, trzymając je dopóty, dopóki wraz z nim nie znikł za progiem kuchni. Z całego tego ruchu domyśliłem się, iż, nie wiedząc, kto jestem, czyniono na przyjęcie me osobliwe przygotowania, składające się z krochmalonych spodnic, świeżo ufryzowanych włosów i dorobionych do obiadu naleśników. Powszechne zamieszanie to, sprawione przybyciem jednego obcego człowieka, świadczyło o chaotycznym stanie, w jakim dom ten i całe urządzenie jego pogrążone być musiało. Nie zapominając ani na chwilę o celu bytności méj w tém miejscu, porównywając ważne i głęboko smutne znaczenie celu tego z trywialnością i komizmem odbywających się przed oczyma memi zachodów, zostawałem pod wpływem przykrych myśli i przewidywań. Nagle doszłe do uszu moich warczenia jakieś i szelesty oznajmiły mi, że nie ja jeden znajduję się w salonie. Rozejrzawszy się bacznie, spostrzegłem, że byłem w bardzo nawet liczném towarzystwie. Ogromny czarny ternew leżał, zwinięty w kłąb, na głównéj kanapie, dwa wyżły wyciągały się rozkosznie na miękkich materacach foteli, młode gończaki, o żółtych płomieniach nad oczyma, igrały swobodnie z brzegami kobierca, tłómacząc mi pochodzenie owych wykąszeń, które zauważyłem wprzódy; jeden jeszcze pies jakiś, którego gatunku już określić nie mogłem, przebiegał przez pokój, pozostawiając za sobą gęste ślady łap zabłoconych, i jeszcze inny stał, dwiema wielkiemi łapami wsparty o marmurową konsolę, usiłując pochwycić leżącą na niéj niedojedzoną porcyjkę chleba, nasmarowanego masłem. Osobliwe zgromadzenie to, które spostrzegłem dokoła siebie, nie zmniejszyło bynajmniéj niecierpliwości, z jaką oczekiwałem zjawienia się gospodyni domu. Nie ona-to jednak weszła do salonu, ale młody, wysmukły mężczyzna; domyśliłem się w nim owego Julka, o którym słyszałem już od Romana. Był to piękny młodzieniec, ale wcale do brata niepodobny. Wysmukły, delikatny, z białą, jak u kobiety, twarzą, drobnym jasnym wąsikiem i włosami, starannie pozwijanemi w loki i pukle, posiadał on tę pospolitą piękność, która, obojętna dla myślącego oka, najbardziéj jednak popłaca wśród salonowych zabaw i zalotów. Cała postać jego wyglądała, jak wykrojona z żurnala mód. Z grzecznym uśmiechem na rumianych ustach zbliżył się do mnie, a gdy wzajemnie wymieniliśmy przed sobą nazwiska nasze, uprzejmym giestem wskazał mi fotel, stojący przy kanapie, tuż w sąsiedztwie rozciągniętego na niéj ternewa. — Bardzo żałujemy, — zaczął, — że przybywasz nam pan w nieobecności papy. Pojechał dziś właśnie z sąsiadami na polowanie. Wczoraj spadł piérwszy śnieżek, korzystając więc z wybornéj ponowy, myśliwi udali się w pole z chartami… — Wielki Boże! — pomyślałem, — niewszystkie więc jeszcze psy, jakie zwyczajnie przebywają w tém miejscu, widziałem, ponieważ chartów nie było w domu! — A pan nie jesteś zwolennikiem polowania? — zapytałem dlatego tylko, aby cośkolwiek powiedziéć. — Trochę, trochę — odpowiedział miody człowiek — dziś jednak nie towarzyszę papie, ponieważ przed dwiema dopiéro godzinami wróciłem z mamą i moją siostrą z trzydniowéj wycieczki. Byliśmy na imieninach pani Z. Bawiono się wybornie. W ogólności od pewnego czasu w okolicy naszéj bawią się bardzo wesoło. Mamy kilka bardzo ładnych i posażnych panien; młodzieży nieco brak, ale zawsze jakoś kadryl i mazur złożyć się mogą… Umilkł i chrząknął parę razy, jak zwykle bywa z ludźmi, którzy czują się w obowiązku bawienia gości, a niewiedzą, o czém-by z nimi mówić mieli. Po chwili jednak zaczął znowu. — Pan świeżo zapewne przybywasz do naszéj okolicy? Nabyłeś pan może w sąsiedztwie naszém jakie dobra i zabierasz znajomość z nowymi sąsiadami. W takim razie bardzo wdzięczni jesteśmy panu, żeś o nas pomyśléć raczył, a ja z góry ofiaruję się panu na *cicerone*. — Nie, pacie — przerwałem — jestem adwokatem i mieszkam stale w N. Na te słowa, widoczne zmieszanie ukazało się na twarzy młodego syna domu. Snadź dom ten miał powody obawiania się wszystkiego, co tyczyło się prawa i ludzi, mających z niém urzędowy niejako stosunek. Przyczyną obawy téj nie były naturalnie wykroczenia żadne przeciwko kodexowi karnemu, ale zbyt liczne zobowiązania względem hypoteki. Dla pokrycia zmieszania swego i niezadowolenia, młody człowiek wyjął z kieszeni cienką chustkę i powiódł nią po twarzy, mnie zaś całego owionęła ulatująca z niéj silna woń perfumy. — Jesteś pan adwokatem… a więc zapewne… zapewne w jakim interesie… Nie skończył wymawiać tych wyrazów, gdy otworzyły się drzwi i weszła przez nie kobieta, ze znacznie rozwiniętą tuszą, żwawa jednak i w czarnéj sukni, na wielce bombiastą krynolinę włożonéj! Panu Julianowi jakby ciężar spadł z serca. Zerwał się z fotelu i, zwrócony na-pół do mnie, na pół do wchodzącéj, wymówił: — Oto moja matka! Z bacznością spojrzałem na matkę tego, za kim w domu tym przemawiać miałem. Nie była starą i nie była młodą, nie była piękną i nie była brzydką. Włosy miała gładko przyczesane pod czarnym czepeczkiem, oczy błękitne bez żadnego pewnego wyrazu i pulchne usta z dobrodusznym uśmiechem, z za którego ukazywały się zdrowe białe zęby. Nie przyciągała niczém i niczém nie odstręczała. W ogólności wyglądała na skończoną, szczyptą salonowéj etykiety przyprawioną, kumoszkę i powiatową swachę z profesyi. — Pan August Rolicki? — wymówiła tonem pytania, zatrzymując się przede mną. — Tak pani — odrzekłem i, dla uniknięcia wszelkich wstępów i nieporozumień, wnet dodałem — przybywam tu w interesie pana Romana Kalińskiego, którego jestem prawnym obrońcą. Słowa te sprowadziły na pulchną twarz kobiety tak silny rumieniec, że czoło jéj nawet i podbródek zaszły purpurą. — W interesie Romana Kalińskiego? — wyjąkała, opierając się ręką o poręcz fotelu. — Tak — odpowiedziałem ze spokojną stanowczością — w interesie syna państwa… Kobieta podniosła żywo głowę i orzuciła mię piorunującém spojrzeniem. — Roman Kaliński — rzekła drżącym od wzburzenia, głosem — nie jest, proszę pana, synem naszym. Mamy jednego tylko syna, którego pan oto widzisz przed sobą! Spodziewałem się usłyszéć podobne słowa. Nie zmieszały więc mnie one i od spełnienia zamiaru mego nie odwiodły. — W istocie — rzekłem — rozumiem dobrze, iż całe postępowania pana Romana, a szczególniéj ostatnie trudności, w jakie popadł, mogły wzbudzić w rodzicach jego bardzo żywe niezadowolenie, narazić go na gniew ich, a nawet na czas jakiś zobojętnić dla niego ich serca. Nie sądzę jednak, aby zobojętnienie to mogło być tak zupełne i trwałe, iżbyście państwo nie chcieli, o ile to jest w waszéj mocy, udzielić mu ratunku… — Nikt nie może uratować człowieka, który sam siebie gubi — przerwała gospodyni domu, siadając i wskazując mi ręką miejsce na fotelu. Źrenice jéj biegały niespokojnie, a ręce drżały i miąć zaczęły w palcach brzeg przykrywającéj stół bardzo kosztownéj i silnie poplamionéj serwety. — Myśmy pomagali mu długo, proszę pana — ciągnęła z coraz wzrastającém wzburzeniem — mąż mój kilka razy płacił za niego długi. Nie spodziewaliśmy się jednak nigdy, ażeby dojść mógł do podobnych ostateczności. Był to, proszę pana, dla nas cios straszny. Kaliński w turmie! rzecz niesłychana! — Dziwi mię nawet mocno, że ktokolwiek ujmować się za nim może. Wierzę bardzo, że gdyby mąż mój pojechał sam do N. i zażądał tego, uwolnili-by go natychmiast, ale mąż mój tego nie uczyni… — Jeśli-by nawet chciał to uczynić — przerwałem — wcale-by tém panu Romanowi nie dopomógł. W dzisiejszych czasach więzień, jakiegokolwiek był-by pochodzenia, na niczyje proste żądanie uwolnionym być nie może. Wyraz niedowierzania i lekkiéj obrazy osiadł na twarzy pani Elżbiety z Drewiczów Kalińskiéj. — Już to, proszę pana — rzekła żywo — jeżeli syn obywatelski, a do tego i nie byle z jakiéj familii, siedzi w turmie, to tylko dlatego, że rodzice jego nie sprzeciwiają się temu i za syna go nie uznają. Zresztą — dodała ze wzruszeniem ramion — przypuszczam, że w teraźniejszym świecie żadna już wyższość ani godność szanowaną nie jest, ale pieniądze muszą miéć zawsze znaczenie. Gdybyśmy chcieli, proszę pana, mogli-byśmy jeszcze, dzięki Bogu, sypnąć pieniędzmi i wykupić z turmy Kalińskiego; ale ani myślimy rujnować się dla jednego z dzieci naszych, z krzywdą dla innych i lepszych… Wyznaję, iż, pomimo bynajmniéj nie wesołego w téj chwili nastroju myśli mych i uczuć, z trudnością wstrzymać się mogłem od uśmiechu. — Gdybyście państwo i mieli nawet ten zamiar — rzekłem — na nic-by się on panu Romanowi nieprzydał. Ludzi, posądzonych o przestępstwa kryminalne, wykupić dziś od sądu i kary niepodobna. Do twarzy kobiety uderzyły znowu gwałtowne rumieńce. — A więc, proszę pana — zawołała — jeżeli już tak nic wcale nie możemy, jeśli już tak niczém na świecie nie jesteśmy, jakże możemy temu nieszczęśliwemu przynieść tę pomoc, o jakiéj pan mówiłeś? Czy mamy na intencyą jego odbyć pieszo podróż do Ostréj Bramy? czy może na miejsce jego drugiego syna naszego wsadzić do turmy? Czy wleźć na wieżę i krzyczéć, że on niewinny? Bardzo to pięknie ze strony pana obrońcy, że pan obrońca nie chce gubić człowieka; ale my już zrezygnowali się i prosimy pana obrońcę, aby wraz z kolegami swymi uczynił z nim, co zechce. Po sposobie, jakim wymawiała i w mowie swéj umieszczała wyrazy: pan obrońca, domyśliłem się, że wcale a wcale nie wié, z kim mówi, i że uważa mię przynajmniéj za jednego z sędziów, jeżeli jeszcze i nie za urzędnika z prokuratoryi. Nie sądziłem jednak, aby tłómaczenie czynności moich i stosunku mego względem więźnia było w téj chwili potrzebne i właściwe. Rzekłem więc krótko: — Ja syna państwa sądzić nie będę. Zadaniem mojém jest przeciwnie: bronić go przed sądem z całéj siły i możności. I dlatego-to właśnie przyjechałem tutaj, aby, w imię ludzkości i miłosierdzia, w imię nigdy nierozrywających się zupełnie węzłów rodzinnych, prosić państwa o udzielenie mu pewnéj moralnéj czysto pomocy, która na los jego bardzo wielki wpływ wywrzéć może. Na dźwięk wyrazów: ludzkość, miłosierdzie, i związki rodzinne, łzy poczęły napływać do pałających przed chwilą gniewem oczu pani Kalińskiéj. — Pomocy! — zawołała płaczliwym już głosem — jakiéj-że to pomocy? Opowiedziałem w krótkości o roli, jaką w historyi syna tego domu grała niejaka Dzięcierska, właścicielka handlu trunkami w poblizkiém miasteczku. Kiedym wspomniał o medalionie, pani Kalińska plasnęła rękoma i, zwrócona do syna, przerwała mi mowę wykrzyknikiem: — Julku! Juleczku! wyobraź tylko sobie! ten nieszczęśliwy chłopiec sprzedał swój medalion, taki sam medalion, jaki ty nosisz zawsze przy zegarku! — Medaliony te, panie — dodała, zwracając się ku mnie — to bardzo droga pamiątka dla familii naszéj! przywiózł je z Paryża ojciec chrzestny synów moich, pan szambelan Dębicki. Szanowny obywatel, którego czciliśmy i kochali wszyscy… I ten szalony chłopiec sprzedał pamiątkę po panu Szambelanie… — Nie pojmuję doprawdy, co w tém tak bardzo mamę zadziwia — sarknął pan Julian — szanowny mój braciszek wiele potrzebował pieniędzy. Sprzedał-by on nietylko medalion, ale rodzonego ojca, matkę, byle-by tylko ze swymi kompanionami wesoło życie prowadzić. Wszakże w przeddzień ostatniego już i najpiękniejszego jego postępku, będąc w miasteczku, widziałem się z nim… pokazywał mi swój medalion i mówił, że chowa go na jakąś tam podróż. Nazajutrz przecież sprzedał go, a w dodatku zabił kompaniona, aby go okraść… — Julku! Juleczku! — płaczliwym głosem upominała syna pani Kalińska, aby miarkował się w zapale. Co do mnie, jeśli-bym doświadczał jeszcze choć cienia wątpliwości o prawdzie opowiadań i zeznań Romana, został-by on usunięty słowami jego brata. — Pan Roman — rzekłem z mocą — nie okradł człowieka, którego miał nieszczęście życia pozbawić; pieniądze, u niego znalezione, pochodziły właśnie ze sprzedaży tego medalionu, o którym państwo mówicie. Gdyby ojciec lub matka Romana Kalińskiego zechcieli namową, prośbą, lub jakimkolwiek sposobem wpłynąć na owę kobietę… — Jakto! — z żywém poruszeniem zawołała pani Kalińska — czy możesz pan dobrodziéj przypuszczać naprawdę, że ja… ja… wdam się w jakikolwiek stosunek z taką… taką… kobietą… — W istocie — rzekłem — sądziłem naprawdę, że pani uczynić to zechcesz, jeśli już nie przez litość nad synem, to przez miłość prawdy, która inaczéj ukrytą zostanie na zawsze przed oczyma ludzi, najbardziéj nawet pragnących ją ujrzéć i wymierzyć sprawiedliwość. Jeśli jednak — dodałem — mniemanie moje było błędném, zdaje mi się, że ojciec Romana Kalińskiego, jako mężczyzna, doświadczać nie będzie podobnych draźliwości i zechce sprobować przynajmniéj wpływu, jaki miéć może… — O! co tego, to z pewnością papa nie uczyni! — ozwał się z boku głos ostry i rozjątrzony. Pan Julian, który zaraz po wejściu matki usunął się nieco na stronę i słuchał toczącéj się rozmowy w milczeniu, głośno teraz i niecierpliwie dzwoniąc brelokami od zegarka, wstał z krzesła, z białą twarzą, rozpłomienioną ciemnym rumieńcem, i z iskrącemi się oczyma. — Co tego — powtórzył — to papa nie uczyni z pewnością! a gdyby nawet chciał uczynić, ja na to nigdy nie pozwolę. — Dlaczego? — zapytałem krótko. — Dlatego — zawołał — że kompromitowałoby to nas wszystkich i mnie mogło-by los popsuć! Musisz pan wiedziéć, bo wątpię, aby w N. nie wiedziano nic o tém, że parę tygodni temu oświadczyłem się pannie Wincencie Różyńskiéj i zostałem przyjęty. Żenię się więc z panną, dobrze wychowaną, posażną i z pięknéj familii, i nikt z pewnością zaprzeczyć nie może, że robię bardzo świetną partyą. Nie potrzebuję wcale, aby teraz właśnie sprawa Romana przypominała się i rozmazywała w świecie, przez wtrącanie się w nią mego ojca! Dosyć i tak, proszę pana, nałykałem się wstydu przez tego mego braciszka! Co-by powiedziała familia Różyńskich, gdyby teraz ojciec mój w jakikolwiek sposób wdał się w jego interes? mógł-bym dostać rekuzę i stracić tak świetną sposobność dobrego ożenienia się! Nie potrzebuję wcale cierpiéć za to, że komuś tam podobało się przez całe życie być łotrem, i nie na to prowadziłem się zawsze porządnie, aby mi czyjeś grzechy karyerę psuły! Dziwię się doprawdy, jak pan mogłeś przyjeżdżać z podobnemi projektami… — Juleczku — ozwała się gospodyni domu — nie unoś się tak, moje dziecko! pamiętaj o tém, że pan obrońca jest naszym gościem. — Ależ, proszę mamy — ofuknął syn — ja téż panu obrońcy bynajmniéj ubliżać nie chcę, ale nie mogę téż zgodzić się na to, aby papa krzywdził jednego syna dla drugiego. Zdaje mi się, że ja rodzicom nie przyczyniłem nigdy żadnego zmartwienia ani wstydu, a jeżeli majątkowe interesa nasze są złe, nie moja w tém wina! Teraz ja właśnie chcę poprawić je przez ożenienie. Panna Różyńska ma 200, 000 złotych posagu gotówką, i jeżeli ja się z nią nie ożenię, ciekawy bardzo jestem, jak rodzice wybrną z długów. Szanowny mój braciszek, jeżeli go uwolnią, pewno nie pomoże papie do zapłacenia na święty Jan Szlomie i Jędrzyckiemu, a mama wié sama dobrze, że Jędrzycki kilka już pozwów przesłał i że po świętym Janie Kalinów sprzedawać mają… Mówił tak głośno i z takiém uniesieniem, że ternew zbudził się na kanapie, podniósł ogromny łeb i warczéć zaczął, młode zaś gończaki opuściły dywan, który dotąd szarpały zębami, i z przeraźliwym piskiem poczęły skakać do kolan młodego pana. Pani Kalińska mięła niemiłosiernie w rękach serwetę, czmychała, wzdychała, wzruszała ramionami, pogładziła potém warczącego ternera po czarnéj sierści, zawołała na gończaki, aby uspokoiły się, o czém one naturalnie ani słuchać nie chciały, i zwróciła się do mnie. — Wszystko — rzekła — co Julek powiedział, jest prawdą. Prowadził się on zawsze jak najlepiéj, nie uczynił nam nigdy żadnego zmartwienia, a odkąd dorósł, przynosi nam w towarzystwach największy honor. Interesa nasze są w istocie nieszczególne, nie dlatego wcale, abyśmy, broń Boże, tracili majątek, owszem żyjemy oszczędnie i wielu rzeczy odmawiamy sobie; ale pan obrońca wié, jakie to teraz dla obywatelstwa ciężkie czasy. W podobnych okolicznościach ożenienie się Julka z panną Różyńską jest prawdziwém dla niego szczęściem i nie możemy uczynić nic, coby je na zerwanie narazić mogło. — Nie widzę — rzekłem — dlaczego-by kilka słów, wyrzeczonych przez ojca występnego zapewne, ale więcéj jeszcze nieszczęśliwego, syna, do osoby tak nieznanéj i nizko stojącéj, miały zerwać to, co zawiązała zapewne miłość dwojga młodych ludzi. — O! proszę pana — zawołała, wstrząsając głową pani Kalińska — miłość… miłość… zapewne… wszystko to są piękne słowa, ale trzeba téż i na inne względy uważać. Różyńscy byli bardzo zdziwieni i oburzeni tém, co się stało z Romanem, i jeżeli po tém, co zaszło, zgodzili się wydać córkę za Julka, to, jak mi się zdaje, dlatego tylko, że wiedzieli dobrze, iż tamtego nie uważamy już za naszego syna i że nigdy żadnych stosunków z nim miéć nie będziemy… — A gdyby teraz kochany braciszek uwolniony został i wrócił — zawołał pan Julian — dostał-bym z pewnością rekuzę. Jak Boga mego kocham — dodał, uderzając się w piersi — dostał-bym rekuzę! — A więc — rzekłem poważnie, patrząc mu w oczy — lękasz się pan i nie życzysz sobie uwolnienia i powrotu twego brata… Młody człowiek zmieszał się nieco i spuścił oczy. Po chwili jednak, odzyskując kontenans — odrzekł z butą: — On nie jest, proszę pana, moim bratem. Ja nie mam wcale brata, tak jak rodzice moi nie mają innego syna, prócz mnie. Zwróciłem się do matki Romana. — Łaskawa pani — rzekłem — nie przemawiam tu w interesie własnym, ale klienta mego, względem którego mam obowiązki i, mimo wszystko, żywe współczucie; dlatego pozwalam sobie być tak śmiałym i nalegającym. Czy serca państwa, serce rodzicielskie, cierpieć nie będzie nad tém, że w czasie, gdy jeden z ich synów, wolny, kochany, szanowany i szczęśliwy, osiągnie wszystko, co tylko człowiekowi w wieku jego i położeniu świat i życie dać mogą; drugi, okryty hańbą i pełen zgryzoty, samotny i opuszczony, jak sierota, skazany będzie na długie męczarnie i na wieki już oderwany od was, od rodzinnego miejsca swego, od wszystkiego, co na ziemi szczęściem jest, spokojem, czcią i uczciwością? — Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi! — mruknął pan Julian, dzwoniąc gwałtownie brelokami. Ale do oczu pani Kalińskiéj łzy napłynęły znowu. Czy w piersi jéj drgnęła struna macierzyńskiéj miłości, czy téż może pewne wyrazy miały własność draźnienia w szczególny sposób wzrokowych jéj nerwów, dość, że, gdy wymawiałem słowa: rodzicielskie serce, świat, życie, sierota, męczarnie i t. d. źrenice jéj wilgotniały i usta krzywiły się do płaczu. — Julku! — rzekła, podnosząc na syna nieśmiałe oczy — trzeba-by się poradzić… może papa coś zrobi dla Romana… — Poco tam radzić się! — ofuknął syn — papa nic nie zrobi, bo żeby i chciał, ja mu nie pozwolę. Nie rozumiem wcale, dlaczego ktoś obcy miał-by mieszać się do naszych spraw familijnych… — No, no, Juleczku! — powstając z kanapy, żałosnym głosem zawołała gospodyni domu — chodź, chodź, moje dziecko! jak zechcesz, tak zrobimy, ale trzeba przecież poradzić się, jaką ostatecznie odpowiedź dać panu obrońcy… Mówiąc to, wzięła go za rękę i widocznie niezadowolonego, ale przez wzgląd zapewne na przyzwoitość nieopierającego się jéj syna, pociągnęła do znajdującego się obok budoaru. Nie słyszałem wcale, co mówili pomiędzy sobą a nawet niewiele mię to interesowało, gdyż z góry przewidziéć mogłem rezultat konferencyi. Uwaga moja odwróconą została w inną stronę. Za zamkniętemi drzwiami, znajdującemi się w blizkości fotelu, na którym siedziałem, usłyszałem stłumione jakieś szepty i szelesty. Mimowoli spojrzałem na drzwi i ujrzałem rzecz najmniéj spodziewaną, bo przeglądające przez dziurkę od klucza, poniżéj wyzłacanéj kiedyś, lecz dziś zczerniałéj klamki, umieszczoną bardzo błękitną źrenicę i kilka włosków jasnéj rzęsy. — A co? — rozległ się za drzwiami szept cichutki, który ja jednak dosłyszałem, bo mam słuch dobry i w salonie panowała cisza. — Nic, siedzi — odparł szepcik, wychodzący widocznie z ust właścicielki oczka, utkwionego w dziurce od klucza. — Czy młody? — Młody, młody! — A przystojny? — Nie widzę dobrze. — Pozwól! niech ja zobaczę! — Cicho! cicho! odwrócił się i spojrzał na drzwi. Wraz ze słowami temi, błękitna źrenica zniknęła z dziurki i kilka sekund cicho było za drzwiami. — Kto-by to mógł być? — szepnął po chwili głos piérwszy. — Nie wiem — odszepnął głos drugi — może nowy jaki sąsiad. — Nie; pocztylion mówił Marysi, że ten pan z miasta. — Wielka rzecz, że z miasta! może być dlatego obywatelem. — Wejdź, Jadwisiu… — Nie chcę… wstydzę się… wejdź ty piérwsza… — Zapewne! tak będzie, jak ty chcesz! no wchodź że… — Doprawdy nie mogę… cóściś Marysia źle mię dziś uczesała… — Będzie on patrzał na twoje uczesanie! — A cóż? może na twoję turniurę zaraz spojrzy… — Cicho bądź i wchodź mi zaraz, a ja za tobą! — Otóż ani myślę! jesteś dziesięć lat starsza ode mnie, powinnaś zawsze piérwsza wchodzić… — Głupia jesteś! Z ostatnim tym, nieparlamentarnym wcale, wykrzyknikiem wymienionym w wielkiém snadź rozdrażnieniu, bo na pół głośno, drzwi otworzyły się i do salonu weszły dwie panny. Jedna była bardzo wysoka i w powłóczystéj sukni, druga znacznie niższa i w sukience niezupełnie jeszcze dotykającéj ziemi. Obie niosły na głowach swych zadziwiające koafiury, wysokie w górze, szerokie po bokach, wydęte z tyłu, najeżone i postrzępione dokoła. Weszły jedna za drugą i dygnęły, starsza z lekka i od niechcenia, młodsza niziutko i ze spuszczoną głową. Wstałem i ukłoniłem się. W téjże saméj chwili wyszła z budoaru pani domu, a za nią, z rozpłomienioną twarzą i krokiem niechętnym, postępował pan Julian. Panny usiadły — starsza tuż przy kanapie na honorowym fotelu, młodsza u okna, w cieniu brudnéj gipiurowéj firanki. Przejście jednak przez całą długość salonu było rzeczą również niełatwą jak, przebycie dziedzińca. Młode gończaki, skomląc i podskakując, rzuciły się na spotkanie wchodzących do pokoju swych państwa, wielkie wyżlisko zeskoczyło z fotelu i obłoconemi łapami oparło się o elegancki tużurek pana Juliana, inny pies niewiadomego mi gatunku szarpał za suknią panią domu, wsuwał pysk pomiędzy jéj nogi, ternew zaś w całéj wielkości swéj stanął na kanapie, i ogromnym łbem swym dotykając głowy starszéj panny, groził koafiurze jéj wielkiém poszkodowaniem. Gospodyni domu uspakajała psy głosem i dłonią, pan Julian niecierpliwił się i odrzucał nogą gończaki aż pod samę ścianę, panna Eufemia zarumieniła się, jak piwonia i, z całéj siły odpierając napastującego ternewa, rzekła do mnie: — Papa tak lubi psy, że mamy ich pełen dom. Ja także je lubię, choć bywają czasem dokuczliwe. A pan czy jest amatorem psów? Nie miałem czasu na odpowiedź, bo w téj chwili właśnie gospodyni domu, dotarłszy do kanapy, na któréj usiadła, zaczęła przemawiać do mnie: — Julek znajduje — rzekła — że nie możemy i niepowinniśmy mieszać się w sprawę Romana, i ja podzielam jego zdanie. Ciężko to bardzo rodzicom przenieść cios taki, ale zgodziliśmy się z wolą Pana Boga, a może to i lepiéj, że zbłąkane dziecko nasze ukaraném zostanie. W nieszczęściu upamięta się może i poprawi… — Pani — rzekłem dotknięty do żywego — nie posiadamy jeszcze, niestety, w kraju naszym urządzeń karnych takich, które-by były zarazem urządzeniami poprawczemi. Nim państwo stanowczo zdecydujecie się nie udzielić synowi waszemu téj małéj pomocy, o którą proszę was w jego imieniu, czuję się w obowiązku powiedziéć jasno i otwarcie: pan Roman skazanym zostanie prawdopodobnie do ciężkich robót, z pozbawieniem praw i przywilejów obywatelskich. Na te słowa pan Julian zżymnął się i spuścił oczy; pani Kalińska poniosła chustkę do twarzy; panna, siedząca na fotelu, z głębokiém zdumieniem spójrzała na mnie, ale od okna, z-za gipiurowéj brudnéj firanki, rozległ się szybko stłumiony wykrzyk. — O, ja nieszczęśliwa! — zawołała pani Kalińska, skrapiając chustkę łzami — pocom ja tego doczekała! ja umrę ze wstydu i zgryzoty! Juleczku — dodała wśród łkań — może-by posłać po papę? — Papa nie przyjedzie — odparł, wzruszywszy ramionami pan Julian — całe towarzystwo miało dziś jechać do Łozowa, a ztamtąd do Winiewicz. — Wcale nie! — zawołała panna Eufemia — nocować dziś będą w Winiewicach, a jutro pojadą do Łozowa… — Ależ, moja Femciu… — zaczął brat. — Ależ, mój Julku — przerwała siostra — wiem doskonale, że pojadą dziś do Winiewicz, bo tam pokazały się dziki… — Sama nie wiész, co mówisz! w Łozowie będzie jutro obława na wilki. — Na wilki! na wilki! — zawołała panna, z żywym rumieńcem na zwiędłéj nieco twarzy — otóż ja ci mówię, nie jutro będzie obława, ale za tydzień, bo jesteśmy nawet proszone z mamą. — Na obławę? — ironicznie zapytał brat. — Juleczku — śród łez i łkania wymówiła pani Kalińska — daj pokój Femci! — Ależ, moja mamo, kiedy ona sprzecza się zawsze… — Bo ja wiem, co mówię… — zaprotestowała panna. — Femciu, nie sprzeczaj się z Julkiem… — A więc — przerwałem tę miłą rodzinną rozmowę — pan Kaliński nie wróci dziś do domu, i nie będę mógł widziéć się z nim przed odjazdem? — O! papa wróci chyba za tydzień, bo teraz pora dla myśliwych najlepsza i w sąsiedztwie polują. — Papa mówił, że wróci za trzy dni — zarzuciła panna Eufemia. — Za tydzień z pewnością, bo kazał nawet w sobotę przyprowadzić do Iglina trzy sfory gończych… — Dwie, nie trzy — zaprotestował duch opozycyi w rodzinie. Powstałem z miejsca, w celu pożegnania całego towarzystwa. Los Romana rozstrzygnąć się miał za dni parę, a ojciec jego za tydzień dopiéro spodziewany był z powrotem w domu. Nie mogłem przecież gonić go po świecie. Czegoż zresztą spodziewać się po głowie rodziny, któréj członków tak dobrze przez ubiegłą godzinę poznałem. — Pani — rzekłem, zwracając się do gospodyni domu — na jednę już tylko okoliczność zwrócę uwagę rodziny Romana Kalińskiego. Boleje on mocno nad tém, że nikt z krewnych nie odwiedził go w smutném miejscu, w jakiem się znajduje, oprócz tego będzie miał on podobno do odbycia ciężką i daleką podróż. Czy pozwolicie państwo oddalić się na zawsze jednemu z członków rodziny waszéj, bez ostatniego słowa pociechy i pożegnania, bez skromnego choćby zasiłku, który-by mu umniejszył fizyczne przynajmniéj cierpienia? — Ja tam już pewno do niego nie pojadę! — mruknął pan Julian. — Nic-byś złego nie uczynił, gdybyś pojechał — sprzeciwiła się Eufemia. — Jedź sama — sarknął brat. — Gdybym była mężczyzną… — zawołała panna. Pani Kalińska płakała wciąż i zawodziła głośne żale. Oprócz łez jednak i narzekań, nic otrzymać od niéj nie mogłem. — Jechać do niego nie możemy — zawołała nakoniec — bo narazili-byśmy się na większy jeszcze wstyd, i małżeństwo Julka zerwane było-by z pewnością. Femcia napisze może do niego, a mąż mój i ja poślemy mu cokolwek na drogę. Zrobimy, co możemy… ale jesteśmy w złych interesach, i nie powinniśmy krzywdzić innych naszych dzieci. Julkowi trzeba ekwipować się i dom na przyjęcie gości urządzić… powóz z Warszawy i meble sprowadzić, to nie żart, także młodszą córkę moję téj zimy w świat wprowadzę i muszę toaletę jéj sprawiać… a pan wiész przecie, jakie-to teraz dla obywatelstwa ciężkie czasy… Roman był zawsze złém dzieckiem i same zgryzoty nam sprawiał! O, ja nieszczęśliwa matka! pocóż-em tego doczekała! ja tego nie przeżyję! — i tam daléj. Płakała i zawodziła swe żale; Femcia półgłosem sprzeczała się z bratem, dowodząc, że państwo Różyńscy będą we czwartek w Łozinie, wtedy, kiedy on powiedział, że będą tam oni w sobotę; gończaki dobijały się do drzwi, ternew uderzał w stół kosmatym ogonem, dwa wyżły głośnemu płaczowi swéj pani wtórowały przeciągłém wyciem. U okna, za gipiurową brudną firanką, nie było nikogo; panna Jadwiga niespostrzeżenie i pocichutku wysunęła się z salonu. Ukłoniłem się w milczeniu wszystkim dokoła, i zmierzałem ku drzwiom. — Może pan obrońca zostanie u nas na obiedzie? — ocierając łzy, jęknęła pani Kalińska. Podziękowałem i odmówiłem. Pilno mi było wydostać się z tego domu. Pan Julian szedł ze mną aż do sieni, zabawiając mnie rozmową o drodze i pogodzie. Nakładając podróżny płaszcz, nie mogłem wstrzymać się od surowego spójrzenia w oczy temu wykwintnemu młodzianowi, który, tak nielitościwy dla występnego swego brata, nie czuł, nie wiedział, że perfumy jego, pukle i matrymonialne zamiary, że wszystkie dni jego próżniacze, samolubne uczucia, nędzne rachuby i same myśli, były jednym wielkim i brzydkim, a tylko żadnym kodexem karnym nieobjętym, grzechem. Znałem już teraz obu synów domu tego, pozbawionego całkowicie zmysłu wysokiéj moralności, prawdziwéj oświaty, pracy i porządku. Jeden z nich był duchem zbuntowanym i rzuconym na rozdroże występku, drugi, dzięki korniejszéj i ospalszéj naturze swéj, pasożytem tylko, karłem moralnym, grzesznikiem, żyjącym w zgodzie z prawem karném i salonową opinią. Były to dwie jednostajnie smutne odmiany kalekich i szkodliwych roślin, z gruntu niezdrowego wyrosłych. Pożegnany przez młodszego syna ceremonialnym ukłonem i lekkiém ściśnieniem ręki, wyszedłem na ganek, przed którym czekały na mnie konie pocztowe. Na widok mój, pocztylion ruszył z miejsca, nie stanął jednak jeszcze u stopni ganku, gdy usłyszałem za sobą stuknięcie drzwiami, i obejrzawszy się, zobaczyłem stojącą przy mnie pannę Jadwigę. Na krótką sukienkę swą narzuciła wielką ciepłą chustkę i otulała się nią od chłodu. Drobną i białą twarz jéj okrywał rumieniec zmieszania, a wiatr, silnie dmący na dworze, dziwne wyrabiał rzeczy z zadziwiającą jéj koafiurą, wstrząsając ją, strzępiąc i rozrzucając na wsze strony, niby kręte źdźbła źle związanéj więzi siana. Stała przede mną chwilę, milcząca, strwożona i ze spuszczonemi oczyma. — Proszę pana — zaczęła nakoniec słabym i lękliwym głosikiem — czy pan prędko zobaczy Romusia? — Zobaczę go zaraz po powrocie do miasta — odparłem zdziwiony nieco. — Mam do pana prośbę — szepnęła panienka. — Słucham pani — rzekłem z ukłonem. Wysunęła z-za chustki rękę, w któréj ujrzałem coś owiniętego w papierek. — Niech pan to ode mnie odda Romusiowi — rzekła — i niech pan jemu powié… niech pan jemu powié, że choć mama i papa gniewają się na niego, choć ja sama wiem, że on źle, bardzo źle zrobił; ale mnie go żal i bardzo smutno, że go już nigdy nie zobaczę… niech pan mu powié… Tu podniosła oczy i piérwszy raz spójrzała na mnie. Były to oczy na-pół dziecinne i bardzo błękitne, na jasnéj rzęsie, któréj kilka włosków widziałem przed półgodziną, w dziurce od klucza, wisiały teraz i drżały dwie łzy. — Niech mu pan powié — szepnęła jeszcze — żeby do mnie napisał kiedy i że, jak ja… jak ja… Sądziłem, że nie zdoła wymówić następujących wyrazów, tak trudnemi jéj one były do wymówienia. Wymówiła je przecież. — Jak ja za mąż pójdę i będę miała własne pieniądze, własne konie i powóz, przyjadę do niego, choć-by był najdaléj. Silnie ścisnąłem w dłoniach moich drobną rączkę, która oddawała mi mały rulonik i wskoczyłem na bryczkę. W bramie rozwinąłem papier i zobaczyłem w nim kilka sztuk złotéj i srebrnéj monety. Był tam dukat, parę półimperyałów, jeden luidor, parę numizmatów i jeden stary jakiś medal pamiątkowy. Wiedziałem, że w niektórych zamożnych domach istnieje zwyczaj obdarowywania dzieci w dnie ich imienin, lub urodzin, błyszczącemi pieniążkami, domyśliłem się więc pochodzenia tych, które trzymałem w ręce. Panna Jadwiga oddawała nieszczęśliwemu bratu wszystko, co posiadała, mały skarbek w radości serca zapewne uzbierany od kolebki. Minąwszy bramę, obejrzałem się jeszcze na dom, pozostający za mną. Jasna suknia młodéj panienki świeciła tam jeszcze pomiędzy upadającemi w gruzy szaremi słupami ganku. Zdawało mi się, że wśród zapadającego mroku spostrzegam w oddali błękitne jéj źrenice, z dwiema łzami na rzęsie, i różowe usta, szepcące lękliwie: „choć ja sama wiem, że on źle zrobił, ale mi go bardzo żal”. Dobre, młode dziewczę! — pomyślałem — serce twoje zasługuje na to, aby głowa twoja nie nosiła na sobie fury siana, zlepionego pomadą, aby stopy twoje nie grzęzły w gruzach rodzicielskiego domu, a oczy nie zaglądały przez dziurki od kluczy. Serce twoje zasługuje na to, abyś z dwoma warkoczami, owiniętemi nad dziewiczém czołem, z myślą zawieszoną wysoko i okiem nieprzysłonioném niczém, szukała dla siebie po świecie trudnych dróg obowiązków i wzniosłych szczytów szlachetnego szczęścia. Niestety! zadziwiająca koafiura przytłoczy w głowie twojéj wszelką myśl, która-by powstać w niéj chciała; mama twoja wyswata ci bogatego kawalera, którego papa upoluje w czasie jednéj ze swych myśliwskich wypraw; brat, Julek, ożeniony z posażną panną, sporządzi ci piękną wyprawę, a ty sama, zmęczona upatrywaniem przez okno nienadjeżdżających konkurentów, uciekając przed gruzami rozwalających się ścian rodzicielskiego domu, sprzedasz ciało i duszę, zgasisz piękny ogień, który dzisiaj z piersi do oka rzucił ci łzę litości nad występnym bratem, i będziesz grzesznicą, żyjącą w zgodzie z prawem karném i salonową opinią! W takich i wielu innych myślach zatopiony, ujechałem z półtory mili, gdy o uszy moje obiły się z oddali dochodzące odgłosy trąb myśliwskich. Wychodziły one kędyś z pod lasu, i przeciągłém echem biegły po równych, szerokich, piérwszym śniegiem zimowym zasłanych, polach. Niebawem z dźwiękiem trąb potoczyło się gromadne skomlenie i naszczekiwanie psów, tentent koni, wołania łowców i dojeżdżaczy. Wszystko to trwało kilka minut, poczém przycichać poczęło stopniowo i umilkło całkiem w oddaleniu; poczet myśliwski, który ukazał się na chwilę u skraju lasu, popędził drogą, biegnąca na prawo, i zniknął w jéj zakręcie. Pocztylion wskazał ręką w stronę, w którą oddalała się wrzawa. — A to pan Kaliński — rzekł — jedzie do Łozina z polowaniem. W kwandrans potém wysiadłem na stacyi pocztowéj, i poprosiłem gospodarującéj tam kobiety, aby sporządziła mi herbatę i przekąskę. Zanim to, czego zażądałem, było gotowém, i zanim do bryczki założono świeże konie, upłynęła godzina. Stałem w oknie izby gościnnéj, i paląc cygaro, rozmawiałem z dozorcą stacyi, gdy tuż przed domem przeciągnął powóz, obładowany tłomokami, i ciągnięty czterema rosłemi i rasowemi, ale chudemi końmi. Skręcił na drogę wiodącą w lewo. — Nie poznajesz pan tych pań, które jadą w tym powozie? — zapytałem dozorcy. Spojrzał w okno i odpowiedział: — A to pani Kalińska z córką… Wróciłem do miasta nad rankiem, a przespawszy parę godzin i załatwiwszy najpilniejsze interesa, udałem się w odwiedziny do młodego mego klienta. Chciałem wręczyć mu podarek siostry i pomówić z nim jeszcze o pewnych punktach sprawy. O bytności méj w Kalinowie postanowiłem zachować zupełne milczenie. Pocóż go bowiem srożéj jeszcze jątrzyć i rozżalać miałem? Dozorca więzienia spotkał mnie ze słowami: — Przychodzisz pan pewno do Kalińskiego? dziwny to chłopiec, doprawdy. Czy pan wiész o tém, że przyznał się do wszystkiego? — Jakto, przyznał się? — zawołałem. — Tak; objawił on dwa tygodnie temu żądanie widzenia się prokuratorem, o którém ja powinienem był zawiadomić i zawiadomiłem stosowne władze. Prokurator nie przyszedł sam, ale przysłał podprokuratora, a Kaliński przyznał się przed nim, że popełnił to, o co go obwiniają… Nie chciał nawet czynić tego w sekrecie, ale tak głośno rozmawiał z prokuratorem w parlatoryum, że ja i straż wszystko mogliśmy słyszéć. — Poproś-że go pan do mnie — rzekłem. Dozorca postąpił ku dziedzińcowi, ale w połowie bramy zatrzymał się i dał mi znak głową, abym się zbliżył. — Zobacz pan, co on wyrabia — rzekł, wskazując mi palcem głąb' dziedzińca. Zobaczyłem młodego więźnia, krzątającego się żywo po dziedzińcu. Zrazu nie mogłem dobrze zrozumiéć, co znaczyła czynność, któréj oddawał się z gorączkową prawie zapomiętałością. Pod jedną ze ścian więzienia, złożoną była do naprawiania bruku przeznaczona znaczna ilość kamieni. Kaliński podejmował najcięższe z nich i roznosił je w różne strony dziedzińca, poczém brał je znowu i umieszczał na dawném miejscu. Kształtne, ale silne i muskularne ramiona jego, podnosiły ciężary z pozorną przynajmniéj łatwością, i nad podziw zręcznie, obarczony niemi, nie szedł, ale biegł, i wracał po nowe prędszym jeszcze krokiem. Siermięga, którą dla ochronienia od chłodu przyodziały go władze więzienne, leżała w kącie podwórza, było mu snadź i bez niéj gorąco, bo policzki miał pałające, a po bladém czole spływał mu pot obfity, którego krople ocierał od czasu do czasu rękawem podartéj surduciny. Więźniowie, siedzący pod ścianami na ławach, i straż, stojąca w bramie, śmieli się z niego i zadawali mu pytania, na które nie odpowiadał. Zdawał się nic nie widziéć i nie słyszéć, usta miał zaciśnięte, o oczy błyszczące dziwném, fizyczném jakby, zadowoleniem. — Panie Kaliński! — zawołał głośno dozorca. Stanął, położył na ziemię kamień, który niósł, i spojrzał dokoła, jakby ze snu obudzony. — Kto mnie woła? — zapytał. — Pan obrońca przyszedł do pana. Poskoczył i w mgnieniu oka stanął przede mną. — Ach, to pan! — zawołał z uśmiechem, który rzucił mu na twarz całą wyraz nieledwie dziecięcéj radości. Jaki pan dobry jesteś, że przyszedłeś… Zmówiłem dziś rano pięć pacierzy na intencyą, abyś pan do mnie przyszedł. — Czy potrzebowałeś mnie widziéć? — zapytałem. Zmieszał się trochę i odpowiedział niepewnym głosem: — To jest, tak… nie potrzebowałem, ale chciałem… — Powiédz mi — rzekłem — co takiego robiłeś przed chwilą? — Nosiłem kamienie — odpowiedział. — Widziałem, ale poco ci było to czynić? — Ach, proszę pana — rzekł — tak mnie tu (wskazał na piersi) paliło coś i spokojności nie dawało, że nie mogłem wytrzymać… Zmęczyłem się téż porządnie — dodał, oddychając głęboko — i teraz mi lepiéj… Weszliśmy do parlatoryum. — Czy pan wiész, że przyznałem się do wszystkiego przed prokuratorem? — zaczął piérwszy. — Wiem — odparłem — i chciał-bym bardzo wiedziéć, co cię skłoniło do tego? — Ot tak, nic. Po rozmowie z panem wstyd mi się jakoś zrobiło, że kłamałem dotąd i chciałem, abyś pan o mnie choć trochę lepiéj myślał. Mówił to smutnym głosem i ze spuszczonemi oczyma. Nagle podniósł głowę i machnął ręką. — Ach! — zawołał — niech mnie dyabli wezmą, jeżeli wiem, jaki z pana człowiek! Rozmawiałem z panem godzinę i kocham pana więcéj, niż rodzonego ojca. Ach, panie! — dodał nagle zupełnie zmienionym głosem i składając ręce, jak do pacierza — gdybym to ja mógł być takim, jak pan, człowiekiem! Gdy wymawiał ostatnie słowa, rumieniec zapału napłynął znowu do pobladłych już policzków, oczy jego błysnęły niezmierném pragnieniem i pierś podniosła się wysoko i szybko. — Jakim-że to właściwie człowiekiem chciał-byś być? — zapytałem, uśmiechem pokrywając wzruszenie, które mnie ogarniało. — Chciał-bym — rzekł — tak, jak pan, chodzić po więzieniach i po różnych innych smutnych miejscach, pocieszać i bronić nieszczęśliwych! Uśmiechnąłem się tym razem szczerze. Młody więzień tworzył sobie o mnie dziwaczne nieco pojęcie, nadając widocznie w wyobraźni swéj zajęciom moim jakieś fantastyczne, rycerskie barwy. A przecież naiwne jego słowa nie byłyż może zbłąkaném echem, jakiém odzywał się w nim głos powołania, wrodzonych mu skłonności i popędów? Usiadłem na ławie i wyjąłem z kieszeni podarek panny Jadwigi. — Siostra twoja, panna Jadwiga, przesyła ci te pieniądze — rzekłem. — Siostra moja! — zawołał — Jadwisia! czy pan ją widziałeś? Zawahałem się z odpowiedzią. Wpatrzył się we mnie swemi bystremi szaremi oczyma i, po chwili milczenia, rzekł stanowczym głosem. — Pan jeździłeś do Kalinowa… widziałeś moich rodziców i prosiłeś ich o cóś dla mnie… Milczałem, on usiadł na stołku, sparł brodę na dłoni i mówił daléj: — Widzisz pan, że zgadłem. Dziękuję panu. Jesteś pan bardzo dobry… chciał-bym być bardzo takim człowiekiem, jak pan. Nie prawdaż panie, że Kalinów bardzo nudny. Ojca spotkałeś pan pewno wyjeżdżającego, albo wracającego z polowania, mamy nie było w domu, a jeżeli była, to Femcia kłóciła się z Julkiem, nie prawdaż? Dla mnie nic nie chcieli zrobić. Wiem o tém doskonale. Mniejsza o to, przyznałem się i jest już teraz po wszystkiém. Zresztą — dodał — nic to dziwnego, że oni gniewają się na mnie; byłem zawsze wielkim szubrawcem, a teraz wstydzić się mnie muszą… Nie mam do nich żadnéj pretensyi, i chciał-bym tylko, aby mnie nie bardzo źle wspominali… — Czy wiész pan — zawołał po chwili milczenia — że chciał-bym jeszcze raz w życiu posłyszéć, jak Julek sprzecza się z Femcią, i jak Jadwisia dudni gamy na fortepianie, i jak dojeżdżacze ojca grają na trąbach… Widziałem, jak rozmowa o rodzinnym domu, jakkolwiek był on nieponętnym, poruszała w nim z wolna strunę tęsknoty. Czoło jego mroczyło się, a oczy nabierały głębi i przejrzystości. — Chciał-bym — rzekł — raz jeszcze w życiu widziéć starą Maryannę. Pan nie wiész, kto to taki, ta stara Maryanna. Jest to moja dawniejsza niańka, bardzo dobra i poczciwa kobieta, która strasznie pieściła mnie, gdym był mały. Czy wiész pan, że miałem już lat czternaście i piętnaście, a jeszcze chodziłem do Maryanny, która zamieszkała na wsi w chacie córki, i lubiłem słuchać, jak śpiewała stare piosenki, i opowiadała wnukom swoim te same bajki, które prawiła kiedyś mnie, gdym był mały. Ma ona, proszę pana, takie żółte, pomarszczone czoło, ale brzydka nie jest, tylko już bardzo stara, i w przeszłym roku o kiju zaczęła chodzić… Gdybym był nie popadł w taką biédę — dodał — zbudował-bym kiedyś Maryannie piękny domek, a córce jéj darował kawał pola. Mimowiedzy jakby, głowa jego pochylała się i opadała na dłoń. Czułem gorąco jego oddechu, gdy znowu mówić zaczął: — Chciał-bym także bardzo zobaczyć jeszcze, choć raz w życiu, pewne miejsce w lesie, które bardzo lubiłem dopóty, dopóki mi cały świat nie zbrzydł. Jest to, proszę pana, brzozowe zarośle, nizko położone i trochę wilgotne, ale mnie wilgoć nigdy nie szkodziła. Trawa tam za to taka zielona, jak nigdzie, a pomiędzy krzakami jest maleńki stawek. Jak tylko zacząłem czuć, żem był nieszczęśliwy, zacząłem chodzić w to miejsce; z rana mianowicie, kiedy w domu wszyscy jeszcze śpią, wstanę bywało, pójdę, tam i siedzę nad stawem godzinę, albo dwie. Szczególniéj, proszę pana, kiedy słońce wschodziło, było tam bardzo pięknie. I brzozy, i woda, były różowe, jaskółki latały nad stawem, a w krzakach ptactwo tak krzyczało, że je chyba aż w niebie słychać było. Chciał-bym tam jeszcze być kiedy… Milczał chwilę, potém mówił jeszcze: — I Jadwinię chciał-bym raz jeszcze w życiu widzieć… dobra to dziewczyna. Jak byliśmy dziećmi, graliśmy razem w konie, ale największa już była dla nas radość, kiedy frukta dojrzewają w ogrodzie. Wtedy, bywało, ja wlézę na drzewo, zrywam dojrzałe gruszki i rzucam, a ona łapie je w fartuszek. Daj Boże jéj szczęście! choć nie spodziewam się, aby miała go wiele. Ona, panie, taka czuła! byle co, zaraz już płacze… biedna Jadwisia! chciał-bym ją jeszcze widziéć kiedy! Kiedy domawiał ostatnich wyrazów, zobaczyłem wielką kroplę, spadającą na chropowaty stół więzienny. On nie spostrzegł nawet, że z oka jego spadła łza. — Julek żeni się podobno — mówił daléj — dowiedziałem się o tém od jednego człowieka z naszéj okolicy, który służył u nas kiedyś, a teraz tu przyprowadzony został. On zawsze marzył o tém, aby bogato ożenić się. Toż-to dopiéro będzie huczne wesele! a przenosiny jeszcze huczniejsze rodzice mu wyprawią. Będą grać, tańczyć, cieszyć się… o! Podniósł rękę do serca, jakby go tam coś nagle ukłóło. — O! — powtórzył i zerwał się z krzesła. Wyglądał w téj chwili strasznie. Twarz jego powlekała się krédową bladością, oczy zapałały posępnie, wargi drgały. Śmiertelna tęsknota, głuchy gniew, rozrywająca żałość, zdawały się wybuchać z każdéj fibry jego ciała. — Tak! — zawołał — będą żenić się, grać, tańczyć, cieszyć się… wszyscy, wszyscy wolni, szczęśliwi, a ja!…ja!… Głęboki jęk, czy łkanie, łez pozbawione, zatrzęsło nim od stóp do głowy, zarazem drżące nerwowo ręce podniósł do piersi i jedném szarpnięciem rozdarł na kilka części okrywającą mu pierś bieliznę. Potém upadł na krzesło, ukrył twarz w dłoniach — i siedział nieruchomy. Kiedy po chwili podniósł głowę i spojrzeniem spotkał się z moim wzrokiem, ujrzałem w oczach jego wyraz wstydu i prośby. — Nie gniewaj się pan, — rzekł z cicha, — nie mogłem wstrzymać się… nigdy już nie uczynię tego… Chciałem przysunąć się ku niemu i uczyniłem małe poruszenie. Myślał, że chcę odchodzić. — O, nie odchodź pan byle, nie odchodź — rzekł, przytrzymując mię za rękaw od ubrania. Nie będę już nic mówił, ale chcę słuchać pana długo… długo… O czémże mówić mu mogłem? Miałem, według uświęconego w podobnych wypadkach i położeniach obyczaju, wysławiać zasługę i uroki cnoty przed nim, którego odtąd jedyną cnotą miało być prawdopodobnie bierne posłuszeństwo, przymusowa, pod groźbą i przez obawę chłosty, spełniana, praca? Miałżem z prawideł i zasad moralnych tworzyć nabożny traktat dla człowieka, któremu wyrok prawa, pozbawiając go na zawsze wolnéj woli, odejmował osobistą odpowiedzialność, bez któréj moralność czczém tylko jest słowem! Nauczać go cnót, których dopełnianie nigdy już w mocy jego leżéć nie miało, prawić o tém, jak czynić i żyć powinien wtedy, gdy on nad życiem i czynami swemi nigdy już prawa samorządu odzyskać nie miał; było-by robotą płonną i bezsensową, bezużyteczném dręczeniem ducha jego, przez ukazywanie mu wielkich sił i pięknych obrazów, których zdobycie i doścignięcie było mu o tyle możebném, o ile pląsy taneczne możebnemi są dla biedaka, na zawsze już paraliżem przykutego do łoża cierpień. A jednak miał on tylko lat 19! Nieprzeliczone skarby uczuć i myśli drzémały w kipiącéj jego piersi, w bystrym i pojętnym jego umyśle. Niezużyte siły żywotne bujnéj, sprężystéj i gorącéj jego organizacji, szukając dla siebie ujścia, szamotały nim dotąd, jak wicher wiotką gałęzią drzewa; ale któż mógł zaprzeczyć na pewno, że, kochającą i umiejętną dłonią na prawidłowy szlak skierowane, nie mogły one popłynąć pięknym, szerokim, potężnym, dobroczynnym strumieniem? W gorętszéj, niż u wielu innych, krwi jego, w drażliwéj na zewnętrzne dotknięcia tkance sercowéj, wrzało źródło tych namiętności, które uczyniły z niego wielkiego winowajcę; lecz czyliż namiętności, będące żużlami, wzniecającemi niszczące pożary, bezrozumne szały, nie są także iskrą, z któréj, pod wpływem przyjaznego podmuchu, powstaje twórczy zapał, wielka miłość i bohaterska ofiara? W niejasnéj, chaotycznéj, niewyrobionéj i starganéj istocie jego leżała głęboko i drgała od czasu do czasu, tajemna dla niego samego, struna poetyczności. Ona-to rozkazywała mu godzinami całemi przesiadywać nad brzegiem stawu, którego powierzchnią, zróżowioną przez jutrzenkę, muskały lotne skrzydła jaskółek, lub pod ścianami brudnego miasteczka padać twarzą na ziemię i płakać gorzko, długo, bez zrozumienia i świadomości przyczyny łez własnych. Była to w nim dotąd struna jałowa, niewyraźne lub fałszywe dźwięki wydająca; ale jakiż prorok lub psycholog zaręczyć śmiał-by na pewno, że gdyby dobroczynna wiedza naciągnęła ją do właściwéj skali, a piękne jakieś uczucie uderzyło w nią potężną dłonią, nie zabrzmiała by wspaniałym jakim hymnem, nie wygrała-by światu szerokiéj i wysokiéj melodyi, pieśni lub czynu? Teraz wszystko to było stracone na zawsze. A jednak, ten piękny silny chłopak, stracony dla społeczeństwa i dla wszystkiego, co na świecie było piękne, dobre i szczęśliwe, miał tylko lat 19! Powróciwszy z więzienia, zamknąłem się w pracowni méj, i nie zapalając lampy, z głową w dłoniach i z sercem ciężkiém, rozmyślałem długo nad olbrzymiém zagadnieniem winy i kary, które ludzkość rozwiązuje tak powoli i z trudnością. Ciemno było w samotnym pokoju moim, a śród ciemności, jakie mię otaczały, przed oczyma memi stał wciąż, jak zaklęty, młody Roman Kaliński. Wysłuchałem szczeréj i głębokiéj spowiedzi jego ducha, byłem w domu, w którym rozwijało się dzieciństwo i piérwsza młodość jego, wiedziałem więc dobrze, jakie to były dłonie te te, które tak okrutnie zbrudziły i splątały pasmo jego życia, która z dłoni tych, i o ile, należała do natury, a która do ludzi. Wielkie oburzenie człowieka, i srogi gniew obywatela powstały we mnie ku tym bezrozumnym i występnym rodzicom, którzy trawiąc cały czas swój na płochych igraszkach, zaślepieni przesądem, próżni wszelkiéj prawdziwéj wiedzy i wszelkiego wysokiego uczucia, nie potrafili zbadać i poznać natury syna swego, nie dali gruntu stopom jego, mocy sercu, światła umysłowi, oręża rękom, hamulca i kierunku namiętnościom. Byli to bezwiedni zbrodniarze, bez woli i zamiaru zabijający człowieka, zdrajcy kraju, odbierający mu dzielnego może syna jego… Przejęty uczuciami temi, z głębi piersi zawołać chciałem: hańba i biada wam rodzice, których synowie wzrastają na srogich grzeszników, czy to w zgodzie, czy w kłótni z prawem pisaném żyjących i grzeszących! Ale nadbiegła ku mnie znowu myśl, wywinięta z owego zagadnienia, w którém, jako człowiek, jako obywatel, jako szczególniéj prawnik, zapuszczałem już nieraz i przedtem wzrok ciekawy, smutny i niespokojny. Dlaczego, skoro jednostki bezrozumne bywają i ułomne, wielka zbiorowa istota, społeczność, nie naprawia zrządzonych przez nie pobłądzeń i szkód, ale owszem utrwala je i unieśmiertelnia? Dlaczego w zastępstwie rodzicielskich domów, które nie potrafiły, lub nie chciały stać się dla synów swych siłą kształcącą rozumnie i prawidłowo, społeczność nie wystawia dla okaleczonych członków swych, miejsc, napełnionych uzdrawiającą mocą oświaty, wzmacniającym i oczyszczającym zmysłem pracy i moralności? Dla czego, zamiast narzędzi poprawy i odtworzenia, ustawy, i instytucye karne posługują się dotąd jeszcze narzędziami męczarni i unicestwienia? Weźcie koniec nici, wywijający się z kłębka i, pociągając go ostrożnie, przypatrzcie się uważnie węzłom jéj i skrętom. Węzły te brzydkie są i bezkształtne, skręty przedstawiają oczom waszym linije kalekie, krzywe i bezładne. Posiadacież przeto prawo, porwać w gwałtownéj dłoni to pasmo zbrudzone i zwikłane, aby z niego pozostały, tylko bezużyteczne i na zawsze już w proch rzucone szmaty? Zaprawdę! prawa takiego nie posiadacie! Nie jesteście Bogiem i, nie dzierżąc w dłoni waszéj mocy twórczéj, nie macie przywileju na używanie względem bliźnich waszych siły niszczącéj. Czyliż w węzłach i skrętach nici, wyrokom waszym podlegających, nie spostrzegacie brutalnéj, występnéj lub okrutnéj ręki natury, losu albo ludzi, która uczyniła je takiemi, jakiemi je widzicie? Waszą rzeczą jest, zdjąwszy nieszczęśliwą nić z miejsca, na którem-by ona krokom ludzkim zawadzać mogła, umieściwszy ją tam, kędy nikomu szkodliwą być nie może, zanurzać ją w zdrowych i czystych wodach, aby oczyszczoną i skrzepioną została, prostować ją troskliwemi rękami, aby zakreśliła już nadal linie harmonijne i proste. — A sprawiedliwość? — zapyta kto, — pokuta, zemsta? Sprawiedliwość! — któż to ma prawo tak wysokie piastować pojęcie o mądrości własnéj, aby módz twierdzić, że wzrokowi jéj nie umknie ani jedno źdźbło takie, które-by szalę sprawiedliwości przeważyło stanowczo na stronę poddanego wyrokom jéj człowieka? Jeżeli-by zresztą myśl ludzka i mogła nawet stać się tak przenikliwą, oczy ludzkie mogły być tak bystremi, a uczucia i pojęcia tak bezstronnemi, aby wiedziéć i pojmować wszystko, wszystko aż do najdrobniéjszéj okruszyny, co rządziło i rządzi i rządzić może ciałem i duchem człowieka; wpływy którym podległ, psychiczne procesy, które przebył, patologiczne skrzywienia, którym uległ, walki, które przed upadkiem swym stoczył, postanowienia i zmiany, które po upadku w nim się zrodziły; to i wtedy jeszcze, i zawsze, ze względu na solidarność, wiążącą, wszech członków ludzkości mocą uczucia i mocą interesu, ze względu na te bezmiary niemożności, śród jakich ugina się bezładnie najsilniejsza nawet wola ludzka, ze względu nakoniec na wielkie prawo miłości i wynikającą z niego promienną ideę przebaczenia, których rządy same jedne przynieść mogą światu prawdziwy postęp i szlachetne szczęście — miłosierdzie podnosi się wysoko po nad sprawiedliwość, i zarazem samo jest sprawiedliwością, pojętą i spełnianą w najwyższym jéj wyrazie. Gdyby w społeczeństwie naszém, zamiast dziś istniejących instytucyi, wznosiły się miejsca nie unicestwiania ale poprawiania, nie piekłem wiekuistéj zaguby będące, ale czyścem, przez który przechodząc, zbłąkane duchy zarabiają sobie na inne, lepsze życie; to dziecię występne, ale tak młode i nieszczęsne, którego nadaremną obronę nazajutrz roztoczyć przed sądem miałem, nie było-by może na zawsze stracone… Pod wpływem podobnych myśli i uczuć zostając, w chmurne, smutne, zimowe południe, wstępowałem na wschody gmachu, w którym za chwilę odbyć się miało rozstrzygające los młodego więźnia posiedzenie sądowe. Sala, przeznaczona dla oczekującéj rozpoczęcia się sądów publiczności, natłoczona była ludźmi, pomiędzy którymi najwięcéj dawało się widzieć osób, pochodzących z wyższéj towarzyskiéj sfery. Spostrzegłem w tłumie kilkunastu obywateli wiejskich; kobiéty zeszły się téż tym razem liczniéj, niż zwykle. Snadź sprawa, którą dziś roztrzygać miano, głośną była w mieście i okolicy; młodość, imię i rodzaj występku obwinionego żywe i powszechne rozbudziły zajęcie. Nie trzymałem w ręku żadnego papieru. Nie potrzebowałem układać na piśmie dzisiejszéj mowy méj, miałem ją bowiem całą wypisaną w głowie i sercu. Gdy wszedłem do sali, znajomi otoczyli mię. — Jakiéj sprawy bronić dziś będziesz? — pytano. — A! tego łotrzyka, który-to takiego wstydu nabawił poczciwych, zacnych swych rodziców! — I proszę to powiedziéć! zkąd się podobne indywidyum wziąć mogło w naszém obywatelstwie! — Musisz pan znać obwinionego! Czy przystojny? — Pytały damy. — Znam jego brata, pana Juliana, — mówiła jedna z dam, — taki śliczny, dobrze wychowany młody człowiek! Jakie się to czasem sprzeczności zdarzają w rodzeństwie! — Jeden brat wyrośnie na najporządniejszego człowieka, a drugi… — Czy to prawda, panie, — zawołał mi nad uchem sopranowy głosik, — że ten zbójca popełnił już przedtem dwa zabójstwa i dziesięć kradzieży? — Słyszałem, panie dobrodzieju, — tubalnym głosem prawił szpakowaty i pucołowaty obywatel, — że pani Kalińska rozchorowała się śmiertelnie z desperacyi. — Tak, tak! — zawołał ktoś inny i żartobliwie nieco dodał, — słyszałem takie, że Maurycy od tygodnia już ani razu nie polował! Nad gwarem głosów tych i szmerem licznych rozmów, w różnych stronach sali prowadzonych, podniósł się donośny głos woźnego, który, stojąc we drzwiach, zawołał: — Sprawa Romana Kalińskiego. W pięknéj, obszernéj i wysokiéj sali, za stołem zazarzuconym księgami i papierami, na krzesłach o wysokich poręczach, siedzieli sędziowie, z wyrazem chłodu i powagi na twarzach. W pobliżu, przy oddzielnym stole, w urzędowém ubraniu i z urzędową, fizyognomią i postawą, prokurator przerzucał papiery, złożone na wysokim pulpicie. Publiczność, z wolna i tłumnie napływając do sali, zajmowała liczne rzędy krzeseł, ustawionych za nizką baryerą; ja także usiadłem już przy przeznaczonym dla mnie stoliku. Zgromadzenie całe było w komplecie i brakło jeszcze tylko głównéj figury, właściwego aktora w odbyć się za chwilę mającym, ostatnim i zarazem wstępnym, akcie dramatu, przedstawiającego upadek i niedolę człowieka. Wszedł nakoniec i on. Dwaj żołnierze, z podniesionemi w górę ostrzami bagnetów, poprzedzali go, dwaj inni szli za nim. Przyprowadzono go ku ławie oskarżonych, przy któréj stanął, z tyłu i z przodu otoczony swą strażą. Blady był, usta jego ściśle były zwarte i oczy spuszczone, gdy przechodził przez salę lecz, gdy stanął już na wskazaném mu miejscu i uczuł na twarzy swéj mnóztwo utkwionych w niéj ciekawych spójrzeń, czoło jego i policzki głęboką zaszły purpurą, pochylił głowę i zdawał się być przytłoczony niezmierném brzemieniem wstydu; podniósł wysoko wzrok, w którym odmalowało się piekło bólu, i przygryzł zębami wargę tak, ze wystąpiła z niéj bujna krwi kropla. Przez chwilę pomiędzy publicznością trwały ciche szmery, towarzyszące zwykle poruszeniom rozciekawionego i wzruszonego tłumu, nagle stała się cisza wielka, głęboka, śród któréj zabrzmiał głos prezydującego sędziego. — Sprawa Romana Kalińskiego, obwinionego o zabójstwo z rabunkiem, dokonane na Dyonizym Wierowskim. Relacya sprawy trwała krótko, poczém za wysokim pulpitem podniosła się zimna, urzędowa postać prokuratora. Był to człowiek wymowny i biegły znawca prawa. Mówił długo, wiązał w mowie swéj ścisłą, nić dowodów i argumentów, cytował artykuły praw i zakonkludował wnioskiem o skazanie obwinionego na dwanaście lat ciężkich robót, pozbawienie go praw szlacheckich i obywatelskich, i — co zawsze idzie za tém — wieczne pozostawienie w Syberyi. W czasie mowy prokuratora, parę razy spójrzałem na więźnia. Stał teraz wyprostowany, ze skrzyżowanemi rękoma. Usta jego były suche, spieczone, i na-pół otwarte, ale oczy zagasłe i szklane, utkwione w przeciwległą ścianę. Można-by rzec, iż nie słuchał bynajmniéj słów, które tak wielki wpływ na los jego wywierały, ale, spieczonemi usty z trudnością do piersi swéj wciągając powietrze, zgasłemi źrenicami ścigał jakiéś w oddali majaczące mary przeszłości, czy przyszłości. Gdy ostatnie słowo prokuratora umilkło śród ścian sali, z kolei i ja powstałem. Nigdy jeszcze taki, jak dnia tego, nawał myśli nie tłoczył mi się do głowy, nigdy przed tém nie broniłem żadnéj sprawy z takiém, jak dnia tego, głębokiém przekonaniem i wewnętrznym, lubo ukrywanym, zapałem. Powiedziałem wszystko, co tylko wagę występku umniejszyć, rodzaj jego mniéj karygodnym uczynić mogło; nie szczędząc nikogo, wyjawiłem wszystko, com myślał i wiedział o sposobie, w jaki wychowano młodego tego człowieka, o moralnéj atmosferze, śród któréj wzrósł tak kaleko, o psychicznych dziejach jego wnętrza i patologicznych niemal skrzywieniach, jakim uległa młodzieńcza, więc chwiejna, istota jego. Odpierałem oskarżenie o zabójstwo z kradzieżą, i dowodziłem prostego zabójstwa, wynikłego z uniesienia i trafu, a wymieniając artykuł prawa, całkiem inny, niż ten, który wymienionym został przez prokuratora, prosiłem o skazanie podsądnego na dwa lata przebywania w więzieniu. Kiedym skończył, usłyszałem pomiędzy publicznością szmer wielce dla mnie pochlebny, a spójrzawszy na obwinionego, zobaczyłem, że wzrok jego nie był już zagasłym i szklanym, ale obejmował twarz moję spójrzeniem, pełném niewymownéj wdzięczności i nadziei, obudzonéj snadź w nim słowami mojemi. Niestety! jam nie miał wcale nadziei, aby żądanie, jakie wyraziłem, spełnioném być mogło. Spełniłem moję powinność, ale czułem, że stokroć nawet wymowniejsze od mego słowo musiało-by być bezsilném wobec surowości faktycznych świadectw i nieubłaganéj litery prawa. Gdybym miał do czynienia z sądem przysięgłych, być może, iż psychologiczna analiza, jakiéj dokonałem, i filozoficzny pogląd, jaki wyraziłem, mogły-by wiele zaważyć w sumieniu, a więc i zdaniu sędziów; ale instytucja przysięgłych nie była nam jeszcze daną, a sąd, złożony z jurystów, oczy swe utkwione miéć musiał nie w to, co zachodziło de facto, ale przeważnie w to, co się okazywało de jure. Czułem, iż dowiedzenie prostego zabójstwa z uniesienia i trafu niemożebném było w zupełności, wobec faktu onych nieszczęśliwych pieniędzy, bez najlżejszéj wątpliwości odebranych zabitemu. Jakkolwiek przyzwyczajony byłem do scen podobnych, serce uderzyło mi żywiéj, gdy sędziowie po półgodzinnéj naradzie w przyległéj komnacie odbytéj, weszli z powrotem do sali i usiedli za stołem. — Na mocy artykułu prawa N. N. — zabrzmiał głos prezydującego. — Sąd Kryminalny miasta N. skazuje Romana Kalińskiego na pozbawienie wszystkich praw i przywilejów, na ośm lat ciężkich robót w kopalniach i wieczne zamieszkanie w Syberyi. Wszystko, com wypowiedział, zdołało wyrok sędziów uczynić łagodniejszym od wniosku prokuratora o cztery lata trwania głównéj kary! Szedłem ulicą głęboko zamyślony, gdy o kilkanaście kroków przede mną błysnęły pod promieniem przebijającego chmury zimowego słońca bagnety żołnierzy. Przyśpieszyłem kroku i szedłem chodnikiem ruwnolegle ze zbrojnym orszakiem, postępującym z wolna środkiem ulicy. Kaliński szedł pośród straży swéj, ze skrzyżowanemi na piersi rękoma i oczyma utkwionemi w ziemię. Na twarzy jego nie było ani rozpaczy, ani rozjątrzenia, ani trwogi, ani zuchwałości, ani pokory, nie malowało się na niéj, słowem, żadne z tych uczuć, które czytałem nieraz w fizyognomiach ludzi, ulegających losowi, doli jego podobnemu. Wydawał się głęboko zamyślonym i nie wiem, czy myliłem się, czytając w źrenicach jego na-pół widzianych z pod spuszczonych powiek, w dwóch zmarszczkach, które przerznęły mu czoło, w surowym i smutnym nieco zarysie ust jego bladych, ale byłem pewny, że myśl jego przebywała w téj chwili w rodzinném miejscu i żegnała je na wieki, że duch jego, ze skupioną w sobie boleścią, sunął po szlaku krótkiéj swéj przeszłości, rachując rany jéj i zboczenia, zapytując siebie i wszystkiego, z czego powstał: dlaczego to, co w nim było, nie było inném, to, co stało się z nim, nie stało się inaczéj? Idący przodem żołnierze, stanęli przed drzwiami więzienia, w którém zadzwonił klucz obracany w zamku. Zgrzytający odgłos ten przerwał zadumę więźnia. Podniósł głowę, wyprostował się, ręce jego, ściśnięte dotąd, na piersi opadły. Wrota więzienne roztworzyły się, więzień wstąpił w sklepioną bramę. Szedłem za nim, pociągany ciekawością i współczuciem. Ani dozorca, ani straż, znając mnie dobrze, nie wzbronili mi wstępu. Kaliński zatrzymał się przez chwilę u wejścia na dziedziniec, na którym zgromadzili się licznie oczekujący na południowe pożywienie więźniowie. Postawa jego stała się hardą i wyzywającą. Oczyma dziwnie zmienionemi, których dno zalegał posępny smutek, a powierzchnia błyskała ostrém światłem rodzącego się cynizmu, powiódł dokoła. Zarazem odetchnął głęboko i donośnym, dźwięcznym głosem zaśpiewał pieśń jakąś hulaszczą, bezładną. Szedł przez długi dziedziniec, kierując się ku pogrążonemu w cieniu, drugiemu podwórzu. Był to Ereb, w którym przemieszkiwały duchy potępione, do jakich on dziś już stanowczo zaliczonym został. Szedł ku Erebowi temu, wyprostowany, hardy i wciąż śpiewał, a bezładne tony jarmarcznéj pieśni wybuchały z piersi jego jeden po drugim, zdając się ścigać wzajem i pochłaniać w szalonym pędzie, w zawrotnych skokach pijanéj wesołości. Wzrokiem i uchem ścigałem postać jego i głos. Widziałem, jak wszedł pod nizkie sklepienie drugiéj bramy i po chwili, zanurzony w mroku odległego dziedzińca, wydawał mi się niepewną szarą linią, rozpływającą się stopniowo w morzu ciemności. Zarazem z głębin, w które się zanurzał, śpiew jego wybuchnął ze zdwojoną siłą. Nie było już w nim jednak pijanego szału, ni zuchwałéj wesołości. Rozległ się on wśród murów więziennych pzeciągły, nabrzmiały ogromném łkaniem, przeraźliwy, jak jęk, srebrny, jak dzwonek, ręką kościelnego sługi poruszany przy łożu śmierci… ….. A mnie się zdało, że usłyszałem wielki krzyk pożegnania, który po-za mury więzienne rzucił światu człowiek — stracony. Dziwak Nowella Nie jestem artystą, nie powiem nawet, żebym był znawcą i szczególnym miłośnikiem dzieł sztuki, bo od studyów nad niemi odciągały mnie najprzód prace naukowe, potém obowiązki i zatrudnienia, do zawodu mego przywiązane; a jednak, przechodząc przez wielką salę, zawierającą część głównéj kancelaryi rządowéj miasta naszego, pożałowałem nieraz, że na czas pewien przynajmniéj stać się nie mogę malarzem. Pyszny-bo téż byłby obraz rodzajowy, przedstawiający tę wielką szarą przestrzeń, objętą ramami ścian ceglasto różowych, nagich, jak nędza, brudnych jak łachman żebraka, chropowatych, jak oblicze zgrzybiałego starca. Nad ścianami, niby niebo ciężko chmurne, rozpościerał się sufit popielaty od pyłu, splamiony pośrodku olbrzymią rozetą, któa w myśli niefortunnego malarza przedstawiać miała wdzięczny snop wschodnich arabesek, a w któréj jedni mniemali rozpoznawać lecącego nietoperza, inni morskiego głowonoga, a inni jeszcze bajecznego smoka. Co do mnie, przechylałem się stanowczo na stronę głowonoga, a ile razy zdarzyło mi się spójrzéć w górę i spotkać się wzrokiem z wiszącém u sufitu, od pyłu galaretowato wyglądającém, cielskiem malowanego potwora, doświadczałem nieuchronnie takiego wrażenia, jak gdyby wyciągnąć on miał wnet liczne swe, długie, kręte macki, spuścić je w dół i, jak w olbrzymiéj bajce francuzkiego poety owijał niemi członki *pracownika morza* — owinąć i ścisnąć pochylone szyje pracowników biura. Była téż tam pracowników tych atramentowego morza ilość niemała. Po kilku, po dwu, lub pojedyńczo, siedzieli oni przy gęsto rozstawionych żółtych stołach. Jeżeli spójrzeli na prawo, wzrok ich zatapiał się w widniejącéj przez drzwi szeroko roztwarto długiéj perspektywie sal szarych, monotonnych, podobniutkich do téj, w któréj przebywali sami; jeżeli obejrzeli się na lewo, mętne spójrzenia ich odbijały się o mętniejsze jeszcze szyby trzech wielkich okien, wychodzących na podwórko bez słońca i błękitu, obudowane wysokiemi murami, wybrukowane nierównemi kamieniami, ze studnią, wałem śmieci otoczoną, pośrodku, ze stosami porąbanego, zczerniałego drzewa dokoła. Gdyby wraz z otoczeniem powyższém przenieść jeszcze na płótno twarze i postacie wszystkich tych ludzi, był-by to już nietylko obraz rodzajowy, ale studyum psychologiczne… tak, nie cofam wyrażenia mego… było-by to studyum psychologiczne; w ciałach tych bowiem niepozornych, chudych, okrytych szarém, ubogiém często odzieniem, zaopatrzonych w mętne źrenice, w blade oblicza, w przygarbione grzbiety i zwiędłe, ukradkiem poziewające, usta, przemieszkiwały duchy, z których każdy miał swą historyą, cicho płynącą, nieznaną historyą skromnych nadziei i ciężkich zawodów, uciech drobnych i nudy olbrzymiéj, westchnień skrytych, łez częstych, trosk dokuczliwych i rzadkich uśmiechów. Ale któż kiedy, prócz szczupłéj chyba garści pracowitych szperaczy i skrupulatnych pedantów, przyglądać się chciał nizkim pełzaniem drobnego robaka? Przynajmniéj jest stokroć weseléj, ciekawiéj, ścigać spojrzeniem podniebny lot orła, lub, z dala naturalnie, patrzéć, jak powiew potężnego wiatru igra z potężnemi falami lwiéj grzywy! Uwaga nasza, z pewną domieszką instynktowego uwielbienia, zwraca się zwykle ku monarchom wszelkich królestw przyrody… ku rozwiewającym się fałdom purpurowych płaszczów, ku połyskującéj stali pancerza, lub przynajmniéj ku nieposzlakowanéj bieli batystowéj chustki, wyglądającéj z kieszeni nieposzlakowanie czarnego fraka. Nie należę z natury do owéj większości śmiertelnych, lubującéj się w wyłączném rozważaniu każdego fałdu atłasowéj szaty, każdego poruszenia wytwornych postaci, każdego westchnienia, szemrzącego w piersi przez los pieszczonéj; a jednak przyznaję się otwarcie, że, zajęty powszedniemi i niepowszedniemi sprawami, przez dobre lat dziesięć uczęszczałem codziennie prawie do głównéj kancelaryi naszego miasta, nie znając z blizka żadnego z przebywających i pracujących w niéj ludzi i nie usiłując zawierać z niemi ściślejszéj znajomości nad tę, która z interesów, bieżących wypływała. To też i Joachima Czyńskiego nietylko nie znałem, ale ni razu nie zatrzymałem przydłuższego spójrzenia na głowie jego, pochylonéj nad stosem papierów, okrytéj gęstemi, długiemi włosami, śród których kruczéj czarności, srebrzyły się szerokie, śnieżne pasma siwizny. Gęstość, długość włosów tych, jak téż i jaskrawo niemal rzucające się w oczy połączenie w nich kruczéj czarności ze srebrzystą białością, były jedynemi cechami powierzchowności, które głowę tę wyróżniały z pomiędzy mnóztwa głów otaczających. Czoło jego, żółtawo-blade i kilku poprzecznemi zmarszczkami zarysowane, policzki wklęsłe i starannie wygolone, wargi wązkie, zwiędłe, z opadającemi w dół końcami, po raz piérwszy ujrzałem wtedy, gdy, nieśmiałym ruchem podnosząc się z krzesełka, na którém siadywał zwykle, również nieśmiałym, przytłumionym głosem wymówił: — Jeżeli-by Pan Dobrodziéj życzył sobie… jeżeliby pan pozwolił, mógł-bym podjąć się przepisywania papierów Pańskich! Była to odpowiedź na pytanie, zadane przeze mnie naczelnikowi stołu: czy pomiędzy podwładnemi mu kancelistami nie zna kogo, kto-by mógł i chciał przepisywać papiery, tyczące się spraw, przeze mnie prowadzonych. Kopista, którego używałem dotąd, otrzymał wyższą posadę, i mozolnego tego środka zarabiania potrzebować przestał. Pytanie to zadane było dość głośno, aby go ludzie, kilka stołów obsiadający, usłyszéć mogli. Żaden z nich przecież nie podniósł głowy i nie zwrócił uwagi na przedstawienie moje. Byli wszyscy zbyt zajęci snadź, zbyt leniwi, lub zamożni, aby obarczać się ciężarem nowych prac i obowiązków. — Nie miał-byś pan z żadnego z nich wielkiéj pociechy! Hultaje i bazgrzą, jak kury! — szepnął mi do ucha naczelnik stołu, nizki, rumiany człowieczek, z jowialną fizyognomią, który sam miał za zasadę przychodzić do biura ostatnim i opuszczać je piérwszym, a podpis swój na papierach urzędowych, a nawet listach prywatnych, przyozdabiać niezliczoną ilością niezmierzonéj długości wykrętasów. Miałem już wraz z przedstawieniem mém przejść do innéj sali, gdy ze zwiędłych ust kancelisty, o kruczych i srebrzystych włosach, wyszły ciche, wyżéj powtórzone wyrazy. — To, to, to! możesz pan spuścić się na Czyńskiego! — zawołał naczelnik stołu — piérwszy to kaligraf i ortograf w całém biurze! pracowity, jak wół, akuratny, jak zegarek! ale, niech mnie dyabli wezmą, jeśli wiem, jakim sposobem podoła on téj nowéj robocie! Dość panu powiedziéć, że jest on moim pomocnikiem, a do tego przepisuje papiery od czasów już niepamiętnych dwom, czy trzem, pańskim kolegom! Żebym był na twojém miejscu, Czyński, nigdy bym się tak straszliwie pracą nie obarczał; ale prawda! zarobek jest smaczną rzeczą, mianowicie, gdy ktoś lubi odwiedzać często wekslarnie i dwa razy na rok kuponiki u bilecików odcinać, aby za nie nowe bileciki kupować… Śmiał się, mówiąc to, naczelnik stołu, a w zakończeniu mowy swéj szepnął mi na ucho: — Dusigrosz, jakich mało! kapitalista! powiadam panu, Krezus prawdziwy! Patrzałem na przedstawionego mi w ten sposób człowieka z niezwykłém zajęciem. Jedną ręką wsparty o stół, w drugiéj trzymając pióro, do połowy uczernione atramentem i nizko nad papierem zwieszone, stał on w postawie pochylonéj nieco, wyczekującéj i nieśmiałéj. Nikt na świecie nie mógł być mniéj podobnym do kapitalisty i Krezusa. Prostopadle nad miejscem, na którém siadywał on zwykle, a teraz stał, rozwijało się pod sufitem jedno z najdłuższych i najkrótszych ramion malowanego głowonoga. Mogło-by się téż zdawać, iż ramię to oddawna wpiło się w ciało jego i wyssało z niego całą siłę żywotną, wszystkie młode, męzkie zdrowie, tak chudą i wyniszczoną wyglądała postać jego, pod okrywającym ją szarym surdutem, tak kościstemi, przezroczystemi były ręce jego, tak pozbawioną krwi i życia była barwa jego twarzy. Obok piętna trudów, ciężkich i długich, jak życie, twarz tę przyoblekał wyraz ciszy głębokiéj, na-pół martwéj. Z pod brwi wypukłych, gęstym, siwiejącym włosem obrosłych, zapadłe oczy jego niepewnie błądziły po twarzy mojéj, a na głębi czarnych źrenic, pod powierzchnią cichą, jak twarz cała, błyskało monotonne, lecz żywe, światło. Był-że to ogień namiętnéj chciwości, który rozpalał w ten sposób dno zmoczonych źrenic i oświecał blade, martwe rysy kancelisty, zwanego Krezusem? Zdawało mi się, że tak nie jest, że w światełku owém, migocącém mu w oku na kształt drżącéj, drobnéj gwiazdy, świecącéj śród mrocznego nieba, a także w całéj, ascetycznie niemal wyglądającéj postaci jego, więcéj było marzenia, niż namiętności, oderwania od dóbr ziemskich, niż ich pożądania. A jednak mylić się nie mogłem. Znać było, że odpowiedzi mojéj oczekiwał on z żywym niepokojem, że gorąco pragnął, aby umowa, zapewniająca mu dochód stały i dość znaczny, zawarta pomiędzy nami została. Człowiek ten widocznie pożądał pieniędzy, ale poco? w jakim celu? Musi być zapewne obarczony rodziną! — pomyślałem i w kilkunastu słowach zawiadomiłem go o rodzaju, ilości i warunkach przedstawionego mu zajęcia. Znał się dokładnie na rzeczy i zgadzał się na wszystko, pojmowanie słów moich i zgadzanie się na nie, objawiając powolném nachyleniem głowy. Przy końcu rozmowy, skłonił się z niezręcznością, właściwą ludziom nieśmiałym i towarzyskiéj ogłady pozbawionym, poczém usiadł na swém krzesełku i gorliwie zajął się swą, opuszczoną na chwilę, kancelaryjną robotą. Nad pochyloną głową jego unosić się zdawało w powietrzu długie galaretowate ramię zwieszonego u góry potwora, ale on, szybko wodząc piórem po papierze, nie zważał na nie, jak téż słyszéć nie zdawał się szemrzących dokoła, a ku osobie jego zwróconych, żartów i ucinków. — Samson nasz wziął sobie na plecy jeszcze jeden kamień! — szeptem niby, ale z dość głośnym chichotem, zażartował przy sąsiednim stoliku wysoki, chudy kancelista, ze złośliwém okiem i żółciową cerą. — Grosiwo, kochane grosiwo, cudów dokazuje! — odszepnął kolega inny. Ktoś trzeci uczynił palcami ruch, naśladujący otwieranie się i zamykanie nożyc, przyczém ustami naśladował szelest krajanego papieru. — Tak! tak! — uśmiechnął się człowiek o żółciowéj cerze — kuponiki! kuponiki! błoga to rzecz! niech-by jednak sprobował miéć, jak ja, trzy córki i dwu synów w domu, zobaczyli-byśmy, czyby potrafił zdobyć się choć na jeden nędzy, storublowy bilecik! — To prawda! i poco temu staremu pieniędzy tyle! — zauważył, ciszéj jednak od innych, młody chłopak, którego ubiór staranny i twarz delikatna znamionowały obywatelskiego syna, smutną koniecznością przykutego do biurowéj pracy. Z uśmiechem żartobliwym na ładnéj twarzy, zbyt krótko jeszcze przebywającéj śród ścian kancelaryi, aby stracić mogła świeży, zdrowy koloryt, wyniesiony z rodzinnéj wioski, młodziutki kancelista zwrócił się ku piszącemu wciąż gorliwie, starszemu koledze. — Ach panie Joachimie! — zawołał z żartobliwém westchnieniem, — pieniądze sypią się na pana prawdziwie jak z rogu obfitości! Ot teraz i pan Rolicki dostarczać ci będzie miesięcznie okrągłéj sumki za to przepisywanie! A mnie w przeszłym tygodniu nie chciałeś pan nędznych 20 rubli pożyczyć, kiedym cię o to tak pięknie prosił! Stałem o kilka kroków od miejsca, na którém siedział Czyński i zajęty przeglądaniem kilku, wręczonych mi przed chwilą, dokumentów, słyszałem wszystkie powyższe szepty i śmiechy; mimowolną téż zjęty ciekawością, spojrzałem kilkanaście razy na nowego mego kopistę, chcąc dojrzéć, jakie sprawiają one na nim wrażenie. Niepodobna było, aby nie słyszał słów, wymawianych w bliskości jego, głosami lekko tylko zniżonemi; a jednak w wyrazie twarzy najlżelsza ni razu nie zaszła zmiana, nie odmalował się na niéj żaden ślad uczucia gniewu, lub chęci odporu. Widocznie przywykł już był do niechęci i lekceważącego obejścia się kolegów, albo téż niedbał o nie. Zainterpelowany bezpośrednio przez młodziutkiego, ładnego kolegę, po raz piérwszy oderwał wzrok od roboty i, nie podnosząc pióra z nad papieru, wymówił tym samym przyciszonym, nieśmiałym głosem, jakim przed kwadransem rozmawiał ze mną: — Przykro mi było, bardzo przykro, kochany panie Leonie, odmawiać ci téj drobnéj, drobniutkiéj przysługi, ale… ale doprawdy nie wiem, czy dobrze-bym uczynił, dając ci pieniądze na to, abyś kupował glansowane rękawiczki sobie i cukierki panienkom… Słowa te wydać się mogły pedantycznemi, niegrzecznemi, gdyby nie dźwięk głosu, w którym nie było ani cienia kaznodziejstwa, ani drgnienia sarkazmu lub złośliwości. Przeciwnie, łagodność, nieco smutna, niepewność siebie, dochodząca do nieśmiałości, były jedynemi cechami przyciszonego głosu tego. Młodziutki pan Leon wybuchnął przymuszonym nieco, jak mi się zdawało, śmiechem. — Trudnoż-bo doprawdy, — zawołał, — aby wszyscy ludzie na świecie, jak ty, szanowny panie Joachimie, chodzili bez rękawiczek i od kobiet uciekali! — I rumianek zamiast herbaty pili! — podszepnął ktoś z boku. — I cztery godziny na dobę spali, a dwadzieścia pisali, aby tylko jak najwięcéj grosiwa zarobić! — zakończył kolega, o apatycznéj twarzy i leniwych ruchach. — A któż to widział, panie Joachimie, — zaśmiał się milczący dotąd sam pan naczelnik stołu, — takie niegrzeczne prawdy mówić ludziom w oczy, jak ta, którąś p. Leonowi powiedział. Czyński, który, dawszy odpowiedź młodziutkiemu koledze, jął się znowu roboty swéj i pisał zawzięcie, podniósł znowu wzrok, ale tym razem zmieszany bardzo, niemal zalękniony. — Czy powiedziałem co niegrzecznego? — zapytał z większą jeszcze, niż zwykle, nieśmiałością; — przepraszam, bardzo przepraszam! ale myślałem doprawdy, że to tak naturalnie… — Co? Co jest tak naturalnem? — zapytało kilka głosów. — Mówić prawdę, — odparł zapytany. W odpowiedzi téj było coś tak doskonale, tak dziecięco naiwnego, że wkoło trzech czy czterech stolików zabrzmiał śmiech chóralny, a ja także od uśmiechu powstrzymać się nie mogłem. Nad ogólnemi śmiechami zapanował dość ostry tym razem głos kancelisty, o wysokiéj, chudéj postaci i żółciowéj cerze. Mrugając małemi, złośliwemi oczkami i uśmiechając się, filuternie niby, lecz w gruncie zjadliwie wymówił: — Mój Boże! ja przynajmniéj nie noszę rękawiczek nigdy, chyba wtedy, gdy idę do którego z moich zwierzchników, lub z żoną i córkami na herbatę do znajomych, i cukierków panienkom dalibóg nie kupuję, świadkiem jejmość moja, która-by na nadużycia podobne nie zgodziała się, z pewnością; a jednak szanowny pan Joachim odmówił i mnie pożyczki stu rubelków, gdym go o nią przed jesienią jakoś prosił… Czyński chciał widocznie odpowiedziéć, tłómaczyć się, ale, zrażony złém powodzeniem odpowiedzi, danéj p. Leonowi, wahał się i walczył z sobą, otwierał parę razy wargi zwiędłe i zamykał je. Zebrał się jednak na śmiałość i rzekł głosem, tak nieśmiałym, tak zniżonym, jakby nie tylko już usprawiedliwiać się, ale i prosić chciał o coś, i za coś przepraszać. — Bóg mi świadkiem, panie Wincenty, że nie żałował-bym… nie żałował-bym téj sumki… gdybym… gdybym mógł być pewny, że użyjesz jéj na umundurowanie i oddanie do gimnazyum twego Stasia… Przy wymawianiu zdrobniałego imienia syna kolegi, pierwszy raz, od kiedy nań patrzałem, uśmiech przewinął mu się po ustach. — Stasia… — kończył, — wiész, panie Wincenty, że to chłopak zdolny… o! jaki zdolny… ładny, jak cherubin… gdybyś go tylko chciał… Nie dano mu dokończyć. Zaśmiano się znowu chórem; tym razem jednak śmiechy i żarty zwróciły się ku ojcu Stasia, który, jak wnieść mogłem ze słów ztąd i z owąd rzucanych, nieszczególną rozciągał pieczę nad rodziną swą i jéj przyszłością. Słowa te wywołały szczególną zmianę na twarz Czyńskiego, wstrząsnęły nią. Głębokie poprzeczne bruzdy na czole jego drgnęły, iskierka migocąca na dnie źrenic rozpaliła się w płomień gorący. Nie było tu przecież oznaki gniewu, zniecierpliwienia, ani żadnego ujemnego, przykrego uczucia. Owszem zdawać-by się mogło, że słowa, wymówione ze złośliwą intencją, wypadkowym sposobem poruszyły w piersi człowieka tego strunę głęboko przed oczyma ludzkiemi utajonych, lecz dla niego samego drogich nad wyraz, nadziei jakichś, marzeń, pragnień; bo na twarz jego cichą, martwą niemal, spadł nagle rozjaśniający ją blask, nie radości jeszcze wprawdzie, ale błogiego jéj przedsmaku. Nie odpowiadając nic na złośliwą zaczepkę, zdając się nawet zapominać o niéj, jak i o wszystkiém, co działo się dokoła, Czyński podniósł w górę spojrzenie z takim wyrazem, jakby szukał błękitów niebios, aby zawiesić pod niemi również błękitne, idealne jakieś marzenie. Spotkawszy się jednak z szarym tułowem wiszącego u sufitu głowonoga, wzrok jego schylił się z wolna i utkwił znowu w okrywającéj żółty stolik szaréj bibule… W téj chwili wezwano mię do sali sądowéj, gdzie bronić miałem dnia tego trudną, i zawikłaną sprawę jednego z moich klientów. Kiedy zaś po dwóch przeszło godzinach, zajęty innemi już całkiem myślami i zapominając prawie o istnieniu Czyńskiego, przechodziłem znowu przez salę kancelaryi, panował w niéj ruch niezwykły. Pora zajęć kończyła się, urzędnicy wszech stopni tłumnie opuszczali biuro. W przedpokoju zobaczyłem Czyńskiego, nakładającego wielki płaszcz z peleryną, z taniego bardzo materyału sporządzony i dobrze już wynoszony. Pod ramieniem trzymał starą jak świat, obdartą tekę, wypchaną papierami, oczy miał spuszczone i, nie patrząc na nikogo, dążył ku drzwiom od wschodów, przy których, wesoło rozmawiając z kolegami, w kosztowny obcisły paltot ubrany, stał młodziutki i ładny syn obywatelski, pan Leon. Spostrzegłszy idącego ku drzwiom z pochylonym wzrokiem Czyńskiego, uśmiechnął się, mrugnął figlarnie ku kolegom i zręcznym, cichym ruchem, posunął małą ławkę, u ściany stojącą, w ten sposób, że Czyński zawadził o nią szeroką połą swego niezgrabnego watowanego płaszcza, potknął się i byłby upadł, gdyby obu rękoma nie uchwycił się za klamkę, drzwi otwartych. Drzwi wstrząśnięte zakołysały się a z nimi razem zakołysała się na chwilę, niemogąca wrócić do równowagi, wysoka, chuda postać kancelisty o kruczych i srebrzystych włosach. Za plecami jego stojący koledzy z całéj siły tłumili śmiech, wzbudzony figlem pana Leona i komiczną postawą ofiary jego, szamocącéj się przy drzwiach w swym wielkim płaszczu. Myślałem, że tym razem przynajmniéj Czyński okaże gniew, urazę, skarci prześladujących i wyśmiewających go kolegów, słowem lub przynajmniéj spojrzeniem. Ale nie obejrzał się on nawet na nich. Jakby nie domyślając się, że wypadek, który go spotkał, był dziełem złośliwéj ku niemu niechęci, albo nic wcale z niéj sobie nie czyniąc, przestąpił on próg przedpokoju, i milczący, nieporuszony, ze schylonym wzrokiem i jednostajną wciąż ciszą na twarzy, zstępował ze wschodów. Na ulicy świeciło pogodnie słońce zimowe, powietrze było lekko mroźne, czyste, orzeźwiające. To téż ludzie, którzy wysypali się z bramy urzędowego gmachu, zdawali się raźnie prostować swe członki, zdrętwiałe przy długiém nieruchomem siedzeniu, i szerokiém oddychaniem leczyć płuca, pojone przez dzień cały kurzem i atramentową wonią. Szli pośpiesznie po dwóch, po kilku, układając się w grupy wedle stopni zażyłości lub podobieństwa charakterów; rozmawiali głośno o tém, jak każdy z nich najprzyjemniéj spędzić może wieczór, następujący po dniu wcale nieprzyjemnym; młodzi ukradkowe spojrzenia rzucali na chodzące chodnikiem młode kobiety, starsi zwierzali się, kolegom i przyjaciołom z rodzinnych lub finansowych kłopotów swych, czy nadziei. Czyński szedł sam jeden. Wśród kilkudziesięciu ludzi tych, z którymi wiązała go wspólna praca, nie miał on widocznie nietylko przyjaciela, ale nawet żadnego bliższego znajomego. Srogi ostracyzm jakiś zdawał się ciążyć na postaci téj, w niezgrabny płaszcz ubranéj, przesuwającéj się chodnikiem jak najbliżéj ścian domów, samotnie, z wolna, z ustami milczącemi, z powiekami spuszczonemi pod daszkiem czapki staréj, wyszarzanéj. — Jak uważam, pan Czyński nie cieszy się wśród panów wielką sympatyą, — rzekłem do naczelnika stołu, który, dopędziwszy mię na ulicy, usiłował prowadzić ze mną rozmowę. — Dziwak, nieuczynny i nietowarzyski w najwyższym stopniu! — odpowiedział mi urzędnik, o rumianéj, jowialnéj twarzy. — Z nikim nie żyje, po całych nocach siedzi, jak szczur zagrzebany w papierach, byle zarobić jak najwięcéj grosza, który dusi w skrzyni, najdrobniejszej pożyczki nawet kolegom odmawiając. To téż powiadam, szanownemu panu, Krezus z niego prawdziwy! — Ileż Krezus ten mieć może naprzykład zebranych pieniędzy? — Któż to może wiedzieć? Niemy jest jak ryba i nikt od niego o niczém dowiedzieć się nie może. O ile jednak wiedzieć możemy od wekslarzy, u których nabywa rządowe bilety, musi już tam być tego jakich najmniéj sześć albo ośm tysięcy rubli. Były to w istocie dla kancelisty, pobierającego miesięcznéj płacy mniéj niż trzydzieści rubli, oszczędności bardzo znaczne. — Może on ma liczną rodzinę, któréj chce przyszłość zapewnić? — zagadnąłem. — Gdzie tam, panie. Gdybyż tak było, nikt-by się, mu nie dziwił. Ale człek nieżonaty, siostrę tylko ma przy sobie… jaką siostrę! Boże odpuść! Przy wzmiance o siostrze, rumiany naczelnik stołu z wyrazem zawstydzenia spuścił swoje jowialne oczy. — Któż to taki ta siostra Czyńskiego? — At, Boże odpuść! wstyd i mówić o takich rzeczach i o takich osobach! Z błota ją wywlokł i trzyma u siebie, jak co dobrego! Ot, prawdę powiedziawszy, ta siostra Czyńskiego, wstyd nam wszystkim, jako kolegom jego, przynosi! — Czy jest to osoba tak zła, zepsuta? — Stare to teraz i brzydkie, jak siedm grzechów, ale za młodu były tam z nią, panie dobrodzieju, historye takie, o których wstyd i mówić. Niech pan dobrodziéj będzie pewny, że nikt z nas nie podał-by ręki siostrze Czyńskiego, i że żadna z żon naszych ni córek za nic w świecie nie ukłoniła-by się jéj na ulicy. Spodziewam się, że pan zrozumiał już, co to za kobieta i jaki to człek, bez ambicyi ni honoru, ten brat, który mógł jéj podobne rzeczy przebaczyć, a teraz żyje z nią pod jednym dachem i w najlepszéj zgodzie!… Stosunek mój z Czyńskim trwał już od roku blisko, a ja nietylko, że nie dowiedziałem się o żadnych bliższych szczegółach charakteru jego i domowego życia, ale i nie myślałem wcale dowiadywać się o nie. Parę razy na tydzień, niekiedy częściéj, przychodził on do mnie dla zabrania lub odniesienia papierów, których przepisywaniem się trudnił; punktualnie, jak zegarek, wchodził zwykle we wczesnych przedpołudniowych godzinach do gabinetu mego, kłaniał się niezgrabnie, siadał na krześle, najbliżéj przy drzwiach umieszczoném i, milcząc, czekał na me zlecenia. Otrzymawszy je, kłaniał się, powtórnie i odchodził tak milcząco, zwolna, jak przyszedł. Twarz jego i ruchy ożywiały się wtedy tylko, gdy przyjmował z rąk moich za pracę swą wynagrodzenie miesięczne. Wtedy światło owo, które monotonnie paliło się pod cichą, mętną powierzchnią jego źrenic, błyskało żywiéj, kąty warg, w dół zwykle opadające i nadające ustom wyraz melancholijny, podnosiły się nieco, zarysowując ledwie dostrzegalny uśmiech, chód i postać cała zdawały się nabierać raźności i siły. Wtedy téż stawał się on nieco śmielszym i rozmowniejszym. Raz, gdy po wręczeniu należnéj mu sumy, zatrzymałem go jeszcze na chwilę w celu wydobycia z szuflady papierów, które wziąć miał ze sobą, usiadł na zwykłém miejscu swém przy drzwiach, i uważnemi zaciekawionemi oczyma przyglądał się, stojącym na rogach biurka, dwom wazonom z białego marmuru. — Przepraszam pana, — ozwał się zwykłym sobie przyciszonym głosem, — co to takiego? — Są to naczynia, w które latem wkładają się kwiaty. — Kwiaty? — wymówił tonem takiego zdziwienia, jakby nie wiedział lub przynajmniéj zapomniał, co wyraz ten oznacza. — Kwiaty! — powtórzył raz jeszcze cichym szeptem i, nie spuszczając oczu z marmurowych naczyń, parę razy przechylał głowę, z boku na bok, poczém bardzo już nieśmiałym głosem zaczął znowu: — Przepraszam pana… — Co? panie Czyński. — Ile naprzykład kosztować mogą te… te rzeczy? Wymieniłem mu dość znaczną sumę, którą zapłaciłem za przedmioty, budzące w nim widoczną ciekawość, połączoną ze zdziwieniem. Zdziwienie to wzrosło. — A! — wyrzekł głośniéj niż zwykle. — Czy znajdujesz pan, że wazony są za drogo kupione? — zapytałem, chcąc przedłużyć rozmowę, bo bawiła mnie nieskończenie mina i postawa mego kopisty. — Nie wiem, prawdziwie nie wiem… dziwi mię tylko, jakim sposobem ludzie mogą na rzeczy podobne wydawać tyle pieniędzy. Przypomniałem sobie owę admonicyą, daną w biurze przez Czyńskiego młodziutkiemu panu Leonowi za glansowane rękawiczki i cukierki dla panienek; uśmiechnąłem się wewnętrznie. — Są ludzie, — rzekłem, — którzy potrzebują miéć przed oczyma swemi rzeczy piękne… — Piękne, — powtórzył kopista mój takim samym tonem namysłu i niezrozumienia, jakim powtarzał przed chwilą wyraz kwiaty, — czy to jest piękne? — dodał, poruszeniem głowy wskazując wazony. Nie chciałem i nie mogłem wdawać się w rozprawy estetyczne, odrzekłem więc poprostu: — Czyż nie czujesz pan, że naczynia te białością swą i kształtem przyjemnie bawią oko? Wpatrzył się we mnie szeroko otwartemi oczyma, w których jednak było tym razem coś więcéj niż uprzednie naiwne zdziwienie. Zdawało mi się, że uczuł się rozgniewanym, czy zasmuconym. — Nie wiem, — rzekł po chwili, spuszczając głowę i wzruszając lekko ramionami, — nie wiem, czy oczy ludzkie potrzebują bawić się. Ton mowy jego stał się mrukliwym i jakby niechętnym, gdy dodał: — Jest wiele ust, które potrzebują jeść, i głów, które potrzebują uczyć się, ale oczy… ja nie wiem… poco oczom zabawa? Rzekłszy to, powstał i, skłoniwszy się zwykłym sobie niezgrabnym sposobem, cicho wysunął się z pokoju. Innego dnia spostrzegłem, z jaką uwagą, i zarazem z jakiém zdziwieniem przysłuchywał się on rozmowie mojéj z kilku utytułowanymi klientami memi. Gdy wymawiałem tytuły: „hrabia” lub „książę”, roztwierał szerzéj oczy, wpatrywał się z kolei we mnie i w mego gościa, przechylał głowę z boku na bok. Byłem pewny, że gdyby miał dość po temu odwagi, byłby zapytał: „poco ludziom tytuły?” tak, jak pytał kiedyś: „poco oczom zabawa? Najpocieszniejszym jednak i zarazem najcharakterystyczniejszym rysem zachowania się jego była lękliwość szczególna, obawa, trwoga niemal, jakiéj doświadczał wobec kobiét. Ile tylko razy, wchodząc do gabinetu mego, znajdował w nim osobę płci żeńskiéj, wahał się przestąpić próg, a na usilne zaproszenie moje, przestąpiwszy go nakoniec, nie wiedział widocznie, co uczynić ze sobą, gdzie usiąść, w jaki punkt utkwić oczy. Pewnego dnia, w chwili, gdy, stojąc przy biurku, brał z rąk moich papiery, do gabinetu wbiegła młoda siostra moja z głośném fruwaniem muślinowych falban, ze srebrzystym, przeciągłym trelem modnéj aryi jakiéjś na ustach. Czyński cofnął się o kilka kroków i przypadł do ściany w ten sposób, jakby pragnął plecami uczynić w niéj wyłom i skryć się po drugiéj stronie. Na widok téj wysokiéj, chudéj postaci, która, z żałobnemi włosami, spadającemi na kołnierz szarego wytartego surduta, cisnęła się z całéj mocy do ściany, 18 letnia dziewczyna z trudnością powstrzymała wybuch śmiechu. Spojrzałem na nią prosząco, a chcąc zatrzéć wszystko, co-by scena ta mogła miéć dla kancelisty nieprzyjemnego, zwróciłem się do niego. — Moja siostra, — rzekłem, — życzyła sobie poznać pana… — Poznać! mnie poznać! — wyszeptał z takiém zdumieniem, jak gdyby nikt na świecie nie objawił nigdy względem niego podobnego życzenia. Patrzał jednak na młodą dziewczynę, która, w białych muszlinach, z jasnemi warkoczami i świeżym rumieńcem wyglądała, jak żywe wcielenie wiosny. Zwrócone ku niéj oczy kancelisty mrużyły się, powieki jego drgały. Młodość, zdrowie i wesołość, połączone z wytwornością stroju i układu, sprawiały mu widocznie takie olśnienie, jakiego doświadczają ludzie, pracujący w podziemnych mrokach, gdy źrenice ich spotykają się z nagła ze światłością, dzienną i blaskiem słonecznym. — I ja, proszę pana, mam siostrę… — wymówił nakoniec, spuszczając oczy. — Tylko że to co innego… moja siostra jest już niemłodą… trzy lata tylko młodszą odemnie… kiedyś… kiedyś była także… ale teraz… to zupełnie co innego… zupełnie co innego… Rzekłszy to, powstał, wziął papiery i, oddawszy niezgrabniejszy niż kiedykolwiek ukłon, wyszedł z pokoju. — Biedak! — poprawiła mię siostra. Wrażenie, które sprawił na Czyńskim widok młodziutkiéj, wesołéj siostry mojéj, niczém było przecież w porównaniu z tém, którego doświadczył on, znajdując dnia pewnego w gabinecie moim panią Różę Trońską. Oddawna znana mi szanowna ta dama, właścicielka sporego folwarku i matka czworga dorastających dzieci, z największym właśnie zapałem opowiadała mi o strasznych, niepojętych, pomsty niebieskiéj wzywających, nadużyciach i krzywdach, jakich dopuszczali się względem jéj łąk i lasów niegodziwi, bezbożni sąsiedzi, a szeroko rozpościerając na kanapie suknią z cieniuchnéj i taniéj, lecz jedwabnéj materyi, i żywo gestykulując małemi, pulchnemi rączkami, ubranemi w zbyt ciasne rękawiczki, wzywała mię, abym poruszył niebo i ziemię w celu wyjednania dla niéj jak najszybszéj pomsty, gdy na progu pokoju ukazał się ze swą starą, papierami wypchaną teką pod ramieniem, Joachim Czyński. Na widok jego, z rumianych i okrągłych ust szanownéj damy, oprawionych w również rumiane i okrągłe policzki, wyrwał się wykrzyk takiego zdziwienia, jak gdyby stanęło przed nią widmo znanéj kiedyś, lecz dawno już w grobie pochowanéj osoby. Ale i na długą, bladą, chudą twarz kancelisty, wytrysnął błyskawicznie krótki, lecz szkarłatny, rumieniec. Gdy zniknął, twarz ta stała się bledszą jeszcze, niż zwykle. Powieki i usta jego drżały, bruzdy na czole poruszały się i falowały, miotane jakby burzą myśli, czy wspomnień, w głowie powstałą. Stanął w drzwiach, jak przykuty do miejsca, z oczyma błądzącemi niepewnie po twarzy pani Róży. Widocznie nie wiedział znowu, co ze sobą uczynić; postąpić na przód nie miał siły, cofnąć się nie śmiał. — Mój Boże! — rozpościerając szeroko ramiona, i wraz ze swoją jedwabną suknią miotając się na kanapie, wołała dama, któréj żywość temperatury i skłonność do wykrzykników były mi dobrze znane; — mój Boże! na tym świecie to widać góra z górą tylko zejść się nie może, a ludzie muszą spotykać się, choć-by ich góry i morza dzieliły! Czy ja się spodziewałam kiedy zobaczyć pana Joachima! Ale, jak widzę, pan Joachim chyba mnie nie poznaje! Kancelista podniósł głowę i postąpił krok na przód. — Ja pani nie poznaję? — wyszeptał zwykłym sobie tonem zdziwienia; — jakże ja mógł-bym pani nie poznać? Kobiéta zaśmiała się. Śmiech jéj przecież był widocznie przymuszony, a błękitne oczy, które kiedyś musiały być piękne, srebrzyły się wilgocią. — No, któż ja jestem? — wołała zwykłym sobie donośnym głosem, lecz w którym drgała rzewna jakaś nuta, — niech pan Joachim powié moje nazwisko, to-wtedy przekonam się, że mię poznał. — Pani Róża! — szepnął kancelista, drżącém ramieniem cisnąc do boku obdartą tekę. — Poznał! rzeczywiście poznał mię! — zawołała kobiéta, splatając ręce, a zwrócona już do mnie, mówiła daléj. — Pan dobrodziéj bo nie wié o tém, że my z panem Joachimem jesteśmy znajomi od wieków, i gdyby nie pewne okoliczności… no! ale co to już o tém mówić! co było a nie jest, nie pisze się w regestr! tylko, że ja mam takie serce, które gdy raz kogo polubi, to już na zawsze życzliwém mu zostaje, ot, i teraz, jak zobaczyłam pana Joachima, wydało mi się, że jestem sobie jeszcze 18-letnią panienką, i że w różowéj sukience, (jak dziś pamiętam, że miałam na sobie wtedy różową sukienkę), siedzę, przy mojéj nieboszczce mamie, w bawialnym pokoju mojéj nieboszczki stryjenki, a pan Joachim zaprasza mię do tańca… Myśl o tém, iż niezgrabny i dziko nieśmiały kopista mój, o wycieńczoném ciele i włosach żałobnych, mógł kiedykolwiek zapraszać do tańca młode, różowo ubrane panienki, wydała mi się tak komiczną, że, z mimowolnym uśmiechem i żartobliwém słowem na ustach, zwróciłem się ku miejscu, na którém przed chwilą stał Czyński. — Gdzież jest pan Joachim? — zawołała pani Róża. Nie było go już w gabinecie. Przez parę drzwi roztwartych zobaczyłem, jak w przedpokoju, w dziwnie pochylonéj, złamanéj postawie i, ze szczególniejszym u niego, pośpiechem, kładł na ramiona swój wielki watowany płaszcz z peleryną. Na biurku mojém leżały przepisane papiery, które odnosił mi dnia tego. W zegarkowéj akuratności swéj nie zapomniał, pomimo widocznego, silnego wzruszenia, położyć ich na zwykłém miejscu, lecz sam, bez pożegnania i najlżejszego, szelestu wysunął się z pokoju. Po chwili za przygarbionemi plecami jego i zwisającą na nich wielką peleryną, zamknęły się drzwi, do sieni wiodące. — Uciekł! — wymówiła pani Róża nie bez pewnego, jak mi się zdawało, żalu w głosie. — Zawsze był nieśmiały, ale jakże się zmienił! Zaledwiem go poznać mogła! Czy wié pan dobrodziéj, że przed dwudziestu kilku laty, to jest wtedy, gdyśmy się znali, był wcale przystojnym mężczyzną. Cerę miał wprawdzie i wtedy żółtą trochę i ruchy niezgrabne, ale oczy wcale piękne, wyraziste, włos bujny i głos, choć zawsze cichy jakiś i jakby nieśmiały, ot, tak prosto do serca idący. Dość powiedzieć panu dobrodziejowi, że kiedy oświadczył się o mnie mojéj nieboszczce mamie… Tu Pani Róża przerwała mowę swą i zachichotała z cicha, spuszczając oczy. — Ot, i wygadałam się! — zawołała. — No, cóż robić! słowo się rzekło; takie to zresztą dawne czasy, że już o nich nie grzéch, a czasem to i przyjemnie, pomówić. Otóż trzeba panu dobrodziejowi wiedziéć, że pan Joachim, jak tylko zobaczył mię wtedy, na wieczorze u nieboszczki stryjenki, zaraz zakochał się we mnie na zabój. Tańczył, co prawda, bez taktu, i rozmowny bardzo nie był, ale tak mu jakoś poczciwie z oczu patrzało, i tak mi głos jego do serca przypadał, żem sobie i ja w nim nieco upodobała, A ojciec mój, jak to panu dobrodziejowi wiadomo, był wtedy „naczelnikiem stołu” w tém samem biurze, co i pan Joachim, i miał o nim bardzo dobre wyobrażenie. Było nas zresztą sióstr cztery. Gdzie-by tedy wszystkim, i bez grosza posagu, w dodatku, za wielkich panów powychodzić! To téż, kiedy pan Joachim oświadczył się o moje rękę, nieboszczyk ojciec powiedział: dobrze! nieboszczka mama powiedziała: dobrze! a co się tycze mnie, to, popłakawszy trochę, nie ze smutku, bynajmniéj, ale ot, tak sobie, z rozczulenia, powiedziałam także: dobrze! Zaręczyliśmy się, xiądz dziekan Szczepiński włożył nam na palce obrączki, nieboszczka mama zaczęła myśléć o wyprawie dla mnie, i wszystko szło pięknie, ślicznie; gdy nagle pan Joachim wyjechał dokąd-ciś na dni kilka, i powrócił z jakąś swoją siostrą… Tu pani Róża zakaszlała ze zmieszaniem, popatrzała chwilę na rozłożone szeroko fałdy swéj sukni i, pochrząkując lekko, zaczęła znowu: — Czy pan dobrodziéj nie słyszał nic o téj siostrze Czyńskiego? Ludzie mówili o niéj wtedy bardzo brzydkie rzeczy, i dość powiedziéć, że nikt jéj na ulicy głową nawet kiwnąć nie chciał. Już ja panu dobrodziejowi i mówić nie będę, co to za kobiéta ta siostra… matką dzieci jestem i nie godzi mi się o kobiétach tak mówić… dość powiedzieć, że kiedy nieboszczka mama dowiedziała się o téj siostrze i kto ona taka, powiedziała, że za nic nie pozwoli, abym ja z podobną osobą pod jednym dachem mieszkała. Tedy poprosiła nieboszczyka ojca, aby z panem Joachimem stanowczo rozmówił się. „No! panie Czyński, — rzekł nieboszczyk ojciec, — wybieraj pan: żona czy siostra? obu razem w domu miéć nie możesz. Wypraw jednę, to będziesz miał drugą, albo zdejm z palca zaręczynową obrączkę!” Kiedy tak rozmawiali, ja w drugim pokoju patrzałam przez dziurkę od klucza i myślałam, że pan Joachim trupem zaraz padnie, tak zbladł biedaczysko i tak trząsł się na całém ciele. „No, — powtórzył nieboszczyk ojciec, — wybieraj, — panie Joachimie: żona czy siostra?” Pan Joachim długo jeszcze milczał, usta trzęsły się mu, jak listki tego drzewa, na którém to mówią, że Judasz Iskaryota obwiesił się, aż odpowiedział po cichu; „siostra, panie”. Nieboszczyk ojciec rozgniewał się bardzo. „Zdejm pan zaraz tę obrączkę z palca!” krzyknął. Ale pan Joachim stanął, jak mur. „Oddam ją pannie Róży, jeżeli ona sama żądać tego będzie!” Sądny to był prawdziwie dzień w naszym domu. Ja płakałam, nieboszczka mama to płakała, to gniewała się, nieboszczyk ojciec gniewał się i krzyczał na pana Joachima za to, że mię przed światem skompromitował temi zaręczynami i tą swoją siostrą, którą nade mnie przekładał. Ale pan Joachim stał jak mur i wciąż swoje powtarzał: ..niech państwo pozwolą, abym z panną Różą pomówił. Widząc, że inaczéj odczepić się od niego sposobu nie było, nieboszczka mama wepchnęła mnie do bawialnego pokoju, nieboszczyk ojciec wyszedł z domu, i my z panem Joachimem zostaliśmy sam-na-sam. Wziął mię wtedy, panie dobrodzieju, za rękę, spojrzał na mnie takim jakimś wzrokiem, że aż mnie dreszcze po ciele przebiegły, i spytał się: „Czy i pani także, panno Różo, żądasz, abym moję siostrę z domu mego wypędził, aby módz z panią ożenić się?” W piérwszym momencie, to ot tak, panie dobrodzieju, rzuciła-bym się jemu na szyję i zawołała-bym „rób sobie, co chcesz, a ja cię, dalibóg nie porzucę”, ale trwoga jakaś mię zjęła i szepnęłam tylko: „kiedy mama i ojciec znajdują, że nie można… Pan Joachim ścisnął rękę moję, aż zabolała: „Panno Różo! — rzekł, — siostra moja zginęła-by zupełnie beze mnie, a ja bez pani byłbym bardzo nieszczęśliwy!” Serce krajało mi się w kawałeczki ale i cóż uczynić miałam? trudnoż było woli rodziców sprzeciwiać się, a przytém i dumną trochę byłam. Jeżeli, pomyślałam sobie, przekłada jakąś tam… nade mnie, to niechże ją sobie ma; ja znowu nie piérwsza lepsza, żeby jakąś tam… nade umie przekładać! Więc choć mię łzy dusiły, powiedziałam: „Ja, panie Joachimie, tak jak ojciec i mama… jeżeli pan rozstanie się z siostrą, to dobrze… a jeżeli nie, to nie!” Puścił moję rękę, ukłonił się i poszedł. Ach! przypominam sobie, że przy drzwiach jeszcze stanął, odwrócił się, i patrząc na mnie, wymówił cichutko: „panno Różo!” Żebym tylko głupiego serca mego słuchała, tobym była do niego skoczyła i krzyknęła: „nie idź!” ale lękałam się i byłam bardzo obrażona. Więc stoję sobie na środku pokoju i nic nie mówię. Pan Joachim szepnął raz jeszcze: „panno Różo!” Ja nic. Wtém podnoszę oczy… aż jego już niéma w pokoju. Tak, panie dobrodzieju, rozstaliśmy się, i nie widziałam go aż do dnia dzisiejszego. — Pani dobrodziejka wiele ucierpiéć musiałaś po rozstaniu się z człowiekiem, który, jak mi się zdaje, miał istotne szczęście posiadać jéj serce! — At! panie dobrodzieju! co ja już w życiu mojém ucierpiałam, to jednemu tylko Bogu wiadomo! Co prawda, to opatrzność Bozka czuwa nade mną; wyszłam za obywatela, człeka ospałego trochę, prawdę powiedziawszy, ale uczciwego, dobrego. Ludzie mówili, że świetną partyą zrobiłam, i to jest prawdą, a jednak zsyła Bóg krzyżyki nieraz, zsyła! Ot, i teraz, proszę pana dobrodzieja, ci chłopi Ubrzańscy, czy to nie krzyż pański! las rąbią i rąbią, na łąkach bydło pasą, a mała to rzecz, panie dobrodzieju, w teraźniejszém gospodarstwie, jeśli komu trawy zabraknie do wiosny… Nadużycie widoczne! słupy granicze są, a i plany przywiozłam tu z sobą, aby panu dobrodziejowi pokazać… ------------------------------------------------ W piersi więc téj zapadłéj, okrytéj przybrudną koszulą i grubą kraciastą kamizelką, mieszkało kiedyś uczucie żywe, młodzieńcze, dla dziewczyny o błękitnych oczach i okrągłych, rumianych, policzkach! W głowie téj, pochylającéj się codziennie nad stosami okurzonych papierów, pod zwisającém od sufitu popielatém ramieniem wstrętnego głowonoga, powstała kiedyś poważna myśl obowiązku i wystąpiła do walki z porywem miłości i pragnieniem szczęścia! W życiu tém, płynącém cicho i w cieniu, była kiedyś burza i walka, boleść serca i tryumf sumienia. Opowiadanie pani Róży, a bardziéj jeszcze gwałtowne wzruszenie, którego, na widok jéj, doznawał Czyński, ukazywać mi zaczęły moralną istotę w inném nieco świetle, niż to, w którém ją dotąd widziałem. Głębie upośledzonego, kurzem niby i pleśnią okrytego życia tego, rozkwieciły się nagle przede mną światłem dokonanéj niegdyś ciężkiéj ofiary. Że była ona ciężką, wątpić o tém nie mogłem, wiedząc z licznych spostrzeżeń, jak bardzo, jak niezbędnie pracownikom podobnego rodzaju, pozbawionym wyższego umysłowego światła, wyższych ambicyi i przyjemności ducha, potrzebnemi są ciepło, wesołość i poezya rodzinnego ogniska, jeśli życie ich nie ma być odartem ze wszystkiego ciepła, ze wszelkiéj wysokości i poezyi. Biedny Czyński! jakże posępnemi muszą być jednostajnie płynące, samotne dni jego! jak nieskończenie długiemi noce, spędzone nad pracą, któréj owoców nie dzieli on z nikim, prócz chyba z kufrem owym, będącym przedmiotem żartów i zazdrości jego kolegów. Na myśl o kufrze i napełniających go skarbach, uśmiéchnąłem się mimowoli. Dziwna to rzecz, pomyślałem, jakiemi drogami chodzą uczucia ludzkie! Zawiedziony w słusznych pragnieniach serca, zgnębiony ciężarem przyjętego na się, a życie mu łamiącego, obowiązku, człowiek ten rozkochał się w pieniądzach! Nie używa ich jednak na udogadnienie, uprzyjemnianie sobie życia! Jakąż więc pociechę przynosić mu mogą? Czy witają go na progu uśmiechem i pieszczotą, gdy, obciążony teką swą, zgarbiony od długiéj, mozolnéj pracy, wraca on do domu? Czy czuwają nad nim, gdy jest chory? czy zajmują przy nim miejsce u stołu? czy rozmawiają z nim w czasie długich nocy zimowych, bez snu spędzanych? czy, kiedy tęskni i tłumi nabiegającą do oka łzę żalu po szczęściu straconém, szepcą mu do ucha wyrazy pociechy i nadziei? Pytania te były szyderskie, lecz anim przypuszczał, jak bardzo twierdzącą otrzymają one kiedyś odpowiedź, jak często rzeczy, uważane przez nas za dzikie i nieprawdopodobne, naturalnemi są i prawdziwemi. Kiedyś, w dniu, którego wspomnienie na zawsze utkwiło w méj pamięci, dowiedzieć się miałem o tém, jaką rolę spełniał w życiu kancelisty, tak niezmordowanie zdobywany i skrzętnie zbierany przez niego, piéniądz… Tymczasem, kierując poobiednią przechadzkę mą w stronę najuboższéj, najnędzniéj zabudowanéj dzielnicy miasta, zbliżyłem się do położonego śród niéj mieszkania kopisty mego. Pociągały mię tam, w części ciekawość, w części sympatyczne, litościwe jakby współczucie, w części interes. Pośpiesznie dnia tego i, jak się zdawało, na-pół nieprzytomnie, dom mój opuszczając, Czyński nie wziął papierów, które niezwłocznie przepisanemi być musiały. Postanowiłem zanieść mu je, a zarazem rzucić spojrzenie w domowe życie i najbliższe otoczenie jego. Był to biédny, bardzo biédny, mały drewniany domek, którego zapłakane drobne okienka wychodziły z jednéj strony na podwórko ciasne, brudne, staremi domowstwami otoczone, z drugiéj na wązką, cuchnącą uliczkę. W lecie nie było tam dokoła ani źdźbła zielonéj trawki, ani najdrobniejszéj kwitnącéj gałązki, w zimie śnieg przemieniał się w błoto, a błoto rozlewało się w szerokie kałuże. Drzwi od małéj, ciemnéj sionki znalazłem otwarte. W mieszkaniu, położoném na prawo, rozlegał się gwar kobiécych i dziecinnych głosów; w tém, które było na lewo, panowała cisza. Zwróciłem się na lewo i zapukałem do drzwi. — Kto tam? — zapytał z wnętrza nizki, niekoniecznie łagodny i grzeczny głos kobiecy. Wymieniłem nazwisko me i wnet usłyszałem brzęk odsuwanych ciężkich rygli: Po chwili stanąłem oko w oko z otwierającą mi drzwi, wysoką, barczystą kobietą. Domyśliłem się, że jest to owa, tak złą sławę posiadająca, siostra Czyńskiego, ale nie miałem czasu uważniéj na nią spojrzéć, gdyż w kącie pokoju, z nad stołu okrytego papierami, podniósł się szybko gospodarz domu, i zwykłym sobie, nierównym krokiem postąpił ku mnie. Ubrany był, jak zwykle, w szary swój wynoszony surdut i popielatą grubą kamizelkę, w brzydkie kraty malinowego koloru. — Może źle przepisałem tę prośbę, którą dziś panu dobrodziejowi odniosłem? — zapytał, patrząc na mnie zmieszanym wzrokiem. Powiedziałem, że z pracy jego, jak zawsze, zadowolony jestem, i że przyszedłem poprostu odwiedzić go, przyczém téż przyniosłem mu nową robotę. Obejrzał się niepewnym wzrokiem po pokoju i przysunął mi krzesło. — Niech pan dobrodziéj będzie łaskaw… — wymówił. Przybycie moje zmieszało go widocznie. Nie był przyzwyczajony do przyjmowania wizyt; czuł przecież, czy z dawnych czasów przypominał sobie, że należało gościa bawić rozmową. — Pan Dobrodziéj w taką brzydką pogodę… spaceruje… — zaczął. Chcąc uwolnić go od kłopotu prowadzenia rozmowy, zacząłem mówić o tém i owém, o zajęciach biurowych, o znajomych mi urzędnikach i t. d. W dowód uwagi, z jaką mię słuchał, a także i uprzejméj chęci przedłużenia rozmowy ze mną, skłaniał on od czasu do czasu głową, lub wymawiał: tak! tak! albo: wiem! wiem! albo téż tonem zdziwienia: doprawdy? Nie mogłem nie spostrzedz, że w powierzchowności jego zaszły dnia tego szczególne zmiany. Na chudych żółtawych policzkach swych miał on dwie plamy ciemnych rumieńców, oczy jego zdawały się głębszemi i smutniejszemi, a kąty warg niżéj zwisającemi niż kiedybądź. Martwa niemal cisza, będąca zwykle główną cechą jego twarzy, zmąciła się, i po raz piérwszy, odkąd go znałem, dostrzegłem w spojrzeniu jego i w zarysie zmarszczek, brużdżących mu czoło, wyraz dolegliwego bólu, niemniéj, głęboko ukrytéj ale gryzącéj, żałości. Wchodząc, już zauważyłem, że przy stoliku, okrytym papierami, siedział on bezczynnie, z czołem wspartém na dłoni, którą okrywały opadająca na nią długie pasma żałobnych włosów. Wątpić nie mogłem, że wszystkie te, gwałtem wybijające się na zewnątrz, oznaki smutnych myśli i uczuć, były wynikami zaszłego dziś w obecności méj spotkania. Mieszkanie Czyńskiego było o wiele mniéj biednie i niedbale urządzone, niż sobie wyobrażać mogłem, wnosząc z zaniedbanego ubioru jego właściciela i najogólniéj mu przypisywanego sknerstwa. Składało się ono z jednego dużego pokoju i dość obszernéj także, widnéj, bardzo porządnie wyglądającéj kuchenki. W pokoju, oprócz kanapki i krzesełek jesionowych, znajdowały się dwa czy trzy kufry, okryte taniemi dywanikami, wielki stół, pełen papierów, i łóżko z pościelą szczupłą, twardą, lecz czystą i porządnie usłaną. Na podłodze, z grubych chropowatych desek złożonéj, na ścianach, pomalowanych orzechechową farbą, na sprzętach, obitych ciemném płucienkiem, nie podobna było dojrzéć najmniejszéj plamki, najdrobniejszego źdźbła pyłu. Zielone kafle ogromnego pieca błyszczały, jak szkło. W kuchence, w któréj wnętrze widziałem przez drzwi na oścież otwarte, ściany były spopielaciałe od dymu, a podłoga czysto wymieciona, stoły i stołki starannie wymyte, a nieliczne narzędzia kuchenne, połyskujące, z pewnym systematycznym porządkiem na półkach ustawione. We wzorowéj czystości téj i pedantycznym niemal porządku, które przyozdabiały szczupły, ubogi kącik ten, czyniąc go wygodnym i prawie wesołym, znać było rękę kobiety czynnéj i o dobrobyt mieszkania jego troskliwéj. Kobieta ta, zaraz po otworzeniu drzwi, udała się do kuchenki, gdzie usiadła pod oknem na stołku i zajęła się szyciem. Siedziałem naprzeciw niéj i mogłem przypatrzyć się jéj dokładnie. Była wysoka i silnych, rozwiniętych kształtów. Miała na sobie perkalową czystą spodnicę i ciemny kaftan z prostego sukna. Z pod chustki, perkalowéj także, czerwonawego koloru, tworzącéj rodzaj czepka, z tyłu głowy związanego, włosy jéj, kruczo czarne, jak u brata, i gęsto przyprószone siwizną, kilku luźnemi pasmami opadały na czoło wysokie, pięknie zarysowane, lecz drobnemi, głębokiemi zmarszczkami całkiem prawie okryte. Twarz jéj schylona nad robotą, uderzała niezwykłą ciemną śniadością cery; nie podniosła jéj ani razu, zdając się zupełnie obojętną na rozmowę, którą prowadziłem z jéj bratem. Miałem już zakończyć rozmowę tę i odejść, gdy Czyński poruszył się na krześle z pewném, właściwém mu, zmieszaniem, obawiającém niepokój. — Może-by pan dobrodziéj był łaskaw wypić z nami kawę… Przypomniał sobie widocznie, że uprzejmość względem gościa objawiać się powinna nietylko prowadzeniem rozmowy ale i traktamentem. Chciałem podziękować i wymówić się, ale kobieta, siedząca u okna w kuchni, powstała i, położywszy robotę swą na stole, ozwała się nizkim, opryskliwie brzmiącym głosem. — Kawa zaraz będzie… — Proszę cię, Marysiu… pan adwokat jest tak łaskaw, że częstuje mię zawsze herbatą, gdy z rana do niego przychodzę… — No, no! — mrukliwie ozwała się kobieta — już ja tego tylko czekałam, ażebyś ty pana adwokata na kawę zaprosił. Myślałam, że swoim zwyczajem znajdziesz się, jak niedźwiedź jaki… — Moja siostra — zaledwie dosłyszalnie szepnął Czyński — moja siostra ma charakter trochę prędki… ale to nic dziwnego… gdybyś pan dobrodziéj wiedział wszystko, sambyś przyznał, że to nic dziwnego… kiedyś była bardzo łagodna… ale trudno… ludzie zrobili jéj wiele złego, a i teraz… Dziesięć minut nie upłynęło, gdy siostra Czyńskiego wyszła z kuchenki, niosąc w zgrubiałych, ciemnych rękach tackę, obdartą i spłowiałą, a na niéj dwie szklanki kawy z mlekiem i pokrajaną bułkę. Kiedy stawiała tackę na stole, podniosła na mnie oczy. Były te oczy ogromne, czarne, głęboko zarysowane pod brwią czarną i gęstą. Zdawała się w nich mieszkać nieustanna gwałtowna burza. W ogólności zresztą, sprzecznie z powierzchownością brata, wyglądającą jak wcielona cisza, powierzchowność siostry miała pozór wcielonéj burzy. Musiała być kiedyś bardzo piękną. Teraz w niezliczonych zmarszczkach, okrywających jéj czoło, w goryczkowym blasku zapadłych oczu, w nieujętéj goryczy, okrążającéj usta, w wyrazie ciągłego rozdrażnienia, malującym się w ruchach jéj i w dźwięku głosu, czytać można było długą tragiczną historyą cierpień, upadków, niekończących się upokorzeń i niewygasłych żalów… — Marysiu! — szepnął Czyński nieśmiało — może-by ciastek… wiész? z téj piekarni… Kobieta spojrzała na mówiącego z ostrym wyrzutem. — Ciastek? — rzekła zwykłym sobie opryskliwym tonem — trzeba iść po nie, a wiész dobrze, jak mi przyjemnie jest przechodzić przez ten przeklęty dziedziniéc wtedy, kiedy te wszystkie wiedźmy są w domu. — Moja siostra mówi o sąsiadkach naszych… — wytłómaczył mi z cicha Czyński, — dziwne bo to rzeczywiście kobiety… bardzo dziwne… nie dadzą nikomu przejść spokojnie. Nie skończył jeszcze słów tych, gdy Maryanna, z wielką chustą, zarzuconą na głowę i plecy, skierowała się ku drzwiom od sieni. — Marysiu! — zwrócił się ku niéj brat — może-byś lepiéj nie szła… — Niech się pani nie trudzi — rzekłem z pośpiechem. — No! no! — odparła, nie odwracając ku nam głowy — dam ja już sobie radę. Pan adwokat jest bardzo dobry i grzeczny dla Joachima; nie chcę, ażeby myślał, że my tego zrozumiéć i ocenić nie umiemy… Wiedźmy te przeklęte niech sobie wrzeszczą… głowy mi nie urwą przecież, jeżeli jeszcze dotąd nie urwały… Z temi słowami wyszła; Czyński spuścił oczy i milczał. — A! — rzekł nagle, roztwierając drżące nieco ręce — co robić? tacy to już ludzie… nie zapominają nigdy… przebaczyć nie mogą… nie wiem prawdziwie, czemu nie przebaczyć komuś, kto źle robił, ale już przestał i teraz nikomu w drogę nie wchodzi? at, nie mogą… ale to nie ich wina… oni nie wiedzą, jak to było… Umilkł znowu, ale widoczném było, że chciał jeszcze coś powiedziéć, tylko nie śmiał, lub nie umiał myśli swéj wyrazić. Podniósł nakoniec na twarz moję wzrok niespokojny i zaczął z wahaniem: — Chciał-bym bardzo wiedziéć, jak pan dobrodziéj o tém myśli, bo mnie się zdaje, że… że gdyby ludzie więcéj wiedzieli… więcéj rozumieli, byli-by bez porównania lepszymi… — Masz pan najzupełniejszą słuszność — odparłem. — Najlepszym, jedynym może środkiem łagodzenia serc ludzkich, niszczenia w nich uczuć nienawistnych i okrutnych, jest oświata! Gdy to mówiłem, utkwione we umie oczy kancelisty migotały żywym blaskiem. — Bardzo dziękuję panu — rzekł po chwili głośniéj i śmieléj, niż zwykł był przemawiać — bardzo dziękuję panu, że pan mi to powiedział… Ale zdaje mi się… zdaje mi się, iż, wiele umiejąc i rozumiejąc, ludzie stać się mogą nietylko lepszymi, ale i szczęśliwszymi. — Niezawodnie; oświata udziela ludziom źródeł pociechy i szczęścia, nieznanych tym, którzy jéj nie posiadają… — Tak! tak, tak! — wymówił Czyński, za każdym wyrazem nizko skłaniając głowę. Twarz jego promieniała głęboko uczuwaném wewnętrzném rozradowaniem. Patrzałem na niego z ciekawością i ukrywanym uśmiechem. To żywe zajmowanie się abstrakcyjnemi myślami o źródłach, z których wypływa dobroć lub złość, szczęście lub nieszczęście ludzkie, wydawało mi się w tym nieoświeconym, zgnębionym, w zbieraniu pieniędzy najwyższą uciechę życia znajdującym człowieku, jedném dziwactwem więcéj. Nie mogłem przecież nie zauważyć, że postać jego wyprostowała się i jakby zmętniała a twarz wyszlachetniała, gdy z tym samym, co wprzódy, wyrazem tajemnego rozradowania w spojrzeniu i uśmiechu, rzekł jeszcze: — Dziękuję panu, że pan mi to powiedział. Biednemu nieuczonemu człowiekowi lżéj robi się na sercu, kiedy ktéś, rozumniejszy i uczeńszy od niego, mówi, że prawdą, jest to, o czém on myśli zawsze… zawsze… W téj chwili dał się słyszéć w sieni głośny hałas trzech kłócących się głosów kobiecych. Wyraz twarzy Czyńskiego zmienił się nagle. Z niepokojem i widoczném zmartwieniem spojrzał na drzwi, za któremi słychać było sypiące się jednocześnie z trojga ust kobiecych wyrazy grubiańskiego łajania. — Otóż to tak zawsze — szepnął Czyński, spuszczając głowę — nie dadzą jéj nigdy przejść spokojnie… czepiają, się do niéj, Bóg wié za co… to im ona drzwi za często na podwórze otwiera… to stuk w domu robi… to naczynie jakie wywróci, które umyślnie na drodze jéj stawiają, aby potém módz łajać ją i wyśmiewać… Czy uwierzy pan dobrodziéj, że dawniéj co rok prawie zmieniałem mieszkanie, myśląc, że natrafię na lepszych… litościwszych sąsiadów… ale gdzie tam! tak się po mieście całém roztrąbiło, że wszyscy o tém wiedzą i wszędzie pamiętają… — Pamiętają — dodał, wstrząsając smutnie głową — a jednak dwadzieścia kilka lat… dwadzieścia już kilka lat kobieta ta pokutuje… Drzwi otwarły się z trzaskiem i wpadła przez nie Maryanna, z ciemną twarzą swą, szkarłatnie zarumienioną, z oczyma ciskajacemi błyskawice. Z pod chusty, którą była okryta, wymykały się na czoło pasma siwiejących, roztarganych w téj chwili, włosów. W ręku niosła talerz z kilku ciastkami. — Cóż tam znowu, Marysiu? — cichym, smutnym tonem, lecz nie podnosząc oczu na siostrę, zapytał Czyński. — A cóż? — krzyknęła, ze stukiem stawiając na stole przyniesiony talerz — to, co i zawsze! postawiły mi dzbanek z wodą tuż przed progiem, tom go i przewróciła, idąc! Umyślnie to robią, aby przyczepkę miéć jaką, a potém wypadają jak furye i łają od ostatnich wyrazów! — Żebyś mogła nie odpowiadać im, Maryanno, nie uważać na ich łajanie… może-by się łatwiéj uspokoiły i odczepiły od ciebie — nieśmiało szepnął brat. — A niedoczekanie ich, tych wiedźm przekletych, abym ja im milczéć i ustępować miała! — oburknęła kobieta i, jak się zdawało, przez wzgląd tylko na moję obecność, wstrzymując się od dalszych objawów i wynurzeń gniewu, poszła do kuchni. Tam ze stukiem postawiła stołek przy oknie i wzięła opuszczoną przed kwadransem robotę. Widziałem jednak, że ręka jéj, trzymająca igłę i w nierównych przestankach podnosząca się w górę, drżała, a pierś, okryta sukiennym kaftanem, oddychała szybko i z trudnością. — Nie jest łagodną — szepnął do mnie Czyński — nie, nie można powiedziéć, aby była łagodną… gdyby nie miała tak prędkiego charakteru, może-by łatwiéj zapomnieli i dali jéj pokój… ale trudno… — Czy pan dobrodziéj zauważył — zapytał nagle, podnosząc głowę — czy pan zauważył, że kiedy kto jest bardzo nieszczęśliwym, to mu i dobrym być bardzo trudno… W kilka minut potém podawałem Czyńskiemu rękę na pożegnanie. Odprowadził mię do progu, przy drzwiach zatrzymał się i, po widoczném chwilowém wahaniu, wyrzekł niepewnym głosem: — Proszę pana… czy… czy pani… Trońska często u pana bywa? — Widzi bo pan — mówił daléj, nie czekając na odpowiedź; — osoba ta obchodzi mię trochę…. kiedyś… bardzo… bardzo dawno temu, znałem ją z blizka. — Wiem o wszystkiém — przerwałem — pani Trońska mówiła mi, że byliście państwo zaręczeni ze sobą. — Mówiła? — zawołał kancelista; — mówiła! — zadziwił się raz jeszcze i ledwie dosłyszalnie szepnął — więc nie zapomniała. Usta mu drżały, plamy ciemnych rumieńców wybijały się znowu na żółte i zapadłe policzki. — Proszę pana — zaczął znowu po chwili — obchodzi mię to bardzo… chciał-bym wiedziéć, czy jest szczęśliwą? Powiedziałem mu, że, o ile wiem, położenie rodzinne i majątkowe pani Róży nic nie pozostawia do życzenia. — Dzięki Bogu! — szepnął Czyński, z tak gorącém uczuciem, z takim wyrazem rzewnéj radości w oczach, że nie mogłem powstrzymać się od silnego uściśnienia chudéj, kościstéj, dziwnie dnia tego rozpalonéj, jego dłoni. Przechodziłem ciasne i brudne podwórko, na którém hałaśliwie bawiło się kilkoro dzieci, gdy niedaleko już bramy usłyszałem za sobą ciężkie, szybkie stąpanie i nizki gruby głos kobiecy, mówiący: — Proszę pana, niech pan będzie łaskaw wstrzyma się chwilę… Obejrzałem się i zobaczyłem Maryannę, która, w swéj wielkiéj chuście, zarzuconéj na głowę, stanęła przede mną. — Mam do pana prośbę — rzekła zwykłym sobie opryskliwym tonem. — Słucham pani. — Brat mój — zaczęła łagodniéj nieco — ma dla pana wielką przychylność. Mówił mi on kilka razy, że nie zna człowieka, który-by był tak grzecznym dla niego, jak pan. — Bardzo rad jestem, że zasłużyłem sobie na życzliwość brata pani. — Nie o to idzie — przerwała mi z porywczym, niecierpliwym ruchem — wiem dobrze, że pana nie obchodzi życzliwość, czy tam nieżyczliwość takiego biedaka, jak mój brat. Ale choć bardzo rzadko rozmawiam z ludźmi, zdarzyło mi się słyszéć, że pan masz dobre serce. Nie bardzo to ja poprawdzie wierzę w te dobre serca ludzkie, ale może pan już jesteś takim ot, jak Joachim, wyjątkiem… Otóż jeśli pan naprawdę jesteś dobrym i umiész czasem litować się nad ludźmi, to może pan i nade mną zlituje się, bo ja doprawdy nie mogę już z nim sobie poradzić. — Z kim? — zapytałem, nie rozumiejąc dokąd zmierza jéj mowa. — A z Joachimem! — sarknęła na-pół gniewnie, na-pół żałośnie — zabija się, proszę pana; formalnie zabija się pracą, niespaniem i niejedzeniem. Czy pan uwierzysz, że nie sypia on nigdy więcéj, jak pięć albo cztery godziny, a resztę czasu pisze i pisze, to w biurze, to w domu, to w domu, to w biurze..! a tygodniami czasem całemi mięsa nie je, mówiąc, że mu się nie chce, i rumianek zamiast herbaty pije, mówiąc, że mu to zdrowo; ale ja wiem dobrze, że to tylko dlatego, żeby grosz jaki oszczędzić. I żeby on, proszę pana był taki już skąpiec ostatni, toby i niedziwota była; ale dla mnie naprzykład to on, proszę pana, gotów ostatniego rubla oddać, żebym ja tylko miała wszystko, co trzeba. Dla mnie i mięso co dzień powinno być, i herbata; i bułki świeże; ale sam o krupniku postnym i kawałku chleba gotów cały rok żyć, byle mniéj pieniędzy wydać. I żeby pieniędzy nie było, no to i cóż robić? ale są, proszę pana! jest ich więcéj niż potrzeba, a komuż one zostaną?… dzieci o nie ma, a dla mnie… co tam o tém i mówić! dla mnie po jego śmierci to już było-by tylko iść co najprędzéj do grobu, choćbym zresztą i wory złota miała… Mówiła to wszystko prędko, opryskliwie, ale przy ostatnich wyrazach nizki głos jéj zadrżał, a w czarnych palących się oczach, które wlepiała w twarz moję, ukazała się wielka łza. Powściągnęła ją przecież szybko i, jakby zawstydzona, czy niezadowolona okazaném na chwilę rozrzewnieniem, dodała gniewnym niemal tonem: — Niechże pan będzie łaskaw powié mu, żeby szanował się choć trochę, żeby choć trochę odpoczął i pozwolił mi gotować mu codzień zdrowe i posilne potrawy. Już ja mówię o tém i mówię, i proszę, i łaję, bo człowiekowi cierpliwości nieraz braknie… cóż pocznę, kiedy nie słucha… z wielkim gwałtem wymogłam na nim, aby codzień pił kawę… dawniéj nie szkodziło mu to tyle… młodszym był, ale teraz… jeżeli to zabijanie się dłużéj potrwa, to i będzie prędko po wszystkiém… ani obejrzy się, jak w grób wlezie. Mowa jéj zaczynała być bezładną. Za każdém prawie wymówioném słowem, oglądała się w stronę kilkorga dzieci, które, hałasując na dziedzińcu, przysuwały się ku niéj coraz bliżej ze złośliwemi zaczepnemi minami. Przewidywała jednę z tych napaści, które spotykały ją widać w każdéj dnia porze i na każdém miejscu; oczy jéj błyskały coraz bużliwiéj. — Niech pan nie uważa na te bębny — mówiła, szybko głową wskazując dzieci — ze mnie to one śmieją się, i mnie te figi i języki pokazują… Matki je tego powyuczały, ażeby mi dokuczyć… staram się téż w dzień jak najrzadziéj wychodzić z domu, a po sprawunki idę, bardzo rano, kiedy te widźmy i bachory śpią jeszcze, albo téż wieczorem, gdy już ciemno… Ale teraz musiałam wyjść za panem, bom już dawno wybierała się do pana z tą prośbą… Dwaj malcy, o bladych i nieprzyjemnych twarzach, wykrzywiając usta i dając sobie znaki, zbliżali się na palcach, aby stanąć za jéj plecami. Maryanna widziała manewr ten nieprzyjaciela i mówiła coraz pośpieszniéj; zarazem wkoło ust jéj zbierał się, rzec można, wyraz goryczy, a zmarszczki na czole pogłębiały się i falowały. — Niech pan będzie łaskaw, zrobi to, o co pana proszę… Prawdę powiedziawszy, gdyby nie moja ciężka niedola, inném było-by może życie jego… z mojéj głowy nieszczęście przeszło na jego głowę… żałuję, że nie utopiłam się wprzód, nim zamieszkałam u niego i świat mu zawiązałam… ale trudno… młoda wtedy byłam… późniéj już chciałam nieraz porzucić go i iść w świat, dokąd oczy poniosą, ale bałam się zawsze i zostawałam… Ach! ten świat, świat szeroki! kogo on utraktował tak pięknie, jak mnie, ten go się lękać musi! Zapomniała zupełnie o zbliżającéj się napaści; wielka łza, powstrzymana przed chwilą, toczyła się teraz z wolna po ciemnym jéj policzku, w czasie gdy oczy mętném spojrzeniem utonęły w przestrzeni, jakby z trwożném i wstrętu pełném przerażeniem wpatrując się w oddalone widmo strasznego świata tego, o którym mówiła. — Postaram się uczynić wszystko, co będzie zależało ode mnie, aby nakłonić brata pani… Nie wymówiłem jeszcze ostatniego wyrazu, gdy dwaj malcy, dawno już za plecami Maryanny czatujący na sposobną chwilę, korzystając z jéj zamyślenia, z całéj siły czterech rąk pochwycili z tyłu chustkę, którą była okryta i, zdarłszy ją z niéj, uciekali z głośnemi śmiechami i wywieszaniem języków w stronę domu. Chustka wlokła się za nimi po błocie, a goniąca towarzyszy, bosa, rozczochrana dziewczynka, deptała po niéj. Uczyniłem parę kroków w celu zgromienia dzieci i odebrania im pochwyconego i w błocie tarzanego przedmiotu, ale Maryanna nie dała się uprzedzić. Z iskrzącémi się oczyma, z dyszącą piersią, jak lwica zraniona, poskoczyła za dziećmi i w mgnieniu oka dużemi swemi, ciemnemi, silnemi dłońmi, pochwyciła jednego z malców za włosy, drugiego za kołnierz od szpencerka. — A wy, niegodziwe bachory! — krzyczała na całe podwórko, — czy dacie wy mi pokój kiedykolwiek! Co ja wam złego robię! łotry, rabusie! Każdemu z wyrazów tych towarzyszyły targnięcia za włosy jednego z dzieciaków, za kołnierz drugiego. Malcy wrzeszczeli z bólu i złości. Na głos ich ukazały się przed domem dwie mieszczki, w spódnicach, fartuchach, z rękawami po łokcie zatoczonemi. Walka zawrzała. Krzyki kobiece i dziecinne, łajania i przekleństwa napełniały podwórko, gdy we drzwiach domu ukazał się Czyński. — Maryanno! — zawołał przyciszonym swym głosem. Rozwścieklona kobieta rzuciła na niego przelotne spojrzenie, nie przestała przecież krzyczéć i rozmachywać rękoma w stronę krzyczących także i giestykulujących sąsiadek. — Maryanno! — powtórzył Czyński — pójdź do domu! Na twarzy jego malowała się boleść, głos posiadał dźwięk rozkazu bardziéj, niż prośby. Kobieta spojrzała znowu w stronę mówiącego, głos jéj zniżył się, iskrzący się wzrok utkwił w ziemi; po chwili jakby pogardliwym ruchem i nie podnosząc oczu, wyrwała z rąk sąsiadki odebraną przez dzieci chustkę, i zrumieniona do szkarłatu, lecz milcząca już i z pochyloną głową, szybkim, ciężkim krokiem poszła za bratem w głąb’ domu. Grubiańska, lecz pełna bolesnego znaczenia, scena ta sprawiła na mnie przykre wrażenie. Jakkolwiek były niezrozumiale mi cechy charakteru Czyńskiego, jakąkolwiek mogła być przeszłość jego siostry, życie dwojga ludzi tych, odgrodzonych od świata, wyśmiewanych, wzgardzonych, wlokących mroczne, zimne, bezbarwne istnienie, było zbyt posępne, aby mogło nie budzić głębokiéj litości. W piérwszéj téż stosownéj chwili spełniłem żądanie Maryanny i, najłagodniéj, w sposób, jak mogłem, najbardziéj przekonywający, przedstawiłem Czyńskiemu, iż powinien więcéj dbać o swe zdrowie, mniéj pracować, mniéj nocy bezsennych spędzać i nie odmawiać sobie rzeczy, koniecznych do utrzymania sił i życia. Słuchał mnie z razu ze zdziwieniem, potém markotnie trochę, nakoniec uśmiechnął się i, lekko wzruszając ramionami, rzekł: — Pewno to już Maryanna wsadziła tu swoje trzy grosze… widziałem, że szła za panem, i wiedziałem z góry, o czém panu będzie gadała! Ale niech pan jéj nie wierzy… mnie wszystko to nie szkodzi… wcale nie szkodzi… a siostra niespokojna, wiadomo, jak siostra… Prawdę panu powiem, że ona dokucza mi często tém swojém: a jedz! a śpij! a przestań już pisać! Ale trudno… inaczéj być nie może… wszak nas tylko dwoje na świecie!… Widziałem dobrze, iż przedstawienia moje nie wywarły na niego najlżejszego wpływu i że żyć on będzie daléj tak, jak żył dotąd, zamęczając się pracą nad siły i rozlicznemi umartwieniami ciała. To też zaniepokoiłem się mocno, gdy, wbrew pedantycznéj swojéj akuratności, nie zjawił się on u mnie dnia pewnego o zwykłéj godzinie. Mniemałem, że zachorował, a domysł mój wydał mi się niewątpliwie trafnym, gdy, przybywszy za interesami do biura, ujrzałem miejsce, na którém siadywał zazwyczaj, niezajęte. — Nie wiecie, panowie, co się dzieje z Czyńskim? zapytałem dwu, czy trzech, bliżéj mi znajomych urzędników. — Nie był dziś u mnie i tu go nie widzę. Czy nie zachorował? Ku wielkiemu zdziwieniu memu, a trochę i rozgniewaniu, całą odpowiedzią na zapytanie moje były odzywające się przy dwu, czy trzech, stolikach, stłumione śmiechy i wesołe szepty. — Jest to, proszę pana, bardzo zabawna historya — tłumiąc wybuch śmiechu, ozwał się nakoniec kancelista ów o żółciowéj cerze i złośliwych oczkach, który, jak się zdawało, najmocniéj nie lubił Czyńskiego, i najżywiéj zazdrościł mu zebranych przez niego skarbów. — Cyt, panie Wincenty! — chichocąc także z cicha, szepnął młody, barczysty, z bezmyślną twarzą chłopak, siedzący tuż przy obywatelskim synu, młodziutkim panu Leonie. — Pan Wincenty gotów zaraz wszystko rozgadać! — sarknął pan Leon, ale z miny jego widać było, że czuł się dziś pomiędzy kolegami w roli przywódzcy i tryumfatora. — No, opowiedźcież wszystko, jak było, pana Rolickiemu, a to jeszcze gotów pomyśléć, że tam coś bardzo złego się stało — podnosząc rumianą twarz z nad papierów i uśmiechając się pobłażliwie, wymówił jowialny naczelnik biura. Pan Wincenty nie dał sobie dwa razy powtarzać słów pozwolenia i zachęty. Otarł starannie pióro, zdmuchnął z papieru rozsypane na nim ziarnka piasku a mrugając złośliwemi oczkami i przerywając sobie wybuchami żółciowego śmiechu, opowiedział mi, jako w panu Leonie prawdziwy dyabeł siedzi, bo nikt takich figlów wymyślać i tak ich płatać nie umié, jak on; jako następnie ów pan Leon (mówię panu, wcielony szatan wesołości), postanowił nastraszyć Czyńskiego, co postanowiwszy, dobrał sobie dwóch tęgich, jak on, kompanów, i wraz z nimi wkradł się po północy na podwórko domu, w którym mieszka Czyński. Kiedy na mieście zrobiło się zupełnie cicho, a w domu wszyscy spali, jak zabici, pan Leon (ten wyborny pan Leon!), z kompanami swymi otworzyli cichutko okiennicę u jednego okna, i zaczęli niby to okno otwierać. Czyński siedział jeszcze i pisał, ale, usłyszawszy szmer za oknem, zerwał się przestraszony (pociesznie wtedy wyglądać musiał, zwłaszcza, ze nie miał na sobie surduta, tylko swoję sławną kamizelkę w malinowe kraty. Zerwał się i jednym susem przyskoczywszy do kufra, usiadł na nim. Pan Leon wtedy, (niech go tam wszyscy… jaki z niego sprytny urwis!) zmieniając głos, mówi za oknem: — Pieniądze, albo życie! — Czyński nie ruszył się z miejsca. Oczy mu tylko w słup stanęły, a rękoma kufer obejmował! Nasi chłopcy (walne, jak Boga kocham, chłopaki), dawaj znów oknem trząść, aż tu z kuchni wypada wielka Marysia… Tu opowiadanie rozradowanego kancelisty przerwaném zostało wybuchającemi wśród obecnych śmiechami. Sam pan naczelnik śmiał się do rozpuku. — Teraz dopiéro zaczyna się prawdziwa tragedya!… — zawołał kolega o apatycznéj twarzy i leniwych ruchach. — Marysia Herod-Baba… i czupryna pana Leona… — Cyt! nie przeszkadzajcie! mów daléj, panie Wincenty! mów daléj! — Koniec wieńczy dzieło! — zawołał pan Wincenty, uderzając się dłońmi o kolana — Marysia, jak furya przypadła do okna, otworzyła je i podobno kogoś tam z figlarzy śliczną łapką swoją po włosach pogładziła… — Nie prawda! nie prawda! — odkrzyknął barczysty i rubaszny kompan pana Leona — nie złapała żadnego z nas! uciekliśmy! — Zrejterowaliśmy w porę! — Ale co przeląkł się, to przeląkł ten sknera! Ręczę, że mu jeszcze do tego czasu włosy na głowie stoją! — Musieliście mu dobrze za skórę zajechać, kiedy dziś do biura nie przyszedł! — Wstydzi się! — Febry dostał z przelęknienia! — Jak zapamiętam, Czyński raz jeden tylko w biurze nie był… lat temu będzie z dziesięć może, wtedy, kiedy mu Jaś Liski, pamiętacie go? odciął połę od płaszcza… Nie powiedział nikomu ani słowa, tylko na trzeci dzień przyszedł w nowym płaszczu, to jest tym, który do dziś dnia nosi! Opowiadania o figlu pana Leona, jak i wszystkich przyklaskujących mu wykrzyków i śmiechów, słuchałem z żywém oburzeniem. — Dziwi mnie to — rzekłem z cicha do naczelnika biura — jak pan może pozwalać kolegom swym i podwładnym, na wyrządzanie psot podobnych człowiekowi niemłodemu, spracowanemu i nic zresztą złego nikomu nieczyniącemu. — At, panie dobrodzieju! — odszepnął niezmieszany bynajmniéj wesoły człowieczek — zwyczajnie młodzi ludzie, lubią pobawić się, pośmiać! Zresztą, przyznam się panu memu, że gdyby to z kogo innego, ale z tego dziwaka i sknery, to nie grzech pożartować trochę! Zbliżyłem się do stolika, przy którym siedział pan Leon wraz z towarzyszami nocnéj swéj wyprawy, i rzekłem głosem dość podniesionym, aby mnie i żółciowy pan Wincenty, i apatyczny kolega jego, usłyszéć mogli. — Przykro mi, że to panom powiedziéć muszę, ale w żaden sposób pochwalić nie mogę postępku panów z Czyńskim. Lubię go i zostaję z nim w stosunkach życzliwych; ktokolwiek więc na przyszłość wyrządzi mu psotę jaką, lub krzywdę, ze mną miéć będzie do czynienia. — Ależ, proszę pana… — spróbował oburzyć się pan Leon; ale spotkawszy się z moim wzrokiem, zarumienił się, spuścił głowę i umilkł. Tego samego dnia, w poobiednich godzinach, zamierzałem właśnie wyjść z domu, aby odwiedzić Czyńskiego, gdy cicho, jak zwykle, i z nieodstępną swą teką pod ramieniem, wszedł on do gabinetu mego. — Pan Dobrodziéj gniewa się może na mnie, dziś z rana nie odniosłem mu papierów… ale… miałem noc niespokojną i byłem trochę niezdrów… Mniemałem, iż nie wié o tém, że nocnemi napastnikami byli jego koledzy, a chcąc oszczędzić mu smutku i upokorzenia dowiedzenia się o tém, powiedziałem, żem słyszał, iż jakoby złoczyńcy jacyś dobierali się téj nocy do jego mieszkania. Uśmiechnął się smutnie trochę, ale bez cienia gniewu, lub zażalenia, odpowiedział: — Ej nie! panie dobrodzieju! nie byli to żadni złoczyńcy, tylko pan Leon, pan Piotr i pan Erazm… ci, proszę pana, co to piszą przy stoliku na lewo… niedaleko ściany… Siostra zaraz ich poznała, gdy tylko przybliżyła się do okna; zna ona ich bowiem wszystkich z widzenia. Milczał chwilę, potém dodał: — Ot, rozbili mi tylko dwie szyby i musiałem dziś zapłacić za wstawienie nowych. Patrzałem na niego ze zdziwieniem. W całéj téj więc upokarzającéj go awanturze, jedyną przykrą dla niego rzeczą było to, że z powodu jéj wydać musiał parę złotych. Co za szalone skąpstwo! jaki brak uczucia własnéj godności, czy téż jakie martwe, ponure przyzwyczajenie do obelg i naigrawań ludzkich! — Koledzy pana bardzo źle postąpili… — zacząłem. Przerwał mi poruszeniem ręki, oznaczającém lekceważenie, czy pobłażliwość. — Co to dziwnego, proszę pana, że mnie nie lubią? żyję inaczéj, zupełnie inaczéj, niż oni… zarabiam więcéj… zazdroszczą mi téj odrobiny grosza, którą uzbierałem… gdyby wiedzieli, dlaczego zbieram… może-by… może-by się im inaczéj zdawało, ale tak.. trudno… Wyraz *dlaczego* zaciekawił mnie żywo. — Wyjaw więc pan kolegom swym cel ten, dla którego usiłujesz jak najwięcéj pracować i zbierać, a zmienią oni zapewne usposobienie swe względem pana. — Wyjawić! — powtórzył ze zdziwieniem — ja miał-bym im to wyjawić? Milczał chwilę i patrzał w ziemię. — Nie — rzekł nagle, podnosząc oczy — nie mogę im tego powiedziéć… sam nie wiem dlaczego, ale nie mogę… Kiedyś… wkrótce zapewne, przyjdzie taki dzień, w którym powiem panu… tak, panu naprzód, a potém dowiedzą się i wszyscy, tylko nie ode mnie! I wié pan dobrodziéj… Tu przerwał sobie na chwilę, podniósł głowę, a giestem energiczniejszym, niż zwyczajnie bywały ruchy jego, składając dłoń na stole, dokończył: — I wié pan? będzie to najszczęśliwszy dzień w mojém życiu. Wyrazy te wymówił szeptem prawie, ale w oczach jego zapalił się blask gorący, po ustach krążył uśmiech pełen zachwytu, a na twarz całą spadł wyraz nieméj, wewnętrznéj extazy. Tym razem nie nazwałem go już w myśli dziwakiem, ani skąpcem, lecz przeciwnie, doświadczyłem uczucia instynktowego niemal szacunku dla téj myśli nieznanéj mi, która mieszkała w nim cicho, lecz uparcie, na twarz jego wynędzniałą rzucała od czasu do czasu blaski gorących zachwytów, zdawała się, być główną osią, około któréj obracały się wszystkie dnie i minuty smutnego jego życia. Od dawna już miewałem przebłyski pojęcia, że kocha on pieniądze nie dla nich samych, zbiera je nie dla saméj tylko przyjemności ich zbierania. Teraz własne słowa jego potwierdziły ten domysł mój, ale o słowo zagadki nie zapytałem go ani razu, wiedząc, że uczucia szlachetne i wzniosie bywają istotom pewnym trudniejszemi do wyjawienia, niż innym ciężkie i zawstydzające grzechy. ------------------------------------------------ Przeszło jeszcze kilka miesięcy. Wróciłem był właśnie z dość dalekiéj i długo trwającéj podróży, gdy powiedziano mi, że od tygodnia przeszło Czyński nie ukazał się ani u mnie, ani w biurze. — Wiész pan? — rzeki, widząc mnie wchodzącego do kancelaryi naczelnik biura — siostra Czyńskiego niebezpiecznie podobno zachorowała. Prosił on mnie o uwolnienie od zajęć na czas jakiś. Piérwszy to raz w życiu przytrafia mu się cały dzień w biurze nie pisać. Słyszałem, że wczoraj było tam kilku doktorów na konsylium. — Skorzystałem z piérwszéj chwili swobodnego czasu, aby odwiedzić Czyńskiego. Wchodząc do mieszkania jego, ujrzałem rzeczywiście Maryannę leżącą w gorączce, na łóżku, umieszczoném naprzeciw drzwi od sieni, które teraz osłonięte były starannie dywanikiem spłowiałym, zdjętym z jednego z kufrów. Była na-pół nieprzytomną, głowę miała związaną tą samą czerwoną chustką, którą nosiła zwykle. Gdy wchodziłem, przy łóżku stał Czyński i, pochylony nad chorą, wlewał jéj w usta łyżkę lekarstwa. Usłyszawszy mnie wchodzącego, odwrócił się i, kiwnąwszy głową na powitanie, oczyma wskazał mi krzesło. — Niech pan będzie łaskaw… — szepnął, poczém zajął się znowu dawaniem lekarstwa choréj. Ale i Maryanna, usłyszawszy niezwykły szmer w pokoju, z ciężkością starała się zwrócić twarz w moję stronę. — Marysiu! — prosił brat — weź lekarstwo. — Co ty mnie tam męczysz z temi lekarstwami! — sarknęła kobieta — idź już sobie ztąd! daj mi pokój! Odtrąciła ręką łyżkę, którą przy ustach jéj trzymał, i z wysileniem podniosła się na łóżku. — Kto to? — zapytała, wlepiając we mnie rozpalone gorączką oczy. — Aha! — rzekła po długiéj chwili wysilenia przyćmionego wzroku i umykającéj pamięci — zdaje się, że to pan adwokat… to dobrze… to dobrze. — Z widoczną trudnością zbierała i porządkowała w głowie rozpierzchłe, powikłane myśli; potém zaczęła znowu głosem, którego zwykłą grubość i opryskliwość zwiększał jeszcze gorączkowy pośpiech, i przyśpieszony, trudny oddech. — Dobrze, że pan przyszedł… ja tu leżę i ciągle, ciągle myślę o tém, żeby pana poprosić… co to ja chciałam mówić? Aha! jeżeli ja umrę, niech pan będzie łaskaw zlituje się nad nim i przychodzi tu czasem, aby z nim pogadać, bo tu żaden żywy duch nigdy do niego nie zajrzy, i niech pan będzie łaskaw… niech pan będzie łaskaw dopilnuje czasem, żeby on kawałek mięsa zjadł, albo szklankę kawy wypił, bo, jak mnie nie będzie, to on zamorzy się… zamorzy się głodem… — Marysiu! — przerwał Czyński, którego twarz w czasie mówienia kobiety dziwnie drgała i mieniła się, — po co o takich rzeczach mówić! Wyzdrowiejesz i będziesz żyła… W głosie jego odzywały się jakby niepodobne do powstrzymania lękliwe tony. Kobieta opadła na poduszki. — No, już ty tylko bądź cicho ze swemi jękami! — sarknęła gniewnie. — Czego tu jęczéć? Boże Święty! umrę, to umrę! Nagrzeszyłam dużo, a nacierpiałam się jeszcze więcéj! To i dobrze, że wszystko raz się już przecie skończy! W grobie cicho i ludzi niéma, i te wiedźmy przeklęte ze swemi bachorami nie będa już mnie… nie będą… co to ja chciałam mówić? aha! Kamień ci spadnie z karku… weź tylko sobie służącą jaką, żeby ci izbę wymiatała… szkoda, że nie wcześniéj, bo może-byś się był ożenił. Zwróciła znowu z ciężkością twarz ku mnie i zaczęła: — Niech pan adwokat będzie łaskaw, namawia go, żeby on w nocy nad tém pisaniem… on pana bardzo szanuje i lubi… może posłucha… Nie mogła więcéj mówić. Przytomność odbiegła ją już całkiem. Pochwyciła się obu dłońmi za głowę, i z jękami wymawiać zaczęła niezrozumiałe jakieś wyrazy. Nazajutrz, gdy o téj saméj porze przyszedłem do Czyńskiego, Maryanna leżała cicha i nieruchoma ze splecionemi na piersi dłońmi i zamkniętemi oczyma. — Doktor powiedział, że niéma żadnéj nadziei — szepnął mi bardzo cicho Czyński — wyspowiadała się już. Ksiądz tylko co poszedł… Na twarzy jego nie malowało się żadne gwałtowne uczucie. Usta tylko i powieki drgały mu nerwowo od chwili do chwili, a na zapadłych policzkach widać było dwie plamy ciemnych rumieńców. Usta Maryanny poruszyły się z wolna. — Boże bądź miłościw mnie grzesznéj! — wymówiła kilka razy, uderzając się ręką w piersi. Po chwili z pod powiek jéj zamkniętych wypłynęły dwie łzy i ciche stoczyły się po wychudłéj, gorączką rozpalonéj, twarzy. — Boże bądź miłościw mnie grzesznéj! — powtórzyła raz jeszcze z głębokiém westchnieniem. Czyński pochylił się nad łóżkiem i przycisnął usta do czoła choréj. — Bóg lepszy od ludzi — szepnął. — On ci pewno przebaczył! W dwa dni potém, z nizkiego, drewnianego domku, czteréj posługacze kościelni wynosili na ciasne, brudne podwórko, trumnę czerwono pomalowaną, w któréj spoczywały zwłoki Maryanny. Przed trumną szedł ksiądz z krzyżem, za nią postępował Czyński i prócz mnie… nikt więcéj. Dopóki skromny wielce i cichy orszak ten przesuwał się omglonemi drobnym wiosennym deszczem, ulicami, dopóty Czyński nie podniósł ni razu opadłéj na piersi głowy i, zanurzony w ciężkiéj zadumie, nie spostrzegł, że idę tuż obok niego. Za miastem dopiéro, w polu, podniósł zaczerwienione powieki i, zobaczywszy mnie, wydał się z razu zdziwionym mocno. Po chwili jednak, oczy jego utkwiły znowu w czerwonéj trumnie i nie opuściły jéj póty, dopóki nie okryły jéj żółte warstwy wilgotnego piasku. Wtedy zwrócił się do mnie i drgającemi usty rzekł: Dziękuję panu! Chciał jeszcze coś mówić, ale brakło mu głosu. Skłonił tylko raz jeszcze głowę i, przebywszy bramę cmentarza, wyszedł znowu na ścieżkę, polem do miasta wiodącą. Postępowałem za nim z dala, nie chcąc w téj chwili być mu natrętnym towarzyszem. Szedł krokiem powolnym i nierównym. Wiatr szamotał gwałtownie peleryną jego płaszcza i rzucał mu w oczy fale zimnego deszczu. Ścigałem okiem wysoką, cienką postać tę, samotnie sunącą po szarém tle mgły i zmroku, dopóki nie zniknęła w głębi gwarnéj i ludnéj ulicy miasta. ------------------------------------------------ Spełniając ostatnią prośbę biednéj Maryanny, starałem się jak najczęściéj odwiedzać małe mieszkanko jéj brata, jak najdłuższe prowadzić z nim rozmowy, jak najusilniéj przekonywać go, iż powinien zmienić dotychczasowy swój sposób życia, jeśli chce, aby go siły nie odstąpiły wkrótce w zupełności. — Ej! co tam! — odpowiadał mi zwykle — zdrów jestem, jak ryba… nigdy mnie nawet nic nie boli… A jednak pracował coraz mniéj i coraz gorzéj. W biurze ogarniało go nieraz zamyślenie, do osłupiałości podobne. Kwadransami całemi trzymał pióro zawieszone nad papierem, ale nie pisał, tylko szklanym wzrokiem i z rozwartemi nieco ustami patrzał w przestrzeń. Niekiedy mrużyły mu się powieki i głowa kłoniła się w dół pod ciężarem nieprzezwyciężonéj senności. W domu znajdowałem go téż niekiedy drzemiącym w dzień biały, lub siedzącym bezczynnie nad rozłożonemi przed nim papierami. Parę razy zauważyłem, wchodząc, że oczy jego utkwione były w stołek, umieszczony przy oknie kuchenki, na którym siadywała zwykle z robotą swą Maryanna. W mojéj téż obecności, rzucał od czasu do czasu na stołek ten przelotne spojrzenia. Znać było, że oczyma wyobraźni widział tam nieustannie postać kobiety, dla któréj wiele cierpiał, z którą przepędził sam-na-sam długi szereg lat monotonnych i smętnych. Teraz nie było już ich „dwojga na świecie”. Jak ptak, powiewem wichru odbity od stada swego, tak on, szczególném zrządzeniem losu, odbił się od reszty ludzi, a jedyna istota, która dbała o niego, z którą związały go wspólne wspomnienia i smutki, zniknęła. Czy tęsknił za nią? czy czuł tę bezdenną samotność, która go otaczała? nie wiem. Nie skarżył się nigdy. Wzdychał niekiedy, ale rzadko i bardzo cicho. Tylko siwe pasma jego włosów rozszerzały się coraz i pochłaniały sobą resztki tych, które były jeszcze czarnemi; twarz stawała się coraz cichszą, żółtszą i chudszą, wzrok coraz senniejszym, chód słabszym i nierówniejszym. Wkrótce upadanie to na siłach zostawiać zaczęło ślady swe w robocie, którą z jednaką zawsze gorliwością spełniać usiłował, lecz nie mógł. W piśmie jego zachodziły omyłki coraz częstsze i grubsze. Stawał się roztargnionym, zapominał o terminach, naznaczonych mu dla wykończenia pracy. To téż dwaj koledzy moi, u których od lat wielu trudnił się przepisywaniem papierów, odmówili mu wkrótce roboty. — Czy i pan odprawi mnie także? — zapytał smutnie po opowiedzeniu mi tego, co go u kolegów moich spotkało. Nie myślałem naturalnie sprawiać mu téj nowéj przykrości, jakkolwiek, w tajemnicy przed nim, miałem już innego kopistę, który spełniał to, czego on dokonywać nie był zdolen. Coraz widoczniejszém stawało się dla mnie, że życiowa karyera Czyńskiego miała się ku końcowi. Nie można było powiedziéć w istocie, aby był chorym. Nic go, jak mówił, nie bolało. Było to poprostu wyczerpanie sił, śmiertelne znużenie, powolne gaśnięcie. Przyszło mi raz na myśl, że długi, zupełny odpoczynek, jako téż wiejskie powietrze i zdrowe wiejskie pokarmy, przywróciły-by może, choć w części, siły utracone. Powiedziałem mu téż, iż gdyby tylko chciał, to-bym wyjednał mu u prezesa biura uwolnienie od zajęć na dwa, lub trzy, miesiące, które mógłby spędzić na wsi w małym folwarku, położonym w blizkości miasta, a do siostry mojéj należącym. — Ja miał-bym wyjeżdżać na wieś? — powtórzył ze zdziwieniem — po co? — Musiałeś pan być przecież na wsi kiedykolwiek; wiész więc, jak tam jest w lecie zielono, świeżo, zdrowo. — Urodziłem się i dzieciństwo moje spędziłem na wsi, ale to już tak dawno było. — Ale i przez te lata, które przepędziłeś pan w mieście, musiałeś niekiedy czynić wycieczki w okolice miasta, chodzić na przechadzki… — Na przechadzki — powtórzył — poco? A! — dodał po chwili — prawda! była kiedyś wielka majówka za miastem… ja wtedy byłem zaręczony z panną Różą i na majówkę poszedłem, bo i panna Róża tam była. Ale to bardzo dawno… lat temu ze dwadzieścia siedm… — A potém to już nigdy nie znalazłeś się pan w czystém polu? Przypominał sobie chwilę. — Potém? — rzekł — a byłem raz… trzy miesiące temu… wtedy, jak wracałem z pogrzebu Maryanny. Tak więc człowiek ten przez lat dwadzieścia siedm ni razu ani na chwilę nie opuścił twardego bruku miejskiego i dusznych ścian miasta. Zapomniał już nawet, jak wygląda piękny świat Boży z błękitem nieba i zielenią pól, ze śpiewem ptaków swobodnych i blaskiem słońca, niczém nieprzyćmionym. Trzeba mu go pokazać, ten świat zapomniany przezeń, świat wolnéj, bogatéj przyrody — pomyślałem — a może zgodzi się potem na kilkomiesięczny, tak niezbędny mu, pobyt na wsi! Powiedziałem mu dnia pewnego, że, chcąc nie chcąc, musi uwolnić się na dzień jeden z biura i pojechać ze mną do folwarku mojéj siostry. Nie bardzo przypadło mu do smaku to przedstawienie. Lenił się trochę, nie chciał opuszczać zajęć biurowych, a przedewszystkiém obawiał się zostawiać na dzień cały mieszkanie swe pustém i znajdujące się w niém skarby niestrzeżonemi. — Mieszkanie pańskie zamkniemy starannie — rzekłem — a zwierzchnicy jednodniowego opuszczenia biura za złe ci nie wezmą. Pojedziemy. Miałem nad nim, od czasu szczególniéj śmierci Maryanny, wpływ niejaki. Garnął się do mnie, jak do jedynego na świecie człowieka, który nie odtrącał go, lecz owszem, okazywał mu życzliwe zajęcie. Przystał więc w końcu na moje żądanie, i nazajutrz zaraz wyjeżdżaliśmy obaj z miasta, lekkim, odkrytym powozem. Dzień czerwcowy panował nad światem w całéj swéj okazałości, ciepły choć nieupalny, woniejący, barwisty, złoty. Wśród zbóż i drzew zielonych przebyliśmy szybko kilkowiorstową drogę. Jadąc, dopatrywałem uważnie zmian, które, jak wyobrażałem sobie, zajść były powinny w twarzy towarzysza mego, na widok przedmiotów, znanych mu dawniéj, lecz dziś stanowiących dla niego świat całkiem obcy. Ku wielkiemu zdziwieniu memu, twarz ta pozostała zupełnie taką samą, jaką bywa zwykle; cichą, nieśmiałą, znękaną. Jedyném uczuciem, którego widocznie doświadczał w podróży, była bojaźń. Tak dawno już nie przenosił się on z miejsca na miejsce inaczéj, jak pieszo, że każde przechylenie się na bok powozu, każde stuknięcie koła o kamień, każde głośniejsze parsknięcie konia, napełniało go strachem. Niewzruszenie wytrwały i spokojny wobec moralnych cierpień samotności i upokorzenia, był on pozbawiony w zupełności fizycznéj odwagi. Drgnął raz gwałtownie i podniósł rękę giestem obronnym, w chwili, gdy wesoła ptaszyna jakaś, przelatująca nizko nad drogą, zafruwała skrzydłami tuż nad jego czołem. W folwarku nie mieszkał nikt, prócz oficyalistów i czeladzi. Przybywszy na miejsce, zaprowadziłem towarzysza mego do cienistego, starannie utrzymanego ogrodu, i posadziłem go na brzozowéj ławce pod cieniem rozłożystych, kwitnących właśnie w porze téj, kasztanów. Prosiłem go, aby zaczekał na mnie w tém miejscu, dopóki nie załatwię kilku gospodarskich zleceń, danych mi przez siostrę. Bawiłem niespełna pół godziny. Wracając, znalazłem Joachima, siedzącego na tém samém miejscu i w téj saméj, w jakiéj go zostawiłem, postawie. Nie wstał ni razu z miejsca, nie poruszył nawet głową, by obejrzéć się dokoła. Bo téż wśród ram, uplecionych z błękitu, kwiatów i zieloni, wyglądał on na kształt źdźbła zeschłego mchu, oprawionego w złoto i dyamenty. Dokoła wychudłéj jego postaci, sztywnie i nieruchomo siedzącéj na białéj ławie, drgały, migotały, przelewały się szmery i dźwięki, olśniewające światła i przezroczyste wzorzyste cienie; u stóp jego, wśród puszystéj murawy, kwitły stokrocie i gwoździki, nad czołem zoraném i wyżółkłém zwisały ciężkie od kwiecia gałęzie drzewa i świegotały ogłuszająco radosne roje ptaków. Wązki, złoty promień słońca wił się po ciemnych, pomarszczonych, splecionych nieruchomo jego rękach i po malinowych kratach szaréj jego kamizelki. W chwili, gdy zbliżałem się, jednę z krat tych okrył rozpiętemi skrzydłami wielki błękitnawy motyl. Na widok zlatującego mu na pierś pięknego owadu, Czyński drgnął cały. Poruszenie to odpędziło motyla, lecz zarazem wstrząsnęło zwisającą nad głową jego ciężką gałęzią, która zakołysała się i zrzuciła mu na siwe włosy deszcz kwiatowych listków i pyłków… — Czy pojedziemy już? — zapytał, gdy stanąłem przed nim. — Nie jeszcze — odpowiedziałem — musimy zjeść obiad. Wkrótce przyniesiono pod kasztany stół biało nakryty i zastawiony prawdziwie wiejską ucztą, złożoną z kurcząt, sałaty, śmietany, jaj i jagód. Czyński powiódł spojrzeniem po zastawie téj i z uśmiechem niedowierzania zapytał: — Czy to obiad? Potraw, które stały teraz przed nim, nie widział już od czasu, kiedy przestał wyglądać za mury miasta; wszystko zaś, co różniło się w jakikolwiek sposób od trybu codziennego, rozpaczliwie monotonnego jego życia, dziwiło go niewypowiedzianie. Jadł téż bardzo mało, jakkolwiek mówił mi w drodze, że czuje się trochę głodnym. Ale kurczęta, mleko i jagody nie smakowały mu. Widoczném było, ze przełożył-by nad nie przydymiony krupnik i obrzydliwą pieczeń, które mu od śmierci Maryanny przynoszono codziennie z miejskiéj garkuchni. Wyprowadziłem go potém na przechadzkę w pole, do brzozowego gaju, nad kręty strumień, mruczący po kamieniach wśród olch i brzóz płaczących. Zjęty szczególném uczuciem litości i jakby poszanowania dla tego steranego, uwiędłego życia, szczerze pragnąłem, aby upodobał sobie w tych miejscach, i mieszkając w nich czas jakiś, wzmocnił swe siły, orzeźwił umysł, przedłużył dni swego istnienia. Ale, ku zdziwieniu i smutkowi memu, jedynym widocznym śladem, który pozostawiał na nim widok przyrody, było — zmęczenie. Powieki jego drgały i mrugały, jak od olśnienia, pierś, za słaba dla przełykania woniami napełnionych powiewów, oddychała z trudnością. Zaraz téż po powrocie z przechadzki zabrałem się do wyjazdu. Słońce zaszło już było prawie, szkarłatne obłoki mieszały się na niebie z ciemnym, fioletowym i bladym błękitem, wśród drzew brzęczały roje owadów w powietrzu z głośném huczeniem przelatywały chrząszcze, i wraz z orzeźwiającą wilgocią mgieł białych rozlewał się upajający zapach skoszonéj trawy. Przed wsiadaniem do powozu zwróciłem się do Czyńskiego. — Cóż? — rzekłem — nie namyślisz się pan? nie zechcesz przebyć tu parę miesięcy? — Potrząsł z wolna głową. — Nie — odpowiedział — wolę moję ciupę… w mieście. Tu jakoś obszernie bardzo i jasno. Oczy mnie zabolały i w uszach mi od tego wszystkiego szumi! Kiedy lekki powóz nasz toczył się szybko drogą równą i gładką, gwiazdy świecić zaczęły przez gałęzie drzew przydrożnych, nad polami zaległa cisza głęboka i biała para przesłoniła zieloność łąki. Ale Czyński nie patrzał ani na gwiazdy, ani na pola uśpione, ani na fantastyczne fale mgły wieczornéj. Kiedy po przebyciu kilku wiorst spojrzałem na niego, oczy miał zamknięte. Usnął. Stracił już był widocznie zmysł pojmowania i odczuwania piękności wszelkiéj. Zapomniał, jak wyglądają kwiaty. Lękał się ptaków i motyli. Tak długo żył w rozłączeniu zupełném z przyrodą, że nie miała już ona dla niego głosu, ni powabu. Jedyném wrażeniem, jakie wywierały na niego widoki jéj i dźwięki, było poczucie przestrzegającego bezmiaru i odurzającego gwaru. Mimowoli przypomniałem sobie owego na suficie wymalowanego głowonoga, i zdawało mi się, że widzę kręte, galaretowate ramię potwora, wpijającego się w głowę tę, uśpioną śród poduszek powozu i przybraną jeszcze w kilka drobnych listków kasztanowego kwiecia. Wkrótce potém, korzystając z wakacyjnéj pory, udałem się w zwykłą coroczną podróż, trwającą parę miesięcy, a niezbędną mi dla zdrowia tak umysłu, jak ciała. Gdym wrócił, domownicy moi powiedzieli mi, że Czyński przez parę tygodni przychodził codziennie i zapytywał, kiedy mianowicie oczekiwany jestem w domu, ale od tygodnia przeszło nie widziano go już więcéj, ani tu, ani w biurze. Domyśliłem się smutnéj przyczyny tego zniknięcia z przed oczu ludzkich kopisty mego i, załatwiwszy się z pilnemi interesami, w parę dni po powrocie poszedłem go odwiedzić. Przelotny promień radości przebiegł mu twarz, gdy ujrzał mnie wchodzącego. Leżał w ubraniu na łóżku i widziałem, że z bolesném wysileniem podniósł się, aby mnie przywitać. — Myślałem — rzekł z bladym uśmiechem — że nie zobaczę już pana… — Czy jesteś pan chory? — Ot, tak jakoś! sam nie wiem! Nic mnie nie boli, ale czuję się słabym. Codzień ubieram się i chcę iść do biura, albo przynajmniéj siąść i pisać w domu, ale nie mam siły. W tydzień potém zaprzestał już prób nadaremnych. Nie wstawał wcale z łóżka. Przychodziłem do niego najczęściéj, jak tylko mogłem, ale, mając czas bardzo zajęty, nie byłem zdolen zaradzić skutecznie téj przerażającéj samotności, wśród jakiéj teraz przebywać musiał. Widać było jednak, że człowiek ten, czując w sobie gasnące życie, doświadczył nagle gwałtownego pragnienia twarzy, głosów, a może i przyjaznych serc ludzkich. Zdejmująca go tęsknota niewymowna napełniała mu oczy wyrazem cichéj, jakby dziecięcéj, żałości. Nigdy przecież żadna głośna skarga z ust mu nie wyszła, i na twarzy jego nie zapłonął ni razu żaden gorzki, lub gwałtowny bunt ducha. Na prośbę moję, siostra moja posyłała mu codziennie wzmacniające pokarmy i napoje, ale wpływ ich nie mógł zastąpić niedostających mu ciągłych, troskliwych starań. Od śmierci Maryanny małe mieszkanko zmieniło bardzo pozór swój. Powietrze w niém było stęchłe i duszne, grube warstwy pyłu okryły ściany i sprzęty, śmiecie, zgarnięte z lekka ze środka izby, napełniło jéj kąty… Żadne namowy moje skłonić nie mogły Czyńskiego do najęcia sobie stałéj służącéj. Obawiał się być okradzionym i poprzestawał na dorywczéj i niechętnéj posłudze, niezgrabnéj, rozczochranéj dziewczyny, którą mu za umówioną zapłatę przysyłała parę razy dziennie właścicielka domu. Nocami pozostawał samotnym zupełnie, i nie mogłem bez pewnego mimowolnego wzdrygnięcia myśléć o tém, iż może on tak kiedy zgasnąć śród ciemności i ciszy, bez słowa pociechy i pokrzepienia, bez przyjaznéj ręki, która-by dłoń jego pożegnała ostatnim uściskiem, lub która-by przynajmniéj kroplą wody zwilżyć mogła spieczone jego usta. Inaczéj jednak stać się miało. Pewnego dnia, w obiadowéj porze, przybiegła do mieszkania mego owa rozczochrana dziewczyna, która pełniła przy Czyńskim niezbędne usługi, i oznajmiła, że bardzo usilnie pragnie on jak najprędzéj widziéć się ze mną. Poszedłem natychmiast. Przywitał mnie spójrzeniem tak jasném i uśmiechem tak swobodnym, jakich dawno u niego nie dostrzegłem. Wyciągnął ku mnie wychudłą swą rękę i rzekł z cicha: — Dziękuję panu, że pan przyszedł. Dwie godziny temu wyspowiadałem się… myślę, że dziś już będzie po wszystkiém… Chciałem prosić go, aby nie oddawał się tak smutnym przewidywaniom, ale skinął powoli ręką. — Tak to już jest — rzekł — zaledwie mogę oddychać i chwilami robi mi się zupełnie ciemno w oczach… doktor zresztą, którego pan tu przysyłasz, nie tai przede mną tego, że mi sił braknie… zupełnie braknie. — No — dodał po chwili spoczynku, uśmiechając się znowu — będzie ich jednak dosyć, sił tych, aby z panem pomówić godzinkę jaką. Wsparł się łokciem o poduszki i, ze skronią, na dłoń pochyloną, mówić zaczął cichym i słabym, potém coraz silniejszym głosem: — Czy pamięta pan, że kiedyś, nie wiem doprawdy, jak dawno temu, powiedziałem panu, że przyjdzie taki dzień, w którym ja wyjawię przed panem jeden sekret… otóż teraz przyszedł już ten dzień i ja muszę prosić pana, żeby pan wysłuchał mnie naprzód, a potém poradził mi i dopomógł… Ale wprzódy trzeba, żebym opowiedział, jak wszystko było i działo się bo inaczéj nie zrozumiał-byś pan… nie, z pewnością nie zrozumiał-byś dobrze ani tego, o czém ja myślę, ani tego, czego chcę… — Obawiam się tylko — przerwałem — aby mówienie długie nie zmęczyło cię zbytecznie… — Mniejsza o to — rzekł — niech pan mi tylko nie przeszkadza i nie przerywa, bo czasu już mało, a roboty będzie około tego trochę… Otóż widzi pan, ja i Maryanna urodziliśmy się na wsi, w małéj folwarczynie ojcowskiéj… Matki nie pamiętamy oboje, umarła, kiedyśmy byli bardzo jeszcze mali, a ojciec, odpuść mu panie, zapijał się często i niebardzo dbał o nas. Oddał mię jednakowoż do szkół, a Maryannę ciotka nasza szycia i różnych robót uczyła. Kiedy skończyłem cztery klasy i miałem lat szesnaście, ojciec umarł, folwarczynę sprzedali za długi, a ja wstąpiłem do biura… — W szesnastym roku do biura! — zawołałem mimowoli. — Tak, teraz już nie przyjmują w tym wieku, ale wtedy przyjmowali… brałem przez piérwsze kilka lat po cztery, albo pięć rubli miesięcznie, i siostry wziąć do siebie nie mogłem, bo sam ledwie jeść co miałem, i w dziurawych butach chodziłem. Mieszkała ona z początku u ciotki, a potém poszła za pannę służącą do jakiéjś bogatéj pani, z którą wyjechała gdzieś daleko, tak, że długo bardzo nie wiedziałem, gdzie jest i czy żyje. Kiedy już z lat dziesięć pisałem w biurze, i dosłużyłem się dwudziestu rubli miesięcznie, a byłem pewny, że dosłużę się kiedyś daleko większych rzeczy, poznałem pannę Różę, pokochałem ją i, jak pan wiész, mieliśmy się pobrać, gdy otrzymałem list od Maryanny. Umiała ona trochę pisać, bardzo źle, ale umiała trochę. Napisała więc tylko te słowa: „Joachimie! jest nas dwoje tylko na świecie, ty i ja. Jedna matka nas rodziła i, jak byliśmy jeszcze oboje w domu, ty mnie lubiłeś i ja ciebie lubiłam. Teraz jestem w takiém położeniu, że, jeżeli za dwa tygodnie nie przyjedziesz i nie zabierzesz mnie ztąd, pójdę do rzeki i utopię się. Nie myśl, że kłamię, bo tak jest, i zlituj się nada mną. Będę sługą twoją, będę proch pod twemi nogami zmiatać, tylko mię ztąd zabierz”. Pisała, panie, ten list z miasta, niebardzo dalekiego. Cóż było robić? Serce mię zabolało, przed oczyma stanął mi ten moment, jak żegnaliśmy się przed wyjazdem jéj w dalekie strony i jak wtedy całowaliśmy się i płakali oboje. Pojechałem. Znalazłem ją… o! panie! jak… gdzie ją znalazłem?… Tu przerwał sobie mowę; ledwie dostrzegalne drgnienia poruszały przez chwilę ustami i powiekami jego. Potém mówił daléj: — Zwyczajna to była historya biednych, ładnychdziewczyn, służących w garderobach pańskich. Panicz w niéj sobie upodobał i ona w nim. Potém wypędzono ją w świat. Dziewczyna była płocha, kochliwa, chichotka. Znalazł ją ktoś drugi i znowu porzucił. Potém… potém panie, była ona już tam… była ona, panie w piekle… ale widać Pan Bóg nie chciał potępić na wieki jéj duszy, bo nie mogła wytrzymać… wypłakiwała oczy… zrywała się… chciała służyć… nikt jéj już nie przyjmował… tedy przypomniała sobie o mnie i napisała… Niech pan będzie litościwym dla niéj i nie sądzi jéj srogo… odpokutowała. — I znowu milczał chwilę. Splótł ręce i wyszeptał kilka niedosłyszalnych wyrazów. Prosił może Boga o przebaczenie dla téj, o któréj mówił, lub może do niéj saméj słał słowa litości i przebaczenia. — Wziąłem ją więc do siebie. Z początku myślałem, że wszystko, co było, zostanie w sekrecie; ale gdzie tam! ludzie jeżdżą po świecie i gadać dużo lubią… rozniosło się… Koledzy powiedzieli, żem człek bez wstydu i ambicyi… zaczęli śmiać się ze mnie i nie lubić mnie… niektórzy nie kłaniali mi się już na ulicy, a inni przychodzili, żeby ją zobaczyć i spróbować u niéj szczęścia… Ona rzucała im się w oczy, jak osa, a ja dwu, czy trzech, za drzwi wypchnąłem… Ciernie, panie, ostre ciernie zaczęły włazić mi w nogi… ale trudno! wyprawić jéj od siebie nie mogłem… żałowałem jéj… chciała zostać uczciwą, a bez mojéj pomocy nie mogła… Wszystko to jednak nic nie znaczyło, dopóki panna Róża… ale pan wiész o téj historyi? prawda? i ja myślę, że nie trzeba panu opowiadać, jak mię serce bolało… bardzo i długo. Ona, panie, była taka śliczna i taka dobra… poszedł-bym dla niéj w ogień i polazł-bym w wodę, ale wepchnąć siostry napowrót do piekła nie mogłem… — A Maryanna wiedziała o tém, jaką ofiarę pan dla niéj czyniłeś? — zapytałem, gdy opowiadający umilkł na chwilę, owładnięty nieprzezwyciężoném, wspomnień i westchnień pełném, zamyśleniem. Podniósł wzrok i tonem pytania powtórzył: — Ofiarę? jaką ofiarę? Nie pomyślał nigdy o tém, aby postępkowi swemu miano to nadać. — Ja nie wiem, czy to była jaka ofiara… inaczéj zrobić nie mogłem. Maryanna późniéj dopiéro, nie prędko, dowiedziała się o wszystkiém… Milczał jeszcze chwilę, potém mówił daléj: — W mojém życiu, panie, raz tylko słońce jasno świeciło… wtedy, kiedy byłem zaręczony z panną Różą… potém zgasło i nie zaświeciło już nigdy… Nie byłem śmiałym do kobiet, nie upodobałem już sobie nigdy w żadnéj, a jeżeli kiedy i pomyślałem o któréj, że może-by… to wiedziałem dobrze, że dla téj saméj przyczyny, co i panna Róża, żadna za mnie nie pójdzie, a jeżeli-by i poszła, to czy pogodziła-by się z Maryanną? czy mogła-by zapomniéć o tém, co było? czyby jéj życia piekłem nie zrobiła? Prędko zresztą, bardzo prędko przestałem zupełnie myśléć o tém, ale pomyślałem o czém inném… Nie umiem, panie, opowiedziéć… nie pamiętam już teraz dobrze, jak do tego przyszło, ale zacząłem coraz więcéj pracować i zbierać pieniądze… nie dla siebie! nie! dla ludzi, panie… o czém myślałem, kiedym to robić zaczął, co czułem… nie umiem opowiedziéć… wiem tylko, że był taki dzień, w którym pomyślałem sobie: nie będę miał nigdy własnych dzieci! i zapłakałem po cichu nad samotną starością, co mię czekała. Niech-że ja cokolwiek choć dla cudzych dzieci zrobię! Niech-że ja zrobię tak, żeby przeze mnie choć dwoje, albo troje, ludzi szczęśliwszą dolę miało, niż dola moja i Maryanny… Szukałem, panie, roboty wszędzie, gdzie mogłem… oszczędzałem grosz, jak tylko mogłem, i oto, panie, teraz w téj szkatułce jest 8,000 rubli w biletach, i jeszcze coś drobnych asygnat i srebrnéj monety… Mówiąc to, z wysileniem wielkiém wydobył z pod poduszki małą szkatułkę, którą zapewne przed ostateczném położeniem się w łóżko, wyjął był z kufra. — Niech pan ją otworzy i przeliczy wszystko, co tam jest — prosił, zdejmując z szyi zawieszony na sznurku mały kluczyk. — Cóż chcesz uczynić z pieniędzmi temi, kochany przyjacielu? — zapytałem, mimowoli ujmując rękę jego w obie dłonie, bo z na-pół jeszcze tylko zrozumiałych słów, które wymówił, wielkie światło uderzyło mię w oczy. Zaczynałem pojmować, jak ciężką, srogą omyłkę popełnili ludzie względem człowieka tego. — Otóż to, że nie wiem dobrze, jak to zrobić? — odpowiedział mi znacznie już cichszym, słabszym głosem, niż wprzódy, — ale pan będziesz pewno wiedział… Chciał-bym, panie, aby za procent od tych pieniędzy… rozumié pan? za procent… edukowano jednego chłopca i jednę dziewczynę… czy tak można? — Nic nie staje temu na przeszkodzie, a suma jest dla celu tego wystarczającą — rzekłem wzruszony. Słowa moje rozświeciły mu twarz promieniem radości. — Dzięki Bogu! — szepnął, splatając ręce. Ale zdaje się… zdaje się, że to trzeba napisać… — Trzeba wistocie, abyś podyktował mi ostatnią twoję wolę, bo napisać jéj sam nie będziesz miał siły. — Niech pan napisze… pan już wié jak, a ja podpiszę. Usiadłem przy stole i napisałem szybko akt stosowny. Potém przywołani przeze mnie dwaj mieszczanie rzemieślnicy, jako téż i lekarz, który przyszedł właśnie odwiedzić chorego, podpisali się na nim, jako świadkowie. Zajęło to niespełna godzinę, podczas któréj Czyński żywo zajmować się zdawał wszystkiém, co się dokonywało, niezwykle błyszczącemi oczyma spoglądał dokoła, ale, z wyjątkiem koniecznych odpowiedzi na zapytania świadków i lekarza, które dawał głosem drżącym, lecz wyraźnym, nie mówił nic. Kiedy nakoniec tak szkatułka z pieniędzmi, jak i akt testamentowy, zostały opieczętowane, a trzéj obcy ludzie opuścili izbę, podniósł on w górę drżące ręce, i słabym głosem zawołał: — Dzięki Bogu! Poczém, zwracając się znowu do mnie, rzekł z promiennym uśmiechem: — Słońce zaświeciło znowu… Przymknął oczy i zdawało mi się, że usnął, ale po kilku minutach podniósł znowu powieki i zaczął bardzo cicho: — Żebyś pan wiedział, jak ja o tém ciągle… ciągle myślałem… i w biurze, i przy stole, i te długie noce, kiedy na świecie cicho było, jak w grobie, a ja jeden siedziałem tam przy stoliku i pisałem tak długo, aż mi ręka zmartwiała… Myślałem, że będzie ich dwoje, którzy przeze mnie… przez moję pracę, lepszéj doli doświadczą, niż ja i Maryanna… a potém znowu dwoje… i tak długo… długo… Ludzie nie lubili mnie i wyśmiewali… dokuczali mi i prześladowali Maryannę; a ja myślałem sobie, że dzieci tych samych może ludzi, co nas tak prześladują, będą kiedyś miały przeze mnie trochę rozumu w głowie i słońca w życiu… myślałem tak i cieszyłem się bardzo z tego, że za te kamienie, co oni na mnie ciskali, ja kiedyś oddam im chlebem… Milczał chwilę, potém rzekł jeszcze: — Chciałem zrobić jak najwięcéj… jak najwięcéj… ale już więcéj nie mogłem… dzięki Bogu i za to… Siedziałem tuż przy łóżku i, trzymając rękę jego w obu mych dłoniach, nie spuszczałem oczu z jego twarzy, która, uciszona, spokojna, z zamkniętemi oczyma i uśmiechniętemi usty, woskową żółtością odbijała od bieli poduszek. W izbie cicho było zupełnie, za małemi oknami zapadał szary zmrok jesiennego wieczoru. Parę razy jeszcze otworzył oczy, a gdy spójrzenie jego spotkało się z mojém, usta jego wyszeptały cicho: — Dzięki Bogu! Byłem pewny, że, gdyby miał dosyć siły po temu, dodał-by jeszcze; że nie umieram sam jeden! Bowiem promienna, głęboka wdzięczność zaświeciła mu w oczach, gdy, usiłując uścisnąć moję rękę, zaledwie dosłyszalnie szepnął: — Jaki pan dobry dla mnie!… dziękuję… Ostatniém tedy uczuciem tego biednego, znękanego, wzgardzonego, ciemnego życia, była wdzięczność, ostatniém słowem jego — słowo dziękczynienia. Nie podniósł już potém powiek i nie otworzył ust ani razu. Żadne konwulsyjne drgnienie nie wstrząsnęło jego ciałem, żaden chrapliwy oddech nie ozwał się w piersiach. Umarł tak, jak żył: bez szmeru, jęku, ni skargi, wśród ciszy i mroku. Pani Luiza Nowella Dość dawno już temu, pewnego przedpołudnia, znalazłem na biurku mojém, wśród innych korespondencyi liścik niewielkich a bardzo zgrabnych rozmiarów, w kopercie fijołkami pachnącéj zamknięty, i na welinowéj ćwiartce, poniżéj cyfry spowitéj w bluszczowe gałązki, następujące wyrazy zawierający: *Szanowny Panie! * „Jak jestem kobiétą, i jak z powodu niedyspozycyi domu w tych dniach nie opuszczam, mam śmiałość prosić pana o wizytę, w celu konferowania z nim o moich interesach, które rada-bym bardzo powierzyć światłym widokom i sumiennym staraniom Jego, tyle mi przez xiędza X. rekomendowanym. Przyjmuję codziennie od 3-éj do 7-éj po południu. Chciéj pan przyjąć wyrażenie uczuć moich, zupełnie dystyngowanych. Luiza ze Żmurskich Wielogrońska.” Przeczytanie listu tego obudziło we mnie na przód śmiech, potém gniew. Tak ogólny styl pisma, jak przedewszystkiém wyrażane mi uczucia *zupełnie dystyngowane*, rozśmieszyły mię z razu; potém przyszło mi na myśl, iż ktoś zażartować chciał sobie ze mnie lub zmistyfikować przesyłając mi pismo podobne, i rozgniewałem się trochę na tego, co mi czas zajmował niepotrzebnymi żartami. Po dłuższym jednak namyśle, zacząłem przypuszczać, że list, który, śmiejąc się mimowoli odczytałem raz jeszcze, nie był żartem ani mistyfikacyą, ale utworem jakiéjś może cudzoziemki, która z językiem miejscowym dostatecznie obznajmioną nie była, a własnego używać nie chciała nie wiedząc, czy zrozumianą przeze mnie będzie. Ależ znowu podpis u dołu listu umieszczony, a brzmiący tak bardzo po polsku zbijał to przypuszczenie. Ze Żmurskich Wielogrońska! Ani cienia cudzoziemszczyzny w obu tych nazwiskach. Poprzedzało je wprawdzie imię Luiza, więc z francuzka brzmiące… Nagle przypomniałem sobie, tak, jak to często przypomina się o rzeczach tu i owdzie zasłyszanych, lecz zupełnie obojętnych, więc do pamięci z trudnością wracających, iż w blizkości miasta naszego znajdowały się dobra obszerne do jakiéjś pani Wielogrońskiéj należące, i że w samém mieście naszém przebywała od pewnego czasu osoba, nazwisko to nosząca. Nazwisko to obijało się nawet nieraz o uszy moje, ale komentarzy towarzyszących mu, wcale a wcale, już nie pamiętałem. Zdawało mi się tylko, jako-bym nieraz spotkał się z niém w domu xięcia X, którego interesami prawnemi często zajmowałem się, i u którego bywałem nietylko już jako prawnik i pełnomocnik, ale jako dawny i dobry znajomy, a także, iż znajdując się raz na mieście, widziałem damę jakąś, jadącą zgrabnym, leciuchnym koczykiem, w aksamit i sobole otuloną, i że ktoś, co mi w chwili owéj na ulicy towarzyszył, nazwał damę tę panią Wielogrońską. Wspomnieniami temi upewniony, iż osoba, która chciała interesy swe powierzyć *światłym widokom* moim, nie była mytem, ani wymyśloną dla zażartowania ze mnie mistyfikacyą; postarałem się o adres jéj, którego mi nie przysłała w przekonaniu zapewne, iż nikt z żyjących o miejscu pobytu jéj nie wiedziéć nie mógł, i około 4-éj z południa udałem się do jéj mieszkania. Mieszkanie to zajmowało całe piérwsze piętro jednéj z najobszerniejszych i najozdobniejszych kamienic naszego miasta. Po wschodach wszedłem do przedpokoju, gdzie spotkał mię bardzo poważnéj powierzchowności lokaj, czy kamerdyner i, dowiedziawszy się o mojém nazwisku, uprzedzony już snadź przez swoję panią, roztworzył z ukłonem przede mną drzwi salonów. Kiedym zdejmował paltot mój, uderzony zostałem znajdującym się w przedpokoju przedmiotem bardzo cennym i niepospolicie pięknym. Były nim wielkie wieszadła ułożone z rogów łosich i jelenich, powikłanych ze sobą w sposób niezmiernie kunsztowny, a przytwierdzonych do postumentu artystycznie z dębowego drzewa wyrzeźbionego. Sprzęt ten, tak pospolity zwyczajnie, mógł tu śmiało nosić nazwę dzieła sztuki. Dwa duże salony, przez które przechodziłem, a które wiodły do mniejszego saloniku i ukazującego się za nim gabinetu czy budoaru, nosiły na sobie charakterystykę szczególną i mogącą zwrócić uwagę każdego, byle choć trochę myślącego, przybysza. Były one nietylko napełnione, lecz przepełnione sprzętami najrozmaitszego rodzaju i użytku, które zdawały się tam tłoczyć i mieszać ze sobą w nagromadzeniu, na piérwszy rzut oka, zbyteczném wielce i niemal chaotyczném. Kanapy, kanapki, kozetki, szezlągi, maluchne foteliki, taburety, stoliki, etażerki, lampy i kandelabry stały tam w ugrupowaniach najrozmaitszych, niby różnorodne wojsko, w popłochu rozrzucone na zbyt ciasnéj dla niego przestrzeni. A jednak dosyć było jednego dłuższego rzutu oka, aby w chaosie tym spostrzedz przewodniczący mu miękki, rozpieszczony smak. Były to nie salony, lecz raczéj obrazy, ze wszystkich powyżéj wymienionych sprzętów i sprzęcików ułożone, a wśród których wyobraźnia marząca i rozpieszczona z lubością zatrzymywać-by się mogła na różnych ciepłych, potulnych kącikach, gdzie słyszałeś, zda się, przytłumione gwary leciuchnych światowych rozmów, lub szepty poufnych gawędek. W trzecim dopiéro saloniku, znacznie mniejszym niż dwa poprzednie, a zatopionym w delikatnéj jakiéjś, blado-błękitnéj barwie, oko przybysza spocząć mogło na przedmiotach, już poważniejszego znaczenia. Były to, wiszące na ścianach obrazy wielkiéj ceny i mistrzowskiego pęzla, a także spoczywające na stołach, kosztowne bardzo albumy włoskich, flamandzkich i francuzkich malarzy. Pod jedną ze ścian stał pyszny fortepian paryzki, z pulpitem, napełnionym nutami do grania i śpiewu, a u okna, obok stalugi z rozpoczętym krajobrazem jakimś, leżały w nieładzie rozrzucone wszelkie przybory do pastelowych robót malarskich. Znajdowałem się tedy w przybytku Muz, i wątpić nie mogłem, że *dystyngowane uczucia* właścicielki przybytku tego zwracały się przeważnie, jeśli nie wyłącznie, w kierunku artystycznym. Po kilku minutach oczekiwania, uchyliła się przede mną blado-błękitna draperya przysłaniająca całkowicie drzwi przyległego pokoju, a z za niéj wpłynęła raczéj, niż weszła do małego saloniku postać kobieca, wcale na piérwszy rzut oka niepiękna. Kibić pani Luizy, ze wzrostem swym mniéj niż średnim i z nazbyt nieco podniesionemi ramionami, nie wydawała się ani okazałą, ani kształtną. Twarz jéj, o zmęczonéj nieco, acz bardzo białéj i przezroczystéj cerze, zarysowaną była nieprawidłowie i z niedyskretną wielce szczerością wydawała cyfrę trzydziestu kilku przeżytych już wiosen. A przecież, gdy pani Luiza postąpiła ku mnie kilka kroków, gdy z uśmiechem i lekkiém skłonieniem głowy podała mi rękę, a potém tąż ręką ukazując mi fotel, usiadła sama na kanapie; gotów byłbym powiedziéć, że kobieta, która na piérwszy rzut oka wydała mi się zupełnie prawie brzydką, była przeciwnie, jeżeli już nie doskonale, to bardzo pociągająco piękną. Ależ téż suknia, która spływając z niezbyt wysokich i szerokich jéj ramion, opływała ją całą miękkiemi, a jak świat długiemi fałdami, dodawała nizkiéj i krępéj nieco jéj kibici wiele powagi i wysmukłości. Nie umiem doprawdy, w przybliżeniu choćby określić kroju i rodzaju téj sukni. Wiem tylko, że był to axamit, mieniący się, jak skrzydła niektórych gatunków gołębi, zielonemi i szafirowemi barwami. Zresztą ręka pani Luizy, wychylająca się z prawdziwego puchu muślinów i koronek, była jak śnieg prawie białą, uśmiech ust jéj, bladawych i trochę za szerokich, posiadał w sobie nieujęty wyraz dobroci i rzewności, a powłóczyste i łagodne spojrzenie jéj szafirowych, wilgotnych oczu, przypominało wzrok potulnego, lękliwego nieco dziecięcia, lub dziewicy, z rozmarzoném sercem patrzącéj w gwiazdy. Rozmowa pomiędzy nami zawiązywała się z razu z trudnością, jak zresztą bywa najczęściéj, gdy dwie osoby nieznające się dotąd wcale, i nieposiadające ze sobą nic wspólnego, spotykają się nie dla towarzyskiéj tylko rozrywki, lecz w ważniejszych nieco celach. Ważniejsze te zresztą cele, dla których właśnie tu przybyłem, wydawać się musiały pani Luizie przedmiotami rozmowy wielce suchemi i do podjęcia trudnemi, bo, o ile tylko mogła, zwlekała chwilę mówienia o nich. Przez kwadrans dobry obracała ona rozmowę około przedmiotów nic wcale nieznaczących, zachwycała się pięknością dni wiosennych, ubolewała nad brzydką i ubogą powierzchownością miasta naszego, które nie posiada ani malowniczych widoków, mogących sprawić przyjemność oku, ani artystycznych zbiorów i zasobów, które-by chwilowo przynajmniéj mogły urozmaicić czas i zabawić umysł. — Nie pojmuję prawdziwie, — rzekła, — jak ludzie mogą spędzać tu całe swe exystencye. Co do mnie bowiem, mieszkam tu od roku niespełna, a doświadczam takiego uczucia, jakbym całkiem już wyłączoną została z pośród świata ucywilizowanego. — Przebacz pani, — odparłem żartobliwie, — że, w imieniu stałych mieszkańców miasta naszego, do których sam należę, zaprotestuję przeciw jéj wyrokowi i upewnię, że nie wszyscy przynajmniéj należymy do europejskich Eskimosów albo Niam-Niamów. Zrozumiała prędko niewłaściwość odezwania się swego, i wpół zmieszana, wpół rozweselona żartem moim, zaśmiała się cichutko. — O! nie wątpię, — zawołała, — że ztąd do kraju Kongo jest bardzo daleko! Chciéj pan jednak przyznać nawzajem, że równa pewno odległość dzieli ludność tutejszą, (o wyjątkach nie mówię) z krajami najwyżéj posuniętemi w cywilizacyi. — Nie będę o to sprzeczał się z panią… pozwolę tylko sobie uczynić uwagę, że, ze względu na pewne szczególne okoliczności, i to jeszcze za zasługę poczytać nam należy, iż z plemienia białego nie przemieniliśmy się jeszcze dotąd w czarno lub czerwonoskóre… Marzące, wilgotne jéj oczy patrzały na mnie z wyrazem naiwnego zdziwienia. — Doprawdy? — rzekła. — Tak, w istocie słyszałam wiele o tém wszystkiém… szczegółów jednak smutnych tych historyi nie znam dobrze. Ostatnie lat dziesięć przepędziłam całkiem prawie za granicą, a tu nikt mię dostatecznie poinformować nie mógł. Jedynymi blizkimi znajomymi moimi są tu książę Andrzéj X., mój chrzestny ojciec, i syn jego… Tu, niewiadomo dla czego, źrenice pani Luizy zmąciły się nagle, a powieki jéj na chwilę w dół opadły. — Książęta X., — mówiła daléj, — przebywali także za granicą, i niewiele mi o tém powiedziéć mogli. Jestem bardzo osamotnioną… — Pani nie masz tu krewnych, ani dawnych przyjaciół, znajomych?… — Żadnych, żadnych przyjaciół ani znajomych! Wszystkie stosunki moje są tam, gdzie przepędziłam całe prawie życie… tu zaś jestem w położeniu cudzoziemki, którą-by burza wyrzuciła na nieznane jéj lądy! Mówiła to ze smętnym uśmiechem, a słowa jéj, jakkolwiek dość dziwne dla mnie, miały wszelki pozór prawdy. Ustnie wyrażała się wprawdzie po polsku daleko lepiéj niż piśmiennie, widocznie przecież przychodziło jéj to z niejaką trudnością. Zatrzymywała się często w mowie szukając słów i wyrażeń, których jéj niedostawało, a wymowa, pełna wdzięku, posiadała w sobie pewien odcień cudzoziemszczyzny. W uchu mojém przecież brzmiały wciąż dwa nazwiska: ze Żmurskich, Wielogrońska! — Matka pani musiała być zapewne cudzoziemką? — zapytałem. — O nie! — odparła, — matka moja była z domu M-lle Wronicz. Straciłam ją bardzo wcześnie. Ojciec mój zaś, który po śmierci mojéj matki został młodym wdowcem, wysłał mię na wychowanie do klasztoru Świętéj Klary w Paryżu, w którym jedna z zakonnic była blizką krewną mojéj matki, *une M-lle Wronicz aussi*. Wzrosłam pod okiem téj świętéj kobiety, a po wyjściu z pensyi wydano mię bardzo prędko za pana Wielogrońskiego, który w dwa lata późniéj umarł. Jako wdowa miałam zupełną możność urządzania sobie życia według upodobań własnych, to téż zamieszkałam tam, gdzie mi było lepiéj, w miejscu, z którém wiążą mię najgorętsze sympatye i najlepsze wspomnienia, to jest w Paryżu. Zdaje mi się, że gdybym był ciekawym, mógł-bym był, w téj zaraz piérwszéj chwili poznania, dowiedziéć się mnóztwa szczegółów z życia i przeszłości pani Luizy. Jak wszystkie dusze miękkie i wiecznie smętne, była ona widocznie niezmiernie skłonną do zwierzeń, w których użalanie się nad tém, co jest, i wspominanie tego, co było, odegrywa ogromną rolę. Nie byłem przecież jeszcze dość zaciekawiony, aby na podobnych rozmowach tracić czas, którego nie miałem zanadto. Postarałem się więc zwrócić uwagę pani Luizy na jedyny powód, który mię do jéj domu sprowadził. — Interesom to więc majątkowym zapewne przypisać należy teraźniejszy pobyt pani w kraju? Trudno mi było wtedy odgadnąć, dlaczego na tak proste to moje zapytanie zmieszała się nieco i spuściła oczy. — Tak, — odparła po chwili wahania, — jakkolwiek interesa te wzbudzają we mnie wstręt, ale to wstręt śmiertelny, muszę przecież je raz uregulować, dlatego przynajmniéj, aby módz potém nie myśléć już o nich. Przybywszy tu przed rokiem blizko prosiłam pana L., aby zajął się uregulowaniem moich interesów, i dałam mu stosowną plenipotencyą. Ale jestem prawdziwie zdesperowaną, że powiedziéć muszę, iż pan L. wcale, wcale nie usprawiedliwił zaufania, jakie w nim pokładałam. Powiedziała to z żalem, a nawet z bardzo widocznym, lubo powściąganym gniewem. Zdziwiło mię trochę oskarżenie to dotykające, jak się zdawało, honoru i uczciwości kolegi mego, którego znałem z najlepszéj strony. — Nie zdaje mi się, — rzekłem, — aby pan L. zdolnym był zdradzić czyjekolwiek, położone w nim, zaufanie. Jest to człowiek, który z pewnością nie dopuścił się nigdy żadnego nieuczciwego postępku. — Ja go téż o żadną nieuczciwość nie obwiniam wcale! — zawołała pani Luiza żywo i z widoczném zdziwieniem. — Pan L. okazał się tylko względem mnie niedelikatnym, do najwyższego stopnia niedelikatnym… — Czy podobna? jest to jednak człowiek dobrze wychowany i należący do dobrego towarzystwa! — C’est possible! a jednak był on bardzo niewzględnym dla mnie. Główném poleceniem, o którego spełnienie prosiłam pana L., było ułożenie pewnego bilansu, z którego dowiedziéć-bym się mogła, ile téż naprawdę mogę miéć z majątków moich pewnego rocznego dochodu. Otóż pan L. pojechał do Żmurowszczyzny, objeżdżał podobno wszystkie folwarki, składał jakieś sesye z dzierżawcami i komisarzami, a wróciwszy, oświadczył mi, il a eu la hardiesse de me dire, że nie mogę spodziewać się więcéj, jak ośmiu, najwyżéj dziesięciu tysięcy rubli! Upewniam pana, que c’était de la dérnière absurdité et Vous comprendrez, że, po podobném oświadczeniu, nie mogłam już dłużéj korzystać z rad i pomocy pana L. — Jak wnoszę z tego, co usłyszałem, pani posiadać musi pewne dane, dla których cyfra przez pana L. wystawiona, wydaje się jéj tak zupełnie nieprawdopodobną. — Mais comment donc! — odparła, — posiadam na to najpewniejsze dane! Otrzymywałam zawsze z majątków moich około dwudziestu tysięcy. Od kilku lat dopiéro cyfra ta zmniejszać się zaczęła, a będąc pewną naturalnie, iż staje się to, dzięki nierzetelności i chciwości dzierżawców i rządców, przyjechałam tu sama głównie dlatego, aby nadużyciom tym koniec położyć. Ces gens la sont tellement imbéciles et tellement rapaces! n’est ce pas? — Być może; jednak to prawda, że w ostatnich właśnie kilku latach dochody wszystkich w ogóle posiadłości wiejskich w kraju naszym zmniejszyły się ogromnie. — Doprawdy? — zapytała z nowém zdziwieniem — et pourquoi? — Reforma stosunków włościańskich, zwiększone podatki, stagnacya w handlu i w kredycie… — zacząłem, ale przerwała mi pani Luiza. — Au nom du ciel! — zawołała, uśmiechając się i z giestem prośby składając białe swe rączki. — Au nom du ciel! ne m’en parlez plus, Monsieur. Słyszałam już nieraz i od pana L., i od innych osób całą tę nieszczęśliwą nomenklaturę, któréj znaczenia w żaden sposób objąć nie może moja biedna kobieca głowa. Que voulez-vous? Wszystkie te reformy, stagnacye, handle i kredyta, są dla nas kobiet zupełnie niepojętemi. C’est le royaume des élus: urzędników i kupców! Co do mnie, wiem to tylko, że jest zupełném, ale zupełném niepodobieństwem, abym utrzymać się mogła z tych ośmiu czy dziesięciu tysięcy, które mi pan L. łaskawie przyobiecać raczył… — Jestem zupełnie pewną, — dodała z uśmiechem tak uprzejmym i słodkim, iż nieledwie za serce chwytającym, — że pan lepszych, a raczéj… prawdziwszych dostarczysz mi wiadomości. — Czy będą pomyślniejsze, nie wiem, ale że będą prawdziwe, o tém upewniać pani nie potrzebuję, — odparłem. — Ponieważ jednak wkładać pani raczy na mnie obowiązek, który ja znowu z przyjemnością przyjmuję, prosił-bym o plany i inwentarz dóbr, wedle których mógł-bym oryentować się, gdy będę już na miejscu. — Plany… inwentarze… — powtórzyła z razu jak przez sen, wlepiając w twarz moję szafirowe źrenice swe, które przybrały wyraz dziecięcéj niemal naiwności. Po krótkiéj jednak chwili, śmiejąc się ze swobodą także dziecięcą, zawołała: — Mais Vous me parlez de nouveau en grec, Monsieur! zkądże mogła-bym miéć te plany i te in… inwen… comment l’avez-vous dit? in… inwentarze? Co to właściwie znaczy? Może to tam gdzieś w Żmurowszczyźnie się znajdzie! — W braku planów i inwentarzy, — rzekłem, — racz mię pani objaśnić w przybliżeniu przynajmniéj, jaką jest rozległość dóbr jéj, na ile folwarków są one podzielone i jakie obarczają je rządowe lub prywatne ciężary? Patrzała na mnie długo, a w oczach jéj przebiegały i na rozwartych nieco ustach drgały powstrzymywane uśmieszki. — Jak widzę, — rzekła, — panowie wszyscy jednostajnym przemawiacie językiem. Sam nawet książę Andrzej łaje mię nieraz, że nie wiem sama, co mam, i nazywa mnie z tego powodu małą filozofką. W istocie nigdy pojąć nie byłam zdolną, jak można zajmować się podobnemi rzeczami, troszczyć się o te wszystkie majątkowe sprawy i na tych materyalnych dobrach szczęście swoje zakładać. Co do mnie, chciej mi pan wierzyć, iż wszystko to nuży i nęka mię niewypowiedzianie, i że czuła-bym się prawdziwie poniżoną we własnych oczach, gdybym choć jeden dzień cały poświęciła tym powszednim, poziomym zachodom i rachubom… Mówiła to z widoczną nieudaną szczerością. Słuchałem ją zdumiony. — Łaskawa pani! — rzekłem, — jakże więc pojmować mam gniew jéj, który kolega mój miał nieszczęście ściągnąć na siebie, oświadczając, iż cyfra dochodów jéj dosięgnąć nie może owym dwudziestu tysięcy… — O! — przerwała, — to wcale co innego! Ja tyle miéć muszę, aby módz się utrzymać! Szczególna to była logika! Późniéj dopiéro przekonałem się o tém z wielokrotnego doświadczenia, że prawne zawikłania z kobietami bywają najczęściéj mniejszém lub większém morzem, do wypicia mężom prawa dawaném. Podówczas jednak nie posiadałem jeszcze doświadczenia tego i uczułem się zdziwionym, a bardziéj jeszcze zakłopotanym. — Cóż tedy rozkażesz mi pani uczynić? — zapytałem. — Do kogo lub gdzie udać się mam po nieodzownie mi potrzebne papiery, regestra, dokumenta? W chwili, gdy czyniłem to zapytanie, wzrok pani Luizy pobiegł ku stojącemu w rogu salonu bardzo ozdobnemu zegarowi. Od kilku minut już rzucała ona na zegar ten przelotne i zaniepokojone nieco spojrzenia. — Pardonnez moi de grâçe, Monsieur! — odrzekła z roztargnionym uśmiechem, — nic o tém wszystkiém nie wiem! Nic a nic! Może zechcesz pan zapytać pana L., w jaki sposób radził sobie, albo zgłosisz się do dzierżawcy Żmurowszczyzny, pana Łudzińskiego… Uśmiech jéj i mowa były pełne roztargnienia. Widoczném było, że zaledwie dosłyszała pytanie moje i, że odpowiadając na nie, myślała zupełnie o czém inném. Ale wymówione przez panią Luizę nazwisko dzierżawcy uderzyło mię. Było mi ono dobrze znaném. — Więc to pan Łudziński jest dzierżawcą głównego majątku pani? czy nie pan Władysław Łudziński? — zapytałem. — Oui… zdaje mi się, że mu na imię Władysław. Władysław Łudziński był szkolnym kolegą moim. Z przyjemnością pomyślałem, że spotkam się znowu z przyjacielem pierwszéj młodości mojéj, dla którego zachowałem na zawsze przyjazne wspomnienie, i chciałem właśnie zapytać panią Luizę, na jakich warunkach dzierżawi on jéj dobra, gdy rozmowa nasza przerwaną została odzywającym się za plecami mymi stłumionym i niezmiernie uniżonym głosikiem kobiecym. — Upadam do nóżek pani hrabiny! Obejrzałem się i zobaczyłem wchodzącą do saloniku pannę Zuzannę Krzaczkowską, którą znało dobrze całe miasto, któréj zatém i ja nie znać nie mogłem. Była to kobiecina malutka i szczuplutka, z wiecznie, jak do pacierza, poniżéj piersi splecionemi rękoma i z nieznikającym ani na chwilę uniżonym uśmieszkiem na żółtych wargach, otoczonych rojami dziwnie przykro wyglądających zmarszczek. Słodziutka i pokorniutka osóbka ta miała jednak nadzwyczaj bystre, przenikliwe i błyszczące małe oczki czarne, któremi strzelała na prawo i lewo z niezmierną wprawą i niezmierném zamiłowaniem w rzemiośle podpatrywania spraw i grzechów cudzych. Z czego panna Zuzanna żyła i za co kupowała sobie bardzo czyste zwykle i wązkie czarne sukienki, płaszczyki z dziwacznemi pelerynkami i kapturki atłasowe, które zwyczajny i całemu miastu znany strój jéj stanowiły — nie umiem doprawdy powiedziéć. Podobno zajmowała się wyrabianiem siatek jakichś i haftów, które roznosiła po domach, otrzymując w zamian tu trochę pieniędzy, ówdzie obiad, gdzieindziéj wieczerzę i t. d. W ogóle była to jedna z tych ptaszyn, które, nic wcale albo bardzo niewiele orząc i siejąc, jadają przecież i piją do syta. Ptaszyn podobnych zresztą pełno jest w społeczeństwie naszém, a im która żwawiéj i ostrzéj szczebiocze, tém hojniejsze dary sypią się w dość żarłoczny zwyczajnie jéj gardziołek. Cokolwiek bądź, obecność ubogiéj kobieciny téj, znanéj ze złośliwego plotkarstwa i uniżonego pochlebstwa, w domu tak wytwornym i wysoko w hierarchii społecznéj postawionym, jakim był dom pani Luizy, zdziwiła mię trochę. Zdziwienie to moje témbardziéj było usprawiedliwioném, że panna Zuzanna weszła do saloniku w sposób nadzwyczaj poufały, przez drzwi z wnętrza domu, więc zapewne przez garderobę i sypialnią wiodące, a pani Luiza poufałość tę przyjęła, jako rzecz bardzo zwyczajną i, z wdzięcznym uśmiechem skłaniając głowę ku przybyłéj wskazała jéj ręką krzesło, stojące nieco opodal od kanapy, na któréj siedziała sama. — Proszę siadać, kochana panno Zuzanno, — rzekła, — proszę siadać, musisz być pani bardzo zmęczona… pogoda tak jest brzydka. — Pokornie dziękuję pani hrabinie dobrodziejce, pokornie dziękuję! — kłaniała się i uśmiechała pokorna kobiecina. — Już to prawda, że dzisiejszy dzioneczek nam nie dopisał, a ja nawet wczoraj w wieczór modliłam się na tę intencyą, aby Pan Bóg obdarzył nas dziś słoneczkiem, bo wiem, że pani hrabina tęskni zawsze za słoneczkiem, i że zdrowieczko pani hrabiny cierpi bardzo na tém, kiedy chmurki niebo pokryją i światek zrobi się taki ciemny, że choć płakać ze smutku! — W istocie, — zwróciła się do mnie pani Luiza, — dziwnie drażliwą jestem na wszelkie zmiany pogody. Widok słońca i pogodnego nieba rozwesela mię, dni zaś chmurne i dżdżyste wprawiają w smutek lub w stan nieprzezwyciężonéj apatyi. Zdaje mi się, że jestem arfą, na któréj strunach brzmią z kolei wszystkie tony zewnętrznéj natury. Dlatego téż klimat tutejszy, tak ostry i zmienny, blade lub chmurne niebo tutejsze działają na mnie dziwnie boleśnie i rozstrajająco… — Pan Bóg łaskawy pozwoli pewno, że dla pani hrabiny wkrótce zaświeci znowu ciepłe słoneczko francuzkie. Pani hrabina uleci od nas, uleci, jak ta ptaszyna złota, a my tylko już chyba oczy sobie wypłaczemy po naszéj opiekunce i dobrodziejce! — Kochana panno Zuzanno! — mówiła pani Luiza, spojrzeniem i uśmiechem, pełnym serdecznego uczucia, dziękując pokornéj babinie, która, jękliwym tonem słowa swe wymówiwszy, przesunęła prędko chustkę po oczach, niby dla szybkiego i niewidzialnego otarcia łez, roszących jéj oczy. — Tak, — zwracając się do mnie, rzekła gospodyni domu, — kiedy mówiłam panu przed chwilą, że nie mam tu nikogo, ktoby mi był przyjaznym i szczerze oddanym, myliłam się. Zapomniałam o kilku duszach, które przywiązały się do mnie prawdziwie i gorąco, które są mi wdzięczne bez granic za jakąś odrobinę dobrego, ode mnie otrzymaną. Ale, — dodała po francuzku, — są to dusze takie oto, jak téj kobiety, którą pan widzisz… dusze proste i skołatane niedolą… Mówiąc to, czuła się widocznie rozrzewnioną. Nie mogłem mylić się. Była dość naiwną, aby pokorne ukłony, słodkawe uśmieszki i jękliwym tonem wypowiadane pochlebstwa panny Zuzanny, przyjmować za czyste złoto gorących uczuć przywiązania i wdzięczności. Przerwa zresztą, którą w rozmowie naszéj sprawiło wejście pokornéj a gadatliwéj kobieciny, zdawała się przybywać dla pani Luizy nadzwyczaj w porę. Kilkadziesiąt wyrazów, któreśmy zamienili między sobą o interesach majątkowych i pieniężnych, zmęczyły ją, znękały nieledwie. Pod wpływem znękania tego, rysy jéj sztywniéć już zaczynały, a na czole i wkoło oczów gromadziły się zmarszczki, których wprzódy nie spostrzegłem. Zniknęły téż one, jakby za dotknięciem czarnoksięskiéj różdżki, pod różową falą rumieńca, który nagle opłynął twarz i szyję pani Luizy, od grubych splotów pięknych, ciemnych włosów aż po puszyste zwoje białych koronek, okalających u góry aksamitną jéj suknią. Domyśliłem się od razu, dlaczego wprzódy spoglądała tak często na zegar. Oczekiwała gościa, którym był wchodzący w téj chwili do saloniku syn księcia Andrzeja, młodziutki książę Jan X. Książę Jan był tak młodziutkim, że wśród domowych i przyjaciół, a nawet wśród szerszéj nieco publiczności nie nazywano go inaczéj, jak księciem Jasiem. Miał rok 21, wysmukłe i doskonale harmonijne kształty Antinousa, twarz o rysach prześlicznych i ciemnéj południowéj cerze, śród któréj łagodnym ogniem paliły się duże czarne oczy i purpurą korali rozkwitały pełne, drobniuchnym zaledwie czarnym wąsikiem ocienione, młodzieńczo świeże usta. Oprócz téj niepospolicie pięknéj powierzchowności, książę Jaś miał bardzo dobre serce, niezmiernie łagodny, potulny charakter i temperament, wbrew południowéj cerze twarzy, więcéj flegmatyczny, niż żywy. Była to zresztą indywidualność bardzo mało wybitna, nie w pełni jeszcze rozwinięta, z wolą osłabioną nieco despotyzmem ojcowskim starego księcia, z umysłem z natury już dość słabym, ku poezyi i miękkim, melancholijnym marzeniom zwracającym się przeważnie. Pani Luiza powstała z kanapy z żywością poruszeń niemal dziewczęcą i wyciągnęła rękę ku młodziutkiemu książątku, które złożyło na niéj pocałunek pełen, jak mi się zdawało, synowskiego uszanowania. Najpiękniejszy uśmiech rozkwitał na bladawych jéj wargach, oczy błyszczały żywo i rzewnie zarazem, twarz jéj cała, z któréj nie zniknął całkiem płomienny przedtém, a teraz blado różowy już tylko rumieniec, przybrała przez te kilka sekund pozór o lat dziesięć przynajmniéj młodszy. Książę Jaś, w kilku z cicha wyrzeczonych słowach, oświadczył pani Luizie uprzejme pozdrowienie od księcia ojca swego, poczém przywitał się ze mną w zwykły sobie bardzo serdeczny sposób. Od wejścia księcia Jasia rozmowa toczyć się zaczęła po francuzku. Jakkolwiek uważałem zawsze zwyczaj używania obcego języka w codziennych stosunkach i rozmowach za bardziéj jeszcze śmieszny, niż grzeczny, nie miałem tym razem nic innego do wyboru, jak popełniać śmieszność tę wraz z gospodynią domu, w którym gościłem, lub dopuścić się względem niéj niegrzeczności. Wybrałem naturalnie piérwsze. Mówić zacząłem po francuzku. Pani Luiza z zachwyceniem widoczném słuchała żartobliwego opowiadania mego o dzieciństwie księcia Jasia, które pamiętam z dawnych jeszcze czasów, gdy rodzice moi sąsiadowali na wsi z księztwem X. Powstała potém i lekko, wdzięcznie przeszedłszy salon, przyniosła nam wielką, kosztownie oprawną księgę, którą, jak mówiła, dziś właśnie otrzymała z za granicy. Był to poemat jakiś, przez Dorégo illustrowany. Pani Luiza przerzucała karty księgi i ukazywała nam z kolei ilustracye, które wydawały się jéj najbardziéj godnemi oglądania. Dało jéj to sposobność do czynienia różnych uwag, tak o treści poematu, jak o szczególnych cechach odznaczających olbrzymi talent rysownika, który go illustrował. Mówiła o tém wszystkiém z wielką łatwością i nieporównanym wdziękiem słowa. Znać było, że posiadała wysokie bardzo ukształcenie w rzeczach artystycznych i niemniejsze w nich zamiłowanie. Książę Jaś, który także uwielbiał poezyą i w ogóle sztuki piękne, potwierdzał najczęściéj zdania pani Luizy, a ożywiając się stopniowo, z uniesieniem mówić począł o różnych arcy-mistrzach i arcydziełach pędzla i ołówka. Wspomniał o Gavarnim. — Gavarni! — podchwyciła pani Luiza, — oceniam go wedle wartości, ale kochać i uwielbiać jak Dorego nie mogę. Gavarni jest realistą, brak mu wzniosłego poczucia ideału. Stare żebraczki jego zachwycają mię mistrzowstwem rysunku i charakterystyki, ale, gdy długo na nie patrzę, zdaje mi się, że czuję obok siebie nieprzyjemny zapach łachmanów. — A jednak, — zarzucił nieśmiało książę Jaś, — w żebraczkach Gavarniego dopatrują niektórzy bardzo wiele głęboko pojętych dramatów. — Przekładam idylle nad dramata, — odparła z lekkim uśmiechem pani Luiza, — każdy z nas, żyjących na smutnym tym świecie, we własnéj piersi nosić musi mniéj lub więcéj głęboki dramat swego życia. Przyjemnie więc nam być musi, gdy pod przewodnictwem sztuki wznieść się możemy w idealne sfery kryształowo czystych uczuć i niezmąconego szczęścia. Dlatego téż, — dodała, — wolę o wiele niebo Danta nad jego piekło. Owe tłumy ciał nagich, wijących się w niewymownych męczarniach na dnie otchłani piekielnych, przejmują mię grozą i dziwnie bolesném politowaniem. Mogę nawet powiedziéć, że widok ich wiedzie mię nawet do grzechu zwątpienia. Mimowoli bowiem zapytuję siebie: czy podobna, aby Bóg nieskończonego miłosierdzia rzucał miliardy stworzeń swych w te miejsca cierpień bez miary ni końca. Ale gdy, idąc za myślą poety, tak mistrzowsko uwyraźnioną ołówkiem rysownika, patrzę na Beatryczę, spotykającą Danta u wrót niebieskich, lub wyobraźnią stąpam po śladach św. Matyldy, wiodącéj za rękę wieszcza ku najwyższemu Empireum, wtedy z pamięci i oczu moich znikają wszelkie nędze i szpetoty świata tego, wtedy czuję, jak dziwna pociecha jakaś wstępuje w me serce, wtedy najmocniéj i wszystkiemi siłami istoty méj wierzę i ufam… Mówiła to z głębokiém przejęciem się, z zapałem naprzód, potém z niewymowną rzewnością, która wilgotném wzruszeniem oszkliła błyszczące, prześliczne w téj chwili jéj oczy. Mówiąc, patrzała na księcia Jasia, a gdy wspominała o Beatryczy, spotykającéj u wrót nieba włoskiego wieszcza, i o téj niewymownie błogiéj ufności, którą obraz ten przepełniał jéj serce, nie wiem, dlaczego wydało mi się, iż ufność ta nie ściągała się ku czemu innemu, jak tylko ku dalekiéj jakiéjś, nieznanéj, zaziemskiéj przyszłości, śród któréj daném będzie jéj saméj odegrać rolę Beatryczy, otwierającéj niebo przed — księciem Jasiem. Rozmowa, w podobnym tonie prowadzona, trwała więcéj niż kwadrans, a ja ani spostrzegłem, iż bytność moja u pani Luizy przeciąga się dłużéj, niż mi na to czas, a może i względy etykiety światowéj, pozwalały. Wśród pełnych treści, lecz suchych, zajęć mojego zawodu, rzadko bardzo miałem sposobność spotykać się z tak pięknemi przedmiotami sztuki, jak te, które ukazywała mi teraz pani Luiza, i przysłuchiwać się podobnym rozmowom, jak ta, którą prowadziła ona z młodym księciem. Ozwały się we mnie zgłuszone poniekąd zachodami powszedniego życia instynkta i gusta człowieka cywilizowanego. Przerzucane z kolei przez panią Luizę albumy i illustrowane stronice, a bardziéj może uwagi, które czyniła ona nad niemi, zajęły mię żywo. Przyznałem w myśli, iż nowa klientka moja, raz znalazłszy się we właściwéj sobie sferze, była niezmiernie przyjemną gospodynią domu, kobietą pełną ujmującego wdzięku i porywającéj żywości słowa i uczuć. W chwili właśnie, gdy ostatnia uwaga ta przesunęła mi się przez głowę, pani Luiza zamknęła księgę, któréj przepatrywanie wspólnie z nami skończyła, a ja podnosząc głowę, mimowolnie rzuciłem spojrzenie w przeciwną stronę saloniku. Mógłbym śmiało powiedziéć, że przy spojrzeniu tém wzrok mój spadł nagle z niebieskich wysokości pomiędzy najniższe sfery ziemskie. Przy jedném z krzeseł, pod ścianą umieszczonych, ujrzałem stojącą pannę Zuzannę. Niby w ciasny futerał opięta w wąską swą czarną sukienkę, pokorna kobiecina stała w postawie naprzód nieco pochylonéj, z małemi rączkami swemi splecionemi, jak zwykle, poniżéj piersi, ze zwykłym swym słodziutkim uśmiechem wśród małéj, pomarszczonéj twarzyczki. Mimowoli pomyślałem, że postać ta kobieca, którą wewnętrzne usposobienia i cały sposób życia przyoblekały piętnem najtrywialniejszych, najnikczemniejszych może cech, jakie odznaczać mogą poniżoną i poniżającą się istotę ludzką, szczególną bardzo stanowiła illustracyą tak wysoce artystycznego salonu pani Luizy. Jakież jednak było zdziwienie moje, gdy ujrzałem, iż panna Zuzanna, oczyma i całą nieledwie postacią swą, wykonała, ku mnie wyraźnie zwrócone a dziwne jakieś, znaki telegraficzne. Patrzała w twarz moję, jak w tęczę, przyczém podnosiła rudawe brwi swe, mrugała żółtemi powiekami i, nie rozplatając dłoni, jak do pacierza złożonych, wskazującym przecież palcem, z czarnéj dziurawéj rękawiczki wyglądającym, wyraźnie mi drzwi ukazywała. Pojąć nie mogłem, czego mianowicie żądała ode mnie ta kumoszka. Gdy jednak znaki telegraficzne, które mi przesyłała, nietylko nie ustawały, ale wzmagały się z każdą chwilą w sposób coraz natarczywszy i nieznośniejszy, zacząłem przypuszczać, że uboga kobiecina ma może do mnie osobisty jakiś a ważny dla niej interes, a znakami temi prosi mię, abym wyszedł co prędzéj i jéj wysłuchał. Ponieważ zresztą i tak już bawiłem u pani Luizy może dłużéj, niż wypadało, powstałem i wziąwszy kapelusz, chciałem jeszcze przed odejściem powiedziéć słów kilka względem powierzonych mi spraw majątkowych. Zaledwie jednak wymówiłem parę wyrazów, pani Luiza przerwała mi błagalnym niemal giestem ślicznéj swéj ręki. Przytém spojrzenie jéj, zmieszane, niespokojne, pobiegło po twarzy księcia Jasia. Zrozumiałem, że mówienie w téj chwili o interesach i pieniądzach sprawiło-by jéj przykrość niewymowną. Rozmowy podobne nękały i mieszały ją zawsze, ale, gdy cichy i marzący Antinous ten obok niéj się znajdował, atmosfera, którą oddychali oboje, pozostać musiała nieskazitelnie idealną; inaczéj pani Luiza spłonęła-by chyba od wstydu albo, zalała-by się łzami nieprzezwyciężonéj żałości. Poprosiłem więc tylko, aby mi nazajutrz udzieliła swéj audyencyi, gdyż z tém, co wiedziałem dotąd, ani domyślić się nie mogłem, czego mianowicie żądała ode mnie i od czego zaczynać miałem powierzane mi dzieło regulowania jéj interesów. — O! — zawołała, podając mi obie ręce, — chciéj pan przychodzić do mnie jak najczęściéj, nietylko jako prawnik, ale jako gość i dobry znajomy. Tu, na okropnéj pustyni téj, spotkanie kogoś, z kim rozmawiać można, jest prawdziwie dobrą szansą, któréj, wierzaj mi pan, nie wyrzekła-bym się z łatwością! Jeżeli powitanie pani Luizy było grzeczném i pełném uprzejmego wdzięku, sposób, w jaki mię pożegnała, nazwać się już mógł śmiało serdecznym i przyjacielskim. Czułem, że blizka znajomość moja z książętami X., zbliżyła mię téż znakomicie do méj nowéj klientki, a wprawa, jaką posiadałem w mówieniu po francuzku, utworzyła pomiędzy nią a mną rodzaj moralnego braterstwa. Tak dalece prawdą jest to, w co zawsze wierzyłem, że najbliższemi ze sobą powinowatymi są ci, dla których najdroższe duchowi ludzkiemu pojęcia: prawdy, cnoty, miłości, wolności, nauki, w jednostajne przyoblekają się brzmienia. Opuszczałem mieszkanie pani Luizy ze szczególném jakiémś zmieszaniem ciekawości i sympatycznego politowania, które-to uczucia, sam jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego obudziła we mnie nowa klientka moja, gdy tuż przed wschodami spotkałem się oko w oko z panną Zuzanną. Mała kobiecina opuszczała jednocześnie ze mną mieszkanie swéj dobrodziejki i tylko wychodziła z niego drzwiami innemi, przez ukryte dla innych gości pokoje i kuchnią prowadzącemi. Ujrzawszy ją, zatrzymałem się, acz z lekką niechęcią. — Zdaje mi się, — rzekłem, — że pani życzyłaś sobie mówić ze mną. Czy masz pani do mnie jaki interes? — Uchowaj Boże, — dygając i uśmiechając się, odrzekła kobiecina, — żadnego interesiku nie mam, chwała Bogu Najwyższemu! żadnego interesiku! Zkądże-bym znowu ja biedna kobieta interesa jakie do pana adwokata miéć mogła? Niech pan adwokat będzie łaskaw nie zatrzymywać się dla mnie, ja z panem adwokatem podejść mogę kawałeczek dróżki! Zapowiedziane mi towarzystwo to niezbyt mię ucieszyło. Chciałem jednak dowiedziéć się znaczenia owych dawanych mi w salonie, telegraficznych znaków. — Dlaczegóż więc pani mrugałaś na mnie i drzwi mi wskazywałaś? — zapytałem, wpół śmiejąc się, wpół z niecierpliwością, którą wzbudzały we mnie drepcące tuż obok mnie drobne kroczki kumoszki. — Ja to zaraz panu adwokatowi dobrodziejowi wytłómaczę, — zniżając głos i przybierając tajemniczą minę, szeptała panna Zuzanna. — Niech pan adwokat nie gniewa się na mnie za to, że ja, niemądra kobiecina, ośmielę się panu dać radę. Ale pan nie zna jeszcze naszéj kochanéj pani hrabiny… — Powiédz mi pani naprzód, — przerwałem, — dlaczego panią Wielogrońską tytułujesz hrabiną? O ile wiem, ani Żmurscy, ani Wielogrońscy, nigdy hrabiami nie byli. Pomimo, że nie patrzałem na nią, widziałem jak małe oczki panny Zuzanny przemknęły po mojéj twarzy i złośliwie błysnęły. W mgnieniu oka jednak wzniosła je ona w górę, a splecione rączki swe także do wysokości twarzy swéj podnosząc, zawołała: — O, panie mój! ja-bym anioła tego nietylko hrabiną, ale królową i cesarzową nazywała! Święta to pani! Aniołek niebieski! opatrzność wszystkich biednych i pociechy potrzebujących! — No, dobrze już, dobrze, — przerwałem, — ale dlaczego pani mrugałaś na mnie? Babina znowu nastroiła się tajemniczo. — Widzi pan adwokat — szepnęła — ten śliczny książę Janiunio, daj jemu, Stwórco Wszechmogący, zdrowieczko i najdłuższe lata… — No, ale cóż tedy książę Janiunio… — Oto to, widzi pan dobrodziéj, że jak książę przychodzi z wizytą, nasza pani hrabina bardzo nie lubi, aby kto więcéj u niéj był… Ja to już tam jestem jakby domowa, ale wychodzę, zaraz wychodzę, jak tylko książę przychodzi, bo nasza hrabina nie chce wtedy miéć nikogo, broń Boże nikogo, ani z domowych, ani z gości… Z oburzeniem spojrzałem na obłudnicę. — Co pani wygadujesz? — rzekłem ostro, — czy pani nie wstyd… Przerwała mi giestem pełnym przerażenia. — Wstyd! — zawołała — a czegóż to, proszę pana adwokata dobrodzieja, wstydzić-bym się miała? Czy to ja tego anioła świętego nie kocham, jakby, nie przymierzając, samego Pana Boga. Daj Boże, ażeby wszyscy tak ją kochali i uwielbiali, jak ja! W ogień piekielny wskoczyła-bym za nią! Ale co wiem, to wiem, i panu adwokatowi powiedziéć muszę, bo nie trzeba, uchowaj Panie Boże, gorzéj jeszcze męczyć téj nieboraczki, jedyną tę jéj pociechę odbierać… — Nie rozumiem i proszę panią… — zacząłem. Ale stara nie pozwoliła sobie przerwać. Pomimo, że umyślnie szedłem bardzo prędko, dreptała ona obok mnie drobnemi kroczkami swemi niezmordowanie i, wyprzedzając mię nawet nieco, w twarz mi zaglądała. — A tak, tak — mówiła daléj, ledwie mogąc od szybkiego biegu i mówienia oddech pochwycić. — Tak, tak! nieboraczka ona, sama jedniutka, jak palec… bez familii, bez opieki, niby ta dziecina biedneńka, na szeroki świat rzucona… nie dziwota, że serduszko odezwało się, i że biedaczka przywiązała się do tego ślicznego książątka, daj jemu Panie Boże, wszystko dobre… Dziecko to po prawdzie w porównaniu z nią… synem jéj może mógł-by być; ale pan dobrodziéj sam pewno wié… serce nie sługa, nie zna, co to pany… Ostatnie wyrazy stara wymówiła na-wpół z patetycznym akcentem, na-pół z uśmiechem, który, roztwierając żółte jéj wargi, ukazał z-za nich parę czarnych, kołyszących się zębów. Widząc, że nie pozbędę się jéj inaczéj, przywołałem giestem stojącą opodal nieco dorożkę. W téjże saméj prawie chwili szybko mijała nas chodnikiem kobieta, którą téż wspólnie z całém miastem znałem i często widywałem, koleżanka panny Zuzanny, co do głównych usposobień i całego sposobu życia, tém tylko różniąca się od niéj, że, gdy panna Zuzanna wyglądała na malutką kobiecinę, pani Kuniewiczowéj nie podobna było nazwać inaczéj jak *damą*. Wysoka była i bardzo zgrabna, chód i ruchy miała nadzwyczaj poważne i dystyngowane, niezmiernie wiele szlachetnéj dumy w spojrzeniu i ukłonie. Ubierała się w ozdobne ogoniaste suknie, a nierzadko i w aksamitne paltoty. Na siwiejących włosach nosiła kapelusze lub czepeczki z kolorowymi wstążkami. Zarówno jak panna Zuzanna, *dama* ta trudniła się wyrabianiem różnych robótek ręcznych, za które, bez względu na okazałość postaci jéj, kosztowność stroju i dumną wyniosłość oblicza, naiwne a litościwe duszyczki, miasto nasze zamieszkujące, płaciły dziesięć razy wyżéj nad istotną wartość. Oprócz siatek i kołnierzyków, pani Kuniewiczowa wyrabiała jeszcze sztuczne kwiaty i inne różne ornamenta, któremi przyozdabiała miejscowe świątynie, co stawiało ją bardzo wysoko we względach arystokratyczno-klerykalnego stronnictwa, w mieście naszém istniejącego, i jak mi się zdaje, przynosiło bez porównania więcéj korzyści jéj saméj, niż chwały Panu Bogu. Powolnym, jak zwykle, krokiem i z dumnie smutną twarzą przechodząc koło nas, pani Kuniewiczowa spostrzegła plączącą się koło mnie pannę Zuzannę i pozdrowiła koleżankę wyniosłém skinieniem głowy. — Byłaś dziś pani u hrabiny? — zapytała. — Byłam, byłam, ale nie pójdę już, aż chyba wieczorem… i pani nie idź tam także… — A to dlaczego? — Książę jest dziś tam na obiedzie… zabawi do szóstéj… — tajemniczo szepnęła kobiecina. *Dama* skinęła głową w znak zrozumienia. — To co innego — rzekła — muszę nawet wrócić i powiedziéć pani Mięcickiéj, żeby nie szła także, bo wiem, że się wybierała. Nie zaręczam za prawdziwość faktu tego, ale tak mi się zdawało przynajmniéj, że, mimowoli, słuchając rozmowy tych dwóch kobiet, zarumieniłem się ze wstydu. Wstydziłem się może za rodzaj ludzki. To tylko pewno, że oprócz wstydu tego, uczułem żal nad panią Luizą, którą, jak to spostrzegać zaczynałem, szarpały nielitościwie te właśnie języki, które znajdując się przy niéj, najdonośniéj chwałę jéj wyśpiewywały. Zmierzałem co prędzéj do nadjeżdżającéj dorożki. Miałem już siadać, gdy panna Zuzanna dogoniła mię jeszcze i pochwyciła za rękaw od paltota. — Panie dobrodzieju kochany! — szeptała — nie zapominaj tylko, zlituj się, o przestrodze mojéj… jak książę Janiunio tam jest, nikt więcéj być nie powinien… Trzeba ją biedaczkę szanować. Zniecierpliwiła mię już ostatecznie. Uwolniłem ubranie moje od uścisku jéj małéj, suchéj, ale dziwnie silnéj i żylastéj ręki, i nie pamiętam już jaką, ale wcale niegrzeczną dawszy jéj odprawę, odjechałem. Na zakręcie ulicy zobaczyłem, że panna Zuzanna stała na miejscu, na którém ją zostawiłem i uporczywie spoglądała za mną. Byłem pewny, że uczyniłem z niéj sobie śmiertelnego wroga i na myśl tę zaśmiałem się szczerze. ------------------------------------------------ Nazajutrz około południa otrzymałem znowu list od pani Luizy. Tym razem pisała po francuzku. Bardzo nagląco prosiła, abym przyszedł do niéj dziś jeszcze jak najprędzéj, natychmiast, ponieważ zaszedł wypadek, który przestraszył ją i zakłopotał ogromnie. Nie pisała wcale, jakiéj natury był wypadek ten, ale ze słów jéj wnosić mogłem, że było to coś dla niéj bardzo niemiłego i groźnego. Przy końcu listu prosiła mnie, abym określić chciał cyfrę wynagrodzenia pieniężnego, którego żądać będę za zajmowanie się interesami. Wzmiankę tę otoczyła tylu wstępami, przeprosinami i różnemi stylowemi floresami, iż wnosząc ze wszystkich tych nieśmiałości, ostrożności i drażliwości, myśléć-by można, że pani Luiza proponować mi ma popełnienie wielkiéj jakiéjś zbrodni, co najmniéj czynu grubijańskiego, o którym pisać nawet bardzo jest trudno, ale co mówić ustnie, to już w żaden sposób niepodobna, bez wstydu i nieprzyzwoitości. To téż pani Luiza długą i krętą przemowę swą kończyła następnemi słowami: „Chciéj pan na listowne zapytanie moje odpowiedziéć téż listownie. Kwestye podobne załatwiają się daleko lepiéj za pomocą korespondencyi, niż ustnéj rozmowy”. Po załatwieniu spraw najpilniejszych, poszedłem do nowéj klientki mojéj, tak bardzo dnia tego, jak widać było z listu, przerażonéj i zmartwionéj. Kiedy przechodziłem dwa wielkie salony, trzeci mniejszy salonik poprzedzające, do uszu moich zaczął dolatywać bardzo donośny głosik kobiecy, jednostajnym, piskliwym tonem i z nadzwyczajną szybkością a wymownością wypowiadający, co następuje: — Zamordowali go, jak mego ojca kocham, zamordowali go i zabili, pani hrabino! Byłam sama na sądach i wszystko słyszałam i rozbójników tych na własne moje żywe oczy widziałam. Biedny człowieczyna jechał sobie wózkiem i jednym koniem przez las. Noc ciemna, choć oko wykol! Las gęsty! Wicher dmie i szumi! W tém odezwał się w powietrzu jakiś gwizd okropny! Z za drzew wypada trzech ludzi!… Tu usłyszałem słabiuchny wykrzyk trwogi, w którym poznałem głos pani Luizy. Piskliwy zaś głosik opowiadającéj podniósł się jeszcze o jednę nutę wyżéj i ze zdwojonym zapałem opowiadał daléj: — Widziałam ich wszystkich trzech na moje żywe oczy, którzy siedzieli na ławie za kratkami! Chłopy wielkie jak dęby, z rozczochranemi włosami i z twarzami osmalonemi! A oczy, to jak pani hrabina mię tu żywą widzi, świecą się u nich tak, jak głownie! Aż mi gorąco robiło się w plecy od tych oczu! Wypadli z-za drzew, zatrzymali konia, zwlekli nieboraka z woza i zamordowali! Ale co oni dokazywali z nim, pani hrabino, to aż strach opowiadać! Wykłóli mu oczy, powyrywali włosy, połamali ręce… Tu wejście moje przerwało mówiącéj, którą była pani Mięcicka, kobieta krępa, silna, ogorzała, dość młoda jeszcze, w całém mieście znana pod nazwą *prawnika w spódnicy*. Wdowa po urzędniku nizkiego stopnia, który, umierając, żadnego wcale funduszu nie zostawił, krzątała się ona ciągle około załatwiania różnych drobniutkich, a niekoniecznie czystych sprawek i interesików mieszczańskich, lub małoszlacheckich. Załatwianie to dokonywało się naturalnie nieinaczéj, jak za pomocą biegania do urzędników i adwokatów, proszenia, jęczenia, dowiadywania się, szperania, podsłuchiwania i szpiegowania. Zawsze jednak było wielu ludzi, którzy wierzyli sprytowi i zwinności tego pokątnego doradcy żeńskiego rodzaju i o pomoc ją w swych sprawkach prosili. Uczęszczała téż ona na sądy wszelakie z wytrwałością, niczém niezrażoną, i teraz właśnie zabawiała panią Luizę sprawozdaniem z jakiegoś posiedzenia sądowego, przy którém była obecną. Ujrzawszy mię, pani Mięcicka zmieszała się trochę i umilkła. Adwokatów nie lubiła w ogólności, uważając ich za współzawodników swych, najniesprawiedliwiéj przez prawo protegowanych i chleb jéj odbierających. Oprócz pani Mięcickiéj, znajdowała się jeszcze w saloniku pani Kuniewiczowa, która z wyniosłą jak zwykle postawą i dumnie smutną twarzą, najbliżéj gospodyni domu siedząc, ze wzgardliwą obojętnością zdawała się słuchać tragicznych opowiadań koleżanki, i panna Zuzanna Krzaczkowska, która, na nizkim taboreciku umieszczona, wychylała z za poręczy kanapy malutką swą żółtą i pomarszczoną twarzyczkę, napiętnowaną teraz wyrazem podobnie błogiego zaciekawienia, jakiego doświadczać zwykły tłumy na widok spadających z rusztowania głów zbrodniarzy. Cała zresztą atmosfera ślicznego saloniku przesiąknięta była tajemniczą jakąś grozą, gdyż i pani Luiza, z pobladłą widocznie twarzą i szerzéj niż zwykle roztwartemi oczyma, powstała na moje przyjęcie. — Jakaż-to okropna historya! — rzekła, podając mi rękę i giestem zapraszając, abym usiadł przy niéj na fotelu — jakaż to okropna historya tego morderstwa, o którém opowiadała nam przed chwilą pani Mięcicka. Musisz pan także znać wszystkie szczegóły téj przerażającéj zbrodni. — Znam je wybornie — odpowiedziałem z uśmiechem — bo, zarówno jak pani Mięcicka, byłem na posiedzeniu sądowém, które sprawę tę roztrząsało. Jestem w możności nawet dokonać w opowiadaniu pani Mięcickiéj kilku poprawek. Tak naprzykład, oczy morderców nie wyglądają bynajmniéj, jak rozpalone głownie i nie smalą pleców osób, na których wzrok swój zatrzymują. Przeciwnie, są to mgliste, senne, na-pół idyotyczne oczy ludzi, którzy, pozbawieni wszelkiego umysłowego światła i wszelkiéj moralnéj dźwigni życia, czynili zło, jedynie pod wpływem instynktów, z których sami sobie zdać sprawy nie umieli. I jeżeli oczy te palić mogą boleśnie cokolwiek, to z pewnością nie plecy, ale chyba sumienie szczęśliwszych i oświeceńszych współbraci, którzy nic nie uczynili, aby oświatą i umoralnieniem okiełzać i uszlachetnić złe ich instynkta. Oprócz tego upewnić mogę panią, że nie było tam ani oczu wykłótych, ani włosów powyrywanych, ani rąk połamanych, ani żadnych tym podobnych okropności. Było jedno tylko uderzenie toporem w głowę, ale to wystarczyło zupełnie, aby odjąć życie nieszczęśliwemu podróżnemu. Poprawki te moje zostały przez całe obecne towarzystwo jak najgorzéj przyjęte. Pani Mięcicka sponsowiała z gniewu a może i ze wstydu, żem bujną jéj improwizacyą w krainę mytów spychał, i szybkiém wejrzeniem porozumiała się z koleżankami, które, każda po swojemu, wstrząsnęły głowami i mrugały powiekami w znak obrazy i śmiertelnego ku mnie wstrętu. Ale i sama pani Luiza zdawała się być z poprawek moich wcale niezadowoloną. Uproszczona w ten sposób zbrodnia przestawała draźnić jéj nerwy i dostarczać pokarmu dla jéj wyobraźni. Oczy zbójców, mętne i na-pół idyotyczne, były oczyma daleko prozaiczniejszemi od rozpalonych głowni pani Mięcickiéj, a jedno tylko uderzenie toporem w głowę sprowadzało wersyą całą z wysokości potwornych, wstrząsających okrucieństw, na poziomy zbrodni, spełnionéj w sposób ordynaryjny i zupełnie pierwotny. — Myślę jednak — rzekłem — że zmartwienie i przerażenie, o których dziś w liście pani wyczytałem, miały źródło w czém inném, niż w doszłych do pani wiadomościach o owém morderstwie… — O! zupełnie w czém inném! — odpowiedziała pani Luiza. — Nie wyobrazi pan sobie, jak przykrém wrażeniem dzień dziś rozpoczęłam. Zaledwie obudziłam się, wręczyli mi jakieś pismo… Tu pani Luiza powstała i zbliżyła się do stojącego w rogu salonu ślicznego różanego biureczka, na którém wielkiemi urzędowemi pieczęciami zaopatrzony, spoczywał arkusz grubego papieru. Pani Luiza wzięła papier ten w dwa palce tak zupełnie, jakby brała w rękę albo rozpalone żelazo, albo wstrętliwie ślizką ropuchę. — Nie wyobrazi pan sobie — rzekła, podając mi ten przedmiot obrzydzenia swego — jak byłam przestraszoną i zakłopotaną, pismo to otrzymując. Nie umiem go przeczytać, gdyż pismo jest w nieznanym mi języku. Wiem jednak z góry, że musi to być coś bardzo przykrego dla mnie, coś, co może ostatecznie już zrujnuje mię, albo przynajmniéj nieznośnych nabawi kłopotów. Chciéj mię pan nie oszczędzać i powiedziéć szczerze, co to takiego. Jestem przygotowaną na rzeczy najgorsze. Gdy pani Luiza to mówiła, trzy obecne kobiety zdawały się całe swe dusze na ustach jéj zawieszać. Ciężkie westchnienia wydzierały się z ich piersi, a głowy ich kołysały się, wybijając niby do słów jéj takt żałosny. — Oj, te kruczki! te kruczki! przyczepki! zdzierstwa! — jęczała pani Mięcicka — znam ja je dobrze i umiem sobie z niemi radzić, ale dla takiéj delikatnéj osoby, jak pani hrabina, musi to być ciężar nad siły! — Okropny ciężar! moja kochana pani Mięcicka! — potwierdziła z cicha pani Luiza, osuwając się na kanapę. — Co to jest, kiedy kobieta zostanie samą na świecie, a takich aniołów, jak pani hrabina, mało. Niéma więc czemu dziwić się, że szatani anioła na wszystkie strony szarpią! — z poważną boleścią w głosie i na twarzy zawyrokowała pani Kuniewiczowa. Ja tymczasem przebiegłem oczyma tak fatalne dla pani Luizy pismo i nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. — Łaskawa pani! — rzekłem — rzecz ta jest tak drobną, iż przez omyłkę tylko zapewne zakomunikowaną została pani, nie zaś miejscowéj dóbr jéj administracyi. — Okropna omyłka! — szepnęła pani Luiza. — Ale cóż to jest au nom du Ciel, Monsieur, czego ci ludzie chcą ode mnie? — Ci ludzie — rzekłem — uwiadamiają panią, że jeden z mostów, na gruntach jéj istniejących, zepsuty został, i że według przepisów administracyjnych obowiązaną pani jesteś dostarczyć z lasów swych drzewa dla jego naprawy… — Mon Dieu! — z ogromną ulgą w głosie, szepnęła pani Luiza — możnaż podobnemi drobnostkami dręczyć i kłopotać ludzi! Myślałam doprawdy, że idzie tu o cały mój majątek! — Ależ to okrucieństwo prawdziwe, ażeby tak nie miéć względu na słabe nerwy i delikatne zdrowie pani hrabiny! — jęknęła, składając dłonie, pani Mięcicka. — To dopiéro rozbójniki, katy, ludożercy! — oburzała się panna Zuzanna. — Albo to teraźniejszy świat szanuje cokolwiek? albo to dla teraźniejszych ludzi dama wysoko urodzona znaczy cokolwiek? — z goryczą wypowiedziała pani Kuniewiczowa. Pani Luiza siedziała chwilę z oczyma przysłonionemi. — Doprawdy — rzekła, podnosząc głowę i ze zmieszaniem pełném wdzięku patrząc na mnie — wstydzę się doprawdy, że przyjmuję pana w dziwném usposobieniu. Ale oprócz tego okropnego pisma miałam dziś jeszcze jedno bardzo dotkliwe zmartwienie… — Z innéj strony znowu — dodała, podnosząc się z kanapy i uśmiechając się — mam téż i pociechy moje… chciéj pan zobaczyć moję wczorajszą i dzisiejszą robotę… Wskazywała mi niewielkich rozmiarów obraz, w złocone ramy oprawny, a przed sztalugami malarskiemi, u okna stojącemi, na podniesieniu umieszczony. — Obraz ten — rzekła — należy do księcia Jana! Robię z niego dla siebie kopią. Co za cudowny krajobraz! nie prawdaż? Był to wizerunek dość wdzięcznego kątka ziemi. Wśród zielonéj łączki, w głębokim rozdole ścielącéj się, stała chatka wieśniacza, smętnemi jodłami ocieniona. Dokoła osłaniały ją obrosłe lasem góry i nagie piętrzące się skały, w dalekiéj perspektywie płynął kręty strumyk, a w górze przeciągały po błękitach stada drobnych chmur białych. Widziałem i uznawałem, że był to krajobraz dość ładny, biegłym bardzo i subtelnym pęzlem wykonany. Jakim sposobem przecież stanowić on mógł dla pani Luizy pociechę w jéj strapieniach? nie rozumiałem. Wytłómaczyła mi to sama. — Nie prawdaż? — rzekła — jaka cisza niezmącona, jaka nieskalana niewinność wieje z krajobrazu tego, przedstawiającego zapadły, górami zakryty kątek ziemi! Nic niéma dla mnie ponętniejszego nad dziką, samotną naturę; za niczém bardziéj nie tęsknię, jak za tą pierwotną prostotą życia, która, wobec podbojów dzisiejszéj cywilizacyi naszéj, gdzie niegdzie już tylko pozostała, niby na świadectwo minionych złotych wieków ludzkości. — Wierzaj mi pan — dodała po chwili ciszéj, — że była-bym najszczęśliwszą, gdy-bym gdziekolwiek na świecie posiadała chatkę podobną i żyć w niéj mogła, nieznana światu i wzajem go nieznająca! Gdy mówiła to, usta jéj drżały trochę, a oczy wpatrywały się wciąż w jeden punkt obrazu. Poszedłem za kierunkiem jéj wzroku i spostrzegłem pewien szczegół krajobrazu, którego dotąd nie zauważyłem. Była nim w niewyraźnych zarysach, za mgłą jakby i na najdalszym planie ukazana para ludzi, górali jak się zdawało, którzy, stojąc nad strumykiem czerpali wodę, czy zrywali kwiaty, czy téż może innemu jakiemuś, równie sielskiemu, oddawali się zajęciu. Byli to nieśmiertelni owi i niezbędni snadź, tak w krajobrazach, jak w romansach: Numa i Pompiliusz. W mojém wyobrażeniu idyliczna para ta szkodziła raczéj obrazowi, niż go przyozdabiała. Przypomniały mi się na jéj widok sielanki Floryana i królowe z XVIII wieku, przebierające się za pasterki i dojące krowy. Ale inaczéj wcale rzecz tę rozumiała pani Luiza. Dla niéj Numa i Pompiliusz stanowili niezbędną okrasę, a może nawet i główną osnowę tak każdego dzieła sztuki, jak i wszelkiego ludzkiego istnienia. W olbrzymim poemacie włoskim uwielbiała najżywiéj Danta i Beatryczę; wśród krajobrazu górskiego, wzrok jéj najsilniéj przykuwali do siebie pasterz i pasterka. — Czy mogę teraz spojrzéć na kopią? — zapytałem. Zawahała się chwilę i zarumieniła trochę. W ogólności rumieniła się często, co nadawało chwilami przywiędłéj nieco jéj twarzy pozór świeżéj i skromnéj dziewiczości. Odsłoniła jednak robotę na stalugach umieszczoną. Malowała wprawnie i z wielką znajomością sztuki, ale przeniewierzała się oryginałowi, który naśladować chciała. Para pasterzy, usunięta na oryginale w najdalszą głąb’ perspektywy, występowała w niéj na plan bliższy, w znacznie powiększonych rozmiarach. Co więcéj, rysy pasterza przypominały w sposób uderzający, ściągłą, gorąco bladą, twarz pewnego znajomego mi, utytułowanego Antinousa. Wiele jeszcze potém i w sposób bardzo uroczy pani Luiza mówiła mi o nieporównanie pięknych widokach górskich, które widywała w Szwajcaryi i południowéj Francyi. Wyobraźnia jéj zatrzymywała się najchętniéj śród dzikich samotnych zakątków ziemi, tuliła się pomiędzy wysokie, świat gwarny zakrywające skały, zawisała nad umajonemi dzikim bluszczem dachami nizkich ubogich chatek, i na tle tém lekkiemi a żywemi rysami malowała obrazy jakiegoś fantastycznego Edenu. O bogactwie, o konforcie, o sprzętach miękkich i atłasem obitych, o malutkich fotelikach palisandrowych, jedwabnych firankach i wieszadłach, układanych kunsztownie z jelenich rogów — o tém wszystkiém słowem, co przepełniało mieszkanie pani Luizy, w obrazach tych, przez wyobraźnią jéj malowanych, najlżejszéj nie było wzmianki. Panowała wśród nich prostota zupełna, pierwotna niemal prostota ubóztwa, a oprócz prostoty jeszcze było tam wiele ciszy, poezyi, niewinności i, jak już sam domyślałem się, samotności we dwoje. Cokolwiekbądź, pani Luiza, raz wpadłszy na jakikolwiek ulubiony sobie temat, stawała się prawdziwie wymowną. Z ożywionych rysów jéj twarzy, z blasku, którym zapalało się jéj oko, z trafności i subtelności jéj wyrażeń, poznać można było wtedy, że umysł jéj był z natury żywy, pojętny, zdolny do szlachetnych, acz niezmiernie jednostronnych, zapałów i uniesień. Z tém wszystkiém wizyta moja, jakkolwiek przeciągnęła się dość długo, stała się dla interesów bezpłodniejszą jeszcze od poprzedzającéj. Dnia tego stanowczém już było niepodobieństwem skłonić panią Luizę do mówienia o rzeczach, tyczących się jéj spraw majątkowych. Zacząłem spostrzegać, iż zadanie, które przyjąłem na siebie, trudniejszém będzie do spełnienia, niż mniemałem z razu, i że pochłonie mi ono więcéj czasu, niż go bez szkody dla innych zajęć moich ofiarować mogłem. Ale pani Luiza nic wcale o czasie i wysokiéj cenie jego nie wiedziała i wiedzieć nie chciała. Kiedy na uprzejme zaproszenia jéj odpowiedziałem, że pomimo prawdziwéj przyjemności, jaką znajduję w jéj towarzystwie, nie będę mógł z powodu braku czasu, bywać u niéj codziennie, zawołała z prześlicznym uśmiechem: — Oh, mon Dieu! nie wiem doprawdy, co panowie zwykle z tym swoim czasem czynicie! Życie jest jednak tak długie, tak nieskończenie długie… — Myślałem zawsze, — rzekłem, — że jest ono, przeciwnie, zbyt krótkiém dla wszystkiego, co człowiek myślący pragnął by, a może i mógł-by zdziałać na świecie. — Musisz pan być bardzo szczęśliwym, jeżeli życie wydaje mu się krótkiém. — W istocie, — odpowiedziałem, — nie uznaję siebie wcale za człowieka nieszczęśliwego. Mam rodzinę, którą kocham, i zajęcia, w których zużytkować mogę siły mego umysłu i dni mego życia, nie bez korzyści dla siebie i innych. Patrzała na mnie z zamyśleniem. — Doprawdy? — wymówiła zwolna. — To dziwne! myślałam zawsze i myślę, że szczęścia niéma wcale na ziemi… Wszakże, — dodała prędko, — skoro pan masz rodzinę, którą kochasz i przez którą wzajem kochanym jesteś, wierzę, iż możesz pan uczuwać się szczęśliwym… — Chciéj pani koniecznie do tego zadowolenia serca dodać zawód mój, który zadawalnia mi umysł i sumienie. Uśmiechnęła się. — Nie mogę w żaden sposób uczynić tego, — rzekła. — Nie pojmuję bowiem, jakim sposobem zawód, mający do czynienia z kodexami, procesami i różnemi pieniężnemi albo zbrodniczemi sprawami, stanowić może integralną część czyjegokolwiek szczęścia! — I nie przypuszczasz pani, że w zawodzie tym odkryć można stronę filozoficzną, która, rozszerzając widnokręgi jego i uszlachetniając treść, czyni go wysoce zajmującym i pożytecznym… Zaśmiała się srebrzyście i nieco filuternie. — Filozofia kodexów i procesów! — zawołała. — Rzecz to nowa i najzupełniéj niepojęta dla mnie. Przebacz pan, ale w nią uwierzyć nie mogę. — A w filozofią nauk przyrodniczych, czy nie wierzysz pani również, jak w filozofią prawa? — Nie wierzę w nią bardziéj jeszcze. Nauki przyrodnicze… to suchy zbiór faktów, odnoszących się do zwierząt i kamieni. Nie może w nich być ani filozofii, ani poezyi żadnéj. — A filozofia historyi? — zagadnąłem jeszcze. — To co innego, — odparła, — historya zajmuje się ludźmi… — Zdaje mi się, — rzuciłem nieśmiało, — że nauki przyrodnicze i prawne niezupełnie téż są obce rodzajowi ludzkiemu… — Być może, ale ja nie wierzę w to, bo nic wcale o tém nie wiem, — odpowiedziała z doskonałą tym razem logiką. Przy ostatnich wyrazach, na ruchoméj, dziwnie delikatnéj jéj twarzy ukazało się zmęczenie. Kilka ostatnich zdań, które zamieniliśmy ze sobą, znudziło ją już i znużyło! Była to rozmowa zbyt dla niéj sucha i ciężka. W kilka dni potém wspominając o rozmowie téj przed księciem Jasiem, nazwała ją rozmową naukową. — Pan Rolicki, — rzekła z żartobliwym przekąsem, — pan Rolicki stanowczo jest materyalistą. Utrzymuje, że kodexy i procesy mają swoję filozofią, a nauka o kamieniach i zwierzętach jest bardzo poetyczną!… Rozpoczął téż ze mną w tym przedmiocie rozmowę naukową, ale ja prowadzić jéj nie chciałam. Nie mam najmniejszéj ochoty, — dodała, śmiejąc się — zostać uczennicą Darwina i razem z nim zgubić na wieki moję duszę… — Być-że to może, abyś pani czytała Darwina? — zażartowałem. Spojrzała na mnie z nieudaném przerażeniem. — Dieu m’en garde! — zawołała głośno. — C’est un monstre! Już to w ogólności, piśmiennictwo całe świata ucywilizowanego rozpadało się w jéj oczach na dwa działy. Piérwszy z nich uwielbiała bez granic, drugiego tknąć-by nie chciała choć-by końcem delikatnego paluszka. Środka pomiędzy dwiema ostatecznościami temi nie było. Czytywała jednak wiele. Z dziedziny belletrystyki ulubionemi jéj utworami były romanse francuzkie, tak zwane sensacyjne, albo téż powieści angielskie, należące do szkoły, która utwory swe niezmiennie prawie tytułuje w sposób następny: *Różyczka wiosenna, Różyczka mojego brata, Sen różany, Dziewczyna w różowéj sukni* i t. p. Raz pokazała mi jakąś książkę, mówiąc: — Zaręczam panu, że musi to być coś nieporównanie pięknego! Zauważyłem, iż sądzić o tém nie mogła, ponieważ kartki książki były jeszcze nie rozcięte. — A tytuł? — rzekła. — *Fleurange! * Z samego już brzmienia tytułu tego wnosić można, że… — Że będzie tu mowa o kwiatach i aniołach, — dokończyłem, żartując. — Cóż może być wdzięczniejszego, jak przypatrywanie się kwiatom i aniołom? — rzekła. — A ludzie? — zagadnąłem. — Oh! j’en ai assez! mam ich dość w rzeczywistości. Od książki wymagam, aby unosiła myśl moję w sfery jaśniejsze, wyższe… Przemocą niemal, śmiejąc się tak wdzięcznie, jak tylko ona jedna śmiać się umiała, wcisnęła mi raz w rękę Medytacye Lamartina. — Mam nadzieję, — rzekła, — że uwielbiony mój Lamartine, wyleczy pana z téj okropnéj suchości wyobraźni, któréj nabawiła pana pewnie filozofia kodexów i procesów. Wymagam od pana stanowczo, abyś dziś jeszcze przeczytał parę ustępów… Nazajutrz odniosłem jéj książkę. — Eh bien! — zapytała, ciekawie mi w twarz patrząc, — czy uleczyłeś się pan? — Uleczyłem się… z bezsenności, która od kilku dni mię trapiła, — odpowiedziałem. — Odpowiedź ta zmartwiła ją widocznie i rozgniewała trochę. — Mój Boże! — rzekła, — jak to trudno, aby dwie dusze ludzkie porozumiéć się mogły ze sobą doskonale na biednym tym świecie! Pan i ja, naprzykład, należymy do ludzi ucywilizowanych, a jednak jak bardzo różnimy się w poglądach i upodobaniach naszych. — Et savez vous? — dodała, — że ten sam rozdźwięk panował zawsze prawie pomiędzy mną a ogromną większością ludzi, których spotykam w mém życiu. Nie wiem doprawdy, czy ja nie rozumiem świata, czy też świat mnie zrozumiéć nie może. — Albo téż nie chcesz go pani zrozumiéć, — rzekłem poważniéj. — I owszem; chciała-bym przypatrzeć się kiedykolwiek tym tłumom biédnych, zapracowanych istot. Cóż, kiedy nikt o nich pisać nie umié inaczéj, jak na-pół tylko literami a na-pół cyframi. Wszelkie zaś cyfry są dla mnie rzeczą, niepodobną do wyczytania, a jeżeli kiedy i przymuszę się, aby kilka z nich wyczytać, wnet wylatują mi z pamięci. — Jak widzę, — odezwałem się, — mogła-byś pani w takim tylko razie zabrać znajomość z potrzebami, cierpieniami i interesami ogółu ludzi, jeśli-by one przedstawionemi były pani w szeregu oper, pieśni lub obrazów, mistrzowsko w dodatku wyśpiewanych lub wymalowanych. — Można-ż na temat ten układać wielkie pieśni lub prawdziwie piękne obrazy? — rzekła. — Byłyby to chyba piosnki uliczne, lub obrazy, przedstawiające karczmy… Obok wyniosłéj téj wzgardy dla ogółu śmiertelnych, w sercu pani Luizy istniała żywa litość cierpień ludzkich, które szczególnym wypadkiem jakimś podpadały jéj pod oczy. Pewnego dnia znalazłem ją klęczącą przy aksamitnéj kozetce, na któréj leżało wybladłe, zemdlałe, łachmanami okryte, dziecię. Ujrzawszy mnie wchodzącego, zawołała. — Zobacz pan, co to za biedne stworzenie! Widziałam dziś przez okno, jak tragarze, niosący coś ciężkiego, obalili je na chodniku. Dziecię to, słabe, zziębłe, zgłodniałe, i widocznie zemdlałe. Kazałam je tu przynieść i staram się przywrócić do życia… Mówiąc to, nachylała się nad biedną dzieciną ze łzą w oku i wyrazem głębokiéj tkliwości na twarzy. Nagle odwróciła głowę. — Dieu! — szepnęła, — jaka to brzydka rzecz, te łachmany! que cela sent mauvais! Na grubą, podartą sukmanę dziecka wylała całą buteleczkę przedziwnéj jakiéjś perfumy, a kiedy dziecię otworzyło oczy, posadziła je na nizkim tabureciku, i przez dobry kwadrans karmiła je własnoręcznie wybornemi cukierkami, których koszyk stał u niéj zawsze na stole. — Wolał-bym, — rzekłem, — abyś pani, zamiast rozlewać na dziecię te kosztowne perfumy, dała rodzicom jego trochę pieniędzy. Pożyteczniéj téż było-by, zamiast cukierków, dać mu tęgiego bulionu i kawałek chleba lub bułki. — O Boże! — zawołała z prawdziwą urazą w głosie, — jakim pan jesteś doprawdy dziwnym człowiekiem. Na całym szerokim świecie nic pan nie widzisz i widziéć nie chcesz, prócz… pieniędzy i… chleba! Pomimo ogromnéj i wszechstronnéj różnicy pojęć i upodobań, którą mi sama co chwila wyrzucała, żartobliwie niekiedy, ze smutném rozżaleniem najczęściéj, stosunki nasze stały się od razu prawie bardzo przyjacielskiemi. Mało znałem osób, które-by zaznajamiały się z taką łatwością, a zarazem były tak słodkiemi i pełnemi uprzejmego wdzięku w stosunkach z ludźmi. Powzięła do mnie zaufanie bez granic, ślepe prawie; a że, pomimo olbrzymiéj trudności, z jaką wydobywałem od niéj najmniejsze słówko, najmniejszą wskazówkę, tyczącą się jéj interesów, potrafiłem załatwić pomyślnie parę spraw drobnych bardzo, ale które, w wyobraźni jéj przybierając straszliwe jakieś rozmiary, napełniały ją troską i obawą, okazywała mi za to wdzięczność tak żywą, że aż w zakłopotanie mię wprowadzającą. Przed księciem Andrzejem nazywała mię człowiekiem szlachetnym, dobrą duszą, rycerskim charakterem i t. d. Najzwykléj jednak wyrażała się o mnie: „to moja opatrzność!” Słowem, idealizowała osobę moję zupełnie tak samo, jak owę chatkę wieśniaczą, którą przez tygodni parę malowała. Skończywszy jednak malować chatkę, rozpoczęła kopiowanie obrazu, przedstawiającego średniowieczny zamek feudalny, na wysokiéj skale, niby gniazdo jastrzębie, nad rojem poniżéj rozsypanych chatek zawieszony. Zachwycała się z kolei feudalnym zamkiem i do ideału piękna i poezyi podnosiła to życie, które mieszkańcy jego wieść w nim musieli. — A biednych tych chatek, — zagadnąłem, — które zamek ten gnębi i w ziemię wbija, nie żałujesz już pani? — Owszem, — odpowiedziała w zamyśleniu, przypatrując się wyniosłym basztom zamku, — tylko wyobrażam sobie, że nie było na ziemi szczęśliwszéj kobiety nad kasztelankę, zamek ten zamieszkującą, gdy, stojąc na jednym z ganków swych, wieńczyła po odbytych turniejach rycerza-zwyciężcę. — Szczególniéj, jeżeli zwycięzca ten był Pompiiuszem, a ona ukochaną jego Numą, — dokończyłem. Zarumieniła się trochę i wzruszyła ramionami. — Pan posiadasz dziwną sztukę, — rzekła, — obracania w śmieszność najwznioślejszych, najpoetyczniéjszych na świecie rzeczy. Tegoż dnia, wśród mnóztwa omówień i rumieńców, wyznała mi, że pod pewnym względem znajduje się w wielkim kłopocie, i że jedynie tylko jak najprędsza podróż moja do jéj dóbr z kłopotu tego wybawić ją może. Ponieważ zaś, w skutek długich starań i zachodów, zdołałem wyszukać część przynajmniéj niezbędnych po temu papierów i dokumentów, przyrzekłem jéj, że za parę już dni pojadę niezawodnie do Żmurowszczyzny. Przed wyjazdem spostrzegłem, że brak mi kontraktu, zawartego pomiędzy nią a dzierżawcą głównego z folwarków jéj, i poszedłem do niéj z nadzieją, że po kilko-godzinnych usiłowaniach, potrafię może wymódz na niéj, aby kontraktu tego poszukała w swém eleganckiém biureczku, lub przynajmniéj postarała się przypomniéć, kiedy i gdzie zawartym on został. Omyliłem się; o kontrakcie, po który właściwie przyszedłem, nie dowiedziałem się wcale. Na wschodach za-to spotkałem nieuchronną pannę Zuzannę, która ze zwykłą swą natarczywością szepnęła mi, że idzie rozerwać trochę biedną hrabinę, która jest bardzo, bardzo zmartwioną i smutną. Książę Janiunio bowiem przychodzi do niéj coraz rzadziéj i bawi zwykle krótko. „Wczoraj wieczorem, — szeptała, drepcząc koło mnie i zabiegając mi drogę, — najdroższy ten aniołek zalewał się gorzkiemi łzami… myślałam, że mi serce pęknie z żalu… “ Okropna ta baba nie myliła się przecież i nie kłamała. Od kilku dni dopatrywałem istotnie w pani Luizie wielką zmianę humoru. Bledszą była niż wprzódy, za to oczy jéj gorzały zdwojonym smutnym blaskiem. Wydawała się wciąż niespokojną i boleśnie rozdrażnioną. Bardzo często spoglądała na zegar, drgała widocznie za każdém ozwaniem się dzwonka u drzwi, i więcéj, niż kiedykolwiek, mówiła o samotności swéj, opuszczeniu, w jakiém się znajduje, o pustce, którą czuje w sobie i wkoło siebie. Kilka razy spostrzegłem nawet, że rozdrażnienie to jéj dosięgało stopnia gniewnego rozjątrzenia. Przestawała wtedy całkiem być uosobieniem słodyczy i wdzięku. Nakształt zadąsanéj kotki, zwijała się w kątku kanapy, zapadała w chmurne, uporczywe milczenie, które, gdy z konieczności już przerywała, głos jéj, zamiast zwyczajnéj mu miękkości i melodyjności, brzmiał ostro i ucinkowo. Można-by rzec, iż w chwilach owych przenikał ją do głębi głuchy i zacięty, acz nieokreślony, gniew na świat cały. Wszystkiego tego bezpośrednim powodem był przyjazd do miasta naszego kilku majętnych i wysoko w towarzystwie postawionych rodzin obywatelskich. W kółku tém bawiono się trochę w wieczory tańcujące i w zbiorowe za miasto przejażdżki. Książę Jaś bawił się wraz z innymi, co było bardzo naturalném w jego wieku. Wycieczki w krainę sentymentów, odbywane z panią Luizą przez całą minioną zimę, wydać mu się musiały, koniec końców, zbyt monotonnemi, a gdy nadarzyła się sposobność, przełożył nad nie towarzystwo kilku wesołych i wytwornych rówieśników, a bardziéj jeszcze może pięknéj hrabianki Julii, która z jednostajnym zapałem tańczyła i konno jeździła, miała lat 18, wabne oczy i kilka milionów złotych posagu. ------------------------------------------------ W dobrach pani Luizy przepędziłem blizko tydzień. Rzadko bardzo w kraju naszym napotkać można tak piękny i drogocenny kawał ziemi i tak starożytny, malowniczo położony, wspaniałego charakteru pełen dwór, jak były ziemia i dwór, przez panią Luizę w spuściźnie po przodkach odziedziczone. Były tam grunta tak wyborne, że żyznością swą sławnéj ukraińskiéj glebie niemal dorównywające; łąki, jak okiem zajrzeć szerokie, niby kobierzec gładkie i kwieciste; lasy ciemne, głębokie, falistą firanką spuszczały się po wzgórzach. Dokoła pałacyku, w poprawnym bardzo stylu odrodzenia zbudowanego, rozkładały się szeroko wspaniałe dziedzińce, ogrody i parki; wielka rzeka spławna, o skalistych brzegach, płynęła w pobliżu, a od niéj, niby ramiona, kręte i srebrzyste wiły się strumienie liczne, przerzynając łąki, szemrząc na dnie głębokich jarów, wkradając się do parku i niewymownie świeże powiewy mieszając w powietrzu z napełniającą go mocną wonią poblizkich borów. Był to istny raj ziemski. A raczéj mógł-by to być raj, gdyby na każdym kroku nie ukazywały się śród niego wyraźne ślady opuszczenia, zwiastuny zbliżającéj się zupełne ruiny. Na znacznéj przestrzeni dóbr tych, w głównym dworze, jako téż w kilku pomniejszych folwarkach i kilkunastu wśród wzgórz i równin rozrzuconych wioskach, mieszkała kilkotysięczna ludność. Dzieci samych napotykać tam można było prawdziwe roje. Widywałem liczne gromady ich pląsające po łąkach, nad strumieniami, kołyszące się w głębi gajów i na dnie wąwozów, hałasujące i wyprawiające wrzaskliwe harce po obszernych dziedzińcach dworskich. Był to prawdziwy lud istot drobnych, złotowłosych, nieokiełznanych — wpół dzikich. Dawny kolega mój szkolny i przyjaciel, Władysław Łudziński, który od lat czterech już dzierżawił główny majątek pani Luizy, ułatwił mi wielce zapoznanie się z naturą i położeniem dóbr całych, jak téż stworzenie sobie dokładnego obrazu, czém były one, a czém być mogły. Zachwycony byłem zmianą, którą w dawnym przyjacielu moim ujrzałem. Z wesołego, płochego nieco chłopaka, stał się on poważnym bardzo i wytrwałym pracownikiem. Utrzymywał przy sobie starą, owdowiałą swą matkę, wychowywał młodsze rodzeństwo, zamierzał wkrótce ożenić się z kobietą, którą kochał od dawna i serdecznie. Gospodarował téż wybornie, pracując z zapałem i ufnością w przyszłość. Zmartwił się przecież trochę, gdy, przeczytawszy kontrakt dzierżawny, powiedziałem mu, iż był on niezupełnie formalnym i zawierał punkta, na mocy których z łatwością obalić go można. — Na Boga! — zawołał, blednąc, — mogłoż-by to być, aby mi się stała kiedy krzywda podobna? Znalazłem tu pustynią, przez lat cztery włożyłem w ulepszenia gospodarskie cały mój niewielki fundusz, a zwrotu jego spodziewam się dopiéro w przyszłości. Gdyby mię ztąd wypędzono, był-bym bezpowrotnie zrujnowanym… Uspokoiłem go, mówiąc, że, o ile znam panią Luizę, mniemam, iż nie jest ona zdolną do popełnienia tak nieuczciwego postępku. Mówiłem, jak myślałem. Ufałem dobremu, miękkiemu sercu klientki mojéj i wstrętowi jéj do wszystkiego, co brzydkie i nizkie. Wróciwszy ze wsi, udałem się wnet do pani Luizy. Jakkolwiek była to już godzina 4-ta po południu, powiedziano mi, że pani domu jest jeszcze nieubraną i prosi mię, abym zaczekał na nią chwilę. Nie czekałem długo. Wybiegła wkrótce z za blado-błękitnéj, drzwi sypialni przysłaniającéj firanki, i ze zwykłą, właściwą sobie, entuzyastyczną nieco serdecznością, podała mi na powitanie obie swe drobne, miękkie, alabastrowo-białe rączki. Wyglądała dnia tego piękniéj niż kiedy, chociaż nie mogłem nie widziéć, iż przez tydzień ubiegły twarz jéj schudła znacznie, okryła się cerą liliowéj niemal białości i przezroczystości i bardzo widzialnemi śladami głęboko nurtującego ją cierpienia. Ale miała na sobie fałdzisty, długi szlafroczek z czarnego aksamitu, w którym jéj było bardzo do twarzy. W pośpiechu, z jakim wychodziła na me spotkanie, nie uczesała jak zwykle włosów swych, które, gęste i lśniące, długiemi pasmami spływały jéj na plecy i na wychylającą się ze śnieżnych koronek, również białą, szyję. Nie wiem doprawdy, czy malujące się na twarzy, dotkliwe, głębokie cierpienie, czy téż wdzięk nieopisany, cichy a miękki, z całéj postaci dnia tego tchnący, usposobił mię dla niéj tak przyjaźnie; ale uczułem się na jéj widok dziwnie ciepło i sympatycznie wzruszonym. Byłem, jak mi się zdaje, pod wpływem takiego litościwego uczucia, jakiego doświadczamy na widok łagodnego a chorego dziecka, albo téż pięknego, usychającego kwiatu. W istocie téż, miał-żem przed sobą człowieka? Kobieta ta, nie byłaż raczéj dzieckiem lub kwiatem? W sposób tak ostrożny i delikatny, w jaki tylko przemawiać można było do tak delikatnéj, przezroczystéj niemal i powiewnéj istoty, oznajmiłem jéj, że, z wielkiém dla siebie zmartwieniem, nie przywożę jéj lepszych wieści, niż te, które otrzymała była przedtém od kolegi mego, adwokata L.; że dobra jéj były istotnie zrujnowane bardzo; folwarki wszystkie, z wyjątkiem tego, w którym gospodarował Łudziński, do najwyższego stopnia wyeksploatowane i wyniszczone; że zatém spodziewać się ona nie może więcéj, jak połowy dochodów tych, które Żmurowszczyzna dawała przed laty. Mówiąc to, złożyłem przed nią na stole całą pakę asygnat, wraz z rachunkami i sprawozdaniami oficyalistów i dzierżawców, od których pieniądze te otrzymałem. Zarumieniła się lekko, nie dotknęła pieniędzy. Wiedziałem o tém z góry, że za nic w świecie nie dotknęła-by ich przy świadkach. Usiłowała nawet nie patrzéć na nie; na twarzy jéj przecież odmalował się przestrach widoczny, przez wiadomość o zmniejszonéj sumie dochodów sprawiony. — Skoro pan mówisz mi o tém, — wyrzekła słabym głosem, — musi to być prawda… a jednak nie pojmuję, jakim sposobem dojść do tego mogło… Mój Boże! — dodała z wyrazem sztywnego przestrachu patrząc w przestrzeń, — cóż się ze mną teraz stanie!… Nadaremnie tłómaczyłem jéj, że 8 lub 10 tysięcy rubli rocznego dochodu, które jéj pozostały, stanowiły majątek bardzo znaczny, wystarczający nietylko na dostatnie, ale na zbytkowne utrzymanie, i nietylko dla jednéj osoby, ale dla licznéj choć-by rodziny. Słuchała mię, z powątpiewaniem wstrząsając głową. — Pan nie znasz całéj okropności położenia mego, — szeptała. — Chciej-że mi pani powiedziéć wszystko, — prosiłem. Nie pamiętam już, jakiéj mianowicie użyła przenośni, wiem tylko, że słowa jéj były rodzajem rebusa, który odgadywać musiałem, aby wyczytać z niego wyraz: *długi*. Suma długów tych i dłużków była znaczną. Położenie stawało się z powodu tego dość w istocie ciernistém. Spowiedź ta, którą pani Luiza wymogła na sobie z wielkim wysiłkiem woli, zmęczyła ją i rozstroiła do reszty. Ze łzami w oczach pochwyciła mię za rękę. — Pan jesteś tak dobrym, szlachetnym, rozumnym człowiekiem! — rzekła, — przed panem wszystko powiedziéć mogę. Widzisz pan przed sobą kobietę, ściganą przez dziwny jakiś, nieubłagany fatalizm. Byłam nieszczęśliwą od piérwszych dni życia mego! Wszystko, do czegokolwiek przywiązałam się kiedy, na cokolwiek liczyłam, opuszczało mię zawsze i zawodziło! Z czołem na dłoni wspartém, cichym, melodyjnym swym głosem, i w zwykły sobie, wpół poetyczny, wpół malowniczy sposób, opowiadała mi o dzieciństwie swojém, spędzoném przy ojcu obojętnym dla niéj i oddanym światowym uciechom, wśród najemnych bon i nauczycielek, z których żadna nie dała jéj nigdy ani najdrobniejszéj cząstki macierzyńskiéj opieki i troskliwości. — Robiłam, co chciałam, — mówiła, — otaczał mię zbytek najwytworniejszy, ale było mi ciągle strasznie zimno… zazdrościłam dzieciom, które miały matkę… tęskniłam ciągle, płakałam i chorowałam często. Lata, spędzone w klasztorze, pozostawiły po sobie względnie najlepsze wspomnienie. Kilka szczególniéj obrazów i scen z życia klasztornego utkwiło jéj na zawsze w pamięci. Z wyrazistością przez czas nieprzyćmioną, widziała przed sobą sklepione kurytarze, długie zda się jak nieskończoność, z obu stron przyozdobione kapliczkami, w których stały marmurowe Madonny, zwieńczone różami, i unosiły się wiecznie srebrzyste dymy różnych upajających kadzideł. W wieczór przepaściste przejścia te napełniały się tajemniczym mrokiem, a w dalekich głębokościach ich, przed świętemi obrazami zwieszone, płonęły lampy, jak blade i drżące gwiazdy. Kiedy wśród nocnéj ciszy i ciemności, płynął od strony klasztornego chóru przeciągły śpiew zakonnic, zakradała się ona wtedy w najciemniejszy kąt kurytarza i, do białego dnia częstokroć czuwając, unosiła się wraz z dolatującymi do niéj śpiewnemi westchnieniami ku sferom jakimś niepojętym i nieznanym, lecz dziwnie promienistym, rozkwitającym śnieżnemi liliami, szumiącym z cicha skrzydłami przelatujących Cherubów. Uczyła się wtedy bardzo wiele muzyki, śpiewu i malarstwa; a jedyne prawie nauki te, jakie otrzymywała, sprawiały jéj rozkosz niewymowną i otwierały przed nią coraz głębsze, jaśniejsze perspektywy rojeń i nieokreślonych dobrze, lecz gorących, nadziei. — Późniéj dopiéro zrozumiałam — rzekła — że nadzieje te i rojenia moje zwróciły się ku światu, którego nie znałam wcale, ale, który z-za murów klasztornych ukazywał mi się, niby czarnoksięzki pałac, pełen wesela, szczęścia i miłości! O! jakże srogo zawiedzioną być miałam! Prosto niemal z klasztoru udała się do ślubnego ołtarza. O małżeństwie swém z panem Wielogrońskim mówiła niewiele i z widocznym przymusem. Tyle tylko ze słów jéj wyrozumieć mogłem, iż był to, według jéj zdania, człowiek pozbawiony wszelkiéj delikatności uczuć, krańcowy materyalista, niepojmujący nic wyższego nad poziome bardzo zajęcia i rozrywki. Nie bardzo temu wierzyłem, wiedziałem bowiem zkądinąd, że zmarły mąż pani Luizy miał wiele gruntownych zalet umysłu i charakteru. Ślady obywatelskich szlachetnych uczuć i dążności jego trwały nawet dotąd jeszcze w rodzinnéj jego okolicy. Istnieli jeszcze ludzie, którzy wspominali go ze czcią i wdzięcznością. Ale był to podobno mężczyzna z powierzchownością dość grubą i nieponętną, wyćwiczony w szkole twardych doświadczeń, bynajmniéj nie marzyciel. Być może zresztą, iż miewał dobry apetyt i śmiał się, lub mówił zbyt głośno. Cokolwiekbądź, w oczach pani Luizy była to zimna, gruba, krańcowo zmateryalizowana natura. Nie mieli ze sobą ani jednéj myśli wspólnéj, ani jednego wspólnego zamiłowania. Młoda kobieta usychała z tęsknoty i smutku, przy swym zacnym i szlachetnym, lecz za mało dla niéj eterycznym, małżonku, i tylko, zamiast, jak bywało z nią za lat dziecinnych, płakać i chorować z tęsknoty i smutku, tańczyła na balach i w nieustannych wędrówkach zwiedzała wszystkie kąty ucywilizowanego świata. — Szukałam ideału mego — tłómaczyła mi — szukałam serca, które-by jednostajnie z mojém uderzało… Owdowiała nakoniec, i jednocześnie prawie odziedziczyła po ojcu, jako jedynaczka, całą jego wielką fortunę. Widząc się swobodną z tém większym zapałem szukać po świecie zaczęła ideału swego i serca bratniego jéj sercu. Wiele, wiele razy zdawało się jéj, że znajdowała już drogocenne te przedmioty, ale ścigający ją zapewne fatalizm sprawiał, że zawodziła się zawsze. Wiekuiste poszukiwania te i zawodzenia się miały ten bezpośredni skutek, że dobra sława jéj uległa wobec świata zarzutowi płochości i zalotności. Świat jest sam tak poziomy i tak brudny, (skarżyła się przede mną), że wszystko widziéć-by rad w ciemnych i brudnych barwach. Najczystsze marzenia moje, najprawsze pragnienia, uległy najczarniejszym, wstrętnym podejrzeniom… Cierpień moich, walk, zawodów serdecznych, nikt nie domyślał się i nie pojmował, a widząc tylko, żem nieraz porzucała to, za co przez czas jakiś oddała-bym była życie, ludzie ogłosili mnie kokietką bez serca… Spotwarzano mię, powymyślano na mój rachunek najnieprawdopodobniejsze historye. Był czas, w którym nic dokoła siebie nie widziałam, prócz twarzy obłudnych i jadowitych, szyderskich uśmiechów. Usunęłam się od świata, przez lat kilka pędziłam życie samotne, zimne i pełne tęsknoty, a przyozdobione tylko pociechami, jakich użyczały mi ulubione książki moje, muzyka i malarstwo… Myślałam, żem już przebyła wszystkie tortury życia, żem zdławiła i do milczenia zmusiła pragnienia serca i porywy wyobraźni… Myliłam się… czara goryczy nie została jeszcze dla mnie wyczerpaną do dna… Owóż, kropla ta gorzkiego napoju, która pozostała jeszcze pani Luizie do wypicia, najtrudniejszą była dla niéj do ukazania. Teraźniejszość opowiada się zwykle z większą daleko trudnością, niż przeszłość. Zrozumiałem jednak, iż kropla ta, znajdująca się na dnie gorzkiéj czary, przez fatalizm wciąż do ust pani Luizy przykładanéj, nosiła mitrę książęcą i imię Jan. Znam go od dzieciństwa — mówiła pani Luiza, nie wymieniając przecież imienia, ni nazwiska żadnego, — ale tu dopiéro, w mieście tém, na téj pustyni, w szare dni, lub długie wieczory zimowe, które najczęściéj spędzaliśmy we dwoje, poznałam dokładnie całą piękność, całą podniosłość téj młodéj, tak cudownie rozkwitającéj duszy… O! wierzaj mi pan, że dusza to wybrana… c’est une âme d’élite… umysł to, zdolny do unoszenia się w najwyższe sfery piękna… serce tak gorące, a tak niewinne jeszcze… tak, że żadną skazą życia nie tknięte… Nie mogłem powstrzymać się od dodania w myśli do wszystkich epitetów tych, udzielanych duszy i sercu księcia Jasia uwagi, że postać jego była przedziwnie kształtną i wysmukłą, oczy czarne, aksamitne i błyszczące, rysy téj twarzy klasycznie prawidłowe i gorącą obleczone cerą. Pomyślałem jeszcze, iż Bóg tylko wiedział, a i ja domyślałem się także, jak bardzo dusza młodzieńca tego zwykłą była i pospolitą, i saméj siebie nieświadomą, a umysł słabym i do wszelkich rzeczy, prawdziwie wielkich, nieprzysposobionym. Nic jednak z tego nie powiedziałem pani Luizie. Wszelkie próby otwierania jéj oczu były z méj strony zupełnie daremném okrucieństwem. Zdawało się jéj, że znalazła nakoniec ten ideał swój, za którym przez życie całe goniła po wszystkich drogach téj ziemi. Z dziecięcym niemal wiekiem ideału tego nie liczyła się wcale, jak téż z piękną powierzchownością, o którą, wyobrażała sobie, że nawet nie dba. Nie rozumiała sama siebie, nie przypuszczała, że na to szalone, nieprawdopodobne uczucie, które ją pożerało, składały się w znacznéj części żywioły, nieposiadające w sobie nic wcale idealnego. Ona nawet niedorzecznego uczucia tego nie nazywała miłością. Brała je za przyjaźń, za jakąś przyjaźń skomplikowanéj natury, posiadającą wszystkie ognie gwałtownéj, niepohamowanéj namiętności, dręczącą ją we dnie tęsknotą i trwogą, spędzającą w nocy sen z jéj powiek, nasuwającą jéj wyobraźni miliony fantazyjnych, lub mistycznych, obrazów szczęścia, doświadczanego w samotnych chatkach wieśniaczych, na szczytach baszt, wznoszących się wśród skał niedostępnych lub na innym, lepszym jakimś świecie, kędy ona rozkwitnąć miała śnieżnym kielichem lilii, a on stać się Cherubem, na błękitnych skrzydłach przez wiekuiste wieki po-nad lilią zwieszonym… Teraz nie widziała go już od dni kilku. Świat i marne uciechy jego zaczęły go pochłaniać. Słyszała o jakiéjś hrabiance Julii. Kto jest ta hrabianka? czy ją znam? jak wygląda? czy wistocie tak piękną jest, jak mówią? Gdy zadawała mi to pytanie, głos jéj i usta drżały, oczy zapaliły się namiętnym ogniem, prędko jednak bardzo zaszły łzami i, pochylając się nizko, a twarz ukrywając w bogato haftowaną poduszkę, wybuchnęła głośném, spazmatyczném, niepohamowaném łkaniem. Koledzy moi, prawnicy, wiedzą dobrze, w jak szczególne a drażliwe położenie wprawia nas częstokroć ten zawód nasz, tak pełen styczności z ludźmi najrozmaitszymi. Nie wiem jednak, czy któremukolwiek z nich losy zawistne nastręczyły kiedy położenie, podobne temu, w jakiém ja się znalazłem wobec pani Luizy, dotkniętéj podwójnym atakiem rozpaczy i… spazmów. Nie byłem przyzwyczajonym do roli sercowego powiernika pięknych i czułych pań, to téż wywiązałem się z niéj tym razem w sposób niezupełnie może pospolity. Używane w podobnych razach otrzeźwiające sole i octy nie przyszły mi na myśl. Nie wydobyłem téż z piersi méj ani jednego westchnienia i oczy me pozostały suchemi. — Cierpisz pani bardzo — rzekłem — to prawda. Ale przebacz, że powiem, iż przyczyna cierpień tych spoczywa właśnie we własnéj twéj istocie. Świat ten, który pani oskarżasz tak gorzko, mało im bardzo winien, tém mniéj fatalizm, który nie zewnątrz nas, ale w nas samych tylko, w pojęciach i pobudkach, rządzących nami, istnieje. Słowa te, jakkolwiek wymówiłem z prawdziwą nad nią litością, zabrzmiały snadź w jéj uchu szorstko i zimno. Głośne łkania jéj umilkły. Podobną była dziecku, które, gdy łzom jego schlebiają, płacze coraz rzewniéj, lecz, gdy doń przemówią z powagą i stanowczością, ucisza się, i na gromiącą je osobę z nieśmiałym spogląda wyrzutem. W załzawionych oczach jéj, które na mnie podniosła, był miękki, trwożny wyrzut. — I pan więc nie zrozumiałeś mię także! — szepnęła. — I pan także mię obwiniasz? — Nie obwiniam pani bynajmniéj — odparłem — wiem, że moralna istota człowieka jest koniecznym wynikiem mnóztwa przyczyn i skutków, które na nią przez czas długi działały. Pragnął-bym tylko przez współczucie dla pani, przez przyjaźń, którą dla niéj powziąłem, abyś pani, raz przynajmniéj uczyniwszy wysilenie nad sobą, zdobyła się na chwilę energii i rozwagi. Pojęła-byś pani wtedy, że posiadasz pani w swych ręku bardzo bogate środki do stworzenia sobie, jeśli nie zupełnego szczęścia, to przynajmniéj spokoju i zadowolenia. Uśmiechnęła się gorzko. — I cóż-byś pan uczynił, gdybyś był na mojém miejscu? — zapytała. — Przedewszystkiém postarał-bym się o nadanie życiu memu jakiegoś dobrze określonego, a pożytecznego celu. — Czegóż-bym nie dała za to, aby cel taki posiąść! — zawołała, splatając dłonie. — Rozumiem dobrze, iż główna przyczyna nieszczęść moich zasadza się właśnie na zupełnym braku celu, nietylko dla życia całego, ale chociaż-by dla jednego tylko dnia, dla jednéj godziny! Codziennie, budząc się z niewymowném przerażeniem, albo smutkiem, myślę, jak nieskończenie długim, zimnym, pustym będzie ten dzień, który się dla mnie rozpoczyna! Ale cóż na to poradzić mogę? Gdybym była w piérwszéj młodości mojéj inne zawarła małżeństwo, miała-bym teraz może rodzinę, kogoś, o kogo troszczyć-bym się musiała… — Rodzina jest wielką i piękną rzeczą, ale, prócz niéj istnieje jeszcze wiele bardzo drogich i ważnych dla ludzkości spraw i potrzeb… — Wiem o tém — podchwyciła — to téż przez czas jakiś łudziłam się, iż mam istotny talent do muzyki i malarstwa. Próbowałam tworzyć, ale, niestety! przekonałam się prędko, iż dyletantką tylko być mogę i skromną naśladownicą dzieł cudzych! — Sztuki piękne — rzekłem — dostarczyć mogą zapewne nadzwyczaj powabnych i użytecznych uciech i zatrudnień. Po-za niemi jednak istnieją jeszcze liczne przedmioty zajęć, niemniéj bogate w pociechy dla serca i w plony dla świata! Patrzała na mnie z lekką niedowierzającą ironią. — Być może — szepnęła — ale wątpię, aby się dla mnie cokolwiek ztamtąd znalazło. Nie będziesz mi pan przecież radził, abym rozpoczęła studya nad matematyką, lub, abym myślała nad wynalezieniem nowéj jakiéj maszyny? Nie odpowiedziałem jéj bezpośrednio. — Gdybyś pani wiedziała — rzekłem — jak pięknie teraz, przy promieniach wiosennego słońca, wygląda ten kawał ziemi drogocennéj, któréj pani właścicielką jesteś. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Zwrotu takiego rozmowy nie oczekiwała. — Wistocie — rzekła z roztargnieniem — przypominam sobie, że Żmurowszczyzna jest dość malowniczo położona… — Istnieją tam — mówiłem daléj — skarby widzialne i przez przyrodę samę stworzone, i takie, które w łonie ziemi, powietrza i wód zawarte, wydobytemi z niego i światu darowanemi być mogą, tylko umiejętném staraniem dzielnego umysłu ludzkiego, i pracowitéj dłoni. Oczy jéj utkwione w méj twarzy, roztworzyły się szeroko od zdumienia. Pojąć, ani domyślić się nie mogła, do czego zmierzała mowa moja. — Gdybyś pani wiedziała — rzekłem daléj — jak smutny widok przedstawia śliczny jéj wiejski pałacyk, to piękne dzieło architektury i chlubny ślad tego stopnia, którego dosięgła krajowa cywilizacya nasza! Do wyniosłych pałacowych komnat wpływają przez dach dziurawy deszcze niebieskie, starożytne rzeźby kruszą się i w proch rozsypują, zewnętrzne ściany z dala uderzają oczy podróżnego wielkiemi czerwonemi plamami ogołoconych z tynku cegieł. Wspaniałe drogi pałacowego parku zielskiem zarosły, a ogrody przybrały pozór puszcz dziewiczych; drzewa w nich przestały rodzić, a słynne niegdyś z piękności swéj róże zamieniły się w dzikie głogi… Skończywszy smutny opis ten, zostałem z kolei zdumiony. Na twarzy pani Luizy, zamiast smutku i pożałowania, odmalowało się żywe zajęcie i rozciekawienie. — Doprawdy — zawołała — czy tak teraz Żmurowszczyzna wygląda! A więc teraz dopiéro musi to być prawdziwie piękna ustroń wiejska… Wybornie pan opisujesz miejscowości zaniedbane… Ta ruina, błyszcząca z dala czerwonemi plamami… te dzikie, wysokie głogi w ogrodzie… Wzbudziłeś pan we mnie ochotę pojechania tam i obejrzenia tego wszystkiego!… Miałem wielką ochotę wziąć kapelusz i pożegnać panią Luizę na zawsze. Z wewnętrznym gniewem pomyślałem, że nie jestem lekarzem-psychiatrą, i niemam najlżejszego obowiązku studyować, albo leczyć pewne gatunki obłąkania. Było to jednak chwilowe tylko uniesienie. Bądź co bądź, litowałem się nad tą kobietą, tak pełną wdzięku, a tak okropnie, tak wielostronnie kaleką. Być może, iż bardziéj jeszcze żałowałem tych skarbów, których była właścicielką, a które tak marnie, tak bezużytecznie i dla niéj saméj, i dla świata przepadały w ślicznéj, białéj, przerażająco niedołężnéj, jéj rączce. Rozmawiałem więc z nią daléj, strzegąc się już tylko, jak ognia, wszelkich opisów, najmniéj choćby na poetyczne zakrawających. Sprobowałem zresztą ująć przedmiot z innéj strony. Powiedziałem jéj, że w dobrach, do niéj należących, istnieje wielka rzesza dziatwy drobnéj, na-pół dzikiéj, dla któréj choćby odrobina opieki i oświaty była-by dobrodziejstwem ogromném. Wspomniałem coś o niezmiernéj ważności dla kraju, i zresztą dla ludzkości całéj, oświecania i moralizowania niższych sfer społeczeństwa, i że zadanie to leżało właśnie na sumieniu i odpowiedzialności ludzi ukształconych i bogatych. Zrozumiała mię trochę, ale całe rozumowanie moje rozbijało się, według jéj mniemania, o szkopuł nieprzezwyciężony. — Alboż jestem bogatą? — rzekła — mam tyle zaledwie, ile mi na skromne wcale utrzymanie wystarczyć może. — Przepraszam panią — przerwałem — nie znasz pani tylko istotnéj wartości pieniędzy i nie umiész z nich uczynić stosownego użytku. Jesteś pani bogatą, a mogła-byś być daleko bogatszą jeszcze… — Jakim sposobem? — zagadnęła z żywością, która świadczyła, iż nie była-by wcale zmartwioną powiększeniem swéj fortuny. Powiedziałem jéj, iż, zamiast przebywać bezczynnie w rozmaitych miastach Europy, powinna-by zamieszkać w dobrach swoich, wziąć sobie do pomocy kogoś umiejętnego i doświadczonego i nietylko część znacznych jeszcze dochodów swych, ale czas swój i pracę poświęcić na podniesienie z gruzów tego, co upadło, na wydobycie z ziemi tego, co zaniedbaném zostało. Przy staraniach takich, wytrwale prowadzonych, dobra jéj, według zdania ludzi kompetentnych, mogły-by za lat kilka przynosić bardzo poważną sumę trzydziestu tysięcy rubli, wtedy, gdy obecnie przynosiły zaledwie dziesięć. Słuchała mię z dziwnym jakimś, na-pół smętnym, na-pół wzgardliwym uśmiechem na ustach. — Trzydzieści tysięcy rocznego dochodu — odparła po — chwili, rzecz to wistocie bardzo ładna. Chciała-bym posiadać tyle, aby raz na zawsze otrząść się z kłopotów, które mi są wstrętnemi, i módz cokolwiek dobrego uczynić ludziom. Ale — dodała — bądź pan pewny, że dla zdobycia choćby dziesięć razy większych bogactw, nie poświęciła-bym ani jednego dnia mego życia. Gdybym je posiadła, była-bym trochę spokojniejsza, niż teraz jestem; ale starać się o powiększanie ich, myśléć nieustannie o pieniądzach, o, nigdy! raczéj-bym z głodu umarła, niż-bym dobrowolnie zmateryalizowała w ten sposób myśl, uczucia i całe istnienie moje! I znowu nie wiedziałem, czy mam zaśmiać się i odejść, czy téż do dna zbadać tę komiczną z pozoru, tragiczną w gruncie istotę ludzką, którą miałem przed sobą. Pomimo wszystkiego zresztą, nie mogłem obronić się od uczucia litości i sympatyi! Na szczęście miałem dnia tego dość czasu. Podniosłem więc znowu przedmiot rozmowy o parę stopni wyżéj, i uczyniłem małą wycieczkę w krainę ekonomii. Starałem się wytłómaczyć pani Luizie, że, podnosząc wartość majątku swego, zwiększając o wiele jego produkcyą, nie zniżyła-by myśli i uczuć swych do tak nizkiego, jak sądziła, poziomu, pracowała-by bowiem nietylko dla siebie, ale i dla ogółu. — W tak ubogim szczególniéj i pierwotnie uprawianym kraju, jak jest nasz — mówiłem — każda szmata jałowego dotąd pola użyzniona, każde drzewo od zagłady uchronione, każda okrucha życia i dostatku, stworzona tam, gdzie panowała wprzódy martwość i pustka — stanowią ważną przysługę, tak materyalnéj, jak i moralnéj natury, ogółowi wyświadczoną. Materyalnie powiększają one dobrobyt ogółu, moralnie — udzielają innym przykładu, nauki, zachęty! Z samego już wyrazu twarzy słuchającéj mię kobiety wnieść mogłem, iż nic a nic mnie nie rozumiała; jakoż po chwilowém milczeniu, rzekła: — Vous me parlez en grec! nie pojmuję, coby ogół skorzystać mógł na tém, jeśli-by majątek mój dawał większe, niż teraz, dochody. Była-bym bogatszą, to prawda, ale czyż przez to sąsiedzi moi stali-by się także bogatszymi lub szczęśliwszymi! Rzecz to była szczególna doprawdy i ciekawość obudzająca; jak bardzo umysł kobiety téj, tak bystry i przenikliwy, gdy szło o rozpoznawanie i odgadywanie najsubtelniejszych odcieni, najzawikłańszych zagadek piękna, tępym był i ciężkim wszędzie, gdzie szło o choćby najprostszą, najelementarniejszą prawdę. Najzawilszy akord, najmisterniejsza linijka, najdelikatniejszy światłocień, w kompozycyach muzycznych lub malarskich zawarty, były dla niéj najzupełniéj zrozumiałemi, ale wszelkie pojęcie naukowe, wszelki, choćby zupełnie prosty, powszedni fakt życiowy, stawały przed nią w postaci Sfinxa. Na Sfinxa tego patrzała ona przez chwilę pięknemi swemi, zdumieniem rozszerzonemi oczyma, poczém wymawiała z cicha: nie rozumiem! i najlżejszego nie zadając sobie trudu, aby zrozumiéć, oddalała się od niepojętéj dla siebie zagadki, ze smętnym uśmiechem na ustach i wzgardliwém wzruszeniem ramion. I teraz także rzekła po chwilowém milczeniu: — Nie przekonałeś mię pan wcale. Żaden z tych celów życia, które mi pan przedstawiłeś, nie jest dla mnie stosownym ani możliwym. Zbieranie pieniędzy i zakładanie szkółek dla chłopskich dzieci nie może przynieść mi żadnéj ulgi ani przyjemności. Potrzeba mi czegoś więcéj — przywiązania jakiegoś, wielkiéj czyjéj przyjaźni, zupełnego podziału z kimś uczuć moich… ale niestety! samotną i smutną byłam zawsze, samotną i smutną żyć mi i umrzéć przyjdzie! — Nie pojmuję jednak — dodała z nowym wybuchem, — za co jestem tak nieszczęśliwą! O ile wiem, nie uczyniłam nigdy nic złego… — Nie czynić dobrze, kiedy się ma możność po temu — rzekłem — jest to już czynić źle! — Mój Boże! — odpowiedziała — alboż ludzie o wszystkiém wiedziéć mogą? Nie mam przecież kamiennego serca i wyświadczam cierpiącym, jakie mogę przysługi… — Co znaczy — przerwałem — że obdarzasz pani hojnie trzy te kobiety, które tak często u pani widuję? — Alboż nie są one bardzo biedne? — wymówiła z litością. — Zapewne — odparłem. — Jedna z nich za otrzymywane od pani pieniądze kupuje sobie różne kosztowne przysmaki, bo jest żarłoczną; druga sprawia aksamitne paltoty, bo ma pociąg do elegancyi; trzecia zaś, kolega mój żeńskiego rodzaju, składa je pilnie do sakiewki, w któréj znajduje się już spory uciułany fundusik. — Nie wierzę temu — zawołała z uporem, — są to bardzo biedne, samotne, jak ja, dobre i wdzięczne istoty. Zresztą, co mi do tego, na co obracają pieniądze, które ja daję… — Co znaczy — przerwałem znowu — że zamiast dopełniać dobrego uczynku, wspierasz pani próżniactwo, i udzielasz zachęty nikczemnéj żebraninie, pociągając za sobą miłe następstwa takie jak: plotkarstwo, pochlebstwo, pobożnisiostwo i t. d. Nie skończyłem jeszcze wymawiać tych wyrazów, gdy uchyliła się blado błękitna portyera, a z-za niéj ukazały się z kolei twarze i postacie trzech kobiet, o których mówiłem. Po błyszczących ich oczach i zaciśnionych wargach poznałem, że słyszeć musiały zdanie, które o nich wyraziłem. Dygając i uśmiechając się, rzucały na mnie jadowite, nienawistne spójrzenia, które jednak zwróciły się wkrótce na punkt inny. Punktem tym był zwój asygnat, który przed panią Luizą, przyniesiony przeze mnie, na stole leżał. Wywierał on na wzrok ich czarodziejski niby wpływ przyciągania, to téż pewny byłem, iż znaczna część jego przejdzie niebawem do ich kieszeni. Przybyły tak razem, aby, jak wyrażały się, rozerwać trochę panią hrabinę. W istocie, gdy wnet potém opuściłem mały salonik pani Luizy, w drugim czy trzecim salonie doleciały do uszu moich zmieszane ich głosy, z których każdy na wyścigi z innemi, rozmowę jakąś lub opowiadanie rozpoczynał. Panna Zuzanna chciała, jak mi się zdawało, opowiadać pani hrabinie o cudownym, proroczym śnie jakimś, który wyśnił się jéj zeszłéj nocy; pani Mięcicka przerywała koleżance, dowodząc, że nierównie ciekawszą od snu była okropna jakaś, przerażająca sprawa kryminalna, któréj dnia tego na posiedzeniu sądowém wysłuchała; ale najbliżéj gospodyni domu, któréj wdzięczną, na-pół leżącą na kanapie, postać, przez drzwi otwarte widziałem, umieściła się wyniosła i wytworna pani Kuniewiczowa, a pochylona nad dobrodziejką swą, szeptała jéj o czémś bardzo cicho, o czémś, co zdwojoną bladość rzucało na lica słuchającéj i chmurnym wyrazem napełniało jéj źrenice. Nie miałem najmniejszéj wątpliwości, że wyniosła dama w axamitnym paltocie opowiadała téj, za któréj pieniądze paltot ten kupiła, o świetnéj kawalkadzie konnéj, która dnia tego, przebiegając po kilka razy miasto nasze, była dla całéj ludności jego przedmiotem rozmów i podziwu, a na któréj czele, na dzielnych rumakach i ze zwróconemi ku sobie wesołemi twarzami, jechali: książę Jaś i młodziutka, piękna, zalotna hrabianka Julia. ------------------------------------------------ Szumna owa przejażdżka konna, która tyle hałasu i przelicznych komentarzy wśród ludności miasta naszego sprawiła, miała być ostatnią już przyjemnością, którą książę Jan podzielał z liczném a świetném towarzyskiém gronem, podówczas w mieście bawiącém. Nazajutrz stary książę Andrzéj niebezpiecznie zachorował. Skoro tylko uwiadomiono mię o tém, udałem się do pałacu księcia, aby bliższe powziąć wiadomości o zdrowiu człowieka, który z wielu rozmaitych względów obchodził mię żywo. W piérwszym zaraz salonie ujrzałem kilku miejscowych lekarzy, odbywających cichą a żywą naradę. Z jednym z tych, z tym właśnie, który był stałym lekarzem księcia, zostawałem w bliskich i serdecznych stosunkach. — Co jest księciu? — zapytałem, odprowadzając go na stronę. — Rzecz niezmiernie rzadko zdarzająca się w tak podeszłym wieku — ospa. Zaledwie lekarz wymówił ostatni wyraz, gdy drzwi otworzyły się na oścież i do salonu wbiegła szybko pani Luiza. Dowiedziawszy się o niebezpiecznéj chorobie księcia, nie pomyślała snadź nawet o staranném ubraniu się. Miała na sobie ten sam czarny axamitny szlafroczek, w którym najczęściéj spędzała u siebie poranne godziny, a tylko na ramiona zarzuciła jakąś fałdzistą, malowniczo ułożoną draperyą koloru nieba. Piękne jéj włosy były w nieładzie. Zgarnęła je wszystkie z tyłu głowy w olbrzymi węzeł, z którego na plecy jéj wymykały się miękkie i lśniące pasma. Łzy miała w oczach i wyraz gorącego niepokoju na liliowo białéj twarzy. Nie witając nikogo, zapominając jakby o wszystkich i wszystkiém na świecie, przebiegła szybko salon i pochwyciła rękę lekarza. — Co jest księciu? — zapytała stłumionym głosem. Lekarz powtórzył wymienioną już wprzódy nazwę strasznéj choroby. Usłyszawszy ją, drgnęła całém ciałem i oczy sobie dłonią przysłoniła. — Czy… — zapytała bardzo cicho — niebezpieczeństwo śmierci zagraża księciu? Lekarz nie mógł i nie chciał taić, iż wiek podeszły chorego zwiększał ogromnie złe szanse téj niebezpiecznéj zawsze choroby. Pani Luiza stała przez parę minut, jak skamieniała. Nagle odsłoniła oczy, z których spłynęły dwie grube łzy. Twarz jéj była w téj chwili zmienioną do niepoznania. Okrywał ją wyraz stanowczo powziętego mężnego jakiegoś postanowienia. — Panie! — zaczęła, zwracając się do lekarza — książę nie ma córki, która-by nad nim czuwać mogła… Najemne dłonie nie zdołają otoczyć go troskliwością taką, jaka otaczać go powinna… Pozostaję tu i czuwać będę nad chorym! Mówiąc to, zdjęła z ramion fałdzistą błękitną draperyą, rzuciła ją na sprzęt najbliższy i szybkim, zręcznym ruchem podjęła długi ogon axamitnéj swéj sukni, aby, ciągnąc się po posadzce, nie sprawił niepotrzebnego szelestu. — Jestem gotową — rzekła, zwracając się do lekarza — chciéj mię pan zaprowadzić do pokoju chorego i udzielić mi szczegółowych objaśnień co do sposobów czuwania nad nim! Byliśmy wszyscy zdumieni i przelęknieni niemal tém szybkiém a stanowczém jéj postanowieniem. — Pani — ozwał się lekarz — obowiązkiem jest moim ostrzedz panią, iż choroba jest zaraźliwą… — Wiem o tém — przerwała z lekką niecierpliwością. — Dla pań szczególniéj — ciągnął lekarz — przedstawia ona niebezpieczeństwo podwójne… — Wiem o tém, — powtórzyła — ale wszelkie niebezpieczeństwa, które grozić mi mogą, nie zmieniają bynajmniéj postanowienia mego. Książę był najbliższym przyjacielem mego ojca. Od najpiérwszych dni dzieciństwa, nie pamiętam czasu, w którym-bym go nie znała i nie widywała codziennie niemal. — Zatrzymała się na chwilę. Potém podnosząc głowę, rzekła z dziwném pomieszaniem dumy i tkliwości: — Był czas, w którym wszyscy ludzie na ziemi opuścili mię… nikt mi nawet przyjaznego spojrzenia dać nie chciał… On jeden nie uwierzył nigdy w złe wieści, krążące o mnie… on mię nigdy nie opuścił i był dla mnie jednostajnie zawsze dobrym przyjacielem i opiekunem. Gdyby miał córkę, była-bym niepotrzebną, ale książę ma tylko syna… Czuwanie zaś nad chorymi nie jest zadaniem mężczyzny… Proszę więc pana… pójdźmy do chorego! Rzekłszy to lekkiém skinieniem głowy pożegnała kilkanaście obecnych w salonie osób, i szybkim, cichym krokiem oddaliła się w głąb’ obszernego a dobrze znanego jéj mieszkania. Postanowienie jéj było tak szybko powzięte, mężne, bohaterskie niemal, była ona tak piękną z tym rumieńcem wzruszenia, który oblał jéj twarz liliową, i z tym ogniem zapału, który rozpalił szafirowe jéj źrenice, że wśród zebranych osób rozszedł się ogólny cichy szmer uwielbienia, a i ja sam, który wczoraj jeszcze nazywałem ją w myśli niedołężną istotą, dziś — podziwiać ją musiałem. Ze szczerym niepokojem zapytywałem potém o nią lekarza, który nieustannie prawie przebywał w domu chorego starca. — Wiész pan — rzekł mi raz lekarz — kobieta ta sprawiła mi niespodziankę prawdziwą. Myślałem o niéj zawsze, że jest słabém, rozkapryszoném dzieckiem, a ona tymczasem okazała się teraz prawdziwą bohaterką miłości i poświęcenia. Dwa tygodnie już upływa, odkąd książę zachorował, a nie spostrzegłem ni razu, aby tkliwość jéj i czujność zmordowała się choćby na chwilę. Nie wiem, czy śpi kiedykolwiek, wiem tylko, że nie położyła się do łóżka ni razu. Wszystkie zlecenia moje spełnia z przedziwną zręcznością i pojętnością. Wierzaj mi pan, że światowa kobieta ta, jest z natury swéj siostrą miłosierdzia. Innego dnia, kiedy chory miał się już znacznie lepiéj, lekarz przyprowadził mię do drzwi jego pokoju i uchylił je trochę. — Spójrz pan — rzekł — jest to widok rozrzewniający? Patrzałem i oczu moich oderwać nie mogłem od téj przedziwnie wdzięcznéj postaci niewieściéj, która, w głębi ocienionego pokoju nad łożem chorego schylona, białą swą dłonią przykładała mu do ust szklankę z chłodzącym i leczącym napojem. Blada bardzo od trudów i wzruszeń, twarz jéj posiadała w téj chwili niewymowny urok skupionéj w sobie głębokiéj czułości, na delikatnych ustach spoczywał uśmiech smętny a słodki. — Czy to ty, Luizo? — słabym głosem zapytał chory. — Ja, mój ojcze! — odrzekła cichym szeptem i, pochylając się niżéj jeszcze, przyłożyła blade usta swe do rozrzuconych na poduszce srebrnych włosów starca. Oddaliłem się z cicha, ale długo potém przed oczyma memi stał wciąż obraz pani Luizy, w czarnéj szacie i z rozrzuconemi włosami, z liliowo białą twarzą i z łagodnym ogniem w oczach, schylonéj nad łożem boleści starego przyjaciela jéj ojca. Gdybym był podówczas młodszym i do serdecznych marzeń a zapałów skłonniejszym, mógł-bym, pomimo wszystko, co zkądinąd wiedziałem, szalenie się w niéj rozkochać. A książę Jaś? Książę Jaś płakał często, batystową, uperfumowaną chusteczką łzy ocierał i, o ile mógł, unikał téj części domu, w któréj najłatwiéj pochwycić-by go mogła w swe szpony straszna dla wdzięków jego choroba. Przyznać trzeba, że ostatni z rzędu ideał pani Luizy znajdował się w tym wypadku bynajmniéj nieidealnie. Ona przecież nie spostrzegła snadź na *pięknéj i wybranéj duszy* jego skazy téj, którą widzieli wszyscy, albo téż za skazę jéj nie poczytała; bo gdy dla starego księcia niebezpieczeństwo wszelkie już minęło, gdy przechadzać się już począł po swym pokoju, wyszła po raz piérwszy do salonu, a ujrzawszy tam księcia Jasia, zapłoniła się jak róża i, wzrokiem tonąc w spojrzeniu młodzieńca, wydawała się być żywcem porywaną do nieba. Była tak zmęczoną, że zaledwie mogła się utrzymać na nogach. Ogień gorączki błyszczał w jéj oku. Zbliżyła się przecież szybko ku synowi człowieka, do którego uratowania tak dzielnie się przyczyniła i, podając mu rozpaloną swą rękę — szepnęła: — Bóg nam go oddał! — Dzięki pani! — odszepnął młody książę i z żywą wdzięcznością rękę jéj ucałował. Gwałtowne wzruszenie, jakie sprawiło jéj to czułe z nią obejście się jéj ideału, przeniosło zmęczone jéj siły. Zarumieniła się do szkarłatu, potém zbladła jak marmur, uśmiechnęła się przez łzy do księcia Jasia — i zemdlała. Dzięki szczęśliwéj fizycznéj organizacji swéj i przedsięwziętym ostrożnościom, pani Luiza nie uległa chorobie, na którą tak bardzo narażoną była. Przez parę tygodni jednak, które upłynęły od powrotu jéj do domu, widziéć się z nią nie mogłem. Ile razy do drzwi jéj zapukałem, mówiono mi zawsze, iż czuje się słabą i z nikim widziéć się nie może. Po wielkiém wyczerpaniu sił, które poniosła, było to bardzo naturalném, jakkolwiek z innéj strony wiedziałem, że książę Jaś bywał znowu codziennym jéj gościem i przepędzał z nią tyle czasu, ile mu go pozostawało od towarzyszenia ojcu, zwolna przychodzącemu do zdrowia. Ale ideały mają zazwyczaj odrębne swe prawa. Nie byłem tym razem zazdrosnym o nie, lecz niepokoiłem się nieco złym obrotem, jaki przybierać poczęły interesa pani Luizy. Wierzyciele jéj oblegali mię formalnie, jako pełnomocnika swéj dłużniczki, upominając się o zwrot swoich należności. Było ich więcéj, niż spodziewać się mogłem. Prawdopodobnie ona sama posiadała o liczbie i znaczeniu ich bardzo niedokładną tylko wiadomość. Zacząłem teraz już lękać się naprawdę ostatecznéj ruiny dla słabéj téj i niezaradnéj istoty. Obowiązkiem moim było obmyślić środki ratunku, to téż wynalazłem ich kilka. Ale bez osobistego porozumienia się z osobą interesowaną działać nie mogłem, dlatego oczekiwałem niecierpliwie dnia, w którym przyjąć mię będzie mogła. Długo jednak pani Luiza nie przyjmowała nikogo wcale, oprócz księcia Jasia, lekarza i trzech kobiet, które pozorami ubóztwa i bezczelném pochlebstwem zyskały sobie jéj współczucie i łaskę. Kobiety te były teraz w dziwnym a ustawicznym ruchu, który nie mógł nie zwrócić uwagi mojéj. Widywałem je na ulicy, jak schodziły się ze sobą w blizkości mieszkania pani Luizy i szeptały o czémś tajemniczo i długo. Panna Zuzanna wychodziła kilka razy z mieszkania pani Luizy w chwili właśnie, gdy nieprzyjęty od drzwi jéj odchodziłem, i witając mię uniżonemi na pozór dygami, rzucała na mnie z pod żółtéj swéj powieki jadowite, tryumfujące spojrzenia. Pewnego dnia jednak zdziwiony zostałem, widząc panią Mięcicką opuszczającą mieszkanie méj klientki w towarzystwie człowieka, którego unikałem, o ile mogłem, a spotykać przecież często i znać dobrze musiałem, ponieważ był, tak jak i ja, prawnikiem, ale tylko, najgorszą posiadającym opinią, znanym powszechnie obrońcą wszelkich spraw i sprawek brudnych, pogmatwanych, któremi ani ja, ani inni koledzy moi, za żadne na świecie pieniądze rąk swoich i sumienia splamić-by nie chcieli. Była to zresztą tak zewnętrznie, jak wewnętrznie, mizerna i wstrętna niesłychanie figurka. Mały, zgarbiony, w czarny wązki surdut, od głowy do stóp prawie opięty, z przebiegłemi małemi oczkami i brzydko pomarszczoném czołem, wyglądał on na to, czém był w istocie, więc na krętacza, intryganta, filuta i chciwca. Nie był jednak bez sprytu i zdolności niejakich. I owszem, lepiéj, niżli kto inny, tysiąc razy od niego rozumniejszy, potrafił-by to uczynić, umiał on wmawiać w ludzi wszystko, co chciał, przymilać się, otumaniać, oplątywać ofiarę swą najróżnorodniejszemi nićmi i wysysać z niéj zyski dla siebie póty, dopóki tylko wysysanie to nie spotykało się z kodexem kryminalnym. Spotkania się z kodexem unikał starannie, a tak zręcznie, że tam, gdzie kto inny uczernił-by się bezpowrotnie, on ukazywał się z minką niewinną — czysty od zmazy wszelkiéj — jak anioł. Nikt z ludzi zamożniejszych i wykształceńszych nie powierzał mu spraw swych, żaden człowiek, znający go trochę a uczciwy, nie podawał mu ręki. Co nędznik ten czynić mógł u pani Luizy? Było to pytanie, które zadawałem sobie, dzwoniąc do drzwi jéj przedpokoju i przez okno, umieszczone nad schodami, widząc, jak pani Mięcicka wbiegła na dziedziniec domu i, wraz z towarzyszem swym stanąwszy w najdalszym jego kątku, szeptać z nim poczęła bardzo żywo, co chwila na okna pani Luizy spoglądając. Tym razem przyjętym zostałem. Pani Luiza spotkała mię w swym ulubionym, błękitnym saloniku, dość uprzejmie, ani w części jednak nie tak serdecznie i przyjaźnie, jak witała mię dawniéj. Nie zwróciłem z razu na to uwagi. Przed oczyma miałem jeszcze wciąż chwilę tę, w któréj widziałem ją tak mężnie, z takiém poświęceniem i zapomnieniem o sobie, czuwającą nad starym swym przyjacielem. Uścisnąłem gorąco dłoń jéj i, upoważniony zaufaniem bez granic zda się, które przed dwoma tygodniami okazywała, uczyniłem aluzyą do ostatniéj naszéj rozmowy. — Zdaje mi się — rzekłem z uśmiechem, — że odkryłem stosowny dla pani a wzniosły cel życia. Powinnaś pani zostać Siostrą Miłosierdzia. Wyobrażałem sobie, że mówię jéj rzecz bardzo dla niéj pochlebną; ona przecież słowa moje przyjęła z niespodziewanym chłodem. — O nie! — odparła z ironicznym trochę uśmiechem, — nie potrafiła-bym nigdy zdobyć się na tyle poświęcenia… — A jednak — wtrąciłem — przy łożu chorego księcia dowiodłaś pani… — O! to wcale co innego! — wtrąciła — księcia Andrzeja kocham i czczę, jak najlepszego ojca… ale względem ludzi obcych, nieznanych mi, nie potrafiła-bym nigdy spełnić podobnego zadania. Zresztą — dodała z lekką, jak mi się zdawało, urazą w głosie — nie jestem tak nieszczęśliwą, nie jest mi tak źle na świecie, abym potrzebowała wstępować do klasztoru. Więc nie była już nieszczęśliwą, nie było już jéj źle na świecie! Rozumiałem wybornie tę zmianę usposobień. Być może, iż dopełniony względem księcia dobry uczynek mimo wiedzy jéj wytworzył na dnie serca i sumienia trochę spokoju i zadowolenia moralnego. Najpewniéj jednak zmianę tę sprowadził wyjazd z miasta hrabianki Julii i codzienne znowu długie a wspólne podróżowanie z księciem Jasiem po krainach sztuki, marzeń i przyjaźni, podobnéj niezmiernie — do gwałtownéj namiętności. Nie mogłem zresztą nie spostrzedz wyraźnego bardzo chłodu, który wiał z całego obejścia się ze mną pani Luizy. Zadawała sobie widoczny przymus, aby być dla mnie serdeczną jak dawniéj, ale udawać nie umiała. Wrażliwa jéj natura zdobyć się nie mogła ani na jednę chwilę obłudy. Tajemnicza uraza jakaś i gniewne rozdrażnienie dźwięczały w jéj głosie i malowały się na twarzy, gdy rozmawiała ze mną. Z większą jednak niż zwykle cierpliwością i uwagą słuchała mnie, gdy przedstawiałem jéj rozpaczliwy prawie stan majątkowych jéj interesów; lecz uśmiechała się dziwnie jakoś podejrzliwie i niedowierzająco, gdy mówić zacząłem o środkach ratowania jéj majątku, które obmyśliłem, a które wydawały mi się o tyle niezawodnemi, o ile ze wszech stron uczciwemi. Gdy skończyłem mówić, wstrząsnęła głową przecząco. — Nie — rzekła — wszystko to, co pan mi proponujesz, jest zbyt skomplikowane i niezrozumiałe dla mnie. Trzeba-by zresztą na to wiele czasu, a ja go do stracenia nie mam. Wiem o innym środku wybawienia się z tych nieznośnych kłopotów, daleko prędszym i prostszym. Oddam Żmurowszczyznę w dzierżawę komuś, kto mi zapłaci za nią dwa razy prawie tyle, ile płaci pan Łudziński… Myślałem, żem źle usłyszał. — Ależ — rzekłem — jest to właśnie środek, który najpóźniéj ze wszystkich przedsiębrany być może. Dzierżawa Żmurowszczyzny służy panu Łudzińskiemu według brzmienia kontraktu przez lat pięć jeszcze. — Cóż stąd — rzekła — wiem dobrze, iż kontrakt ten jest niezupełnie formalnym i zerwać go mogę, kiedy tylko zechcę. Wymówiła to z takim spokojem i z tak doskonałą naiwnością osoby, która nie rozumié sama tego, co mówi, że oniemiałem z razu ze zdumienia. Po chwili zrozumiałem, iż nakształt papugi powtarzała ona słowa, usłyszane od pani Mięcickiéj i samego jéj wspólnika. — W istocie — odrzekłem — kontrakt zawiera nieformalności pewne, które unieważnić go mogą wobec prawa. Czy jednak wobec sumienia pani może on być nieważnym, zostawiam to już jéj własnemu sądowi. Wzruszyła lekko ramionami. — Nie pojmuję — rzekła — jaką rolę odegrać tu może sumienie moje. Alboż majątek mój nie należy do mnie i czyż nie mam prawa oddać go w dzierżawę temu, kto mi za niego ofiaruje więcéj? Nie jest przecież obowiązkiem moim wzbogacać człowieka, zupełnie mi obcego, a który w dodatku rozsiewa o mnie po świecie różne wcale nieuczciwe plotki. — Upewniam panią — rzekłem — że pan Łudziński zanadto uczciwym i pracowitym jest człowiekiem, aby miał chęci i czas bawić się plotkami. — O! — odparła z goryczą — znam innych ludzi pracujących, którzy jednak mają dość czasu, aby odpłacić złem za dobre i nadwerężać sławę kobiety, która w niedoświadczeniu swém ofiarowała im przyjaźń swą i zaufanie. Nie mogłem mylić się. Był to tym razem kamyczek do ogrodu mego rzucony. Była to potworna i nieprawdopodobna plotka jakaś, wciśnięta pomiędzy mnie a kobietę, któréj interesów gorliwie bronić chciałem. O tłómaczeniu się jakiémkolwiek nie pomyślałem nawet. Wydawało mi się ono śmieszném i poniżającém mię wszechstronnie. Pani Luiza zresztą mówiła dnia tego wiele z rodzajem gorączkowego zmieszania i uniesienia. — Mam nadzieję — rzekła — że pan zechcesz postarać się o zerwanie tego tam kontraktu i wydzierżawienie Żmurowszczyzny izraelicie, który mi ofiaruje znaczną sumę… — Nie pani — odrzekłem stanowczo — jakkolwiek rad był-bym służyć jéj radą i pomocą moją, w tym wypadku żądania pani nie spełnię. — Dlaczego? — zapytała na-pół naiwnie, na-pół niecierpliwie. — Dlatego, że wszelkie zrywania raz zawartych umów i kontraktów uważam za rzecz nieuczciwą, témbardziéj, jeśli, jak w obecnym razie, dzierżawcy nic wcale nie można miéć do zarzucenia. — Oprócz tego, że wyzyskuje mię i w dodatku obmawia — wtrąciła z ironicznym uśmiechem. — Obmowę — rzekłem — odłóżmy na stronę, po piérwsze, jako rzecz w wypadku tym nieistniejącą, następnie, jako sprawę czysto prywatnéj, osobistéj natury. Jedynym względem, na który tu zważać należy, są prawa pana Łudzińskiego… — Prawa pana Łudzińskiego do majątku, który jest moją własnością? — zapytała. — Prawa jego do dzierżawienia majątku pani — odpowiedziałem. — Pan Łudziński brał w dzierżawę na lat dziewięć i urządzał się stosownie. W piérwszych latach czynił w zrujnowanym majątku wielkie wkłady, z nadzieją zwrotu ich i korzyści w latach następnych. Jeżeli pani zerwiesz teraz zawartą z nim umowę, położenie państwa będzie następujące: pani otrzymasz majątek swój w stanie ogromnie ulepszonym i otrzymywać będziesz wszelkie z ulepszeń tych zyski; pan Łudziński zaś, który ulepszeń tych kosztem funduszu swego i pracy swéj dokonał, zostanie najzupełniéj zrujnowanym. Zastanowiła się nieco nad słowami memi. Być może, iż zrodził się w niéj skrupuł jakiś, lub obudziła się litość nad człowiekiem, którego pogrążyć chciała w odmęt trosk, a może i nędzy. Po chwili jednak zamyślenia podniosła głowę i rzekła: — Gdyby nawet i tak było, jak pan mówisz, czemu jednak, przebacz mi pan, że powiem, uwierzyć zupełnie nie mogę; jestem słabą, osamotnioną kobietą, pan Łudziński zaś jest młodym, zdrowym i pełnym sił mężczyzną, ruina więc majątkowa bez porównania straszniejszą jest dla mnie, niż dla niego. Było to rozumowanie, co najmniéj szczególne. Zdobyłem się jednak na cierpliwość i odpowiedziałem w sposób jak najwięcéj przekonywający, iż nie idzie tu o większą lub mniejszą słabość lub o siłę czyją, ale poprostu o sprawiedliwość. Być może, iż w bardzo malutkiéj cząstce zrozumiała nieuczciwość postępku, którego dopuścić się chciała. Zamyśliła się bowiem znowu na chwilę. — Boże mój — wymówiła nagle i z żalem — za co znowu ja to właśnie mam być ofiarą wszystkiego i wszystkich ludzi, którzy używają majątku mego i wzbogacić się chcą moim kosztem, sprawiedliwości, uczciwości i wszystkich słowem wyrazów, które w mowie ludzkiéj istnieją! Nie chciała-bym zapewne, aby ktokolwiek cierpiał przeze mnie, ale dlaczegóż ja znowu cierpiéć mam przez wszystkich i wszystko. W obecnym wypadku nie mogę w żaden sposób uczynić inaczéj. Mam długi, które zapłacić mi trzeba i muszę mieć dość pieniędzy, aby najdaléj za miesiąc wyjechać do Paryża. Prędzej umrę — dodała z mocą — niż pozostanę tu dłużéj, jak miesiąc! Zrozumiałem znaczenie słów jéj. Wiedziałem, że książę Andrzéj wraz z synem swym za miesiąc wyjeżdżał do Paryża. Nie mogłem przecież powstrzymać się od uczynienia jednéj jeszcze uwagi. — Chciéj pani przyznać — rzekłem — iż pan Łudziński nic wcale nie winien temu, że pani masz długi, i że za miesiąc życzysz sobie kraj opuścić! — Nie winien! — zawołała — jakto? Gdyby przecież pan Łudziński nie wydzierżawił majątku mego na tak złych dla mnie warunkach, nie była-bym zmuszoną zaciągać długi i mogła-bym rozporządzać się czasem i osobą moją według własnych chęci mych i potrzeb. Rozmowa z kobietą tą o wszystkiém, co nazywało się interesem, lub jakimkolwiek faktem życiowym, czy rozumowym, była niczém inném, jak laniem wody w naczynie, dna niemające. Zniecierpliwiony téż a trochę i oburzony, powstałem i żegnałem się. Nagle na twarzy jéj odmalował się żal. Podała mi rękę. — Panie Rolicki! — rzekła — byłeś pan przez czas jakiś bardzo dobrym dla mnie! Miałam dla pana tyle przyjaźni, tyle zaufania… — Cenić je umiałem i nie zdradziłem ich nigdy — odrzekłem. — Nie mówmy o tém, — odparła, spuszczając oczy, i z budzącą się nową urazą, — ale… przykro-by mi było… doprawdy przykro bardzo, jeśli-bym zmuszoną była… Nie, pan nie opuścisz mię i teraz jeszcze… nieporozumienia chwilowe usuwać można… ja postaram się zapomniéć o wszystkiém… Chciéj pan urządzić interes ten z Łudzińskim. — Przebacz pani, — przerwałem, — ale urządzić go w myśl pani nie będę mógł i nie zechcę nigdy. Wysunęła rękę swą z méj dłoni i, oddawszy mi lekki, bardzo zimny ukłon, osunęła się na kanapę. Zstępując ze wschodów, mimowoli spojrzenie rzuciłem w okno. W kącie dziedzińca ujrzałem panią Mięcicką, stojącą z przygarbionym i przebiegle uśmiechającym się swym towarzyszem. Szeptała mu wciąż o czémś bardzo żywo, on zaś trzymał za klapę surduta brodatego izraelitę, który z nachyloną twarzą zdawał się chciwie a pojętnie słuchać nauk jakichś, czy objaśnień, udzielanych mu przez okropną tę parę. Wszyscy troje spoglądali od czasu do czasu ku bramie domu. Wyraźnie oczekiwali z niecierpliwością chwili, w któréj dom ten opuszczać będę. ------------------------------------------------ Nazajutrz otrzymałem od pani Luizy liścik, zamknięty w welinowéj, pachnącéj kopertce, w którym, w wyrazach ceremonialnych i nadzwyczaj niezręcznych, dziękowała mi za oddane jéj przysługi, oświadczając zarazem, iż z żalem wielkim wyrzec się ich musi na przyszłość. O umówioném honoraryum nie było najlżejszéj wzmianki. Zapomniała snadź o niém, albo téż najpewniéj, pamiętając o poufnych stosunkach, które mię z nią przez czas jakiś wiązały; wstydziła się posyłać mi otwarcie pieniądze. Tegoż dnia jeszcze, przyszedłszy do biura dowiedziałem się, że pani Luiza cofnęła urzędownie, wydane mi dawniéj, pełnomocnictwo, a udzieliła go w zamian najnędzniejszemu, przez wszystkich uczciwych ludzi wzgardzonemu, krętaczowi i pokątnemu prawnemu doradcy. Spotkałem się z nędznikiem tym w jednéj z sal biura. Minę miał tryumfującą i uradowaną, w ręku trzymał urzędowy papier, zawierający pełnomocnictwo, zdobyte intrygą, a obiecujące mu plony obfitsze, niż je miał kiedykolwiek, od któréjkolwiek z licznych swych, zbyt łatwowiernych, ofiar. Dokoła tryumfującego człowieka tego kręciła się pani Mięcicka, szepcąc mu coś ustawicznie do ucha, a niekiedy wygrażając palcem. Układali się o podział ze spodziewanych zysków. W parę dni potém wpadł do mieszkania mego Władysław Łudziński, i z trwogą niewymowną oznajmił mi, że ze strony pani Luizy uczynione zostały kroki prawne, do złamania kontraktu dzierżawczego zmierzające. — Ratuj mię, — zawołał, — idź do niéj, przemów do jéj sumienia! W odpowiedzi pokazałem mu ostatni list, od byłéj méj klientki otrzymany. Nie mogłem téż ukrywać przed nim, że sprawa jego była zrozpaczoną; że prawo, tłómaczone szczególniéj przez nowego pełnomocnika pani Wielogrońskiéj, wyrzecze niezawodnie na jego niekorzyść. Biedny chłopak był w prawdziwéj rozpaczy. Cios, który na niego spadał, dotykał go nietylko materyalnie. Nabawiał go on trwogą o osoby ukochane, łamał najdroższe serdeczne jego nadzieje. — Gdybym był sam jeden na świecie! — mówił, ujmując w dłonie pobladłe czoło, — ale stara matka moja… młode siostry, mali bracia… Cóż z nimi uczynię? jak wystarczę teraz na utrzymanie ich i wychowanie? Nie mówił o tém, że z tak srodze zachwianą pozycyą majątkową nie mógł miéć nadziei prędkiego połączenia z kobietą, na którą czekał oddawna już, któréj miłość dopomogła mu do stania się dzielnym, pracowitym człowiekiem. Jakoż w kilka tygodni potém, dzierżawca Żmurowszczyzny wraz z rodziną swą został sądownie wydalony z majątku pani Luizy. Miejsce jego zastąpił izraelita, protegowany przez panią Mięcicką i wspólnika jéj, a protekcyą tę hojnie zapewne opłacający. W tym samym prawie czasie, książę Andrzéj z synem swym, księciem Jasiem, i z chrzestną córką swą, panią Luizą, wyjechali za granicę. Na tém skończyły się stosunki moje z tą dziwną kobietą, o któréj ilekroć potém myślałem, doświadczałem zawsze takiego uczucia, jakbym na wzór owéj tradycyjnéj panny młodéj rozplątywać miał motek okrutnie splątanego jedwabiu. Była to w istocie plątanina szczególna najróżnorodniejszych cech charakteru i umysłu, był to wcielony chaos, uosobiona niekonsekwencya, było to, słowem, żyjące stwierdzenie przysłowia, dowodzącego, że kobieta jest Sfinxem. Nigdy przecież nie podzielałem mniemania ludzi, którzy utrzymują, iż z natury swéj kobiety muszą być Sfinxami. Dlatego téż osobistość pani Luizy uważałem za sztucznie wykrzywioną i okaleczoną zgubnemi pierwiastkami, które w życiu jéj panowały, i nie mogłem obronić się od uczucia pewnéj nad nią litości. Dochodziły mię o niéj od czasu do czasu wieści różne. Nie przyjeżdżała już wcale do kraju. Mieszkała w Paryżu póty, dopóki mieszkał tam książę Andrzej i syn jego. Ale po kilku latach, które od czasu przelotnéj znajomości méj z nią upłynęły, książę Jaś wstąpił w dozgonne małżeńskie śluby z jakąś piękną i bogatą margrabianką francuzką. Nie był to podobno dla pani Luizy tak srogi cios, jak wyobrażać-by sobie można; opowiadano mi bowiem, że syn księcia Andrzeja spadł był już przedtém z piedestału, na który go była wyniosła, i przestał być jéj ideałem. Być może, iż zaszła tam plotka jaka, podobna tym, dla których znienawidziła ona Łudzińskiego i mnie zaufanie swe odebrała. Sprawy jéj majątkowe popadały w stan coraz opłakańszy. Pełnomocnik jéj wprowadzał ją w coraz nowe, kosztowne procesa; dzierżawca izraelita obracać począł olbrzymiemi kapitałami; pani Mięcicka sprawiała córkom swym nadzwyczaj świetne i kosztowne toalety. Szczęściem dla pani Luizy zmarł kędyś na Wołyniu, czy Ukrainie, bezdzietny wuj jéj i pozostawił po sobie wielką fortunę, którą ona po nim odziedziczyła. Była więc znowu bogatą, miała za co jeździć po świecie, szukać ideału swego i bratniego sobie serca, skupywać olbrzymie ilości obrazów, mebli i drobiazgów, obdarowywać hojnie wszystkich, którzy tytułowali ją hrabiną, śpiewali na wszystkie tony jéj chwałę i bawili ją znoszeniem plotek lub opowiadaniami snów cudownych, spraw kryminalnych i innych tym podobnych, zadziwiających a nerwy jéj wstrząsających, historyi. Myślałem, że nie zobaczę już jéj nigdy w mém życiu — stało się inaczéj. ------------------------------------------------ Kilka miesięcy temu, w porze wakacyjnéj, dla zdrowia i wypoczynku podróżowałem za granicą, a znajdując się w jedném z miast włoskich, poszedłem obejrzéć słynną ze wspaniałości swéj i zawartych w niéj dzieł sztuki świątynią; trafiłem właśnie na chwilę, w któréj gmach ogromny i wyniosły rozbrzmiewał cały odprawianém tam z muzyką i śpiewami jakiémś nabożeństwem wieczorném. Widok, który miałem przed sobą, był w istocie czarującym. Wnętrze świątyni pustém było prawie. Nieliczne gromadki wiernych modliły się z cicha tu i owdzie. Ale w głębi wielki ołtarz pałał tysiącem roznieconych przed nim świateł, z kołyszących się w powietrzu kadzielnic płynęły w górę srebrzyste dymy i, przepełniając powietrze wonią upajającą, przezróczyste obsłony rzucały na śnieżne posągi, lśniące złocenia, koronkowe rzeźby i różnobarwne, po filarach i gzymsach ołtarza wijące się wieńce. Z wysokiego chóru płynęła poważna, przeciągle melodyjna muzyka organów, a towarzyszyły jéj męzkie, na-pół posępne, na-pół extatyczne, chóry kościelnych śpiewów. Zapatrzony, zasłuchany, stałem długą chwilę wsparty o jeden z filarów smukłych, wyniosłych, usuniętych w dalszą i przejrzystym mrokiem napełnioną głębię świątyni. Nagle usłyszałem bardzo blizko mnie odzywające się stłumione łkanie. Obejrzałem się i zobaczyłem u stóp cudnie pięknego posągu, który, nie wiem już dobrze, jakiego świętego wyobrażał, kornie i w złamanéj jakby postawie klęczącą postać kobiecą. Postać ta pochyloną była nizko ku ziemi i czoło swe wspierała na białych bardzo, rozpacznie jakby splecionych, a na podstawie posągu złożonych, dłoniach. Długa suknia z czarnego axamitu rozkładała się wokoło niéj na posadzce świątyni bogatemi miękkiemi fałdami, głowę jéj i ramiona przykrywały leciuchne jak pajęczyna, fantastycznie splątane, białe koronki. Było coś w postaci téj, co wzrok mój do niéj przykuło. Przedziwny wdzięk ten, z jakim pochylała się do stóp posągu, miękkość i powłóczystość axamitnéj jéj sukni, wielka ta masa śnieżnych koronek, które ją opływały, przyciszony dźwięk nakoniec łkania tego, które wydobyło się z jéj piersi, przypominały mi koniecznie kogoś, kogo znałem niegdyś, a od dawna już nie widziałem. Po kilku minutach, klęcząca kobieta podniosła się nieco i dłonie od twarzy odjęła. Poznałem panią Luizę. Twarz jéj, odkąd jéj nie widziałem, nie uległa żadnéj zmianie. Była zawsze tak liliowo białą i przezroczystą, jak dawniéj, i nosiła na sobie ten sam wyraz wielkiéj słodyczy, niedobrze ukrywającéj wewnętrzne gwałtowne burze niezaspokojonych tęsknot i pragnień. Tęsknoty te i pragnienia pożerały ją snadź nieustannie. Woziła się ona z niemi po świecie całym, od miasta do miasta. Wyrzucała je ludziom, szukała na nie pociechy u Boga. Ale religia jéj nie była z tych, które ukojenia wielkie wlewają w serce, zmęczone niedolą i burzami życia, i goją łagodnie najbardziéj zda się nieuleczalne rany. Religia jéj, zarówno jak cała moralna jéj istota, nie znała, co to zmężniająca i uszczęśliwiająca cześć dla najwyższéj mądrości, miłości i sprawiedliwości. Mądrość i sprawiedliwość były dla niéj wyrazem bez znaczenia, miłość znała tylko z jednéj, wyłącznéj, najciaśniejszéj, a najliczniejszym skazom podległéj jéj strony. Religią jéj było extatyczne zatopienie wyobraźni w kłębach srebrzystych dymów, w płomieniach gorejących świeczników, w tonach muzyki brzmiącéj na chórze, w plastycznéj piękności poświęconych posągów. To téż i teraz podniosła ona wzrok swój ku głębokim mrocznym sklepieniom świątyni, wzrok niespokojny i niepocieszony i wiecznie zda się szukający czegoś, co niewyraźne i niepochwytne istniało we mgłach i mrokach, w przestworzach bezgranicznych. Po twarzy jéj płynęły dwie łzy grube, przez dolegliwy snadź ból wyciśnięte, a oczy jéj szafirowe, zapadłe, gorejące, istne obrazy duszy burzliwéj a znękanéj, zdawały się rzucać pod cieniste, wysokie sklepienia świątyni, pełne namiętnego żalu pytania. — Kim jestem? poco żyję? Poco tułam się po świecie tym, cierpię i łzy wylewam? Dlaczego stworzyłeś mię, o Panie? ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/z-opowiadan-prawnika. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Eliza Orzeszkowa, Z różnych sfer, tom II, nakład i druk S. Lewentala, Warszawa 1886. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl) na podstawie tekstu dostępnego w serwisie Wikiźródła (http://pl.wikisource.org). Redakcję techniczną wykonała Paulina Choromańska, natomiast korektę utworu ze źródłem wikiskrybowie w ramach projektu Wikiźródła. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. ISBN-978-83-288-2611-3