Wacław Potocki Wojna chocimska ISBN 978-83-288-2645-8 Wstęp I. Dzieje wojny chocimskiej Polskę uważali Turcy od czasów Batorowych za hołdownika, ale bardzo niesfornego. Bo i haracz-upominki nadchodziły do Stambułu niestale; i rościła ta Polska jakieś do hospodarstw, mianowicie do mołdawskiego, prawa, zsadzając lub wysadzając, z wiedzą bojarów lub bez niej, hospodarów, wprowadzając tam np. samowolnie Mohiłów, którzy nie mogli sobie rościć najmniejszego tytułu (oprócz poparcia polskiego) do tej godności. Co jednak najgorsza, jej Kozacy plądrowali bezkarnie brzegi morza tureckiego, zapędzali się do Małej Azji i w przedmieścia stambulskie. Prędzej czy później musiało więc przyjść do rozprawy orężnej, do poskromienia przemocą hardego hołdownika-buntownika. Przeszkadzało temu widoczne rozprzężenie potęgi wyłącznie wojskowej, jaką była Turcja, i szereg najniedołężniejszych sułtanów — opojów, żarłoków, idiotów. Skoro miejsce ich zajął dzielny, ambitny młokos, Osman, wojna stała się nieuniknioną, gdyż klęska cecorska uprzątnęła, wedle przekonania Turków, najlepsze siły polskie. Więc zaciął się Osman w uporze, aby samemu wyruszyć na wyprawę, która miała go postawić w rzędzie dawnych zdobywców, mianowicie obok Solimana II: jak ten Węgry, tak on miał wcielić Polskę do swego państwa; nakazał więc jak największe wysiłki i zebrawszy wojsko, wyruszył na czele jego 21 maja 1621 r. ze Stambułu. Wojsko było olbrzymie, dochodziło do liczby 300.000, ale tylko połowa jego była zdatna do boju, a wyborowe siły były wcale szczupłe, janczarów np. było tylko około 12.000; co najważniejsze, nie było żadnego wodza; młodziutki sułtan władał znakomicie bronią, był odważny (sam prowadził jeden szturm), nienawidził chrześcijan, ale nie miał doświadczenia żadnego, a obok niego nie było nikogo. Akcji tureckiej brakowało zupełnie celowości; tłumy sobie przeszkadzały nawzajem, a dowódcy z zazdrości paraliżowali siły. Mimo to, szczególniej z powodu katastrofy cecorskiej, obruszyło się na Polskę nadzwyczajne niebezpieczeństwo; groza imienia tureckiego była jeszcze niezachwiana i zarozumiały młodzik tuszył sobie, że samą tą grozą porazi hołdownika. W Polsce brakło wszystkiego, gotowości wojennej (np. artylerii), pieniędzy, fortec; starano się poruszyć sąsiadów na pomoc, bez skutku; zaciągać wojsko w kraju i zagranicą; powołać pospolite ruszenie; zasoby powiększyć licznymi poborami. Czego nie dostawało, zastąpił hart wodza i męstwo wojska, którego zebrano około 34.000, a do nich przybyło około 30.000 Kozaków. Wojsku koronnemu brakło jednak hetmanów: wielki poległ, Żółkiewski; polny, Koniecpolski, był w niewoli — więc poszło wojsko koronne pod dowództwo hetmana litewskiego, Karola Chodkiewicza; polny, Krzysztof Radziwiłł, miał pilnować Inflant. Chodkiewicz, żołnierz wytrawny, który z najlepszej szkoły wyszedłszy, własnego geniuszu niepospolite złożył nieraz świadectwa, przedwcześnie z powodu niesposobnego zdrowia zestarzały, hartem woli i poczuciem obowiązku i honoru, syn wierny kraju i Kościoła, celował nad współczesnymi. Dodany mu do boku podczaszy koronny, Stanisław Lubomirski (późniejszy wojewoda krakowski, ojciec buntownika Jerzego) daleko poza nim kroczył i wiekiem, i zdolnościami, mimo wszelkiej własnej krewkości i dzielności; używał tytułu hetmana polnego. Z ramienia sejmu występowali przy nich komisarze, biorąc udział we wszystkich znaczniejszych sprawach; był między nimi Jakub Sobieski (ojciec króla Jana), przyszły dziejopis tej wojny. Kozakami dowodził niesforny Borodawka, którego miejsce zajął wnet Jan Konaszewicz Sahajdaczny, najdzielniejszy obrońca wszelkich dodatnich tradycji kozackich, na którego odwadze, doświadczeniu, wierności polegał dwór i hetman, a któremu ufali Kozacy najbardziej. Wojna zataczała szerokie kręgi; pragnęli do niej wciągnąć Turcy również Moskwę, ale ta lizała się z ran i wymówiła się grzecznie. Oba hospodarstwa, mołdawskie i wołoskie (multańskie), zasilały wojskiem i prowiantem obóz turecki; wojewoda siedmiogrodzki, Betlen Gabor, z swej strony podjudzał stale Turków do wojny polskiej, chcąc w ten sposób odciągnąć wszelkie posiłki, jakie by Zygmunt wysyłał cesarzowi Ferdynandowi, bo z nim Betlen wojował. Udawał mimo to przyjaźń dla Polski, ale poprzedni hospodar mołdawski, Grek Gracjan, przejął jego listy do Turków i przesłał do Warszawy; z Warszawy odesłano je Betlenowi, aby mu wytknąć zdradę; on natychmiast oskarżył Gracjana przed Portą i Porta nakazała Gracjanowi stawić się w Stambule; ten, zamiast jako manzul (odwołany z urzędu) szyję oddać pod stryczek, spróbował szczęścia w jawnym buncie, wciągnął Żółkiewskiego, ale zapłacił to własną śmiercią jeszcze przed katastrofą cecorską. Nowy hospodar, Grek Aleksander, za nie dosyć walną sprężystość w wykonywaniu tureckich wymagań został również niebawem złożony z urzędu, a miejsce jego zajął wróg Polaków, Tomsza; hospodar wołoski, Raduł, odegrał rolę pośrednika w późniejszych rokowaniach pokojowych. Powoli przeprawiało się wojsko tureckie przez Bałkany i Dunaj; dopiero 2 września stanęło na górach naprzeciw Chocima. Wojsko polskie gromadziło się równie opieszale; o planie pierwotnym, spotkania Turków nad Dunajem, niebawem nie było mowy, i dopiero około 20 sierpnia przeprawiło się całe przez Dniestr na ziemię mołdawską, pod Chocim, walcząc z góry z niedostatkiem żywności i amunicji. Mołdawię po Jassy wyniszczono, ale Tatarzy poprzecinali rychło połączenia z krajem i pustoszyli okropnie prowincje ruskie; pospolite ruszenie nie ukazywało się wcale. 1. września przeprawił się i królewicz Władysław przez Dniestr pod Chocim i przybyli Kozacy, ledwie opędziwszy się Turkom i Tatarom (mirzy Kantymira i samego chana). Samego przebiegu czterotygodniowych walk nie zamierzamy przedstawiać. Dzielnie odpierano wszystkie ataki tureckie i przekonano Osmana, że o łatwym zwycięstwie, jakie sobie sam a pochlebcy jemu obiecywali, nie było i mowy, a niewczasy jesienne, słota i zimno morderczo doskwierały jego siłom. W ciągu tych tygodni zaszły walne zmiany: sterany, nie tak wiekiem, jak chorobą, Chodkiewicz umarł, ale duch jego przejmował i dalej dowódców i mimo coraz dokuczliwszych braków nie myślał nikt o ustąpieniu; liczono przecież na króla, który nareszcie w połowie października do Lwowa zjechał, i na pospolite ruszenie, które się z przerażającą powolnością przecież skupiać poczynało. U Turków zajął miejsce równie namiętnego, jak nieudolnego wezyra Husseina, nowy wezyr, Dilawer, gotowy do traktatów pokojowych przy byle jakim zachowaniu pozorów, to jest nieprzyznaniu się do jawnej klęski. Do takich traktatów była gotowość i po stronie polskiej, wobec wyczerpania zasobów, mianowicie prochów, wobec chorób srożących się w obozie (i królewicz przeleżał całą kampanię na febrę), wobec rozpaczliwej powolności króla i szlachty. Pośredniczył ajent wojewody wołoskiego, Wewelli; wymieniano listy, w końcu wyruszyło poselstwo polskie do obozu tureckiego i po krótkich rozprawach, gdy posłowie niczym się ustraszyć ani nakłonić nie dali, zawarto zawieszenie broni i zgodzono się na wstępne traktaty, które później osobne uroczyste poselstwo (księcia Zbaraskiego w r. 1622) na stałe przemienić miało. Traktaty stanu rzeczy nie zmieniały; co w nich o Kozakach i Tatarach wypisano, nie miało znaczenia. Osman zadowolił się tym, że twierdzę mołdawską, Chocim, Polacy Mołdawianom oddali i sułtanowi wyłączne prawo mianowania hospodarów przyznali; z tego tytułu wyprawił też w grudniu świetny, tryumfalny wjazd do Stambułu. Nierównie większy był tryumf Zygmunta, bo po raz pierwszy, przeciw wszelkim tradycjom tureckim, zawierał sułtan pokój na własnej ziemi. Przebieg kampanii dowiódł Osmanowi niesposobności armii własnej, szczególniej jej jądra, piechoty, janczarów; więc za dzielną poradą mądrego Dilawera zabrał się do wytworzenia nowej armii i zniesienia. niewygodnych pretorianów, ale ci przewąchali jego zamiary, i Dilawer i Osman przypłacili życiem, co dopiero w 200 lat później dało się przeprowadzić. Zygmunt sarkał na traktaty, że nie czekano z niemi jego przybycia, ale sam tu zawinił najwięcej. Polska przypłaciła zwycięstwo chocimskie utratą Inflant, których ogołocony ze wszystkiego Radziwiłł przeciw Gustawowi Adolfowi obronić nie mógł. Pospolite ruszenie zawiodło zupełnie; po wojnie kokoszej z r. 1537 nastąpiła gęsia z r. 1621; opowiadała o niej spółczesna satyra (Niepospolite ruszenie abo gęsia wojna, 1621); potykało się ono, ale podle płota, a ruszało, ale gęsi, gumna i skrzynie. Sami żołnierze chocimscy gorzkiego doznali zawodu; wynędzniałych, chorych, głód, mrozy, do reszty dobiły. Ale sława zwycięstwa chocimskiego, gdyż Turcy mimo olbrzymich przygotowań po raz pierwszy z niczym odeszli, rozeszła się po całym chrześcijaństwie i opromieniła wojsko, wodzów i królewicza, a napełniła dumą słuszną obrońców chrześcijaństwa. W pół wieku później miał Chocim nowym, walniejszym zasłynąć zwycięstwem. II. Wojna chocimska w poezji Poezja współczesna uwieczniła natychmiast zwycięstwo oręża polskiego; nastąpiły szybko po sobie Jana Bojanowskiego Naumachia (!!) chocimska, 1622; Marcina Paszkowskiego Chorągiew sauromacka w Wołoszech, 1621 („dwu autorów przydłuższe zabawy tej marsowej sprawy wciąż przeczytawszy” napisał je autor); Bartłomieja Zimorowica Pamiątka wojny tureckiej, 1623, i i. Ale to były gazety wierszowane, nie dzieła sztuki. Pierwszy godniejszy nieco wojny pomnik poetycki wystawił dopiero Samuel Twardowski w epopei o Władysławie Czwartym (1648 r. ), „punkt drugi” (str. 51–142) sprawie chocimskiej poświęciwszy. Panegiryzmem zwichnął nieco jej opis, bo tak coraz Władysława wysuwał, jakby ten osobiście wpłynął na zwycięstwo, gdy wiemy, że wprawdzie jego obecność w obozie niejedną trudność (z Kozakami, z Litwą po śmierci Chodkiewiczowej) usunęła, jednakże zwlókł się z łóżka dopiero przy Te Deum końcowym. Dalej opisał on rzecz acz bardzo treściwie, ale zupełnie po kronikarsku, nabierając farb poetyckich na wykład całkiem prozaiczny. Nierównie piękniejszy pomnik zawdzięczamy pióru Wacława Potockiego. Wojna chocimska Ignacego Krasickiego natomiast jest epopeją filigranową (jak i pomnik wilanowski Sobieskiego) i romansową, w stylu Woltera i Tassa, a z dziejami nie liczy się nigdy, bawiąc się w niemożliwe przybory epickie, obowiązujące jeszcze od Eneidy i Włochów; gładki język, miękkie wysłowienie, banalne wymysły, od hartu ludzi i czasów odbiegły nieskończenie. Żadnego związku nie ma również kronika Wacława Potockiego z Osmanem Jana Gundulicia. Wojnę pisal Potocki w r. 1670, przed upadkiem Kamieńca i haniebnymi układami buczackimi, które obowiązywały Polskę do haraczu tureckiego i do utraty Podola. Pisał ją wobec coraz groźniejszego niebezpieczeństwa od Turków, gdy się im Doroszeńko z Kozakami poddał, aby wnukom wystawić jako wzór męstwo dziadów, obudzić ich waleczność, wysławiając wielkie dzieło oswobodzenia chrześcijaństwa przez jego przedmurze, Polskę, od najpotężniejszego wroga, który wszystkie siły skupił dla jego ostatecznego zhołdowania. Dla nas jest po prostu niezrozmiałym, jak mógł poeta najbardziej patriotyczne i najaktualniejsze swe dzieło z góry do zależenia w „sepecie” (biurku) przeznaczać i ani na chwilę nie pomyśleć o jego ogłoszeniu, chociaż tego właśnie i czasy i ludzie koniecznie by wymagały, zagadkę rozwiążemy, pomnąc, że publiczność współczesna nie znosiła już wolnego słowa, że poeta nie mógł więc swobodnie rozprawiać, że krępowała go republikańska podejrzliwość, wietrząca wszędzie zamachy na stan szlachecki i jego złote przywileje, tj. na anarchię. Z obawy przed tą nieprzebłaganą cenzurą obywatelską wyrzekał się poeta wszelkiej myśli o druku, aby tern swobodniej rozprawić się z gnuśnością i nierządem współczesnym. I celu dosiągł. O Wojnie Chocimskiej nikt się nigdy niczego nie dowiedział, oprócz tych kilku ludzi, szczególniej Lipskich i Pisarskich, którzy oryginał lub odpisy poematu odczytywali. Najcelniejsze dzieło epiki siedemnastowiecznej nikomu nie było znane do r. 1839; nawet J. A. Załuski, którego wiekopomnej zasłudze winniśmy ocalenie niemal całego, olbrzymiego spadku poetyckiego po Potockim, który wiedział o wszystkim, co kiedykolwiek po polsku napisano, nic o Wojnie nigdy nie słyszał. A przecież i oprócz Załuskiego znano i ceniono w XVIII wieku Potockiego, „wielkiego poetę”. Tak nazywał go wyraźnie np. Matuszewicz w swoich Pamiętnikach (III, 25), gdy satyrę Horacego poświęcał wnuczce — nie córce! — poety, Helenie Morsztynowej, wojewodzinie inflanckiej, najzacniejszej matronie polskiej. Usłyszał o tym poemacie świat polski po raz pierwszy dopiero w r. 1839 w „Tygodniku Petersburskim” (nr. 22 i 24) od Samuela Nowoszyckiego, posiadacza rękopisu; rękopis przeszedł na własność hr. Józefa Borkowskiego, a ogłosił go drukiem Stanisław Przyłęcki p. t. Wojna Chocimska, poemat bohaterski w X częściach przez Andrzeja Lipskiego, podwojewodzica sandomierskiego, podczaszego chełmskiego. Z rękopisu współczesnego wydał Stanisław Przyłęcki. We Lwowie 1850. Rękopisowi Nowoszyckiego-Przyłęckiego brakło pierwszej karty, i z przedmowy, z poświęcenia dzieła J. Lipskiemu, wykombinowali Nowoszycki i Przyłęcki nazwisko mylne autora (Nowoszycki w „Athenaeum” Kraszewskiego, I 1841, wydał „ułamek” z Wirginii Potockiego, znaleziony przy owym rękopisie, niby „Hieronima Lipskiego z r. 1652”). Dopiero Karol Szajnocha w szkicu historycznym o Wacławie Potockim ustalił słusznie jego autorstwo. Po raz wtóry wydano go w „Bibljotece najcelniejszych autorów europejskich — Literatura polska” ,Warszawa 1880 (W. P., Wojna Chocimska, poemat w 10 częściach i cztery inne tegoż utwory, ze wstępem A. Tyszyńskiego o poecie). Prawdziwy tytuł poematu poznajemy z jednej z kopii rękopiśmiennych (Ossol. nr. 1348); jest on bardzo obszerny, a zaczyna się (co potwierdzają aluzje w dedykacji) od słów: Transakcya Wojny Chocimskiej itd., jak niżej na str. 1 naszego wydania III. Treść Wojny chocimskiej Jan Lipski, starosta czchowski, sądecki i perejasławski (1637–1683), dzielny żołnierz, zięć poety (drugą jego żoną była Zofia Potocka, r. 1669 — 1677; po jej śmierci ożenił się po raz trzeci, tym razem z Sapieżanką, wdową po Lubomirskim), otrzymał w darze od teścia ten poemat; nie dla niego go napisał, ale w nim umieszczał zaszczytne wzmianki o Lipskich i Pisarskich (pierwsza żona starosty była bowiem Pisarska z domu). Trybem nieodzownym zaczyna poeta od wiersza herbowego na jego Drużynę (odmianę Szreniawy własnej: rzeka w polu), przekabaconą na italską jakąś Druentia wedle mody ówczesnej; zepsuł wiersz nieskończonym wyliczaniem wszelakich sławnych rzek świata. Dalej szła obszerna przemowa prozą, zagajona i zakończona wierszami. „Z wojną idę do ciebie, o mój Janie złoty”… — zaczyna ją poeta — „i niedługo rozmyślałem się, że tę pracowitem wyrobioną piórem moję lukubracyą ofiaruję W. Panu testamentem… tę sarmacką Bellonę, wieczny sławy naszego narodu pomnik, wierną odrysowaną pracą poświęcam”. Po wycieczce, równie wówczas nieodzownej, przeciw zawiści, szczypiącej wszelakie obce dzieło, przechodzi poeta do wysławiania pisma, co jedyne nieśmiertelność ludziom poręcza; przeciwstawia dawnym, pogańskim czasom z ich bohaterami i cnotami naszą marną, acz chrześcijańską teraźniejszość, żałuje szczególniej, że właśnie Polsce brak pisarzów, którzy by świetne przodków czyny na chwałę narodową wiekopomną wystawiali, i takie wyliczając wszelakie (szczególniej Jana Zamojskiego), przechodzi do królów obcych, których zwykłym swym trybem silnie nicuje (nie oszczędzając i Batorego). Że się bez obcych śmiało obejść możemy, dowodzi właśnie Chocimska wojna — tu wplata panegiryk na króla Michała i tu już tworzy ów anagram, *Jam Lech* (*z Michael*), co powtórzy w samym poemacie. „Transakcyi (sprawy) tedy wojny chocimskiej *jedno* przez lat ośmdziesiąt od śmierci Stefana, jakośmy zza morza przywieźli króla, *pamięci godne dzieło* do rąk ludzkich podaję”,bo „domowych z Kozaki i z Tatary hałasów wspominać szkoda, za szwedzkie się wstydzić potrzeba; Węgrowie (mowa o Rakoczym) i Moskwa trochę nas ozdobią, i to, kto uważy smoleńskie trzyletnie oblężenie, jako wiele okazji dzielnych czynów zgubiło, nie masz się z czego chlubić; nie masz dla Boga, bo na koniec upadliśmy i nie tylko Smoleńsk nazad, ale Kijów, Perejasław i inszych niemało powiatów z całym nam odebrali Zadnieprzem, za to, żeśmy palili księgi owe Twardowskiego o ich ekspedycjach napisane” Nasarkawszy się na pobory, co kraj zubożyły, na Jana Kazimierza i stronnictwa za interregnum, wysławia nowego króla, i po tym prozaicznym odstępie od rzeczy wraca do Lipskiego „z swoim prezentem”, wierszami wychwala przezacny dom Lipskich i wszystkich Srzeniawitów, dalej dziada, ojca, stryjów Lipskiego; dalej koleje jego własnego życia i dzielne spełnianie wszelkich obowiązków, i kończy życzeniami szczęścia, zaszczytów, nagrody za trudy i najdłuższego życia. Ogromny wstęp ten przenosimy w naszym wydaniu na koniec poematu do Dodatku. Razi on nas dzisiaj niejednym: wiersze herbowe są niesmaczne; proza przedstawia cienką nitkę polską, na której nanizane olbrzymie cytacje, zdania i słowa łacińskie, trudno zrozumiałe dla dzisiejszego czytelnika: nawet w kilku przytoczeniach powyżej łacinę usuwaliśmy. Przedrukowujemy go jednakowoż, żeby nie rozrywać całości. Dawniejsi wydawcy zeszpecili haniebnie tekst prozaiczny; nie rozumieli go wcale i z mądrych a trafnych zdań, acz niemiłosiernie łaciną przytłoczonych, uczynili jakąś nieforemną masę; uwzględnienie dwóch niewyzyskanych dotąd rękopisów pozwoliło nam przywrócić dedykacji właściwe i zrozumiałe brzmienie. Czyż poeta nie pomyślał i o innym wstępie, o innej redakcji jego? Bo sam a sobie słusznie twierdził, że nie był extemporaneus, tzn. nie zadowalał się, jak niemal wszyscy skrybenci XVII wieku, pierwszym rzutem, że pracę pociosywał stale. Posiadamy też rozmaite redakcje innych jego wierszy, np. jego Pogrom turecki pod Chocimem w r. 1673 (zwycięstwo Sobieskiego) istnieje w brzmieniu krótszym (w Wirydarzu Trembeckiego) i obszerniejszym i poprawniejszym (w rękopisie poznańskim, wydanym przez B. Erzepkiego); podwójnej redakcji uległ wstęp do Wirginii itd. Wiemy przecież, że Potocki władał i piękną prozą polską; znakomite jej próby daje rozpoczęty w r. 1669 zbiór p. t. Przypowieści i przysłowia. Nic jednak nie wiadomo dotąd o jakiejś nowej redakcji czy Wojny Chocimskiej, czy samego do niej wstępu. Wiemy więc od samego poety, że obruszyło go, iż Polacy o sobie i własnych sławnych dziełach mało co wiedzą, a jeszcze mniej piszą, gdy np. Francuzi „szczere fabuły i bajki, ludziom próżnującym dla zabawy, romansze wielkimi tomami piszą”. Wybrał oto z tej przeszłości właśnie to, co największy zaszczyt narodowi przyniosło, Chocim, i dzieła w dziesięciu „częściach” dokonał. Rozmiary tych części nierówne, najdłuższa (trzecia), liczy 1784 długich wierszy, najkrótsza (ósma) 694; podział jednak wcale odpowiedni. Zaczyna dzieło korną prośbą od Stwórcy o zmiłowanie nad chrześcijaństwem i własnym narodem, a kończy również prośbą o zachowanie pokoju i wolności, rządnej a silnej. Pierwsze dwie części — to przygrywka do Chocima; pierwsza opowiada o przyczynach zatargu, o zachłanności potęgi tureckiej, o Tatarach i Kozakach, o sprawach wołoskich, o Cecorze; druga wprowadza w przygotowania tureckie i polskie, uchwały sejmowe, wysyłanie poselstw o pomoc do krajów ościennych. Część trzecią zaczyna opisem wiosny i lata 1621 r., pochodu Lubomirskiego, przybycia Chodkiewicza i przeprawy przez Dniestr, wyczekiwania posiłków, szczególnie Kozaków i kończy ich tęsknie i trwożliwie upragnionym przybyciem. Czwarta zaczyna [się] opisem jesieni, poświęcona pierwszym wrześniowym szturmom tureckim; piąta i szósta dalsze opisują. Siódmą zajęła śmierć Karakasza, osadzenie nowego wezyra, Dilawera, i śmierć Chodkiewicza. W ósmej obok dalszych i równie bezskutecznych szturmów nawiązują się pierwsze układy, prowadzone coraz skuteczniej w dziewiątej, aż w dziesiątej pokoju dobito i wojska pole walk opuściły. Zwyczajem ówczesnym, stale np. przez Twardowskiego przestrzeganym, dopisywał Potocki na brzegach kart króciutką tylko treść każdego ustępu (»ustępem« sam nazywał tylko dygresje, tj. zboczenia od wątku głównego, i epizody); »argumenty« te w naszym wydaniu na tym samym miejscu zachowujemy. IV. Źródła Wyliczył je na karcie tytułowej sumiennie poeta. Uważał za swoje powołanie wierszopiskie, prozę łacińską „przysmaczać” rymami polskimi. Za głównego przewodnika obrał Jakuba Sobieskiego, wojewodzica lubelskiego, jednego z komisarzy sejmowych, dodanych wodzom do boku, który wypadki dzienne notował w „diaryuszu” (Dzienniku), a później je po łacinie opracował i wydał p. t. Commentariorum belli Chocimensis libri tres, w Gdańsku 1646 r. Potocki śledzi Sobieskiego krok za krokiem — jego wiersz bywa nieraz tylko omówieniem owej prozy — ale korzystał i z innych źródeł, np. z łacińskiej kroniki biskupa Pawła Piaseckiego (jemu zawdzięcza opis wycieczki Osmanowej pod Kamieniec i Paniowce, o czym Sobieski zupełnie milczy, jak i inne źródła współczesne), dalej z obu epopei-kronik S. Twardowskiego, z Przeważnej Legacji (1638 r. i częściej), jak i z Władysława Czwartego (1649 r. ): znał je tak dokładnie, że słowa Twardowskiego tkwiły mu w pamięci i że je powtarzał; jemu też chyba zawdzięcza używanie *prócz* w znaczeniu *tylko*. Obok tych czterech dzieł zasadniczych polegał i na podaniach rodzinnych, np. Pisarskich i Lipskich. Natomiast zmyślał swobodniej wszelkie modlitwy i wota (śluby) Chodkiewicza i Lubomirskiego, i innych (Sobieskiego, Lipskiego, Pisarskiego), i Turków przemowy i rady, na polu bitwy i w namiocie, w dywanie i u sułtana, chociaż i do niektórych z tych mów znachodził w źródłach oparcie i szczegóły. Całkiem jego własnością są opisy przyrody, pór roku, zajęć dziennych; wycieczki przeciw współczesnym, niewieściuchom, piecuchom (domatorom), sobkom; przeciw pochlebcom i obmowcom (u dworów); o znikomości ludzkich przedsięwzięć. Na koniec liczne, nieraz szeroko opowiedziane anegdoty i aluzje (napomknienia) historyczne, przeważnie z świata starożytnego; tu zapuszcza się poeta w szczegóły dzisiejszemu czytelnikowi zupełnie obce, nieraz nadto dziwaczne. Wylicza np. z powodu Srzeniawy-rzeki wszelkie i najobskurniejsze rzeki starożytne, np. „niechaj się Cybeliną Almon chełpi łaźnią” (w podrzymskim tym potoczku obmywali kapłani Cybeli jej posąg co roku), dalej Amphrysus, Lincestis itd., rzeczki w Tessalii itd., z mitologii znane; za to rzeki Arymaspus złotonośnej wcale nie było; on ją sam zmyślił, był tylko lud Arymaspów, co gryfom złoto wykradał. W przytaczaniu tych anegdot nieraz się Potocki myli, czy z własnej winy, pomieszawszy nazwy i rzeczy, czy z winy ogólnie powtarzanej bajędy. Jeden przykład: w księdze siódmej, w. 927–1018, o zgubnym pochlebców i obmowców wpływie na panujących, trzy anegdoty przytoczył, wszystkie mylne. Nie Thais wymogła na Aleksandrze, że spalił Persepolis (on pałac, nie miasto, i nie dla Taidy spalił); Kallistena, krewnego Arystotelesa, kazał Aleksander obwiesić, ale nie dlatego, że Kallistenes przeczył jego boskiemu pochodzeniu: przeciwnie, to właśnie Kallistenes tę bajkę zmyślił i szerzył i tym się szczycił — zarozumiały i niezręczny historiograf Aleksandra potknął się na czymś zupełnie innym. Arystypa wreszcie nie kazał ściąć Dionizjusz po obiedzie: dowcipnemu dworakowi, mistrzowi sztuki życia i odpowiedniej filozofii (hedonizmu, używania mądrego, filozofii cyrenajskiej, co Potocki z cyniczną pomieszał), wybaczał Dionizjusz chętnie i najdrażliwsze dowcipy; — umarł też Arystyp najprozaiczniej, zachorowawszy podczas powrotu do ojczyzny. Za takimi to anegdotami upędzał się formalnie poeta i czyhał na sposobności albo sam je stwarzał, aby takie pouczające powiastki wtrącać. Zmyśla np., że nowy wezyr z nauczycielem Osmanowym opowiadają sobie stare dzieje, niby „dni pożycia swego” (musieliby dwieście lat żyć, gdyby to pamiętali), aby tylko wsadzić bajeczkę o „Tamburlanie”,obwożącym zwyciężonego Bajazeta w żelaznej klatce, o którą głowę sobie Bajazet rozbił, gdy żonę i córki na usługach nagie obaczył: „stąd prawo, co ich (Turków) carom broni ożenienia”; — wszystko najmylniej: bajkę o klatce itd. wymyślili Grecy; w istocie Tamerlan Bajazetowi wszelkie wyrządzał zaszczyty, acz go, szczególniej po nieudałej ucieczce podkopami ziemnymi, pilnie strzegł; owego zaś prawa nigdy nie było; zwyczaj bronił sułtanom tylko żenienia się z turkiniami (córkami wezyrów itp.); przeciw temu zwyczajowi właśnie Osman postępował. Potocki znał na wylot całe Pismo św. i autorów klasycznych (łacińskich; po grecku wcale nie umiał), Liwiusza, Tacyta, Justyna, a z poetów, obok Eneidy i Georgik Wergiliuszowych, osobliwiej Przemiany i „Kalendarz” (Fasti) Owidiuszowe; czytając to, notatki robił i z nich później obficie korzystał; stąd to nagromadzenie wszelakich nazwisk mitologicznych i innych. Czytał równie uważnie historyków nowszych, Thuana i in., ale brakło mu tablic synchronistycznych, porównawczych, więc mylił się co do współczesności wypadków i osób fatalnie; np. Tamerlan (1400) i nasz Bolesław Wstydliwy (Pudyk, 1250) są mu współcześni, pomieszał więc napad Mongołów z XIII w. z późniejszym o półtora wieku. Albo taką popełnia myłkę: Sobieski powoływa u niego w r. 1621 bitwę pod Groningen, którą Szwedzi przegrali — po raz pierwszy powinęła się im wtedy noga w Niemczech — w r. 1634 dopiero, chociaż właśnie różnowiercy polscy dzieje wojny trzydziestoletniej a szczególniej Gustawa Adolfa bardzo pilnie śledzili (i Potocki przerobił wiersz Przypkowskiego na Gustawa Adolfa z łaciny na polskie i do straconego Kamieńca odniósł r. 1672). Dla konceptu z królem Michałem, mniemanym przyszłym oswobodzicielem Europy od Turków, naciąga Michała VIII Paleologa, jakoby po jego trupie Turcy do Europy wkroczyli; tymczasem Michał ów założył tylko ostatnią carogrodzką dynastię Paleologów (po zniesieniu cesarstwa łacińskiego), a Turcy dopiero w następnym wieku w Europie się usadowili na stałe. Więc z historycznością tych przykładów bywa nieraz bardzo krucho, jak i z pisownią nazwisk, dla rymu przekręcanych (np. *Selin* zamiast *Selim*, mylnie oprócz tego przezwany *zięciem* zamiast *wnękiem* — wnukiem Mahometa II; był on zięciem chana tatarskiego, ale synem Bajazeta II, którego z tronu złożył). Najzabawniej wypadł katalog narodów wschodnich, jakie niby Osman pod swoje buńczuki pozaciągał (ks. IV, w. 150 — 190); jest to straszna gmatwanina nazw mitologicznych, klasycznych i nowych wschodnich, gdzie tylko rym i ilość zgłosek rozstrzygały; dostały się do tego katalogu i narody celtyckie, np. Cadurci, z trackimi Bisalty; Cyrci, to Liwiuszowy ludek rozbójniczy w Persji, Cyrtii lub Cyrtaei; Chiny i Indie tu zastąpione wbrew wszelkiej historii; zaczyna zaś od obu słupów Herkulesowych, Kalpe i Abila (dzisiejszy Gibraltar i t. d. ). Wobec tej powodzi klasycznej ustępuje zupełnie świat biblijny, chociaż i on z Karmelem i in. poprzytaczany; Nabuchodonozor, Sisara, Antioch, Senacherib itd. przewijają się równo z Sesostrisem, Macedończykiem, Emiliuszami. Cokolwiek bądź, widoczne jest znaczne oczytanie poety, obfitość jego źródeł. V. Plan, styl i język Wojna Chocimska nie jest poematem; pozostaje kroniką wierszowaną; nie gardził jednak poeta wypróbowanymi środkami epickimi. Nie wprowadza nas wprawdzie in medias res, jak to powinien epik prawdziwy; zamiast zacząć od 2 września lub później nieco, poświęca pierwsze dwie księgi przesłankom wojny, chociaż to wszystko dałoby się wygodnie i później streścić. Ale jest inwokacja epicka, wezwanie Boga; są dalej próby kreślenia przyrody, niezłe opisy zmian pór rocznych i dziennych, dowodzące bystrego oka myśliwego i rolnika, co się zżył z przyrodą; mianowicie wschód dnia coraz inaczej, a zawsze ładnie opisany. Co jednak nierównie ważniejsze: poeta charakteryzuje ludzi, chociaż wyłącznie tylko przez ich mowy. Polacy, Kozacy, Turcy mówią językiem Potockiego, ale jednolity język nasiąka odmiennymi tonami wedle osoby mówiącej. Inaczej mówi gorączka Lubomirskiego; inaczej przezorność Sobieskiego, co nigdy wszystkiego na jedną kartę nie stawi; inaczej głęboka powaga Chodkiewicza, animusz rycerski młodego Lipskiego, natchnienie krzyżowca, starego Pisarskiego, dojrzałość rady Muftiego, zapalczywość niesforna chłopczyka Osmana; — tylko Kozaka nie utrafił Potocki: przemawia on do Osmana nie z chłopska-kozacka, lecz jak rycerz, i słusznie mu Osman zarzuca: „czy nie uczył ty u giaurów szkoły?” Z tym jednym wyjątkiem należy te pierwsze próby odmiany charakterystycznej wedle wieku, stanu, temperamentu uznać za bardzo udałe, chociaż Turcy nie używają własnego wschodniego stylu (którego Potocki wcale nie znał), polskim jedynie się posługują. Starał się dalej Potocki zachować obiektywność epika, oddać i nieprzyjacielowi, na co zasłużył, i wyraźnie ten swój zamiar zapowiedział (ks. I. w. 429–433), chociaż niezupełnie dotrzymał; mianowicie w scenach z Osmanem obniżał się do zbyt płaskich i grubych rysów. Od kroniki suchej odbiegał wylewami gorącego uczucia; jego sarkania na nierząd dawny, na zbytki nowe, na niewojenność szlachty, jego docinki rodowi szwedzkiemu, jego panegiryki Michałowi (całkiem niezasłużone, jak to niebawem sam się przekonał), to wszystko ożywia skutecznie, przerywa jednostajne opowiadanie. Umie je i inaczej urozmaicić: opisami osób głównych, acz tylko ich zbroi i rumaków (o rysach twarzy itd. nie ma jeszcze mowy, jakby szlachta przedstawiała się masą zbiorową bez rysów indywidualnych); dalej ich mowami; opisami przyrody (głównie tylko atmosfery, oświetlenia); anegdotami historycznymi, wspomnieniami (najpiękniejsze w przemowie do Lipskiego str. 390, gdzie wylicza „domy szlacheckie” Śrzeniawitów od Podgórza do Śląska). Nawet opisy szturmów i bitew nie powtarzają się jednostajnie, jest pewne ich stopniowanie; tu jednak Potocki poniekąd zawodzi. Żaden bowiem batalista XVII w., ani Piotr Kochanowski, ani Samuel Twardowski, ani Wacław Potocki, osobiście nie walczyli nigdy, więc te ich opisy trącą raczej literaturą, schematem, niż prawdą-przeżyciem. O kompozycji nie ma mowy; zastąpił ją układ chronologiczny, dzień za dniem — acz nie każdy wymieniony, uwaga na głównych skupiona; więc i o jakimś zawikłaniu akcji, intrygi, nie myślimy; jedność stworzyły wypadki same; główny ich bohater zstępuje przedwcześnie do grobu. Styl natomiast epicki, podniosły, uroczysty, godny przedmiotu; miejscami tylko rubaszność autorska i niewyrobiony smak oszpeciły zbyt płaskimi konceptami tok zresztą znakomity. Nie brak ulubionych kalamburów, gry słownej: więc Warna, klęską pamiętna, woła *wara* na Polaków; są anagramy, *Michael* — *Jam Lech*; są liczne aluzje herbowe. Mowy w stylu Liwiuszowym. Epika wyróżnia malowniczość stylu, osiągana głównie przymiotnikami, bez których rzadki rzeczownik; są obszerne porównania, znakomite przenośnie, głównie z życia i wrażeń myśliwego, rolnika, gospodarza. Nie dba jednakowoż o stale epitety; chyba Osman coraz „durny” (szalony, zarozumiały); powtarzają się porównania i opisy głównie dnia wschodzącego; dla dobitności powtarza nieraz anafora słowa lub całe części zdania. Największą poematu ozdobą jest jego język. Przestarzałych form, słów, zwrotów w nim mało. Z form należy wymienić drugie i czwarte przypadki liczby pojedynczej żeńskiej: prace, baszę, pracą, płacą, zamiast *pracy*, *baszy*, *pracę*, *płacę*; drugie przypadki liczby mnogiej męskiej *Tatar*, *suchar*, *janczar* zamiast Tatarów itd.; bardzo liczne 6 przypadki na *-y*, zamiast *-ami*; *przed wojski*, *pióry* (piórami), *z pułki*, *pęty* itd.; 7 przypadki na *-iech*: *w hetmaniech*, *raziech* (razach); używa jeszcze liczby podwójnej: *obie stronie* (strony), *siestrze*, *córce*, *strzelę* (strzały). I to niemal wszystko już; *Azyej* zamiast Azji, o *płacej* itp. do wyjątków należą, jak i imiesłów *bojący*, bojąc (bez się, które Potocki często opuszcza, jak i końcówkę *-je*, np. *sroże* zamiast srożeje). *Ociec* (ojciec), *wszytkie* (wszystkie), *barzo* (ale bardziej), *aże* (aż), *wżdy* (przecież), to najpospolitsze okazy dawnego języka. Imiesłowu używa całkiem swobodnie, jak Francuzi, jak Pasek, najbardziej zaś St. Leszczyński i Litwa, np. *który rano z Hussejnem, podskarbi trzecie miejsce wziąwszy, zaprasza* itd. Form i słów narzeczowych używa dla rymów, nieraz wcale sztucznych, nieraz dosyć pospolitych (powtarzanie np. czasownika złożonego i niełożonego: *ukaże* i *każe* rymują), więc *kościół*, *gościoł* (zamiast gościł wedle wymowy ludowej pewnych okolic); dla *cynadry* powie *ladry*, zamiast *leiry* (Leiter, drabina); zmieni dowolnie pisownię, aby rym dla oka pełny wypadł; w niniejszym wydaniu przywracamy formy poprawne tam, gdzie nas przekręcenia zbyt rażą, bez względu na rym; usuwamy więc takie formy jak *gościoł*, *rościoł*, *dosić*, *na czesie* (zam. na czasie), *lepi*, *bardzi*, *gęści* itp. (zam. lepiej, bardziej, gęściej), *umyśnie*, *loźny*, *pioron*, *z grontu*, *sierci* (dla rymu, gdzie indziej czytamy poprawnie: umyślnie, luźnym, piorun, grunt, sierść), *ony*, *ty*, *obfity* itp. (zam. onej, tej, obfitej), wreszcie gwarowe *e* przed *ł*, *r* (w słowach jak: siła, miły, omyłki, uprzedził, nawiedził, zostawił, Kazimirski, Birże, itp. ). Potocki mistrz nad językiem nieporównany, bo owładnął jego bogactwem i z nadzwyczajną lekkością i zręcznością każdą przezwycięża trudność. Jak blady język Kochanowskiego wobec jędrności, barwności, wypukłości, niesłychanej obfitości, która język Potockiego nawet nad Twardowskiego wyniosła! Myśliwy, gospodarz, rolnik, szafuje skarbem domorosłym, najrzadszych użyje wyrazów dla pełnego wydania obrazu, myśli, porównania. Lecz słowniczek, dodawany do wydań dawniejszych, zawodzi; nie objaśnia wcale, czego dzisiejszy czytelnik już nie zrozumie. Np.: (wojsko) *idzie na maciory*; domyślamy się ze związku, że „wraca na leże”, ale to przenośnia od pszczół (*pczołami* je jeszcze Potocki zowie) i ula; maciora to ich matka, królowa. Albo: fortuna daje coś komu *na wymiot*; nazwa to stała małego daru, jaki ubogi wymiata (wyrzuca), aby wielki ułowić: i fortuna drobnostką usidli człowieka, aby go tym silniej porazić. W ks. I, w. 220: *Prócz że tamecznych krajów ludzie są tworzydła* znaczy: *Oprócz tego*, że (tak stale Potocki samo *prócz że* używa), są (Polacy) ludźmi tworzydła tamtejszych krajów (tworzywa, osnowy); — w słowniczku znajdzie czytelnik tylko: tworzydło, worek, w którym sery wyciskają! *Gdzie* znaczy u Potockiego, jak i u Kochanowskiego i in., także i *gdy*, ale o tym wydawcy nie wiedzą, itd. Otóż na stronę językową zwrócono w niniejszym wydaniu baczną uwagę; objaśniano słowa, które na pozór objaśnienia nie wymagają, lecz w istocie dziś są niezrozumiałe, np. takie *ustawnie sprawować* — słowniczki milczą, że to znaczy: ustawicznie się usprawiedliwiać. Dla wygody czytelnika objaśnia się stale każde słowo w przypisku, nie w słowniczku; ile więc razy powtarza się *imo*, *kobuz* itd, tyle razy objaśnia się je u dołu, nie odsyła czytelnika do poprzedniego objaśnienia. Dotyczy to szczególnie słów obcych, tureckich i łacińskich, których aż nadto w poemacie, więc za każdym razem objaśnia się *emiry* (rozkazy), *propozyt* (zamiar) itd. Co do słów obcych, używa poeta wiele tureckich (ale przeważnie tylko pospolitych), za przykładem Twardowskiego, dla oddania kolorytu wschodniego. Używa, jako Podgórzanin i właściciel wsi ruskich, słów i form ruskich (dla wiersza), np. *sorom* i i.; czeskie rzadkie, najczęstsze *hustem*, gęsto (pisze je mylnie i przez *ch*, *chustem*, bo jako Polak *h* i *ch* nie odróżnia). Francuskich nie ma jeszcze, prócz *randewu* i *szarża* (stopień wojskowy); więcej niemieckich, czasem dla żartu, czasem dla rymu, np. *binder*, *pluder*, *kranki*, *szwanki*, *wincze*, *glance*, *cugi* im. Nierównie więcej włoskich: *dziardyn* (ogród), *foza* (moda), *galantomo* (elegant), *speza* (wydatek), *bando* (ogłoszenie), *spasso* (zabawa), *tyr* (tiro, przytyk), *awizy*, *splendeca* i *kontenteca*, *rewolta*, *seguito* (orszak) itp. Najwięcej łacińskich, szczególnie dla wszelkich pojęć umysłowych, dalej dla wyrazów prawnych — ale obfitego szeregu *kauz*, *kwerel*, *obligów*, *errorów*, *komputów*, *wotów*, *pakt* (2 przyp. liczby mnogiej!), *lig*, *laudów*, *sensów*, *magistrów* itd. itd. nie myślimy wyliczać. Gorzej, że autor nie pogardza łaciną i dla wyrazów konkretnych, że powie *rugi* zamiast zmarszczków, *stywa* zamiast kozicy, *spuma* zamiast piany (pomijam *sag*, *kons*, *fluks*, *fast* i i., objaśniane niżej). Co jednak najgorzej, dał się autor uwieść łacinie szkolnej i co do składni, i co do szyku słów, łacińskiego, wolnego, nie polskiego, naturalnego. Ten łaciński szyk słów sprawia największe trudności dzisiejszemu czytelnikowi, który winien sobie nieraz policzbować właściwe następstwo słów, np. (z Pogromu Tureckiego): Tysiąc sześćset siedmdziesiąt i trzeciemu rokuZ niewinnym przez Heroda okrutnego końceZabiciem izraelskich niesie niemowlątek, czytaj: 1673 roku niesie (nowy rok) końce z niewinnym (!) zabiciem izraelskich niemowlątek przez itd. I tak bywa często, to wymaga największej od czytelnika uwagi. Dalej używanie wedle łaciny zaimków względnych na początku zdań głównych, zamiast wskazujących, *który*, *których*, co itd. zamiast ten, tych, to itd. (wedle łacińskiego qui, quod itd.). Dalej częsta składnia co do myśli, zamiast formy, np. *pogaństwo… prowadzą*, zamiast prowadzi (łacińska konstrukcja ad sensum); wreszcie biernik z bezokolicznikiem, np. *mniemając swoje być przed sobą Kozaki* itp., ale to raczej wyjątkowe. Zresztą, prócz tych skaz drobnych, język mistrza wydaje, który sobie, swej władzy pewien, najswobodniej poczyna, nawet Sudermana dla rymu na *man Suder* przekabaci, czasowniki opuszcza, np. *co żywo się do robót* (dodaj: bierze). Zarzucimy mu znowu, że nieszczęsnego *który* zbyt często używa, że nie dba o urozmaicenie, takie *zwłaszcza* i i. nadto powtarza. Z innych właściwości wymieniamy jeszcze, że stale używa wedle trybu współczesnego *Zaporowski*, *ostrowski* zamiast zaporoski (od Zaporoża), ostroski (od Ostrogu), *zaciemiać*, nie zaciemniać (do zaćmić); że nie kreskuje *o*, cośmy tu wprowadzili. Piętą Achillesową i rękopisu i wydań dotychczasowych jest przecinkowanie. Potocki tylko o kropki dbał; jego dwukropek i średnik i i. nieraz tylko przestanek, cezurę wiersza oznacza; szafuje nadto hojnie znakiem zapytania. Wydawcy tekstu wcale nie rozumieli dokładniej i ich przecinkowanie stale myśli przeczy, — więc zupełnie je zarzuciłem i własne przeprowadziłem, wedle istotnej myśli, aby jej zrozumienie czytelnikowi umożliwić. Przy obfitości pomysłów i porównań, np. z pisma Starego Zakonu (por. modlitwę Lubomirskiego, ks. VIII, w. 57–70, porównanie z budową Świątyni, o którym panu podczaszemu się ani śniło), szafował Potocki co raz nawiasami, ale sam kładł je wyjątkowo na piśmie — w tym wydaniu stale je wyrażano. Potocki sam przerywa podobne wtręty, jeśli obszerniejsze, najprozaiczniejszymi zwrotami, np. *więc do rzeczy, krótce rzekszy, ale wracam do miejsca* (III, 1291), *dokąd mnie pióro uniosło* itp. Obfitość przysłów i zwrotów przysłowiowych nawet Rejową przewyższa. Są takie, których ani Rysiński nic zapisał; inne znakomicie jego zbiór przysłów potwierdzają; niejeden zwrot stale się powtarza, np. *zadąć sowę* (zasępić się), *odtoczyć od czopa* (oddać za swoje), *upijać się na co* (przedwcześnie liczyć na coś), *na szydłach siedzieć* (o sytuacji drażliwej nadto), *wpaść w ptaki* (popłochu narobić, pomieszać szyki) itp.; nawet z klasycznego świata się odnajdą zwroty, np. *Ulisses na Frygi* (frant na głupich) itp. Nie wystrzega się Potocki powtarzania obojętnych słów (co ostateczna redakcja utworu usuwać by winna) w zbyt krótkich odstępach. Niejedno słowo powtarza w rozmaitym znaczeniu, np. *rum* (wykrzyknik: dalej, w drogę; rumowisko, gruzy; wolna droga, przestwór, przejście); *rugi* (zmarszczki, z łac. ruga; z niem. rugi sądowe; w końcu i gwar, szum) itp. Budowa wiersza, ulubionego trzynastozgłoskowca rymowanego dwójkami, prawidłowa; myśl urywa się z wierszem, lecz, częściej niż u spółczesnych, przenosi się i do następnego; średniówka zawsze z końcem słowa przypada; dwugłoski *eu*, *au* słów obcych liczy poeta, wedle wiersza, bądź za jedne, bądź za dwie zgłoski: *feud*, *kausa*, *Europa* itp. są więc i dwu–, trzy– i czterozgłoskowe. Rym, znacznie obfitszy, pełniejszy, niż np. u Kochanowskiego (jego rymów gramatycznych, na końcówki *-ować*, *-emu* itp. nie ma już wcale), winien dla oka jawnie wystąpić, nie tylko dla słuchu, i z tego powodu poeta nieraz sam *kawi* (dziwy stroi), co innym wyrzucał; w niniejszym wydaniu przywrócono nieraz formę prawidłową z uszczerbkiem dla rymu; zresztą zatrzymano dawny język, ale kreskuje się *ó* (poeta zna tylko *o*), i pisze się *i*, *y*, gdzie wypada, zamiast *ie*, *e* przed *m*, *nimi*, nie *niemi*; *którymi*, nie *któremi*. Język i wiersz nie odbiegają więc znaczniej od współczesnych znakomitszych pisarzy, Twardowskiego czy Kochowskiego; na uznanie szczególne zasługuje, że złożonych przymiotników Potocki niemal wcale nie używa, jest tylko *orzeł białopióry* i gdy o słońcu mowa, *złotobiodre*, *ogniogrzywe* (jego konie), *złotolite* itp. VI. Znaczenie poematu Dla Potockiego — najbardziej to słoneczny utwór muzy jego, niesłychanie obfitej; tylko sielanka Libusza, spółcześnie napisana, jeszcze większą tchnie swobodą, a nawet swywolą. Powstał bowiem poemat w najszczęśliwszej chwili życia: żaden cios nie ugodził jeszcze w błogie zacisze domowe, nic nie zamąciło ani nawet nie zagrażało szczęściu rodzinnemu, a myśl upragniona, ulubiona, że na koniec przestały „kwoki szwedzkie wodzić polskie kaczęta”: że Piast osiadł na tronie, a z nim wrócą Jagiełłowe czasy, opromieniała całe dzieło i chwile jego tworzenia. Optymizm poety jeszcze niewzruszony. Dla nas — najbardziej to jednolity, najdoskonalszy więc utwór poety. Nazwaliśmy go kroniką, ale wystarczy rzut oka na kronikę Twardowskiego, aby ocenić wyższość Potockiego. Twardowski wciągał sumiennie każdy szczegół, niczym nie wiążący się ani z Władysławem, ani z Chocimem, a więc: pogrzeby cecorskich ofiar, zamach Piekarskiego, wesele Chodkiewicza itd.; Potocki wybierał, chociaż miał Twardowskiego przed oczyma, odrzucał wszystko zbędne. Twardowski nie ustrzegł się brzydkiego panegiryzmu wobec króla Władysława: ten, choć całą kampanię w łóżku przeleżał, jest niemal wszędzie obecny i czynny; Potocki prawdę ciął, a już najbardziej znienawidzonym Szwedom; nie przemilczał o dezercjach szlachty, o rzezi niewinnych Wołochów (i sarkał na zbyt łagodne jej ukaranie), o łupieskich zapędach Kozaków i ciurów. Twardowski pisze sucho, mimo grubo nałożonej szminki literackiej (począwszy od wzywania Muzy, gdy Potocki od Boga zaczyna, i od porównań i zwrotów szkolnych). Wykład Potockiego, przeciwnie, nabrzmiał uczuciami kornej wdzięczności i ufności w łaskę i opatrzność boską; dumy szlachetnej, radości nadmiernej, że należy do narodu, co takiego dzieła dokonał; zespolili się w nim gorący miłośnik ojczyzny i katolik szczery. Boć to nie tylko najbardziej patriotyczne, ale i najbardziej katolickie dzieło Potockiego. Nie tylko uznaje na każdym kroku palec Boży, ale i przed świętymi (św. Wacławem) się korzy i przed Matką Boską i aniołami; co do św. Michała, zniża się nawet do płaskiego konceptu, godnego najlichszego ascetycznego pisarka (św. Michał zachował tryumf nad Turkiem dla swego „drużby”, tj. współimiennika, króla Michała!). Przeciwko duchowieństwu raz tylko zdobył się na uwagę uszczypliwa, na *tyr*, o jego nieofiarności dla ojczyzny, gdy inne jego dzieła w nierównie dotkliwsze tyry stale obfitują. Wzniósł się Potocki w tym dziele najwyżej; w trzy lata później opisał drugi pogrom chocimski (1673 r.), ale jakże obniżył lot z r. 1671. Szpecą go teraz płaskie koncepty; szydzi z tych Turków, co się w 1673 r. nierównie lepiej bili niż w r. 1621; z ich Huseina robi Gąsiora (wedle ruskiej husi), a z Kaplanbaszy Kapłona, i rozwodzi się szeroko nad nieprzyzwoitą „gadką” Kochanowskiego o „dziale” przyrodzonym! W roku 1621 miał przecież również Husseina przed oczyma, ale o gąsiorze itp. ani pomyślał. Pogrom 1673 r. — to zwykła gazeta („nadzwyczajny dodatek”), wierszowana; Wojna, to dzieło sztuki i natchnienia patriotycznego. To nim owładło — więc, że sam Polak, zazdrości poniekąd Litwie, iż Chodkiewicza wydała, i kosztem Chodkiewicza podwyższa nieco Lubomirskiego, tegoż monomachię nawet wykomponował; między Kozakami sławi Sahajdacznego głównie dla wierności niewzruszonej; wprowadzając jego osobę, poświęca jej więcej wierszów niż wodzom polskim; obok Lipskich i Pisarskich sławi Arciszewskich, eksarian arianów, i różnowierców Anglików (dla Jakuba króla i dla ich floty, zwycięskiej nad hiszpańską) chlubnie wysławia. Zygmunta wyszydza coraz dotkliwiej: na początku prawi jeszcze o nim jako o wielkim, bo o królu polskim, ale czym dalej, tym sroższe docinki; przedrwiwa też wóz panegiryków, naładowany dla Władysława za granicą. Natchnienie patriotyczne wybucha jednak także inaczej: w skargach na opieszałość, próżnowanie, marnotrawstwo, zbytki, zniewieściałość, brak miłości ojczyzny, sobkostwo współczesnych. Epik ustąpił satyrykowi; dydaktyczna, moralizatorska żyłka nabrzmiewa; poeta, obruszony miernotą i niskością otoczenia, żółci domieszał do swych lazurów; ogarnia go pesymizm na widok nędznych potomków sławnych dziadów i pradziadów; dlatego wystawia im to zwierciadło, aby się w niem przejrzeli. Nowa to podnieta i pobudka do żywego, uczuciowego tworzenia. I powstało w końcu dzieło, z obfitego piśmiennictwa siedemnastowiecznego dziś nam najbardziej w swej całości dostępne, zrozumiałe, bliskie. Aby je słusznie ocenić, należy je zestawić z najcelniejszymi poematami słowiańskimi, Gundulicia, Twardowskiego, Kochowskiego (innych nie ma, bo Czechy już, a Ruś jeszcze milczą) Żaden z nich nie ma tego rozmachu epickiego; śmiało gardzi Potocki ich podpórkami sztucznymi, ich machiną epicką. Twardowski zaczyna: „Muzo, ty to wypowiesz ducha w się natchnąwszy I kaduków (!) Febowych” itd., ale o natchnieniu nie ma dalej i śladu; Gundulić i Kochowski poruszają siły nadprzyrodzone, piekielne, o czym u Potockiego głucho; racjonalista eksarianin gardzi nawet wróżbami nieszczęścia, jakich mu Twardowski obficie dostarczał. Ten nie opuści niczego; z całego „punktu” o Chocimskiej mniejsza połowa (str. 51–93) zawarła to, z czym się Potocki w pierwszej „części” uporał, a miał przecież Twardowskiego przed oczyma ciągle (od niego przejął i wotum Lubomirskiego o świątyni itd.). Żółkiewskich i Chodkiewiczów nie znał wiek XVI ani XVIII; rycerski duch, obcy ziemiańskim tym wiekom, ożywiał wiek XVII, ożywia, przenika poemat Potockiego: ten duch, gorące uczucia patriotyczne i chrześcijańskie (odnoszące powodzenia i klęski do woli opatrzności, wzywanej kornie a ufnie), język przepyszny, stworzyły najpiękniejszy, najtrwalszy pomnik chluby narodowej, Chocima. Wiek XVI próżno marzył i tęsknił o epopei, szczycie poezji, o polskim Maronie; brakło mu tchu do tego, bo znał tylko walki parlamentarne i walkę o swobodę sumienia; szczęk oręża w nim zagłuchł. Ożył w siedmnastym i rozwinęła się bujnie poezja epicka, a szczytem jej pozostanie Wojna Chocimska, i dla przedmiotu, słusznie przez poetę wybranego, i dla stylu, godnego tej treści wyraziciela. Rękopisy i bibliografia O życiu i twórczości poety por. Wstęp do drugiego wydania Wyboru poezyj jego, w Bibliotece Narodowej nr. 19. Gdy malutki kraik dalmacki Osmana Gunduliciowego (również dopiero w wieku XIX drukowanego) w trzydziestu kilku odpisach (jeden u Zamoyskich, z biblioteki Stanisława Augusta) przechował, olbrzymia Polska szlachecka tylko trzema czy czterema odpisami Wojny się zadowoliła. Przy opracowaniu niniejszego wydania krytycznego rozporządzaliśmy trzema rękopisami. Najstarszy, rękopis Ossolineum nr. 1822, przyjęliśmy za podstawę. Jest on ponad wszelką wątpliwość *autografem* Potockiego. Stwierdzamy to, porównywając pismo z szeregiem własnoręcznych podpisów poety, zachowanych w krakowskim Archiwum grodzkim i ziemskim. Ale gdyby nawet brakło tego dowodu zewnętrznego, cechy wewnętrzne rękopisu wystarczyłyby dla przekonania, że wyszedł z pod pióra samego autora; tak mianowicie jest staranny i poprawny, tak konsekwentnie zachowuje te same charakterystyczne właściwości form, ortografii, interpunkcji, jak by tego żaden kopista zachować w tak ogromnym skrypcie nie potrafił. Jeżeli przedruk Przyłęckiego, na tymże rękopisie oparty, zawierał rozliczne błędy i niekonsekwencje, oraz wiele zbyt jak na Potockiego zmodernizowanych form, skąd nasuwać się musiało przekonanie, iż rękopis nie wyszedł spod pióra samego poety, trzeba to położyć jedynie na karb niedostatecznej staranności przedruku (na którym znów oparło się wydanie warszawskie). Autograf zawiera tu i ówdzie uzupełnienia i dodatki grup wierszy, pisane tą samą ręką, ale w późniejszym czasie, które w innych znanych rękopisach są normalnie w tekst wcielone, pod każdym też względem (form językowych, poprawności brzmienia, ortografii itp.) góruje nad innymi rękopisami Wojny. Niestety brak w autografie jedenastu pierwszych kart dedykacji wraz z kartą tytułową, tudzież karty 197/8. Z kopii najstarszy jest rękopis biblioteki młynowskiej Chodkiewiczów, dziś złożony w Muzeum Narodowym w Krakowie, pisany ręką pierwszej połowy XVIII wieku. Posiada on całą dedykację. Niestety tak bardzo zbutwiał, że korzystać można zaledwie z pierwszych sześciu pieśni; reszta rozpadłaby się, gdyby odwracać karty. Na podstawie studium dostępnej części przypuścić można, że rękopis ten pochodzi od innego tekstu niż wyżej opisany autograf, w dedykacji np. brak kilku wierszy, które w tamtym zostały później na marginesie dopisane, a ma natomiast wiele odmian w wyrazach i formach, na ogół jednak, wyjąwszy kilka drobnych miejsc, nie lepszych od tamtego. Obydwa te rękopisy nabył w r. 1838 adwokat Samuel Nowoszycki równocześnie od krzemienieckiego Żyda antykwarza, który je wynalazł gdzieś na Podolu; drugi, jako pełniejszy, ofiarował Chodkiewiczom, pierwszy odstąpił hr. Borkowskiemu we Lwowie, gdzie posłużył Przyłęckiemu za podstawę do pierwszej edycji drukowanej. Przyłęcki jednakowoż wiele form nieuważnie zmodernizował, bardzo wiele miejsc mylnie odczytał, które to błędy w niniejszym wydaniu poprawiamy. Jest ich zbyt wiele, aby je szczegółowo wymieniać. Rękopis Chodkiewiczowski przydał się tu i ówdzie jedynie dla upewnienia się co do brzmienia niektórych zwrotów, oraz do poprawienia niektórych miejsc w dedykacji. Niewiele usługi, gdy chodzi o sam poemat, oddaje rękopis trzeci, z Ossolineum nr. 1348; jest to kopia ręką drugiej połowy XVIII w. (właścicielem jej był w r. 1776 Michał Jordan), pochodząca nie od tekstu Chodkiewiczowskiego, gdyż ma w dedykacji dwa wiersze więcej niż tamten; ale niewątpliwie przepisana z pierwszego rękopisu, z autografu, którego jednakże język często modernizuje i psuje, wiersze opuszcza lub przestawia. Natomiast ten właśnie rękopis przekazuje nam i kartę tytułową, i całą dedykację (znać, że odpisany został jeszcze, zanim jego oryginał uległ zdefektowaniu), dzięki czemu możemy w niniejszym wydaniu nadać dedykacji treść zrozumiałą, oczyścić ją z ogromu błędów dotychczasowych wydań; pozwala wreszcie zastąpić brak jednej karty w autografie dla ustępu pieśni X w. 666–762. J. I. Kraszewski oglądał rękopis Wojny znajdujący się ok. r. 1880 w Cekowie w kaliskiem w posiadaniu zbieracza Celińskiego; nie powiodło nam się wykryć dzisiejszych losów tegoż rękopisu, którego Celiński miał się jeszcze za życia pozbyć. Kraszewski, porównawszy jego wstęp z ogłoszonym przez Przyłęckiego, stwierdził, że znajdowało się w nim więcej o 10 wierszy w poemacie na klejnot Lipskich; za to brakowało całej dedykacji prozą i wierszem. (Por. „Przegląd bibljograficzno-archeologiczny”, t I., Warszawa 1881, str. 31–34. ) Całą literaturę o Potockim i o Wojnie wyliczył starannie dr. L. Bernacki w Historji literatury polskiej R. Piłata, III (Lwów 1911), str. 142–146; odtąd nic nie przybyło ważniejszego; wydania wymieniliśmy we Wstępie, str. XII. Transakcya wojny chocimskiej Gdzie Osman cesarz turecki wszytkie państw swoich z Afryki, z Azji i z Europy na Polaki zgromadziwszy siły, za łaską Najwyższego Pana, roztropnością czułych opatrznych wodzów a dzielnością rycerstwa polskiego, spadł z imprezy swojej i straciwszy sto tysięcy ludzi, część w polu, część do naszych szturmując, część własnych broniąc obozów: starego z Koroną polską potwierdziwszy przymierza, inglorius wrócił do Konstantynopola roku zbawiennego 1621 i stanąwszy pod Chocimem dnia trzeciego Septemb., odszedł dnia dziesiątego Octob. Z różnych jako manuskryptów i diaryuszów, tak z relacyj ludzi starych, którzy tam byli praesentes, zebrana, ale osobliwie z tradycyi Jw. Jm. Pana Jakóba Sobieskiego, od stanu rycerskiego w tej ekspedycyi komisarza a potym kasztelana krakowskiego, z łacińskiego na polskie dostatecznie dla nieśmiertelnej narodu polskiego sławy wierszem przetłomaczona. Roku pańskiego 1670 dnia Decembra ostatniego. Wojny chocimskiej część pierwsza Wprzód niźli sarmackiego Marsa krwawe dzieje Potomnym wiekom Muza na papier wyleje, Niż durnego Turczyna propozyt szkarady Pisać pocznę w pamiętne Polakom przykłady (Który z nimi zuchwale mir zrzuciwszy stary, Chciał ich przykryć haraczem z Węgry i z Bułgary), Boże!, którego nieba, ziemie, morza chwalą, Co tak mdłym piórem jako władniesz groźną stalą, Co się mścisz nad ostatnim tego domu węgłem, Gdzie kto usty przysięga sercem nieprzysięgłem — Ciebie proszę, abyś to, co ku twojej wdzięce W tym królestwie śmiertelne chcą wspominać ręce, Szczęścić raczył; boć to jest dzieło twej prawice: Hardych tyranów dumy wywracać na nice, Mieszać pysznych i z błotem górne równać myśli, Przez tych, którzy swą siłą od ciebie zawiśli. Spadł Antyoch z imprezy, spadł i Herod z krzesła; Tamten żywo zgnił, tego gadzina rozniesła. Spadł durny Sennacheryb, gdy we trzechset szabel Tysięcy musiał pierzchać; spadł Nimrod z swej Babel; Spadł z człowieczej natury Nabuchodonozor I ten, co Boga bluźnił, trawę łapał ozor. Spadły mury wysokie, które samem spycha Echem trąby Jozue, wielkiego Jerycha. Spadł wysoki Madyan, kiedy garścią ludzi Gedeon go oświeci i ze snu obudzi, A on młocek wczorajszy — cud nie wysłowiony! Monarchom z głów dostojnych zdejmował korony. Padł Holofern Judycie, Sisara Jaheli, Bohatyr mdłej niewieście i szabla kądzieli. Grzechy nasze, o Panie!, za którymi w tropy Na pierwszy świat chodziły ognie i potopy, Dziś nie w wodzie (dla tęcze), nie w ogniu z Gomorą, Ale się w własnej swojej krwi czyszczą i piorą. Krwią się myje, krwią poci ten świat jako w łaźni: Wszędy pełno niezgody, pełno nieprzyjaźni. Nawet miłość prywatna między ludźmi zgasła, Wszytko z łakomstwem zazdrość nieszczęsna popasła. Jeżelić kto co radzi, patrz na obie oczy, Bo teraz każdy wodę na swe koło toczy; Usty świadcząc ofiary, wywodzi cię w pole A niechętnym sercem żga i od siebie kole, Byle cię jako zażąć albo cię mógł zażyć; Poty termin przyjaźni, którą wyposażyć Jeszcze trzeba; tym kształtem zmyje cię bez ługu; Bo jeśli mu się słowa i upomnisz długu, Za psa twoja uczynność, krew, przyjaźń, warunek! A drugi, rychlej niż dług, weźmie basarunek. Wyrzekł się świat szczerości, rzadko między braty Znajdziesz ją rodzonymi, nikt nic bez prywaty Nie robi, i gdzie mu się praca nie nagrodzi, Niech tonie, niech psy drażni, niech o kiju chodzi, Bliźniemu nie usłuży, nie poradzi szczerze, Cóż by go miał wykupić z pogańskiej obierze? Byłoć to, powiedają — i prawdę podobno, Póki moje a twoje nie strzygło tak drobno Ziemie; póki łakomstwo i przeklęte żądze Nie dały miejsca prętu, łanu, łokciu, siądze; Miarą sama potrzeba: gdy natury wedle Ani w odzieniu człowiek, w piciu, ani w jedle Inszego na tym świecie szukał sobie bytu, Okrom przyrodzonego dla ciała dosytu. Ziemia też dobrowolnie, bez ludzkiej ciemięgi, Bez pługu, nie kąkole, chwasty i ostręgi, Czyste zboża rodziła: co śnieć, co kostrzewa, Nie znał człek, więc rok cały nieszczepione drzewa, Miody, soki, oliwy i rozkoszne figi Dawały; owo żyli bez wszelkiej fatygi, Takie wiemy Lacyum z poetyckich liter, Kiedy zegnał na ziemię Saturna Jupiter. Toż nie dwaj, nie trzej, co dziś przykład barzo rzadki, Lecz wszytek rodzaj ludzki, jakby z jednej matki Wyszedł: tak go miłości jednoczyły pęta, Że wojny na się nigdy, tylko na zwierzęta Drapieżne, nie podnosił; każdy człek był bratem, Każdy bliźnim, z niedźwiedziem nieprzyjaźń kudłatem, Z wilkiem, lwem i tygrysem i co się na szkodę Bestyj lągnie; z tymi człek wieczną miał niezgodę, Którym do dzikiej dała natura postury Okropny ryk, kły, rogi, raci i pazury. Ptacy nosy i spony przy pierza lekkości; Skrzele ma niema ryba i zęby, i ości; Żądła gad jadowite, bazyliszek w oku Śmiertelną ma zarazę; w nozdrzach jest u smoku; Wąż kąsa a jeż kole, brzydki pająk truje; Tnie osa, mrówka, komar i biedna pchła uje; Nagi człowiek, bez broni, bez biegu, bez mocy, A wżdy teraz ani lwi, ani się tak smocy Waśnią na się, jako on na swe własne plemię: Bestyje, ognie, wody, wiatry, nawet ziemię Stosuje (tu dowcipy, tu rozumy liczy), Gdy ludzi z świata gładzi, gdy bliźnich kaleczy! Jeszczeż pogaństwo, jeszcze, co pod Mahometem Z bydlęty za cielesnym dało się impetem I pobożność i prawo ostrą szablą mierzą (Nie dziw, bo nie zna Boga i Jego przymierza), Ale my chrześcijanie, jako się sprawimy, Ze stokroć bardziej sami z sobą się dławimy, Niźli z Chiną Scytowie, niż Turcy a Persi Pod jednym zabobonem żyjąc, którym piersi I serce bisurmańskie, choć ścierwy obrzeżą, Obewrzały nikczemną bydlęcą lubieżą. Pojźry, o wieczny Boże, któryś niegdy tęgiem Ujął gniew sprawiedliwy przez niebo popręgiem I wiecznieś malowaną zawiązał obręczą Swój arsenał, skąd grozy Twe nad światem brzęczą — Pojźry na tęczę, którą słońce Twej dobroci We krwi i w wodzie świętym rumieńcem stokroci, W tej krwi, którą toczyła niedołęga nasza, W tej wodzie, co Twych sądów na ludzi przygaszą; Przez tę krew, przez tę wodę, która jednym stokiem Lała się, wytoczona Syna Twego bokiem, Proszą Cię chrześcijanie, Stwórco miłosierny! Zamkni krwie w Cię wierzących żałosne cysterny! Nie racz ich, nie racz, Panie, z twardym Faraonem Za wielkie grzechy w morzu zagubiać Czerwonem! Niech jej nie toczy srogi bisurmanin czopem, Nie racz świata drugi raz zatracać potopem! Ale niech nasze serca zwady i niesnaski Przeciw sobie wyrzucą, a dla Twojej łaski My, pod nowoprzymiernym którzy żyjem kluczem, Tobie krzywdy i swoje urazy poruczem. Ty pokarzesz, kto winien; za Twych ludzi zgodą, Spuszczą rogi poganie, którymi nas bodą, I jeżeli nie wrócą, co naszą niesforą Wzięli, przynamniej więcej już niechaj nie biorą! Bo odtąd jako buje białopióry orzeł Pod znaki zbawiennego krzyża upokorzył, Odziawszy skroń szczęśliwej wiktoryej bobki, Pisał pamiętne durnym sąsiadom nagrobki I takiemiż przewiwszy złote wieńce zioły, Bogu święcone niemi ozdabiał kościoły, Skoro mu w Mieczysławie z oczu spadła łuska, Skoro z Jagiełłem mitra litewska i ruska (Wraz z nim z błędów pogańskich ten naród wyzuty) W Pogoniej mu waleczne dała Korybuty (Dwunastu rodnym braciej po ojcu Olgierdzie, Wiarę poznać zdarzyło Boże miłosierdzie). Tak Orzeł, którego wzrok blask zniesie najjarszy, Świętym związkiem z wojennym Pegazem się zwarszy, Którego dzielny osiadł Bellerofon kłęby, Walił trupów pogańskich obszerne poręby. I już byli tam swoje rozpostarli kopce, Gdzie Dunaj Czarne morze miesza a to obce I słodkie biorąc wody w zasolone brzuchy, Pieni się i straszliwe sprawuje rozruchy, Aż kędy cicha Wisła, krom szumu, krom zrzuty, W bałtyckich porciech stawia ładowane szkuty. Ale Bóg, który tego świata podkomorzym, Jednym się nam rozkazał kontentować morzem; Drugie dał Turkom, gdzie się Jupiter stał wołem (I godzien stać, taki bóg z bydłem pod okołem), Żeby na dużym karku piękną dziewkę onę, Mógł przepławić na czwartą tego świata stronę, Której skoro subtelną dotknęła się stopą, Natychmiast jej przezwiskiem nazwana Europą. Tam hardy Ottomanin, obciążywszy pęty Azyą i Afrykę, stanowił okręty; Tam się w cudzym, o wstydzie, rozpostarszy kącie, Łowi ryby, jak stara przypowieść, w odmącie; A co dalej, to głębiej zaciągając włokiem, Wziął Kandyą i na Rzym krzywym patrzy okiem, Tam Grecya, tam ona macedońska pycha, Tam z Tracyą Bulgary i pół Węgier wzdycha. I przez nas jak siano wlókł, bo gdy owce strzygą, Drży baran. Obyż taką zjednoczeni ligą Chrześcijanie, w jakiej są bisurmani sforze — Jużby ich za Czerwone zapędzili morze! Ale gdy pojedynkiem każdy się z nim bije, Wszytkich zwycięży, wszytkim da jarzmo na szyje. Tać to bestyja, strasznej to plemię Gorgony, Co wlecze niezliczone jednym łbem ogony I przyszedszy do płotu, kędy głowę wsadzi, Snadno wszytkie ogony za głową wprowadzi. Tysiąc głów chrześcijanie, jeden ogon mają, Które, kiedy sobie dziur osobnych szukają, Choćby co wiedzieć jakim snuli się obrotem, Muszą koniecznie ogon zostawić za płotem. Stądci, stąd trzeba będzie dać liczbę koniecznie Bogu, gdy przyjdzie na świat dekretować wiecznie. Ta krew, którąście z sobą lali sami hustem, Jawnym wam będzie świadkiem, jawnym nieodpustem Że nie raczej, pogańskie farbując nią karki, Na więźniów chrześcijańskich zniesiecie jarmarki, Gdzie tyle milionów, aż się serce kurczy Od żalu, na każdy rok ludzi się poturczy. Ale mnie cóż po tym brać prowincją cudzą? Są ambony, niechże was kaznodzieje budzą Z tego snu, w którym wszytkie utopiwszy zmysły, Sprosnym zbytkom, skąd grzechy jak z pasma zawisły, Swe rady, swe fortuny a szkodę ku szkodzie Poddajecie, gdy Turczyn łupi was o wodzie. Nigdyć męstwo w rozkoszy a cnota we złocie Nie może w doskonałej ostać się istocie. Twarda stal; niechże jedno pójdzie między ognie, Tak zwolnieje, że ją młot jako łyko pognie; Pieszczota nieszczęśliwa kominem a miechy. Pycha, zbytki i wszytkie cielesne uciechy; W tym węglu, nie będzie-li od rozumu wstrętu, Zmięknie, choćby z twardego serce diamentu. Co siły Samsonowi bierze, co go ślepi? Żądza miłości, skoro w piersi mu się wrzepi. Co miecz Achillesowi, kobzaż wzięła z ręku? Żądza miłości winna, że pilnował brzęku, Kiedy się drudzy bili; dopiero ją zwładał, Skoro w bitwie swojego Patrokla postradał. Pięknież Herkulesowi, gdy tryumfów pełny, Nie wstydał się z dziewczęty wrzeciona i wełny? Albo kiedy pijany groźną onę klawę Dziecku dał za konika; wrzuciwszy pod ławę Lwi łupież, którym trwożył piekielne napasty, Nagi między Satyry wszedł i ich niewiasty? Póty się Aleksander o drugi świat pytał, Póki męstwem a cnotą rycerską zakwitał; Aż gdy w perskich delicyj da się Lernę cichą, Aż on mały z wielkiego, aż szaleje pychą, Z której hydra stogłowa zaraźliwą parą Cnoty jego plugawą powlokła maszkarą. Wie świat, co był Hannibal, co Rzymowi robił, Jakie wojska do nogi znosił, wiele pobił Zawołanych hetmanów, i nie po raz dymem Całe Włochy zaduszał pospołu i z Rzymem; Wszytkie kąty spustoszył a od lat piętnastu Jako wszedł w Europę, kurzył pod nos miastu; Odebrał prowincyje, i już we zwierciedle Widział Rzym ciężkie jarzmo, swe tylko osiedle Trzymając, z nieba sięgał pomocy w tym stosie, Wszytkie ludzkie sposoby puściwszy imo się. Jakoż jużby był brzęczał nieomylnie w pęcie, Ale inszy padł w górnym dekret parlamencie. Póki ludzi Hannibal w twardych pracach trzymał, Póki ich słońce piekło, mroźny wiatr przedymał, Co dzień bitwa, co noc straż o wodzie a chlebie, Póty wojsko z wodzami wielkim sercem grzebie. Ledwie wojsko wprowadził do kampańskich cieni, Aż się on lew okrutny z swej sierści wyleni, W lot one ostre zęby i ogromne spony Na gałęziste rogów jelenich korony I na łaskawych łosi kopyta frymarczy, Już rochmanny, już grzywy nie jeży, nie warczy, Słodkie wina, miękkie sny, złotem tkane szaty, Wdzięk owoców rozkosznych, oliwy, sałaty, Skruszyły Hannibala, że do swej Kartagi Wrócić musiał i z nią wraz wziął śmiertelne plagi. Siła inszych przykładów przytoczyłbym i tu (Ale mi rzecz mojego nie da propozytu), Jako zawsze stroniła bohatyrska cnota Od wszelakich rozkoszy i od składów złota, Boć i w naszej Ojczyźnie niedawnymi czasy, Nim ją Włoszy wiotchymi zarażą hatłasy, Surowym zabroniono żołnierzowi godłem, Żeby nie srebrnym konia rzędem albo siodłem Ani miękkim sam siebie okładał jedwabiem, Co nieprzyjacielowi do wygranej wabiem. Obrót i dzielność konia, ręka serce zdobi Kawalera, w to, w to się niechaj każdy sobi. Żelazem Mars do sławy odkłada wrzeciądze; Niech się gach złoci, niech Żyd gromadzi pieniądze. Najmniej Epaminondy, najmniej to Agryppy, Najmniej Emiliusza nie szpeci, że stypy Na tych ludzi, których świat nie przestanie sławić, Pogrzebie nie było czym dla ubóstwa sprawić, Chociaż ilekroć który z tryumfem się wracał, Milionami skarbiec publiczny zbogacał. Ale gdzież mnie to pióro rozpędzone zniesło? Nie moja rzecz zaprawdę, nie moje rzemiesło, Wodzom i bitnym pisać żołnierzom reguły, Wskrzeszać, których już kości w grobie się rozsuły. Polską naszą Bellonę na teatrum świata Sarmackiego prowadzę: teżby jesne lata I czas z ojcy naszymi miał zagrześć pożerny? Nie da Bóg Swej roboty! Otwieraj odźwierny Wrota, gdzie na szerokiej mej Ojczyzny sali Wielcy bohatyrowie będą się pisali! Ale wprzód niż za progi z tą boginią idę, Żebym, miasto przysługi, nie padł na ohydę, Gdzie mnie straszą tak świeże, jak dawne przykłady, Proszę o wzrok i ucho skłonne do mej swady! Lichać, licha; co prawda, to i nie grzech; widzić I sama, lecz się szkoda za ubóstwo wstydzić! Z nikim się równać nie chce, ani psuje głowy, Że za pierwszymi będzie zbierała podkowy. Nie trwóż mnie, cny Twardowski, nie pokazuj z żalem Prace swojej przed grubym spalonej Moskalem. I na to-żeś zarobił Władysławie Czwarty?! Proszę, niech Mars, nie Wulkan, bierze moje karty! Więc jeżeli Homerus, książę między Greki, Maro między Latyny, nie mógł ujść opieki, Ronsard między Francuzy, zębatego Moma, Zielone drewno gore, nie maż się bać słoma? Ale twymi stopami, o wielki Jakubie Sobieski, postępując, dobrze wróżę sobie: Że jak pod jesionowym, co się go wąż boi, Tak cał będę pod cieniem wielmożności twojéj! Splendor domu wielkiego, który w tej Korony I Marsem i Minerwą niebo bije łony Od najpierwszych początków i konsem i swadą, Zaślepi tę gadzinę swym blaskiem szkaradą; Splendor wielkich honorów, które, gdy terminu Dostąpią najwyższego, na Janie, twym synu, Osiędą. A któż bez łez wspomnieć może Marka, Któremu śmierć przed laty dotrzęsła zegarka. Igrał krwią bohatyrską poganin przeklęty, Tocząc ją hustem z więźniów, obciążonych pęty. I hirkańskie tygrysy, nad które nic pierwej Surowszego nie było, i co tylko ścierwy Po norwejskich urwiskach i ryfejskich górach Na żer nosi szczeniętom w zębach i pazurach, Wszytko to Krym w tyrańskiej zrówna okrutności! Gdzie przed laty Dianie tauryckiej z gości Takie prawo, ten zwyczaj był u pogan stary, Iż z ludzi poimanych palono ofiary, Wspomniał sobie Nuradyn zwyczaj zaniedbany — Lecz pisze urażony na marmorze rany. I godzieneś, o wielki Sobieski, że na cię Po zeszłym rodzicielu, po kochanym bracie, Przywilejowanego trzymając się prawa, Wielka spadła koronna laska i buława: Laska — bo też twój patron marszałkował Bogu; Buława — żebyś przytarł bisurmanom rogu, Pomścił się śmierci bratniej, którać serce w strefy Kraje, nad harpijami i srogimi gryfy. Dziś twe *Pole* kochane, twoja *Złota Niwa* Niech wygląda źrałych zbóż szczęśliwego żniwa, Doczekawszy *Miesiąca*, w którym źreją *Wiśnie*: Tak rzeczy sporządziła natura umyślnie. Tegoć życząc, do swej się wracam Muzy, a ty Stalne sierpy i kosy ciągni na musaty Już we trzech częściach Turczyn rozpościera świata Twardy tron, już ciężarem samym insze zgniata Królestwa; już Azyja, już ma i Afryka, Już ma na karku piękna Europa łyka; Gdzie nad samym Bosforem ze wszytkich narodów Zburzonych najsławniejszy opanował z grodów Konstantynopol — niegdy twój, Paleologu! Tam siedzi i samemu nie składając Bogu, Do ostatniej złupiwszy okrąg świata miazgi, Wszytkich za nic poczyta, wszytkich za drobiazgi. Anoż ona mizerna śmieć ludzka, co zrazu Budowali koszary po grzbiecie Kaukazu, Ubogich skotopasów zgraja czcza i nikła, Dzikim tylko niedźwiedziom i wilkom nawykła, Z pastucha zbójca, żołnierz ze zbójce, o cuda! Ta-li świat miała tedy zhołdować paskuda! I są jeszcze cesarze rzymscy? I bez wstydu Od tej nędze, od tego wykąsani gidu, Tym się piszą tytułem? Wstań z popiołu, Kaje, Któremu to przezwisko najpierwej Rzym daje; Obacz, jaka odmiana, jako wielkie drwiny: Nie mając panowania twego i trzeciny, Wdział drugi trzy korony i ma nad cię wiele, Coś świat cały a jednę tylko miał na czele. Nie trzebać się było bać, żebyć ją opłotni Zdjął sąsiad, co by było daleko sromotniéj. Który skoro się tak już daleko rozszerzył, Każdy się z nim przyjaźnił, każdy się przymierzył. Stąd naprzód z Bajazetem, a potem z Selimem (Zięciem ten, a tamten był Mehmetowym synem), Kazimierz Jagiełłowicz, który w liczbie trzeci, Wieczne zawarł przymierze; po nim jego dzieci, Olbracht i Aleksander, przysięgą wzajemną Z Turkami się wiązali w przyjaźń nierozjemną. Tęż z koroną od przodków swych wziął Zygmunt pierwszy, Którego w nas żaden wiek sławy nie zawierszy: Tak się jego werżnęły w serca ludzkie cnoty, Ze póki świat trwa, one trwać też będą poty; Lecz i ta nie ostatnie pewnie miejsce bierze, Gdy tak żył w poprzysięgłej z Solimanem wierze, Z człekiem sławnym, wojennym, że i dotąd słodka Tych pakt Turkom pamiątka dla wielkiego przodka. I choć też były czasem okazyje zwady (Bez czego ledwie może być między sąsiady), Ale gdy do pokoju przychylni z stron obu, Nie trzeba długo szukać do zgody sposobu; Nie brać się za każdą rzecz, a dopieroż małą, Kto chce żyć między ludźmi i mieć przyjaźń całą. Aczci zaś, gdy się nie mścisz pierwszej krzywdy owej, Gotuj się prędko cierpieć i wyglądaj nowej; Zaś kto się mści, dwa razy, mówią, bywa bity: Moja rada, z możniejszym nie zadzieraj i ty! Zgoła ze złym sąsiadem nigdy bez kłopota! Zawsze padnie na nogi, jako rzucisz kota. Dlatego w żadnym u mnie nie jest dziwowisku, Ze on szary Floryjan na pobojowisku Gdy w się pchał wytoczone jelita na ziemię, Łokietkowi królowi odpowiedział, że mię Barziej boli zły sąsiad w mej wiosce, niźli ta Rana, przez którą ze mnie wypadły jelita! Stąd Jelita Zamoyskich, trzy złożone groty, Wieczna pamiątka, wieczny charakter ich cnoty; Które gdy się z Księżycem Wiśniowieckich zdadzą, Na królewskim je tronie Polacy posadzą: Więc do zgody sąsiedzej Orła i Pogonie. Te, co ich sąsiad mierział, Jelita w koronie. Ale się ja do rzeczy wracam przedsięwziętej. I Stefan, i August pokój on zaczęty Trzymał nienaruszenie, chociaż żywe serce Wrzało w Stefanie na te wszech krajów pożerce; Chociaż go Sykstus piąty do tego prowadził, Żeby był złamał pakta, żeby się był zwadził; Lecz Warna rozradzała i stawiała w oczy Władysława, który krwią po dziś dzień widoczy, Że i poganinowi ze złomanej wiary W tropy pomsta, niesława, śmierć, trumna, grób, mary. Wolała, mówię, wara! na Polaki Warna. Tak-że by nasza była korona niekarna? Lecz i Moskwicin krnąbrny, choć sto razy bity, Przeszkadzał Stefanowi takie propozyty: Co się z nim dziś pojednał, co się z nim sprzyjaźnił, Zaś go jutro pogniewał i na się rozdrażnił. Więc samą utwierdzone przez czas tak niemały Starożytością, one dotąd pakta trwały, Aż przez skryte skałuby i tajemne dziurki Między mężne Polaki a nadęte Turki Straszny się wojny krwawej nagle ogień wzniecił, Który świat od zachodu do wschodu oświecił. Co za przyczyna wrzawy i onej turnieje, Co pokój tak stateczny, tak długi rozchwieje? Powiedz Muzo, to mając pieśni swych prawidłem, Ze i swoimże uszom pochlebstwo obrzydłem; Cnotę zaś, która samą sławą się nagrodzi, Przyznać w nieprzyjacielu i chwalić się godzi! Tobie tej czci przedwieczne życzyć chciały losy; Stąd twych Snopów, Zygmuncie, kwitnąć będą kłosy I tobie, Władysławie, boś tu za Ojczyznę Pierwszą pięknej młodości położył ćwiczyznę Z Osmanem, który na cię trzy sprowadził światy; Aleś ty sercem przeniósł rówiennika laty. A jako was fortuna złączyła tym placem, Świat Kuryacyusa widziałby z Horacem, Gdyby sercu i ręce puścić chciało lejce Zdrowie: boś nie w obozie, ale był w aptece; Przytomność jednak twoja i twój namiot głuchy Serca dodawał i cnym żołnierzom potuchy. Cóż gdybyś wsiadszy na koń złotą klawą kinął! Jak wiał, tak by był Osman i z swym wojskiem zginął. Ordy naprzód tatarskie posiadszy te kraje, Gdzie przedtem Tauryka, dziś Krym i Nahaje, Urywczy wiodąc żywot, o kobylim zdoju, Ani chcą, ani mogą posiedzieć w pokoju; Ani handlów prowadzą lądem albo wiosłem; Ani się pospolitym parają rzemiosłem; Ani ci wsi budują; ani wprzągszy wołu Pługiem w ziemi ludzkiego szukają żywiołu. Dom, talaga pleciona; strój, futro baranie; Bankiet, źrebię; w bachmacie ukontentowanie; Żon, co trzeba któremu; z niewolników, sługi. W domu zabawa: derhy, uzdeczki, kańczugi. Więc czego nie dostaje, jakby słusznym prawem, Jeśli ukraść nie mogą, bojem biorą krwawém. Ta przeklęta szarańcza tak się w Polskę wpasła, Że dotąd tamta ściana nigdy nie wygasła, Bo lada w dzień, w bok koniom włożywszy ostrogi, Świeżym dymem, świeżymi kopcą ją pożogi. Tak giną wsi i miasta, a za kożdym razem Sto tysięcy dusz weźmie, sto zgładzi żelazem. O! jako barzo często kwiat koronnej młodzi W pojśród ziemie ojczystej w tej tonął powodzi, A dziewek krwie szlacheckiej — ciężki żal bez miary! Pełne i dziś pogańskich przekupniów bazary; Z niemowiątek zaś owych, z których bite szlaki Za nimi, w kilku leciech widzim poturnaki, Którzy drogą krwie Pańskiej opłaceni ceną, Sprośnego Mahometa uśpieni Syreną, Onę myśl chrześcijańską jako paraliżem Masłokiem zaraziwszy, świętym gardzą krzyżem, Starszy z czół chrześcijańskich charakterów cechy, Krwią własną przez obrzezkę wpisani do Mechy. Takieć w Polszcze rabieży robiły i mordy Tatarskie pod skrzydłami tureckimi ordy! Z drugą stronę Kozacy, naród także ludny, Spadszy mskłymi z porohów swego Dniepru sudny, Oświecą Czarne morze i tej, co Podole Orda, trwogi nabawią Konstantynopole. Ci pobrzeżne fortece i portowe zamki, Których po dziś dzień starczą okropne ułamki, Głębiej niźli na pięć mil wkrąg zapadszy w ziemię, Ogniem i mieczem niszczą bisurmańskie plemię. Często po swych dziardynach, gdzie się Flora poci Balsamem, gdzie rozkoszne pomarańcze złoci, Częstokroć po zwierzyńcach przechodząc się hardy Sułtan, gdy patrząc na lwy cieszy się i pardy, Razem ognie kozackie urażą go w oczy. Których flota jeżeli na morzu zaskoczy Ładowane okręty, zwłaszcza po swym plecu, Część ich Neptun ma na dnie, a część Wulkan w piecu. Aleć i w samych portach, kiedy insperacie Zbiegną Kozacy, toż ich potka na Gałacie A woda krwią rumieni, o hańba, o wzgarda! Pełne dział arsenały, pełna kortygarda Ustrzępionych janczarów; odlewani z miedzi Ryczą smocy: po wieżach wyją hodzie biedzi; Wre miasto, ziemia jęczy, a pomorskie skały Szkaradych kartaonów echem rozlegały. Darmo: bo Zaporożec, mając to za bajki, Sunie chyżo ku Dniepru obciążone czajki, I jeżeli za sobą obaczy pościgi, Tak z bliska, jak z daleka pokaże im figi. Takieć się w Polszcze rzeczy, takie w Turcech działy, A przecie mir zostawał na papierach cały. Była wolna obrona tej i owej stronie. Częściej jednak Tatarów gromiono w Koronie, Gdzie koń konia, chłop chłopa, na morskiej zaś głębi Okręt czółnów, ni kania dogania gołębi. Dobrzem rzekł, że mir cały, ale na papierze; Kto by był chciał w obiedwie serca wejźreć szczerze, I Turczyn na Kozaki, i Polak na Ordy Za pierwszą okazyją wecowali kordy: Żeby ich w ichże gniazdach i w własnym popiele Jako szkodliwe wyrżnąć do korzenia ziele. Turków to osobliwie korciło bez miary, Gdy naszy porażali na nogę Tatary, Naród udzielny, bitny, który dotąd głosem Wolnym pana obierał, a im ci pod nosem Bez wszelkiej pomsty kurzą, co Dniepru porohy Osiedli, wzgardzonego pospólstwa motłochy. Więc się im w ręce prawie okazyja poda, Kiedy Stefan Potocki, wtenczas wojewoda Bracławski, z dawnymi się skrewniwszy Mohiły, Którym prawem dziedzicznym Wołochy służyły, Chce brata żony swojej na ojcowski stołek, Pod którym chytry Tomsza cicho kopał dołek Za powodem tureckim, posadzić; a do tej Potrzeby wiele się ich da pisać z ochoty. I puścił się do Wołoch swoim tylko dworem A ochotnym żywej krwie koronnej wyborem. Siła na to baczniejszych sarkało w senacie, Że się tej wojny podjął swej kwoli prywacie; Ale on, gdzie przedwieczne ciągnęły go wrogi, Z przedsięwziętej nikomu nie dał się zbić drogi. Już milę tylko od Jass roztoczył nad Dzieżą Rzeką namioty swoje, gdzie z oną młodzieżą Szlachetnej krwie sarmackiej — ciężki żal Koronie — Pierwsza sława niestotyż bez potrzeby tonie, Bo Turcy niezliczoną osuwszy ich zgrają, Acz się póki sił, póki broni opędzają, Na koniec z znaczną swoją zatłumili szkodą, Mało co żywcem z samym wzięli wojewodą. Prędko po nich Korecki, mając siostrę drugą Niefortunnych Mohiłów, nad tąż właśnie strugą, Chcąc szwagra Aleksandra stwierdzić panowanie, Który był Turków z Tomszą wybił niesłychanie, Wpadł w sidła Imbrajmowi, okrutnemu baszy. Tak po dwakroć w Wołoszech porażeni naszy. Książę uszedł; Potocki pod czarne kopuły Wrzucony do smrodliwej więźniem Jedykuły, Skąd nie pierwej w Ojczyźnie swoje zaległ groby, Aż pompie tryumfalnej przyczynił ozdoby Okrutnym bisurmanom, którzy już grzebienie Stawiają: już im polskie imię w lekkiej cenie, Którego im większy strach przedtem mieli w oczu, Tym durniejszy, jako koń, gdy zbędzie poboczu. Ani już kupcom wolno w ich postać kolei; Nie mogą się w chwyconej ukoić nadziei, Że ścianę, od której ich przestrzegały wróżki, Swemu Mahometowi porąbią w podnóżki. Dodał serca Moskwicin zajątrzony jeszcze, Ze się w własnej krwi jego monarchia pleszcze, Bo podtenczas Polacy nieprzerwanym cugiem Krnąbrny naród moskiewski takim myli ługiem. Leci poseł za posłem, upominków gęstwa, Chwalebne winszowania z Polaków zwycięstwa, Prośby i obietnice i wszelkie przynuki, Żeby rznęli między się Koronę na sztuki. I niewielkiej już było potrzeba namowy: Bo Achmet, tryumfami świeżymi surowy, Posyła Skinderbaszę, wielkiej sławy męża, Aby jeszcze z Polaki spróbował oręża; Rozdwojone tam siły: zwykłym, da Bóg, szczęściem Trupem tego narodu ich pola zagęścim. Tym basza napuszony leci jako z kusze, Tusząc, że wojska w Moskwie; lecz skoro u Busze Obaczył Żółkiewskiego ludzi i armaty, Onę ekspedycyją skończyli traktaty. Wtenczas wzięły Wołochy Turczyna za pana, Które dotąd na obie chromały kolana; Myśmy się swego prawa już wyrzekli cale, A co prawda, żeśmy go mieli też o male. Tak rozumiał Żółkiewski, że mniejsza jest z chromém Hołdownikiem utrata, aniżeli z domem Ottomańskim nieprzyjaźń i wojna widoma. Każdemu psu kość luba, każdemu łakoma, A kiedy mu czymkolwiek gębę zatkasz prawiéj, Tym się kąskiem, będzie-li chciał szczeknąć, udawi. To wżdy ledwie Żółkiewski u Turków wyswarzy, Ze chrześcijanie tamci będą hospodarzy. Ten traktat z Skinderbaszą wtenczas miała Busza. Czego nam żal, lecz późno na radę z ratusza! Późno i ciebie serce, hetmanie, zaboli, Skoroś dał prowincyją pogańskiej niewoli; Skoroś stracił przedmurze, za którego cieniem Nie zaraz nas przykry wiatr pierwszym doszedł wieniem. A teraz rychlej wojnę niźli ujźrym posła W Koronie; lecz to wszytko Boska ręka niosła! Wtem Achmet, pod którym się te toczyły burze, Cesarz turecki, oddał winny dług naturze. Straszny dekret zaprawdę i gdyby nie z nieba Ferowany, okrutnym nazwać by go trzeba, Który prawem nieprawnym okrywszy krąg świata, Cokolwiek na nim żyje, wszytko w ziemię wmiata. Tymże musem monarcha, co i gnojek lichy, Kiedy czas przyjdzie, lezie pod nię na trzy sztychy. Tak z barłogu chudzinę, jako pana z puchu Wepchnie do grobowego Lachezys zaduchu! Na Achmetowym tronie, ledwie pierwsze progi Dzieciństwa przestąpiwszy, siadł Osman, co z bogi Górną porówna myślą cześć młodości, głupi! Nie wie, że równo młodych z starymi śmierć łupi; Owszem więcej cielęcych, jako sami wiecie, Skórek niźli wołowych bywa na wendecie. Dawne młodych przywary, dawne to są błędy, Że zdarszy się z opieki, jako ryba z wędy, Blaskiem nowej swobody zaślepiwszy oczy, Do swego się zginienia sama młodość toczy; Prawdy słuchać nie może; musi-li? To gorzéj W sercu go niż trucizna jadowita morzy. To u nich przyjaciele, to są faworyci Owi dworscy legarci, owi pasorzyci: Pochlebcy i grubarze — po naszemu rzekę, Którzy wziąwszy na swoję panicza opiekę, W koło go jako gęste otaczają strzępki. Wielkie jego dostatki, mowy i postępki Z pokornym podziwieniem od rana do zmierzchu, Tylko nie dokładając, w oczy chwalą, wierzchu, A jako psi do jatki idąc za baranem, Powtarzają: niedługo będziesz wielkim panem! Których wszytka robota i w tym kładą zyski, Skłamać; zagrać, kto umie; chodzić przed półmiski, Póki czują o kocie i ojcowskim zbiorze. A gdy reszty w ostatnim przewąchają worze, Rozbiegną się i każdy w swoję stronę kinie, A jedynak, jak beczka zbywszy soli, spłynie. Toż ubitym gościńcem i bez kałauza Trafi lub do zakonu lubo do zantuza (I toć twarda reguła w dębowej kapicy), Kędy na Kluniaku chodzą zakonnicy. Do Osmana wracając, dosyć ten miał buty Z natury, ale kiedy przystąpiła ku téj Opinia, którą w nim zauszni pochlebce Budzili, już nie ziemię, samo niebo depce. Świeżo przeszłe zwycięstwa, oddane pod Buszą Wołochy, barziej górną fantazyją puszą. Tak szczęśliwe początki monarchiej jego Coś mu prognostykują, coś wróżą większego. Jednym się oceanem, jednym światem nie chce Kontentować; tym serce wychełznane łechce, Że mu nic bezdrożnego, o co się pokusi; Sama nawet natura posłuszna być musi. Najwięcej Skinderbasza wojnę mu zalecał, I coraz nowy ogień w młodym człeku wzniecał. Nieprzyjaciel Polakom jawnie i pokątnie, Wnet swoje i cesarską tym głowę zaprzątnie, Że byle tylko Osman pomyślił o zwadzie Z Polaki, garło swoje przy wygranej kładzie. Aleć jej nie doczekał; po cecorskiej bowiem Umarł struty i sławy swej przypłacił zdrowiem. Czegóż się, czego zazdrość niecnotliwa wzdryga? Gdy cnotę jako słońce blady miesiąc ściga, I miawszy czas po temu, promień jego skąpi, Gdy mu na zodiaku w biały dzień zastąpi. Lecz jako słońce słońcem, skoro miesiąc minie, Tak cnota cnotą, zazdrość jako chmura zginie. Powiedał Skinderbasza, jak Polska nasiadła Kiedy by pod twe nogi, cesarzu, upadła, Ten wyrok już niech cała Europa czyta, Że cię monarchą świata całego przywita; Najciężej ten płot przebyć i obarczyć skrzydła Orła białego, pójdzie ostatek jak z mydła. Tak Skinder, lecz i Tomsza wielce na to bolał, Że Gracyan w Wołoszech, gdyż by się był wolał Sam na tym widzieć miejscu, jednak przez traktaty Buskie i on musiał przyść do takiej utraty, Kędy przy tej Żółkiewski kondycyi stawał, Żeby Turczyn Wołochy chrześcijanom dawał, Zwłaszcza póki Mohiłów, a gdy tych nie stanie, Tamteczni brać ten urząd powinni ziemianie. Więc i sam jawnie radził, i do swojej rady Wielu złotem przekupił, żeby przyść do zwady Z Polaki, w czym się służyć co możności czuje, Skoro Jassy osiędzie, panu ofiaruje. Ukazował trakt wojny; podawał sposoby, Że giaur samej tylko cesarskiej osoby, Nierzkąc wojska, nie zniesie widzieć tylko okiem, Bo go w krąg nieprzejrzanym okrywszy obłokiem, Zegnawszy świat do kupy i lądem i morzem, Albo zaplujem, albo głodem go wymorzym. Ali basza podtenczas wielkim był kanclerzem. Ten, acz kochał w pokoju i trzymał z przymierzem (Nie z racyj, bo ich nie miał, lecz w pieszczocie lubej Schowany, bał się wojny i wleźć pod kozuby Habiane z onych gmachów i łabęcich puchów; Nie będzie się chciało wstać, objeżdżać podsłuchów, Nie zawsze też kryniczną najdzie do sorbetu, Czasem wytrwać, czasem się przyjdzie napić mętu) — Co acz wszytko Halego na umyśle nudzi, Widząc jednak, że pana tym sobie przyłudzi, Przed którym i na klęczkach, i na jednej nodze, Równo ze psem, pod stołem który kości głodze, Ochotnie służyć gotów i wyprawiać dudki, Drzwiami skrzypać i nosa nadstawiać na szczutki, Jako ten, który świeżo z eunuchów zgraje Na dywan i cesarskie przełożon szaraje: Więc też i ten na wojnę stary wałach woła, A dobrze by dziadowi pilnować kościoła. Skoro tę radę zawarł swej powagą brody, Wielki wezyr obsyła nią janczarskie ody, Pisze groźne do agów emiry i begów, Żeby do Donajowych ściągali się brzegów, Żeby, białą wyjąwszy płeć i małe żaki, Co tylko mężczyzn świat ma, gnali na Polaki. Podtenczas Otwinowski przyjeżdża do Porty; Przed wielkim posłem goniec o zwykłe paszporty. Piotr Ozga trębowelski wyprawion starosta, Tusząc, że traktat buski Turczyna ochrosta, Wróci się pożądany pokój do swej kluby Stratą Wołoch, a mirem powetujem zguby; Choćby sarkał, choćby to nie zdało się komu, Podleźć, gdzie nie przeskoczym; w ostatku, do domu Z uszyma, kiedy zły targ; lecz gdy grzebień jeży, Daj ty kurowi grzędę, on jeszcze chce wieży! I Osman, Wołochami odąwszy się bardziej, Polski chce i poselstwem i przymierzem wzgardzi. O ponowę przyjaźni, o te winszowania Nowego, z którym Ozga jechał, panowania, Tudzież o potwierdzenie pakt Solimanowych, Ni-ocz nie dba, w pochlebców uwierzywszy owych; Nawet Otwinowskiemu nie dał i na oczy I tylko go zły tyran do wieże nie wtłoczy, Imo prawa narodów, które są obrońce, Które strzegą od gwałtu i posły, i gońce. Więc już taką ubrdawszy fantazyją w głowie, Każe, żeby dawali trybut Wołochowie, Nie wedle podobieństwa, me wedle słuszności, Ale jaki w okrutnej dumie swej urości. Dopieroż ci chudzięta poznali niewolą Pogańską, gdy im każą dźwigać, co nie zdolą; Dopiero się obejźrą, skoro już czas minie, Na przyjaźń polską, w tak złym Wołosza terminie Że ją nie tak ważyli, jako należało, Toż kiedy się nie dosyć emirowi stało Cesarskiemu, gdy widzi, że Gracyan wila, I że do polskiej ligi znowu się nachyla, Zwłaszcza siedmigrodzkiego kiedy wojewody List i jasne do Porty przejąwszy dowody, Gdzie Turków na Polaki Betleem podżega Dla cesarskiej pomocy, Gracyan przestrzega I ten list do Warszawy śle z jawną swą zgubą, Bo go zaś Betlemowi nieuwagą grubą Odesłano, żeby się sam z swej ręki sądził, Czym on Gracyanowi złość srogą wyrządził, Z okrutną go przesławszy skargą Osmanowi, Żeby zganił tak wielką złość hospodarowi. A ten, więcej nie trawiąc po próżnicy czasu, W skok każe Gracyana przywieść do tarasu, Albo łeb zdjęty z karku powiesić na żerdzi, Czem swojej Skinderbasza wierności potwierdzi. Tedy w kilkuset koni zbiegł do Jass ochoczy, A skoro carski wyrok przełoży przed oczy Hospodarowi i tę cedułę tak smutną: Jeśli żywcem iść nie chcesz, daj, że-ć głowę utną, Racyom miejsca nie masz, kat gotowy czeka, Swoich nie ma przy boku nad dziesiątek człeka; Więc, prawi, kiedy takie pana mego zdanie, Jutro z tobą do Porty wyjadę w świtanie I oddam ci od zamków powierzone klucze, Dziś się w drogę gotuję i wielbłądy juczę. Zrazu Skinder był twardy, lecz skoro uważy, Że skarby w kupę zbierze, na tę go przeważy Łakomstwo stronę, że da całe odwieczerze Frysztu, nim swe Gracyan skarby w kupę zbierze; A tymczasem zawiodszy straże na wsze strony, Szedł na wczas, bo był nagłą jazdą utrudzony. A Gracyan i najmniej nie myśląc o drodze, Puści wściekłe gniewowi i żalowi wodze, Zbiera wierne bojary i nim się postrzeże, Zrazu cicho pogaństwo po gospodach rzeże; Potem, skoro gruchnęły onym gwałtem Jassy, Z Skinderbaszą ostatek poszło w dutepasy. Zrobiwszy to Gracyan, wie, co za czym chodzi; Zna swe siły, którymi tureckiej powodzi Nie strzyma, a na tym się nie omyli pewnie, Jeśli wpadnie w garść Turkom, że będzie na drewnie. Więc do Polski jednego za drugim śle posła, Dając znać, jaka w Turcech fakcya urosła; Żeby się Ozga wrócił, bo tylko nie wsadził Gońca Osman; żeby król o obronie radził. To tak jawnie; cicho zaś z hetmanem rokuje: Niech nie czeka, niech znowu Wołochy wetuje; Wszytkich obywatelów jeden umysł szczery, Nie chcą pod pogańskimi zostawać emiry. Które nim się do końca nad nimi rozpostrą, Proszą, żeby ich szablą oswobodzić ostrą; Oniżby przy pogaństwie, żal się mocny Boże, Mieli na chrześcijany ostrzyć swoje noże? Przeto niech z wojskiem idzie; niech Wołochy bierze; W ostatku Bóg swych ludzi wysłucha pacierze. Nie zgoła był Żółkiewski na te prośby głuchy. Boi się wdać Korony w nowe zawieruchy, Zaś mu żal niesłychanie, co zrobił pod Buszą. Tak go na obie stronie skryte żądze kuszą; Nuż przymierze, które sam swą ręką podpisze. To wszytko obojętną gdy myślą kołysze, Na koniec: «Nie jam złamał te traktaty, rzecze, O który widzisz myśli i sprawy człowiecze! Tomsza-ż wierutny będzie tym narodem rządzić Przeciwko spólnym paktom? Sam to racz rozsądzić!» To rzekszy, Dniestr i z wojskiem przebywszy kwarcianem, Siły swe z onym chudym łączy Gracyanem, Który także zwiesił nos, obaczywszy nasze Posiłki na zastępy straszne Skinderbasze. Małeć tam było wojsko, ale małość ona Sercem Kserksesowego doszła miliona. Nie Dzieża, nie Cecora, podłe uroczyszcze, Które dziś wieczne imię naszą klęską zyszcze, Troja, Rzym i Kartago, Ateny i Tyry, Niech się próżno nie chełpią z swymi bohatyry, Jakich garść nieopatrznie, ach, pożal się Boże! Hetman tu na nierówne naraził poroże; Bo Skinder w ośmiudziesiąt, Dauletgierej we stu Tysięcy Tatar nagle przypadł do arestu. Cztery naszych tysiące, ale wziąwszy miarę Z pierwszego dnia, woleli sromoty przywarę, Których tchórz opanował; tedy ku wieczoru Z wodzami do tysięcy uszło ich półtora. Gracyan był najpierwszy z swą Wołoszą, który Prut, potem Bukowinę przez wiadome dziury Przebywszy, gdy rozumie, że uszedł z pogromu, Wołoszyn, co go ukrył, zabił go w swym domu; Którego gdy następcy głowę przyniósł ściętą, I on ścięt: nie ujdzie grzech karze suchą piętą. Czego gdy zwąchał Skinder, wyprawi w pogonią; Tych pobrał, drugich pobił; tych w Prutową tonią Nagnał i topił oraz. Jakoweż widziadło Odbieżanym w obozie na serca tam padło, Gdy jedni ranni, drudzy wydarszy się z troku, Nadzy i zmokli, w ciemnym powracali mroku. Żalowi okrutnemu noc strachu dodaje. Dopieroż gdy niepewna nowina powstaje, Że uszli i hetmani, wszyscy jak w odmęcie Biegają, jakoby już w niewoli i w pęcie Pogańskim. I ciurowie, wyzuwszy się z grozy, Naprzód rabować jęli odbieżane wozy, Potem i te, które już swoich miały panów. Co kiedy wiedzieć doszło żałosnych hetmanów, Wskok pochodnie i lane zapaliwszy knoty, Objeżdżali przedniejszych rotmistrzów namioty, Aż dzień, co wszytkim rzeczom wraca postać własną, Zaświecił nad tym światem słońca lampę jasną. Toż dopiero Żółkiewski w generalnym kole Tych naprzód zgromi, którzy nieopatrznie w pole Wyciągnęli tabory z piechotą i z działy: Bo się w prawo i w lewo z szykiem nie stykały; Skąd sześciu dział i strata czterechset piechoty. Potem się skarżył na tych, którzy bez sromoty W tym nas polu odbiegli na wieczną narodu Niesławę: jedniż piją, uchybiwszy brodu, Mętny Prut, drudzy w dybach; liżą rany trzeci; Jeśli też który uciekł na domowe śmieci, Tu tu mu lepiej było trupem upaść bladym, Niż żyć Bogu obrzydłym i światu szkaradym. Na koniec animuje swe rycerstwo, żeby W Bogu, który do takiej przywiódł ich potrzeby, Doświadczając statku ich, ufność swoję kładli: Bez Jego bowiem woli i biedni nie spadli Wróblikowie na ziemię, a jeśli ptaszęta, Cóż was w pieczy nie ma mieć ręka Jego święta? Trwajcież, zacne rycerstwo, na przepych fortunie, Której potem każdy z nas śmiele w oczy plunie; Trwajcie! Co gwałtownego, prędko się przesili, Co ciężej cierpim, zawsze wspomina się miléj! — Tak Żółkiewski, choć w sercu pełno żółci czuje, Pokrywa i wesołe czoło pokazuje. Tu we wszytkich duch wstąpił; tu wszyscy jak znowu Do broni, tabor spinać, podnosić ostrowu, Bo też i Skinderbasza po wczorajszej próbie, Trzy tysiące straciwszy, odpoczywał sobie. Jeszcze był Bóg nie zesłał dziś naszym terminu, Że od niezliczonego w tym odmęcie gminu Nie zginęli, choć słyszy krzyk, widzi płomienie Stert odbiegłych pogaństwo, Pańskie zaślepienie. Cały tydzień w formalnym jakoby przymierzu, Chociaż się w lepszym czuje Skinderbasza pierzu, Obie stronie siedziały, prócz, że ku wieczoru Sam Gałga podjechawszy, wywołał z taboru Koreckiego, jako mu przyjaciel traktaty Radząc; coć potem, z tymi ginąć desperaty? Okupcie się na głowy, co was tu jest, złotem; Broń oddajcie, a han was daruje żywotem. Gdy tak Gałga po starej Koreckiemu zada: Wprzód — rzecze — głowy ręka, wprzód swobody strada, Niż broń odda; złota nikt na wojnę nie wozi; O sierść się wilk targuje, skóry pragnie koziej. Dasz znośne kondycyje, staniemy w akordzie Bez krwie rozlania, Turkom tak powiedz i Ordzie. Inaczej tu na drugim jeden lęże śniatem, A zdrowia tak sromotnym nie kupi traktatem! — Tu jako pies zajadły rzuci się na szkapie Gałga i kilka razów szablą w pochwy kłapie; A takżeś to durnego giaurze humoru? Więc się już nie spodziewaj ze mną rozhoworu, Szabla, szabla nas zgodzi i tę przą rozstrzygnie! — To rzekszy, sunie cugiem i tylko się mignie. Ale gdy głód, co żadnych wywodów nie słucha, Coraz ludziom i koniom zaziera do brzucha, W radę naszy chudzięta udają się wskoki: Przyjaciel im odległy, Bóg aż nad obłoki; Pola dać już nie masz z kim dla tych, którzy zbiegli; Poganie ich dokoła koroną obiegli. Toż się Bogu oddawszy, acz krokiem niesporém, Idą śmiele ku polskiej granicy taborem. Tysiąc sześćset dwudziesty zbawiennego dobra Rok to był, a dzień trzeci miesiąca oktobra, W siedm przebrane szeregów skartowano wozy, Z pola spięte łańcuchy, a zewnątrz powrozy, Ze w jeden raz wszytkie stać, wszytkie iść musiały. Przód i tył nabitymi opatrzono działy; Jezdne konie we środek, bo wszyscy piechotą. Z obudwu stron taboru rota szła za rotą; Korecki z Ferensbachem rozkazował w przodzie, We środku Kazanowski, Szemberg na odwodzie. Tym gdy z miejsca porządkiem, przez wały zrównane, Ruszą tabor, pogaństwo zrazu zadumane Patrzy, co to za dzieło; toż, jako się zbliżą A twardą ich z dział naszy naszpikują spiżą, Rozpierzchną się jako dym, a ci w swojej sile Dosyć spokojnie uszli dziś półtorej mile. Całą noc idąc, skoro słońce z morza wstanie, Chcą odpocząć, ale się postrzegszy poganie, Jako gradem z długiego kiedy prażma spadnie, Wieńcem ich ze wszytkich stron osuli szkaradnie. Niebo ćmią gęste strzały; od srogiego krzyku Tylko się zrozumieją ludzie po języku, Bo słyszeć niepodobna; tu i ówdzie wozu Macają; utną, jeśli dostaną powrozu; Drą się w tabor, jak pczoły, choć im z ula kurzą, Tym się barziej w ul cisną, tym więcej się żurzą; Abowiem naszy męskich skoro pocą skroni, Żaden kule z muszkietu darmo nie wyroni, Ale co natarczywsze uprzątają męże; Jeżeli też którego ręczna broń dosięże, Jako nie był na nogach; tak od swojej ściany Na kilka stajań trupem złożyli pogany, A już też jasne słońce spadało z kompasu. Kiedy ludzie szli na wczas, naszy do niewczasu, Rum w drogę, a poganie tuż przy nich we sforze, Póki tylko ostatnie nie zagasły zorze, Huczą, krzyczą z daleka, strzelają nawiasem. Jeśli też kędy przyjdzie tabor ciągnąć lasem, To go albo pożarem po wietrze zapalą, Albo go też wzdłuż i wszerz posieką, obalą. Zboża na pniu i w kopach, sterty, wsi, stodoły, Łąki, ugory, wszytko precz poszło w popioły; I mosty, i przeprawy pozrucali wskoki; Czyste rzeki mącili; zaciskali stoki; Ciemne by otworzyli na naszych awerny, Taka była zawziętość; taki gniew kacerny; Wstyd potem, że tak wielką ludzi swych nawałą Z garści prawie upuszczą ludzi garść tak małą; Żal na wet zejmie baszę i Dauletgiereja, Że to z gęby wypadnie, co połknie nadzieja! Tenże gniew i wstyd i żal serca naszych dźwignie Do męstwa, ale sława wszytko to wyścignie. Sławy strach, lecz nie śmierci, bo to nie śmierć u mnie, Kto bijąc się z pogany, ciało odda trumnie; Lecz strach ciężkiej niewoli i tureckich oków Doda serca w potrzebie i podeprze boków. Tedy wszytkie trudności na piersiach stalonych, Skazę przepraw, ruinę mostów obalonych, Głód i ciężkie pragnienie, straż w nocy i we dnie, Gorzki dym, którym drugi na poły przewiędnie, Wiatry, deszcze i błota, i czym tylko może Srożeć jesienne niebo, conocne podróże, I zimno, i gorąco, pożary, poręby, Mężnym sercem znosili, a jako na dęby Choć ciężki bije piorun, nie wskok je wywraca: I tych nie okróciła żadna dotąd praca. Wszytko to bohaterskim i chwalebnym gniewem Całe ośm dni trzymali; już pod Mohilewem O milę tylko byli, już widzą kominy Ojczyste, kiedy wieczne spraw ludzkich przyczyny W tym ich zaskoczą kresie, gdzie prawie przed broną Ukochanej Ojczyzny, przepłynąwszy, toną. Czterdziestu spełna stajań nie byli od Dniestru, Już ich Turczyn zwątpiony wypuścił z sekwestru, A kiedy się poganie pozostaną w mili, Naszych, dotąd ostrożnych, tym ubezpieczyli, Że już nie chcą próbować swoich gonów bierki, Trochę tylko Tatarów śledziło w nazierki, Kiedy naszy ciurowie uczyniwszy trwogę, Tabor porozrywają: potem każdy w nogę, Pańskich koni dopadszy, a ci gdy piechotą Chcą ze zdrowiem za oną umykać hołotą, Jedni się bronić radzą i tabory spinać, Drudzy ostatek koni od wozów odcinać, I nie dający z siebie pogaństwu obłowu, Obronną ręką prosto iść ku Mohilowu. Nim się hetman rozgarnie, co ma czynić dalej, Trzeci już połowicę drogi ujechali; Toż gdy wszyscy różnymi wołają nań głosy, Lecą Tatarzy, lecą Turcy jako osy, I suchą ręką prawie, garść onę, kwiat młodzi, Część trupem ściele, a część w niewolą uwodzi Z srogim żalem. Mógł był żyć, mógł się był i nie dać Żółkiewski, lecz się wstydził panu odpowiedać, Że wojsko zgubił, że się porwał bez uwagi, Że dał sromotne Rzeczypospolitej plagi, Wolał przeto bijąc się paść w marsowym polu! Głowa jego czas długi w Konstantynopolu, Znak pompy i tryumfu, odcięta od szyi, U najwyższej wisiała wieże na kopiji. Tak rzymski Emiliusz, choć z okrutnym żalem, Wolał trupem w przegranej paść pod Hannibalem, Niżeli się do miasta wróciwszy i domu, Sprawować się wyroku niebieskiego komu. Wolał być Koniecpolski żywcem raczej wzięty I który czas pobrząkać dla Ojczyzny pęty, Łacniej z turmy, niż z trumny powrócić się do niej, A kto dziś pęto kładzie, pętem mu oddzwoni; Przeto skoro dał spore szabli swej obroki, Ciemne oczom pogańskim zakryły go mroki. Toż całą noc błądziwszy prawie kiedy świta, Skinderbaszy Wołosza da, skoro go schwyta. Tak Warro, pomienionej bitwy hetman drugi, Choć swoją porywczością Rzym wdał w ciasne fugi, Że nie zaraz rozpaczał, nie zaraz się trwożył, Ale zdrowie ojczyzny z swym zdrowiem położył, Chociaż wojsko straciwszy, uciekł po przegranéj, A wżdy od wszytkich stanów mile był witany, Że ostatniej nadzieje o ziemię nie rzuci, Pomniąc, że kogo wieczór fortuna zasmuci, Tego rano pocieszy, a kto dziś zaszumi, Jutro go, jutro szczęście niestateczne stłumi. Z jakiejby okazyej tak padła ta biera? Hetmańska nieostrożność, a swawola szczera W ciurach naszych przyczyną, którzy gdy się grozy Za zrabowane boją obiecanej wozy Przy koronnej granicy, więc uprzedzić wolą, Niż którego zawieszą albo też podgolą. Kiedy tak obu wodzów różny los potyka, Znowu tu nieszczęśliwy Korecki wpadł w łyka, I już więcej nie widział swojej ziemi lubej, Czcze jej tylko do Korca oddano kadłuby, Bo kości, przez dwa roki obnażone z ciała, Które Greka jednego cnota dochowała, Aż powracał Zbaraski z legacyjej onéj; Tak padł ten rycerz z tyłu nożem uderzony. Więc inszych zacnych wodzów i rotmistrzów siła, Których pamięć na piśmie cnota zostawiła Przyszłym wiekom, i chociaż zginęli w tej burzy, Znowu ich wieczna sława do nieba wynurzy. Tam Łukasz syn hetmański i z synowcem Janem, Żółkiewscy, z tym co ranni wieźli się rydwanem, Wzięci; taż Potockiego z nimi Mikołaja, Syna Jakubowego, zagarnęła zgraja; Tu Marcin Kazanowski żywcem w ręce wpada, Co dziś u królewicza buzdyganem włada Pod Chocim; tym Bałaban pospołu i z Strusem, Winnicki i halicki starostowie musem, Tym Strzyżowski z Maleńskim, i Ferensbach trzeci, Pułkownicy do oków poszli; w te zamieci Sława wojska polskiego tak się nisko przygnie, Że jej już opieszały potomek nie dźwignie. Tam Morstyn Aleksander cnoty swojej znamię, Ubroczoną w pogańskiej krwi po samo ramię Dał rękę twardym dybom, dał kajdanom nogi I nawiedził smrodliwej Jedykuły progi. Teć były proscenia, że rzekę po nasku, Posełkowie chocimskiej wojny, której trzasku Pełen był świat, bo wszyscy wyciągnąwszy uszy, Słuchali, komu tam wżdy fortuna potuszy. Wojny chocimskiej część wtóra Dopieroż teraz Osman, co się dotąd wahał, Dotąd się rwać przymierza dziadowskiego strachał, Jakoby go na wściekłym rozpasał umyśle, Już w Krakowie popasa, już koń poi w Wiśle. Równie dzik nie po miejscu trafiony od strzelca, Żurzy się i sina mu piana kipi z kielca, Świszczy i szczere iskry nozdrzem pryska srodze, Sierść jeży, i na trzaski bliskie drzewo głodze. Tak i on rozdrażniony wszytkie kupi siły, Rad by z imieniem zagrzebł Polaki w mogiły. Zda mu się, że już dopiął, czego pragnął zawsze, Wojnę przeto obwołać, wojnę każe na wsze Świata strony; wojną wschód słońca nagle huknie, I sam się jako raróg na ręce wysmuknie. Pełne strasznych emirów w okrutnej zajusze Pogańskiej wsi i miasta, dywany, ratusze, Dzieci tylko maleńkie a z nimi płeć biała Wolna od wojny w państwach tureckich została. Europie randewu pod murem swej Porty, Nie radząc się boginiej wprzódy Antevorty, Która skutki rad ludzkich z dawności tłumaczy, Że najbliższa Stambołu, pyszny cesarz znaczy; Azyą i Afrykę ku Donaju zmyka, Gdzie kto się tylko brzegiem rzeki onej tyka, A zwłaszcza chrześcijanie, o wstyd i żal srogi! Muszą mosty budować i naprawiać drogi Na chrześcijan. Czemużby ze świętej rozpaczy Nie złączyć szable z nami na pogaństwo raczéj? Dziambetgierej hanem był pod ten rozruch w Krymie, ten w swojej ku panu usłudze nie drzémie; Lecz skoro go od Porty trzecie dojdą wici, Skoro na przyszłą pracą bachmaty wysyci, Okrzyknąwszy zwyczajnym ordy swe atłanem Chce kredencować, chce się pisać przed Osmanem. Który, nim dzień ruszenia dojdzie z Carogrodu, Wielki meczet wyznaczy, a że bez dochodu Murować go nie może starych ustaw wedle, Polskę już widząc swoją jako we zwierciedle, Podole z Ukrainą toż na wieczne czasy Leguje na sprośnego Mahometa spasy; Dzieli ziemie koronne, rozrządza urzędy, Mając na swych koczotów osobliwe względy. Tak pospolicie bywa; gdzie się nowa błyśnie Do szczęścia okazyja, co żywo się ciśnie. Piszą rymy papugi, rozprawują sroki, Krucy zwycięstw winszują i ledwie nie kwoki Nowym kontestem, nowym witają prezentem. Toż się działo natenczas z Osmanem nadętem, (Co żywo mu winszuje, jakby już widomie Tryumfował; co żywo źrebię ono łomie), Który na takie plotki i pochlebstwa ślepy, Skoro zwiedzie do kupy Kairy z Alepy, Obwieszcza wywieszonym końskiej grzywy hasłem, Że sam osobą swoją, sercem niezagasłem Wyjeżdża: więc kto w łasce cesarskiej korzysta, Teraz jest okazyja do niej oczywista; Bo wszytkie insze wojny, przez basze, przez agi Odprawował, ta jego godna jest powagi. Toż się bierze z nim każdy; każdy się tka w juki. Sowite pod nadworne poczty ślą bonczuki Basze i wezyrowie; postawą ochoczą Drudzy z groźnych cekauzów kartaony toczą; Brzmiące inszy możdżerze, potężne petardy Gotują. Janczaraga pod złocone dardy Zwiódszy swych pod żórawiem personatów pierzem Wali się z partyzanem przed świetnym żołnierzem. Patrz, w co to chrześcijańskie bisurmanin syny Obraca, które co rok z winnej dziesięciny Nieszczęśliwej od piersi oddarszy macierze, Już okrzczone nieczystej do obrzezki bierze I tymi — bo tchórz tchórze, bo Żydy Żyd rodzi — Pod swe jarzmo królestwa chrześcijańskie wodzi. Sypą się wojska zewsząd to morzem, to lądem, Jakim bystry z Abnoby Donaj spada prądem. Poci się Wulkan w Lemnie i ledwie nastarczy Kuć szabel, mieczów, grotów, rodeli i tarczy. Tak wielkim aparatem i ledwie ku wierze Podobną gorliwością gdy się Osman bierze, Poczesny przed nim Mufty, nad wsze starszy hodzie, Stanął pod srebrnym włosem na głowie i brodzie, A ufając powadze swego pastorału, Tak się do wojny owej przymówi zapału: «I mnieć, wielki cesarzu, od którego dziada Na tym-em stawion stopniu, twoja doszła rada, (Chociaż tylko meczytu pilnując i księgi, Boga za grzechy ludzkiej błagam niedołęgi), Że chcesz stare zruciwszy z Polaki przymierze Wojnę wieść. Mnieć, przyznam się, należą pacierze, Nie Mars; lecz i ty przyznaj i miej to ode mnie, Że Mars w polu i Wulkan darmo robi w Lemnie Bez Boga; słaboż by się wasze wojny wiodły, Gdyby je dobrych ludzi nie wspierały modły! Tegoć trudno uwłaczać, co z zdumieniem świata Z natury masz, żeś sercem doszedł Amurata; Bogdaj doszedł i szczęściem, a z swymi pradziady Wieczyste górnych osiadł empirów osady! Tegoć ja bogomodlca winszuję i stary Pasterz, który twych ludzi zawieram koszary. Proszę przy tym, racz szczerej radzie mej dać ucha, Aczci na wszytkich młodych ta padła pomucha, Że nieradzi, gdy im kto ich propozyt porze ; Lecz jako nieraz ginął, kto stał przy uporze, Tak i ten nie żałował, kto chciał starych słuchać. Próżnoż na zimną wodę, sparzywszy się, dmuchać! Ten garb, wielki Osmanie, te zmarski, te rugi Świadczą, jako już żyję na świecie czas długi; Wżdy mi żaden z tak wiela dni nie zszedł jałowy, Lecz zawsze co nowego weszło do mej głowy; I dziś, chociaż mnie to już śmierć dogania skora, Siła rzeczy wiem, których nie umiałem wczora. Wiek ludzki długa szkoła, w której nasze mózgi Wycinają przypadków ustawicznych rózgi; Stąd w starych doświadczenie zdrową radę rodzi, Której jeśli chcą słuchać, nie pobłądzą młodzi. I ty, cesarzu, nie bądź głuchy na me pieśni; Nie wzgardzaj, którą widzisz na tej głowie, pleśni: Bo choć ci co do smaku twój zausznik powie, Skutek rady potwierdza, dawne to przysłowie, Mnie się wojna z Polaki nie zda z przyczyn wiela: Zawsze stracić niż nabyć łacniej przyjaciela; Imo to że srogi grzech stare miry łomać, A kto wie, jeśli tego nie będziem się sromać? Kto ręczy za wygraną? Wołoskie igraszki? Za brednie to, cesarzu, poczytaj i fraszki. Niech się tak Skinderbasza barzo nie kokoszy, Że cztery stem czterdziestą tysięcy rozpłoszy I to słyszę trefunkiem: bo już byli naszy O wygranej zwątpili, kiedy k'woli paszy Polacy się rozbiegą i spięte tabory, Które ich ośm dni bronią, rozerwą ze sfory. Owszem, to niechaj wstrętem będzie i odwodem Zwady okrom przyczyny z tak bitnym narodem; Okrom rzekę przyczyny, choć nie trudno o kij, Kto chce psa bić; na dawne pomnicie proroki, Którzy się nam pilno strzec tej kazali dziury, Gdzie nam kracze upadek orzeł białopióry. Nowinaż-to Polakom, choć w poczcie nierównym, (Co i sam pomnę, jeszcze nie bywszy duchownym), Płoche gromić Tatary? Nieraz w liczbie małéj Chmielecki, nieraz ich bił i Zamoyski śmiały: Czterma, piącią tysięcy ośmdziesiąt ich czasem Aż do brodów Dniestrowych uściełali pasem. Onić to w Polszcze zamki murowali, oni, I dziś ich tam w kajdanach tysiącami dzwoni. W takiejże-to Wołosza u nas będzie cenie, Że w niepotrzebne jarzmo tej wojny nas wżenie? Ród płochy i niewierny, tak chciwy odmiany, Że by rad co godzina nowe widział pany; Aleć i ci w twoich już, o cesarzu! ręku; Dzierż się tylko przymierza pisanego dźwięku. Niechaj giaur giaurom za twej łaski darem, Byleć haracz oddawał, będzie hospodarem: Bo wiara najpewniejsze spraw ludzkich ogniwo; Tą żyjemy, to światło, to nasze krzesiwo, Z którego gdy choć w różne iskra serca wskoczy, W lot je wiecznym miłości płomieniem zjednoczy. Choć zła, choć dobra, jaką kto wyssie z macierze, Każdy by w takiej rad żył i umierał wierze. Daj miejsce rozumowi i niesytej żądze, Choć wielkiego umysłu, przytrzymaj wrzeciądze. Patrz, jak siedzisz wysoko, skąd gdybyć, strzeż Boże! Wypaść przyszło, Ikarus, kiedy go raroże Nad morzem Ikaryjskim opuściły loty, Nie miałby tak strasznego upadku, jako ty! Im na wyższym fortuna człeka sadzi stropie, Tym chytrzej, tym nieznaczniej dołki pod nim kopie. Nie większa umiejętność, ufaj starych zdaniu, W nabyciu, aniżeli w rzeczy zatrzymaniu. Często gęba łakoma i ręka niesyta To upuści, co trzyma, gdy niepewne chwyta. Nie liczba wojska bije, ani miast dobywa, Ale wojny przyczyna, panie, sprawiedliwa! Z tą ktokolwiek się porwie, kto się z domu ruszy, Niech za bożą pomocą tryumfować tuszy. Z Polaki co za zwada? Skąd i o co waśni? Jeśli słuchać nie będziesz pochlebców swych baśni, Wojna to i daleka, i przyczyny słusznej Nie ma; nie skłaniaj serca ku plotce zausznej! Naród w złoto ubogi, nic nie ma przy zdrowiu Prócz chleba, soli, serca, żelaza, ołowiu, Serca (mówię, niedarmo czytając ich dzieła; Bo dopiero u mnie mąż, gdzie przy sercu siła), O które u nas łacno z wielkim animuszem, Kiedy go kto masłoku przyfarbuje kuszem. Pierwej cię droga znuży i Bałchany śnieżne, Niźli równie Dniestrowe oglądasz pobrzeżne, Gdzie całoletnim chodem utrudzonych ludzi, Skoro mróz nieprzywykłej jesieni wystudzi, Których wszytkich pieszczone wychowały nieba, Broni na nich Polakom dobywać nie trzeba; Pomrą jako jaskółki, jako muchy posną, Tylko że zaś drugi raz nie ożyją z wiosną. Sam ich niewczas zwojuje, zwłaszcza w takiej kaszy Różnych narodów, kiedy począwszy od paszy, I ludziom, i bydlętom najmniejszej wygody Nie będzie. Szczęśliwy człek, co go cudze szkody Uczą rozumu, jako w najpewniejszej szkole, I dadzą poznać głupstwa w sąsiedzkim rosole. Zegnał Kserkses pół świata na waleczne Greki, Popasł całą Azyą, powypijał rzeki; Trzech dni na jednym miejscu nie mógł postać daléj, Na koniec się sam własną machiną obali, I onych ludzi zgubił, i sam się na koniec Roztrącił o swej dumy nieuważnej szaniec. Ale na cóż tu Persy wspominać i Greki? Mamy doma u siebie przykład niedaleki: Jeszcze z tymiż Polaki do tej niefortuny Naszym przyszło, w kobyle kiedy się kałduny Grzebli przed ciężką zimą, która ich tam zdybie. Jak wodą żyć ptakowi trudno, wiatrem rybie, Tak Turkom pod arabskim rozpieszczonym niebem, Zimna Polska chorobą, mróz będzie pogrzebem! Uważ-że to, cesarzu, uważ wszytko z gruntu, Że ludzi spod miękkiego wiedziesz horyzontu, Gdzie za tłuste migdały, słodkie pomarańcze, Przyjdzie zbierać po lesie ogryzki szarańcze Płonek nieużytecznych i cierpkich żołędzi; Krótko mówiąc, sam was głód, sam was niewczas znędzi. Polakom jako za dar, wszytko jako z mydła; Prócz, że tamtecznych krajów ludzie są tworzydła (Bo niewczas, wiatry, śniegi, mrozy, słoty, głody, Snadniej znoszą, niźli my, północne narody), Lecz bijąc się o wiarę i swoje kominy, Serce mają przed nami, gdy mają przyczyny Do wojny sprawiedliwej; dziesięćkroć się lepiéj Chłop w obronie żywota, niż napaśnik krzepi. Zaczem, wielki cesarzu, trzymaj górne loty Wspaniałego humoru i żywej ochoty; Stój w mecie i siedź mocno w swej fortuny siedle. Masz zdrową radę moję; w niej jak we zwierciedle Przejźry się. W szczerości-li mojej wątpisz? Wzów ty Inszych do niej, lecz wspomnisz: dobrze-ć mówił Mufty» Powaga to siwizny sprawiła biskupiéj, Że go Osman, choć młody, porywczy i głupi, Tak cierpliwie dosłucha, choć na szydłach siedzi, Nie strzymał jednak tego statku w odpowiedzi. «Nie tak-em ojcze, prawi, rozumu daleki, Żebym go słuchać nie miał, i aczem z opieki Wyszedł i wszytko mi się według woli darzy Ani by mi potrzeba więcej bakałarzy, Słuchałem cię, choćbym się obszedł bez twej rady. Acześ ty, zapomniawszy wszytkich starców wady, Wielomowności, którą powszechnie grzeszycie, Jakobyś na mnie kazał z ambony w meczycie. Krótko tedy na twoje odpowiem kazanie: Tak chcę! To moja wola i Mahomet na nię Przypadł i przyjął dzisia ode mnie plac goły, Gdzie mu szumne z giaurów wystawię kościoły. Powiem jeszcze, aleć to, proszę, niech nie cięży, Że najlepiej w kościele dyskurować księży, Nie mieszać się w ratusze; przez cóż się rozsuły Państwa giaurskie, jeśli nie przez kapituły? Miecz mieczem, a plesz pleszem; kto się czemu święci, Tego niechaj pilnuje; są też i natręci, Którym żebyś ty nie był, rządź sobie w kościele, A twoi niech po wieżach księża drą gardziele! Na tak twardą replikę starzec on zaniemie I pójdzie, skoro mu się ukłoni do ziemie, Jeszcze Osman z pierwszego nie ochłódł ferworu, Kiedy Mustafa, wezyr i marszałek dworu, Stanie przed nim poważnie laską wsparty srebrną, A czując, że z nim wszyscy w onę tonią webrną, Chce mu jego porywczość jako wybić z głowy, Aleć na rozjątrzone trafił z tym narowy. Skoro powie o polskiej wojnie swoje zdanie, Przypomni, co w ich świętym stoi al-Koranie, Kędy Mahomet Turkom surowym zakazem Zwady ze dwoma broni nieprzyjaciół razem, «Nam wydarł Pers Babilon, wydrze i Egipty, tak nas do ostatniej zniszczy zboża szczypty. Gdy cudzych rzeczy pragnąc nadzieja łakoma Traci swe własne, pewnie nie będziem tak doma». Rozjadł się na wezyra tyran jako wściekły: «A wierę, nie chce-ć się to z pieca, psie opiekły! Takżeś to miał złą wprawę, żeć obrzydło pole, I pozwoliłbyś ty gnić na wieki w popiole, Niech bies bierze Babilon z tobą, niewieściuchu! A tu mu bystry andżar chce utopić w brzuchu. Złoży się i woli raz w ręce odnieść lewéj, Niźli śliskie żelazo poczuć między trzewy. Dotąd się gryzł, dotąd się gniewał, dotąd sapał, Aż krwią Osman afektu w sobie zgasił zapał. W sobie zgasił; lecz w Polszcze zapalił go srodze. Nie Polska, chrześcijaństwo wszytko było w trwodze; Bo skoro się po świecie tak straszna roztrzęsie Nowina, jakby serca ukrawał po kęsie. Inszych wprawdzie z daleka wiedzieć to dochodzi, Czyja tonie kobyła, ten najgłębiej brodzi. Sejm zaraz na Polaki składa Zygmunt trzeci, Tylko go ta od Porty wiadomość doleci, Że starym durny Turczyn wzgardziwszy przymierzem, Chce swój miesiąc naszego Orła odziać pierzem, W jego farby śniegowe, w jego jasne puchy, Grubego Mahometa ozdobić makuchy; Że, matkę swą żegnając, przysiągł na to, że się Nie wróci, aż jej trybut z Polaków przyniesie; Że całe karawany, żelaznymi pęty Obciążywszy, prowadzi monarcha nadęty, W których nogi, pieszczonej przywykłe swobodzie, Na pompie tryumfalnej w pysznym Carogrodzie Brzęczeć mają przed bramą sprośnego szaraju. (Na-toć już spięte stoją mosty na Donaju); Że meczet Ottomańskiej wymierzywszy luny, Chce nowy cesarz w Polszcze spróbować fortuny, Jeśliby mógł we dwoje tej odwagi zażyć, I sam się wsławić, i swój meczet wyposażyć. Przeto wszyscy, prywatne porzuciwszy sprawy, Bieżą senatorowie na sejm do Warszawy; Bieżą od ziem posłowie i Korona czerstwa Poczuwa się na siłach dzielnego rycerstwa: Tam chce serca i ręki przy szabli i czele Mężnym zażyć, gdzie krwawy Mars gościniec ściele, Gdzie starszych zdanie będzie, a w ich-że kajdany Bogu i ludziom zmierzłe tkać Mahometany. Więc skoro się zgromadzą, skoro imą radzić, Z jakim nieprzyjacielem przyjdzie się im wadzić, Któremu żaden sąsiad z obu stron Bosforu Aże do naszej ściany nie mógł dać odporu; Tedy naprzód do Boga, przy świętej ofierze, Król i rada pokorne wyprawi pacierze: Żeby on, gdyż w jego są ręku wszytkie bitwy, Wejźrał na ludzi swoich niegodne modlitwy; Wziął to państwo w opiekę, gdzie od lat tysiąca Powinna mu się chwała w kościołach poświąca, (I na toż by przyjść miały, aby je obrzydły Bisurmanin niemymi pozastawiał bydły?); Żeby Bóg, który umie i może przez ręce, Straszne one obrzymy wywracać dziecięce, Pojźrał na wściekłe grozy tego Goliata, A naszego Dawida, którego armata — Pięć kamyczków i proca; lecz przy twej pomocy Możem ufać tym piąciom kamykom i procy, (Bo węgłowemu każdy rówien z nich kamieniu), Co ich jest w Zbawiciela naszego imieniu. A jeśli też złość nasza zatwardzi twe uszy, Jeśli nas sprawiedliwy twój gniew zawieruszy (Bo już niejeden naród pod tytułem świętém, Chrystusowym, w pogańskich ręku brzęczy pętem): Patrz na polskich patronów, patrz na naszych ziomków Pokorę, a nie spuszczaj biczów swych ułomków! Patrz na świecznik swej chwały, który w tej Koronie Ogniem niezagaszonym ku czci twojej płonie! I chociaż przez złość naszę, przez nasze niecnoty, Częste go w oczu twoich zaciemiają knoty, Utni knot, masz nożyce miłosierdzia w ręce! Że nie zgasisz, ufamy Jezusowej męce. Tak gdy się i swe Bogu konsulta oddadzą, O posiłkach najpierwej na tę wojnę radzą, I na tym wnet stanęła zgoda wszytkich stanów, Żeby do chrześcijańskich posły wysłać panów, Na wspólnych nieprzyjaciół, nim będziem na schyłku, Pókiśmy jeszcze duży, żądając posiłku. Przełożyć im przed oczy, jeśli dotąd ślepi, Że skoro się do Polski bisurmanin wrzepi I zniesie to przedmurze, bez wszelakiej chyby Będzie ich suchą ręką zbierał jako grzyby. Niech na to wszyscy zgodnie swoje dadzą kreski, Żeby więcej przeklętej nie cierpieć obrzezki; Teraz czas i pogoda, byle chcieli szczérze (Onić przyczyną wojny, przy złomanym mirze) — Zrucić jarzmo tak ciężkie z Chrystusowych ludzi, Których srożej niż ciała ta niewola nudzi, Że dusze już z szatańskiej wyjęte tandety, Znowu sobie Mahomet zaswaja przeklęty. Niechajby chrześcijanie prywatne urazy Przed męki Boga swego zruciwszy obrazy, Świętą ligą spojeni na wojnę tak słuszną, Wszytkie swe znieśli siły, ofiarą zaduszną. Z tym tedy wyprawiwszy posły krokiem chyżem Do wszytkich królów, co są pod zbawiennym krzyżem, Acz nie wątpim, że wrota pootwiera Janusz, (Lecz się na to upijać szkoda, kędy: a nuż Będzie, albo nie będzie? szkoda stawiać garka, Jeśli dopiero prosić u sąsiada ziarka). Tedy o swoich rzeczach samym przyjdzie radzić: Kogo obrać hetmanem, skąd ludzi gromadzić, A co najpotrzebniejsza do wojny bez mała, Skąd zasiągnąć pieniędzy? To im w głowie cwała. Żółkiewski, wielki hetman, pod Cecorą zginął; Który się był najpierwszy w tej toni ochynął, I dotąd — skąd się Turczyn w swej imprezie twierdzi, Głowa jego na długiej z wieże wisi żerdzi; Stanisław Koniecpolski polny, tamże wzięty, Jeszcze brząka w żałosnej Jedykule pęty; Słyszy chociaż pod ziemią, gdy na zguby nasze Bismmanin, nadzieją opiły, się kasze. Obierz sama, ojczyzno! Sama życz buławy, Kogo do tak pamiętnej godnym widzisz sprawy; Pod którego byś głowy i piersi zaszczytem, Z chwały bożej, z całości swojej depozytem, Bezpieczna zostawała, aż Bóg twój obrońca, Zruci miesiąc pod nogi prawdy swojej słońca, Wszyscy oczy i serca na jednego zgodnie Obrócą Chodkiewicza; tak się zda, że młodnie; Że dzieła nieśmiertelne, których mu nie szczędzą Późne wieki, siwy włos ze skroni mu pędzą; Mars z oczu, powaga mu sama bije z twarzy, Tak się w nim wielkość męstwa i swoboda parzy, Że mu szczere tryumfy może czytać z czoła. Kogóż szukać, dla Boga? Ciebie dzisia woła Ta wiekopomna praca, waleczny Karolu! Jeszcze cię też nie znano w Konstantynopolu. Poznają, co za ludzie idą z naszej Litwy, Kiedy serdeczny Polak wsiędzie na koń przy twéj Doskonałej biegłości, o której sąsiedzi Niech powiedzą: uparta Moskwa, bitni Szwedzi. W obozieś się urodził, urosłeś na łęku, Odbierajże buławę dziś z królewskich ręku, I jeśli tak chcą nieba, ostatniej ćwiczyzny Dopędzisz na usłudze kochanej ojczyzny. Ogłosiwszy swe imię na wschód słońca cały, Będziesz burzył górnymi Turków arsenały. Skoro stanął Chodkiewicz wszytkich zdaniem spolnem, Zaraz myślić poczęto o hetmanie polnem; A że żył Koniecpolski z pierwszego pogromu, Trudno to było dawać przywilejem komu; Więc do tańca, który Mars spólny stronom zagra, Na onę wojnę jego naznaczono szwagra, Stanisław Lubomirski, hrabia na Wiśniczu, Za towarzysza prace był przy Chodkiewiczu, Im młodszy, tym też większej godzien jest pochwały Z serca i z roztropności — wielkie specyjały W hetmaniech, ale rzadkie, a zwłaszcza pospołu, Zwłaszcza w młodych: bo stary i już bliski dołu, Przez siedmdziesiąt lat w onej ćwiczywszy się szkole, Co za dziw, że i sercem, i rozumem zdole? Ale ten, co dopiero do tej wszedszy szkoły, I serca, i rozumu ma z nieprzyjacioły, W wielkiej cenie, bo owoc wypycha przed kwiatem. Cóż gdy dojźre i dojdzie doświadczenia z latem? Lecz rzadki ten na świecie owoc skołoźrywy, W Polszcze, Bogu bądź chwała, nie wielkie to dziwy, Hetman młody i dobry, jakiego nam zdarzył, Kiedy się płochy Osman na Polskę zajarzył. Skoro staną hetmani, toż koło pieniędzy Zdało się tam zakrzątnąć i mówić co prędzej. Ośm poborów i w Litwie, i w Koronie całej Na tę ekspedycyją przyszły do uchwały. Kwarta przy tym sowita i dwoje czopowe, Duchowni też przez laudum swoje synodowe Na który do Piotrkowa skoro się zgromadzą, Sto pięćdziesiąt tysięcy podskarbiemu dadzą Na wojnę sprawiedliwą. Gdzie przy świętej wierze Mieli byli dobry rząd zaczynać pasterze, Wielka krzywda Ojczyzny, ale tym terminem Nie wszyscy grzeszą. Siła ich z świętym Marcinem I płaszcze by rzezali za całość Kościoła. Są drudzy skąpej ręki i twardego czoła; Wolą nieprzyjaciołom na rabunek chować Pieniądze tu zebrane, niż suplementować Konającą Ojczyznę, choć widzą na oczy, Uciekając, że je tu nieprzyjaciel wtroczy; Wolą wieść za granicę i darmo dać komu, Niźli węgłów podeprzeć pochyłego domu. Atoli półtorakroć sto tysięcy złożą, Choć się milionami w ojczyźnie wielmożą, Na tak główną potrzebę, gdzie i skarbów strata, Obroń Boże, i sami byliby u kata. To pieniężne posiłki; co się ludzi tycze Pięćdziesiąt uchwalonych tysięcy naliczę; Bo czternaście w kirysach, dwadzieścia w kolczudze Tysięcy wyniść miało ku onej usłudze I z Litwy, i z Korony, cudzoziemskie do téj Liczby i konne pisać pułki i piechoty. Tyle miały warszawskie natenczas papiery Ale cóż, trzyzydlowe gdy się tak i kiery Nie kurczą, jak się one zstąpiły komputy: Bowiem więcej nie wyszło w pole ludzi ku téj Okazyi, rachując konne i piechury, Nad trzydzieści tysięcy i pięć, same ciury, I z luźnymi wyjąwszy, z których drugie tyle Mógłbyś bezpiecznie pisać w dobrej wojska sile. Szkoda ich lekceważyć; kędy co z zdobyczą, Pewnie ani postrzałów, ani ran nie liczą. Dali próbę odwagi w szwedzkiej onej wrzawie, Gdy szturmem Wittemberga dostali w Warszawie, Który wczora tryumfy swoje mierzył w strychy; Nie wojsko, nie żołnierze, holik go wziął lichy. Aleć i w tę straszliwą z pogaństwem turnieją Nie raz pokazowali, co mogą, co śmieją. Kozacy też przez swoje deklarują posły, Byle się wojska nasze do Wołoch przeniosły, We trzydziestu tysięcy i w porządnej sprawie Stawią się; tak stanęło u nich na Rusawie! Więc oraz na ruszenie pospolite wici Wychodzą na tych wszytkich, którzy są okryci Przywilejem szlachectwa, aby nie w imieniu, Nie w herbie tylko swoim, lecz na tym kamieniu Pokazali, że przy krwi jest wrodzona cnota, Na którym brantownego doświadczają złota. Jeszcześmy, jeszcze byli nie zgospodarzeli, Żebyśmy się tak słusznej wojny wzdrygać mieli. Nie dzisia to (odpuśćcie, jeśli się kto czuje), Gdzie nam tak dom, tak jego pieszczota smakuje, Że kontenci z szlachectwa, co nam idzie rodem, Już go żadnym popierać nie chcemy dowodem. Widzieć ich po jarmarkach i prywatnym feście, Gdy się strojno, czeladno, przechodzą po mieście; Pódźże z nim do publiki, choć w onejże lamie, Tak skromny, tak pokorny, że wilk a wilk w jamie; Dopieroż gdy ich w pole wytkną trzecie wici, Przyjdzie stać na posłuchu i zmoknąć do nici; Nuż podjazdy, nuż ona potrzeba, o której Słuchając włosy z czapką wstawają do góry; Gdy mu grzbiet kirys orze i jakby za winę Szyszak perfumowaną prasuje czuprynę; Gdy się przyjdzie narazić na kule, na strzały, I stać w miejscu cały dzień jako cel przed działy. Patrząc, gdy drugich niosą, słysząc świst nieluby, Oczy w górę podnosić, Bogu czynić śluby, (Stanie-ć za śmierć strach śmierci, owszem jeszcze gorzéj; Bo sto razy umiera, jeśli tam kto tchórzy), Nie dziw, że mierznie wojna naszym galantomom, Którzy samym nawykszy od młodości domom, Słuchają, rychło w polu będzie po harapie, Rychło im kto potrzebę przyniesie na mapie; Więc żołnierzów obmawiać i hetmanów szczypać. Da kopę na on pobór; długoż, prawi, sypać Darmo będziem pieniądze? Wierę zdaniem mojem, Jużby czas Ukrainę widzieć za pokojem! Drugi, nie godzien kijem mitręga za bydłem, Jagły mierzyć z maślonką do tarku tworzydłem, Że wiewiórczym ogonkiem dał opuszyć kołnierz, Aż już wąsy odyma, aż sędzia, aż żołnierz! Wdaj że się z nim w rzecz, chociaż nie był dalej bursy, Historyje i one usłyszysz dyskursy, Już on wiadom porohów, czajek i Kodaku, Wiadom złotego, wiadom kuczmańskiego szlaku, Gdzie Merło, gdzie Drzypole, gdzie w bezludnej dziczy Sina woda z ordami Polaki graniczy, Wszytko wie, tego nie wie do siebie nieborak, Że sklep dziurawy ledwie stoi za półtorak. Niechże się jedno jaka królewszczyzna błyśnie, Obaczę, jeśli żołnierz przed nim się dociśnie. Już na nię zadał, kto tam na tandecie siedzi; Pewnie najzasłużeńszy do niej nie uprzedzi. Nie tak było przed laty, gdzie nie pierwej młody Do szabelki przypadał, aż od wojewody Albo króla samego śród walnego festu Do niej był przypasany, koło lat dwudziestu. To ozdoba, to mu strój nad wsze aksamity! Dotąd część domu; już był Rzeczypospolitéj. Brał i pierścień żelazny, charakter sromoty, Który musiał na palcu swoim nosić poty, Aż krwią nieprzyjacielską z obligu wyjęty, Złoty już nosił sygnet, już siadał z książęty; Żelazny na pamiątkę ze zdobytym łupem, Kładł Marsowi w kościele w święto przed biskupem. Dopiero skoro odniósł na swym ciele blizny, Prawić o wojnie, radzić około Ojczyzny Godziło się; nie, zrósszy przy doiwie krowiem, W opiekę brać nieszczęsną Ojczyznę ze zdrowiem. Dziś!… ale lepiej milczeć, bo i sam widziałem, Że za prawdą nienawiść, jako cień za ciałem; Opak wszytko! Bo dziecku małemu do kasze Drugi ociec szabelkę i łuczek przypasze. Toż żeby dom nie zginął, dla onej pociechy, Skoro zwiedzi w Warszawie co przedniejsze wiechy, Ożeni go; a ten też jakby wlazł do twierdzy, Ani szable przypasze, ani otrze ze rdzy, Zasznuruje się w duchnę, i podobnych sobie Gapiów jakich, ni Bogu ni ludziom, naskrobie. Nie zna jak żyw pancerza, nie widział kirysu, Albo się gospodarstwa, albo imie flisu, Lubo siwe czabany za granicę pędzi, Lubo też piwo robi i browary smędzi: Mało na tym, czy flisem, czy wołmi, czy bzdęgą, Czego inszy krwią nie mógł, takowi dosięgą; Albo idzie do dworu i tak, świni ucha Nie uciąwszy, senator z onego piecucha. Lecz nie to mój propozyt, ale pod Chocimem Marsa krwawego dzieła opisować rymem; Więc do rzeczy! Już wojska, pieniądze, hetmany, Już mamy po Koronie zaciąg obwołany; Brzmią bębny po miasteczkach, szeleszczą warstaty, Co żywo, się w wojenne sobi apparaty; Już działa w gisseryjach z twardej leją spiże, Już złote po chorągwiach wyszywają krzyże, Sypią się z kancellaryi listy przypowiedne Na żelaznych usarzów i pancernych jedne, Drugie na pieszych albo woluntaryjusze. A że nie zażywano już naonczas kusze, Wszyscy do ręcznej strzelby, do kul i do prochu! A on główny gospodarz, nie dosiawszy grochu, Zdjąwszy z ściany, dziadowskie każe zszywać toki, I wrzaskliwe z szyszaków powygania kwoki, Rzekłbyś, że Lemno drugie, gdzie na poły nadzy Obrzymi, straszne ścierwy ubrukawszy w sadzy, I Brontes, i Styropes z dużym Piragmotem Na przemiany, kowadła ciężkim tłuką młotem. Lecz jeszcze na posiłki wyciągamy oczy: Bo nam tej gry pomogą sąsiedzi ochoczy. Ociec święty obiecał, skoro cesarz skończy Wojnę z heretykami (cóż mi po opończy, Gdy już zmoknę do nici? ), bo na te imprezy Wszytkie zbiory i wszytkie swoje łoży spezy. Przydał: jako zbijecie Turczyna do szczętu, Dam w każdym roku miejsce na pamiątkę świętu. Toć z Rzymu otrzymali natenczas Polacy, To im przyniósł ich poseł Grochowski Achacy. Podziękowawszy za nie (i to nie poślednia Cnota), lepszej nowiny wyglądamy z Wiednia. Naprzód, że krew przyjaźni najpewniejszym gruntem, Dwie siestrze cesarz mając za naszym Zygmuntem, Boskiego i ludzkiego uchyliwszy prawa. Druga, że w Polszcze z jego przyczyny ta wrzawa; Bo gdy mu król posiłki śle na Gaborego (Który się z Fryderykiem związał był na niego), Gabor chcąc się nas z Węgier skaraskać co prędzej, Cztery piechot tysiące Turkom i pieniędzy Posyła, żeby wpadszy niespodzianie w ptaki, Z Czech i z Węgier pomocne odwiedli Polaki. Stąd jako na trzy tuzy bez wszelkiej omyłki, Tak śmiele na rakuskie każemy posiłki. Dadzą ci Bogu liczbę, którzy tego krzywi, Ale niech się tu każdy niewdzięczności zdziwi: Za psa krew (jako stara przypowieść natrąca: Z bratem na lwa, a z szwagrem ledwie na zająca); Za psa nasza uczynność, bo póki świat światem, Nigdy Niemiec nie będzie Polakowi bratem. Nie tylko nam posiłków winnych odmówili. Lecz werbunku w swej ziemi cale zabronili, A co najboleśniejsza rzecz musi być, że tem, Co już wzięli pieniądze, surowym dekretem Wracać nazad kazali; zaczem wszyscy trząskiem Uszli i aż się tam gdzieś oparli za Śląskiem. Albo to wolność nasza, co im w oczu solą, Przyczyną, że nas chcieli wterebić w niewolą, Albo ze zginionymi, za jakich nas mieli W takiej wojnie z Turkami, łączyć się nie chcieli. Któż o utrapionego kiedy przyjaźń stoi? Każdy mija, każdy się zapowietrzyć boi. Ten był owoc rakuskiej w onę burzą ligi, Do której ze wszytkimi szliśmy na wyścigi; Więc mieszać nasze sejmy, nasze interregna, Czyhając, rychło miła wolność nas pożegna, Rychło nam karki osieść, mieć czwartą na głowie Koronę, skąd spadli dwaj Maksymilanowie; Mało im Węgry, Czechy i niewolnik śląski, Któremu pod przysięgą biednej zabić gąski W własnym domu nie wolno, aż zapłaci od niéj; Ale czego chcą sami, znać, że tego godni. Hiszpan barzo żałował, że z tym potentatem, (Który kiedy się ruszy, całym trzęsie światem), Polacy się zwadzili, a tym służy właśnie, Że niżeli mysz skoczy, dalej kocur trzaśnie. Dla dawnego przymierza, które trzyma ściśle Z Turkami, żadnego nam posiłku nie przyśle. A ono złote runo i baranek święty, Od ciebie nam na związek posłane prezenty, Mizerneż to ofiary, malowana liga! Patrząc, gdy nas okrutny poganin postrzyga, Nie pomóc nam się bronić, nie odegnać wilka Od baranka? Czy dosyć, że go złota szpilka Na waszych przypnie piersiach? Człeka-ć wywieść w pole Łacno; lecz kiedyś w serce ta szpilka zakole. W takiemże-to igrzysku ten charakter macie, Ze go sobie za czaczko tylko posyłacie? W ten sens i Wenetowie, w ten wszyscy sąsiedzi Niewdzięczne posłom naszym dają odpowiedzi, Równi owym doktorom, co widząc w malignie Chorego, że nie wstanie, że już duszą rzygnie, Miasto jakich syropów, co mu jeszcze ciężej, Każą mu się z sumnieniem rachować u księży. Jeden tylko król swojej dał wizerunk cnoty: Jakub, co rządził Angle, Hiberny i Szkoty. Krótko o tym mówiwszy z Ossolińskim Jerzym, Który był wrychle wielkim koronnym kanclerzem, Ośm swych ludzi tysięcy, przodek biorąc inszém Chrześcijanom, z ochotą i uprzejmym winszem Wyprawił, opatrzywszy żołdem na rok cały. Wstydźcie się, katolicy, że was do tej chwały I nabożeństwem obcy, i odległy morzem Uprzedził i pokazał, że nie z wami tchórzem, Acz i droga daleka, i czas barzo ścisły Przyczyną, że do skutku nie przyszły zamysły; Bo niespełna ćwierć roku trwała ona wojna, Lecz stoi za rzecz samę ochota przystojna. Tedy się Bogu tylko, któremu swe rzeczy W świętą dawszy opiekę, Zygmunt ubezpieczy, Wiedząc, że tam najprędzej człowieka pociesza, Kędy się licha ludzka pomoc nie przymiesza, A kto w siłach śmiertelnych swą nadzieję kładzie, Dziś, dziś się niech o swoim upewnia upadzie, Już też rok był na schyłku, już wypadszy z Wagi, Słońce co dzień to szczupłej zagrzewa świat nagi, Który zima oskubszy ze wszelakiej krasy, Tak bydłu, jako zwierzu zamknęła popasy. Wszytko z pola zegnała zaraz za swym przyściem, Okrom co gałązkami albo żyje liściem. Już i pasterze swoje puścili koszary; I ptak poszedł na zwykłe do cieplic opary, Prócz tych, co się na nasze spuściwszy urobki, Całą zimę po brogach wysysają snopki. Twardy mróz ujął ziemię, chociażbyś po bagnie Kartaony prowadził, pewnie się nie zagnie; Krzyształowym wątpliwe brody spiął pokostem I bystre rzeki szklanym poujmował mostem. Biały śnieg jako z woru na ten się świat kida, Bo się słońca z uboczy nic a nic nie wstyda; Lecz skoro oszedzieje, skoro mrozem spierzchnie, W rozliczne glance iskrzy swe lilie wierzchnie. Więc komu przyszła wojna głowy nie ugryza, Delikacko na płytkich saneczkach się śliza. Świszczą smyczki z daleka gościńcem utartem A dropiaty, jak rarog, leci pod lampartem. Kto myśliwy, po śniegu zwierza z charty tropi, Nasz starzec przy kominie grzanki w piwie topi A co raz pisanego nachylając garca, Już syty tego świata, czeka z gołą marca; Nie idą mu w gust żadne przejażdżki i sanki, Zjadszy zęby, woli ssać rozmoczone grzanki: Toć ostatnia człowiecza uciecha, komu się Da Bóg starzeć i późne oglądać prawnusie, Krótce rzekszy, gdy słońce wpadło w Kozierogi, Zima się na podniebne zwaliła podłogi. Wojny chocimskiej część trzecia Rok nastał tysiąc sześćset pierwszy i dwudziesty, Jako na ten świat zaszły niebieskie aresty, (Który już szatan prawem odbierał dziedzicznem, Aleć go zaraz puścić musiał w rękawicznem; Bo święta ona Panna, wydawszy na ziemię Nieśmiertelnego ojca wiekuiste brzemię, Podarła cyrografy otrzymane w raju, Za grzech pierwszych rodziców ludzkiego rodzaju, I uczyniła koniec łez naszych oblewin, Którymiśmy ogryzek popijali Ewin); Jako ten Jezus, co się w jej żywocie taił, Zaprzedanemu światu zbawienie zagaił (I dał nam inszą kąpiel, kędy przez krzest wodny Z dusz naszych omywamy grzech nią pierworodny), Jako Bóg, użalony naszej niedołęgi, Nie wstydził się człowieczej natury siermięgi I nie pierwej ją wyzuł, aż go w onej guni Ludzkiego utrapienia ubiją pioruni (Żal, strach, wstyd, ból, że go z tak niewczesnego chyżu Śmierć odrze i sromotnie rozbije na krzyżu, Którym razem sama śmierć tak swe stępi noże, Że odtąd na śmierć zarżnąć nikogo nie może). Kiedy wicher wschodowy, ruszywszy świat z gruntu, Straszne burze na Polskę rzucił z Hellespontu, Chcąc ją zalać, chcąc ją w jej własnej krwi utopić, Przyszło się tedy i nam w takim razie stropić A puściwszy na stronę niepotrzebne skargi, Stawiać tamy na fale i na przyszłe szargi. Więc, że żadnej prócz piersi nie czujemy naszéj, To mury, to fortece. Hej, mężny podczaszy! Masz pole, bierz na rękę białopióre ptaki I prowadź ku Podolu odważne Polaki. Jakakolwiek ich liczba, masz orły i krzyże Które uganiać mogą i sokoły chyże, Nierzkąc sowy nikczemne i plugawe gacki, Co tylko pod miesięczne latają omacki. Idź w boży czas w tę stronę, gdzie poganin srogi Niesie pustki żałosne, okropne pożogi, Niesie płacz matkom naszym i smutne lamenty, Obciążywszy karawan kajdany i pęty. Zdarzy Bóg chrześcijański, te pustki, te ognie Że mu w zanadrzu ręka waleczna zażognie; Zdarzy, że mać pogańska, paździerze i zgrzebie Włożywszy na grzbiet, na swych zawyje pogrzebie! Już się wiosna poczęła, już baran ochudły Otrząsszy gęste z śniegu zimowego kudły, Skoro mu słońce wełnę cieplejsze ugara, Po łąkach i zielonych murawach się tara. Role się znowu ziarnem u oracza dłużą, Pierwszego nie wróciwszy; lasy się papużą; Obnażone konary, skoro im wiatr pępki Porozdyma, znowu się pstrzą w barwiste strzępki. Już krzykliwe żurawie, już swe gęsi klucze, Jako nasz z śniegu rosa horyzont opłucze, Długiem pasmem prowadzą; już wdzięcznymi głosy Po kniejach się wesołych przekrzykują kosy, A smutny słowik, wiedząc, że mu się nie wróci, Tak we dnie, jako w nocy po swej stracie nuci. Już się po krzach pieszczone wabiły kukułki, Gdy Lubomirski sobie poruczone pułki Pod Skałą, gdzie się bystry Zbrucz z krzemieni zdziera, Przednią straż trzymający, obozem zawiera. Gdzie jako doskonały wódz i hetman czuły, Mając rznięte na sercu Marsowe reguły, Na wszytkie razem strony wyprawuje szpiegi. Więc że już były pewne tatarskie zabiegi, Żeby z Wołoszą w Polszcze nie czynili szkody, Dniestrowe swym żołnierzem poosadzał brody I tak ich razów kilka niespodzianie zbieży, Że pogaństwo krwią płaci nieczesne kradzieży. Gdzie Szymon Kopyczyński i sercem, i siłą Nie da nigdy sławy swej zawierać mogiłą, Tak ją waleczna ręka ostrą szablą wdruży, Że póki świata, póty w piersiach ludzkich płuży. Te kiedy ma z Tatary Lubomirski gony, Przyjechał do obozu poseł niespodziany, Po przezwisku Weweli, imieniem Konstanty, Z Krety rodem, wiarą Grek, książę między franty, Postawą chrześcijanin, lecz gotów dla wziątku Boga przedać; tego był niecnota rozsądku! Doznał go w legacyi on Zbaraski wielki, Że w nim wiary i jednej nie było kropelki. Tego Spodar wołoski z zmyślonym kontestem Chęci swoich wyprawił przeciwko nam ze stem Rozmaitych dowodów, życząc tego szczerze, Żeby stare co rychlej odnowić przymierze Między Turki a Lachy, nim się w wojnę wkroczy, Nim się Mars obojętny we krwi uposoczy. Troje prawił nie dziwy: jakim aparatem, Jakim duchem szedł Osman, który cale na tem, Jeżeli samą grozą Polaków nie skróci, Do szczętu ich z imieniem i z państwem wywróci; Nie przestanie swych wodzów do drogi przynukać, Bojąc się, żeby mu was nie przyszło gdzie szukać Po błotach i wertebach dzikimi manowcy; Tak na upatrzonego spieszą się więc łowcy. Miał list od Husseima na Sylistrze baszy, Który skoro koronny przeczyta podczaszy, Też strachy, też racyje, też rady do zgody, Które od wołoskiego były wojewody. Anośmy się niedługo tego dowiedzieli, Ze nie posłem, ale był szpiegiem ten Weweli, Aby naszych humory i co mają serca W takim razie Polacy, widział przeniewierca; Bo się to wszytkim zdały niepodobne rzeczy, Żebyśmy kiedy z Turki do takowej przeczy Ośmielić się ważyli, nierówną potyką Porwać się, jako mówią, na słońce z motyką; Samym echem do takiej przyjdziem raczej zrzuty, Że Turkom dobrowolnie pozwolim trybuty, Drogi pokój opłacim; nie mając się na czem Wesprzeć, ujmiem dorocznym Osmana haraczem. Chciał odjechać Weweli i żądał odprawy, Lecz nie mogąc tak głównej Lubomirski sprawy Skończyć bez Chodkiewicza; przeto mu rozkaże Dó bliskiej wsi przez ten czas pod uczciwe straże, Aż wielki hetman ściągnie, przy którego boku Ze zgodnego wszytkich rad koronnych wyroku Komisarze mieszkali, a tych część z senatu, Część rycerstwa do onej wojny aparatu Przydano, zawiązanych warowną przysięgą, Że w cnocie ani w zdrowej radzie nie ulęgą. Przy nich sądy główniejsze, żołnierskie zapłaty, Przy nich pokój stanowić i pisać traktaty, I dobre, i uczciwe w równej trzymać sforze, Owszem, niźli w pożytku, więcej kłaść w honorze. Ciebie naprzód, Jakubie Sobieski, tu liczę. Pierwszy to był twój stopień, cny wojewodzicze Lubelski, do któregoś, chociaż laty młody, Wielu starców uprzedził; nie zawszeć u brody Rozum bywa, częstokroć ludzie, nadzy skronią, Siwych owych satyrów dowcipem dogonią. Tu Mikołaj Sieniawski, krajczy tej korony, Głowę dla rady mając, ludzi dla obrony; Tu Matyjasz Leśniowski, bełzki podkomorzy, Czwarty Michał z Tarnowa; i wam się otworzy Okazyja do wiecznej sławy w tym terminie, Janie z Pawłem, rodzeni bracia na Działynie. Ci-ć byli komisarze z rycerskiego rzędu. Senatorowie wszyscy z swych krzeseł urzędu Należeli do rady, co byli przytomni. Żorawińskiego tylko Muza ma przypomni, Mąż ręką i rozumem, językiem i piórem, Nikomu nie był z Litwy i z Korony wtórem. Już się wiosna starzała, już jej śliczne glance Opłowiły gorętsze słoneczne kagańce, Już ziemia niezielona, już niski świat żółknie, Skoro na zodyjaku Raka Tytan połknie, I skoro gorliwego Lwa grzywy zagrzeje. Dotąd upracowany oracz swej nadzieje Wyglądając, już ją dziś pełną ręką czerpa, Pomykając po niwach zębatego sierpa. Nie duma więcej słowik, jeśli wierzyć bajce, Nie skarży na czystości swojej winowajcę. I kukułka nie kuka, bo skoro przymusi Na swe jaja ptaszynę, potem ją udusi. (Straszny przykład niewdzięku! za podziękowanie Na szubieńcę z piastunką, za myto karanie! ) Już lato nastąpiło, już Flora Cererze Dała miejsce; już słońce w swojej doszło sferze Najwyższego terminu, z której dzień przyczyny, Nie do całej przypuszcza noc godzin trzeciny; Dzień ma szesnaście, noc ośm, lecz rostącpomału, W krótkim czasie równego doczeka się działu, I swego powetuje, gdy mroźnego grudnia Weźmie sobie szesnaście, ośm zostawi u dnia. Tedy mając Chodkiewicz podczaszego w czele, I on by nie chciał gruszki zasypiać w popiele, Więc Pogonią zbawiennym ozdobiwszy krzyżem, Sunie się z Litwą krokiem ku Podolu chyżem. Łączy się z Lubomirskim i zawiera kołem I Orły, i Pogonie pod Rzepnicą siołem, Kędy w pułki okryte dzieląc wojska obie, Szczuplejszy widzi komput i w głowę się skrobie, Że daleka warszawska uchwała od skutku; Co acz go w sercu korci, tai w czele smutku; Znaczy miejsce każdemu, kędy kto ma chodzić, Lub w ciągnieniu, lub przyjdzie obozy zawodzić; Więc urzędy wojskowe, kto był czego godny, Za środkowaniem cnoty rozdaje; dowodny Wiernek straży zawodził, Kazimirski drugi, I Bogdaszewski trzeci był od tej usługi. Dolmad, Litwin, oboźnym, jako żołnierz stary, Umiał toczyć tabory, szykować kotary. Co gdy wszytko sporządzi, dla przestrzeńszej pasze, Ruszy wojsko nazajutrz ku miasteczku Brasze, Gdzie nad niskimi Dniestru skalistego brzegi Pięknym wieńcem namioty rozbito w szeregi, A skoro się dzień chylił i już słońce gasło, Imię *Jezus* najpierwsze otrąbiono hasło. Nie miał więcej armaty i Dawid w sekundzie, Gdy przy konopnej zabił Goliata fundzie. Pod ten cień nasze Orły i Pogonie z Litwy, Przez święte swych patronów cisną się modlitwy, Który w najgorszą szargę, w najstraszniejszą zrzutę, Stanie za mur miedziany, warowną redutę. Oneć to pięć kamyków, pięć liter w tym słowie, Przed którymi upadać muszą obrzymowie. Noc zatem, świat szarymi przyodziawszy skrzydły, Uspokoiła ludzi z ptastwem, z zwierzmi, z bydły, Prócz co się słońca strzegą i swój ich cień straszy, Cały dzień spią, a w nocy wychodzą ku paszy, Spi obóz, na przyszłe się karasując prace Mając wkoło posłuchy i we straży place; Szumi Dniestr, a gdy woda z skałami się kłopi, W głębszy sen zmysły ludzkie onym szumem topi. Ty sam nie śpisz za wszytkich, nie dasz zemgnąć oku, Wielki hetmanie! Darmo tłocząc na bok z boku Twarde łoże i w głowie pełno mając zgrzytu, Równo z strażą ranego oczekujesz świtu. Próżno pieją Syreny słodko-brzmiące dumy, Choćby z morskiej kolebka utoczona spumy, Choćby się na to zmówić obie chciały zarze, Nie uśpią człeka, kędy w głowie jak w browarze, Sto wątpliwości razem, razem tysiąc myśli, I w sercu, i w rozumie hetmanowi kréśli. Kiedy Tytan, skończywszy przechadzkę podziemną, Przez rumianą jutrzenkę obwieszcza noc ciemną, Księżyc bladł, gwiazdy gasły, gdy się wschód zabieli A zorza purpurowej Febowi pościeli Ustąpi, który tymże impetem na światy Ogniste pędzi w szorze iskrzącym bachmaty, Których jeszcze nad ziemią nie gorzały cugi, Z uboczy tylko od ciał cień czyniły długi. Jeszcze i Flory z mokrych pereł nie rozbierze Zefir, kiedy po świętej Chodkiewicz ofierze Obsyła senatory i wojskowe rady, Zapraszając w osobny namiot do gromady; Gdzie dalszej wojny progres, czy się trzymać Brahy, Czy się przez Dniestr z obozem przeprawiać w Wałachy, Do uwagi podaje i na obie stronie Dość potężne racyje były po Koronie. Jeśli stać w swojej ziemi, żywność bez omyłki, I snadniej z Polski w obóz wniść mogą posiłki, Bronić poganinowi przez rzekę przeprawy; Nie przebrnie, nie przeleci bez mostu, bez ławy. Z drugą stroną ustawne sąsiedzkie kwerele. Cóż gdyby się zgarnęli i nieprzyjaciele We wnętrzności ojczyste? Pewnie by krom wstrętu I Wołyń, i Podole spłonęło do szczętu. Listy potem z Warszawy gęste poszty niosły, Żeby wojska, lub przez most, lub łodzią i wiosły, Na drugą stronę Dniestru wcześnie przeprawować, Zamek chocimski zmocnić i chlebem spiżować. I Kozacy znać dają, że ich zaporohy Nie puszczą, dokąd naszy nie wnidą w Wołochy. Tak sobie sztuczny naród na umyśle dumał: Nużby się jako Turczyn z Polaki pokumał, Kto wie, jeżeliby ci, chcąc nam przytrzeć rogów, Nie do naszych te siły obrócili progów Dla tureckiej przyjaźni? Dotąd przeto z niemi Łączyć się nie chcą, dokąd Polacy w swej ziemi. Lecz te wszytkie racyje uważywszy rzędem, Miejsce było osobnym dla obozu względem, Gdzie, począwszy od rzeki, wesołe cudownie Aż do skał nieprzystępnych rozwleką się równie, Nie bez pagórka jednak i niskiej doliny, Które pozaraszczały gęste rokiciny, Że chociaż kto otwarcie, chociaż kto fortelem, Mógł się na stronie obie bić z nieprzyjacielem. Tedy wszyscy stosują w ten sens swoje wota, Żeby zamek chocimski osadzić i wrota Zalec poganinowi, a na jego gruncie Światu twe imię, wielki ogłosić Zygmuncie. Z tym wstają a już cieśle materyje rąbią, Już przeprawę trębacze po obozie trąbią, Ani się Wewelego dłużej zdało bawić, Przeto stanęło zaraz w drogę go wyprawić Któremu gdy Chodkiewicz spod uczciwej straże, Chociaż z dobrego bytu, stanąć przed się każe, Ujźrawszy ten urodę bohatyrską w ciele, W twarzy postać Jowisza, Gradywa na czele, Zbladł jako trup i naprzód wzrok pokorny chyli, Zaś chce upaść pod nogi hetmańskie po chwili. Poda mu chyżo rękę i tak rzecze skromnie: «Nie do Turczynaś bracie, ale przyszedł do mnie; Głupi ludzie ten ukłon i czynią, i właszczą; U nas jednemu Bogu na ziemię się płaszczą. Tak nierychłej odprawy od mego kolegi, Przyczyną są tatarskie w Wołoszech zabiegi, Teraz już jedź w boży czas i to miej ode mnie, Że jakom nie przypasał tej broni daremnie, Alem nią gotów drogą opądzać Ojczyznę (Po to starość i moję niosę tu siwiznę), Tak jeśli się przystojne podadzą sposoby Do zawarcia miłego pokoju, a kto by Cale w rozum był obran w człowieczym narodzie, Żeby wolał na wojnie, niżeli żyć w zgodzie? Zawsze bowiem wojenna obojętna bierka. W czym ja z osobnym listem posyłam Szemberka, Gońca mego do basze, i tak tuszę sobie, Że bezpiecznie na miejsce zajedzie przy tobie». A ono że był Szemberg wiadom Turków wszędy, Za tą był okazyją wyprawion na względy. Skoro skończył Chodkiewicz, tak krótko podczaszy: «Niech Husseim, niechaj nas hospodar nie straszy. Pokojem nie gardzimy, ale dla bojaźni Zebrać go, barziej nas tym jątrzy, barziej drażni. Rozumiem, że to wszytko pójdzie nam smarowniej, Skoro sobie na bliskiej poigramy równi. Na te wojska, co piszą, i na te trzy światy, My szable, oni mają rydle i łopaty, A jeżeli się jeszcze balsamem ukleją, Bliższy Chocim niż Egipt jeździć po mumiją. Zły tryumf przed wygraną, zły i hup przed skokiem, Obaczy to Husseim, chociaż jednym okiem (Bo był ślepy na drugie), a teraz me listy I afekt swemu panu oddaj otworzysty. Już byś bez wątpliwości oglądał był Jassy, Ale pozalegali Tatarowie pasy». Toż skoro Wewelego Chodkiewicz uprzątnie, Z pilnością się koło swej roboty zakrzątnie. Nowy cud u wszech ludzi, żeby tyli wzrostem, Tak bystry Dniestr pozwolił brzegi spinać mostem, Który na nim od świata stworzenia nie postał, A teraz jakoby go Chodkiewicz ochrostał; Jakoż rzecz była zwłaszcza przytrudniejsza zrazu, Ale do surowego gdy hetman rozkazu Przyda szczodrobliwości, dziesięć razy sporzéj Ona wielka machina w ich się oczach tworzy, I acz cierpieć nie mogąc ckliwy strumień siodła Tak wodę ściskał, że go kilkakroć przebodła, Podda się na ostatek, poznawszy magistra, I da osieść hardy kark woda ona bystra. Rozum mistrzem wszech rzeczy, czas mistrzem rozumu: On mostu, on nas łodzi, on nauczył promu. Czasem człowiek lwy króci i niedźwiedzie uczy, Czasem słonie w wojenne beloardy juczy. Czas odmieniwszy w pysku przyrodzenie ptasze, Dał srokom i papugom czwarzyć słowa nasze. Czas wiatry chełzna, które zawarte w chomącie, Stawią człeka na drugim świata horyzoncie, Gdy odąwszy płócienne na galerze buje, Wszytkie ziemie i wyspy i morza osnuje. Lata skrzydły Dedalus, lata po ojcowsku Ikarus, póki słońca warował od wosku. Działa lać, prochy robić, grzmieć i ognie błyskać, Piorun z daleka w miejsce umyślone ciskać, Granatów i misternych rac, które do góry Wzbiwszy się, tworzą z ognia rozliczne figury, Czas nauczył murować, czas murów ruiny, Przez potężne petardy i podziemne miny, Cyngla ruszy, aż wszytko, co obaczą oczy, Tak zwierza jako ptaka, zmyślny strzelec troczy. Czasem człek doszedł nieba i policzył gwiazdy, Wie, która w miejscu wryta, która ma pojazdy. Czas człeku czasy mierzyć i, choć ślepi oczy, Wiedzieć którędy, widzieć, jako długo toczy Słońce koło nad światem, pokazał, i może Pisać przed stem lat, wiele razy swe poroże Księżyc, świecę którą noc, słońce, którą krasi Biały dzień, i w którą noc, w który dzień przygasi. Czas obrotne zegary, kędy przez sprężyny Pomiar, przez dzwonki ogłos swój mają godziny, Albo cieniem cienkiego prącika wyznacza, Albo w krzysztale piaskiem mieluchnym przetacza. Czas wiedzieć, kędy ziemia który kruszec kryje, Czas znać ludzkie persony, dawne historyje, Skoro je w miedzi ręka ćwiczona wydruży, Skoro je malarz pęnzlem na płótnie wysmuży, Da w tysiąc lat oglądać, co już wszytko z czasem W proch poszło za nikczemnej gadziny opasem, Druk, papier i litery, którymi wykreśli Co mówi, co ma w sercu i co człowiek myśli, I mogą się rozmawiać, nie ruszywszy usty, Mogą widzieć z daleka ludzie inkausty. Wszytkiemu czas przyczyną. O Boże dobroci! Tedyż człowiek żywioły i naturę króci, A przez te wszytkie wieki na grzech i złe żydło Znaleźć mu się dotychczas nie dało wędzidło! Zna zwierze, ryby, ptaki, drzewa, zioła, gady; Wie, skąd grom, piorun, skąd deszcz, skąd spadają grady, Krotce mówiąc, na ziemi zna się i na niebie; Wszędzie mądr, doma głupi, że sam nie zna siebie. Wiatry chełzna, o cuda! Na cielesne żądze Dotąd mu się nie dały wynaleźć wrzeciądze. Ale do chocimskiego powracając mostu: Już stał, już był gotowym przenosić i po stu; Już dzień znaczy przeprawy, już za rzekę zmierza, Kiedy nieochotnego postrzegszy żołnierza, I sam się hetman stropi, i propozyt zwlecze, Aż zrozumie i zleczy, co go w sercu piecze. Wszyscy nosy zwiesili widząc, że nie żarty, Że gościniec do Wołoch czeka ich otwarty; Sto razem niebezpieczeństw, sto trwóg w oczu stanie, Kiedy nastąpi z miłą ojczyzną żegnanie; Więc zrazu po namiotach i mówili cicho, Potem głośniej, aż górę wzięło ono licho; Na koniec się zebrawszy, w jakiej kto był szarży, Przed swoim się rotmistrzem jawnie o to skarży; Że ich za Dniestr, jakoby na rzeź żeną owce, W kraj pusty, między dzikie wołoskie manowce. «Skąd żywność między zbójcy? Skąd się ma posilić Żołnierz, gdy się nie dadzą z obozu wychylić? Nie trzeba na nas Turków, dokuczy z zasadzki, Z swoimi opryszkami Wołoszyn Bernacki, Który wielekroć z nami z tamtę stronę Dniestru Igrał, nie mogliśmy się doliczyć z regiestru. Tedy tą garstką ludzi chcecie pobić Turki? Podobno na nich będziem zaglądać przez dziurki Z szańców, co to tak barzo hetman każe na nie, Póki zębów i suchar spleśniałych nam stanie. Kto ręczy, że Dniestr mostu z swych karków nie zrzuci, Nim się król z pospolitym ruszeniem ocuci, Nim się zwleką posiłki, o których coś słychać, Że lazą na bałuku, a nam tu usychać Dotąd przyjdzie i kroplę ostatnią krwie sączyć. Cóż choć przyjdą, gdy z nami nie będą się łączyć, Chociaż tamto szeroko zalęgą pobrzeże, Patrząc tylko, jako nas poganin porzeże, Albo cudzym nieszczęściem swej warując głowy, Pokiną nasze wilkom i krukom tułowy, Pójdą za Białą wodę; tym też czasem zima, Od dalszego progresu pogaństwo przytrzyma. Praca w ręku, o płacej żaden dotąd nie wie, Odkąd mu służba idzie; szabla nie zardzewie W ustawicznych obrotach; już w oczach Wołosza, A drugi jeszcze nie wziął złomanego grosza!» Taka uszu hetmańskich skoro dojdzie skarga, Tylko mu się w drobny kęs serce nie potarga. Czy zaraz twardym chełznać taki bunt munsztukiem, Hersztów mieczem skarawszy, drugich tylko fukiem? Czyli wszytkich zebrawszy w generalne koło, Przez łaskę i pogodne ma kołysać czoło? A z tym rady wojennej sprasza do namiotu I ono zamieszanie przełożywszy, co tu Dalej czynić, rady chce: czy łaski, czy grozy Zażyć ma i wzruszone ułożyć obozy? Różne zdania, różne tam wota były, ale Gromadzić się nie zdało ludzi w tym zapale, Ani ich sądem drażnić; a kiedy z rozpaczy Wojsko się jawnym buntem zwiąże i odsaczy, Ufając siłom swoim o to się pokusi, Czego wątpi uprosić, tuszy, że wymusi! Więc tak z rady stanęło u hetmana spólnéj, Aby Stefan Potocki, pisarz wtenczas polny, Kamieniecki starosta, zawiązany ślubem, Że to wiernie z Sobieskim odprawi Jakubem, Uważywszy ciągnienie, naprzód z stanowiska, Komu daleka, komu droga była bliska, Ten dzień, w który chorągiew w obozowe place Weszła, pierwszy naznaczył jej ćwierci do płace. Co skoro między roty, rotmistrze i pułki, Przez skryte dla zazdrości roześlą cedułki, Jakby ręką przewrócił, już się nikt nie smęci, Wszyscy weseli, wszyscy stąd byli kontenci, Zwłaszcza kiedy w niedługim potwierdzenie czesie Prędka poszta z Warszawy tych rzeczy przyniesie. Jako po ślepej chai i okropnej burzy Piękniejszy świat, gdy słońce jasną twarz wynurzy, Taką dały pogodę rozesłane kartki, Spędziwszy niepotrzebnych skrupułów zawartki Z serc żołnierzów koronnych, kartki, mówię, ony, Gdzie był każdy o swoim żołdzie upewniony. Już śmieli, już posłuszni, nie szepcą, nie mruczą, Zaprzągają w skarbniki luźne konie juczą, Każdy by się rad widział w lot na stronie drugiej, Gdyby można w bród przebyć krzemieniste strugi. Skoro trąba wesołym ogłosi to echem, Do mostu się co żywo pobiera z pospiechem. Ten jęczy pod ciężarem; Dniestr się z jadu pieni, Wstydzi się okolicznych gór i swych kamieni. Już się był Lubomirski w Wołoszech rozgościł; Nie czekając, rychło Dniestr magister pomościł, Zbiwszy drzewo na glenie, którego przystawił Po wodzie Chodorowski, pułki swe przeprawił. Więc nim się wszytko wojsko do obozu zgarnie, W żywność się sobi, rad by założył spiżarnie, Żeby i sam miał dosyć, i za czasem komu W potrzebie mógł dogodzić; przeto po kryjomu W półtoruset Lipnicki wyprawiony koni, Z nim Rychter w piąciudziesiąt na czatę dragonii. Ci, acz bydeł nagnali i nawieźli zboża, Nie była z kontentecą ona ich podróża; Że nim sławną jarmarkiem Sorokę ubiegli, Ormianie ich i Grecy zawczasu postrzegli. Barzo na to Chodkiewicz ubolewał stary, Gdyby ziemia wołoska Chrystusowej wiary W jednej się liczyć miała z bisurmańską toni, Przeto tego pod gardłem przez trąbę zabroni. Piotr Mohiła wołoski to był wojewodzic, Syn Symona Mohiły, że tuteczny rodzic, Skoro zginął Żółkiewski, jego wierny patron, Przylgnął do Chodkiewicza: bowiem zmierzał na tron Dziedziczny kiedykolwiek, który nań i człeczem, I bożym spadał prawem (lecz kędy za mieczem Idą rzeczy, tam święta sprawiedliwość wzdycha, Tam wszelka sukcesyja bliskiej krwie ucicha, Milczy prawo na wojnie), o któreśmy spadki Opłakanych *Mohiłów* i dziś wpadli w siatki. W te Korecki z Potockim i Piasecki trzeci, W te *mogiły* Żółkiewski pod Cecorą leci. Tamci przy Aleksandrze, Konstantym, Bohdanie Mohiłach, a Żółkiewski już przy Gracyanie. Tu wisiał Wiśniowiecki, tu w kacernej męce Trzy dni konał na haku, trzy dni na osęce Umierał i z naturą mordując się dużą, Nie umarł, aż go gęste postrzały donużą. Trwała jeszcze nadzieja, choć jako na wietrze, Że ich dom w tym ostatnim miał się dźwignąć Pietrze. Ten się jeszcze chudzina trzyma swego sznura, I choć go dzisia wiechciem fortuna potura, W Bogu i w szabli polskiej ufa, że się dopnie, Skąd wypadł, i dziadowskie odziedziczy stopnie. Widząc, że bez nadzieje powrotu nie tonie Co dzień w morzu głębokim ogniogrzywe słonie; Bo skoro noc zwyczajnej dopędzi koleje, Znowu świeci i skryte wyjawia złodzieje, I nie tak go grubych chmur zamroczą kałduny, Gdy śród dnia ciągną na świat, grom, grad, lić, pioruny, Żeby się zaś z burego wydarszy ołowu, Nie miało złotą lampą pałać jako znowu. Nie zawsze się ćmi ani płomieniste puchy Zawsze mu czarny księżyc zarzuca makuchy, Wydrze się zaraz siestrze, a po sferze modréj Pędzi w zupełnym świetle cug swój złotobiodry. Nie zawsze i ocean, srogim szturmem wzdęty, O zakryte skopuły roztrąca okręty, Na które kiedy już, już niestrzymanym fluksem Wpadają, ali Kastor zawita z Polluksem; Ucichną potem wichry, a w ślicznej pogodzie Pełnym żaglem do swego portu płyną łodzie. Nie trać zaraz otuchy i bądź przy nadziei, Kiedy cię zepchnie ślepa fortuna z kolei Pomyślnego żywota; nie maszci i trochy Statku u tej rodzaju ludzkiego macochy. Czekaj jeszcze rewolty: bo nie tak uwięzła Twa dola, żeby z tego wywikłać się węzła Nie zdołała stateczność. Kto chce mieć wygraną, Trzeba pierwej z fortuną chodzić na wytrwaną. Jako nie zaraz bujaj, kiedy cię upierzy; Bo barzo często różny obiad od wieczerzy (Jeszczem podobno siła zamierzył, w siedm godzin Daje pieszczochom swoim po bażantach słodzin) Tak też nie truchlej nagle, nie rozpaczaj i tu Czekaj, niźli był wieczór, weselszego świtu. A kto wie, jeżeli cię z tak żałosnej zrzuty Znowu rane na nogi nie dźwigną koguty? A im barziej, im zmokniesz do ostatniej nici, Tym milszym twa cię skutkiem nadzieja wysyci. I Mohiła, chociaż go zła fortuna topi, Wżdy nie zaraz rozpacza, nie zaraz się stropi; Opiera się, nie da się zbijać z jednochodzej Bo im co ciężej cierpim, tym wspominać słodzej; Chwyta się i słabego, jako mówią, wiszu, Tuszy, że z tak podłego niedługo kociszu, Na którym się dziś chudak włóczy przy obozie, Siędzie na tryumfalnym przodków swoich wozie. Ten prośbą u hetmana pokorną zabieży, Że wszelakiej w Wołoszech zakaże rabieży. Przysięże za swój naród, jako do Korony Przychylny; niech go miasto nie niszczą obrony. Drugi respekt, Szemberg był, co do Husseima Z listami wyprawiony; ten hetmana trzyma, Żeby się na nim nie mścił swego naród płochy, Kiedy będzie powracał nazad przez Wołochy. Dwunastego dnia aże, jako się poczęło Nasze wojsko przeprawiać, za Dniestrem stanęło. Pięknie tam było patrzyć, gdy w onej równinie Tylo Krzyżów, tylo się Pogoni rozwinie! Tylo Orłów walecznych, na zaszczyt Korony Niosąc gotowe skrzydła, wyciagnione spony Na ścierwy bisurmańskie, gdzie kruki i sępy I pożerne harpije wielkiemi zastępy Czując o pewnym żerze, tym leciały chciwiéj, Im się każdy przy Orłach sarmackich pożywi. Nie mniejszym i to było patrzającym gustem, Gdy się lekkim przechodząc po chorągwiach szustem, Tak wspaniale odymał nasze białozory Wolny zefir, że znaczne były ich humory. Jęczy ziemia gęstymi ubita kopyty, Czujący krwie cecorskiej mściciele Lechity, Że krótkiego tryumiu omylnej nadzieje Przypłaci, gdy się swych krwią mieszkańców obleje, A na nowe pogaństwa bezecnego groby Bierny gardziel i zgniłe gotuje wątroby. Krzyczą wesołe konie w rzędy, w kity, w forgi Ustrzępione, z wiatrami mieszają swe gorgi; Tak się zda, lubo w kole obraca się wężej, Lub prosto idzie który, że srożej, że ciężej Ziemię nieprzyjacielską kopytami depce, Zwłaszcza w naszym Podolu urodzone źrebce Gotują się z pieszczonej Arabiej łątek Pytać, jeśli rogowych podków mają szczątek? Chodkiewicz, acz go starość długim wiekiem zgniata, Serca jednak wielkością sił ciała nadpłata, Twarz usiawszy powagą i szedziwe skronie, Na statecznym przed wojski krzepi się hładonie. Nie tak Hektor serdeczny, nie tak był wspaniały, Kiedy zaległ ocean Agamemnon cały, Kajus nie tak roztropny, Pirrus nie tak możny; Ręką i mową nie tak Hannibal postrożny, Nie tak Kamill szczęśliwy; nie tak jeden ze stu Scypio, jako tu był z twarzy, z mowy, z gestu Hetman polski roztropny, serdeczny, wspaniały, Szczęśliwy i ostrożny; którego chowały Na to nieba życzliwe, aby w takiej toni Orłowi i walecznej hetmanił Pogoni, Kiedy młodzik, swej siły nadzieją odęty, W jarzmo jedno z drugimi wprządz je chciał bydlęty; Bo tych ludźmi zwać szkoda, którzy jako weszli W niewolą, tak już robią w chomącie i we szli! Igra krew w Lubomirskim: bo młodość krzemięzna Żadnych szwanków na ciele, żadnych razów nie zna; Jędrznie mu we lwiej piersi ono serce żywe, Im bliżej czuje pole sławy swej szczęśliwe. W koźle Mars urodzony, w oczu, choć nieznaczny, Uśmiecha się, gdy czas ma, Kupido sajdaczny. Pod nogami koń dzielny i według podoby, Który do przyrodzonej chodzy i ozdoby, Widząc, że złotem gore i co ma za jeźdźca, Stać spokojnie nie może, lecz na miejsce z miejsca Stąpa, wysmuknionej go szukający nodze, Rzuca wodza i munsztuk upieniony głodze. Tak Ksantus pod Achillem, Cillar pod Kastorem, Ten kiedy szedł na Sfery, tamten gdy Hektorem Rozgniewany zwycięzca obciążywszy osi, Butny jedzie: raz igra, drugi się komosi. Cóż gdy razem wojskowe instrumenty krzykną, Wszytkim serca skruszone do gruntu przenikną. Wszyscy ręce i oczy podniósszy ku Bogu, Żeby przytarł hardemu tyranowi rogu; Nie nam, nie nam, Panie nasz, podłemu stworzeniu, Ale daj chwałę wieczną swojemu imieniu! Niechaj przyjdzie poganom tu do znajomości Imię, na które wszytkie dygocą zwierzchności! Straszne imię, na które, kiedy każesz, snadnie I ziemskie, i podziemne kolano upadnie. Odkupicielu świata, w którego dziś krwawéj Pracy się rozpościera Mahomet plugawy, Dziś niech padnie, dziś się niech na tym głazie śliźnie! Tak starszyzna, tak wojsko westchnie przy starszyźnie, Którzy ciała w kirysy twarde obleczeni, Skoro szyki na onej objadą przestrzeni, Obrócą swoje Orły ku obozu, który Już był Dolmad osadził, rozmierzywszy w sznury. Tak mądry hetman stanął i tyle zostawił Turkom pola, że ani wszytkich wojsk swych sprawił Osman, ani kiedy chciał, prócz lekkiej gonitwy, Nie mógł nam dać ogólnej na swym polu bitwy. Z jednę stronę ostrych skał grzbiety nieprzebyte, Z drugą Dniestr, z tyłu lasy i chrósty okryte Obóz nasz zawierały; równia była w czele, Którą gotów częstować swe nieprzyjaciele; Bo ci nad nią osiadszy pagórzyste dziczy, Tam na rzeź, jak do jatki spadali rzeźniczéj. Więc ledwie co w obozie naszy się rozgoszczą, Ledwie skrzywione grzbiety od kirysu sproszczą, Luźna czeladź to dla drew bieży, to dla słomy, Bez straży, bez kałauzów, w kąt on niewiadomy, Najmniej o tym nie myśląc, co nad nimi wisi, Kiedy zbójca Bernacki gdzieś się z jamy lisiéj Wyrwawszy, z swoimi ich oskoczy opryszki, A jako wilk drapieżny wygłodzone kiszki, Gdy wpadnie między owce, gorącą krwią poi, Zwłaszcza kiedy pasterzów ani się psów boi, Dopiero się postrzegą i ci niebożęta, Piąciudziesiąt, część na śmierć, część straciwszy w pęta. Uciekną, pokinąwszy zdobyczy i juki. Skoro drogo zapłacą zbójcom od nauki, Ostrożniej potem swoje odprawują czaty, Mając z sobą dragony i lekkie armaty. Nazajutrz Kopaczowski, jeszcze spod Rzepnice Wyprawion, opędziwszy wołoskie granice, Sławny żołnierz moskiewski i z serca, i z sprawy, Wrócił się do obozu prosto od Soczawy We stu koni pancernych; tyleż swych miał Byczek Wołoszyn, lecz nam wierny; ci kilka potyczek Odprawiwszy szczęśliwie, związanego w łyka Sługę hospodarskiego, prowadzą języka. Ale i z tego mało Chodkiewicz się sprawił, Prócz, że się Osman z wojski przez Donaj przeprawił. Kiedy takie hetmana dochodzą awizy, Rad by wojska sprowadził, rad by wprawił w ryzy, I choć cera wesoła, ale serce w ciszy Korci, że o Kozakach nic dotąd nie słyszy. Nie blizu Konaszewski, rotmistrz lekkiej roty, Szedł przeciw nim i o tym żadnej nie masz noty; Lwów bawi królewica; król w Warszawie siedzi; Szlachta się domów trzyma, ni kot gołoledzi; Słucha jak zając bębna, rychło wici trzecie Każą zbrojno każdemu w swym stawać powiecie, I na one Tatary, niechaj ich Bóg skarze, O samej ciągnąć wodzie i twardym sucharze. Cóż? Niźli się król ruszy, niż się szlachta zcedzi, Tymczasem spadnie orda, przeprawy uprzedzi, Pasy pozastępuje, że Władysław ani Król przejdzie, i mają kim co począć pogani! Tego hetman z starszyzną kiedy gryzie móla, Ali poseł kozacki, który był do króla Wyprawion z Zaporoża, pomyślnej odprawy Dostawszy, prosto w obóz przyjeżdża z Warszawy. Tuszy, że swych Kozaków już pod Chodkiewiczem Na tym zastanie miejscu, których pewnie niczem O łasce i królewskiej przeciw sobie chęci, Dla czego był posłany od nich, nie zasmęci. Konaszewskim się przedtem, teraz od armaty, Sajdacznym między swymi zowie się pobraty. Ten to, przy znacznym wielkiej dzielności dowodzie, Dotrzymał wiary, rzadkiej w kozackim narodzie; Dał słuszny kontest siły i swojego męstwa, Gdy go nieraz pogaństwa otoczyła gęstwa, Z ich trupów groble robił, a chociaż na susze, Kąpiel sobie i swoim naprawiał w ich jusze. I teraz, gdy się hetman, gdy się rada miesza, Wszytkich prawie ożywia, wszytkich jak rozgrzesza, Upewniając, że wojsko z dnieprowego progu Nie omieszka przysługi Ojczyźnie i Bogu; (Zwłaszcza mając od króla na to przywileje, Że nie darmo dla polskiej korony krew leje), Przybędzie na to miejsce, gdzie przy świętej wierze Umierający niebo w nagrodę odbierze; A kto się żywo wróci, stanie za sto ćwierci Sława, co po pogrzebie żyje i po śmierci. Siła przy tym o pańskiej powiedał dobrocie, Siła o swych Kozaków wierze i ochocie, U których gdy lat kilka szczęśliwie hetmani, Że im doma surowie ich zuchwalstwa gani, Zsadzili go z urzędu, a na jego ławce Dali miejsce marnemu pijaku Brodawce, (Kędyż bez ambicyi dla Boga na ziemi, między Kozakami znajdzie się biednemi!), Pod którego buławą przeto i leniwo I rozsypką szli na to wiecznej sławy żniwo. Aleć prędko fortuna obróciła wiosłem. Sajdaczny, który dzisia do króla był posłem, Otrzymał zaś buławę i dał się znać światu; Brodawka za niecnoty swe szedł pod miecz katu. Już świat znał Sajdacznego i łodzią, i koniem; Już go widał oczyma, nierzkąc słychał o nim Wielki cesarz turecki, gdy znalazszy przeście Przez dnieprowe porohy, palił mu przedmieście Pysznego Carogrodu, którymi pożogi Pogańskie zabobony, brzydkie synagogi, Płonęły kopcąc dymem bramę onę jasną, I tylko muzułmańską krwią te ognie gasną. Tak gdy oba Azyjej i Europy klucze Wiotchym perzem okurzy i w sadzach ubrucze, Skoro w głąb na mil kilka wszytkie brzegi zmaca. Do swoich się porohów z korzyścią powraca. To tak Turkom Wyrządzał na pojeznej czajce; Koniem zasię Krymczuki gromił i Nahajce, Albo im plon odbijał, gdy szli z ziemie naszej, Albo ich stada czatą zajmował na paszy; Częstokroć więc bachmaty, bawoły i skopy Pod samymi ich bierał prawie Perekopy; Często z takiej nowiny u samego hana, Chociaż w Bakczysaraju, zadrżały kolana. Napatrzył się Oczaków choć nie barzo smacznéj Krotofile, gdy nieraz odważny Sajdaczny, Opędziwszy ich w mieście i zamknąwszy w skrzynce, Słał trupem równe pola i długie gościńce. Aleć nie tylko z Turków i ordy miał serca, Doznał go i stokrotny Moskal przeniewierca, Gdy prawa swego mieczem Władysław dochodził, Lekką rotę Sajdaczny w jego wojsku wodził. Do tego był Żółkiewski przyprowadził rzeczy, Gdy naszy Moskwę wzięli; ani mieć odsieczy Przez dwie lecie nie mogła, owszem z każdej strony I nadzieję wszelakiej straciła obrony. Tedy do zwykłych kunsztów i obłudy siągnie; Jako skoro na traktat hetmana wyciągnie, Przysięgą mu, że ani zwyczaj, ani wiara, Gdy wezmą królewica naszego za cara, Nie będzie im wadziła; czego znowu razem Potwierdzą przed swojego Mikuły obrazem. I uwierzył Żółkiewski, i na one miry Wziąwszy pod pieczęciami nieszczere papiéry, Zwiódł wojsko, sam zwiedziony, i żadnego śladu Nie zostawił, w stolicy nie mając zakładu. Stąd prosto szedł do króla i to sobie przyzna, Co winna krom zazdrości przyznać mu ojczyzna, Że narody szerokie, które z samą dziczą Nieużytej natury z północy graniczą, Gdzie strasznej monarchiej ogromna machina Światu grozi, pod nogi rzucił jego syna. Nie przez ogień, nie przez miecz, ani przez podarki, Rozumem osiadł twarde tamtych ludzi karki. Wtem wyjmuje od boku z kamchy szczerozłotéj Ujęte pieczęciami moskiewskie hramoty I odda z winszowaniem i już mu się marzy, Że nasz carem królewic w Moskwie gospodarzy. I mogło było być co z tego, lecz złe rady Trzy lata u smoleńskiej te rzeczy osady Trzymały, a Moskwa też tymczasem nasz głupi Kredyt rada do czasu Smoleńskiem okupi. Nim Władysław do pompy aparaty zbierze, Nim żołnierzów, tamtecznej nie ufając wierze, Moskwa siodła pozbywszy i z węża zanadrze Uwolniwszy, do góry twardy ogon zadrze, Grzywę jeży; nie tylko siodłać się już nie da, Ale wierzga, co gorsza, już nam odpowieda; A my wiersze piszemy, a my się już sadzim W koncepty, królewica do Moskwy prowadzim. Płacze Zygmunt żegnając długiego terminu Widzenia się; żałuje po swym miłym synu, Aleć go rychło Pan Bóg w tym żalu pocieszył, Gdy się nazad do niego Władysław pospieszył. Moskwa się niecnotliwa z naszej wiary śmieje, I tak wiatrem nadziane puknęły nadzieje. Lecz nie zgoła bez pomsty w tym narodzie znacznej, Gdzie swego dowiódł męstwa odważny Sajdaczny; Spalił Jelsko obronne: tejże znak usługi Dał, dobywszy i zamku, i miasta Kaługi. Skąd inszy wszyscy sławę, on przy sławie liczy Całość swego żołnierza, sowite zdobyczy. Aleć więcej moskiewską nie bawiący rzeczą — Skoro się tak hetmani na sercach poleczą, Że przyjdą Zaporowcy i pomogą boju, prosi pilno Sajdaczny jakiego konwoju; Chce iść przeciwko wojsku i gniewa się srodze, Że tak leniwo lezą, że złe mają wodze. Wnet hetman Hannibalów obu ordynował; Mołodecki, że między Kozaki się schował, Pomógł im tej przejażdżki; więc na Stepanowce Z dobrymi szli kałauzy prosto przez manowce. W tenże dzień i Mościński wysłan dla języka. W kilka mil się z watahą zbójecką potyka, Swoi czy nieprzyjaciel, nie pierwej się dowie, Aż na koniec Wołoszą poznawa po mowie; Więc się o nich uderzy, chociaż już mrok padał, Gdzie swój swemu nie jednę skoro ranę zadał. Poszedł nocą na odwrót, sprawiwszy tak wiele; I zbójcy-ć, bo ich kilku wziął, nieprzyjaciele. Lepszym szczęściem Fekiety aż pod Jassy chodził, I wódz, i żołnierz dobry; ten się w Węgrzech rodził; Gdy lat kilka u Turków na wojnach przesłuży, Nie chce swoich chrześcijan prześladować dłużéj; Kiedy Skinder z Żółkiewskim traktuje u Busze, Przedawszy się, do naszych obozów przykłusze. I ten się dał znać Moskwie, gdy pod Władysławem Swoję wodził chorągiew, lubo w polu krwawem, Lubo przy szarym świetle nocnej chodząc gwiazdy, I szturmy, i odważne odprawiał podjazdy. Teraz od Jass wróciwszy prawie jak na dobie Przyprowadzi języka, znajomego sobie, Jeszcze gdy Turkom służył. Wołoszyn był hoży, Ten pytany porządnie hetmanom przełoży, Że już Osman w Multaniech; że jego hospodar, Skoro z żołnierzów wszytkie swe fortece odarł, Poszedł przeciwko niemu, a tymczasem w Jassiech Na bankiet się gotuje; to ludzie na pasiech Osadzeni znać dają, zgoła co godzina W Wołoszech się z wojskami spodziewać Turczyna. Na to kiedy się wszytkie języki zgadzały, Każe obóz Chodkiewicz osypować wały, We spiże się sposobić; kto wie, jeśli zima Nie zechce nas potrzymać z Turki u Chocima. A sam się przecie w sobie potajemnie gryzie, Że z tą garścią jak goły osiąka na zyzie. Nieprzyjaciel już pewny, z czym wieść wieść popycha; On o żadnych dotychczas posiłkach nie słycha. To gdy myśli na sercu rozerwany, ali Rusinowski się z pułki lisowskimi wali. Osobne by napisać o nich trzeba księgi: Ci szeląga na swoje nie wziąwszy zacięgi, Twardą pracą za płacą, sławę za śmierć biorąc, Minąwszy Moskwę, poszli w głąb tamten świat porąc; Szablą sobie rum czynią, dokąd pod kopyty Ziemię mają i Tytan świeci złotolity; Już im Białe jezioro w tyle i Sybiory, Już minęli ryfejskie śniegiem kryte góry, Kędy ciepłe sobole i czarne marmurki W nos bije mierny strzelec, ochraniając skórki. I Jugra, i Permia, gdzie na smukłej łyży Człowiek lata po śniegu od sokoła chyżéj, Gdzie już wojnę nie z ludźmi, bo ci ich postury Nie znieśli, lecz z niedźwiedźmi i srogimi tury, Z potworami morskimi, bez soli, bez chleba, O więdłej tylko rybie wieść było potrzeba. Dotąd się w dzicze one i pustynie darli, Aż się piersiami o lód północny oparli, Gdzie w morzu pracowite podbrodziwszy konie, Dopiero się ku swojej obejźrą Koronie. Tam gdy drudzy słuchają skruszonych kier trzasku, Lisowski te na miałkim słowa pisał piasku: Skoro wskroś na pięćset mil dotąd nieprzebyty Kraj moskiewski końskimi stratuje kopyty Śmiały Polak, w tym musi bieg stanowić kresie; Niechaj to z piaskiem lekki wiatr po świecie niesie! I gdyby mógł mieć skrzydła i pławy kaczorze, Kusiłby się o lody i szerokie morze; Wiedziałby, komu to tam jeszcze świeci słońce, Kto posiadł ostateczne tamtej ziemi końce. Stamtąd prosto na Mordwę i Sudale błotne Obrócą ku stolicy, gdzie pakta wykrotne Z Moskwą kończy Żółkiewski; dla czego i oni Stąd zaraz do cesarza byli zaciągnioni, I tam, robiąc na wieczną sławę swego rodu, Służyli, dokąd u nas na wojnę od Wschodu W bęben nie uderzono; niechaj o nich powie Praga, gdzie z Fryderykiem swym siedli Czechowie, Bracia naszy i miłą straciwszy swobodę, Dmuchać każą Polakom i na zimną wodę. Więc skoro Lisowczycy kiną Rakuszany, Trząskiem się do ojczystej pobierają ściany. Im barziej wedle czasu, im niespodziewaniej Przybyli, tym weselszy wojsko i hetmani. Jeszcze się im radują, jeszcze nie ukaże Oboźny miejsca, kiedy od placowej straże Bieży jeden za drugim, że z pola posłuchy Widzą tumany, widzą z prochu zawieruchy; Ludzie jacyś nad nami. Najmniej to hetmana Nie zmiesza, lecz bełzkiego prosi kasztelana (Stanisław Żorawiński nim był, i osobą, I humorem senator), aby wziąwszy z sobą Komu ufa, pod one pomknął się kurzawy; Wojsko przyjdzie tymczasem do koni, do sprawy. Pan bełzki, że miał swoję chorągiew na straży, Wziąwszy kogo rozumiał, chyżo się odważy; Podjedzie pod on tuman i chce kogo złowić, Aż swych pozna i słyszy, gdy poczęli mówić. Czata się powracając do obozu z plonem, Gęsty bydeł i owiec ruszyła proch gonem. Już w polu miał kilka rot, już sprawiał posiłki Chodkiewicz, gdy go wywiódł pan bełzki z omyłki. Po tym zgiełku, jakby się po burzliwym grzmocie Słońce z chmury wydarło, gdy ujźrym w namiocie Hetmańskim Doroszenka, kozackiego posła; O którym po obozie gdy się wieść rozniosła, Schadzali się rotmistrze i wojskowi starszy, A ten czoło z podróżnej kurzawy otarszy: «Wódz i wojsko kozackie wielce się tym trapi, Że więcej ma trudności, im się barziej kwapi Do twojego, hetmanie, na to pole boku; Dlategośmy Urynow, dlatego Soroku, Że nam wolnego prześcia i bronili szlaku, i mieszczan, i miasteczka wycięli do znaku; Jużeśmy i pogańskiej utoczyli juchy, Szablą sobie rum czyniąc (o czym, tuszę, słuchy Doszły was) zniósszy Tatar trzy zagony razem; Bo każdy drogę robić pułk musi żelazem, Gdy wojsku tak wielkiemu trudno jednym szlakiem, Dla przepraw i żywności, ciągnąć; trudno ptakiem Przelecieć, jednak nie wątp, panie, na włos tyli, Wojsko cię Zaporowskie nigdy nie omyli, Idzie pod twą buławę, gdzie serca i bronie Bogu i jako matce tej święci Koronie; Idzie, i nie wprzód ujźry Zaporohy swoje, Aż zrzuci pod twe nogi tureckie zawoje!» Wdzięczen wielce Chodkiewicz i acz życzył sobie Kozaków już w obozie o tej widzieć dobie, Lecz że to być nie mogło, z ochotą ich czeka; Prawda że niebezpieczna, że droga daleka, I tego się obawia, aby, łowiąc kurki Po Wołoszech, nie padli na ordy, na Turki; Twardziej by tam rzeczy szły, niźli u Soroki; Pewnie by im z sucharów wytrzęśli tłomoki. I duchem rzekł prorockim: bowiem prawie w te dni Wpadli byli do matnie Zaporowcy średni, Między ordy a Turki, z której ledwie toni Wybrnął Brodawka, skoro kilkuset uroni. Jeszcze hetman nie doma, jeszcze robi głową, Co by czynić z tą zwłoką miał Władysławową; Nuż orda przewąchawszy, i z tyłu, i w oczy Z wojskiem go na złym miejscu, broń Boże, oskoczy, Że ani on przejść do nas nie będzie mógł, ani My go ratować; przeto do niego wysłani Stanisław Żorawiński z Sobieskim Jakubem, Żeby go ci w errorze przestrzegli tak grubem. Niech się spieszy do kupy, niech się z nami zręczy, Bo już ziemia wołoska pod Osmanem jęczy; Niechaj wojska nie trzyma; jeżeli sam chory, Jako słychać, znajdzie tam we Lwowie doktory. A im później to wojsko, które ma przy boku, Stanie, i im, i koniom mniej będzie obroku, Tedy wozy z czeladzią zostawiwszy luźną, Bieżą konno z obozu, gdzie za wsią Probużną, Po zielonej murawie, którą środkiem moczy Bystry strumień, królewic namioty roztoczy. Sześć miał wojska tysięcy samego wyboru. Okrom zwykłej gwardyi i swojego dworu. Więc żeby winna płaca jasnej doszła cnoty, Nie godzi się zamilczeć tych, którzy z ochoty Własnym kosztem chorągwie stawili okryte; Niech w sercach ludzkich żyją wieki nieprzeżyte. Tu, tu każdy swe imię pragnął uwielmożyć, Tu zbiory, zdrowie nawet ochotnie wyłożyć, Gdzie przy bożych kościołach, przy panu, przy miłej Ojczyźnie trzeba było wszytkiej ruszyć siły. Nie na marne bankiety, nie na zbytki to wam Dał Bóg, nie na przekwintnym stroje białymgłowam, Którzy szersze fortuny, którzy zbiór sowity, A zwłaszcza macie z chleba Rzeczypospolitéj. Drugi osiadł pół Polski, że już i tytułu Nie masz przedeń w Koronie, więc do protokółu Cesarskiego — o wstydzie! o hańbo! o brednia! — Leci, wziąwszy tysiąców, po grabstwo do Wiednia. Aż comes albo książę; tak się sadzi drugi, Nie bywszy w Ukrainie dalej od Kańczugi, Nie widziawszy chorągwie ani broni gołej, Chyba na Boże ciało obchodząc kościoły, Jest co widzieć w Krakowie, kiedy na trzy zbyty Drogimi poobija ściany aksamity, Ubrawszy ono łoże na kształt katafalku, Śród pokoju postawi od samego balku. Wkoło fraszki rozliczne, od szkła i kamieni; Tym pompa większa, im się która drożej ceni. Chorągiew-by zaciągnął za każde z tych czaczek, I z większą stokroć sławą, choć przynamniej znaczek Wyprawił w Ukrainę, gdzie jako doroczy Haracz, lud chrześcijański pies pogański troczy. Cóż szaty? cóż klejnoty? cóż argenteryje Auszpurskie? cóż splendece i ludne gwardyje? Że żaden z królów polskich, aże do trzeciego Zygmunta, nie miał pompy, nie miał fastu tego, Jaki dziś ma starosta. Cóż o senatorze Rozumieć, w jakiej bucie żyje i splendorze! Nie łoże, nie łabęcie mchy, nie miękkie szaty Przodki nasze a stare zdobiły Sarmaty. Ziemia łóżko, barłóg mech, falandysz od festu; Zwyczajnie karazyi albo też breklestu Na kurty zażywano, co większa, o bok cię Posadził, chocieś oszył safianem łokcie, Największy pan; gdzie cnota rycerska nas braci, Ani złotogłów, ani tam aksamit płaci Pódź-że z nim do rynsztunku, najdziesz tam i krzesła, Znajdziesz i marsowego zwierciadła rzemiesła: Siodła one usarskie, on polerowany Puklerz i tarcz, którymi ozdobił swe ściany, Które jeśli się kto w nie wpatrzy okiem zdrowem, Wyrażają postaci, równe Gradywowem, I dadzą met szpalerom; a nuż pełne gromu Kirysy, jakiegoż nas nabawią soromu, Którym dziś szaty ciężkie, nie rzkąc twarde blachy, Takeśmy się postrzygli z bohatyrów w gachy! Ale co mówię zbroje, ciężą nam i suknie; Wąsy ogoli drugi i tak się wysmuknie; Jako jedna z Francuzek, prócz że much na czole Nie stawia, ani uszu dla trzęsideł kole; Od głowy się do stopy ustrzmi i uwstęży, W ręku mu obuch, szabla u boku mu cięży. O wszeteczne pieszczoty! o sromotne lochy, Jużeśmy wyrównali delikackie Włochy! Co gorsza, że i księża nie tylko nie tłumią Tej w ludziach wyniosłości, ale sami szumią. Boże! Na to-li mają iść kościelne zbiory? Więc na każdą potrzebę wyciągać pobory, Jeśli posła wyprawić, jeżeli Tatary, Żeby nas nie pobrali, ujmować przez dary. (Do czego to kożuchy dziś przyszły baranie!). Nie zechcemy-li skóry swej nadstawić za nie, Musimy się okupić złotem, bo żelazem, Dla zbytków, niepodobna; kilkadziesiąt razem Uchwalamy podatków na onego chłopka, Co ledwie rocznią pracą odzieje parobka; Ledwie tchnie, ledwie zieje, przecie je dać musi I poduszkę przedawszy, gdy go gąsior dusi. Żołnierza dla pieniędzy, dla zbytków pieniędzy Nie mamy; więc gdy trwoga nastąpi, co prędzéj Pospolite ruszenie ogłaszają wici, A Tatarzyn jako pies uciekł, gdy uchwyci. Szukaj-że teraz w polu onego comesa, Jeśli doma nie został, to pewnie u lesa. Kędyż one gwardyje i hajduków kupy, Co wyjadali wszytkie trety, wszytkie krupy, Ze się przez kawalkaty i przez one trzody Nie mógł czasem docisnąć człowiek do gospody? Nie masz prócz chłopców kilku, a co pod chorągwią Dragonów, ci dopiero cepami i łągwią Robili; dziś żołnierze. Drugi kieckę głaszcze Do nosa; cudowną moc muszą mieć mieć te płaszcze. Czy nie Eliaszowe, które miasto łodzie, Po Jordanowej człeka przeprawiały wodzie? Lecz i to stanie za cud, kiedy w lot i w zobki Pod płaszczami żołnierze, co bez nich parobki. Takim prawda Przemysław Morawianów bobem, Takim Rzymian Hannibal oszukał sposobem; Tamten z skóry olszowej narobiwszy cieni, Ten nawtykawszy wołom na rogi płomieni. Dziś nie idą te figle, nie płacą te cienie; Ręką a sercem żołnierz nieprzyjaciół żenie, Mydło w oczy, dla Boga, i dziecinne bajki! Więc na onę chorągiew nazszywa kitajki; Orłów, krzyżów, nabożeństw, herbów swych nakładzie — I Bogu, i królowi, i sobie na zdradzie, Byle zbył takowymi Maćkami pańszczyzny, Mając sto wsi królewskich, miłośnik ojczyzny! Byłe popis odprawił; zginie-li też który, Zaraz wszyscy z rotmistrzem idą na maciory, Zawędziwszy w niewczesnym obozie cynadry, Wrócą się zaś na piece do stywy, do ladry. Teraz by fakcyjować i mieszać sejmiki, Nad uboższym przewodzić; nie ma to repliki. Teraz by szumieć, panie, i mieć butę owę! Skurczyłeś się jako wąż, kiedy kryje głowę, Wywiozłeś za granicę od mała do wiela; Nie warowny-ć i Kraków dla nieprzyjaciela; Siedzisz jak mysz na pudle, i w piciu, i w jedle Skromny, a koń gotowy zawsze stoi w siedle, Przysięgę, że nie gonić; do domu myśl tąży! Nie piękniej-że tysiąckroć, gdyby był chorąży Stał za tobą, żołnierzów otoczon szeregiem? A ty, coś Bogu winien przyrodzonym biegiem, W oczach pańskich oddawał, farbujący karki Ostrą szablą poganom. Żadneć by jarmarki Takiego specyjału, choćbyś wszytkie fraszki Zakupił, objechawszy Paryż i Damaszki, Nie dały, jako gdybyś za miłą ojczyznę Podjętą na swym ciele synom przyniósł bliznę. Zawsze-ć śmierć mrze na tchórza (jako wilk na źrebię), Co mu łydki dygocą, zęby skaczą w gębie. Lecz by zażył i panów w polu kto marsowem, Kiedy by ich z Warszawą wziąwszy i z Krakowem, Zaniósł pod Urwiżywot albo gdzie szlak złoty, Byliżby tam dragoni, byłyżby piechoty! Lecz trudno wilkiem orać; co się łyso lągnie, Łyso ginie; kto nie chce, z góry nie pociągnie! Patrzcież na świątobliwe ojców swych obrazy, Które, dokąd świat stoi, nie uznają skazy; Patrzcie, a kinąwszy cień marnych ozdób płony Ich się imcie przykładem sarmackiej Bellony: Bo ci nie mając chleba królewskiego bułki, Nie rzkąc roty usarskie, lecz stawiali pułki, Nie szarków, nie Rusnaczków, owych skotopasów; Żołnierza ćwiczonego: Węgrów, Szwedów, Sasów, Co się rodził w obozie, we krwi go kąpała, A trzaskiem muszkietowym matka usypiała; Co mu nie zadrży czoło, choć w ogniu, choć w kurzu, Za którego piersiami staniesz jak w zamurzu! Takich miał mężny Wejer regiment pod twardem Żelazem, takich wiódł dwa: Ernest i z Gerardem Denoffowie rodzeni, Kochanowski czwarty; Tamci Niemców, co w piki, ten Węgrów, co w barty, Przy muszkietach z młodości ćwiczeni; tamci się Przy Renie, a Węgrowie rodzili przy Cisie. Szesnaście dział do tego i przyczyna pauzy Królewicowi, lwowskie kiedy ich cekauzy Pogotowiu nie miały; więc prochy i kule Przy armacie prowadził Bartoszowski czule. Te były cztery pułki ćwiczonej piechoty, Drugą zaś stroną konne waliły się roty. Naprzód Władysławowa, kwiat sarmackiej młodzi, Którą stary on wojen Kazanowski wodzi, Gdzie Orzeł białopióry w części swej Europy Dzieli syny koronne królewskimi snopy, Rozdaje plenne kłosy, a do takiej zobi Każdy się wczas pobiera, każdy się sposobi. Świetna ta i ozdobna, a to z tej przyczyny, Że same senatorskie okrywała syny. Po tej szedł książę Janusz Wiśniowiecki w tropy, Tamta w złoto bogatsza, ta w Marsowe chłopy; Starymi kawalery szeregi osadził. Po nim Tomasz Zamoyski cały pułk prowadził, W gorąco uzłocone obleczony blachy; Mars a Mars, kiedy ciska śmiertelne zamachy! Turek pod nim chodziwy tak się gładko składa, Rzekłbyś, że krty kopyty ziemie nie dopada; Groźna w ręku buława, której nikt nie ceni Ze złota brantownego, z wyboru kamieni; Pamiątka ojca twego bohatyrskiej cnoty Najdroższe diamenty i brant przejdzie złoty. Obyż cię dziś ojczyzna miała, wielki Janie! Na samo imię twoje zdechliby poganie; Ale żeś poszedł z ziemie i już mieszkasz w niebie, Przecię o swych w niniejszej pamiętaj potrzebie, A jakoś strącił Niemca, co świadczy Byczyna, Tak pomóż z tegoż stopnia strącić poganina. Pomóż grozą przezwiska, i ogromnej klawy, Niech to ma Tomasz wstępem do ojcowskiej sławy! Tedy naprzód usarze za swym pułkownikiem. Z wesołym trąb i surem piskliwych okrzykiem; Trzysta po nich pancernych szło pod trzema znaki, W bandolety i w świetne przybranych sajdaki. Za nimi dragonia pod dwoma kornety Chłop w chłopa świeże mając płaszcze i kolety. Po tych wszytkich na końcu czwarte mieli miejsce Wołochowie, najskrytszych kątów wynaleźce. Tu Plichta i Niemira, kasztelani oba, Podlaski z sochaczewskim, domów swych ozdoba. Tu Firlej z Dąbrowice; tu Przyjemski Adam, Których za wieczny przykład wnukom ich pokładam. Działyński z Koniecpolskim i Zygmuntem Tarłem Usarzów swych prowadzą, których całem garłem Niech nasze pieją Muzy, aby takie pieśni Potomków ich ruszyły ze snu, z drzymu, z pleśni! Gdy przeszła usaryja, następuje po niej Pancerny żołnierz, lekszy ze zbroje i koni. Trzy roty trzej Potoccy prowadzą w kolczudze, Choć im siła przy onej nieszczęśliwej strudze Ubyło, gdzie z Stefanem, wodzem swego domu, Do okrutnego przyszli nad Dzieżą pogromu. Tak rzymscy Fabiowie wziąwszy na swe skrzydło Ojczystych nieprzyjaciół, skoro wpadli w sidło, Trzysta razem zgubili mężów swego rodu, Że jeden tylko w Rzymie został dla przypłodu; Co go do nieszczęśliwej onej zawieruchy Miękkie jeszcze nie chciały wypuścić pieluchy. Po nich Dzierżek i Gniewosz, po tych się rozwinie Zborowski, ostatni już dziedzic na Melsztynie. Za nimi bardzo dobrą Lipski wiedzie sprawą Sto koni Petyhorców pod krętą Śreniawą, Drugie sto, pod takimiż co i owych herby, Pracowite Wołochy prowadził i Serby. Za nim dzielny Czarnecki swoich ludzi wiedzie. Na końcu, lecz go było położyć na przedzie, Żeby inszych kłuł w oczy, tak grzeczny, tak ludzki, Tak kochający matkę, Paweł był Wołucki, Biskup wrocławski, który wszytkę swą intratę Łożył na zaciągnionych żołnierzów zapłatę, Sam przed boskim ofiary kurząc majestatem, Sto usarzów, piechoty dwie z Filipem bratem A kasztelanem rawskim, skąd obiema sława, Posyła przy młodego boku Władysława, Który tylo natenczas ludzi wiódł ku Dniestru. Aże przydam i drugich do tego regiestru, Którzy także sowite własnym sumptem znaki Zebrawszy, prowadzili na chocimskie draki Przy Zygmuncie; lecz że ten nie szedł dalej Lwowa, Nim się skończy z Turkami transakcya owa, I ci pola nie mieli, choć pragnęli srodze, Gdzie by szczerej ochocie wyrzucili wodze, Sześć miał wojska tysięcy Zygmunt i z okładem, Pieszych i konnych Niemców, prywatnym nakładem Którzy zaś swej ojczyźnie k'woli, k'woli Bogu Szli za nim: pierwszy Janusz książę na Ostrogu, Sześćset jezdnych i pieszych ludzi w dobrej sprawie; Tylo drugie Dominik książę na Zasławie, Pod ćwiczonych rotmistrzów prowadzą dozorem; Każdy z nich stał osobnym od króla taborem. Potem Rafał Leszczyński, bełzki wojewoda; W tym senatorska z cnotą zeszła się uroda; (Takli od czasów dawnych krzewista leszczyna, Jako do sarmackiego wszczepiona dziardyna, I gładko, i wspaniało, i wysoko rośnie, Że konarzyste dęby przenosi i sośnie). Półtorasta usarza świetnymi proporcy Okrywszy, dał sprawnemu w regiment dozorcy A sam, jako wódz wojny, osobną połacią Ku Lwowu wiódł bełzkiego województwa bracią. Po nim Jakub Sobieski, który nie chcąc niczem Sławnych wydawać przodków, acz sam z Chodkiewiczem W radzie siada wojennej, i tam sto piechoty, Tu sto stawił do onej pancernych roboty. Tyleż kiedy prowadzi Czartoryski Jerzy Usarzów, ledwo wymknął Tatarom z obierzy. W tym regiestrze Pisarski, w tym się Piaseczyński, W tym pisze i Szaszkiewic, i Andrzej Maliński. Za tymi Krzysztof Morstyn pod świetną Leliwą Sto pieszych; sto Chrząstowski pod swego Lwa grzywą Wyprawił; tym godniejszy dziękczynienia oba, Im więcej taką cnotę zaleca chudoba. Radziwiłł mi zostaje na pokrasę prawie: I ten był dosyć znaczny, gdy swej k'woli sławie Dwieście koni w kirysach, dwieście od pancerzy, Sześćset wiedzie piechoty z Dubinek i z Birży. Tu poczet brandeburski, z winnego feuda Pod Greben obersterem ośmset idzie luda. Tu by mi się godziło wspomnieć nasze dziady, Których acz na chorągwie, pułki i gromady Z kilku wiosek nie stało, w swym jednak powiecie, Kędy dziś ledwo konia albo dwu wygniecie, Po kilkudziesiąt jezdy i dobrej piechoty Z samej tylko pisali ku ojczyźnie cnoty; Albo jeżeli też kto był znaczniejszym kędy (Wszytkie w swych miejsca miały powiatach urzędy), Nie pod nieśmiertelne się ukrywali znaki, Ale z bracią fortuny czekali jednakiej I których uprzedzali doma do zastola, Tym się pewnie uprzedzić nie dali do pola. Ci-ć to są, ci Polacy, którzy wam tę ziemię Dali, co ją orzecie; aleście w ich strzemię Nie wstąpili; dotąd się w ich świecąc starzyźnie, Nie mogliście na nowe zarobić ojczyźnie; I owszem nalazłby się jeszcze bękart, który Dawszy sobie z nich sprośne przerabiać fałszury, I sławę, i pamiętne dzieła wielkich przodków Na swe i swych chowają pokrycie wyrodków. Ano próżno się pyszni, próżno się ten szerzy, Kto będąc gołym, w cudze pstrociny się pierzy. O nieszczęśliwe zbytki, w których jako w morze Tonie kamień rzucony i śliskie węgorze; Tak wszelka ginie cnota, tak przystojność taje, Jako śnieg, gdy mu słońce gorąca dodaje. Nie takiej też ten klejnot szlachectwa był wagi, Póki miał swój szacunek za krwawe odwagi, Póki nań wydawano przywileje w polu! Nie było jako dzisia w pszenicy kąkolu, Wkupionych barzo mało; żaden nie wlazł smykiem. A któż dziś u nas trzęsie najbardziej sejmikiem? Co wiedzieć kto? Wziąwszy *ski*, albo od Bracławia, Albo się powie z Mozosz, tak siłę rozprawia, Przygrzawszy animuszu jakimkolwiek trunkiem. Spytasz go, gdzie się rodził? Zaraz basarunkiem Potrząsa; zaraz liczy rotmistrze i pułki, Gdzie służył, choć za ciurę gdzie skrobał gomółki! Nie masz się o co gniewać, i to moja rada: Chcesz być szlachcicem, pokaż z ksiąg szlachcica dziada; Dopiero mi się bracie będziesz liczył równy; Rodzą chłopów szlachcianki i szlachtę chłopówny. Ale wracam do miejsca, gdzie mając tylo słów Na niemiłość ojczyzny, zostawiłem posłów. Żorawiński z Sobieskim, ze wszech starszych zgody, Zbiegli do królewica prawie jak w zawody; Którego powitawszy, proszą, radzą, muszą, Żeby się łączył z wojskiem, nim Turcy przykłuszą. O których wieść wieść, szpiegi doganiają szpiegów, Że już pełne Wołochy tatarskich zabiegów. Przez miłość chwały bożej i tej spólnej matki, Przez koronę ojcowską, której też zadatki Ma i on w naszych sercach za rycerskie dzieje, Przez te wszytkie ozdoby, przez wszytkie nadzieje, Przez żywot, zdrowie i co szacuje się drożej Dobra sława, więc dla niej niech wszytko odłoży! Niech się z żółwia co prędzej na konia przesiędzie, Swoim serca potwierdzi i do nich przybędzie Z tak pięknym gronem ludzi; lecz daleko sporzéj Animusz im królewska osoba otworzy; Sam namiot, między sobą, twój widząc rozpięty, Dosyć będą przynuki mieli i ponęty Do czynu Marsowego: bo skąd wszytkie wiszą, Tym też wszyscy nadzieje obumarłe wskrzeszą, Śmierć się w żywot obraca; połowicę bólu Tracą rany przy swoim otrzymane królu, Więc proszą i po stokroć, aby w tym teatrze Wiecznej swej sławy stanął, nim poganin natrze; Nim Mahomet niewdzięcznym *hałła* zabrzmi echem Po ziemi, która świeżo kwitnęła pod Lechem. Niech Jezus z czystą matką przy świętej ofierze W swoim własnym dziedzictwie pierwsze miejsce bierze. Niech się z tego nie chlubi durny Osman, że cię, Nie ty go, Władysławie, w spólnym czekasz mecie. A w ostatku za lekkie kto ręczy ordyńce, Jeśli wolne po chwili będą i gościńce? Nuż spadną, wezmą pasy, popsują przeprawy — Dopieroż by koło nas były wielkie kawy! Słuchał posłów królewic, a że stali gęściej Dworzanie, wstyd go było, i słusznie po części, Wdzięczny wspaniałe skronie rumieniec mu zdobił, Że na takie swą zwłoką ostrogi zarobił. Krótko, niegotowością broni swojej kauzy; Ostatek winy zwali na lwowskie cekauzy, Zaniedbaną armatę, piechoty niezdrowie. Jakoż sami na oczy widzieli posłowie Cienie Niemców ubogich; każdego by z pluder Wytrząsł: bo gdy ogroda dopadł głodny *bruder*, Żarł bez względu jarzyny niewarzone póty, Że mu brzuch w twardy bęben, kiszki poszły w druty. Stąd ich *kranki* zwyczajne, a skoro ociekli, Ledwie że kości skórą powleczone wlekli. Królewic szczerą miłość wybornymi słowy Wyświadcza, że Ojczyźnie i zdrowiem gotowy Służyć; żeby nie wątpił nikt o jego chęci, Sam się koło pośpiechu z pilnością zakręci, Chociażby mu i w drodze co Niemców zostawić, Będzie się chciał co rychlej do obozu stawić, Wywieść się z opacznego mniemania i co tą Zwłoką się omieszkało, nadstawić ochotą, A jeśliby go w drodze co zaszło tymczasem, Tedy pośle Wejera jak najprostszym pasem Z piechotą do obozu dla toczenia wału (Co i ziścił), sam ciągnie z konnymi pomału. Z tym posłowie odjadą, a gdy dniem i nocą Na swe się stanowiska pod Chocim powrócą, Awizują hetmanów i wojenne rady, Jako piękne Władysław prowadzi gromady; Jako i sam ochoczy, a z takim żołnierzem Orlim by rad przeleciał do obozu pierzem; Co, że mówić nie może, świadczy inkaustem W liście do Chodkiewicza; lecz nie z takim gustem, Jakiego były godne, ich przyjęte głosy. Wszyscy sowę zadęli, powiesili nosy, Wszytkim jak dał po uchu, jak psi zjedli krupy: Luboś z jednym chciał mówić, luboś wszedł do kupy, Smutne wojsko; bo skoro wrony poczną krakać Na kogo, to i sroki; że się chciało płakać, Widząc tak opieszałych z onego ferworu. Najwięcej nowin podczas wojny, podczas moru, Dawna pieje przypowieść; z tejże dziś przyczyny Przyszedł obóz do takiej na sercach ruiny. Z tej stroskany Chodkiewicz ledwo nie rozpacza, Wieść, ale z niepewnego wyszła powiedacza, Że wojsko Zaporowskie, na wszytkę potęgę Padszy turecką, w drodze straszną wzięło cięgę; Że z gruntu padło śniatem do jednej płci męskiej, Ani mógł wyniść poseł tak haniebnej klęski. Wszyscy się turbowali tak żałosną sprawą, Jakoby im od ciała rękę odciął prawą. Dopieroż teraz Turczyn rozpościera kuty, Takim wsparty tryumfem, a co jemu buty Przybyło, tyle serca postradali naszy, Kiedy ich kto obarczy, kiedy ich optaszy. Tu Chodkiewicz Bogu swe ofiaruje wota; Potem Kuliczkowskiego z Liszką do namiota Zawoła — lekkich ludzi wodzili ci oba — I rzecze: «Niepotrzebna zda mi się się żałoba, Którą Zaporowskiego lutujemy wojska, Bo kto ich trupy liczył? Kto widział pobojska? Przeto kawalerowie, nie w jednym mi sęku Z rozumu i z walecznych zaleceni ręku, Proszę i rozkazuję; z tego mnie rosołu Pewnym wyjmcie językiem i z wojskiem pospołu; Chciejcie mnie awizować o tamtej fortunie! Tu się na podjazd Liszka z Kuliczkowskim sunie; Aleć nie o Kozakach z pierwszego noclegu, O sobie oznajmują, że na samym brzegu Prutowym niezliczona orda ich osaczy; Nie ratuje-li, że ich hetman nie obaczy. Przydadzą, co strach każe; bo w takim rozterku Oczy wielkie i język bywa bez usterku. Nowa troska; co gorsza, że potwierdza staréj. Kiedy mamy tak blisko Turki i Tatary, Gdzieżby sobie Kozaków zostawili w tyle, Kiedy by ich nie znieśli? Jakoby po żyle Uparał Chodkiewicza; idą przezeń mory W okrutnym rozerwaniu; dość słaby i chory. Liszkę trzeba ratować, kogo posłać po nię? Jeśli garść małą, pewnie i z Liszką utonie; — Jeżeli pośle więcej, szkoda wojska dwoić. W czym jeszcze się nie może cale uspokoić, Gdy Liszka Prut przemknąwszy wykradnie się polmi I od pieczy smutnego hetmana uwolni, Którego barziej strata Kozaków zasmuca. Jednak ostatniej jeszcze nadzieje nie rzuca, Nie da się trosce w potuł, choć go w serce bodzie, I w różnej trzyma czoło od serca swobodzie. Potem wojennej sprasza do sekretu rady; Ukazuje, jako w tym błąd się stał szkarady, Że Kozacy bez wodza, [bez] głowy, samopas Tłukąc się, razem padli pogaństwu na opas, Z czym acz jeszcze chromego oczekuje, ale Rzadkoż się złe nowiny, rzadko mienią żale! Serce wojsku upadło, nie masz królewicza. Gdy tak swoje Chodkiewicz kłopoty wylicza, Dają znać posłuchowie, że wzburzone prochy Czy Tatary, czy zbójce wydają Wołochy. Larmo zatem otrąbią i gotowość każą, Lecz gdy się bliżej one tumany pokażą, Pod chorągwie uderzą, które nim się ruszą, O języka się chyżo ochoczy pokuszą. Pułk jeden szedł kozacki obciążony łupy, Co rabował, od swej się oderwawszy kupy. Ci upewnią, że wojsko tylko o mil kilka; Toż naszy psa szarego widzą miasto wilka. Bo Brodawka, kozacki wódz chocimskiej drogi, Idąc bez wszelkiej sprawy, bez wszelkiej przestrogi, Wlazł Turkom w samo gardło, gdzie albo umierać, Albo mu trzeba było środkiem się przedzierać Bisurmańskich taborów, a za każdym krokiem Szturmować i z onym się pasować obłokiem; Bo skoro Osman na nich padnie z niedobaczka, Witaj, rzecze, nie brodząc do wieczerzy kaczka! Rozumie, że ich połknie i już pierwsze koty, K'woli dalszej fortunie wyrzuca za płoty. Tryumfujesz, Osmanie, nie widziawszy trupa, Ano się często wstydzi, kto przed skokiem hupa; Jakbyś już na wygraną trzymał przywileje! Częstoż gęsto, skutek swe omyla nadzieje. Toż wszytkimi siłami i z tyłu, i z przodu, Nie dając im oddechu, nie dając rozwodu, Uderzy na nich tyran nadzieją opiły, Że tam już zawrze imię kozackie w mogiły. Ale ci widząc się być w niebezpiecznej toni, W męstwo bojaźń obrócą; wszyscy zsiędą z koni. Za śmiałymi fortuna obraca swe koła, Wszędzie tchórza namaca i na piecu zgoła; To jest zdrowie w przegranej, z dawnego przysłowia, Nie mieć żadnej nadzieje żywota i zdrowia. A kto swój żywot kładzie, kto go lekce waży, Już panem jest twojemu, już siedź jak na straży. Toż skoro się potwierdzą i popluną dłoni, Czoła przetrą i szłyku posuną po skroni, Zepną tabor a działa, których ośm dwadzieścia Ciągnęli, tak rozsadzą, że nikędy prześcia Nie mógł mieć nieprzyjaciel, którego impetu I ostatniej fortuny czekają dekretu. Toż gdy się Turcy na nich ze wszech stron wyskipią, Gdy się zbliżą a wozy tu i owdzie szczypią, I rozumiejąc, że już z strachu pomartwieli, Im owi dłużej trwają, nacierają śmieléj, Dopieroż, jako z chmury grad, jako groch z woru, Działa i samopały razem z ich taboru Śruty z ogniem i kule rzygną w on gmin gęsty. Lecą na wszytkie strony chłopi jako chmięsty; Kurzą się pola w dymie, grzmią lasy w odgłosie. Słysz go durny Osman i proch czuje w nosie, A pogaństwo, usławszy ziemię onę ścierwy, Ucieka, kto najdalej, kto może najpierwej. Gryzie się Osman strasznie, włosy na łbie targa, Że się dziś pierwszy giaur w jego krwi uszarga, Że jako lew dzierżąc się drogi przedsięwziętéj, Idzie, choć oszczekany drobnymi szczenięty, Zęby tylko pokaże, albo machnie chwostem, Aż mizerne skowery kładą się pomostem. Bo Kozacy zebrawszy korzyści sowite, Idą w drogę przez one tułowy pobite. Już im serca przybyło, już im nic nie wadzi On dzień cały, aże ich ciemna noc osadzi; Ale nazajutrz, skoro czarnej nocy kruki Zorza purpurowymi rozżenie bonczuki, Skoro Tytan ogniste puści na świat grzywy, Znowu szczęścia próbuje cesarz niecierpliwy. Prosi, grozi, klnie, łaje, obiecuje płacić Żołnierzom, a hetmany i basze bogacić; Żeby ci psi giaurscy jego carskiej głowie Nie urągali, raczej woli stracić zdrowie; Jakoż jeśli dziś swego zamysłu nie dopnie Jutro sam padnie trupem w ich oczu okropnie. Więc znowu na Kozaki wsiędą, ale nie tem I sercem, które wczora było, i impetem (Bo kto się raz na szynie rozpalonej sparza, Nierychło błędu swego drugi raz powtarza), Wrzaskiem tylko okrutnym, że takimi grzmoty Na kraj świata zające zagnali i koty. Wiatry echo roznoszą i onym ich *hałła* Na kilka mil wołoska ziemia rozlegała. Wszytkie działa burzące i ogniste sztuki Czynią, ale bez szkody, niesłychane huki. Bali się z nimi zbliżać, lecz tylko nawiasem Strzelali, a serdeczni Kozacy tymczasem, Jako żółw w swoim sklepie, jeż w swej ości krępy, Rzną się śmiele taborem między ich zastępy. Więc jeżeli kto natrze, na tym miejscu lęże, Gdzie go po boku nośny samopał dosięże. Ośm dni ich w tym opale, w tym kurzu prowadzi, Na koniec widząc Osman, że nic nie poradzi, Puści im cug. O wzgarda wielka, oczywista! Wtem mu poseł daje znać, iże ich czterysta Od wojska oderwanych w bliskiej skale dyszy. Jak znowu tyran ożył, skoro to usłyszy! Tedy wziąwszy część wojska z sobą i janczary, Jako na pewny obłów do onej pieczary Sam bieży; chciwy pomsty, krwawym mordem dycha, Gdzie jako w gniaździe ona garstka ludzi licha, Nie mogąc mieć ratunku od żadnego człeka, Zwątpiwszy o żywocie, śmierci tylko czeka. Ciasny był do nich przystęp a dlatego hurmem Pogaństwo iść nie mogło, gdy ich brało szturmem. Więc którą tylko stroną ku nim się wychylą, Zaraz im szyki z długich samopałów mylą. Lubo się przed cesarzem chciał popisać który, Jako nie był na nogach, na łeb spadał z góry. Już chciał do nich skałę kuć, już i walić kłody Z wyższych miejsc, skoro w swoich ludziach postrzegł szkody Durny Osman, gdy między południem a między Zachodem, sto janczarów zgubił od tej nędzy A samego wyboru; więc żeby nie zbiegli W nocy, wszytkie im ścieżki poganie zalegli. Ci, śmierć już w oczach mając, tylko myślą o tem, Żeby się w dobrej sławie rozstawać z żywotem, Nacedziwszy pogańskiej, ile mogą, juchy, Oddać wielkiemu Stwórcy powierzone duchy. Więc jeszcze źle świtało, jeszcze gwiazdy bladły, A już nad głową tyran stanie im zajadły; Taż mu baba, też koła; toż do onej dziury Każe ciągnąć armatę przez lasy, przez góry; Każe strzelać cały dzień; kule tylko świszczą A Turków po staremu Kozacy korzyszczą. Cztery dni się bronili, chcieli jeszcze dłużéj, Ale ich niezłożonym razem sam głód znuży. Dotąd się bisurmanom nie chcą upokorzyć, Że ich wystawać muszą, muszą głodem morzyć; Nie żelazo, natura wojuje ich sama! Toż skoro każdy swego pośle przed Abrama, Gdy ich ręce opuszczą, dygocą goleni, Przyznają, że przegrali, że już zwyciężeni, Puszczą swój zamek luby, a gdzie stał zuchwały Osman, rzucą pod nogi zimne samopały. Tedy jeden, co pierwszy rozum miał i lata: «Dokąd, wielki monarcho na trzech częściach świata! Biliśmy się dla miłej ojczyzny i wiary, Dokąd nam ognia w strzelbie, w ciele stało pary; Skorośmy to dla spólnej utracili matki, Niesiemy-ć, o cesarzu! krwie naszej ostatki, Podłej krwie: ale przecie z niej twa miłość może Uważyć, co za mężów mnoży Zaporoże. Czteromkroć stutysięcy, czterysta nas, cztery Dni się mężnie broniło, poznasz z naszej cery, Że-ć nas brzuch wydał; bo ten, choć to masz trzy światy. Mocniejsze ma, niźli ty, szturmy i armaty. Jakożkolwiek, wygraną masz i więźniów, panie, Takich ludzi jakoś sam, i co się im stanie, Jeżeli srożeć zechcesz, poczekawszy trochy, Toż cię czeka; w też i ty rozsypiesz się prochy; Bo żeś człekiem, cesarzu, choćbyś antypody W ręku miał, wżdy śmiertelnej nie ujdziesz przygody! Trefunkiem wszyscy na świat idziem, ale z świata Prawa nas nieprawnego konieczny mus zmiata. To nie śmierć, kto umiera w bohatyrskiej cnocie, Taki żyje po śmierci w piersiach ludzkich; bo cię Twoja sława z grobowca po pogrzebie dźwignie, Której już świecka zazdrość wiecznie nie poścignie. Na tę, acz wszytkim, ale najwięcej mieć trzeba Wam oko, których na tron wysadziły nieba. Większa sława, im wyżej siedzicie od ludzi, Czeka cnót waszych; ale kto ją opaskudzi Ladajakim postępkiem, po marnym żywocie Gaśnie; żyjąc w obeldze, umiera w sromocie. Nie odkupi jej, choć da największe pieniądze. I tu swoim afektom przybieraj wrzeciądze, Abyś już zwyciężonych więcej nie ciemiężył, Ale siebie samego, cesarzu, zwyciężył. To walka, najgłówniejszej zrównana potrzebie: Zhołdować żądze serca i zwyciężyć siebie! Śmiał się Osman, ale śmiech z gniewem był na poły, «Czy nie uczył ty, rzecze, u giaurów szkoły? Jakiś mi krasomówca! Wnet za te nauki Brzydkim ścierwem gawrony napasiesz i kruki, Pokażesz drugim drogę psom, odważny chłopie, Których się wilk i z twoją posoki nażłopie! Obnażonego potem przywiązać do buku Rozkaże, i sam naprzód ustrzela go z łuku; Po nim zaraz drugiego; skoro zabił pięci, Trochę z gniewu opłonął i do pomsty z chęci Wojsku rozda ostatek; tam jedni w pohończą Od dzid, drudzy i szabel swą śmiertelność kończą. Kończą śmiertelność, ale onymże zawodem W niebie żyć poczynają, gdzie ich ani głodem Ani żelazem więcej śmierć już nie namaca, A na ziemi żaden wiek sławy ich nie skraca. Już tyran tryumfował, już wspaniałej stąpał; By go nie wstyd, rad by się w onej krwi i kąpał; Syci serce i oczy niewstydliwe pasie; Carem bywszy, katowską wziął funkcyją na się. Tak ci legli mężowie; i ten był pies szary, Którym się miasto wilka i Chodkiewicz stary, I wojsko turbowało jakoby do nogi Pod tak srogie Kozacy podpaść mieli wrogi. Aleć i Sajdacznego, co na podjazd chodził, O włos podobny kłopot w zdrowiu nie uszkodził; W nocy napadł na tropy i tureckie szlaki, A mniemając swoje być przed sobą Kozaki, Puścił się nimi; ale skoro mu dzień oczy Otworzy, poznawa błąd, a już go oskoczy Orda na wszytkie strony; długo się odwodem Bronił, choć całonocnym zmordowany chodem, Lecz wziąwszy w rękę strzałą i stradawszy konia, Uszedł w las, wielkiem szczęściem dopadszy ustronia. Młodecki z Hannibalmi, choć się im dostało, Zgubiwszy kilku swoich, uskrobali cało. Sajdaczny też część bólem, część znużony głodem, Skoro słońce niski świat zaćmiło zachodem, Puścił się po rozumie, a idący brzegiem Dniestrowym, trafił swoich, stojących noclegiem. Jeśli on rad Kozakom, i ci mu też radzi. Zaraz Brodawkę z jego urzędu wysadzi, A sam wziąwszy regiment, już więcej nie krąży, Ale prosto pod Chocim do obozu tąży. Gdy się to w polach dzieje, hetman utrapiony Na każdy dzień z opryszki odprawuje gony, Którzy nam czaty kradli, wypadszy gdzie z kąta, I choć ich co z większego pleni, choć ich prząta, Nie pomogło to; zbójcy, mając dziury skryte, Sami siebie i rzeczy chowali nabyte. Kiedy Murza Kantimir, kraść raczej Polaki, Nie wojować nawykszy, złodziejskiemi szlaki Przez wołoskie kałauzy spadł niepostrzeżony, Chcący z nami najpierwszej skosztować fortuny, Sam w lesie z częścią wojska ulegszy, rozkaże Bratu z czoła uderzyć na placowe straże; Skoro tam wszyscy oczy obrócą i siły, On nic niespodziewany osiędzie im tyły. Jeszcze słońce nie weszło, jeszcze się za czarną Nocą cienie i szare mgły ogonem garną; Świtało, kiedy z wrzaskiem i okrutnym krzykiem, Powtarzając swym *hałła* pogaństwo językiem, Pozganiawszy posłuchy, jako osy z bani Padną na straż, tym szkodniej, im niespodziewaniéj. Przecie się im stawili i odwodem zrazu, Potem poszli w rozsypkę wszyscy bez obłazu, Aż już pod obozowym kiedy byli szańcem, Znowu się na pogaństwo obracali tańcem. Tam w samej prawie poległ Lubomirskiej bronie Uderzony Ordyniec z muszkietu przez skronie. Larmo zatem trębacze w obozie uderzą; Co żywo na koń wsiada, w pole wszyscy mierzą. Gdy oto z drugiej strony Kantimir jak z proce Przypadszy, znowu *hałła* okropne bełkoce. I już by był w obozie pewnie potłukł szyby, Bo tam żadnej nie było ostrożności, gdyby Nie rota Piotrowskiego kozacka, co brodu Bliskiego w nocy strzegła, a gdy się ku wschodu Słońce miało, i ona szła na stanowisko, A że bezpieczno było i obozu blisko, Ni o czym nie myśleli, tylko żeby nocy Niespanej wetowali w kotarach pod kocy; Przeto ich krom trudności i Kantimir pożył; Kilku poimał, kilku na placu położył. Poszło w nogi ostatek; tymczasem piechota, Jako w sprawie stanęła, zawaliła wrota. Widząc Kantimir, że spadł z swej nadzieje i że Brat jego już zegnany dotąd stopy liże, Idą w pole chorągwie, swych się boi figlów, Żeby za nim Polacy nie spuścili ryglów I żeby się sam pobił w swoje własne sztuki, Gdyby nań zasadzono gdzie w tyle hajduki. Jakoż się nie omylił; bo hetman w te dziury Z długą strzelbą wyprawił wigierskie piechury. Więc się nie rozmyślając, poszedł nazad w skoki, Gdzie mu w gęstwach muszkiety w same kładli boki, Że straciwszy co lepszych kilkudziesiąt ludzi, Łączy się znowu z bratem, skoro wojsko strudzi. Wstyd go było, że idąc z swym hanem o przodek, Teraz w łasce cesarskiej upadnie na spodek. Nie Dzieża to tu, nie Prut, kędyście półtorą Kroć stem tysięcy bili cztery pod Cecorą. Zdarzy Bóg i fortuna wyda po nas wrogi, Że was takie nad Dniestrem omylą pierogi! Już Tytan na pół nieba wygnawszy kwadrygi, Skoro im przetrze czoła, puszcza na wyścigi; A te kiedy nie ciągną i za nimi lotem Pędzą koła ognistym okładane złotem, Co im tchu, co w przestronym pary staje prysku, Z góry się ku zwykłemu biorą stanowisku. Południe prawe było i najwyższe stropy Słońce trzymając, cień nam zwinęło pod stopy, Gdy strudzony Kantimir w całodniowym chodzie, Przy Prutowej z swą ordą odpoczywa wodzie, A czujący od siebie niedalekie Turki, Wychełznywa bachmaty, zruca z szyje burki; Sam spi dopadszy cienia oganistej trześnie. O Kozakach ni duchu, którzy z onej cieśnie Wyszedszy, na dalsze się chowając roboty, Prosto ku Chocimowi prowadzą swe roty. Więc gdy trafią Tatary nad Prutową tonią, Tabor środkiem szykują a skrzydła pokonią. Widzi ich już i orda, ale sobie myśli, Że to ludzie z obozu tureckiego wyszli. Toż Kozacy, nim się ci do końca postrzegą, Dawszy im z działek ognia, skrzydłami zabiegą Z prawej i z lewej strony; tak bez swoich straty, Porażą ich i tabor zagęszczą bachmaty, Trupem pola uścielą, więźniów biorą, co się Podoba; tak z niechcenia zjadła baba prosię; A Kantimir, doznawszy swego szczęścia miary, Uciekł przemierzły między Turki i Tatary, Gdy się tak Zaporożec przed pogaństwem pisze, Chodkiewicz Bernackiego zbiera towarzysze, A mając na każdy dzień tej faryny jeńce, pale nimi osadzać każe i szubieńce. Aż Szemberg, aż Weweli z większą wojną jadą I dalej od czterech mil Osmana nie kładą. Taił wezyr Szemberka przed cesarzem, który Dociekszy od pochlebców, że coś za raptury Od niego do Polaków miały być z pokojem, Chciał mu kazać zdjąć głowę pospołu z zawojem. I by się z hospodarem nie odwiódł przysięgą, Klęknąć było obiema przed katem pod pręgą! Przystojnie jednak miany Szemberg od Hussejma, W którym acz do pokoju chęć była uprzejma, Z tak surowym responsem odprawi go, żeby Polacy do jutrzejszej mieli się potrzeby, Bo pokój w ostrzu broni; niech im żadne miry Nie mglą oczu, miejsca tam nie mają papiéry, Kędy szable i łuki będą ich krew hustem Toczyć, nie pisać piórem albo inkaustem. Albo się niech poddadzą i omyją płaczem Daleki trud z nóg naszych; cesarza haraczem Wiecznym niech ubłagają i do domu cało Powrócą, krwie nie lejąc; mnie by się tak zdało, Owszem jako przyjaciel stary życzę szczerze; Inaczej niech ich żadne nie błaźni przymierze, Jeszcze Szemberg domawia, gdy się walą z góry Pod sprawą Sajdacznego kozackie tabory. Już milę od Chocima chciał nocować, ale Widząc, że nań pogańskie następują fale, Choć się już był rozgościł, woli iść do ciszy; Przeto, acz jeszcze z drogi ukwapliwej dyszy, Poszedł aże pod Chocim; prawie się dzień mroczy, Gdy pod naszym obozem tabory roztoczy. Tam hetman, otoczony swej starszyny wieńcem, Ochotnie nad Dniestrowym wita go Kamieńcem. Ten potwierdził co Szemberg, co prawił Weweli. Zaczem Chodkiewicz, żeby wszyscy to wiedzieli, Trąbić każe przy haśle śród obozu swego, Nieprzyjaciel imienia że Chrystusowego Już nad nami, już o nim nie trzeba się pytać; Tylko się nań gotować, jako go przywitać. Widziałbyś tam był serce, widziałbyś był męstwo Starych onych Sarmatów, jakby już zwycięstwo W ręku mieli; jakobyś w pełne dmuchnął ule, Ci szable na musaty; strzelbę drudzy w kule Dyktują; wre tryumfu, wre wygranej pewien Obóz, jakbyś na ogień suchych nakładł drewien, Kiedy im ich wodzowie, doświadczeni w raziech Marsowych, w pradziadowskich stawiają obraziech Rycerską cnotę, której niestrzymane ostrze Orła swego od morza do morza rozpostrze. Rzekłbyś, że to ci wstali z Bolesławem z trumny, Co żelazne po końcach ojczystych kolumny Stawiali, kiedy na wschód padł Rusin premudry, Na zachód pyszny Niemiec krwią zaszargał pludry. Owo wszyscy z radością wyglądając świtu, Czekają nadętego pogaństwa przybytu. Wojny chocimskiej część czwarta Już żyzna Ceres wstała, co w kłosiane wieńce Sama się i robocze zwykła stroić żeńce, Założywszy stodoły, postawiwszy brogi, Żeby miał co paść zimny zwierz on koziorogi. Dała miejsce na ziemi bogatej Pomonie, Która, okrywszy grony dojźrałymi skronie, Jesień z sobą prowadzi, kiedy siostra z bratem, Noc ze dniem, zarówno się niskim dzielą światem, Już słońce złotogrzywe stanąwszy na wadze, Do jednakiej przypuszcza chłodny księżyc władze; Ale długoż tej zgody? Jeden ich dzień dzieli, Drugi weźmie mieczowi, przyczyni kądzieli. Zaraz noc i gnuśny sen szerzą swoje czasy, A Bachus wytłoczywszy słodkie wino z prasy, Choć przez słońca odległość podniebny świat ziębnie, Dmie na pełnym swe bąki i fujary bębnie. Już i ptastwo pieszczone, we mchy i swe pierza Nie ufając, do cieplic przed mrozami zmierza. Ryba idzie na głębią; wąż się w ziemię ryje; Zwierz gęstwy niedostępnej szuka i paryje. Krótko zebrawszy roku schodzącego znaki, Jesień była, gdy straszny Osman na Polaki Przez ostre skały Hemu ciągnął i Rodopy, Jakie niegdy Hannibal wrzącymi ukropy Winnego kruszył octu (tej zażył odwagi, Robiąc drogę przez Alpy do Rzymu z Kartagi). Ani tego zatrzyma trudna na Bałchanie Przeprawa; tak ich zbieży, tak nad głową stanie, Jako w pół morza, między niebem, między wodą, Okręt chmura z okrutną zdybie niepogodą Przysiągłby, że do jego ottomańskiej luny Powinno słońce swoje stosować bieguny, Że go tak lato, jako dzień niegdy poczeka Jozuego, gdy dawno gromił Amaleka. Zabielały się góry i Dniestrowe brzegi (Rzekłby kto, że na ziemię świeże spadły śniegi), Skoro Turcy stanęli, skoro swoje w loty Okiem nieprzemierzone rozbili namioty. Nie toczyli obozu, nie ciągnęli sznurów, Ale tak małą garstkę wzgardziwszy giaurów, Kędy kto szedł, tam stanął; na mocy się czują, Jeśli nas nie wystraszą, to pewnie zaplują. Nie ma ich tu co bawić, nie chcą się rozgościć, Wisła im głowę psuje, jako ją pomościć? Gdzie sam cesarz pagórek opanował wyżni, Widomie się odyma, źrejomo się pyszni. Że monarchy Azyi, Afryki, Europy, Trzech części świata pana, depcą po nim stopy. Biedny Dniestr, acz przeciwko orłowi motylem, Śmie gardzić Eufratem, śmie się równać z Nilem, I ledwo w swym lichota trzyma się pobrzeżu, Ale mu właśnie służy: nie kol, miły jeżu! Skoro Osman obaczył nasze szańce z góry, Jako lew krwie pragnący wyciąga pazury, Jeży grzywę, po bokach maca się ogonem, Jeżeli żubra w polu obaczy przestronem, Chce się i on zaraz bić, zaraz chce na nasze Wsieść obozy; hetmany zwoławszy i basze, Każe wojska szykować, choć już i niesprawą, Dla pola cieśniejszego, iść na nas obławą. Kto mu wspomni nie w polskim wieczerzą obozie, Choć najwierniejszy sługa, będzie na powrozie. Tedy o tak haniebnej usłyszawszy karze, Biednego ognia składać nie śmieli kucharze. Nie zdało-ć się to starszym, ale z tak porywczym Trudno co radzić panem, bo ich nigdy ni w czym Nie słucha, za swą dumą idąc i uporem. Zawsze drwi; zawsze się mści swych drew z nich nad którem. I teraz, acz to wszyscy dobrze widzą, że by Ledwo tak uszło w łowy iść, nie do potrzeby (Ale kędy mus rządzi, trudno być ostrożnym), Nie zrozumiawszy miejsca, w odzieniu podróżném, Nie miawszy słońca, wiatru, nie miawszy fortelu, Nie znając serca, ani sił w nieprzyjacielu, Bić się z nim, jakby o reszt ślepą kością rzucić, Choćby tam wszyscy spali, mogą się ocucić; Nie bać się, ale ani lekce ważyć trzeba, Kto ma serce, broń, rękę i zażywa chleba. Nie mów, gdy idziesz na plac, że będę bił, ale Będziem się bić; i Mars ma obojętne szale. Teraz, gdy Osman każe, lub zysk lubo strata Walą się wojska, idzie i groźna armata; Straszne się bisurmańskie z góry garną roje A białe jako gęsi migocą zawoje, Janczaraga we środku ustrzmiwszy w puch pawi Ogniste swoje pułki na czele postawi, Sam dosiadszy białego arabina grzbieta, Jako między gwiazdami iskrzy się kometa, W barwistym złotogłowie pod żurawią wiechą; Bonczuk nad nim z miesiącem, ottomańską cechą. Dwanaście tylko było tysięcy janczarów, Prócz piechot Gaborego i dwu hospodarów; Na dwadzieścia-ć pieniądze spełna z skarbu dano, Ale to, co miało być na ośm, ukraszono. Wszędy pełno nierządu, gdzie nie masz dozoru! Każdy kradnie, kto może, każdy tka do woru, Ale i u nas, pojźry, kto-li tymi czasy Pańskiej bez interesu podejmie się kasy? Każdy tam pragnie służyć, kędy okrom myta, Choć co ukradnie, nikt się o to go nie spyta, Nie regiestr do sumnienia, ale jak z ołowiu, Do regiestru sumnienie mając pogotowiu. Na cóż i mówić więcej? Nie w Polszcze, darmo to, Na cały świat rozgrzesza wszytkich ludzi złoto! W prawo i w lewo janczar na widoku stały Nieznane oczom naszym dotąd specyjały, Straszne słonie, co trąby okrom mają kielców; Każdy swą wieżą dźwiga: każda wieża strzelców Po trzydziestu zawiera; tak gdzie tylko chodzą Rozdrażnione bestyje, nieprzyjaciół szkodzą. Konne wojska po skrzydłach, wyniosszy swe dzidy, Patrzą, rychło się do nich sunie giaur gidy, Albo im każą skoczyć, gdzie z niezmiernej chuci Śmiały spahij na naszych dziryty wyrzuci. Wszyscy siedzą od złota, od rzędów, od pukli, I nie jako na wojnę daleką wysmukli; Nie widziałeś kirysów, nie widział pancerzy, Każdy się złotogłowi, jedwabi i pierzy: Ogromne skrzydła sępie, forgi, kity, czuby Trzęsą się im nade łby, a ono nie luby Te prezentować cienie i nikłe ozdoby, Kędy wróble takimi z prosa straszą boby! Wszytko znieśli, wszytko to dziś na się włożyli, Z czego świat przez lat tyle zdarli i złupili. Konie przecie znużone tak dalekim chodem Nie onę rzeźwość miały, co im idzie rodem, Bo nie pomoże złoto, kogo niewczas zejmie; Nie może, chociażby się rad krzepił uprzejmie. Świeciły się od złota chorągwie gorące, Po których haftowane tureckie miesiące Pod złocistą skofią strojnych ludzi grona Okryją, a żelazna szydzi z nich Bellona Starych zaś znak, przy drzewcu wystrzępione nitki, Pod jakimi widujem i tu niedobitki. Ale odjąwszy ludzi europskich z czoła, Ostatek czerń, szarańcza, motłoch, skomon, smoła. A co to tak wysoce każą na Araby, Zbijać dobrzy; i nagi lud to jest, i słaby; Handlom tylko przywykły i rzemiesłu raczéj, Nie wojnie; choć ci się on w rzeczy usajdaczy, Z łuku pewnie nie strzeli, woła, krzyczy, szwatrze, Ale ucieka zaraz, jak tylko nań natrze. Jeden nazbyt otyły, drugi wiekiem nużny, Jaki u nas od kilku lat żebrze jałmużny; Bo zapalczywy Osman do tej z nami zwady Wszytkę płeć męską, nawet stare wygnał dziady, Dla pacierzy podobno, gdyż okrom modlitwy Nie zażył ich do wojny pewnie i do bitwy. W tymże obłoku stali Murzyni cudowni. Jako się bleszczy iskra w opalonej głowni, Tak i tym z warg napuchłych, z czerniejszej nad szmelce Paszczeki, bielsze niż śnieg wyglądały kielce. Tu się w szeroko białej na wierzchu koszuli, Po polach Mamalucy przestronych rozsuli, Jakoby przy łabęciach postawił kto kruki, A gęste się nad nimi wieszają bonczuki. Tamże wszytkie narody, które jako sznuru Długiego się z obu stron trzymają Tauru, Gdzie prac Herkulesowych wiekopomne mety, I Kalpe, i Abila rosłe wznoszą grzbiety, Kędy Karmel, na którym, gdy trzy lata rosy Nie było, zmiękczył łzami Eliasz niebiosy; Kędy Ossa wysoka, skąd Tyfeus srogi Z wojskiem rosłych obrzymów wygnał z nieba bogi. Lidowie i Pamfili, Kambadzi, Cyreni, Elami, Kappadoci, Ponci i Armeni, Natolcy i Angurzy. Mingłi, Kurdzi, Serzy, Kędy siarką wszeteczna Sodoma się perzy, Kędy klej wyrzucają smrodliwe asfalty; Kadurcy z Lotofagi, Arkadzi z Bisalty, Hirkani, Massageci, Egipt, Macedoni, Psylli, Baktrzy, Imawi, Pargiedrzy, Geloni. Tu łysi Arymfei i Mezopotami, Fryksi, Cyrci, Sabei, Kaspii, Albani, Gdzie Ganges, gdzie Eufrat, gdzie Tanais z Nilem, Gdzie się lerneńska miesza hydra z krokodylem, Gdzie Lemno Wulkanowe, gdzie starego raju Małe znaki, początki ludzkiego rodzaju. Tu Babilon i Memfis, Trypol z al-Kairem, Wschodni świat, rumem dzisia zasypany szczerém. Toż pobliższy Cyrkasi, Rumi i Sylistry, Bosnak, Bułgar, Trakowie, którym Donaj bystry Wiecznie szumi za uchem; toż Krym i Nahaje Jak z woru ordy sypą; gdy emir wydaje Hardy cesarz do Polski, wzajemnym pochopem Budziaki i Bilohrod lecą z Perekopem. Toż Wołosza z Multany, co przedtem sąsiedzi, Dziś nam nieprzyjaciele; Tam się wszytka zcedzi, Zgraja ona niezmierna, niezliczona gęstwa, Z której Polska ma świadka, póki świata, męstwa. Cóż pisać o armacie, gdy samymi działy Obóz swój osnowali za szańce, za wały. Z takim grzmotem, że ledwie podobny do wiary, Sam to przyznał Chodkiewicz, wódz i żołnierz stary, Który jak się marsowym począł bawić cechem, Nigdy tak wielkich, nigdy z tak ogromnym echem Sztuk ognistych nie widział, które ziemię z gruntów Trzęsły, rzygając kule o sześćdziesiąt funtów. Toż prochy i granaty, i rozliczne twory Na krew ludzką osobne ciągnęły tabory, Niestrzymane petardy, windy i możdżerze; Pęta nawet i dyby, kajdany, obierze, Już wygraną w szalonej uprządszy imprezie Hardy tyran na karki nietykane wiezie. Drą się trąby i surmy i w tyle, i w przedzie; Ale po lepszych w Wilnie tańcują niedźwiedzie. Takie wilcy w gromniczny czas, mrozem przejęty, Takie wydają świnie zawarte koncenty. Łagodną symfonią tak ślosarz pilnikiem, Tak osieł swoim cieszy ludzkie ucho rykiem. Przytem dzyngi, piszczałki, flet, kobza i z drumlą, Daleko piękniej gęsi gędzą i psi skomlą; Jakby drapał po sercu, tak tam była groźna, Gdy się czwarzyć poczęła kapela przewoźna. Że się bydło wspomniało, więc o nim do końca Powiem. Kiedy-bym spytał gorącego słońca, Jeśli go tylo w kupie z ognistego wozu Widziało, co dziś Osman zegnał do obozu, Przyznałby mi to pewnie Febus złotowłosy, Że jako rozpostarto nad ziemią niebiosy, Jako on dawno snuje swojej sfery wydział, Takiej liczby stad i trzód w gromadzie nie widział. Mułów naprzód i osłów z różnymi ciężary, Potem cielców ćma sroga zaprzężonych w kary. Nuż tak straszna armata, gdzie i po stu wołów Jedne sztukę ciągnęło; cóż kule? cóż ołów? Wszytko to swym taborem, jako się już rzekło, Kilka mil za wojskami powoli się wlekło. Porożyste bawoły, barany i kozły, Krowy, których cielęta na wozach się wiozły, Owiec i bierek trzody niezmierzone okiem, Razem pasły, razem szły, ale wolnym krokiem. Nuż maży, które rzeczy potrzebne do żydła Wiozły, co miały w jarzmach robotnego bydła! Gdzie faryna i szorbet i kaffa, co spumy Trawi w człeku, i we pstrych farfurach perfumy. Tak się Osman opatrzył prowiantem sporém, Bojąc się, żeby Polska pospołu go z dworem Głodem nie umorzyła; czyli słyszał, że tu Ryż się nie rodzi? Nie masz kaffy i szorbetu? Chleb a piwo, to żywioł; tłuste mięso z chrzanem, Gdy zdrowie jest, bez pieprzu, bez cymentu panem. Jakoż, byśmy się chcieli rozgarnąć w tej mierze A na wieki z tym wszytkim uczynić przymierze, Czego nam niebo i ta ziemia, co nas rodzi, Nie dała, dłużej byśmy i starzy i młodzi Żyli i każdy by z nas trzech Węgrów przesiedział Na świecie. Mądryż niebo uczyniło przedział, To wszytko dawszy, czego potrzebował który Naród, wedle kompleksji i swojej natury. Nikt do nas, my na wszytkie posyłamy światy Po trunki, po korzenie, szkiełka i bławaty; W tym kmiotków naszych poty, w tym ich toną prace: Kuchnie żółcić, a winem oblewać pałace! Nie znanoż dawno pieprzu, kanaru, cymentu; Apetyt był każdemu miasto kondymentu. Patrzmyż też, co za ludzi miały tamte wieki, Którzy nam tę Ojczyznę dali do opieki! Ale że ich mały ślad i tylko w żelezie, Ledwie że nie z nogami drugi dzisia wlezie W szyszak przodka swojego; puklerza nie dźwignie; Pod mieczem jako węzeł do ziemie się przygnie; Ledwie by i ostrogę uniósł na ramieniu, A jako w wczesnym krześle usiędzie w strzemieniu. Nuż one rękawice, gdzie na każdy członek Nie klejnot, nie manela, nie drobny pierścionek (Białej to płci spuszczali), ale stalna blacha. Cóż o zbroi rozumieć? Cóż gdy w niej wałacha Osiadł, żelaznymi go kierując nagłówki? Przebóg! Cóż nas w tak drobne przerobiło mrówki? Zbytkami nieszczęsnymi, łakomymi garły, Samiśmy się w pigmeów postrzygli i w karły. Co żywo na nas jeździ i wszyscy nas lubią; Wszyscy nas jako własne gąski swoje skubią. Wziął nam Turczyn Wołochy, jeszcze więcej grozi, Za swoje musułbasy, za garść wełny koziéj. Wzięli świeżo Inflanty z Estonią Szwedzi, I złupiwszy nas z srebra, nabawili miedzi. Ostatek go na Włochy poszło i Francuzy, Za wiotche materyjki, forboty i guzy. Niemcy Prusy trzymają, gdzie aż serca bolą, Gdyśmy świeżo szlachecką krew dali w niewolą! I Węgrzyn, choć nas prawie już wyssał do szczętu, Pewnie, że w ryb łowieniu nie zaśpi odmętu; Za każdą okazyją śle posły i pisze, Żeby mógł swe wykupić u Korony Spisze. Wzięła Moskwa część Litwy i całe Zadnieprze. A toż wina, hatłasy, sobole i pieprze! Nie lepiejże nam było, w starożytym trybie Zostając, to jeść, to pić, w tym chodzić, na skibie Co się rodzi ojczystej, a durnym narodom Prawa dawać i wielkim rozkazywać grodom. Tatarowie, co przedtem za granicę Siną Wodę mieli, Podole dzisia i Lwów miną, I nie pierwej ustąpią, aż kupiwszy złota, Nim się im wykupimy, o wieczna sromota! Już im Krym Ukrainą, nad Bohem Nahaje; Już nawet i meczety tamte widzą kraje; Wolno im jako braciej, a my na to śpimy; Najdziem jeszcze, czym się im ten rok okupimy, Choć też będą w Haliczu zimować i w Bełzie. Ale-ć mię zniosło pióro, omoczone we łzie Orła białopiórego, gdy przeszłe ozdoby Wspominając, otwarte na się widzi groby. Aza wszechmocny stwórca wszytkich rzeczy zdarzy, Że, skoro go zaś słońce pierwszej sławy sparzy, Choćby dobrze piekielnym uwikłał się Styksem, Znowu ożyje, znowu odmłodnie z Feniksem? I owszem, jeźli rzeźwym pojźrymy nań okiem, Już był skonał, już się był czarnym okrył mrokiem, Skoro ptak obcy rodem, wodząc jego dzieci, Zdzicze i tych w cudzy kraj w kłopocie odleci. O jakoż tu ojczymów cisnęło się wiele, Którzy gwałtem nad nami chcieli kuratele! Teraz w Bogu nadzieja, kiedy na swym gniaździe Posłał miejsce krzyżowi, księżycu i gwiaździe, Zagrzawszy to ciepłymi męstwa swego puchy, Kędy miał grób dopiero, będzie miał pieluchy; Będzie bujał jak znowu po szerokiej sferze, A co najemnik stracił, z zyskiem zaś odbierze! Ale nas Osman woła, który hardzie na trzy Z wysokiego namiotu swoje światy patrzy; Wieszczków, wróżków, kuglarzów, z czarami i z gusły Mataczymi nakoło osnuł się powrósły, Którym jako aniołom tak wierzy uprzejmie. I nikt mu łuski z serca ślepego nie zdejmie; Sny ich zawsze pisano, choć brednie, choć kawy. Nigdy nie miał Apollo tyla w Delfie sławy, Co ci u bałamuta za swoje oszusty, Chociaż daleko mędrsze głowy są kapusty. Wiedzą w rzeczy szczebioty, wiedzą loty ptasze. Obiecują zapewne Osmanowi nasze Obozy, tylko by się z tym trzeba pospieszać; Wszytko wiedzą, prócz tego, że ich każe wieszać Za takie prognostyki; gdy sam w pośmiewisku Zostanie, tym po garści konopi da w zysku. Barzo słuszna zapłata na one proroki, Za żywota znajome, po śmierci paść sroki. Tatarów tam nie było; bo po wziętej chłoście, O milę stąd nad stawem zostali przy chroście. Już oni odprawili wczora swe kredence, Niechaj też Turcy mają laurowe wieńce. Ani miejsca mieć mogli sposobnego, gdzie by Kosz stawić i gonione odprawiać potrzeby: Więc upatrzywszy miejsce, za Osmanem w mili Stanęli i tam swoje kotary rozbili, Oprócz kilku tysięcy, którzy z swej ochoty Harcami poczynali Marsowe roboty. Sam stał Osman na górze pod zielonym znakiem, Opasany po świetnym kaftanie sajdakiem, Skąd mógł wojska obaczyć, jako trzeba, obie, Mając grono zwyczajnych pochlebców przy sobie. Stamtąd ludzi szykuje, niecierpliwy zwłoki Posyła na przemiany, żeby jednooki Husseim, sylistryjski basza po Skinderze, Przy którym był wszytek rząd, następował szczerze, Nim się słońce nachyli na giaurskie baby. Jak z woru wysypawszy Turki i Araby, Razem bando na dwór swój wyda w onym czasie: Kto pierwszej wiktoryjej nowinę przyniesie, Sto tysięcy we złocie da i konia z rzędem, I znacznym go obieca opatrzyć urzędem. Taka straszna zawziętość, takie aparaty Nie przyniosły Polakom żadnej serca straty, Którzy Bogu oddawszy swej nadzieje skutki, Skoro hetmańskie kotły ogłoszą pobudki, Pod przestronne swych wodzów schodzą się namioty, Gdzie kapłani jarzęce zapaliwszy knoty, Przed żałosną figurą śmierci Jego smutnéj, Ofiarę Mu a oraz akt skruchy pokutny Upokorzonym duchem oddają, a przytem Żebrzą, żeby raczył być swym ludziom zaszczytem, Gdy poganie jako lwi i okrutni smocy Na nich w całego świata następują mocy; Aby im ich odpuścił miłościwie winy, Choć przynamniej odłożył pomstę na czas iny, A tu, kędy wzgląd jego nieśmiertelnej chwały, Gniewu sprawiedliwego przytrzymał zapały. Każdy potem z osobna, skoro serce skruszy, Kładzie w kapłańskie swoje niedostatki uszy; Toż czynią i hetmani, a świętym obrokiem Wsparszy dusze, wszyscy dnia czekają z widokiem. Już się niebo bielało; już Febus życzliwy Wywieszał na horyzont purpurowe grzywy. W pierwszej się kawalkacie wali Zefir gładki, Spądzając z firmamentu bladych gwiazd ostatki, I jeśli się jeszcze co szarej nocy pląta, Wolniusieńkim ją szumem i lekkim tchem prząta. Potem szeroka rosa z zebranego łona Na niską sypie ziemię mokrych pereł grona. Dopieroż zostawiwszy złote łoże zorzy, Ruszy się słońce z miejsca i wrota otworzy Płomienistym dzianetom, które na świat niski Pędzi, ognistymi ich ustrzmiwszy igrzyski; Już się ptastwo ozwało, już zupełnem kołem Tytan idzie do góry. Jeszcze się kościołem Chodkiewicz bawił, kiedy szpieg na szpiegu jedzie, Ze się Osman u niego kładzie na obiedzie. A ten skoro nabożne modlitwy odprawi, Wstawszy z kolan na nogi: «Rad mu będę, prawi, Tylko niechaj nie mieszka, niech nie kwasi grochu, Będzie bigos gorący z ołowiu i z prochu. Jeżeli też chce zażyć pieczeni podróżnej, Gotowi zarębacze czekają i z rożny». Toż na się zbroję bierze i świetne paiże, Rzekłbyś, że mu się nazad wróciły trzy krzyże Ani lat siedmiudziesiąt twarde blachy gniotły. Wraz każe w swe uderzyć wsiadanego kotły. Larmo zatem po wszytkich obozach się szerzy. Jedni do zbrój, drudzy się biorą do pancerzy; Wszyscy na koń wsiadają i wychodzą z szańcu, Rzekłbyś, że na wesele, rzekłbyś, że do tańcu, Że już na skroń korony wdziali tryumfalne. Grzmią bębny w regimentach, a kotły tubalne, Gdzie żelazny na rzeźwych jeździec koniech siedzi, To basem, to dyskantem, rozprawują w miedzi. Bez wiatru i powietrze pomagało echu. Kiedy trąby wesołe, surmy bez oddechu, Zadumani szyposze, co im staje pary, Nucą treny marsowe, w gwardyjach fujary. O chwalebna ochoto! O kochana młodzi! Serce rośnie patrzącym, gdy na kształt powodzi Bliskie pola osuli a mężnymi czoły Wyrażają zmieszany gniew z radością wpoły. Zakwitnął barwistymi tamten świat proporcy, Że wynurzeni z Dniestru Trytoni i Forcy Na dziwy; bo kiedy je Fawonius wije, Igrają po powietrzu róże i lilie, Nad którymi przybite do kopii złotéj Równym gronem gorzały wyostrzone groty, Odymały się orły po chorągwiach tkane, A konie pod pańskimi nogami igrane Wyprawują korbety, sforcują się w salty, Dzielniejsze na swych grzbietach czując niźli z Malty Kawalery; pryskają, rżą i postać w miejscu Nie mogą, czyniąc serce i ochotę w jeźdzcu. Po dniestrowych piechoty rozwlekły się brzegach, Niemieckie szwadronami, węgierskie w szeregach, Rozlicznych barw kolory prezentując oku, Jakie słońce w wieczornym maluje obłoku. Hetmani dawno w głowie formowane szyki, W radę sobie przybrawszy stare pułkowniki I mądre indzingiery, jakoby z regiestru, Po równinach bystrego rozpostarli Dniestru. Lewe skrzydło Chodkiewicz wziął pod swoję sprawę, Prawe Lubomirskiemu oddał pod buławę. Na czele swój naprzód pułk, Zienowiczów drugi, Trzeci Opalińskiego w rząd postawił długi. Tamże stał i Sapieha; usarze na przodzie, Pancerni we trzech szykach byli na odwodzie; Tam Rusinowski z pułki lisowskimi, tamże Zaporowskie z swych szańców patrzyły haramże. Lubomirski postrzegszy, że nań dziurą myszą Opanowawszy lasy, Tatarowie dyszą, Tak skrzydło wyprostował, że zrównał i z szykiem Chodkiewiczowym czoło; i jeśliby smykiem Chciała co orda broić podczas bitwy z Turki, Mógł im dać odpór, mógł ich wegnać w też komórki, A prawym skrzydłem rządząc, pięć rot kopijnika Na samo właśnie czoło pogaństwu wymyka, Swoje i Złotnickiego; w tejże stanął ławie Lipski i Rozdrażewski i Janowski w sprawie. W drugiej za nim sekundzie Żorawiński z swojem Stoi pułkiem, człek wielki rozumem i bojem. W trzeciej Stefan Potocki, wielkie drzewa w toku Niosąc, a Leśniowski mu zaraz wedle boku. Czwarte trzyma posiłki Jan Ferensbach, który Dwie chorągwi rajtarskiej wodził armatury. Piąty Boratyńskiego pułk, dziesięć rot; szósty I ostatni posiłek Herborta, starosty Skalskiego; wedla niego jakoby na szparze Znaku Stanisławskiego czekają usarze, Rychło kruszyć kopije na ich przyjdzie skrzydło I rzezać to niezbędne bisurmańskie bydło. Gdy tak jezda po bokach wecuje demesze, Wrzały środkiem gwardyje pod Wejerem piesze; Tam ogniste armaty, tam wojenne sprzęty, Niemieckie i węgierskie stały regimenty. Tam Lermunt i Mościński; ten swoje Polaki I Węgry ma; ten w pułku Szwedy i Prusaki. Wszytkie infanteryje, jednem rzekszy słowem, I działa pod dozorem były Wejerowem, I co mogli świeżych sztuk nowi wynaleźce Wymyślić, każda tu rzecz swoje miała miejsce: Haki i śmigownice, nośne kolubryny, Kartaony i mniejsze polowe machiny, Jako ręczne granaty i dardy i piki. W też i pułki dragońskie położono szyki. Za wszytkimi wojskami przed samym okopem Dwaj stanęli Sieniawscy, Mikołaj z Prokopem, Z ludzi swoich wyborem, jakoby w rezerwie, Jeśli broń Boże Turczyn wszytkie ławy zerwie, Żeby tu mógł mieć odpór, gdy na eleary Koronne padnie ślepo. Więc do onej pary Tomasza Zamoyskiego przyłączono roty, Średzińskiego z Świeżyńskim, wielkiej wodzów cnoty, Którym z boku w posiłku postawiony bliski Mikołaj Kossakowski a starosta wiski. Z drugą stronę, gdzie lasy były i werteby, Kilkadziesiąt kozackich rot stanęło, gdzieby Wykradli się Tatarzy z onych skrytych łozów, Mieli odpór gotowy od naszych obozów. Nadto, kędy się tylko dało miejsce użyć Do fortelu, tak długo kazał hetman wróżyć, Że tam albo ognistą piechotę zasadził, Albo działka i lekką armatę wprowadził. W tym toku wojsko stało przed południem trochy, Acz dziwnie dobrą sprawą; wżdy jednak przepłochy Nie małe być musiały między Chodkiewiczem W czele a Lubomirskim, i barziej się niczem Nie mieszał, jako kiedy różny od uchwały Warszawskiej wojska one komput w sobie miały, A on je już, wsparszy się na królewskiem słowie, Przed półroczem szykował w pracowitej głowie. Teraz kiedy czas minął poprawić erroru, Choć go co w sercu korci, dobrego humoru, Wesołej fantazyi nabywszy postaci, Nikomu i sam w sobie ochoty nie traci; Lecz wybrawszy jednego z każdej roty męża, Podufałego serca, konia i oręża, Takimi się osadzi i gdziekolwiek jedzie, Tysiąc takich przy boku albo więcej wiedzie. Zbroje na nim brunatne lasserują szmelce; Koń dzielny pod nogami, na jakim Topielce Surowy Neptun gromi, gdy na morzu szarga; Na takim bure wały swym trójzębem targa. Tak i hetman w powagę cnego czoła rugi Ubrawszy, skoro szyki objedzie raz drugi, Skoro stwierdzi wątpliwych, serdecznym potuszy, Na bliski kopiec cugiem bucefała ruszy, Kiedy na kształt gradowej, pełnej gromu chmury, Zastępy się pogańskie walą ku nam z góry, Rug tylko i szmer ludzi, jaki więc w nakrytém Ukrop garcu sprawuje, gdy gestym kopytem Bita ziemia pod nami jęczy, jakby wzdychać Żałośnie chciała; tak coś do nas było słychać. A skoro wszytkie góry i równie po części Co ich stawało, ona szarańcza zagęści; Skoro Osman, łakomy w swoim sercu miałkiem Krwie naszej, chce nas żywo, chce nas połknąć całkiem, Obróci się Chodkiewicz czołem na swe szyki, Gdzie widząc zgromadzone wszytkie pułkowniki I rotmistrze, i wielką część z narodów obu Żywej młodzi, starego trzyma się sposobu Zawołanych hetmanów, zdjąwszy szyszak z głowy, Krótkiej lecz zwięzłej do nich zażyje przemowy: «To pole, cne rycerstwo! na którym przezwiska Polacy przez Marsowe nabyli igrzyska, Ani naszej Pogonia starożyta Litwy Po morzu swe z pogaństwem toczyła gonitwy; Pole, mówię, nie słowa, nie czczej pary dźwięki, Ale kocha roboty bohatyrskiej ręki. Ani mnie ust natura formowała z miodu, Ani też tam oracyj trzeba i wywodu, Gdzie Bóg, Ojczyzna i Pan swoje składy święte W archiwie piersi waszych chowają zamknięte. Dziś wam się Bóg swej chwały, dziś ołtarzów zwierza; Nowego, które stwierdził krwią własną, przymierza; Klasztorów płci obojej, kędy świecką tuczą Wzgardziwszy, w nabożnych łzach grzechy nasze płóczą, W Bogu ślubnej czystości i sercem i usty Odpaszczają ust naszych i serca rozpusty; Wam Ojczyzna, rodzice, krewne, dzieci małe, Płeć niewojenną, dziewki oddaje dojźrałe, Też by miały ku żądzy psiej pogańskiej juchy W opłakanej niewoli rodzić Tatarczuchy? Wam ubogich poddanych chrześcijańskie gminy, Ojczyste na ostatek ściany i kominy Pokazuje z daleka matka utrapiona; Pod wasze się z tym wszytkim dziś kryje ramiona, Do was obie wyciąga ręce wolność złota, Niech się sam w swych poganin obierzach umota! W te ręce król ozdoby swej dostojnej skroni, Kiedy mu hardy Osman śmie posiągnąć do niéj, Porucza, z których je ma; nadzieje nie traci, Że tyran posiężnego sowicie przypłaci. Ja uniżone Bogu czynię dzięki, że mi Dał żyć na niskiej do dnia dzisiejszego ziemi; Dał na tym stanąć miejscu, skąd jeżeli żywo Wrócę, czeka mnie żyzne wiecznej sławy żniwo. Jeśli też tu Bóg schyłki wieku mego zcedzi, I to zysk liczę, gdy mnie nie doma sąsiedzi, Lecz tak wiele chrześcijan pod tutecznym niebem, I moje martwe kości ozdobi pogrzebem, Więc, o kawalerowie, w których serce żywe I krew igra, przyczyny mając sprawiedliwe Tak koniecznej potrzeby, Litwa i Polanie, Osiądźcie Turkom karki i nastąpcie na nie! Niechaj was to nie stracha, niech oczu nie mydli, Że się poganin upstrzy, uzłoci, uskrzydli. Namioty, słonie, muły, wielbłądy i osły, To nie bije; stąd serca przodkom waszym rosły Do szczęśliwych tryumfów; i mięso i pierze, Lubią sławę i złoto przy sławie żołnierze. Mało co tam wojennych; dziady, kupce, Żydy, Martauzy postroili i dali im dzidy; Co człek, to tam rzemieślnik; cień ich tylko ma tu Osman; każdy zostawił serce u warstatu. Czy nie Cygani, którzy podłe drumle klepią, Bić nas będą, skoro się masłokiem zaślepią, Których wszytka armata — młotek, szydło, dratwa? Sama się swoją liczbą ta tłuszcza zagmatwa. Tedy do tak nikczemnej marnej szewskiej smoły, Sarmatów będę równał! Naród, który z szkoły Marsowej pierwsze przodki, stare dziady liczy, Który wprzód w szabli, niźli w zagonach dziedziczy, Którym Chrobry Bolesław, gdy Rusina zeprze, Żelazne za granicę postawił na Dnieprze; Gdy Niemca, co w fortecach i w swej ufał strzelbie, Takież kazał kolumny kopać i na Elbie. Tylą tedy tryumfów ozdobione dłonie, Tylą nieprzyjacielskiej krwie kurzące bronie, Skorośmy niespokojne skrócili sąsiady, Podnieśmy na Turczyna, z którym dziś do zwady Pierwszy raz przychodzimy; Cecory i Dzieże Nie wspomnię, żebyśmy z nich mieli tylko świeże Do pomsty okazyje, gdzie błąd naszych gruby, Świat świadkiem, wstawił na łeb durnym Turkom czuby. Starych mi tu wiktoryj tak wiela nie trzeba Wspominać, więc na pomoc, bracia, wziąwszy nieba, Te nieba, których dzisia sprawiedliwej kauzy Bronicie, polskie mając patrony kałauzy, Dobądźmy na dzisiejszy dzień chowanej broni, A skoro hasło *Jezus* po wojsku zadzwoni, Nie szczędząc bisurmańskiej nikczemnej posoki, Odbierzmy należyte szablom swym obroki. Jeżeli się kto boi, jeśli ufa w nogi, Niech patrzy na bystry Dniestr, tatarskie załogi, O czym wątpię, a mężnym bohatyrska cnota Niechaj do wiecznej sławy pootwiera wrota. A ty, o wielki Boże! który jednym słowem Wodzisz wojsk miliony, przeto obozowem Panem się słusznie zowiesz; ty sadzasz na trony, Ty królom z głów niewdzięcznych odbierasz korony, Pokaż swoję moc w naszej niedołędze lichéj, Zepchni nieprzyjacioły swoje dzisia z pychy. Oni liczbie tak wielkiej, wozom, koniom, a my W tobie tylko, jedyny Boże nasz, ufamy. Racz podrzeć wielkich grzechów naszych katalogi; Weź im serca, a nam daj; pokrusz im ostrogi; Niech się im łuki łomią, niech im szabla ztępie, Daj cześć swemu imieniu w tym ludzi zastępie! Gdy dokończył Chodkiewicz takiej swojej mowy, Zdało się, że ze słońca promień go ogniowy Ogarnął, że na głowie i na skroni białéj Włosy mu oszedziałe płomieniem gorzały. Wszyscy wrzących łez rzucą gorące granaty Na Turków przed wielkiego Twórce majestaty; Wszyscy się chcą z nimi bić, z tak wdzięcznej przynęty Zabrzmi głośno po całym wojsku pean święty Bogarodzice; przez nię chcą Syna ubłagać, Żeby swoich chciał stwierdzić, nieprzyjaciół strwagać. Toż co żywo do skruchy, w czym sumnienie ruszy, Bogomyślnym kapłanom cicho kładą w uszy, Którzy tam i sam jeżdżąc, jeśli kogo łudzi, Od napaści szatańskiej animują ludzi, Na tym placu, z którego ognistymi koły Człek może z Eliaszem wniść między anioły. A już hałła tatarskie, jaki wrzące garce Bełkot czynią, zagłusza; już poczyna harce, Już się błyśnie po płaskim bystry bułat błoniu. Kto się czuje na ręku i obrotnym koniu A co pierwsza w żołnierzu — na odważnym sercu, Chociaż z placu drugiego prowadzą w kobiercu, Komu hetman pozwoli, onym chce igrzyskiem Sławy nabyć, w ostatku i śmierć liczy zyskiem. Już strzały, już gorącą krew piły i kule, Gdy Morstyn Aleksander przez rok w Jedykule Odpocząwszy, jako był na Cecorze wzięty, Żeby mu też odbrząkał w Raciborskie pęty, Wziąwszy harcem na arkan za kark murze z Krymu, Odda Chodkiewiczowi; ten nim do Chocimu Na więzienie odesłan, hetmanów w tym sprawi, Że się najpierwszym Osman kawałkiem udawi (Tak się w nieokróconym sam zaklął uporze), Jeżeli go nie w polskim ukusi taborze, I nie pierwej po tym się uspokoi poście, Aż tam koniem po trupów naszych wjedzie moście. Aleć mężni Polacy dobrze sobie wróżą, Że trupa na pogany głowami położą; Nastrzelali Tatarów, języków nawiedli. A już czwarta z południa, wszyscy się najedli, Sam tylko Osman na czczo, bo, jako się rzekło, Wprzód niż jeść, wszytkich nas miał zbić i wegnać w piekło, Więc do swoich hetmanów surowe śle grozy: Niech się harcem nie bawią, niech biorą obozy Giaurskie. Czy mnie głodem chcą umorzyć? Czy to Im się igrać chce? Mnie jeść, bodaj ich zabito! I w złą wyrzekł godzinę. Nastąpili za tem Na kozackie tabory poganie mandatem; Barzo im to markotno i w oczy ich kole, Że im równe Kozacy zastąpili pole, A co rzecz żałośniejsza — na ich własnym gruncie, Przywlókszy rokitowe talażki w chomoncie. Sprawą szli upierzeni janczarowie w przody I Kozakom bez wszelkiej dadzą ognia szkody; Abowiem ci skoro swe wózki kryte lipą Z bliskiego brzegu rumem w półkoszkach nasypą, Ukażą na janczary figę, i nim znowu Nabiją, dadzą im w brzuch gęstego ołowu Z działek szrótem nabitych, z nośnych samopałów. Wraz na nich jako osy wysypą się z wałów. Posiłkują swych Turcy, Chodkiewicz swych wzdziera, Choć się każdy do onej potrzeby napiera. Ufa mężnym Kozakom, z Sajdacznym się znosi, Gotów mu dać posiłek, jeżeli oń prosi. Dopieroż się sam z swymi sunie eleary, Szyku nie rozrywając, i razem w janczary, Razem w jezdę uderzy, razem każe z boku Z ich zasadzek piechocie w pole pomknąć kroku. Tak kiedy się gra w tamtej bogaci zabawce, Przybywa i z tej strony, i z owej na stawce, Choć Turków po tysiącu, naszych tylko po stu, Lecz jeden bił dziesiąciu. Obaczywszy z chrostu Piechoty, choć jeszcze z dział nie strzelano na nie, Retyrować się nazad poczęli poganie. Na koniec wziąwszy chłostę niepoślednią, zbiegli Do swoich, co i pola, i góry zalegli. Już by była i z tymi dziś doszła potrzeba, Ale się słońce w morze pokwapiło z nieba. Jak się ten hałas począł, bisurmańscy smocy Nieporównanym grzmotem aż do samej nocy Zagłuszały nasz obóz z barzo małą stratą; My Turków sercem, oni przeszli nas armatą. Sześć koni szeregowych spod hetmańskiej roty, Z inszych różnych drugie sześć w one padło grzmoty. Jeden pachołek, drugi Zawisza tej bitwy I Bohdan, i Carowic, Tatarowie z Litwy, Żywotem przypłacili; padł i Rusinowski Od działa uderzony, pułkownik lisowski; Jędrzejowski i Kłuski, Ryszkowski z Klebekiem Rotmistrze, i Rakowski rozstał się z tym wiekiem. Prawda, że i to szkoda, lecz z nieprzyjacielem, Którego trupem pola szeroko zabielim, Złożona, tym snadniej nam żal na sercu koi, Że znowu powetujem prędko szkody swojéj, Doznawszy dziś i serca, i sił w tym narodzie: Bo zawsze bezpieczniejsza łódź na miałkiej wodzie. Układało pogaństwo w drabiny trup goły (Jako rolnik przed deszczem, kiedy do stodoły Wozi z wierzchem pod pawąż wysuszone snopki), Którzy nam przed godziną pisali nagrobki. Prowadził leda holik, leda ciura podły, W rzędach konie okryte bogatymi siodły, Skrzydła, kity, lamparty i tygrysy świeże, Kaftany złotoryte, strasznych lwów łupieże, Łuki, szable, zawoje, pieniądze i szaty, Dywdyki i czapragi haftowane w kwiaty, Bonczuki i chorągwie i rynsztunek iny Prostych żołnierzów i źle strzeżonej starszyny. Pełen tego był obóz; ale drożej trzyma Osman tam zabitego baszę Husseima. Lepiej go było nie kląć; ten-to po Skinderze Umarłym na Sylistrze prefekturę bierze; Ten dziś władał wojskami, chociaż jednym okiem Patrzył, już mu obiedwie wiecznym zaszły mrokiem! Brat azyjatyckiego basze żywcem wzięty, Ale prędko śmiertelnym bólem od ran zdjęty. I inszych co mężniejszych, co znaczniejszych wiele, Którzy dotąd o polskiej nie słychawszy sile, Kiedy chcą przed inszymi dokazować męstwa, Barzo wielka od naszych ręku padła gęstwa; Nie Węgrzyn tu, nie Niemiec, nie Arabin nagi, Inakszej na Polaków potrzeba uwagi. Nie Budzyń tu, nie Agier, nieme mury, ale Co piersi, to forteca, w twardej kuta skale, Do kożdej dział burzących trzeba wam i miny. Takie przedtem rodziła Sarmacyja syny! Tatarowie jak rano w onych chróstach legli, Lubomirskiego aże do wieczora strzegli, Żeby się tam nie mieszał, gdzie bliskie swej ściany Koniecznie chcieli Turcy znieść Zaporożany, Choć mu dusza piszczała i miał okazyje Kruszyć o bok pogański sudanne kopije Dopieroż pyszny Osman trochę pod się z chwostem. Skoro cały dzień przetrwał niepotrzebnym postem, Siada do swej wieczerze, ale w gębę kęsa Nie włoży, choć świeżego dostatek ma mięsa. Naszy gdy dniem dzisiejszym przyszłe szczęście zmierzą, Dwakroć mają weselszą niż obiad wieczerzą, A coraz słonecznego wetując upału, Kto ma czym, napiją się do siebie pomału. Chodkiewicz skoro obóz sam w koło objedzie, Sam posłuchy, sam straże placowe zawiedzie. Ledwo twardą z starego zbroję zdejmie grzbietu, Zaraz rady wojennej sprasza do sekretu, A skoro miejsca wszyscy swe zasiędą rzędem Wedle lat i kto jakim uczczony urzędem, Swoje naprzód krótkimi powie słowy zdanie: «Dzień dzisiejszy okazał, co mogą poganie. O bracia! Ludzie to są mdli, nadzy i goli, Samym larmem, z którego palec nie zaboli, Bić nas chcieli, i samym (mówić muszę z śmiechem) Dział burzących z pola nas chcieli zegnać echem. Liczba im serce czyni i gęste pomiotła, Które wiszą nad nimi; sama-by się gniotła Ta zgraja, bo nam nigdy nie wyrówna w siły, Gdybyśmy im raz w polu obrócili tyły. Tak mi się zda, żeby się raz z pogaństwem zwadzić, Armatę pozasadzać, wojsko wyprowadzić, A w ostatku Bóg z nami. Wiem, że przy tym haśle Wszytko smarownie, wszytko pójdzie jak po maśle. Zwłoka na obie stronie; im czekamy dłużéj, Że się poganin czasem i wielkością znuży, Tym nam się rychlej przyda ta przypowieść cudnie: Zdechnie chudy tymczasem, niźli tłusty schudnie. Swoiśmy tu, o bracia! Ani trzeba świadków. Wiadomiśmy i spiżarń, i naszych dostatków. Nie takie są, żebyśmy z kim iść na wytrwaną Mieli; nuż Tatarowie, co nie chybi, wstaną, Opaszą nas dokoła na wsze strony wieńcem, A na ostatek z samym rozprzęgą Kamieńcem, Skąd ostatnia nadzieja. Dosyć nas nie słucha Żołnierz, niechże jedno mu głód zajźry do brzucha, Który, czego przykładów wiele, podczas głodu Nie ma uszu, żadnego nie słucha wywodu. I niedługo dla trawy trzeba będzie wozu Kilka pułków w konwoju wysyłać z obozu, Żebyśmy nie odpadli na koniec od koni, Których większa połowa zębami już dzwoni. Wiele jest ludzi, których nieprzywykła praca W obozie chorobami już za boki maca. Turcy wczora stanęli, którzy nim w chorobie Zdrowymi bywszy, naszy chorzy będą w grobie; Oni na wszytkie strony świat mają otwarty, Nam się wychylić trudno bez straży, bez warty. Życzyłbym, żebyśmy się, będąc jeszcze tędzy, Spróbowali z tą srogą belluą co prędzéj. Widzę: i Kozacy czcze przywlekli talagi, Kto ręczy, że wytrwają? Więc to do uwagi Waszej dawszy, przestrzegam, jeśli w tym opale Dłużej będziem, że prochów mamy już o male. Wszytko z postanowieniem mija się sejmowem, Lecz nas i biedne prochy omylą z ołowem. Mam i ja swą prywatę: starości mej brzemię, Która mnie co godzina głębiej tłoczy w ziemię, Wątpliwego wyglądam i mroku, i świtu; Krótki czas na tym świecie mojego pobytu! Życzyłbym, nim ostatnie przyjdzie oczy mrużyć, Bogu się i kochanej Ojczyźnie przysłużyć, Ale niech mój sentyment, i choć w zimnym ciele Żywa chęć, pod wasze się rozumienie ściele, A dobry Bóg, cokolwiek z lepszym naszym baczy, Niechaj do serc wspaniałych podać wam to raczy! Skoro skończył Chodkiewicz, wszyscy, jako siedzą, Do jego propozytu swe zdanie powiedzą, Jedni przeciwko niemu, drudzy mówią za niém. Bo każda głowa swoim obfituje zdaniem. Więc gdy się starszy w różne sforcują wywody, Bierze też z miejsca swego głos Sobieski młody. «I ja, wielki hetmanie! chociaż tyla swady Nie mam w sobie, żebym miał starszych ganić rady, Tak rozumiem, ile człek z dawnych baczy dziei: Rzadko stoi w wczorajszej fortuna kolei; Owszem dziś da na wymiot, aby jutro srożéj W niewywikłane śmiałka wegnała obroży. Tak dziki zwierz, tak ptacy, tak i nieme ryby Na ponętę wpadają myśliwcowi w dyby. Ostrożność z doświadczeniem, doświadczenie z wiekiem Chodzi: oboje się to nie rodzi z człowiekiem, Oboje-ć z chęcią przyznam, (czego-ć nikt ubliżyć Nie może, boć tylo lat dało niebo wyżyć W marsowej szkole, ile do prawdziwej próby Tak z rozumu, jak z serca potrzeba) a kto by Nie przyznał? Lecz apetyt wielki sławy wiecznéj, (O którą każdy dobry, każdy stoi grzeczny, A zaś kto o nię nie dba, w tem najmniejszej noty Umysłu wspaniałego nie masz, ani cnoty), Ten cię trochę uwodzi, żebyś tu chciał pieczęć Swym bohaterskim dziełom przycisnąć. Nie przeczę-ć I ja, wielki hetmanie, niech do kresu bieży Sława twa, lecz w rozmyśle tam siła należy, Gdzie się nie da dwa razy grzeszyć, gdzie poprawie Nie masz miejsca, ale grób i nam, i twej sławie. A cóż kiedy wspak padnie obojętna bierka? Rzekłem, że się tu szczęście najradniej usterka. Niech to zdarzy mocny Bóg, jeśli święta wola, Że te pogańskim trupem uścielemy pola; Niechaj pod jego sprawą i świętym dozorem Złote krzyże pod samym rozwiniem Bosforem; Niech kiedyżkolwiek w Jemu poświęconym gmachu Imię *Jezus* obrzydłe zagłuszy *hałła-chu!* Ale któż ma przywilej na to i pieczęci? Myżbyśmy to tak dobrzy mieli być i święci Nad wszytko chrześcijaństwo, żebyśmy do razu Wygrać i wygnać mogli Turki do Kaukazu? Co jeśli Bóg naznaczył, będziemy tam szłapią; Głupi-ć to tylko z szkodą do pewnego kwapią! A Turkom i w przegranej wszytko pójdzie zwięźléj. Nużbyśmy w ich taborach na łupie powięźli? Nie każdego z siebie mierz, różnie sobie życzy: Dobry żołnierz sławy chce, łakomy zdobyczy. Mają Donaj poganie, mają Czarne morze, Którym się od Azyej Europa porze, Trudne na nas przeprawy; tymi by się złożyć Nam mogli, nim drugi raz przyszłoby im ożyć, Owszem jeszcze srożej wstać, ni lew rozdrażniony. Mają całe królestwa, ludzi miliony; A nas broń Boże szwanku, w której-że reducie Oprzeć się tej szarańczy, tej gwałtownej zrucie? Wisła by nas podobno czy broniły mury? Tamtę w sucha dzisiejsze pewnie zbrodzą kury. W Polszcze co za fortece? Kraków jak pod młotem Samych by dział burzących spadł na ziemię grzmotem. Posiłki skąd? Skądbyśmy zaciąg mieli nowy? Owo zgoła, próżno tym i zaprzątać głowy. Na króla-li każemy? Ten nas nie doczeka; Prosto, jak oczy wybrał, za morze ucieka. Z braciej szlachty niewiele rozumiem pociechy; Widziałbyś nie ogromne, kiedy sklęsną, miechy. Pospolite ruszenie drugi jako żywo Nie służył; mów ty: wojna, a on: będzie żniwo. Drugi pole zależał: znamy swe szkatuły. Tym by też czasem Polskę pogany zasuły. Jeśli rzeczesz, że sąsiad z posiłkiem przyjedzie? Jakobyś też budował na marcowym ledzie. Przysiągłbym, że się teraz wszyscy cieszą śmiele, Wilcy polskiej wolności i nieprzyjaciele, Boli Niemca Psie pole i Byczyna świeża; I sam nic nie uczynił, i zraził papieża. A Władysław co mówi za dniestrową wodą? Wielką by nam i ten był w boju niewygodą, Czy się bronić, czy jego, gdyby jednym razem W nas i weń uderzyło pogaństwo żelazem? Tedy i ja wytrzymać z miejsca mego radzę, W czym nie na swoim miałkim rozumie się sadzę. Sławnych to fortel wodzów, którym nie bez sromu Garścią ludzi zastępy przyszły do pogromu, Razem na szańc nie stawiać, zwłaszcza gdzie potęgą I liczbą adwersarze twoi cię przesięgą; Poczekać okazyjej; same-ć pójdą rzeczy, Gdy ten albo się zgłodzi, albo ubezpieczy, Tak dwaj Angielczykowie: Drake z Arkourtem, Kiedy tamtym przeciwko ich królewnie nurtem Pyszny Hiszpan sprowadził niezliczoną flotę, Tak durną napisawszy po masztach ramotę: Tobie jarzmo hiszpańskie wyniosły kark złomie, Pani, co rzymskie prawa pogardzasz widomie, Wsławili się na wieki, okurzywszy dymem Hiszpana i takim mu odpisali rymem: Ucz się w niewieścim jarzmie karku łomać, panie, Co boże łomiesz prawa i nic nie dbasz na nie. Zgwałconego przymierza i wodą i lądem Mści się niebo nad każdym sprawiedliwym sądem. Tak Albert pod Nauportem z mężnym Maurycem Bitwę przegrał, lud stracił, ranę odniósł licem, Kiedy pierwszym powodem uwiedziony głupie, Pokwapił się z potrzebą, ufający kupie. Tak Gustaw Horn w Nordlindze dzisia tryumfował, Jutro przegrał i sam się srebrem okupował. Ale gdyby tu wszytko wspominać się miało, Rychlej by czasu, niźli przykładów nie stało. Niech tylko ta szarańcza poleży na kupie, Zaśmierdzi się, przy tańszym będziem ją mieć skupie; Niech ich zimny deszcz spłucze, mroźny auster przejmie, Będą-ż tążyć do swoich warstatów uprzejmie. Nas mniej, mniej nam też trzeba; czego już poprawić Trudno, mogliśmy, mogli lepiej się w tem sprawić; Nie szanować Wołoszy, przysposobić spiże; Tylkoć-to niedźwiedź żyje, kiedy łapę liże, Bo na nieprzyjacielskie dyskrecyja kraje Nie czesne miłosierdzie, nie stoi za jaje, Ale co już minęło, tego trudno ścignąć; Teraz każ wszytkich szańców nakoło podźwignąć. Jest prowiant w Kamieńcu; królewic o jutrze W obóz wnidzie, nam serca doda, a im utrze. Cóż gdy we stu tysięcy król ze Lwowa ruszy; Choćbyśmy też znużnieli, zaż nam nie potuszy? Naprowadzi żywności, prochów i armaty; Turcy będą czwarta część, my będziem trzy światy. Tam w boży czas pódź w pole i trzymane poty Krusz szczęśliwie o piersi bisurmańskie groty. A tymczasem do króla goniec skoczy chyży, Niechaj go Lwów nie trzyma, niech się do nas zbliży; Niech, spędziwszy z Podola tatarskie zabiegi, Stanie nad Dniestrowymi co narychlej brzegi; Że nań tylko z wygraną szabla polska czeka. Inaczej niech sam na się, nie na nas narzeka». Wszytkim się podobało Sobieskiego zdanie, I sam nawet Chodkiewicz z chęcią przypadł na nie. A już Febe rogami środka nieba siąga I z lekka je ku morzu za bratem wyciąga. Który skoro nazajutrz po niebie kagańca Pomknie, Władysław się też ruszy ode Żwańca. Po szerokim swe szyki rozpostarszy błoniu, Sam wprzód na neapolskim wysadzi się koniu; Niechaj się go i Flegon i Pirois wstyda, Tak chodziwy, a śniegu białością nie wyda. I on, i pan we złocie jako lampa gorzał, Kiedy mu glancu Tytan ognisty przysporzał! Gdy na kirys, co równa i glancem, i hartem Diament, ciska niebem promienie otwartém. W tropy za nim kopijnik, któremu pod groty Snują się powietrznymi proporce obroty. Po nich idą pancerni; po pancernych, w sforze Z dragony, w świetnej łosiej rajtaryja skórze. Toż piechota, żelazną głowy kryta blachą; Ale jej część niemała została pod Brahą, Gdzie tabor i armaty większa połowica W okopach z rozkazania stała królewica. Który skoro wszedł w obóz, skoro mu rozbito Namioty, serca naszym przybyło sowito, Gdy widzą między sobą, z czyjego ich łona Za odwagi nagroda czeka zasłużona. Naszym serca przybyło; poganie się trwożą, Że nas wczora mniej było, wżdy za łaską bożą Wzięli słusznie po karku, a swoją posoką I gęstym trupem pola przyległe powloką. Dwojaka przeto radość Chodkiewicza ruszy: Jedna, że się w pogańskiej krwi pierwszy ujuszy I zrazi z fantazyi Osmana ubrdanéj; Druga, że wszedł królewic w obóz pożądany. Toż co było pociechy, co armaty w wale, Każe ognia dać w strasznym na tryumf zapale; Drży ziemia, wyją skały i odległe lasy, Targają się obłoki srogimi hałasy; Zatyka uszy Osman, gdy się tak ośmiela, Gdy mu giaur bezpiecznie i na przepych strzela. Zwłaszcza, kiedy po wietrze na całe podgórze I na jego obozy rozwleką się kurze Siarczane, toż się pyta przyczyny i dowie. Wnet wróżka nieszczęśliwa zaigra mu w głowie, Zwłaszcza słysząc, że w jednym Władysław z nim roku, A nuż się trzeba będzie z nim potykać w kroku? Nuż go wyzwie na rękę między dwiema szyki? Nigdy to nie szpeciło zwłaszcza rówienniki. Aleć z konia Władysław przesiadł się na łoże, Gdy się nagle gorączką ckliwą rozniemoże. Czy powietrza odmiana, czy słoneczny upał Wszytkie w nim stawy, wszytkie kości z bólem łupał, Czy ciężar nieprzywykły hartowanej zbroje; Czyli mu wzięło zdrowie razem wszytko troje? Zgoła jako wszedł w obóz, jako się rozchorzał, Raz ziębnął febrą, drugi raz gorączką gorzał. Więc dziś jeszcze, nim słońce z nieba padnie w morze, Krzysztof Palczowski skrzydła przybrawszy szaszorze, Pomknie lotem ku Lwowu z hetmańskimi listy, Poseł i onej wojny świadek oczywisty. Która i Turkom zmierzła, a jako do kuchnie Nie wskok pójdzie bity pies, nie zaraz usłuchnie, Kiedy mu rzeką ciu-ciu, aż albo zapomni Albo zgłodnie i to już postępuje skromniéj; Tak i ci, pierwszą rzeźwość straciwszy na sercu, Wolą, niźli na koniu, siedzieć na kobiercu. Nie chce wziąć miętki w rękę, kto zakłuty ostem. Tymczasem się na Dniestrze wolą bawić mostem. Ciężka to na Tatary, u których nadzieja W czasie tylko a w koniu; więc Dziambegiereja, Hana ich, srodze boli, ledwie nie umiéra, Kiedy nadeń przenosił Osman Kantimira. Własnego poddanego, murze jego z Krymu, Choć już lud stracił, choć już uciekł spod Chocimu, Posadzić w Sylistryi po baszy zabitym Chce, na miejscu nie jemu wierę należytym. Przeto wszytko z niechcenia i robi oporem; Osobnym stawa koszem, osobnym taborem; Ordynansów nie słucha, ale na pogodę Czyha, żeby mógł na swe koło puścić wodę. Tedy się tureckiego dywanu w tej mierze Nie radząc, najmłodszego syna swej macierze, Nuradyna z wojsk swoich posyła wyborem, Pod starych wojenników dla rady dozorem, Żeby pobliższy Wołyń i Podole razem I wzdłuż i wszerz plądrował ogniem i żelazem. Sam jako zrazu w mili od Osmana stanie, Na tym miejscu z wybiorkiem haramży zostanie, Jednym tylko pańszczyznę odbywając *hałła*, Bo się orda w potrzeby żadne nie mieszała, Widząc, że tu inaczej niźli na Cecorze, I Turkom się nie po szwie i Tatarom porze. Osman też w niespodziane wpadszy labirynty, Trochę zelży z imprezy, trochę spuści z kwinty. Że nie pierwszym impetem polski obóz zetrze, Już mu Kraków, już z głowy Warszawa wywietrze, Którym teraz od nosa pogroziwszy, rzecze: «Wżdy być kozie na wozie, choć się jej odwlecze». Tymczasem wszytkie zmysły i koncepty zbiera, Gwałtem się do naszego obozu napiera, Który w jak najcieśniejszym chcąc trzymać sekwestrze, Paszę odjąć, szumny most postawił na Dniestrze, Gdzie przeprawiwszy duży swych ludzi kawalec, Każe nam od Kamieńca wszytkie pasy zalec, Chcąc odjąć prowianty, chcąc nas wskroś ogłodzić. I z odwagą tam było i jeździć, i chodzić; Bo tak we dnie, jak w nocy na najmniejszym szlaku Porozsadzeni strzegli Tatarowie żaku. I naszy nie próżnują, mając tylo czasu: Obóz fortyfikują i dla prozapasu Spiże zwożą i już jej trochę znaczniej szczędzą, Póki ich do ostatka ordy nie opędzą. Tak kiedy nas ze wszech stron Osman atakuje, Przecie z siebie niekontent, przecie się turbuje, Że nas nie razem weźmie, nie zaraz osiędzie, Jako to sobie w głowie nadętej uprzędzie. Zwłoka mu serce korci i choć wygrać pewnie Tuszy, za cóż mu stoi, kiedy darmo ziewnie, Darmo gębę otworzy na kęs odwleczony, A czego głupi nie wie, podobno miniony. Tedy nieopowiedką wszytką siłą każe Wojsku swemu uderzyć na placowe straże. Piotra Opalińskiego, wojewody potem Poznańskiego, na straży pułk stał, kiedy grzmotem Niespodzianym Turcy się, jako pczoły z uli, Nań i na jego ludzi z obozu wysuli; Pospądzali posłuchy, ale skoro widzą, Że straż stoi, że się ich Polacy nie wstydzą, Usarze drzewa w tokach, pancerni nabite Podniosą bandolety, a wszyscy dobyte Biorą szable na tymblak, Turcy też z ferworu Spuścili; wżdy zwykłego nie tracąc humoru, Harce zaczną co lżejszy, z okrutnym okrzykiem, One ćmy nieprzejźrane postawiwszy szykiem. I z naszych kto ochoczy, nie byli od tego: Gdzie z pod znaku towarzysz padł Grzymułtowskiego, Tam Krzysztof z Eliaszem, Arciszewscy oba, Kędy ich nieśmiertelnej sławy pierwsza próba! Odpuśćcie, że was lekkim wspominać śmiem piórem, Godni Homera, kiedy Polluksa z Kastorem Rycerskimi na górne sfery wiezie dzieły. Lecz i was nie zamknęły ojczyste mogiły; Komu po krajach świata stawiają kolumny, Trudno się ma do grobu zmieścić i do trumny! Niechaj się przyzna Hiszpan, zapłoniwszy lice Wstydem, wielekroć wam się prosił w Ameryce, Wielekroć do Zygmunta pisał o przyczynę, Żeby was zwiódł, z Holendry w jego mieszaninę; Niechaj z sławnym Dania powie Ultrajektem, Jakim wam żołd do śmierci syłały respektem, Chocieście już w ojczyźnie ostatniej ćwiczyzny Dni swoich dopądzali; której robocizny Smoleńsk świadkiem młodszemu, gdzie pod twardą zbroją Dwa tysiąca ludzi miał za komendą swoją. Starszy, acz ciężką pracą już skrzywiony ciałem, Po Przyjemskim armatnym został generałem: Po Zygmuncie Przyjemskim; tego, by najskromniéj Chciała, wżdy bez łez nigdy Polska nie przypomni. Ale że ich już z wierzchem pełne są kroniki, Powracam podchocimskie między harcowniki. Między których gdy przyszłej ufając fortunie, Dwu Arciszewskich braci rodzonych się sunie, Każdy swego obali; tam Krzysztof przez ramię, Eliasz w twarzy odniósł cnoty swojej znamię, Lecz nie pierwej powrócą, aż basze z Budzyna Więźniem przed pułkownika przyprowadzą syna. Tak kiedy ci igrają, Lubomirski stroną Ukaże wojsko, które swoją wywiódł broną. Przypadł z swoim Chodkiewicz, mający po temu Miejsce, i chyżo daje znać Opalińskiemu, Żeby zrazu pomału, potem co tchu w koni, Położywszy po sobie chorągwie i broni, Ku swym szańcom uchodził, w rzeczy czując trwogę, Pogaństwo na ukrytą prowadząc załogę. Objedzie ten chorągwie i wraz każe szybką Puścić strzelbę, wraz nazad uciekać rozsypką, Jakoby już drugi raz nie przyszło im nabić. Aleć i Turków dalej trudno było zwabić, Bowiem chyżo zabitych pozbierawszy ciała, Nazad się ona straszna chmura powracała. Taką z nami kilka dni kiedy idą fozą, I próżną nas poganie chcą wystraszyć grozą, Przy swych stojąc fortelach na nasze nie myślą, Prócz że z zwykłym okrzykiem harcownika wyślą. Naszy też bez potrzeby nie mordując koni, Gotowego czekają, Litwa swe Pogoni, Białe Orły Polacy osadziwszy w wałach, Patrzą na Turki, którzy włóczą się po skałach. I hetman, gdzie się mu plac, gdzie się miejsce zdarzy, Około beloardu rześko się zajarzy. Kędy, wyrychtowawszy działa między kosze, Gdy się zbliży pogaństwo, strąca go po trosze; Zwłaszcza jeśli się puszczą za nami w zagony, Z Lubomirskiej najlepiej strychuje ich brony. Widząc Osman na koniec, że z niego drwią naszy, Że ich żadnym z obozu bobem nie wystraszy, Bić się trzeba koniecznie; toż wziąwszy języka, I janczary, i wszytkę tam potęgę zmyka, Kędy żadnej obrony, a najniższe wały Nasze obozy w tyle od pogaństwa miały. Na czele postawiwszy zwykłe zgraje one, Tam pędzi wszytką siłą tłumy niezliczone. Już się zbliżą, już tylko przez przekop nie skaczą, Kiedy niebezpieczeństwo i naszy obaczą; Więc się wzajem krótkimi potwierdziwszy słowy, Pierwszy impet od janczar strzymają ogniowy; A skoro się ci zbliżą, wraz miernym przykładem Wszerz i wzdłuż ich osypą ołowianym gradem. Legło mostem pogaństwo, wziąwszy w gołe bębny; Nigdy większej pasieki w puszczy nieporębnej Nie urobią wściekłego Eura zawieruchy, Sośnie ścieląc i ze pnia śniat spychając suchy. Tamże strzelbę pokiną, a jako we sforze W czerwone się pogańskiej juchy rzucą morze, Skoczą z wału i jeśli jeszcze tam kto zieje, Pod nogami zwycięzców ostatek krwie leje. Toż gdy piersi z piersiami zewrą, gdy na palce Jedni drugim nastąpią, żywe z ciał kawalce Lecą, gdzie z bystrej ręki rzeźny pałasz spadnie, Macając dusze w człeku, choćby była na dnie. Tak na prądzie ciekącej gdy się zetrze wody Garniec z garcem, jeden być nie może bez szkody; Dopieroż gdy żelazny w takiej przeczy z trzopem Glinianym, samym zaraz gniecie go pochopem; Dosyć ma serca Polak przed Turczynem siła, A gdy go jeszcze zbroja hartowna okryła, Piersi blachem opatrzył, szyszak głowy strzeże, Nie czuje, chociaż go kto kole, chociaż rzeże, Gołe brzuchy pogaństwo niesie jako lutnie, Goły łeb; cienką szyję do razu mu utnie. W liczbę ufają, aleć tak wielka czereda Oraz się bić nie może, uciec sobie nie da. Wrzeszczeć dobrzy i gardziel drzeć ze wszytkiej siły, Że się im w nich targały wyciągnione żyły. A już naszy poczęli słabieć w onej rzezi, Chociaż ochota, choć ich zwycięstwo krzemiezi, Gdy coraz świeży na śmierć nieprzyjaciel lezie, Ćmi pot oczy, a ręka ocięże w żelezie. Ale czuły Chodkiewicz jakoby z rękawa Prawie na czas potrzebne posiłki im dawa. Szedł we trzechset Mikołaj Kochanowski człeka, Który królewiczowym zdrowiem się opieka; Szedł Wejer z regimentem; ten lonty na Turki Kurzy, a tamten niesie przyłożone kurki, Toź skoro się im prawie w same boki wrzepią, Ognia dadzą po trzykroć i tak ich zaślepią, Że uciekać poczęli. I w onej ich kaszy Kłuli, bo przytępili rąbając pałaszy. A gdy się już pod ziemię słońce miało skłamać, Nie dał się hetman swoim daleko zaganiać; Zasadzki się obawia, choć ci jeszcze chcą bić, Każe odwrót z wesołym tryumfem otrąbić. Dosyć ma łaski bożej i dziękuje za nię, Iże spadli drugi raz z imprezy poganie, Niebieskiej to, nie sobie przyznaje obronie. Więc ledwo ten świat rane oświeciło słonie, Ledwie dźwignął z pościeli spracowane członki, A już mszą świętą drobne ogłaszają dzwonki. Toż pierwszych pułkowników otoczony gronem, Tam szedł, gdzie pod namiotem stał ołtarz przestronem, I pokornie skłoniwszy starzałe goleni, Uważa, jako się Bóg we krwi swojej wspieni Na krzyżu, gdzie go sroga złość ludzka rozbije; Jako w ciężkim pragnieniu żółć i ocet pije; W jakiej męce umierał, w jakim urąganiu, Żeby sprawiedliwemu wyjął nas karaniu. I jako ten w szczęśliwej zostaje otusze, Który umyślnym grzechem nie spyskławszy dusze, Ciała nie oszpeciwszy wszeteczną przywarą, Tu żywot Stwórcy swemu oddaje ofiarą; Nie padszy na chytrego czarta gołoledzi, Tu dla jego imienia ochotnie krew zcedzi! Jeszcze mszy świętej hetman dobrze nie dosłucha, Kiedy go z pola nowa dojdzie zawierucha, Że pogaństwo, wczorajszej zapomniawszy cięgi, Na kozackie tabory szturm prowadzą tęgi. Tak rozumieli naszy, że po wziętej chłoście Mieli który dzień siedzieć w pokoju ci goście, Zrachować się przynamniej albo krótkim mirem Trupy zebrać, nie dać ich psom i krukom żerem. Ale ci im znaczniejszą w sobie klęskę czują, Tym bardziej tego tają, tym mniej pokazują; Męstwo w twarzy, w sercu strach, noga z głową w zmowie; Niech śmierć kto chce smakuje, im najmilsze zdrowie. Toż gdy ćmę dział burzących w pole wyprowadzą, Z niewytrzymanym grzmotem razem ognia dadzą Do naszych Zaporożców, i tak sobie tuszą, Jeśli ich nie pobiją, że pewnie pogłuszą Albo kulmi zasypą; ale ci pod piastą, Gnojem nafasowaną, tną siem odenastą, Aże skoro się ku nim ta chaja zagości. Wtenczas do samopałów, pokinąwszy kości, Każdy swego wymierzy i pewnie nie chybi, Ale gdzie dusza mieszka, tam mu kulę wścibi: Więc kiedy ich zmieszają i zmylą im szyki, Suną się do nich w pole z rzeźwymi okrzyki, A kto co w ręku trzyma, tym się mężnie pisze: Oszczepy, rohatyny, szable i berdysze. Skoro do nich pod dymem przypadną jak z proce, W bród się wszyscy w pogańskiej farbują posoce, Działa już milczeć muszą, gdyż by swoich więcéj Niźli naszych razili pewnie strzelajęcy, I one archandyje, wyniosszy swe dzidy, Stoją w miejscu jak wryte, ani się ohydy Ani boją cesarza, gdy przy takim wojsku W ich oczu łupią drugich Kozacy po swojsku. Ale Chodkiewicz jako głodny lew swej tucze Pilnuje i serce mu nadzieja zatłucze; Rozumie, że mu to dziś w ręce nieba dadzą, Co jego kolegowie niedawno rozradzą; Śle przeto do Kozaków, Sajdacznego prosi: Niech nagli, niechaj Turków do upaści kosi; Jeśli trzeba posiłków, już za nimi stoją, A tych zastępów konnych niech się nic nie boją. Ma pilne na nich oko i ledwie się ruszą, Zaraz o nich zawadzą i kopije kruszą Usarze, którzy na to pragną z dusze drogiej, I już, już kładą w boki koniom swym ostrogi. Niewiele trzeba było Kozakom przynuki, Tną janczarów z Araby, Serów z Mamaluki, Tym serdeczniejsze czynią na Turków impety, Że im trzyma Chodkiewicz z usaryją grzbiety. Już swe w tyle daleko zostawili szańce, Już sromotnie w półpola wyparli pohańce, Którzy kiedy żadnego nie mają posiłku, Choć im tysiąc chorągwi pilnuje zatyłku, Cisnąwszy broń od siebie, usławszy plac trupem, Część armaty Kozakom zostawiwszy łupem, Dawszy miejsce u siebie staremu przysłowiu, Uciekli i nogami poradzlii zdrowiu, Jadą na nich Kozacy i nic nie opożdżą, Skoro im odbieżaną armatę zagwożdżą, Bo jej unieść nie mogli, ani było czasu Bawić się i słońce też spadało z kompasu. A Turcy swój nadołek wziąwszy w zęby długi, Rzadko który w zawoju, rozpuścili fugi. Konne szyki mijają i prosto pod działa Do obozu haramża ona uciekała. Teraz był czas pomścić się porażki tak brzydkiéj Na Kozakach i swoje wesprzeć niedobitki Takim wojskiem niezmiernym, na które w pół pola Wypinała zatyłki kozacka swawola. Kilka padło tysięcy Turków, że posiłku Nie mieli; i Chodkiewicz, dzień widząc na schyłku, Obraca z pola wojsko, a że słońce gasło, Każe zwyczajne trąbić po majdanie hasło. Po które gdy się chłopcy i ciurowie schodzą, Dawny to u nich zwyczaj, że się za łby wodzą, Hałas czynią w obozie, na co część bez spary Patrzał, część nie mógł radzić i Chodkiewicz stary, Chociaż na nich piechota rozsadzona strzegła; I hajduki wybiwszy ta ćma się rozbiegła. Więc, że jeszcze turecki zastęp w miejscu stoi Bo go nie zwodzą, aż się Osman uspokoi, Który się niesłychanie na umyśle miesza, Że mu się ta potrzeba nie udała piesza: Tedy on niezliczony tłum zuchwałych ciurów Rożnów, kijów nabrawszy, rohatyn, kosturów, Bieży w pole, o jaka sromotna zniewaga! Samym wrzaskiem tak one wielkie wojska strwaga, Ze uciekli i że się sami z sobą gnietli, A rózgą by ich byli i kańczugiem zmietli. Widząc to luźna czeladź i dorośli chłopi, Że przed dziećmi ucieka, że się Turczyn stropi, Suną się krzycząc z wałów, bieżą do nich wskoki A hetmani patrzący dzierżą się za boki. W ostatku się i boją, aby im nie wzięli Tyłu Turcy i razem w tabor nie wgarnęli. Przeto pułkom, na nocną które wyszły strażą, Pomknąć się w pole dalej za nimi rozkażą. Ale ci skoro pogan w placu nie zastaną, Tam się wszyscy skupiwszy, szykiem sobie staną. A Turcy się w obozach mieszają jak mrówki, Boją się niespodzianej na się samołówki; Działa toczą i trwogę na wsze strony głoszą, Na chłopców, którzy skoro do kupy poznoszą Zawoje, dzid ułomki, szable oberwane, Strzały, łuki i insze rzeczy odbieżane (Jako więc pospolicie bywa to w nacisku), Sprawą sobie ku swemu idą stanowisku, Wypaliwszy, kto miał czym, na tryumf wesoły, Toż ożyli poganie, którzy zdechli w poły. Wojny chocimskiej część piąta Tak się dziś poprawili Turcy na łeb z pieca Po wczorajszej przegranej, czym Chodkiewicz wznieca Pierwsze swe w sercu zdanie; znowu rady sprasza Do siebie; tu wywody, tu racyje znasza, Żeby Turkom dać pole i Marsem otwartém Z nimi się bić. Kiedy ci przed dziecinnym żartem Tak wszetecznie pierzchnęli, cóż wżdy o nich trzymać? Smoła, bydło, ladaco; rzezać, kłuć, brać, imać! Ale na to nie dali drudzy rzec i słowa, Póki się król nie ruszy ku nim ode Lwowa. I Chodkiewicz też nie był tak nazbyt uporny, Woli sposób bezpieczny, niżeli pozorny. Więc jak znowu do rydlów: naprzód przed swą broną Każe osuć okrągły pagórek koroną I gdy tylko roboty dokonał zaczętéj, Dwu Denoffów osadził z ich tam regimenty. Dział także większych kilka do onej reduty Wprowadził; jeżeliby nieprzyjaciel ku téj Stronie szturmem zamierzał, tu by musiał pierwéj Rzeźko czoła zapocić i słać pole ścierwy. Cerkiew potem drewnianą, ostatek mieściny Chocimskiej, w drobne kazał rozebrać ruiny; Bo się w nię podczas harców nieprzyjaciel wkradał I z niej na zagonionych żołnierzów wypadał. Stała i druga cerkiew murowana z cegły A tę Kochanowskiego piechoty zaległy; Miawszy kilka hakownic na sklepieniu całém, Sami około muru osuli się wałem. Kiedy się czuły hetman tak fortyfikuje, I Osmana to trapi, że długo próżnuje; Bo jako nigdy przedtem, teraz siedzi skromniéj, Że mu się co z większego podgoją ułomni, Zapomnią wziętej chłosty oni jego starzy, W rozlicznych doświadczeni raziech, elearzy. Toż agów i wezyrów, i baszów, i innéj Każe zwołać do siebie wojskowej starszyny, A że sam nic dla zwykłej nie mówi powagi, Wielkiego sekretarza zażył Kizlaragi, Aby krótkimi słowy o wojnie zaczętéj Jego carskie w uwagę podał sentymenty. Więc on, pańskiego boku stojący najbliżéj, Tak pocznie, skoro głowy ku ziemi poniży: «Ten włos, którym wspaniałe skroni wasze kryte, O mądra rado! lata wydaje przeżyte, I poważne po czołach świątobliwych rugi Cóż, jeżeli nie wasze karbują zasługi, Które niezwyciężony pan wasz dzisia liczy, Gdy w swym domu i w waszych zasługach dziedziczy. Te ręce, choć im wyjął żelazo wiek stradny, Pełne strachu wiktoryj Bellony gromadnej, Kiedy ten świat pod nimi nie jedenkroć stękał, Kiedy się ich zamachu wschód i zachód lękał. Te to Adamów rodzaj okróciły mnogi; Te Mahometa nad wsze wywyższyły bogi; Te króle i korony, jeśli w wieki starsze Wejźrym, ottomańskiemu pod nogi monarsze Rzucały; owo zgoła, na tej świata szerzy I ziemię wasza ręka, i morze uśmierzy. Przebóg! Cóż nas dziś za los nieszczęsny ozionie? Tuż sława tylą wieków nabyta utonie? Jakoż na solimańskie śmiele pojźrym znaki? Tedy i te uciekać muszą przed Polaki, Przed onymi Polaki, których wszytkich czarną Płachtą okrył i z królem Amurat pod Warną; Których świeżo w Wołoszech Kantimir nad Dzieżą, Skinder bił na Cecorze okrutną rubieżą, Gdzie jeden z wodzów wzięty, drugiego w Stambole Do dzisia dnia na wieży ożog w gębę kole. Do jakich-że waleczny miesiąc przyszedł dziwów Z tureckich na tę wojnę wyniesion archiwów? Co się gonić nauczył, teraz z nim chorąży Pierzcha i za inszymi z pola w obóz tąży. Szczęśliwszy-by był stokroć, jako zdjęty z igły, Żeby go myszy w drobne kawałki postrzygły, Niż na tę padł ohydę, o wieczna sromoto! Po to żeśmy szli w drogę tak daleką, po to Pana wyprowadzili, żeby z nim pospołu Patrzyć, kiedy giaurzy będą naszych z dołu, Trupem pola okrywszy i wzdłużą i wszerzą. Czekać, że i niedługo na obóz uderzą. Kędyż one meczety? gdzież nasze fundusze? Skądinąd nam posażyć widzę trzeba dusze (Szkoda skóry przedawać, póki niedźwiedź chodzi, Szkoda łomać źrebięcia, niźli się urodzi). Aleć próżne lamenty; wszytka ufność w broni. Jeszcze niechaj i giaur tryumfu nie dzwoni! Jeśli wy, w których ręku i honor i zdrowie Carskie, będziecie chcieli — siedli giaurowie! Takie jest pańskie zdanie, żebyśmy o jutrze W Kozaki uderzyli; tym gdy rogów utrze, Gdy ich z szańców wyżenie, a swymi te równie Osadzi ludźmi, wszytko pójdzie nam smarownie: Już musi Polak siedzieć jako groch na bębnie, Jak pod siekierą, patrząc rychło-li go rębnie. Skoro mu bliski sąsiad tak fałdów przysiędzie, Już czujniej musi sypiać, jako kur na grzędzie. Ale by dobrze rzeźwiej i nie tak ozięble Pobierać się do trudnej trzeba nam przeręble! Część na dziwy z obozu wyciąga nas szyje, Część jako wryta stoi, trzecia się część bije. Czemuż nie razem wszyscy, spadszy hurmem z góry, Ze wszech stron uderzymy mężnie na te ciury? Ze stem się bić jednemu trzeba bez pochyby, Jeśli się z nimi będziem stosować i gdyby Witać się z nami przyszło, nie bić, za czas mały Pewnie by im obiedwie ręce ustawały. Niech każdy wódz z swym wojskiem odwagi dokaże A wezyr niech każdemu wodzowi pokaże Miejsce, w którym koniecznie albo mu umierać, Albo trzeba tabory kozackie otwierać. Jeśli w pole wynidą, więc ich jednym bawić, Drugim w ich wałach carskie chorągwie postawić, Powyrzucawszy stamtąd i krzyże, i ptaki, Niech ustąpią miesiącom. Kto się znajdzie taki, Osman mu obiecuje i stawi się w słowie, Że będzie dożywotnym baszą na Krakowie. O czym jeśli z was który rozumie inaczéj, Albo chce przydać, niech sam swe zdanie tłumaczy». Tu skończył Kizlaraga, a ci na znak zgody, Chyląc głowy ku ziemi, długie głaszczą brody, Rękę na pierś z westchnieniem położywszy silném, Jako pragną zwycięstwa, znakiem nieomylnym. Tylko przydał Husseim, żeby to w sekrecie I w carskim zostawało do jutra namiecie. «Prawieć-byśmy trafili i z imprezą — rzecze, — Jeśli tego wprzód giaur psim pechem dociecze. I za naszych chrześcijan nikomu nie ślubię Pies psa kąsa, a iszcze; kruk, choć kruka dzióbie, Oka mu nie wykłuje; znają się na migi Giaurzy i wiara ma przyrodzone ligi. Nieszczęśliwa zaprawdę kondycyja i tu, Nie mieć u nieprzyjaciół i u swych kredytu». Dawszy zatem carskiemu pokłon majestatu, Do swoich się namiotów rozchodzą z senatu. A już świat nocą czerniał; bo oddawszy zorzy Klucz zachodowy, w morzu słońce się zanurzy. I ziemia, co dopiero strasznym grzmiała zgrzytem, Jako makiem zasuta, spi pod cichym cytem. Nie spi stary Chodkiewicz, nie spi Osman młody, Jeden myśli o drugim; o ludzkie zawody! O próżność! Choćbyś Tatry nieprzebyte ruszał, Choćbyś morze szerokie do gruntu osuszał, Chociażbyś swoją dumą ten świat przeinaczał, Wody, gdzie ziemie, ziemie, gdzie wody, przetaczał, Bogu śmiech; bo nie mogąc na swym własnym ciele Czarnego włosa białym uczynić, tak wiele Przedsiębierzesz, nie wiedząc, że to już jest w druku, O co ty głowę biedną trudzisz do rozpuku. Nie być wam na tych godziech, gdzie mierzycie oba. Ciebie, starcze, już bliska dogryzie choroba, A młodzik, spadszy przykro z swej nadzieje szczytu, I półrocza na świecie nie będzie miał bytu. A już rana otwiera Aurora wrota, Gore blaskiem słonecznych koni zorza złota; Zgasły gwiazdy, spadła noc, miesiąc na kształt chusty Spłótnie, gdy się cug w górę sunie twardousty. I Chodkiewicz, z którego niech każdy bierze wzorki, Prosto z pościeli książki wziąwszy i paciorki, Tam szedł, kędy go kapłan czeka u ołtarza, I stwórcy swemu chwałę codzienną powtarza; Za przeszłą noc dziękuje, na dzień się porucza, Bo mu razem i starość, i słabość dokucza. Osman, chociaż z miękkiego jeszcze nie wstał łóżka, Słucha podufałego snu swojego wróżka, Który choć mu lada co i psie prawi gówno (Wierzy jak aniołowi i więcej nierówno), I jeżeli pochlebić panu swemu pragnie, Co chce, zmyśli; jako chce, tak języka nagnie. Pokazał to i teraz, gdy zieloną stułą Łeb związawszy (jeśli rzecz przerywać fabułą), Stanąwszy przed swym carem jakoby na jawi, Co mu dopiero przez sen bóg objawił, kawi. «Długą, rzecze, nocy część strawiwszy niespaną Na gorącej modlitwie, prawie kiedy raną Zorzę na świat jutrzenka złotymi warkoczy Prowadzi, snu mi trochę wpadło między oczy I śni mi się, jeśli się tak śnić człeku może, Bo to i teraz widzę, choć mię sen i łoże Puściło. Niech Mahomet, z którego zawiśli Ziemscy królowie, ku twej obróci to myśli. Drzewo-m widział wysokie, na którego liście Miasto ptaków, ryby się lęgły oczywiście; Orzeł potem z zachodu przyleciawszy srogi, Gniazdo sobie u jego zbudował odnogi. Patrzę, co będzie dalej, aż miesiąc bez gwiazdy W zielonej stanął sferze nad onymi gniazdy, Z którego zimna rosa tak rzęsisto leci, Że i orła, i jego zatopiła dzieci. Grono potem z onegoż wyrosło konaru, Pełne jagód rumianych; a tyś, wielki caru, Swą go ręką zerwawszy, w ciasnej prasy fugi Wrzucił i wycisnął krwie purpurowe strugi.» Wszyscy zaraz na to się zezwolili razem, Że takie sny jawnym są tryumfu obrazem. Wielkie drzewo, co miasto ptaków lągnie ryby, Nie trzeba wątpić o tym, Dniestr jest bez pochyby; Polak orłem, którego rosą swojej siły Bodaj tu ottomańskie księżyce zgubiły! A ty, wielki monarcho, takich gron jagody, Które śmieją twej ziemie zaraszczać ogrody, Ostrym ściśniesz bułatem i swego się soku W czarnym giaur nasyci awernowym mroku. Skąd jako był wesołym, jawnie to pokaże Osman, gdy zaraz wojsku w pole ciągnąć każe. Więc jeszcze rosa nie schła, jeszcze się mgły szare Nad Dniestrem piętrzą, jeszcze i słońce nie jare, Kiedy sto dział burzących cale niespodzianie Kozakom Zaporowskim tuż nad głową stanie. Sypie się z gór pogaństwo straszliwymi wały; Rzekłbyś, że się ruszyły okoliczne skały; Krzyczą, wrzeszczą szkaradzie, że w onym bałuchu I my, i oni zgoła postradali słuchu. Dadzą potem z dział ognia, a pod takim kurzem Chcą się podkraść pod szańce kozackie podgórzem. A ci widząc potęgę nie po swoich plecu, Gotowego czekają; każdy w ziemnym piecu Obstawiwszy się strzelbą, przez nieznaczne dziurki Patrzy, rychło-li mu się zdarzy strzelać Turki. Tymczasem z dział palono bez wszelakiej przerwy, Więc skoro na cel przyszły pogańskie katerwy, Ozwą się też Kozacy: bo, jako się rzekło, Dwadzieścia ośm dział mieli. Nie straszniejsze piekło Ogniem, nie groźniejszy grzmot, gdy się zawiesiwszy Brzęczy nad głową, ani piorun przeraźliwszy, Gdy z uchylonej chmury przez skryte szczeliny Rzuca z trzaskiem na ziemię raz wraz ciężkie kliny. Jaki ogień, jaki grzmot, jak gęste pioruny Walą ludzi pokosem, w dymie i w mgle onéj! Choć-ci nie barzo równo postrzały się dzielą; Bowiem więcej Kozacy jednym działem ścielą, Niż stem Turcy, gdy dotąd i jednego człeka Nie zabili, a z nich już w pół pola pasieka. Upornie przecie z sobą idą na wytrwaną, W pole ich chcą wywabić, żeby drugą ścianą Ci, co na to umyślnie od początku strzegli, Obnażoną z obrońców, do obozu wbiegli. To natrą, to ucieką, a nigdy bez znacznéj Szkody; ale swych trzyma ostrożny Sajdaczny. Na koniec widząc, że już nie po szwie się pruło, Ślepym pogaństwo hurmem na wały się suło Ze wszytkich stron nakoło, gdzie co lepszy męże Śniatem padli; bo tchórza nierychło dosięże. Już się ciały ludzkimi wał wyrównał niski, I choć nań ze krwie ciepłej przystęp barzo śliski, Drą się Turcy, jeżeli gdzie postrzegą dziury, Jedni zębami, drudzy biorąc na pazury. Zrucają ich Kozacy, już strzelbę pokiną, Wręcz ich sieką pałaszem, kolą rohatyną; Ale gdy coraz na mord ludzie idą nowi, Wskok Sajdaczny daje znać o tym hetmanowi, Że Kozacy słabieją i ledwie nadążą Bić Turków, gdy ich wkoło taboru okrążą; Prosi, żeby zawczasu obmyślał posiłki, A jeżeli być może, Turkom szedł w zatyłki. Już czuł o tym Chodkiewicz, wskok przeto za posłem Wejera śle z Lermuntem; obadwa z wyniosłem Sercem, oba niemieckie wodzili piechoty. Więc Jelski i Rakowski do tejże roboty Z swymi poszli Węgrami i pułk Zasławskiego Książęcia pieszy przydał do czynu onego. A sam z gotowym wojskiem, postawiwszy w czele Usarzów, na poganów patrzy sobie śmiele, Którzy góry szerokim obłokiem zalegli, I tych, co do Kozaków szturmowali, strzegli. Toż gdy przyszła piechota, a przez trzy szeregi Dali w twarz ognia Turkom, natychmiast w rozbiegi Pójdą, pierzchną i próżno laski o nich tłucze Starszyna; bo skoro ich drugi raz przepłucze Deszcz ołowiany, który najtęższą przemoczy Opończą, i starszynę ta hałastra stłoczy; Ucieką. Kozacy też chcą za nimi z wału, Ale cóż, gdy nie masz sił z takiego opału; Szli Niemcy i Węgrowie, gdy nośne muszkiety Wypalą, łby pogaństwu karbując i grzbiety Kiedy się tu Kozacy z bisurmany kłócą, Z drugiej strony swe *hałła* Tatarzy bełkocą, Gdzie czuły Lubomirski, choć go ten mól dusi. Tamtej ściany pilnować z wojskiem swoim musi. Już by się polem potkał, ale cieśnia broni; To ma w zysku, co harcem namorduje koni. Nie zgoła bez uciechy ten mu się dzień toczył, Bo wiele razy poszczwał, tyle razy troczył; Kilkudziesiąt położył, kilku dostał żywcem. Tak bywa, gdzie we sforze fortuna z myśliwcem. Tam Księski Aleksander, tam Stefan Jarzyna, Wielkiego i urodą, i sercem Turczyna Odda Lubomirskiemu. Tam Jan Jordan młody, Tam Ożarowski swojej dał cnoty dowody, I inszych wiele, którzy szablą w bystrych ręku Ścinali, albo żywcem brali Turków z łęku. Toż skoro one działa do obozu zwiodą, I te się też zastępy ruszą ledwochodą, Spuściwszy kwintą pierwszą fantazyją szumną; Rzekłbyś, że ci na pogrzeb wloką się za trumną. I hetmani też wojska do obozu nasze Na lepszy czas pod kryte prowadzą szałasze. Znowu mrok padł, znowu noc niski świat odziewa, Znowu się Osman z jadu puka i omdlewa, Jakoby mu kto serce na kawałki krajał; Dzień swego narodzenia klął, bluźnił i łajał. Mścić się chce i nie pierwej tę chęć w sobie zgasi, Aż albo umrze, albo nam zajdzie od spasi. My tu Turków, a orda z tamtę stronę wody Łupi naszych, rabując z żywnością podwody, Kiedy albo od Brahy, albo z strony tamtéj Prowadzą do obozów polskich prowianty. I dziś przyszła wiadomość do hetmanów świeża, Że orda z Dniestrowego wypadszy pobrzeża, Kilka wozów zająwszy z końmi i z czeladzią, Pod tureckie tabory z tym się retyradzią, Gdzie z długą oracyją i wielkim szacunkiem, Lada ciurę carowi dają upominkiem. Nie przeto Osman lepszy, mordem dycha szczerém, Z nikim, nawet i z samym nie mówi wezyrem, Nic go one nie ruszą z Zadniestrza nowiny, Gdy do tej jego przyszła impreza ruiny. Więc po wszytkich obozach i wzdłuż i wszerz każe Szkarade głosić banda: kto mu łeb pokaże Kozacki, od swojego odcięty tułowu, Sto czerwonych we złocie będzie miał obłowu. Już i naturę w sobie łomie tyran zgryzny, Jakby i sam żyć nie chciał, napił się trucizny; I skępstwo, i łakomstwo, bywa tego dosyć, Ze się przed złością muszą z człowieka wynosić, Jako złość przed bojaźnią; toż jako ze smyczy, Co żywo się do onej posunie zdobyczy. Ale orda najbardziej gdziekolwiek zaciecze W Podole, wszędzie chłopstwo nieszczęśliwe siecze, Udając za kozackie ich niewinne głowy; Już na targ przed Osmana znaszają gotowy, Na ostatek wozami; i cieszy się zrazu; Postrzegszy potem, że ci bez wszego obłazu Łby, choć od tureckiego oderznięte karku, Wożą i na onym mu przedają jarmarku, Kozaków nie ubywa, naprzód gotowizny Ujmie, a potem żadnej nie płaci głowizny, Ale się wraz na swoich, wraz na nieprzyjaciół Gniewa; tych by rad karał, a tamtych zatracił. Ledwo się słońce jęło nad ziemię podnosić, Każe wojsku wychodzić, każe szturm ogłosić Do kozackich taborów, lub zysk, lubo strata. Tak mu pomsta, tak mu gniew serce w piersiach płata, Choćby wszytkim Turkom być dzisia na przedpieklu, Byle dobyć Kozaków; sam na białym seklu Karmiąc wstydem wezyry, basze i swe agi, Skoro złotem ciągnione osiędzie czapragi, Tam stanął, gdzie o jego ocierając strzemię, Kłaniały się chorągwie aż do samej ziemie. Sajdak na nim ze złota usadzony w sztuki, Wkoło ciągną sołhacy nałożone łuki, A tam swoje rycerstwo napomina rzędem, Jedynym żeby mając Mahometa względem Ojczyznę, dzieci, żony i cokolwiek może Wymyślić, żeby zbójców tych na Zaporoże Z garści nie upuszczali; bo im tu należy Zapłata za wierutne złości i kradzieży. Inaczej woli umrzeć, woli głowę łożyć, Jeśli dziś nie ma swoich nieprzyjaciół pożyć. «Idźcież, rzecze, wielkiego świata króciciele, Wytnicie i z korzeniem to szkodliwe ziele. Idźcie śmiele, ja na was będę patrzył z bliska, A kto najpierwszy wtargnie do tych psów łożyska, Dziś weźmie Sylistryą; a kto drugi po niém, Juki złota z ubranym daruję mu koniem. Tak aż do dziesiątego, każdy swej odwagi I męstwa należyte odniesie posagi.» Kiedy się do wygranej hardy Turczyn bierze, Sześćdziesiąt dział burzących przeciwko kwaterze Kozackiej wyrychtuje, a zwykłymi tryby Rozwlecze nad naszymi swe szyki, że gdyby Kozaków posiłkować we złej chcieli toni, Od onych wojsk niezmiernych wstręt mieli z ustroni. Widzi dobrze Chodkiewicz, na co Turczyn godzi; Więc w pole sześć usarskich chorągwi wywodzi, Kędy i sam w tysiącu swojego wyboru Czołem do kozackiego obróci taboru, A oraz i lisowskie z szańcu ruszy roty. Tak stał w miejscu, czekając Marsowej roboty. I podczaszy gotowy w swojej bronie czeka; Wejer się z Denoffami szańcami opieka; Lecz nim się wrzawa pocznie, do Kozaków zbieży Chodkiewicz i ukaże, co na czym należy; Nie da w pole wychodzić, aż gdy się przesilać Owa pocznie armata, aż przestanie strzélać, Aż się da okazyja, przybliżą poganie, Toż wy z czoła, ja z boku wsiędziem, prawi, na nie. Wtem Osman niecierpliwy każe palić działa; Zaćmił słońce gęsty dym, ziemia z gruntu grzmiała, Rozlegają się góry i przyległe lasy Niewytrzymanym trzaskiem, strasznymi hałasy. Tak twierdzą, jam tam nie był, że z onego grzmotu Kilka ptaków na ziemię spadło, zbywszy lotu; Dzieli się Dniestr na dwoje, że mógł każdy snadnie Obaczyć mokry piasek i kamyki na dnie. Jęczą skarpy głębokie, zapadłe doliny, A okopciałe skały równają kominy. Grom słuch odjął, a oddech siarczyste otręby, Wzrok dym, że sobie ludzie palce kładli w gęby. Twierdził to i Chodkiewicz, że jak począł z młodu Wojnę służyć, takiego huku, dymu, smrodu Nie uznał, jakim nas dziś głuszy, ślepi, dusi, Kiedy się żwawy Osman o Kozaków kusi. Tylko też było szkody z onej srogiej burze; Bowiem ci w swoich szańcach siedząc jako w murze, Tak szkaradą kul gęstwą, która się tam zwali, Jednego tylko z swoich junaków stradali. A skoro kilka godzin bez wszelkiego skutku Grzmi Osman, każe się swym zmykać pomalutku; Jeśli się tam jeszcze kto morduje z tym światem, Dorznąć go, a te działa wszytkie z aparatem Wprowadzić do taboru, wygnać niedobitki, A tak podciąć giaurom twardoustym łydki. Już umilknęły działa, już nie ryczą smocy, Kiedy tyran zajadły wszytkie wywrze mocy, Żeby obóz kozacki, ze czterech stron prawie Obegnawszy, w tak strasznej wziąć go mógł kurzawie. Dopieroż Turcy wałem ruszą z góry ku nam, Tusząc, że się Kozacy, tak gęstym piorunom Oprzeć nie mogąc, albo zginęli do nogi, Albo swoich taborów opuścili progi; Choć, jako się wspomniało, nie bez bożej łaski, Jeden tylko Wasili zabit w one trzaski. Nie rozsypką, jak pierwej, kolano z kolanem Inaczej się chcą pisać dzisia przed Osmanem, Który z najwyższych szczytów onej góry długiej. Będzie sam swych rycerzów karbował zasługi. Zielona go chorągiew, choć z daleka, znaczy, Skąd każdego w tym polu swym okiem obaczy. Długo leżą Kozacy, jako więc zwykł łowiec Na lisa i wilk, kiedy widzi stado owiec, Nie pierwej ten wypada, tamten zmyka z smyczy, Aż się zbliżą, aż będą pewni swej zdobyczy; Tak Kozacy swego się trzymając fortelu, Nie pierwej się objawią, dokąd im na celu Nie stanie nieprzyjaciel; toż mu ogień w oczy I z dział, i z ręcznej strzelby sypą, a z uboczy Zawadzi w nich Chodkiewicz i o gołe brzuchy Skruszywszy drzewa, sroższej doda zawieruchy, Gdy dobywszy pałaszów, jako lew z przemoru, Pierwszego bisurmanom przygaszą humoru. Zapomni się pogaństwo i strasznie się zdziwi, Ze Kozacy strzelają i że jeszcze żywi, Że ich wszytkich burzące nie pogniotły działa; Smutnie przeto zawywszy swoje *hałła! hałła!* Skoro ci jeszcze do nich wysypą się gradem, Naprzód im czoła strachem podchodziły bladem; Potem, kiedy Chodkiewicz wsiędzie na ich roje, Ze łby im ostrą szablą zdejmuje zawoje, Zwątpiwszy o posiłkach, zwyczajnego toru Dzierżąc się, uciekali do swego taboru. Nie pomoże Mahomet i carska powaga: Gdy śmierć chwyta za garło, gdy się serce strwaga, Żadne względy nie idą, jeden strach ma oczy. Jak znowu krwią pogaństwo pole uposoczy, Bo naszy i Kozacy, co im staje siły, Sieką, kolą, strzelają bojaźliwe tyły. Targa włosy na głowie, gryzie sobie palce Zjadły Osman, żurzy się na swoje ospalce. Już nie wierzy, żeby był Mahomet na niebie; I swych, i nieprzyjaciół, i znowu klnie siebie. Potem się zapomniawszy, kiwa tylko głową, Kiedy Turcy, osobą gardząc cesarzową, O jego się tak blisko ocierając strzemię, Uciekają, na koniec pięścią tłukąc w ciemię Od gniewu, i samemu przyjdzie się rozgrzeszyć, Przyjdzie i nieprzyjaciół niestetyż rozśmieszyć, A uchyliwszy onej prześwietnej grandece Uciec z pola, seklowi wyrzuciwszy lejce, Zwykłe swoje ozdoby, forgi, pierza kinąć, Wszytkich by chciał uprzedzić, wszytkich by chciał minąć. Ale póki w polu stał, jeszcze się wstydali, Jeszcze się jakokolwiek Turcy opierali; Skoro uciekł, skoro się do namiotu schował, Wszytkich w drogę rozgrzeszył i licencyjował. I armaty odbiegli, część tylko zawczasu Umknęli jej puszkarze, nim do dutepasu Przyszło; więc że każde z nich przykute łańcuchem Do drzewa, ani radzić mogło się obuchem, Koła w trzaski i w drobne porąbawszy sztuki, Działa w Dniestr rzucą z skały ze ściętymi buki. Ale nie tu szczęśliwa wiktoryja stanie; Bo skoro z pola w obóz uciekli poganie, Nie dając im odetchu, ale stopy w stopy Kładąc, weszli i naszy za nimi w okopy. Tam gdzie w pięknej równinie i przez małe pole, Tak barzo Zaporożec Turków w oczy kole; Tam póki pogan sieką i namioty krwawią, Póki łupem nieszczęsnym naszy się nie bawią, Póty ci uciekają i by chcieli byli Szczęścia zażyć zwycięzce, więcej by sprawili Przez ten jeden dzień, niźli przez czterdzieści całe; Mogliśmy, mogli skrócić dziś Turki zuchwałe, Już namioty zrucają, już konie od kołów Biorą, już pędzą stada mułów i bawołów, Już się wszyscy sowitą obłowią zdobyczą, Już w pogańskich obozach imię *Jezus* krzyczą; Już do wielkich wezyrów, do agów, do baszy Wieść przyszła, że już wzięli ich tabory naszy; Pełno tumultu, pełno na wsze strony trwogi, Ci się juczą na drogę, ci się grzebą w stogi; A naszy, nie przestawszy skrzyń i wozów łupić, Dali czas, ach dali czas, pogaństwu się skupić! Które gdy ich zastanie na paszy i lepie, Zajmuje ich rozsypką jak bydło na rzepie. Kto legł, leży; lecz kto się żywcem dostał w ręce, W srogim bólu umierał i w okrutnej męce. A ostatek skoro się łupami obciąży, Pójdzie w nogi i na swe stanowiska tąży. I tak ci Zaporowcy, z naszych ciurów zgrają, Kiedy więcej zdobyczy niż sławy patrzają, Skropiwszy bisurmańskie swą krwią stanowisko, Przegrali, uczynili z siebie śmiechowisko. Już był przed Chodkiewiczem poseł z tak wesołą Nowiną, że Kozacy z naszych ciurów smołą Wzięli obóz pogański, i tylko już z nieba Łaski bożej, a ludzi na posiłek trzeba. Z tym śle rączo Sajdaczny do hetmanów, żeby Żadną miarą kawałka nie upuszczać z gęby, A zwłaszcza kiedy w polu nie ma ich co bawić, Niech co rychlej pomogą bisurmanów dawić. Przerażony na sercu Chodkiewicz w tej chwili, Pojźry w niebo i widzi, że się słońce chyli; Nie zda mu się wojsk ruszać już ku samej nocy, Wpaść w labirynty miasto niewczesnej pomocy, Czując to, co się stało, prorockimi duchy, Że Kozactwo z ciurami jak na miedzie muchy, Jako ptacy na zobi, padną na bogatém Łupie, a Turcy mogą pokrzepić się zatem; Obroń Boże żałoby z tak nagłej pociechy, Im barziej słońce piecze, prędzej zmokną strzechy. Stąd wierzyć, że wodzowie i boży hetmani Święte mają anioły, którzy niewidziani W takowych raziech zdrowe dyktują im rady; Ale i ten może być pisany w przykłady. Więc, że jeszcze przed swoją na koniu stał broną, Otoczony dzielnego rycerstwa koroną. Z serca westchnie i ręce obie w niebo dźwignie, A łza mu łzę po twarzy gorąca poścignie. «Twoja chwała, o wielki Stwórco świata! — rzecze, Gdziekolwiek słońce okiem przezornym zaciecze, I w niebie, i na ziemi, i na morskiej toni Na wieki wieczne swego światła nie uroni. Tobie, cokolwiek na tym podniebnym obszarze Z prochu wstaje; w twej mocy piszą inwentarze Wojny nasze; ty na nich cieszysz, ty zasmucasz; Ty królów na tron sadzasz, ty ich z tronu zrzucasz, Ty, jeśli mówić może proch śmiertelnej nędze, Igrasz, Boże, swą siłą w ludzkiej niedołędze; Tobą słabi dużeją; dużych mdli twa siła, Co niebo rozpostarła, ziemię zawiesiła, Którą świat stoi, którą poczekawszy daléj, I niebo się, i ziemia, i morze obali. Teraz, o wielki Boże, za takowe posły Przym dziękę uniżoną, że tyran wyniosły Myli się w swej imprezie, szwankuje w swej bucie; Możeć co rość tysiąc lat, a upaść w minucie. Więc, o jedynowłajco, nad rąk swoich tworem, Zruć go z pychy do końca z Nabuchodozorem, Nasyć go tej ohydy, niechaj tymi pęty Brzęczy, które zniósł na nas; niech trawę z bydlęty Pasie, kto się śmie równać, krwią bywszy i ciałem, Z tobą, Bogiem wszechmocnym, wiecznym, doskonałym! Spraw należytą sobie cześć garścią swych ludzi, Której żaden czas i wiek żaden nie wystudzi; Zruć tę sprośną bestyją, co śmie dźwigać piętę Ku niebu, na cielesnych wszeteczeństw ponętę Świat łudząc; skrusz jej rogi, a schyliwszy grzbieta, Zdepc, niech twej czci nie kradnie z Turki Mahometa!» Tak się modlił Chodkiewicz; a ogniste słonie Zachodzi i w głębokim morzu znowu tonie. Idzie na wczas co żywo; wszytkich noc ogarnie; Już lampy i wieczorne pogasły latarnie; Sam tylko Osman nie spi, płacze, biada, nuci; Wstyd go samego siebie, że się tak poszpoci; Ze sromotnie uchybi przodków swoich sławy, Coraz to gorzej miasto szwankuje poprawy. Na toż przyszedł trud jego i tak trudne drogi? Późno w głowie muftego rozbiera przestrogi; Widzi, że nic tak mocno na świecie nie stało, Żeby się od słabszego wywrotu nie bało. Sto lat twardy dąb roście, a jednej minuty Ostrą ścięty siekierą przychodzi do zrzuty. Żadna rzecz najwyższego dojść nie może szczytu, Gdzie by mogła mocno stać; żadna rzecz dosytu Nie ma, i skoro w górze swej stanie nadzieje, Też ją koła, też nazad cofają koleje; Ale sporzej: bo gdzie się człek piął przez półroka, We mgnieniu, że tak rzekę, na dno spadnie oka! Widzi onych rycerzów i waleczne chłopy, Których ręką ostatek wziąć miał Europy, Z których ręku, nie polskie, ale ziemie całéj, Jego cesarskiej skroni laury czekały, Gdy sromotnie przed chłopstwem i naszymi ciury, Przez swoich się namiotów wywracali sznury, I by ich nie ciemna noc zachowała w mroku, Trudno by się wysiedzieć mieli i w tłomoku. Tak duma smutny Osman i nie zmruży oka Całą noc; wstyd go srodze, że spadł z tak wysoka, Gdzie serca niesytego wyniosły go buje. A już dniowi ciemna noc świata ustępuje. Skoro ją z nieba słońce promieniste spłasza, Chodkiewicz też kolegów do rady zaprasza, Gdzie dalszej wojny progres dawszy do uwagi, Powie, że zbyć nie może z serca swego zgagi, Nie może znieść z imienia polskiego ohydy, Dokąd się w polu z tymi nie spróbuje Żydy, Dokąd Marsem otwartym, puściwszy się ściany Obozowej, nie spatrzy fortuny z pogany; Bo jeśli dłużej będziem w tym leżeć rosole, Skoro wojsko zgłodzimy, nie będzie z kim w pole; I tych, którzy u Brahy niepotrzebnie ślęczą, Ruszyć, niech w obóz wnidą, niech się z nami zręczą. Tak rozumiał Chodkiewicz, ale na to zgody Nie było, żeby Polskę w niepewne zawody I jej zdrowie, jakoby gołego na zyzie, Stawiać na niestatecznej fortuny decyzie. Czego żałować możesz, a poprawić wiecznie Nie możesz, na wątpliwy los nie każ bezpiecznie. Na to jednak zezwolą, żeby ci, co w Brasze Na załodze leżeli, weszli w szańce nasze; Drudzy radzili w nocy, kiedy spią poganie, Wywieść wojsko z obozu i uderzyć na nie; Ani tam straż, ani tam posłuch chodzi w pole, Tak bezpieczni w obozie, jako i w Stambole, W liczbie wielkiej ufają, trzymając to o niéj, Że ich i w nocy samym pozorem obroni; Więc nim się ci obaczą, nim ze snu rozmarzną, Naszy ich jak baranów nakolą i narzną, Ani się będą mogli skupić ani sprawić Ani w cieśni gotowym Polakom zastawić. Ciemny ich mrok i nagły strach porazi, bo się I we dnie, nie rzkąc w nocy, nie znają po głosie; Turcy, Grecy, Arabi i Murzyni czarni Różnym mówią językiem; chybaż przy latarni Będą się poznawali, a skoro ta zgasła, I z twarzy się nie będą mogli znać, i z hasła. W janczarach ich potęga zawisnęła, i ci, Dosyć ich mało było, na poły wybici. Dzida pieszo nie służy; nie dosiędą koni; Czy by siodła, czy suknie wprzód macać, czy broni? Co wiedzieć, gdzie się udać wypadszy z pościele, Trudno poznać, gdzie swoi, gdzie nieprzyjaciele; Żadnej tam gotowości, już to rzecz jest pewna; Żadnej nie masz przestrogi; spią wszyscy jak drewna. Z czym nam się ofiarują, nie lutując pracy, I chcą chętnie przodować Polakom Kozacy. Działa naprzód ubiegą i nic nie opożdżą, Gdy je albo obrócą, albo je zagwożdżą, Razem sterty zapalą i z beczkami prochy I tym ogniem strwożone zaślepią pieszczochy. Tedy łby rozespane dźwignąwszy od betu, Mają naszym żołnierzom dotrzymać impetu? Przed którymi choć we dnie, choć w polu, choć w kupie, Pierzchają, i trup pada sromotnie na trupie. Nie żelaza, nie ognia, ale w swym obozie Głosów polskich nie zniosą, i aż na przewozie Oprą się Donajowym, gdzie i promu chybią, Kiedy ich tam dogonią i naszy ich zdybią. Już niemal wszyscy na to stosują swe wota Prócz Chodkiewicza; jemu nocna się robota Nie podoba, inaczej od inszych rozumie: W dzień się chce bić, w nocy kraść wygranej nie umie. Dał potem i racyje, że ciemności nocne Tak nieprzyjacielowi, jako nam pomocne. Wprzód się pytać, niźli bić; a nuż ów uprzedzi, Poznawszy go po głosie, miasto odpowiedzi? Noc oczy, uszy weźmie wrzask, że wodzów ani Znaków obaczą; a to kto im, proszę, zgani, Kiedy zwykłym łakomstwem, dla samej rabieży, Wojsko się po tureckich obozach rozbieży? Albośmy nie widzieli wczora przed wieczorem, Choć we dnie, choć pod starszych i wodzów dozorem, Że ledwie weszli w obóz, padli jak na ledzie Na łupie, a mężniejszy zginęli na przedzie. Jeszczeż to jakokolwiek hołocie ujść maże, Ale polskich żołnierzów obroń, mocny Boże! Kozacy naprzód pójdą? Ci-ć to, że zdobyczą Wszytkie zyski i sławę, i korzyści liczą, Zaraz srebro łakome zeżmie serce chłopu. Kto wie, jeśli gdzie rowu nie masz i przekopu? Kto ręczy, że spią wszyscy, że nie masz zasadzki? Zawsze zdradzie podległy nocy i omacki, I pomóc, i zaszkodzić w obie mogą stronie, A przecie zwykle mniejszą większa kupa żonie, Ile w mroku; bo we dnie jedna mężna ręka, Gdy widzi, kogo bije, stu tchórzów ponęka. Lepiej, rzecze, mym zdaniem, zabawić się wałem, Gdy się wam nie zda, z nimi szykiem potkać całém I bohatyrskim trybem, nie w noc, nie ukradkiem Zwyciężyć, ale jasne słońce mając świadkiem. Starych szańców poprawić, nowe suć, gdzie trzeba, Aza nam zdarzą lepszą okazyją nieba I czego dziś szukamy, samo w ręce wpadnie; A ci swoim ciężarem będą, da Bóg, na dnie! Tu się rada rozeszła; poganie też cięgą Tak znaczną ochrostani, do czasu ulęgą, Żałosną nader sprawę, rzecz sromoty pełną, Wspomni Muza; trudno słów uwijać bawełną, Trudno milczeć, kędy się prawdę pisać rzekło, Co na naszych brzydki grzech i hańbę wewlekło. Naonczas, gdy Polacy minęli Dniestr bystry I Osman też już przebył z Donajem Sylistry, Wielkie ludzi wołoskich zgarnęło się mnóstwo, Opuściwszy majętność i dom, i domostwo, Żony tylko a dzieci, a co droższe sprzęty W taką burzą, w tak straszne wywieźli odmęty. Wolą się pod fortuny naszej cieniem tulić, Niźli szable z pogany na chrześcijan spólić; Wolą cierpieć głód, niewczas, zimno, poniewierki, Wyglądając w tym polu obojętnej bierki Marsa krwawego; wolą na ostatek ginąć, Niż się wiecznie w pogańskiej niewoli ochynąć. Więc pod górą, na której zamek stoi stary Chocimski, ubożuchne rozbiją kotary, Czekający o wodzie i suchara skórze Dekretu, jaki o nich napisano w górze; Bo dla ubóstwa, które zwykło cnocie wadzić, Nie mogli się nikędy do miasta wprowadzić. Ktoś, ale nie możono dopytać się, kto by Był tym ktosiem, chociaż go wszelkimi sposoby Szukano, człek bezbożny i zdrajca wierutny, Głos po naszym obozie rozsiał tak okrutny, Że hetman z komisarzmi w skrytej zawarł radzie Wyciąć Wołoszą, co nam tu siedzi na zdradzie; Bo ledwie co pomyślim, wszytkiego docieką, Wszytko przez pobratymy do Turków wywleką; Żaden fortel nie płuży, żaden do efektu Nie przyjdzie; więc tych frantów zgolić bez respektu, Wyjąć węża z zanadrza i tę wesz z kołnierza. Takie echo kiedy się po wojsku rozszerza, Zaraz i wódz gotowy z tejże wyszedł kuźni. Tedy wszyscy ciurowie i pachołcy luźni, Wiedząc, że grzech takowy bez pomsty uchodzi, Im się nań większa kupa, większa liczba zgodzi, Wprzód się schodzą na bazar, gdzie zażywszy gochy, Bieżą znosić hultaje — niewinne Wołochy, Którzy Polaki widząc i swoje patrony, Do żadnej się chudzięta nie biorą obrony. Rzucą szable na ziemię tym katom pod nogi; Nie wiedzą, przez co padli na tak straszne wrogi; Nieba, ziemie i wszytkich związków ludzkiej wiary Wzywając, o przyczynę pytają tej kary. Bogiem świadczą niewinność; toż przez wszytkie względy, Przez spólnej chrześcijańskiej religiej obrzędy Płaczą, żebrzą litości, proszą krótkiej zwłoki, Żeby łzami podobno ruszyli opoki; Jeżeli już umierać muszą od ich ręki, Żeby dzieci i małe obłapili wnęki. Ale serca stalnego, zakamiałych uszu Nie ruszą; na zmyślonym skoro karteluszu Dekret w rzeczy hetmański herszt onej gawiedzi Przeczyta, toż do mordu! Strumieniem się cedzi Krew niewinna tych ludzi; niebiosa przenika Żałosny krzyk i tronu boskiego się tyka; Pomsty woła; lecz na to wszytko hultaj głuchy, Jeden wzajem drugiemu dodawszy potuchy, Siecze, rąbie bezbronnych; kole, kędy może; Nie dba na płacz, na modły, owszem gorzej sroże. Skoro wytnie mężczyzny i położy śniatem, Na białą płeć i starców obciążonych latem Wywrze ślepą wścieklinę; jakby nieme głąbie Równo dziady z babami w krzywe karki rąbie; Na łeb drugich zrucano z chocimskiego mostu, Kędy już ani maści, ani żywokostu Potrzeba, bo każdy z nich nie bywając na dnie, Po hakach się w kawałki roztrzęsie szkaradnie. Dziewki, biednych rodziców nieszczęśliwa piecza (O jakoż często błądzi opatrzność człowiecza, Kiedy znika nieszczęściu, nierówno go głębiéj Ślepy strach w niespodziane nagania przerębi), I te się przed pogaństwem ukrywając z świętą Czystością, padły dzisia na żądzą przeklętą W oczach ojców i matek, albo na umarłem Ich ciele postradały czystości i z garłem. Tak więc owca, gdy do psa przed wilkiem uciecze, Na myśl jej to nie padnie, że się i pies wściecze; Tak bojąc się nieboga wilków i niedźwiedzi, W garło śmierci i swojej wlazła samojedzi. Oddzierano od piersi niemowiątka ssące I bez wszelkiej litości, na co matki drżące Z okrutnym serca bolem poglądać musiały, W drobne kęsy o twarde roztrącono skały. Pełno krwie, pełno wszędy konających stęku. Godna robota wierę chrześcijańskich ręku! Na koniec się w posoce uszargawszy po pas, Zostawują trupy psom i krukom na opas, Zrabują, co tylko jest, i pełni korzyści Wracają, jakby Turka znieśli, chłopi czyści! Rzecz tak haniebną skoro Lubomirski słyszy, Wszytkim milczeć rozkaże i chce to mieć w ciszy; Niechaj Chodkiewicz sprawy tak szkaradej nie wie, Gdyż by na miejscu umarł bez wątpienia w gniewie (Kolerze był podległy starzec ten z natury); Pewnie by do jednego kazał wiesić ciury. Tak mówił Lubomirski i sam nie bez gniewu Każe z nich kilkunastu wnet przysądzić drzewu, Przy licu na gorącym porwanych terminie; Aleć nie wyrównała ona kara winie; Aż sam Bóg, sprawiedliwy w krótkim czasie sędzi, Słuszną plagą krzywdę swą, owych krew opędzi. Sroższym być podczaszemu sędzim należało, Żeby po nim dekretu już nie poprawiało, W tak jawnej krzywdzie, niebo; najmniej by nie zgrzeszył Największą surowością; ale się pospieszył K'woli Chodkiewiczowi, żeby go nie ranił W serce; prędko i cicho tak srogi grzech zganił. O jednę w Rzymie głowę czterysta głów legło, Żeby tylko zabójcę w tym rzędzie dosięgło, Kiedy się wszyscy przeli; bo wielkie przykłady Bez niesprawiedliwości nie bywają rady. Nic to pomście za taki eksces nie przeszkadza Do słuszności, choć tam co krzywdy się zawadza. Osman też, skoro kilka dni minie tej burzy, Znowu się na umyśle miesza, znowu żurzy, Wracając do pierwszego serce swe uporu, Chce Kozaków koniecznie wykurzyć z taboru; A widząc, że ci mocno dzierżą swe osiedle, Każe z góry obozu część ruszyć i wedle Kozackich wałów ciągnąć na płaskie równiny. Lecz nalazł bies sąsiady, trafił przenosiny, Bo Zaporowcy, dobrze znając tych rycerzów, Tylko sobie na szańcach podniosą kołnierzów, I w tę stronę nośniejszych przetoczywszy działek, Ochotnie grać pomogą dla zabawy gałek; Abo czym sąsiadowi sąsiad zwykł wygadzać: Dadzą ognia, i poń się nie trzeba przechadzać. Lecz nie tu jeszcze stanął; czegoś głębiej siąga Osman głową, gdzie indziej wszytkie myśli sprząga, Żeby nas choć przez nogę, gdy nie może jawnie, Pokonał, o tym radzi z swoimi ustawnie. Więc opryszków podolskich kilkunastu złotem Przekupi, i przysięże, że więcej da potem, Żeby mogli założyć ognie w nasze sterty. Nie cesarskie zaprawdę tak szpetne oferty! Prawda, żeśmy się Rusi nie strzegli łakoméj; W obozie też pełno sian, pełno było słomy; Mógłby czego narobić, ten, co mieszki rzeże. Nigdy szwanku nie uzna, kogo sam Bóg strzeże: Bo jeden z tych najmitów, z Rzepnice wsi rodem, Wpadł Kozakom w garść, kiedy przed słońca zachodem Skradał się do obozu; siarczane też knoty Wydały niecnotliwe myśli i roboty. Potem widząc, że pójdzie na gorętsze pytki, Że mu pewnie popsują na abuchty łydki, Cisnął złoto i wszytkich towarzyszów wydał, Których się Osman na to najmować nie wstydał, Przyznał się do wszytkiego, co im dał we złocie, Co im więcej po takiej obiecał robocie. Odtąd pod garłem w obóz zabroniono Rusi, I siła ich niewinnie ginęło; bo musi Cokolwiek się przymieszać niesprawiedliwości, Gdzie, jakom rzekł, o przykład wielkiej idzie złości. Więc otrąbią surowo, żeby razem z hasły Wszytkie ognie w obozach i w bazarach gasły. Wielkiego Osman żalu i sromoty zażył. Tedy monarcha świata kraść się już odważył, On, co się obiecował zaplwać i zaciskać! Co gorsza, gdy nic nie mógł i tą drogą zyskać, Że słabe ma żelazo, ogniem jako pczoły, Lecz kradzionym, wojować chce nieprzyjacioły. Jeszcze patrzał pryncypał na swoje najmity, Gdy po palach wisieli, jakby rzekli: i ty Godzieneś z nami pala, szubieńce i knotu; Bo ich dobrze widzieć mógł poganin z namiotu, Kiedy się naszy takim mieszają rozterkiem, Weweli, co był dawno przyjechał z Szemberkiem, Tęskni w zamku chocimskim, a skoro postrzeże, Widząc z wysokiej, co się w polu działo, wieże, Że Polacy jak żywo o pokój nie proszą, Że Turków na każdy dzień biją, wodzą, płoszą, Śle często do hetmana, żeby mógł z odpisem Do wezyra odjechać; ale umiał z lisem Chodkiewicz; więc skoro czas upatrzy po temu, Każe z zamku przed sobą stanąć Wewelemu. «Kiedyć się — rzecze — bracie, przykrzą mury nasze, Wolno i dziś w boży czas pod swoje szałasze! Do wezyra nie piszę w ustawicznej wrzawie, I czas mi trudny nie da, i nie masz co prawie; Ustnie mu zdrowia życzę, a jeśli chce szczerze, Jako powiadasz, z nami zawierać przymierze, Nie gardzimy; w oboje gotowiśmy razem: Lub piórem wojnę kończyć, lub ostrym żelazem». «I ode mnie się pokłoń, Lubomirski przyda, Niech z nami jawnie idzie, niech nie grzebie Żyda; Raz pokojem, a drugi obsyła nas mieczem; My jako pokojowi, tak wojnie nie przeczym. Niech nie skacze jak sroka od strzechy do drzewka. Nie poszła ta ślepemu Hussejmowi siewka, Co nam łzami cesarskie myć kazał napiętki, Żebyśmy mieć do domów powrót mogli prędki, Jeszcze haracz postąpić; a toż on je ziemię, A my jak psów bijemy bisurmańskie plemię. Jeśli wystać a targiem chce z nas co wziąć potem, Niechaj głowy daremnym nie trudzi kłopotem. Rychłej mu włosy spadną z opleśniałej brody, Niż go takie potkają na tym miejscu gody. Szczodry krwią, lecz nie swoją, radby cudzą łapą Grzebł kasztany z popiołu, malowaną kapą Grzbiet odziawszy; gdy drugich łupią, woli czekać, Patrząc przez perspektywę, jeśli już uciekać. Ale tak, jeśli nie tchórz, tu na bliskiem błoniu, Jeśli chce pieszo, jeśli czekam go, na koniu, Na ostrą-li kopią, na pałasz-li goły, Przy nim brak; wszak z rycerskiej wyzwolony szkoły!» Z tym odjechał Weweli. a Mars jako znowu Przypada do stalnego na ciało okowu. Na cóż darmo czas trawić? I żołnierz zalega Pole, i stradna jesień o zimie przestrzega. Wojny chocimskiej część szósta Między naszym obozem a kozackim wałem Lermunt się oszańcował z swoim pułkiem całém; Przydał Węgrów do niego litewski marszałek I książę na Zasławiu, i Jelski; i działek Polnych tam kilka weszło; a gdy nowe cwykle Osman w polu obaczy, naprzód każe zwykle Straszne toczyć machiny i z odległych krzaków, Żeby ich nie odbito, strzelać na Kozaków Ale bez wszelkiej szkody; na Denoffy potem Ogromnym niespodzianie uderzy obrotem. Gdy Lermunt z pomienioną tych panów piechotą W bok ich sparzy, musieli umykać z sromotą, Że się darmo o one kusili reduty. A wżdy przecie humoru nie tracąc i buty, Palą z dział przeciw samej Lubomirskiej branie, Dosyć z bliska, bo naszy kule po majdanie Zbierali, a co większa, tak szkodliwe wióry Przenosiły i namiot, w którym leżał chory Królewic; więcej szwanku w ludziach ani w bydle Nie było. Stał Gliniecki na tym prawie skrzydle, Trzymając straż placową, wódz usarskiej roty; Tego skoro siekane namacają gloty, Skoro zginął Jarczewski towarzysz i koni Kilka padło w szeregach, na bok się kęs skłoni. Turcy też oglądawszy wkoło nasze wały, Do swego się obozu wrócili i z działy. Nazajutrz, skoro Tytan kraje obiegł spodnie I nad tym horyzontem swe zażegł pochodnie, Co żywo się do robót, i Mars też swych ludzi Ze snu do krwie, do zbroje, przez trąbę obudzi. Śmierć z kosą na musaty; nieszczęśliwa Parka Niejednemu zbiegłego dotrząsa zegarka. Rozkazał był Chodkiewicz, tocząc obóz zrazu, Wały sypać nakoło, lecz jego rozkazu Nie słuchali rotmistrze pieszy, choć im w sznury Rozmierzył; jeżeli też począł dłubać który, Do połowy nie skończył, że na cztery stopy Wgłąb i wszerz tylko były one ich okopy; Niepodobna się im rzecz zdała, żeby nagi Poganin miał przyść kiedy do takiej odwagi, W wiotkie suknie i w cienkie ubrany koszule, Narażać się na ognie, na strzelbę, na kule. A ci skoro okrzykną Lubomirską bronę, I wszytkie nasze siły zgarną w tamtę stronę, W skok uczynią rewoltę, a zbiwszy obrońce, Lotnym wpadną piorunem na wspomnione szańce, Sladkowski i Życzewski tamtej ściany strzegli, Oba pieszy rotmistrze, oba razem legli; I chorągwie, i ludzi z ohydą szkaradną Stracą; nie przestrzegli ich Turcy, kiedy spadną; Bo gdy nie jak w obozie, nie jako na wojnie (Ledwie by tak w swym domu uszło żyć spokojnie) Poczynają, ni warty, ni strzelby gotowéj Mając, spali w kotarach pod czas południowy. Piechota też część spi, część na wale się iszcze, Choć Turków pełne pole, choć ich bies opiszcze, Zimne w budach muszkiety, szable zzasychały; Dosyć kiedy chorągwie powtykali w wały. Tak gdy się ubezpieczą, bez wszelkiego wstrętu Wsiędą na nich i wytną poganie do szczętu; Chorągwie wezmą, a łeb od każdego trupu Oderzną, dla pewnego u cara okupu, Jakoby nie hajduki i podłe usnachty, Ale co najprzedniejszej naścinali szlachty. Już Turcy tryumfują, nie czując odporu; Już głębiej do polskiego biorą się taboru; Już i insze piechoty tak straszną rubieżą Strwagane uciekają i od szańców bieżą; Aż Sieniawski, który straż w placu trzymał dniowym, Przypadnie i wracać się każe zbiegom owym; Wraz, kędy się pogaństwo suło jako z kadzi, Długie złożywszy drzewa, o bok im zawadzi, Jednych dzieje, a drugich tnie ostrym pałaszem; Tymczasem huknie trwoga po obozie naszém. Larmo głosi co żywo, już wiedzą hetmani, Że dwa rotmistrze z ludźmi już w pień wyścinani. Rad by z dusze do tego przybył zamieszania Podczaszy; lecz się i sam z pogaństwem ugania, Które nań tym bezpieczniej, tym śmielej naciera, Że się drugie już w naszych szańcach rozpościera; Więc żeby nic i tamci nie mieli przed niemi, Uderzą na Wejera siłami wszytkiemi. Osobnym się był wałem Wejer oszańcował Który mu Niderlanczyk Apelman budował, Dziwnie dobrą robotą wedle nowej rezy. Ten gdy nieprzyjacielskiej postrzeże imprezy, Że nań godzi, nie każe swoim się wychylać, Nie każe by najbliżej do poganów strzelać, Tylko w garści gotowe trzymając muszkiety, Czekać, rychło wał wezmą i miną sztakiety. Jakoż przytarł tą sztuką Wejer ich rozpusty, Bo Turcy rozumiejąc, że to już szańc pusty, Że go bez krwie dostawszy swoimi osadzą, Jakby na gotową rzecz, tak się weń prowadzą. Więc ledwie łby podniosą, ledwo się ukażą, Dadzą im Niemcy ognia i nazad ich zrażą. Toż skoro w nich napoją piki i sztokady, Im się mniej Turcy takiej spodziewali zdrady, Tym ich więcej zginęło, tym sprośniej uciekli, A Niemcy ich jak bydło gnali, kłuli, siekli To ci tak; lecz i owi, co poczęli złotem W naszym pisać obozie, zamazali błotem; Bo gdy się urzynaniem głów hajduczych bawią, I te błaznowie stracą, i więcej nie sprawią. Sypie się ze wszytkich stron żołnierz zajuszony, Konni w pole, a pieszy do wałów obrony; Już w sprawie regimenty na majdanie stoją, Już wstręt mają poganie, już więcej nie broją, Już ich nazad przez one tułowy bezgłowe Młódź sarmacka za wały żenie obozowe I gęstymi przyległe ścieląc pola trupy, Zrażą Turkom przed skokiem nienadane hupy. Uciekli i sromotnie naszym dali tyły, A świeże rany dymem powietrze kurzyły. Nie przeto Osman smutny, nie przeto truchleje; Owszem dziś obumarłe obczerstwia nadzieje. O marność, o nikczemność wszytkich myśli ludzkich! Bo gdy ujrzy na kupie tylo łbów hajduckich, Dwie chorągwie tak wielkie, jeszcze słyszy przytém, Kiedy każdy o swoim powiada zabitym Że ten był senatorem, ten był wojewodą, Ten rotmistrzem (i błazna łacno w pole wiodą; Zgoła żadnej tam głowy nie zabito prostéj, Lecz same urzędniki, grofy i starosty) Wszytkiemu jako dziecię we trzech leciech wierzy I już głupi sercem, swej pociechy nie mierzy. Tedy owych osypie złotem przy pochwale, A te łby każe rzędem powtykać na pale. Jeśli mu się dostanie jeszcze więzień który, Każe poznawać, kto był, z twarzy i z postury, Albo jeśli też kiedy z łuku sobie strzela Dla zabawy, inszego już nie szuka cela. Jeszcze dzień był, jeszcze się nad światem nie trzęsła Rosa, kiedy Chodkiewicz pozrucane przęsła Szańców swoich naprawił, do której roboty Zgarnął wszytkie niemieckie i polskie piechoty. Zatem słońce zapadło; same tylko zarze Świeciły, kiedy spraszać każe komisarze, Którym to, co ustawnie w piersiach swoich knuje, Żeby dać Turkom pole, znowu proponuje; Żeby wszytkie respekty, wszytkie względy minąć, W Bogu ufność położyć i raz się ochynąć; Już nam ludzie nużnieją; już prochu z ołowem Nie staje; o królu coś słychać aż za Lwowem, Który nim z szlachtą stanie nad dniestrowym brzegiem, My będziem konie karmić, będziem strzelać śniegiem; Co gorsza, siła chorych, siła się wykrada; Leda sobie przyczynkę do Kamieńca zada, Tyleż Borysa widać, i by ich nie trzymał Dniestr, by ich i za Dniestrem Tatarzyn nie imał, Ledwie byśmy przy trzeciej części już zostali. Więc pyta, co by radzić? Co z tym czynić daléj? Wszytkie zniosszy racyje, na końcu też powie, Jako stary, Chodkiewicz, i jakie ma zdrowie. Nie zda się komisarzom iść do tej rozpaczy, Z pospolitym ruszeniem króla czekać raczéj. Dopieroż gdy tak wojsko nużne, nieochotne, Czego jawnym dowodem ucieczki sromotne; Boga kusić nie życzą i wątpliwej kości Wierzyć zdrowia i drogiej Ojczyzny całości. Jeszcze im tak strasznego nie trzeba syropu, Po którym zaraz ożyć albo umrzeć chłopu; Municyją Kamieniec może nas posilać; Puszkarzom też zakazać bez potrzeby strzelać; Szańc nad mostem usypać, a kto nie pokaże Twej kartki, niech nikogo nie puszczają straże; Obóz dokoła zawrzeć, a tymczasem znowu Chyżo posłać rączego do króla ku Lwowu. I poganin ci sobie już tę wojnę przykrzy, Niedługo ten miech sklęśnie; prędko się wyikrzy; Kiedy co dzień, jak wiemy, ostatnią potrzebą Przyciśnieni, wozami po lasach się grzebą; Wytrzymać im, niechaj się jeszcze szturmem bawią; Zdarzy Bóg, tylo tylko, co i dotąd sprawią. Tu się z rady rozeszli, a że już ciemności Padły, blachem zgniecione rozprostują kości. Aż Palczowski z królewskim listem jedzie, prawie Na dobie; toż się znowu zejdą ku tej sprawie, I ten, skoro krótkimi swą posługę słowy Zaleci, powie: «że król zabawiał się łowy, I właśnie szczwał zająca na Szczerzeckim chroście, Kiedym mu list oddawszy, to oznajmił, coście Kazali; ten w skórzane skoro pludry włoży, W drugą zaraz ogary dolinę założy. Jam też jechał do miasta, zbieganego szkapy Nie chcąc przy nim mordować za psy i herapy; Mrokiem wrócił do Lwowa i nazajutrz rano List mi ten do gospody odźwiernym przysłano. Wojska ma trzykroć więcej, niż my, pode Lwowem, Z którym spi do południa, potem bawi łowem; Że mię ni-ocz nie pytał, jam też nie brał czasu; Wsiadłem na koń, schowawszy list do szabeltasu; Iżem jednak zrozumiał z tamtych panów mowy, Tęsknią i woleliby niewczas obozowy, Niż się włóczyć za królem k'woli onej sarnie, Nieoszacowany czas utrącając marnie». Na taką relacyją, ruszywszy ramiony, Westchną wszyscy; Sobieski list on otworzony Przeczyta, gdzie się Zygmunt z ich powodu cieszy I do nich, jak najprędzej będzie mógł, pospieszy, We stu przeszło tysięcy komunnego wojska, Z Polski od Międzyrzecza, z Litwy od Bobrójska, Byle przyszły powiaty; jakoż jest nowina, Ze ich świeżo widziano gdzieś koło Lublina; A co piszą o żywność, prochy i ołowie, Jest dostatek wszytkiego, byle było zdrowie. Pojźrą owi po sobie, toż kiwnąwszy głową, Wyprawują Jarzynę z legacyją nową; Wypisują, jaka jest rzeczy naszych postać, Ze trudno tak niezmiernej potencyi sprostać Tą garścią, którą bardziej nużą niedostatki Żywności, niźli Turcy; lecz i tę na jatki Mięsne wyda sam Zygmunt, kiedy mu psie gony Milsze niż sława dobra, niż całość Korony, Niźli syn; przynajmniej ten niech ma respekt jaki, Jeśli wzgardził koronę, sławę i Polaki. Tędy dnia i rannego nie czekając świtu, Puścił cugle końskiemu Jarzyna kopytu, Którego we stu koni prowadzi konwoju Do Kamieńca, dla ordy zerek i rozboju. A już wszyscy śpią, wszytkich sen zasypał makiem, Gdzie jedni przyszłe rzeczy figuralnym znakiem, A drudzy przeszłe widzą; choć człek zmruży oczy, Albo to albo owo na myśl mu się toczy Ale skoro nad światem dźwignie głowę szumny Tytan, herkulesowe minąwszy kolumny, Skoro ziemi i wszytkim rzeczom postać wróci, Pełen Osman nadzieje, wrzeszczy, zrzędzi, kłóci. Całą noc mu się marzy, a on do swej woli Giaurów ostrą bronią rzeże, ścina, goli; A ilekroć się ocknie, każe warty pytać: Rychło-li się dzień wróci? Rychło będzie świtać? Zda mu się, ze noc roście, i co oczu przetrze, Każe echem grubych trąb zagłuszać powietrze; Każe w pole wychodzić wojskom, ale wprzódy Tym, co same ścinali wczora wojewody. Obyż setną część nasz król miał w sobie tej chęci, W godniejszej by po dziś dzień zostawał pamięci! Znał Chodkiewicz Osmana i co się weń wlewa, Że jako prędko płacze, tak też prędko śpiewa; Jako lada przeciwnym wiatrem się uśmierzy, Tak kiedy po nim wionie, zaraz buje szerzy. I dziś pewnie sukcesu wczorajszego zechce Spróbować, bo nie wytrwa, bo go w serce łechce. Tak Chodkiewicz prorockim kiedy duchem wróży, Każe się mieć na pilnej ludziom swym ostroży; Każe trąbić gotowość, poosadzać wały; Każe u dział puszkarzom przecierać zapały, Zwłaszcza u nieboszczyka Życzewskiego fosy, Gdzie wczora Turcy z trupów robili bigosy. Toż skoro świt, pogańskie zastępy osuły, Wziąwszy na postrach słonie, wielbłądy i muły, Wygarnąwszy armatę z taboru na głowę, Ale tej do Kozaków obrócą połowę. Tam hołdowne piechoty, tam janczary wiodą, Kędy w oczy sąsiedzi opłotni ich bodą. Druga, kiedy robotę będą mieli w domu, Pewnie, że na ratunek nie pójdą nikomu. Lecz trafią na gotowych i wezmą odkosza Janczary, Transylwani, Multani, Wołosza. Chodkiewicz Sieniawskiego znowu Mikołaja W placu stawia; sam za nim, jakoby z przyłaja, W piąci u rot kopijnika; z swoją stał na przedzie; Lewe skrzydło Zienowicz z Opalińskim wiedzie. Zienowicz był połockim, Opaliński panem Poznańskim, że źretelniej rzekę, kasztelanem. Prawe Sapieha trzyma, z mężnym Rudominą, Czekając, rychło ku nim poganie się chyną. Tak rozumiał Chodkiewicz, ani się omylił. Żeby po wczorajszemu naszym szyki zmylił, O Lubomirską Turczyn uderzy się stronę, Gdzie, gdy wszyscy giaurzy pójdą na obronę, On tymczasem, lecz lepiej dziś przygotowany, Obnażone z obrońców wczora weźmie ściany. Już tam dział kilkadziesiąt ordynował wcześniej, Niechaj ten ustępuje, komu będzie cieśniej. Jakoż ledwie to hetman do swoich wyrzecze, Kiedy pogaństwo dzidy wyniosszy i miecze, Uderzą w tamtę stronę wszytką swoją mocą; Drudzy na Życzowskiego szaniec się obrócą; Już miną w jego placu Sieniawskiego czołem, Gdy Chodkiewicz kilkakroć okrzykiem wesołém Każe w nich Sieniawskiemu, co może mieć skoku, Zawadzić i sam razem przybędzie mu z boku. Wprzód chrzęst tylko i szelest słychać było cichy, Gdy naszy ławą brali pogaństwo na sztychy; Żaden swego nie chybi i trzech drugi dzieje, Że im ciepłe wątroby kipią na tuleje; Trzask potem i zgrzyt ostry, gdy po same pałki Kruszyły się kopije w trupach na kawałki; Pełno ran, pełno śmierci; więzną konie w mięsie, Krew się zsiadła na ziemi galaretą trzęsie; Ludzie się niedobici w swoich kiszkach plącą; Drudzy chlipią z paszczeki posokę gorącą. Toż gdy przyjdą do ręcznej ci i owi broni, Polak rany zadaje, Turczyn tylko dzwoni Po zbrojach hartowanych i trzeba mu miejsca Pierwej szukać, żeby mógł ukrwawić żeleźca, A nasz gdzie tnie, tam rana; gdzie pchnie, dziura w ciele; W łeb, w pierś, w brzuch, gdzie się nada, rąbią, kolą śmiele: Tak okropnym i Turcy i naszy widziadłem, Między młotem a między zostając kowadłem. Co na to z dalszych szyków patrzali i z wału, Już ledwo w drugim dusza rusza się pomału; Raz bledną, drugi płoną; raz nadzieja, drugi Strach im serca okrutny w ciasne wprawia fugi. Turcy liczbie i ludzi ufają wyboru; Ciż by mieli sromotę dziś uczynić wczoru, Czoło wojska całego, którym świeżą skronie Kwitnęły wiktoryją? Nie boją się o nie. Naszy zaś garść swych widząc w zastępie tak srogiém Samym się tylko cieszą miłosiernym Bogiem, Który w słabości moc swą pokazuje zwykle, Że i tu butnych pogan w ich dumie uwikle. Chodkiewicz, choć go starość, choć go słabość nęka, Rzekłbyś, że to nie jego głos, nie jego ręka, Tak swoich napomina, nieprzyjaciół bije; Gdzie się tylko obróci, lecą głowy z szyje. Już trzeciego Sieniawski mężny grzeje konia, Sam krwią przemókł do nici, kiedy nań z ustronia Spadnie Turczyn dorodny w okropnej posturze: A długoż dokazować będziesz, psie giaurze? Czas by też przestać! A wraz co siły nań przytnie, Ale cóż? Szabla tylko po szyszaku zgrzytnie. Chce powtórzyć, lecz przyszło rozstawać się z światem: Bo mu łeb zdjął i z brodą Sieniawski bułatem. Tak Sapieha na prawym z Rudominą boku, Tak w lewym z Zienowiczem Opaliński, kroku Pomykając, jako więc za staloną kosą Suwa się chłop roboczy siekąc trawę z rosą. Mąż z mężem się zderzają; lecą Turcy z łęku; Pełno wzdychania, pełno konających stęku. Słyszy to Lubomirski i nie czeka dłużéj; Jeśli się komu zedrze chciwy chart z obroży, Gdy go lis polem mija albo zając kusy, Takie czyni serdeczny Lubomirski susy. Koń pod nim skaragniady krwawe toczy piany, Nozdrzem iskry z płomieniem pucha na przemiany. Zanurzy się w zastępach bisurmańskiej zgraje, Ręką bije, przynuką ochoty dodaje, A skoro już wytrzęsie z gładkich kopij toki, Pałaszami tureckiej dosięga posoki; Zamiesza ich jak w kotle, jako w garcu kaszę. Sam koncerzem znacznego w oczu wszytkich baszę Obali. Toż co żywo kole, siecze, rzeże, Bo Wejer z boku strzela i tyłu im strzeże. Tam Piotr Lipski Araba upatrzywszy, który Pod forgą u złocistej żurawią missury, Znaczny koniem po rzędzie i jedwabnej kiecy, Wysokie miał ramiona i szerokie plecy, Siła broił nad inszych, siłu świata zbawił, Już i konia zmordował, już się sam ukrwawił, Sam nam poździ wygraną, sam bitwę odnawia: Więc go z boku zajeżdża i nieznacznie zławia. Postrzegł tego poganin i prosto nań jedzie, Wprzód go dzidą pomaca, ale się zawiedzie: Bo obojczyk wytrzymał; toż jako się zbliży, Chce pchnąć szablą Lipskiego kęs kirysu niżéj, Lecz mu raz zmylił i nim Arabin powtórzy, W piersiach mu bystry pałasz po sam krzyż zanurzy. Jeszcze się opierają, jeszcze Turcy krzepią. Na koniec kiedy się w nich z bliska naszy wrzepią, Pociskawszy chorągwie i stare bonczuki (Nie pomogły wczorajsze drugim munsztułuki), Ławą wszyscy uciekli, że całymi szyki Naszy im zaszłapują prawie za trzewiki, I co dotąd po piersiach, teraz w grzbiety biorą, Gdzie im aże do kości naszy skórę porą. Jeszcze się bił Chodkiewicz; bo sam Osman z góry, W różne się przetwarzając kształty i figury, Prosi, żebrze, posiłek śle jeden za drugiém, Przysięga i nagrodę obiecuje długiem, Żeby wezyr Husseim placu nie odbiegał; Choć ten, co się miało dziać, zawczasu postrzegał, Często się obzierając prostej drogi śledził, Żeby go do obozu żaden nie uprzedził. Toż skoro Lubomirski swoich z pola zżenie, I tam, gdzie jeszcze Turcy stawiają grzebienie, Krwawe obróci orły, niech klęka, niech prosi Osman; trudno zatrzymać, kogo strach skomosi. I Husseim, i wojsko, i one posiłki Uciekną, dawszy na rzeź sromotne zatyłki; Niech co chce obiecuje, nic nie zrówna z duszą. Uciekając samego cara zawieruszą. Tak naszy zwyciężyli (prawda, nie bez straty), I Turków aż pod same gonili armaty. Więc i Kozacy dobre dali im podwiązki, Kiedy od ich taboru uciekali w trząski, Bo chorągiew turecką i Siedmigrodzanów Kikunastu przywiedli wieczór do hetmanów. Patrzcież cnotę sąsiedzką, patrzcież chrześcijany, Co z nami kopce sypą, do jakiej odmiany Przyszli dzisia, że na nas z Turkami się kléją, Choć wolną od ich hołdu mają prowincyją. Za naszę-to uczynność, za nasz trud i spezy, Gdyśmy zbili z Rozwanem Mijala z imprezy, Co im tyrańską ręką chcieli osieść karki, Łakomszych przez pozorne ująwszy podarki; Tedy wolność krwią naszą kupioną pod władzą, Żeby cedził krew naszę, Turczynowi dadzą. On ci to list w Wołoszech przejęty, on robi, Którym nam wojnę Betlem z pogany sposobi, Którym mu oczy kłuto nieuważnie potem (I przypłacił Gracyjan szczerości żywotem): Wrodzona ludziom wada, chociaż jej nie widzą, Że gdy kogo obrażą, zaraz nienawidzą. A toż nam cesarzowi pomoc na Betlema! Jeśli kędy przypowieść, tedy tu miejsce ma, Że zawsze złe niż dobre prędszą ma zapłatę; Bowiem w pomście zysk mamy, w uczynności — stratę. Dopieroż Osman postrzegł, czego przez tak długi Czas nie wiedział do siebie, że człek, jako drugi; Że wyszedszy z śmiertelnej z ludźmi na świat matki, Też go, co wszytkich ludzi, czekają przypadki. Dziś on humor wspaniały, on umysł nadęty, W babi płacz i kobiece obraca lamenty; Płakał i tak się po swych bohatyrach żalił, Jakby się już tron jego monarchiej walił. Tedy mu się srodzy lwi przerodzili w tchórze, Co z nimi za Bałtyckie myślił płynąć morze, Myślił nie Polszcze samej (dla tej bałamutnie Pewnie by się nie ruszał), lecz że głowę utnie Wszytkim państwom giaurskim; że ich w jarzmo wprzęże. Gdzież są oni rycerze? Gdzież są oni męże, Którzy mieli z Polaki dokazować figli? Jeden miał bić dziesiąci, teraz się postrzygli W bojaźliwe zające; do gęstego chrostu Przed jednym, wieczna hańbo! ucieka ich po stu. Tak rzewliwie narzekał, jakoby go ubił, Osman, zwłaszcza gdy wspomni meczet, który ślubił Swemu Mahometowi. Wszyscy spuszczą oczy, Zwieszą karki, bo go ćma starszyny otoczy; Jakoż jeszcze i razu chłosty tak pamiętnej Nie wzięli Turcy na tej wojnie obojętnej, Jako dziś, co i sami z pokornym wzdychaniem Potem przypominali, gdy się traktowaniem W ich obozie bawili naszy komisarze; Jak wiele, jako wielkich, w dzisiejszym pożarze Ludzi, z nieogarnioną szkodą Jasnej bronie I sławnej solimańskiej monarchiej płonie; Tam prawie kwiat Afryki, Azyej z Europą, Giaurską, żal się Boże! podeptany stopą. Znać to było, bo ledwie noc na ziemię padła, Poznawali przy świecach, brali w prześcieradła Swych Turcy kawalerów, na wozy przykryte Kładąc trupów okrzepłych tułowy pobite. Lecz i naszych beze krwie nie potka wygrana: Tameśmy połockiego zbyli kasztelana, Tam nam śmierć Zienowicza ozionęła, kędy Pogańskie mieszał szyki, gęste targał rzędy, I przodując Pogoni litewskiego księstwa, Kędy największa wrzała bisurmanów gęstwa, Tam się mężną darł ręką, patrząc na przykłady Serca niezrównanego waleczne pradziady, W których dziś regiestr wchodząc, takież dzieła w druki Krwią swą na nieodrodne podaje prawnuki. Słał mostem trup pogański mąż serdeczny póty, Aże pod nim szwankował koń dzidami skłuty; Skoro padł koń, i pan też na ziemię się zważy, Tu mu zła wstęga głowę z szyszaka obnaży. Wszytkie nań strzały, dzidy i kiścienie lecą, W różne go strony fale bisurmańskie miecą. Brać się nie da, lecz w ręce mając pałasz goły, Siekł kogo mógł, z potem krew pijący na poły. I uciekli poganie, a on między trupem Tak gęstym stał, sparszy się na pałaszu słupem, W tureckiej krwi po kostki; takież z niego cewki Od głowy płyną na dół, jakoby z nalewki. Dwadzieścia i kilka ran odniósł na swym ciele, I ciętych, i sztychowych; tak go przyjaciele Opłakawszy, z życzliwej czeladzi gromadą Na gotową lektykę wybladłego kładą. Trzy dni żył; duszę potem zbawiennym obrokiem Opatrzywszy, umiera wiecznym jęty mrokiem. Nie umiera; nie w wiecznym śmierć go mroku kryje; Nie da mu cnota umrzeć, która wiecznie żyje! Sześć z swej roty Chodkiewicz towarzyszów traci, Ale mu to najbardziej serce tarapaci Że znak jego, szczęśliwie z okazyj tak wielu Wyniesiony, dziś został przy nieprzyjacielu, Jankowski był chorążym, z którym szkapa w huku Wziąwszy na kieł, ni jeźdźca słucha, ni munsztuku. Skoro pana w najgorsze labirynty wprawi, Tam i zgubi, a Turkom chorągiew zostawi. Wszytkie ta rzecz przeniosła w Chodkiewiczu smętki, Stąd śmierć starzec i koniec wróży sobie prędki. Jakoż już co dzień słabiał i na twarzy siniał; Ubywa mu pamięci, a zgoła dzieciniał. Trzech padło towarzyszów przy swym pułkowniku; Dziewięć Rudominowych dostało się łyku Tamtej śmierci; tamże legł brat jego rodzony. Trzech postradał Sieniawski, krajczy tej Korony. Tam Stanisław Sarnowski, który był piastunem Sławy Opalińskiego, z bratem legł rodzoném. Skoro zbył prawej ręki, z Mucyusem Scewą Powierzonej chorągwie dotrzymuje lewą; Ale gdy koń szwankuje pchnięty przez łopatkę, Żegna świat i oddaje swej drużynie matkę. Porucznik Rudominów ranny: bo dwie strzele, Jednę w nogę, drugą wziął w twarz. I inszych wiele Na tym placu cnoty swej otrzymali piątna, Których na wieki zazdrość nie ruszy pokątna; Pachołków też coś w onej szeregowych zrucie; Owo trzydzieści ludzi zginęło w kompucie. Mniej dał śmierci podczaszy, ale dobrych w pęta: Tam Misiowski porucznik, tam zginął Wierzbięta, Tam Chrząstowski z Podoskim uderzony trzciną Arabską; tamże został Męciński z Byliną; Nie mógł się z Sędzimirem Wrzeszcz wybiegać, którzy Postrzelani leżeli przez długi czas chorzy. Rannych kęs więcej było; pachołków z szeregu Kilkanaście wiecznego poszło do noclegu. Koni koło trzydziestu, choć mniej, chociaż więcej. Turków z Ufaim baszą sześć padło tysięcy, Okrom co w nocy wzięto, jako się wspomniało, I co trupów po błotnych gęstwinach zostało. Cóż rozumieć o rannych, co o postrzelonych, Którzy padli na naszych dobrze uzbrojonych Tak gęsto, że i ślepy Turka nie mógł chybić? Bo kto strzela do okna, musi szybę wybić. Siódmy to był dzień września, który boży kościół Od początku ku świętu jutrzejszemu pościł, Na cześć Pannie i Matce; bo kiedy się rodzi, Nabożnie chrześcijański świat ten dzień obchodzi. Tedy jako się słońce nad ziemią rozszerzy, Co żywo do modlitwy, wszyscy do pacierzy. Wszyscy Bogu oddają przyrzeczone śluby, Że hardemu pogaństwu ze łba strącił czuby, Że tą garścią chrześcijan pokazał tak lichą, Co może zastępami nad turecką pychą. Z twarzy wesół Chodkiewicz, choć mu serce żali Chorągiew, której wczora poganie dostali. Wolałby sam paść trupem i sto razy ginąć, Niźli by ją miał Turczyn w meczycie rozwinąć. Przeto, skoro się Bogu, z którego zawiśli Wszyscy święci wodzowie, i swe odda myśli, Już się więcej nie waha, nie wróży, nie radzi; Szykuje wszytko wojsko i w pole prowadzi; Pozasadza piechoty i działa, gdzie może; Jeżeli Turcy zechcą, gotów w imię boże, Otwartemu zwycięstwa powierzywszy polu, Wydrzeć swoję chorągiew i zbyć z serca molu. Otrzaskani Kozacy każdodziennym hukiem, Szańców swoich pilnują, prócz, że ich z Wasiukiem Dwa tysiąca, na prawym podczaszego szyku, Pilnowało tamtego od Tatar przesmyku. Wstawaj, durny Osmanie! Już południe mija; Spisz, a giaur po polu chorągwie rozwija; Czemuś dziś tak nie rzeźki i tak nie ochoczy? Wstawaj i przetrzy psiną zaślepione oczy. Dopiero tryumfował, ali w godzin kilka Puścił skrzydła, podobien do zmokłego wilka; Wlecze swój lud do pola, tak smutny, tak cichy, Rzekłbyś, że do pogrzebu kto prowadzi mnichy; Bo gdzie serce niezbyte opanują tchórze, Stem go kijów na słońce z kąta nie wyorze. I Turcy, chociaż wszytkich znajomych gór szczyty Ogarną i końskimi osypią kopyty, Nie mają z to odwagi, chociaż w polu gołem Garść widzą naszych, żeby czoło potrzeć z czołem, Lekkich się tylko harców kontentując gony, Czekają, rychło wieczór zżenie z placu strony. Ale skoro Chodkiewicz między ich bonczuki Postrzeże swej chorągwie, jakby mu na sztuki Serce rąbał, wraz go żal i wstyd, i gniew weźmie, Tedy w górę wejźrawszy: Boże! Jużeś mię Dziś na wieki zapomniał, i jaż w tej rozpaczy Umrę? I, biedny starzec, w kraj pójdę robaczy? W tej obeldze dni moich dopądzam ostatek, W ręku widząc pogańskich, o żalu! ten płatek, Na którym znak okrutnej twej śmierci, na którém Katalog spraw i mego żywota, nie piórem, Ale szablą spisany, i nie inkaustem, Ale krwią, którą pod nim rozlewałem hustem, Twoich świętych kościołów, twojej broniąc chwały. Tu blizny ran uczciwych, tu-m liczył postrzały, Tu garb i długoletnej starości mej rugi; Tu Tobie i Ojczyźnie oddane zasługi. I chciałem, ale opak twej się zdało radzie, Żeby wisiał przy prochu i mych kości składzie, Anoż nasza po śmierci, o kawy, o bajki, Nieśmiertelność na świecie, kawałek kitajki! Ale tam, tam (dźwignąwszy obie w niebo dłoni) Sława, tam się — brać trzeba, cne rycerstwo, do niéj! Tak rozrzewniony starzec lutuje swej szkody, A gdy otrze rozkwitłe z mokrych łez jagody, Skoczy, gdzie Sokołowski wziął, po Rusinowskim Zabitym, nad żołnierzem starszeństwo lisowskim. I rozkaże, zegnawszy z placu harcowniki, Uderzyć o tureckie trzema pułki szyki, Za ich jako na równię z tych gór zwlecze w pole; «Idź w boży czas, idź śmiało, mężny mój Sokole!» Rzekł; a ci broń wyniosszy, w bok ostrogi kładą Koniom i na pogaństwo wielkim sercem jadą. Zmiotą pole jako dym, a pomknąwszy kroku Pod on tłum, skoro białek już obaczą w oku, Zaświecą z bandelotów i dadzą ołowu I skoczą dobrą sprawą na pół pola znowu, Czekając, rychło Turcy hańbę tak szkaradną Wetując, z góry na nich wszytką siłą padną. Ale ci miasto pomsty, z dziurawymi brzuchy, Poszli nazad, jak chmury pod czas zawieruchy, I w tabor się zawarli; naszy też dzień cały W szyku stawszy, wieczorem w swoje weszli wały. Tak kilka dni w pokoju jakoby na zmowie Obie stronie siedziały, prócz że Tatarowie, Gdy im ani tołokna, ani sałamachy Stawało, do Kamieńca jako i do Brahy Wszytkie pasy i drogi zalegli i ścieżki, Że nikt ani przejechać, ani mógł przejść pieszki. I zgoła, nie mający w tę stronę przechodu, Trzeba się było prędko bać w obozie głodu, Który już mocno w nasze zaglądał namioty; Już rzeźwości i zwykłej przygaszał ochoty. Bo brzuch nie ma rozumu, uszu i niczyjej, Kiedy próżny, nie słucha cale perswazyjej. Z Polski głucho, a rokiem wleką się godziny, Kto czeka, czcze daremnie połykając śliny; Stary żołnierz truchleje, frycowie bez sromu, Sprzykrzywszy sobie niewczas, kradną się do domu, Że kilku wytrzęsionych zacnej szlachty z wozu Kazał Chodkiewicz środkiem prowadzić obozu I na wieczną niesławę, na wieczną sromotę, Na dziwy strąbić wszytkę wojskową hołotę; I zaraz, czego potem sejmem potwierdzono, Wszytkich czci, wszystkich takich dobra odsądzono. Osman pola nie chce dać, chociaż wyzywany; Kul już nie masz z czego lać; proch już wystrzelany. Co wszytko gdy Chodkiewicz myślą utroskaną Rozbiera, aż mu już śmierć grozi wybijaną; Prawie już dogorywa; żywe tylko serce Wielki płomień w malutkiej zawiera iskierce. Wojennego do rady zaprasza senatu; Już chory, już na łóżku położony; a tu, Skoro siedli, wszytko to, co mu spać nie dało, Podaje do uwagi; gdzie milczawszy mało, Każdy swe wyda wotum. Wszyscy w ten cel godzą, Że się tak i poganie, jako naszy głodzą; Taż tam biera co i nam; my to nad nich mamy, Że króla z nowym wojskiem co dzień wyglądamy. Trzymać się jeszcze radzą, nie wywodząc szyku, Obwieściwszy na rączym senat zawodniku, (Bo się już był Jarzyna powrócił od króla: Ten-że Zygmunt, ten-że Lwów, zające i pola; Toż sprawi, co Palczowski; na powiaty czeka, Z bliska go łowy cieszą, nowiny z daleka) Żeby spieszył co rychlej, żeby już na schyłku, Nie bawiąc się we Lwowie, przybywał w posiłku. Skoro kolej Wejera w onej doszła radzie, «Długa, rzecze, w nauce droga, lecz w przykładzie I krótka, i skuteczna; też i mnie przykłady Przyczyną, żem otwartej z bisurmany zwady Nie życzył i dotąd-em zostawał w swym zdaniu: Że wszytka rzecz należy z nimi na wytrwaniu. Teraz przez niedziel kilka, jak się bawią z nami, Widzę smołę, ladaco, Żydy z Cyganami, Ciała bez serc nikczemne, albo bez ciał cienie; Wżdyć to jeden nasz ciura kilku Turków żenie; Nie ci to byli w Węgrzech, nie ci i pod Agrem, Gdzie Zygmunt, skoro został cesarzowi szwagrem, Słał posiłki, lecz próżno, bom też tam był i ja; Daleko lepsza w Turkach była fantazyja! Nie uciekali nigdy, a gdzie się zawiedli, Wszędzie brali fortece, wszędzie Niemcy siedli, Choć się zamki do wzięcia niepodobne zdały, Bo takie, jakimiśmy osuli się wały, Co nocleg Niemcy suli, wżdy to jako ślinki Połykali poganie; co dzień pojedynki; Tak się tam byli w Pludry, tak i w Węgrów wpaśli, Że przed nimi jako śnieg, jako słoma gaśli, Kędy nasz Wiernek między obcymi narody Ogłosił imię polskie, dopadszy pogody, Gdy go spahij dorodny wyzwie między szyki Na dzidę, z wesołymi chrześcijan okrzyki, Wziął go w pół na kopią, i na jegoż dzidzie, Ścięty łeb do swych przyniósł ku większej ohydzie. Dobrze było hetmana usłuchać nam zrazu, A sprawiedliwej bożej poufać żelazu, Anibyśmy do głodu, ani takiej cieśni Weszli, byśmy się byli obaczyli wcześniéj; Teraz życzę i radzę, i proszę w ostatku, Niźli do ostatniego przyjdzie nam upadku, Nie czekając Zygmunta, co nie umie zażyć Szczęścia swego, chciejmy się w boży czas odważyć, A jeśli nam poganie nie zechcą dać pola, Wywleczemy z samego na rzeź ich zastola». Tak Wejer, tak Konarski rozumieli oba, Że ta zwłoka — lekarstwo gorsze niż choroba; Przeto dłużej szańców się swych trzymać nie radzą, I jeśli hetman każe, dziś w Turki zawadzą. Co pomorski z malborskim gdy wojewodowie Wniosą, jakoż to pięknie, gdzie nie tylko w głowie, Ale w sercu i w ręce widzieć senatory, Widzieć w potrzebie (dzisia nie wiem, jeśli który Do ptaka by się strzelić odważył z rucznice; Ano głowa bez serca raczej do maźnice Niż do głowy podobna; dziady zimostradne! Wyjąwszy, którym z młodu okazyje żadne Omieszkać się nie dały, a swoich zarobków Przynamniej tytuł w zysku mają dla nagrobków). Ostatnie miał Sajdaczny miejsce między pany, Więc co-by tu rozumiał? tak powie pytany: «I ja, wielki hetmanie, z tymi trzymam zgodnie, Co się nie chcą zawierać, i nam obóz smrodnie. Potrawiwszy Kozacy, które mieli trochy, Radzi by się co rychlej witali z porohy. Jednę tylko rzecz małą dam wam do uwagi; Widzimy, jako w szyku bisurmanin nagi Kupy się tylko trzyma, jako gdy o wilku Czują świnie; wyjąwszy co mężniejszych kilku; W nocy spią jako drzewa tak barzo nieczule, Że z ścierwów, z odpuszczeniem, zrucą i koszule. Ni straży, ni posłuchu, ni płotu, ni rowu; Nie po raz Zaporowcy dostali obłowu Dobrego, gdy we śpiączki dopadszy ich koszów, Z korzyścią się do swoich wracali aproszów. Radziłbym, żeby wojsko całe poszło z nami, My będziem kredencować, będziem przywódcami. A dziś zaraz, nie głosząc, jako padnie słońce, Szczęścia kusić, anioły mając za obrońce». Tu przestał; a Chodkiewicz, pomilczawszy chwilę: «Mój kochany Sajdaczny, a nuż się omylę Na Kozakach? Nuż znowu tak na łupie padną Jako pierwej, i hańbą nakarmią szkaradną Całe wojsko? Bo-by nam nie uszło wszetecznie Z Kozakami uciekać i wstydać się wiecznie. Druga, nie czciłoby to naszego narodu Czekać nocy z wygraną i słońca zachodu. I ja bym miał zgrzybiałą starość tym oszpecać? Nie chciej-że mi tak barzo tej nocy zalecać, Czemuż nie we dnie raczej, kiedy słońce świeci, Jako starych Sarmatów nieodrodne dzieci, Których rycerskie dzieła niebieskiego oka Godne były, nie nocy ponurej tłomoka? Ale ja, będzie-li was wszytkich na to zgoda, Przeczyć nie chcę, i ze mnie jako z gęsi woda». Tu Sobieski, skoro nań wszyscy pojźrą, rzecze: «Bóg, który wszytkie rady kieruje człowiecze, Niech jej i nam użyczy, a dla swojej chwały Zetrze przez nasze ręce pogańskie nawały. Mądrze wszytko uważasz jako hetman baczny, Co tu wojewodowie, co wnosił Sajdaczny. Chwalę serce w Konarskim, chwalę i w Wejerze: Oba wielcy mężowie i dobrzy żołnierze; Lecz się bić z Turki polem? Wątpliwemu losu Wierzyć ojczyzny? Na to nie mogę dać głosu. Czego żem w pierwszej radzie dał dowody słuszne, Powtarzać ich nie będę; nie tak jeszcze duszne I konieczne potrzeby na nas nastąpiły, Żebyśmy swe z Turkami równać mieli siły. Zawsze rady ostrożne a pewne lepsze są, Niż prędkie, co upadek pospolicie niesą. Ale daj to, że byśmy wygrali i polem: Cóż, kiedy nie wynidą, to my ich wykolem? Wszak-eś doznał dopiero, że nie chcieli z góry Zwieść się, chociaż obojej wojsko armatury Stało w szyku cały dzień; jakby ich do łęku Przykuł, choć im brał dzidy Sokołowski z ręku. Szkoda tedy i myśleć otwartym iść bojem. Za ich prędzej fortelem i sztuką ukrojem? Prawda, że nocna napaść, ile te legarty, Snadnie by pożyć mogła, których żadne warty, Jako nam powiedają ci, co do nas zbiegą, Żadne posłuchy, żadne szylwachy nie strzegą; Ale obóz martwymi osnowawszy działy, Rozumieją, że same będą im strzelały. Cóż gdy do tej towarzysz nie ujdzie potrzeby? Pachołek, kozak, ciura więcej patrzy, żeby Co porwał, potem chyłkiem uciekł ze zdobyczą. Tacy-ć łup, a mężniejszy śmierć i rany liczą. Rozum jednak od tego; i nocnej Bellony Nie raz zażył szczęśliwie hetman rozgarniony, Bo co się mroku tyczy, że sławniej w dzień biały Zwyciężać, tam reguły te miejsce miewały, Gdzie równy nieprzyjaciel i w liczbie, i w sile; Ale my przeciw sobie mając pogan tyle, Żeby ich dziesięć biło jednego naszyńca, Życzyłbym do wygranej nie patrzeć gościńca; Jaka się droga poda, czy męstwem, czy sztuką, Dosyć sławy, Polacy kiedy Turków stłuką. Tak Scypio Syfaksa, tak Julius Franki Bił i w ostatnie przywiódł ciemną nocą szwanki, Wielcy oba i sercem, i ręką wodzowie. Aleć nie ludzie tylko, sami aniołowie, Ile razy Bóg kazał swym iść ku pomocy, Zawsze takie posługi odprawiali w nocy. Tak bito Syryjczyki, tak Madyjanity. Jeżelić to do serca Bóg podaje, i ty Nie wątp i nie wzdrygaj się, na co wszytkich zgoda, Choć i w nocy uderzyć w tego kaziroda, A Pan wszytkich hetmanów, wojsk niebieskich zgraje, Niechaj ci rady, serca i siły dodaje». Więc że leżał Władysław i nie mógł być w onéj Konsulcie, z tym do niego Denoff wyprawiony: Gdy się we dnie nie chcą bić, kiedy tacy tchórze, Pójdziemy Turków macać po ikrach w taborze. Tak dziś w radzie stanęło; lecz przy haśle, aże Do tej się brać imprezy Chodkiewicz rozkaże. Przypadł na to Władysław, barzo tylko prosi, Niechaj się to przed czasem Turków nie donosi. Którzy za Dniestr przemknąwszy wielkie działa cztery, Strzelali do kozackiej tak długo kwatery, Póki ich także Lermunt z swojej nie namacał, A tak Turczyn tąż drogą, którą wyszedł, wracał, Zabiwszy z kilką ludzi pułkownika Jacka. Tylo nas uszkodziła ona ich przechadzka, A tymczasem Chodkiewicz starych wojenników Zebrawszy, koło przyszłych rozmawia się szyków, Znaczy, kędy kto ma iść, kto ma zacząć zwadę, Kto działa opanować, ubiec retyradę. We dwoje się uderzyć zdało na pogany; Naprzód tu, gdzie kozackiej bliscy byli ściany, Potem górą, skąd Turcy zwykli chodzić we dnie, Minąwszy pole, w którym działa stały średnie. W pierwszej stronie Kozacy, a z nimi piechoty Część polskiej, część niemieckiej, mieli łomać płoty; Za tymi wszytkie pułki zaraz wpadać miały, Co na skrzydle wielkiego hetmana stawały. Od lasów, skąd się Turcy najmniej spodziewali, Ernest Denoff z swymi się Inflantczyki wali; Tam Almad Węgrzyn z pułkiem; tam z mężnym Lermuntem I Wejer, i Konarski gęstym iskrzy luntem. Za tymi w tropy wszyscy szli Polacy naszy, Których wielką część wodził koronny podczaszy. Przed tym i owym wojskiem pancerne iść miały Pułki; jeśliby się wprzód ze strażą potkały Albo z inszymi ludźmi, żeby wsiadszy na nie Nie oparli się aże w tureckim majdanie (Mieli do tego sprawne kałauzy i zbiegi) I tam żeby stanęli sprawieni w szeregi. Tym też czasem Kozacy i nasz żołnierz pieszy Nie omieszka w posiłku i w obóz pospieszy; Razem z pola uderzą w surmy, w trąby, w bębny, Ą Turcy padać będą jako las porębny. Krzykną larmo, na co już sto tysięcy ciurów Czeka; a i ci gołych nie niosą pazurów. Chodkiewicz z Lubomirskim jakoby na szparze Stanęli, wziąwszy sobie bez kopij usarze. Już obóz opatrzyli, gdzie Władysław chory Łaje uprzykrzonemu łóżku, klnie doktory, Wolałby dziś w szyku stać i wyciągać uszy, Gdy imię *Jezus* tabor pogański zagłuszy. Tam został Kochanowski we trzechset piechoty, Tam Rożen i gotowe w placu cztery roty; Brak wojskowych pachołków, z długą strzelbą przy tem, Po wałach obozowych i jemu zaszczytem. W tej-byś widział posturze wojsko i hetmany Czekające, rychło-li na świt wietrzyk rany Wionie; rychło-li zorza niebo zapurpurzy, Skoro z nieba rumiany proporzec wynurzy, Bo się ten czas zdał prawie do onej roboty. Wszyscy pełni nadzieje, pełni i ochoty, Znaku tylko czekają, rychło osieść kłęby Pogaństwu, słowa żaden nie wypuści z gęby; Milczenie zakazane, bo na tym należy, Jeśli kto chce fortuny spróbować w kradzieży, Aż tylko co pierwszego mają ruszyć kroku, Deszcz (chociaż niebo było prawie bez obłoku, Gwiazdy pięknie świeciły) zrazu poszedł mały; Aż co dalej to większy, że zalał zapały. Już też dzień ognistymi Tytan koły wiezie; Więc żeby nie wiedzieli Turcy o imprezie, Wszyscy z serca westchnąwszy, co najciszej mogą Pierwszą do swych obozów wracają się drogą I chowają do pochew wyostrzone broni, Gdy kęs nieobiecany z gęby się wyroni. Bóg, którego litości żaden wiek nie skróci, Dał dokument ojcowskiej nad nami dobroci, Za którą póki Polskiej, póki świata staje, Niechaj mu chrześcijaństwo wszytko chwałę daje! O, jakoż często człowiek w swojej radzie błądzi! Jakoż często swe szczęście niefortuną sądzi! Nie mogła się sposobem ludzkim ona nadać Impreza: bo kto widział, ten może powiadać, Jakim kształtem obozy tureckie tam stały, Tak gęsto miasto szańców otoczone działy Ze oś z osią zetkniona, koło z kołem spięte, Nie mogło być żadnymi siłami rozjęte; Pod każdym działem puszkarz z zapalonym knotem W dzień spał, ale by w nocy przypłacił żywotem. Przy nich zaraz namioty i armatne wozy, Mocnymi na kształt płotu opięte powrozy, Tak ciasno, tak dyktownie, żeby zając szary Nie mógł uciec między ich szopy i kotary. Wąskie ścieżki, którymi póki dzień chadzano, Na noc je bydły, końmi zewsząd zastawiano; Wkrótce: co krok, to na łeb trzeba by upadać; Nie wiedzieć, co wprzód czynić, czy bić, czy się składać, Zwłaszcza w tej stronie, którą naszy chcieli zwady, Niepodobna bez klęski i hańby szkaradéj. I nie są tak ospali Turcy, jako prawią; W nocy się bankietami, w nocy grami bawią; Co bonczuk, co znak, to ksiądz, hodzia ich językiem, Któremu, gdy całą noc niesłychanym krzykiem, Jako kazał Mahomet w swoim al-Koranie, Budzi ich do pacierzy, gęba nie ustanie. Każdy namiot starszego końską znaczny grzywą, Przed którym co noc lampa gorywa oliwą, I nie wprzód ją zagasi, aże nad tym światem Gwiazdy zgasną i Febe poblednie przed bratem. Ale niechby tam naszy wpadli okrom wstrętu, Któżby im ręce trzymał od takiego sprzętu, Który, jako nam potem komisarze naszy Prawili, u każdego wezyra i baszy Tak bogaty, tak świetny, że choć złoto kopie, Żaden mu pan nie zrówna w całej Europie; Każdy by brać, niż się bić, wolał i dla złota Cisnąłby szablę drugi, taka jest ślepota W podłych ludziach: bo szlachcic, choćby był łakomy, Wytrwać musi, śmierci się bojęcy widoméj. A kiedy by się naszy zabawili łupy, Turcy by się postrzegszy zebrali do kupy I bez wszelkiej trudności, nie mający wstrętu, Garść naszych w takiej cieśni znieśliby do szczętu. Co widząc, dobrotliwy Bóg przez onę słotę Niewczesną swoich ludzi przygasił ochotę. Mógł ci on wszytkich Turków uśpić bez pochyby, Żeby ich naszy brali jako nieme grzyby, Ale już swej przez cuda przestał mnożyć chwały, Ani nasze zasługi tyle wagi miały. Ledwo z konia Chodkiewicz, nie spawszy noc całą, Zsiędzie, ledwie że z grzbieta zbroję zdejmie trwałą, Aż on Greczyn Weweli z Radułowym listem Prowadzi się z obozu tureckiego i z tem: Że hospodar wołoski w przyjaźni statkuje Przeciw Koronie, którą i w tym prezentuje, Kiedy życzy pokoju z Turkami z swej chęci; W czym lepiej informują otwarte pieczęci, Które skoro w zupełnej przeczytają radzie, Też chęci, też ofiary za fundament kładzie. Pokój barzo zaleca i dołoży tego, Że teraz już poganie skłonniejszy do niego; Prosi zatem, jako jest szczerym przyjacielem. Żeby kto do wezyra przyjechał z Wewelem Człek roztropny, który by do szczęśliwej zgody, Pierwsze łomał z wezyrem Husseimem lody: Dostatek mu wszelaki, choć w pogaństwie grubem. I zdrowia bezpieczeństwo obiecuje ślubem; Co acz prawem narodów miewają posłowie, Na jego osobliwie będzie teraz głowie. Wdzięcznie listy przyjęto i poselstwo ono, Ale odprawę na czas inszy odłożono. Poseł w zamku chocimskim zmieszka czas niedługi, Mając naszych przystawów i stróżów, i sługi. A tymczasem Chodkiewicz znowu głową robi, Znowu się na wycieczkę wczorajszą sposobi; Obiad przeto nad zwyczaj odprawiwszy rychléj, Ponieważ i poganie w obozie ucichli, Wsiada na koń, starszeństwa otoczony zgrają, I bliżej podjechawszy uczy, jako mają Postąpić, którą stroną na Turki uderzyć; Gdzie klinem iść, kędy się rozwieść i rozszerzyć; Patrzy przez perspektywę, gdzie najrzedsze działa, Która by ściana przystęp sposobniejszy miała; Chciałby dziś lepszą sprawą, w lepszym iść porządku, A pomniąc, że od Boga potrzeba początku, Kto chce skończyć szczęśliwie, skoro z konia zsiędzie, Każe śpiewać nieszpory po namiotach, wszędzie Gdzie byli kapelani i jeśli kto co wie Na się, spowiednikowi niech do ucha powie. Już mrok padał na ziemię, już jasny dzień mija, Już hasło otrąbiono w obozie *Maryja*. Co żywo się gotuje; jedni ostrzą bronie, Drudzy strzelbę ku przyszłej ładują Bellonie; Czeladź luźna do swej się zbiera kompaniej; Bo im w takiej najwięcej wolno okazyjej: Potem się w pułki dzielą, a z swojej drużyny Wodzów sobie sposobnych biorą i starszyny; Hetman im zaś chorągwie, na to samo szyte, Posyła z winszowaniem, do drzewców przybite; Rotmistrzów im potwierdza, dla większej powagi; Obiecuje, jakiej kto dokaże odwagi, Taką wdzięczność i takie odpłacać nagrody, Że wszyscy szli jak na miód, wszyscy jak na gody. Czekają, rychło-li się przez munsztuk ozowie Trąba, gotowi w drogę, słudzy i panowie. I jeżeli kto widział ono wojsko nowe, Cośmy dotąd za śmieci mieli obozowe, Kiedy szykiem przestrone ogarnęli pole, Przyznał, że się o samo Konstantynopole Mógł nim kusić; tak było ludne, zbrojne, chciwe Nie tylko w nocy dusić Turki bojaźliwe. Chodkiewicz to sprawiwszy, jak dopadł poduszek, Zasnął zniewczasowany na chwilę staruszek. Aż od straży placowej kilka koni spadnie, Wiodąc dwu brańców naszych; strwagani szkaradnie Budzą ze snu hetmana, a ten skoro wstanie. Słyszy, że w szykach stoją gotowi poganie; Ci dwaj się rozwiązawszy, co mogli najprościej Zbiegli, i takie swoim dają wiadomości. A ono z Mościńskiego sześć pachołków roty, Wszytko Węgrów, do Turków popaliło boty, I ci zdrajcy o naszym przestrzegli fortelu, Ci sprawili ostrożność i w nieprzyjacielu. Znowu Bóg strzegł, że naszy w swoim propozycie, O szkodę i haniebne nie przyszli rozbicie. Kozacy przewąchawszy, że na tamtej stronie Dniestru, gdzie Turcy bydła pasali i konie, Żadnej nie masz przestrogi, na drzewie się zbitém Kilkaset przeprawiwszy, z obłowem sowitym Okrom szkody wrócili; narznęli poganów; Nagnali koni, bydeł, wielbłądów, baranów, I tak mieli po woli, tak ich dobrze zeszli, Ze kilkanaście całych namiotów przynieśli, Różnych sprzętów żołnierskich, różnego rynsztunku, Z których parę cudnych kit dali w podarunku Wielkiemu hetmanowi; wziął puzdro podczaszy Z ośmią pełnych szorbetu pachnącego flaszy. Tak Kozacy broili, a tymczasem nasze Nużne wojsko słabieje i konie bez pasze Zdychają; smród w obozie, skąd chorych na poły; Niemcy sną jako muchy i ledwie im doły Zdrowi kopać nadążą; Węgrzy zuciekali. Ale i Zaporowcy już się barzo chwiali, I przyszłoby do buntu dla nędze, dla głodu; Lecz i tu nie zaniechał pokazać dowodu Cnoty swojej Sajdaczny, gdy i sam zabiega, I w czas o buncie onym hetmanów przestrzega; Zaczem rady królewic wskok do siebie zwoła. Żeby zatrzymać, nim się rozbiegają koła. Skąd prosto Lubomirski z Opalińskim jedzie I Sobieski, posławszy Zielińskiego w przedzie Do taboru; w namiecie, kędy Sajdacznego Zebrała się starszyna prawie do jednego; Więc kiedy owym dwoma tak się podobało, Sobieski, który tam miał znajomych nie mało Z moskiewskich jeszcze wojen, a (wiedząc to na nie) Krótko mówił (że ckliwi na długie słuchanie): «Nie w jednej, o Junacy Rzeczypospolitéj! Szabel nieprzyjacielskich doświadczeni zgrzyty, Skąd sława, o którą dziś stoimy do garła, Napełniwszy świat niski, w niebie się oparła; Świat, mówię; bo i morzem, i na ziemi suchéj, Tyleście bisurmańskiej nacedzili juchy, Żebyście nią z porohów, kędy przejazd trudny, Mogli na Hellesponty swoje zmykać sudny; Moglibyście, tego wam człek nie ujmie płochy, Ich trupem takie drugie układać porohy; Jeszcze się Szwed, co wojną tak barzo poryżał, Jeszcze się z waszych ręku Moskal nie wylizał, Dziś na tym stopniu stoim, co wam nie nowina, Albo zwyciężyć, albo mieć panem Turczyna; Tyle greckich i rzymskich kościołów, w tytule Ale nie w rzeczy różnych, obrzydłej regule Mahometowej poddać? Tedy nam ci będą Dawać prawa rzezańcy? Ci karki osiędą? Ci będą obrzezywać nasze syny w jatce Na wzgardę Jezusowi a Pannie i Matce? Ci Żydzi i Cygani, że kupców ominę, Będą z dzieci wybierać naszych dziesięcinę? Nie da Bóg; ale i my dziś na placu mrzemy, A na taką obrzydłość niechaj nie patrzemy. Jużci Osman wymierzył meczet w Carogrodzie I przysiągł nie pomyśleć nigdy o odwodzie, Aże pod swoją szablą nasze głowy zliczy I na każdą ustawi pobór niewolniczy; Wam na morze do Malty, kędy go but ciśnie, Nam każe do Persyjej; albo się umyślnie Z którymkolwiek monarchą chrześcijańskim zwadzi, I chrześcijan przeciwko niemu wyprowadzi; I będą krew swoję lać pogaństwu igrzyskiem, Którzy krwie Chrystusowej związkiem jęci bliskiém. Z tem-eśmy tu posłani dziś od królewica, Który na miejscu swego zostaje rodzica Do was, zacne rycerstwo, żebyście dla świętej Wiary i dla Ojczyzny, roboty zaczętej Nie odbiegali, stokroć szacując to drożéj Niż żywot; a cóż? choć się w brzuchu nie dołoży, Opatrzy Bóg swych ludzi; temu się niech sprawi Brodawka, że was w taki niedostatek wprawi. Gdyby był przedsięwziętej drogi nie chciał krzywić, Moglibyście i kogo przy sobie pożywić; Wcześniej się było z nami na to miejsce stawić, Aleć tego żałować snadniej niż poprawić. Teraz się z wami dzielim: cóż by to za para, Wy przy nas krew lejecie, my byśmy suchara Odmawiać wam myśleli? Żołnierskiego myta Pięćdziesiąt wam tysięcy da Rzeczpospolita, Na co się i królewic i senatorowie Podpiszą i nie wątpcie, że się stawią w słowie. Proszą przez spolną wiarę, przez wszytkie dowody Męstwa i cnoty waszej na polskie narody, Przez domy i domostwa, i dzieci, i żony, Nie dajcie chrześcijańskiej poganom korony Albo idźcie; my-ć wszyscy trup na trupie lężem; Nie wiem, gdzie się przed wściekłym tureckim orężem Skryjecie i wy? Czemuż nie raczej w tym polu Umrzeć, albo zwyciężyć? Ale i o królu Co dzień świeże awizy i że o nas radzi, Że wojska, że żywności dostatek prowadzi». Niejednako przyjęta ona mowa była: Starszyna uważniejsza zaraz pozwoliła, Pospólstwo zaś jak bydło chce zażyć pogody, Większe chce wytargować płace i nagrody; Lecz i tym prędko zawarł Lubomirski usta: «Byle się ta pogańska skróciła rozpusta, Nę wam na to cnotliwe, prawi, moje słowo, Jeśli mnie Bóg przywróci do Ojczyzny zdrowo, Że tylą drugą sumę liczyć wam rozkażę Z mych dochodów prywatnych; i tego dokażę, Że wam Rzeczpospolita i żołdu podniesie, Gdy przy niej w tak potrzebnym zostawacie czesie. Teraz co chleba, co jest dla koni jęczmienia, Wszytek rozdam między was; mnież by pożywienia Bóg nie miał dać tak dobry, dla którego chwały Umieram i krew cedzę, gdy trzeba, dzień cały?» Krzyczą wszyscy dziękując i ci, którzy stali Opodal, niewiedzący, za co dziękowali; Sajdaczny też na końcu żołnierskimi słowy, Że swej służyć ojczyźnie i zdrowiem gotowy, Wyświadcza i prowadzi do koni z namiotu; I tylko tylo było z Kozaki kłopotu. Potem gdy obiecane dano prowianty, Kasza im i suchary stały za bażanty! A więcej się na nasze nie spuszczając datki, Co noc niemal, to Turków łowili w ukradki. Wojny chocimskiej część siódma Już dni kilka minęło, jak Weweli siedzi W Chocimiu, czekający od nas odpowiedzi Na listy hospodarskie, ani się go dłużej Trzymać zdało; niech o nas nikt opak nie wróży. Jeśli wezyr pokoju życzy sobie szczerze, Nie gardzić, owszem przyjąć uczciwe przymierze; A jeśli nam też tylko pulsu chce pomacać, Pewnie umrzeć wolimy, niźli się opłacać. Dowiemy się bez kosztu, co on w głowie przędzie; Tym też czasem, albo król, albo osieł będzie. Lecz kogo posłać? Długo z myślami się wodzą, Aże się na Jakuba Zielińskiego zgodzą, Ten rządził podczaszego koronnego dworem, Człowiek poważny, mowny, z rozumem, z humorem Wszytkim się zdał być godnym legacyjej onej; Więc z Wewelim nazajutrz był i wyprawiony. Który kiedy w namiecie przed Hussejmem stanie, Wnet mu da wedla siebie miejsce na dywanie. Tam po krótkim pytaniu, krótkiej odpowiedzi, Rzecze wezyr: «Pożal się Boże, że sąsiedzi, Naszy panowie, żywszy w zgodzie czas tak długi, Dziś światu na dziw przyszli przez domyślne sługi; Płochość ich Żółkiewskiego, kozacka swawola Na srogie krwie rozlanie zwiodła w te tu pola». Skoro wezyr dokończył, Zieliński też krótkiej I prostej mowy zażył bez wszelkiej ogródki: «Za listem Radułowym, który-m przyniósł z sobą, I za wolą hetmańską stanąłem przed tobą, Wszech narodów przywilej mając, że powrotu Nikt mi bronić do mego nie będzie namiotu; Że w mej podłej osobie i niewyśmienitej Będzie cał honor Polskiej Rzeczypospolitej». Tu Husseim na piersiach położywszy dłoni, Oczu trochę przymruży i głowy przykłoni. Toż Zieliński: «Bóg, który sądzi i bez świadków, (Bo jako cnót, tak wiadom ludzkich niedostatków), Niechaj wstąpi między nas, a kto okazyją Tej zwady, niech go ciężkie jego plagi biją! Zawsze polscy królowie, pojźrymy-li dalej, O waszych się cesarzów przyjaźni starali, Chociaż na to sarkały chrześcijańskie trony, A zwłaszcza, który z nami był i spokrewniony; Nawet nieraz proszeni woleli być w czyjej Niechęci, niżeli iść na Was w kompaniej, Pomniący na przymierze; tedy by daremnie Przysięgi, które sobie czynimy wzajemnie? I teraz, kiedy Osman po zmarłym Mechmecie Ojcowski tron osiadał, jakowy na świecie Zwyczaj jest u monarchów, kto z kim sprzyjaźniony, Posyła Zygmunt posła, nowej mu fortuny Winszując, żeby długo panował i zdrowy; Oraz żądał starego przymierza ponowy. Z czym niż Ożga, starosta trębowelski, zbieży. Aż goniec Otwinowski, ledwie że z odzieży Nie odarty, powraca; Ożga się też wolał Wrócić, bo by tak cudnej gościnie nie zdołał. Aż nam po tym kontempcie zaraz wojnę głoszą. To my winni, że wam kraj Kozacy pustoszą? A wy nie, co Tatarów nie chcący mieć w karze, Trzymacie nasze wojsko właśnie jak na szparze, Czy Kozaków pilnować, czy się ordom bronić? Nie wiedzieć, którą ścianę tym wojskiem zasłonić. Karać było Tatarów, pewnie by was byli Kozacy na Bosforze nigdy nie szkodzili, Których herstowie zawsze skoro się wracali, Takiej swojej odwagi gardłem przypłacali. To w bunty, to się wiązać i zbierać do kupy, To do nich wojsko nasze, a z boku psi w krupy. Wołochów co się tycze, te krwią naszą stały; Zawsze od polskich królów hospodarów brały; Wyście nam ich wydarli, co całemu światu Jawno, i nie strzymali tamtego traktatu, Gdyście starożytnego wypchnąwszy Mohiłę, Na jego dali miejsce Tomszę szaławiłę, Któremu z oczu patrzył zbój, nie państwo raczej. Ten ci i Żółkiewskiego przywiódł do rozpaczy A to, jakie uwarzył, takie piwo wypił, Choć je dzisia na całą Koronę wyskipił Co jeśli was bolało, pierwej było posłem, Nie zaraz nas pałaszem obsyłać wyniosłem. Nie na toć to, nie na to, te wasze zawody, Ale tak się zda: nie mąć-że, baranie, wody! My jako się raz boskiej poruczyli dłoni, Mamy pewną nadzieję, że nas ta obroni». Zadął zaraz Husseim z tej repliki sowę, Czy mu prawda, czy basza Karakasz wlazł w głowę, Bo mu właśnie pod ten czas ktoś, przyszedszy z dworu, Powiedział, że ten jutro wnidzie do taboru. Basza-to był z Budzynia, na wezyrat godził; Przeto ludzi czterdzieści tysięcy przywodził. Nie rad był emulowi Husseim okrutnie, Przeto one dyskursy z Zielińskim wskok utnie; Prosi, żeby się trochę zabawił z Radułem, Wiedząc jako należy na hetmanie czułém; Bo się już słońce w morskie zbierało zatopy. Z tym Zieliński do sobie naznaczonej szopy Odchodzi i wołoskiej zażywszy wieczerzy, Da się Bogu w opiekę i do wczasu mierzy. Nazajutrz skoro czarna noc ustąpi dniowi, Karakasz się z swym wojskiem pisał Osmanowi, Dobrych przywiódł i prawie żołnierzów wybranych, A skąd pochwały godni, jeszcze nie strwaganych, Którzy pełne tryumfów z węgierskiego zbóju Ręce przynieśli; znać ich z koni, znać i z stroju. Potem ludzi posławszy na ich stanowisko, Wita cara, całując szatę jego nisko. «Prawieś mi pożądany przybył — Osman rzecze; Tak długo mi się wojna uprzykrzona wlecze, Że mi się żywot przykrzy; całe świata kręgi Już by Selim zwojował; a ja tej mitręgi, Garści podłych giaurów (bo zbici na nogę Co mężniejszy przed rokiem) zwojować nie mogę!» Na to rzecze Karakasz: «Nie masz pod Chocimem Żołnierzów onych, którzy świat brali z Selimem; Trzeba wierzyć, o panie, dawnemu przysłowiu: Że lepszy funt we złocie, niż cetnar w ołowiu Ale aza Bóg zdarzy w imię Mahometa, Że tym durnym Polaczkom nachylimy grzbieta. Wstyd i hańba nieznośna cesarskiej osoby, Tak małego pielesza nie wziąć do tej doby! Chociażby tam nie ludzie, ale byli diabli, Odpuśćcie, już byście ich przy sercu i szabli, Gdyby miłość ku Panu a rycerska cnota Przystąpiła, mogli wziąć; lecz wolicie kota Ciągnąć z nimi tak długo, aże spadnie zima I śnieg was tu w tym polu z nimi pozadyma. Ni z biesa niewieściuchów, pana mi żal, który W młodości swej na takie podłe przyszedł ciury, Bo żołnierzem zwać szkoda, kto się bić nie może, Lepszym gdzie indziej kładą na szyje obroże; Nie czekaj dalej jutra, a na mą ochotę Przysięgam, że do nogi giaurów pogniotę! Dziś ich szańce objadę i zrozumiem modę Szturmu, na który tylko swych ludzi wywiodę; Nie trzeba mi legartów, niech z daleka stoją, Niechaj się mi dziwują, kiedy się bić boją, Albo, żeby się moi, bo się często myli Fortuna, tchórzem od nich nie zapowietrzyli», Tak zuchwałe Karakasz gdy wywiera kuty, Wszyscy cyt, każdy jakby makiem był zasuty. A Husseim się cieszy i to krótko przyda, Jeśli każe, że z swoim pułkiem go nie wyda W szturmie; chyba jeśli mu tej sławy zazdrości; Przynamniej wolno będzie posiłkować gości, Albo, skoro w pień wytnie giaurów, na kupy Z ich obozu zabite będzie włóczył trupy. Poczuł on tyr Karakasz: «Nie słowy, nie słowy, Lecz tego — rzecze — com rzekł, rękami gotowy Poprawić; mieliście czas, zdobić sławę swoje Ani o dziwowidzów, ani pomoc stoję». A tu Osman z obu rącz za szyję go chwyci, Gdy mu tak obumarłe nadzieje podsyci. »O wielki bohaterze! O mój drogi synu! Wolałbym dziesięć takich niźli tysiąc gminu: Abowiem szedszy z nimi, jeszcze na przededniu, Wziąwszy Preszpurk, stanąłbym bez wątpienia w Wiedniu; W Rzymie-bym był na obiad, a durne Wenety, co tylko Włoch, wszytkie pojadłbym na wety». Tak już głupi uwierzył Osman Karakaszy, Że Polaków nadętym pęcherzem wystraszy. «Ale by to rzecz dobra — przyda cesarz — była, Żeby wszyscy patrzali Turcy na twe dzieła; Niech się teraz zawstydzą, niech uczą na potem, Jako padną giaurzy pod twej dzidy grotem». Piętnasty dzień był września, gdy on basza śmiały, Objechawszy kilkakroć wczora nasze wały, Miawszy do onej swojej imprezy dwu szpiegów, Zwyczajnie z Mościńskiego węgierskich szeregów, Postawił wojsko swoje ku tej właśnie stronie, Gdzie mu o wąskiej fosie i słabej obronie Zbiegowie powiedali: bo Mościński w przedzie, W szańcu mając Wejera, licho się obwiedzie. Za Karakaszem stanął, przynamniej na dziwy, We trzechkroć stu tysięcy Husseim życzliwy, Kiedy mu się krwie polskiej, jako w mowie swojej Przysiągł wczora Karakasz, toczyć nie okroi; A tymczasem niezmiernie śmieje się w zanadrze, Że Karakasz w godzinę pewnie nogi zadrze; Jeszcze nie zna Polaków, z Węgry i z Niemcami Nawykszy się bić, dziesięć stoma tysiącami. Sześćdziesiąt machin zatem ku Lubomirskiego Bronie rychtuje, które bez skutku wszelkiego Niebo dymem kopciły, a grzmotem niezmierném Z gruntu się trzęsła ziemia pospołu z Awernem. Stanisław stał Stadnicki z swą chorągwią w straży; Temu zginął Broniowski; drugiego obnaży Ze słuchu towarzysza ten trzask; więc i koni Kilku od kul okrutnych na placu uroni. Południe nadchodziło, gdy Karakasz basza Starszych wojska swojego do koła zaprasza I, pokazawszy miejsce, w które szturmem godzi, Wszytkich krótko napomni; potem sobie młodzi Sześć przybierze tysięcy: z tymi kredencować, Z tymi zwykłej chce dzisia fortuny próbować. Między których janczarów skoro uszykuje, Wszytkim, wszytkim zsieść z koni zaraz rozkazuje, Które głupi bez straży zostawiwszy w lesie, Krzyknie na swych i szablę do góry wyniesie. Na myśl naszym nie padło, żeby w kąt tak ścisły Szturm Turcy dać i mieli obracać zamysły. Wejer w szańcu od pola, Lubomirski w drugim U swej brony ma działa przy muszkiecie długim. Ale skoro Karakasz, minąwszy Wejera I bronę Lubomirską, prosto się pobiera, Kędy cudzą Mościński ćwiczony przygodą Patrzy, czy nie nań Turcy szturmy one wiodą; Toż hetmani do pola, toż w obozie larmo! Wejer widzący ślepych Turków, nie chce darmo Strzelać; którzy gdy na szańc Mościńskiego skorą Chęcią wpadną, odkosza naprzód rzeźko biorą: Trafią na gotowego; lecz w gęstwie tak wielkiéj Jako w morzu malutkiej nie poznać kropelki. Swoimiż trupy Turcy wyrównawszy fosy, Drą się w obóz jakoby rozdrażnione osy. Już Mościński tył podał, już piechota nasza Uciekła, już się za wał przewalił sam basza. Pełno trwogi, pełno krwie, gdy Chodkiewicz stary Wpadnie w majdan i krzyknie, co w sobie ma pary: «Już poganie w obozie: komu miła cnota, Dziś plac, dziś ma do sławy otworzone wrota! Hej! Moja żywa młodzi, do strzelby! Do broni! Niech tu znowu Turczyn kieł wyuzdany zroni!» Ledwo wyrzekł, aż wojsko jakoby z rękawa Sypie się ze wszytkich stron; to tylko wstręt dawa, Że kędy iść, nie wiedzą: bo hetman do szyku Poszedł w pole; dopiero dociekszy po krzyku, Kędy hardy Karakasz i strzela, i ścina, Tam się wali serdecznie wojskowa drużyna. Już tam w pięknym podczaszy szedł rycerstwa gronie, Gdzie Karakasz piechotę Mościńskiego żonie, Którego kiedy w złotym obaczy teleju, Pozna wodza; jakoby to miał w przywileju. Gdy mniejszych biją mniejszy, w równia każdy mierzy; Sam Achilles w Hektora bezpiecznie uderzy. «Dosyć, dosyć odwagi, dosyć sławy!» rzecze, Wraz go ostrym przez piersi koncerzem przewlecze, A ten mdleje i bułat puści z ręku goły. Toż co żywo jakoby w dym w nieprzyjacioły! Toż się Wejer ozowie, ani chybi cela, Gdy każdy Niemiec swemu w piąty guzik strzela. Kurzy im gęsto w tyle; z przodu ich nagrzewa Podczaszy, choć ręce krwią, czoło potem zlewa. Już się nakoło biją; wżdy się jeszcze wstydzą Uciekać, choć już wodza przed sobą nie widzą; Czekają, rychło-li ich, co chciał włóczyć trupa, Husseim posiłkuje. Lecz ten na kształt słupa Stoi, trzymając wojska pod swymi bonczuki, Gdyż nie dla bitwy wyszedł, ale dla nauki, Jako cesarz rozkazał; a uchowaj Panie! Żeby miał kiedy pańskie wzgardzić rozkazanie. W rzeczy na Chodkiewicza patrzy okiem pilnem, Żeby ich nie okrążył i polem zatylnem Nie zawarł, a tymczasem duszę nienawisną Karmi, że przeciwnicy jego duszą łysną. Ci też, gdy się pomocy nie mogą doczekać, Nie chcieliby rozsypką pierzchać i uciekać; Ale kiedy ich naszy ze wszytkich stron gaszą, Zapomniawszy odwodu, piechotę rozpaszą, Uciekają i prosto biorą się ku lasu, Gdzie Fekiety, dopadszy kryjomego pasu, Uprzedził ich do koni; a że dzień był mglisty, Część zajął, ostatkowi popodcinał łysty. I wtenczas im dał żywot Husseim niechcący (Bo gdy w on chrust przed naszą szablą uchodzący Wpadną, i nie zastawszy powiązanych koni, Niechybnie by musieli gardło dać pogoni), Gdzie i samemu mocno zadrży pod kolany, Kiedy ujźry z obozu on gmin wysypany W pole z krzykiem ogromnym, a z drugiego boku Wojsko stoi w zwyczajnym z Chodkiewiczem toku. Tak skoro plac on trupem poganin zagęści, Uciecze, ludzi swoich zgubiwszy trzy części, Wezyr, Karakaszowe skoro niedobitki Między swe przyjął szyki, jakoby pożytki I tryumfy największe w piersiach swoich macał, Tą drogą, którą przyszedł, i sam się powracał I swoim w obóz kazał obracać bonczukom, Onego bohatyra zostawiwszy krukom. Chcieli-ć Turcy po prawdzie z okrutną żałobą, Chociaż w tak gęstym ogniu, wziąć go między sobą; Jakoż przecie wziąwszy go między ręce swoje, Odnieśli trupa dalej niż na stajań troje; Ale skoro uciekać przyszło im z tej łaźni, Musiało miłosierdzie ustąpić bojaźni: Porzucili w pół pola swojego Hektora Trojanie; anoż leży! Co dopiero wczora Hardzie kazał, jakoby miał Fortunę w radzie; Dawał głowę i brodę carowi w zakładzie, Mając wszytkę nadzieję w swoim Mahomecie, Że dziś w Chodkiewiczowym będzie jadł namiecie. Widział to wszytko z góry Osman nieszczęśliwy, I acz mu łzy do oczu przytknąć perspektywy Broniły, wżdy na koniec już i bez kryształu Widzi, że od polskiego uciekają wału Oni jego rycerze wyśmienici przednie, Którymi wczora Rzymy, Malty brał i Wiednie; I nie czekając nazad wracającej burzy, Jedzie z pola i w swym się namiecie zasznurzy. Naszy też uszargani z tureckiej posoki, Że już noc prowadziła na świat czarne mroki, Po ciepłym depcąc trupie, na swe się tabory Obejźrą. Święty pean w niećwiczone chory Żołnierskim tonem, każdy swoją notą śpiewa; Wewnątrz serce, a jawnie twarz łzami oblewa, Chwalący Boga z dusze, ze wszech sił i z piąci Zmysłów, że poganina z tego szczebla strąci, Na który tak się hardzie, tak zuchwale wspinał, Jakoby nas już wszytkich na głowę wyścinał; Teraz pozna, skoro się na poły przekosi, Że nie martwy Mahomet za nami kord nosi, Ale ty, wielki Boże! przez mdłe ręce nasze, Krwią pogańską żelazne napawasz pałasze, Swego broniąc dziedzictwa; któreś ty nie złotem, Krwią na krzyżu, w ogrojcu krwawym kupił potem. I gdy się tak drugi raz jako dziś przerzedzi, Postrzeże Turczyn, że nie z nami w odpowiedzi, Ale z tobą, o Panie! co jednym aniołem Tysiąc tysięcy bijesz nieprzyjaciół społem; A jeżeli tak anioł na krew ludzką duży, Toż człowiek, gdy mu anioł niewidomy służy. W takowym nabożeństwie z dzisiejszych obrotów Skoro weszli Polacy do swoich namiotów, Widziałbyś był pogańskich aż do uprzykrzenia Łbów od ciał oderznionych, widział dla pierścienia I kosztownych kamieni albo drogich szmalców, Niezmierną rzecz odciętych od swych ręku palców. Cóż jedwabnych kaftanów albo koszul szytych Albo cienkich bawełnic z zawojów rozwitych; Srebrnych i złotych asper, które żołnierz świeży Karakaszów w jedwabne nawszywał odzieży. Taki zwyczaj u Turków z dawności, że dzięgi, Jeśli nie ma teleju, wszywają w siermięgi: Znak łakomstwa i z wielką rozstania się nędzą, Że tak barzo kochają, że tak złota szczędzą. Toż skoro w morzu Tytan lampę zgasi jasną, Skoro wszytkie zwierzęta, wszytkie ptastwa zasną, Czarna noc i ciemna mgła cały świat zasklepi, A słodki się sen cicho w zmysły ludzkie wrzepi, Odważą się poganie aż pod nasze szańce, W ręku swych zapalone trzymając kagańce, Szukając Karakasza zabitego trupa. I długo się błąkała ogniów onych kupa, Aż poznawszy z okrutnym płaczem, z bólem serca, Uwiną go między dwa jedwabne kobierca I na wóz kładą kryty, w sześć bielszych od śniegu Zaprzężony rumelców, inszego noclegu Zmarłym kościom życzący. Smutne zatem treny I nagrobki tureckie leją Hipokreny O jego krwawej śmierci, żałosnym powodzie, Które jeszcze po dziś dzień słychać w Carogrodzie. Chcieli co ochotniejszy wypadszy z obozu Pobrać tych nabożników, dostać z końmi wozu, Ale na to podczaszy nie dał rzec i słowa. «Niech się — rzecze — pogaństwo grzebie, niech się chowa. I lew dosyć ma na tym, gdy chłopa położy, Przestąpi go, a więcej nad nim się nie sroży. Niech ci by go był Osman, jak Priamus stary Hektora Achillowi, nim włożył na mary, Szczerym odważył złotem, lecz takimi fanty Umysł gardzi wspaniały; dosyć elefanty Mężnemu lwu obalić, niechaj je niedźwiedzie, Niechaj wilcy, on nie dba, zjedzą na obiedzie». Tak wielki Lubomirski Achillesa w męstwie, W wspaniałym Scypiona wyrównał zwycięstwie. Który kiedy mu żołnierz niesłychanie piękną Przywiódł dziewkę (na co więc i najtwardsze miękną Serca; bowiem i sam Mars, choć go w sieci wpądza Wulkan, i pod siecią mu paskudę wyrządza) Książęcej krwie, od której gdy się tego dowie, Że już jest z celtyberskim królewicem w zmowie, Allucym, chociaż branka z dobytej Kartagi, Odda oblubieńcowi cało i z posagi, Przyda to wszytko złoto, które w leciech zeszli Rodzicy z przyszłym zięciem na okup przynieśli. I tąć dobrotliwością, z dziwem i z pochwałą, Od której miał przezwisko, wziął Afrykę całą. Tak haniebnej sromoty, klęski tak plugawej Nie może żadną miarą strawić Osman żwawy, Każe przywojce owe a zbiegłe hajduki W oczach swoich nożami porzezać na sztuki. Zawszeć zdrajcę każdego cicha pomsta ściga, Co się największej złości dla wziątku nie wzdryga; Żre pies psa, choć dopiero lizał go i iskał, Jeśli go kto rozdrażnił, jeśli nań kto ciskał; Albo kamień na ziemię wyrzucony chwyta I głodze go, choć mu ząb wściekły po nim zgrzyta. Tak Osman ckliwy naraz był fortuny swojéj, Że się ani tym mordem w zapale ukoi. Trzy dni nie jadł, prócz że swą zjadłą pianę chlipał, A ciało sam na sobie kąsał, targał, szczypał, Rozbierając w swej głowie, jaki będzie powrót Jego do Carogrodu, kiedy przyjdzie do wrót Szarajowych, kędy go w nieliczonym gronie Matka czeka ochotna; czyż wstydem nie spłonie, Gdy mu Mufty wyrzuci pogardzoną radę Albo plac na niepewną meczetu osadę? Gdzież ślubione trybuty i z Polskiej dochody? Tryumfu przed wygraną nie trąb, panie młody! Póki w niej niedźwiedź chodzi, nie przedawaj skóry, Zwłaszcza jeśli zdrowe ma zęby i pazury. Dopieroż kiedy wspomni na wielką osławę: Bo wszytkim zatrząsł światem na onę wyprawę I wojnę tak niesłuszną; tu wszytek świat wieszczy Łakome poda uszy, tu oczy wytrzeszczy; Tu Pers, tu wielki Mogoł i w obszernym murze China, i co jest ziemie w wschodniej pozyturze, Cham nieograniczony, wespół z Popy Jany, Których słońce gorące naprzód grzeje ściany. Tu Rzym, tu patrzy Wiedeń, tu sąsiad oboczny, Który za prowincyją tunetańską roczny Odbiera upominek (sześć klacz białych cugiem, Sześć bujawych sokołów, acz nierównym długiem Od Turka, Hiszpan mówię: bo za takie czacza Dał wyspę; stoiż za to sokół albo klacza?) Patrzy szeroki Paryż i przez dalsze morza Londyn, Sztokholm, Kopenhag, gdzie zachodnia zorza Późne po zaszłym słońcu swe proporce zbiera. Już się Moskal sto razy albo przeumiera Więcej: bo kiedy pies wie, że sadła uszkodził, Że nam zajadł i na nas Osmana wywodził, Jako się już wspomniało, więc nam z każdej miary Przegrać i wiecznie upaść życzy kocur stary. Lecz go Bóg nie pocieszył, i odniósł sowito Zwykłej swojej obłudy zarobione myto. To gdy Osman uważy, jako z katalogu Klnie niebo, ziemię, morze, złorzeczy i Bogu, I kiedy by o diable wiedział, tym impetem Pewnie by mu się z swoim oddał Mahometem. Co się porwie z pościeli, to go on żal zmoże, Że się znowu porzuci szalony na łoże; To się z gruntu ubierze, to szablę i łuki Wziąwszy na się, rozkaże wynosić bonczuki; To znowu, jakoby mu kto podciął goleni, Upada, mdleje i on pierwszy ferwor mieni. Tak niekiedy Jugurta szalał na przemiany, Zwadziwszy się nie równią z wielkimi Rzymiany. I Osman też na koniec, jakoby go siły Z fortuną i rozumem cale opuściły, Jakoby zarażony wielkim paraliżem Padł, raz tylko przez trzy dni posilony ryżem. I w swoim się najskrytszym zawarszy namiecie, Czekał śmierci, niechcący żyć dłużej na świecie. Ale wezyr Husseim, skoro zginął basza Karakasz, znowu serce upadłe podnasza. Kto przegrał, on w tryumfie, jakby nie Polaki, Ale wszytkie giaury powyścinal w pniaki, Że Karakasz szedł w wiecznej Libityny doły, Bo mu sroższy nad wszytkie był nieprzyjacioły. Każe ciągnąć armatę, opanuje góry, Jakoby rzekł: jeszcze nas nie zagrzebły kury; Możem bez Karakasza bić się jeszcze z Lachy, Grzmi cały dzień na próżne z wielkich dział postrachy, Bo Chodkiewicz, jego czcze zrozumiawszy grozy, Nikomu się wychylić nie da za obozy. Do tak lekkiej uwagi już przyszli poganie, Że naszy wojnę z nimi mieli za igranie. Ten stan był podchocimskich naonczas turniei, Gdy wieść przyjdzie z Kamieńca, że w jednej kolei Tysiąc wozów i więcej, przypadszy zagonem, Zagarnęli Tatarzy pospołu i z plonem. Wszyscy nosy spuścili, bo ich tak głód ściągał, Ze już spieni ostatniej prawie dziurki siągał. Toż z próżnego co żywo pochop mając ksieńca, Bierze się dla żywności znowu do Kamieńca. Ale chcą chorągwiami, jeśliby z uboczy Przypadła orda, żeby zajźreli jej w oczy. Dociekł czuły Chodkiewicz, że ich tu niemało, Pominąwszy Kamieniec, dalej zamyślało, Nie mający na Boga i na sławę względu, Nie oprzeć się aż doma z onego zapędu: Więc chociaż chory leżał, przez kotły tubalne Każe wojska gromadzić w koło generalne. Opuściwszy zielone u namiotu płoty, Zbiera czoło w powagę przy buławie złotéj. Nowy-to był cud wszytkim, że ich hetman woła, Znać, iż nie bez przyczyny do wielkiego koła. Dopieroż gdy się zbiorą, że już nużny w zdrowiu, Podparszy się na drogim Chodkiewicz wezgłowiu, Poczeka uciszenia; toż nim słowo rzecze, Smutne oko tam i sam żałośnie powlecze: «Jakim durny poganin zawziął się uporem, Gdy nas szablą nie może, chce ponękać morem, Widzicie, cne rycerstwo, ba, czujecie raczej, Bo drugim do ostatniej przychodzi rozpaczy. Pola mu nie masz z kim dać, gdy tak wiele koni Wojsko nasze bez owsa, bez siana uroni. Szturmów więcej wytrzymać trudno pogotowiu, I prochów, i na kule nie mając ołowiu. Zasługi zatrzymane; o królu gdzieś cicho; Owo zgoła ze wszech stron jęło się nas licho. Zima stoi nad głową i ta nas dogryzie, Jeżeli nas jak gołych zastanie na zyzie. Więc mamy-li wykradać stąd się pojedynkiem, Bisurmanom wydając królewica szynkiem? Czemuż nie kupą raczej, nie w dobrym porządku Idziemy? O tym słucham waszego rozsądku». To rzekszy, westchnie ciężko i na wszytkie strony Pojźry, kęs przygniewniejszym, łacno postrzeżony, Na co godzi tą mową; chciał doświadczyć, czyli Wszyscy jego żołnierze skrzydła opuścili, Czyli kilku wyrodków, nie koronnych synów, Tak barzo do domowych tęskniło kominów. Bo kto znał Chodkiewicza i jego roboty, Zawsze były dalekie od mowy oto téj. Kiedy tak wszyscy stoją jako w zachwyceniu, Bo wszytkim takie rzeczy były w podziwieniu, Zwłaszcza starzy żołnierze; śmierci by się rychlej Swojej drugi spodziewał; myślą sobie: tych-li Słów nam słuchać należy? Boże nieskończony! Uchowaj z nas każdego, ruszywszy ramiony. Szept zatem cichy wstanie, a gdy milczą starszy, Zawczasu przestrzeżeni, Lipski się wywarszy, Dawny rotmistrz kwarciany (znali go i Szwedzi I Moskwa, kiedy krew ich w okazyjach cedzi): «Odpuść, wielki hetmanie, że ja, młodszy laty, Gdy inszy milczą, muszę wymknąć się przed swaty. I przysięgam przez tę broń, gdybym twojej twarzy Nie widział, rzekłbym, że coś we śnie mi się marzy. Tedy będziem uciekać? Tedy nasze tyły Ma obaczyć ten śmierdziuch napoły przegniły? Zachowaj, mocny Boże! Raczej w ziemię wrostę. Niechaj wiem wojewodę, niechaj wiem starostę; Z tych to kuropatniczków, co się sypiać w pierzu Nauczył, któryś tęskni; o żadnym żołnierzu Nie rozumiem, żeby nas chciał odbiegać; ale Któżkolwiek taki będzie (nie mówię zuchwale Przed tobą, hetmanie mój), tę szablę w półgarła Gotów-em mu utopić! Jednak nie umarła Cnota jeszcze szlachecka; wątpię, aby który Do psiej z tego teatrum zamyśliwał dziury. Nie siedm niedziel, lecz siedm lat z Bolesławem owym Wojowali przodkowie naszy pod Kijowem. Jedliśmy psy i koty w Moskwie czas niemały, Wżdy nam doma żadne tak smaczne specyjały Nie były jako wtenczas; dla drogiej Ojczyzny, W kanar się obracały smrody i trucizny. Teraz co za głód, proszę? Mamy jeszcze konie, Jeżeli król tak długo na nas nie wspomionie; Mamy blisko świeżego mięsa pełne pole; Chociaż chleba przyskępszym, nie trudno o sole; Będziemy jeść pogańskie, nie żadząc się, trupy, Oskrobawszy brzydki świerzb i plugawe strupy. Racz-że to o nas wiedzieć, wodzu nasz! Prosimy, Że pomrzeć na tym placu uczciwie wolimy Niźli odejść z niesławą; niechaj to krzczą tchórze, Wżdy ucieczka ucieczką. I ja na Podgórze Wiem drogę i trafiłbym, jako kto, do domu. Niechaj mnie raczej piorun ciężki bije z gromu, Jeślibym już stanąwszy w zwycięstwa nadziei, O wczasie i ojczystej miał pomyślać kniei! Dom nie zając, nikomu pewnie nie uciecze. Jeśli też tu dni moich zegarek dociecze, Nikędybym, jako tu, nie marł tak szczęśliwie, Bo mnie Pan na zagonie zastanie przy żniwie. Niech sto wisi chorągwi nad drugim w kościele, Ze stem szumnych nagrobków, gdzie mi moja ściele Cnota łoże, tam kości me dolezą całkiem; Brednia malarz i z swojej kitajki kawałkiem! Każ w majdanie szubieńcę na przykład narodom Postawić, niechaj wisi, kto zamyśla do dom!» To kiedy Lipski mówił, za szablę się trzymał, A oczy mu szczery Mars iskrzył i rozdymał. Jeszcze dobrze nie skończył, kiedy krzykną wszyscy, I co dalej namiotu, i co stali bliscy, Że umrzeć na tym placu wszyscy wolą zgodnie, Niźli kroku pogaństwu ustąpić niegodnie! Zgoda! Niech każdy wisi, kto myśli uciekać; W ostatku gotowi go na przykład rozsiekać. W tenże cel i Sajdaczny, w który mierzą naszy: «Tedy byśmy dla trawy i dla szkapiej paszy, Dwu baszów najprzedniejszych, sto tysięcy gminu Tureckiego zwaliwszy, tak wielkiego czynu Odbiec mieli? Niech świadczy za mną moja cnota, Same by nas do domów nie puściły wrota, I do których, mieniąc się koronnymi syny, Wzdychają niewieściuszy, gasłyby kominy. O Kozaków najmniejsze staranie i piecza; Pożywią ich sąsiedzi, hetman ubezpiecza». Tu weselszy Chodkiewicz bliżej łóżka sprasza Wojennej rady, z którą kilką się słów znasza; Toż do żołnierzów znowu, lecz już pocznie czerstwo: «O moja krwi szlachetna! O zacne rycerstwo! O nieodrodni wielkich rodziców synowie! Niech mi Bóg, u którego w ręku moje zdrowie, Będzie świadkiem, że bym był nie dożył wieczora, Tak mnie gniecie do grobu moja starość chora; Lecz skoro słyszę w uszy i widzę na oczy Waszę gorliwość, zaraz serce we mnie skoczy, Sił mi znacznie przybywa; wszytkie zmysły we mnie Młodną i już mi się śmierć zaleca daremnie. Niechże Bóg, który słowem może światy tworzyć, Że wam serca, mnie zdrowia, raczył sam przysporzyć, Wiecznie będzie pochwalon! I wam, wdzięczna młodzi, Dziękuję, że was żaden niewczas nie odwodzi Od rozczętego dzieła; jeszcześmy nie poty W głodzie, żebyśmy mieli psy jeść albo koty, Albo trupy pogańskie; acz tego są jasne Przykłady, że jadali ludzie swoje własne, Przyciśnieni potrzebą, kędy naprzód starce, Potem niewiasty, potem dzieci kładli w garce. Tak się długo Rzymianom bronili Francuzi. Nam pewnie dla nikczemnej do tego kobuzi (Ufam Bogu) nie przyjdzie; będziem za powodem Jego świętym myślili, że nie pomrzem głodem. Wy tylko, o rycerze wiary Chrystusowej! Cnotę i zwykłe męstwo położywszy w głowy (Bo gdy z niego na niebie mamy opiekuna, Rada nie rada musi za nami fortuna), Zmocnicie się jak znowu i przetrwawszy tyle, Nie tęsknicie zwyciężyć krótkiej jeszcze chwile. Wyć-to już sześć trzymacie niedziel na ramieniu Tego nieprzyjaciela, który w oka mgnieniu Wielkie bierze fortece; i państwa, i pany Przez jeden dzień pod jego padały dywany. Wyście baszę Hussejma, wy i Karakasza Ręką swoją zgładzili; robota to wasza: Pola trupem pogańskim szeroko usłane I krwią brody Dniestrowe ich zafarbowane. Wyście pierwszy w ich ziemi w tak rozkwitłym gronie Swe Orły rozwinęli i krwawe Pogonie. Na was oczy wytrzeszczył świat z niezmiernym cudem, Że tyla garść z tak wielkim w szrankach stoi ludem. Tedy już przepłynąwszy, mielibyśmy tonąć? Nie wierzę, żeby to mógł kto z nas i wspomionąć. Szubienic tu nie trzeba ani żadnej grozy; Cnota każdemu pęto, łańcuch i powrozy, Która go tu zatrzyma, aż da Bóg poczciwie Zszedszy z placu, ujźrym się na ojczystej niwie. Trwajmyż, wiedząc: co ciężej cierpieć nam przychodzi, To nam zaś milej późna pamiątka osłodzi, A która i po śmierci wiecznie żyje, sława Niech wam serca i siły, o bracia, dodawa. A teraz wam imieniem Rzeczypospolitej, Znak wdzięczności żołnierzom od niej należytej, Ci, co tu w radzie ze mną mają władzą równą, Ofiarują i zyszczą jednę ćwierć darowną. Ale i w tym każdego upewniamy mocnie, Że nie pójdą odwagi wasze bezowocnie. Bo mając między sobą takiego uznawcę Prac naszych, wrychle będziem mieć i chlebodawcę. Jest królewic, katalog u którego długi W głowach leży, mający wszytkich nas zasługi. Bogu oddać ostatek. Prochy i ołowie, Już-to na naszej będzie należało głowie». Tu ich z koła rozpuści, a Kosakowskiemu Do Kamieńca po żywność każe iść samemu, Dawszy mu Daniełowców i Woroniczowę W kompanią chorągiew, więc królewiczowę Piechotę; tysiąc wszytkich ludzi poszło zgoła, Osnuwszy się wozami dla ordy dokoła. I szczęśliwie odprawił i ochotą chyżą Tę drogę, opatrzywszy wojsko znaczną spiżą, Mikołaj Kosakowski i Fekiety drugi. Ten na każdy dzień niemal takie czyniąc cugi, Siła bydła brał Turkom, gdy zapadszy z tyłu, Zbiegał ubezpieczonych i narzezał siłu; Lecz i Tatarów bijał często, i sowity Odbierał plon, stąd sławny był i znamienity. Kto idących do koła żołnierzów uważał, Wszyscy byli struchleli, jakby ich porażał Ostatni głód, jakby już opuściwszy skrzydła, Samej śmierci czekali, bez chleba, bez żydła; A gdy nazad wracali, rzekłbyś, że z bankietu, Pełni ochoty, pełni nowego impetu. Jako pczoły robocze, gdy ich promień jary Ciepłego ruszy słońca, po swoje kanary Sypą się z ula na świat, tak naszy zagrzani Mową Chodkiewiczową, gdyby im pogani Dziś pole stawić chcieli, wszytkich by na ranem Śniadaniu całkiem zjedli pospołu z Osmanem. Cicho siedzą Kozacy, aż skoro przytuli Noc świat czarnymi skrzydły, w ośmiu się wysuli Tysięcy ku tej stronie, gdzie się jeszcze dobrze Nie rozgościł Karakasz, a już go po ziobrze Namaca Lubomirski; czuli wozy całe, Turki niepostrwagane, zaczem i ospałe, I póki mogą, z oną tając się kradzieżą, Śpiących pogan jak bydło przez gardziele rzeżą; Aż przyszli do namiotu, kędy między mnichy Leży basza, porażon śmiertelnymi sztychy. Tedy namiot zebrawszy i pod złotolitą Skofią szczerym złotem chorągiew uszytą (Którą potem jako dar sobie należyty, Otrzymał Lubomirski), i inszej obfitéj Napełnieni zdobyczy, że się gięli pod nią, Dopiero skoro zorzę obaczyli wschodnią, Bezpiecznie się wracają, gdzie ich dla pogoni, Przyłożywszy gotowy samopał do skroni, Wojska czeka ostatek, i tak nie zemszczeni, Zdarli pypeć poganom Kozacy ćwiczeni. Ale zaś co inszego Chodkiewicza boli, Że wydał Zielińskiego prawie do niewoli; Nie wie, co się z nim dotąd między Turki dzieje, Czy posłać poń, czy czekać? Tak kiedy się chwieje, Na koniec napisawszy list do hospodara: Jego cnota, jego w tym założona wiara, Przecz trzyma Zielińskiego przy sobie tak długo? Ma-li tam bez potrzeby mieszkać, niechaj mu go Do obozu odsyła; z czym wnet niewolnika Sprawnego, ochotnego do Raduła zmyka, I ledwie nie tegoż dnia, jak w wołoskim stanie Taborze, Zielińskiemu list się on dostanie. Prędko go stąd obieca hospodar wyprawić, Lecz mu się tu dzień który jeszcze trzeba bawić. A tymczasem Chodkiewicz, jako więc oliwa Długo w lampie świeciwszy, nagle dogorywa. Dopądzał ostatniego kresu swego wieku, Który przy wyściu na świat każdemu człowieku Zamierzony, i odtąd, jako słońce toczyć Złote koła poczęło, nikt jeszcze przeskoczyć Tego nie mógł terminu; tu, tu kto się rodzi, Umiera; na tym celu i starzy, i młodzi. Z tym dziś przed królewiczem staną doktorowie, Że już Chodkiewiczowe na schyłku jest zdrowie; Serce tylko, jak iskra w oziębłym popiele, W piersiach nieprzełomionych, w jego żyje ciele. Toż Władysław, choć i sam chory w swym namiecie, Uprzykrzone poduszki z boku na bok gniecie, Zwoływa senatory i konsyliarze: «Jeśli-ż już wybijana — rzecze — na zegarze Hetmanowi naszemu, i w takiej nas toni Odumrze (bo się żaden śmierci nie obroni), Jako twierdzi mój doktor, który mu nie kładzie Trzech dni żyć, was ku wczesnej wezwałem tu radzie, Żebyście dalszej wojny progres mieli w głowie, Pierwej niżli ostatnie *Bóg żegnaj!* nam powie.» Wnet się wszyscy zezwolą, żeby w takim razie Do Zygmunta na lotnym wyprawić pegazie, Awizując o wszytkim, prosząc, póki zieje Chodkiewicz, niech przybywa, niech wojsko zagrzeje; Niechaj nas municyją, niech ratuje strawą. Kto wie, nie zmieni-li się fortuna z buławą? Była mowa i o tym, żeby dla snadniejszej Obrony, zewrzeć szańców i obóz był mniejszy. Z czym Plichta i Sobieski poszli do chorego Chodkiewicza; lecz i on nie był też od tego. Stamtąd zaraz Kochowski, porucznik Niemirów, W piąciudziesiąt koni biegł bez wszelkich papiérów, Jakby czasu nie było listami się bawić, Żeby ustnie o wszytkim mógł Zygmunta sprawić; Człowiek mowny i śmiały, ale-ć nie ukuje Sto kowalów, kto serca do wojny nie czuje. To gdy sprawi Władysław, naszy w polu gony Z Turkami odprawują, i z obojej strony, Kto ma serce a konia, niżeli gnić w kuczy, Harcem sobie po błoniu szerokim pohuczy. Bez kazki tam nie biorą, a gdy szczęście wienie, Lepsze niż rok drugiemu będzie oka mgnienie. Nie mógł się Żorawiński żądzy odjąć dłużéj, Widząc na lotnych seklach gdy chłopi dosuży Z naszymi ujeżdżają. Toż gdy Chełmski Ścibor Zwali z konia pięknego Turczyna, na wybór, Drugiego żywcem przywiódł; tymże idzie torem Borek, wielki najezdnik, Kulczycki z Minorem. Na co chwilę z Sieniawskim Rozdrażewski trzeci Patrzący, razem się w nich chybki pożar wznieci Żarliwego Gradywa, w kilkudziesiąt koni Że się w lekkie gonitwy wmieszają i oni. Jan Gdeszyński z Szymonem Kopyczyńskim w tyle, Znając dobrze pogańskie, zostali, fortyle. W takim-że drugim poczcie Wasiczyński z boku Z Sicińskim patrzą, rychło w skupionym obłoku Spadną Turcy na owych, zaraz Sieniawskiego W pierwszym poznawszy skoku i Żorawińskiego, Więc prosto na krajczego z wyniosłym dzirytem Leci Turczyn; z gotowym i on pistoletem Nie stoi, i tak żartko przyszło się im zderzyć, Że nie chybią, nie mogszy do siebie wymierzyć. Obróci się Sieniawski, szablę mając w ręku, A już Turczyn zniesiony u jego sług w ręku: Królewski z Suchodolskim kiedy pana strzegą, Nim ten koniem obróci, porwą go i zbiegą. Toż szczęście Żorawiński, toż i inszy mają, Gdy albo biorą Turków, albo ich strzelają. Prawda, że nie beze krwie, nie bez szkody: bowiem Tej gry Rożen z Twardowskim przypłacili zdrowiem, Gdy się dalej zagonią. Tam Potocki z łuku W rękę wziął, gdy araba wiedzie przy munsztuku. I inszych kilku rannych. Toż gdy Turcy ławą Myślą naszym tyły wziąć, wysunie się sprawą Pułk usarski, na dniowej który stoi straży, Ani się też dalej iść poganin odważy. Na tej słońca ostatek spadło krotofili. Które nim się do końca w ocean pochyli, Aż z Wewelim Zieliński niespodziany jedzie I Raduła ze złego mniemania wywiedzie, Dla nowej magistratu tamtego odmiany U hospodara aże dotąd zatrzymany. Dilawer, czyli z Czerkies, czyli rodem z Rusi, Owo się z chrześcijana w pogana przekrztusi, Przez kilkadziesiąt rządząc lat Mezopotamy, (Skąd nie tylko od skroni długie puścił szlamy, Ale sławny z rozumu, z szczęścia i z wymowy), Teraz pokój od ściany zawarszy Persowej, Pełen złota karawan na wojenne spezy Daruje Osmanowi, i tej mu imprezy, Gdzie zeszłe lata swoje chciałby podać światu, Pomoże, gotów służyć jego majestatu. Chciwy Osman, (jako gdy kogo dypsas uje, Im więcej pije, większe tym pragnienie czuje, W rzece stoi po garło, tak go on jad zwiera, Że pijąc, od pragnienia ciężkiego umiera), Wszytkie tedy respekty puściwszy na stronę, (Staniał też był Husseim już przez wojnę onę, W nienawiść i u wojska przyszedł, i u dworu; Zwłaszcza kiedy czuprynę Dilawer u woru Rozplecie, da we dzbanek karłom i wałachom), Wezyrem i hetmanem oraz przeciw Lachom Car go tworzy łakomy; o włos Husseima Że nie każe zadawić; stara go zatrzyma Przyjaźń Dilawerowa; i przez te zasługi Po pierwszym był wezyrze w katalogu drugi. Taki zwyczaj u Turków, zabiegając zwadzie, Że pospołu z urzędem każdy garło kładzie, Jeżeli go inszemu cesarz konferuje, A to Dilawer zdrowiem Hussejma daruje. (I przydał nam się potem, gdy Turcy Osmana Z Dilawerem zabiją, Mustafę za pana Obiorą, a Dziurdziego uczynią wezyrem, Który przeciw Polakom mordem dychał szczerém; Tego zrucił Husseim wedle czasu prawie, Przy onej Zbaraskiego Krzysztofa odprawie. Co że weszło przede mną już na polskie karty, Nie powtarzam, i do swej powracam się sparty). Tedy skoro regiment wziął Dilawer stary, Z jakiej by się toczyła ona wojna miary Z Polaki, pilno dawnych pyta wojenników I którym nie nowina, nie podłych kurników, Miast i zamków obronnych, fortec niedobytych W kilku godzin dostawać. Czemuż teraz i tych, Co w gołym polu siedzą, przez dni już czterdzieści Nie biorą? Żadną miarą weń się to nie zmieści. Toż gdy wszytkie potrzeby i imprezy one Usłyszy, jako na wiatr i próżno czynione, Jako zginął Husseim, sylistryjski basza, Jako znowu stradali świeżo Karakasza, Widzi regiestr pobitych, i gdzie się ośmielą, Co najlepszy mężowie trupem pola ścielą; Jako we dnie Polacy, tak w nocne wycieczki Psują ich Zaporowcy; z inszej, prawi, beczki Musi począć tę wojnę, a głaszcząc po piersi Długą brodę: „Nie tak źli Indowie i Persi; Łacniejsza dziesięć razy sprawa z nimi; ile Baczyć mogę, więcej tu w rozumie, niż w sile Należy, rychlej głową, niż ręką ich może Pokonać; czasu się żal strawionego Boże!» To wszytko kiedy dziadek zgrzybiały po kęsie Rozbiera (wojować źle, gdy się głowa trzęsie, Bo mu nie Mars, lecz marzec z oczu niedaleki Przez brwi i zawiesiste wygląda powieki), «Czas-by — rzecze — podobno, długoletny starcze, Z głowy wojnę, z ręku łuk wypuścić i tarczę; Czas-by szeptać pacierze, kiedy kaszel dusi, W piersiach skrzypi; darmo cię, darmo sława kusi! Włosy już oszedziałe i przegniłe dziąsła, Z których ci późna starość do zębu wytrząsła, Na pokój raczej radzą, a więc miasto harcu, Ssać, przy ciepłym kominie, mokre grzanki z garcu. Choć-ci bywa, lecz rzadko przyrodzonym biegiem, Że się trawa pod zimnym zazieleni śniegiem. Dosyć mnie, żem wezyrem, byle, co dał hojnie, Dał też Bóg tego zażyć z łaski swej spokojnie. Wojna z Polaki, widzę, nie mej rozum głowy! I dziad-że by potrafić w to miał osikowy, Kędy młodszy powieźli? Pomacam sposobu, A tę wojnę rozejmę, da Bóg, ze stron obu». Tak sam z sobą Dilawer przez całą noc duma. Rano poszedł do popa, dawnego pokuma, Który takim-że będąc obciążony wiekiem, Wolałby się zakrapiać doma kozim mlekiem; A że był pedagogiem u cesarza z młodu, Wziął go z sobą na wojnę Osman z Carogrodu. Toż gdy siędą dziadowie, jąwszy od Noego Imą sobie wspominać dni pożycia swego: Był tam stary Amurat, i który mu potem Ciężką wojną dokuczał, z bitnym Kastriotem; Był Bajazet, odmiany szczęścia przykład rzadki. Tego był Tamburlanes do żelaznej klatki Wsadził porażonego i, złote kajdany Dawszy, woził po świecie na dziw niewidziany. Wszytko statecznie znosi, aż gdy widzi żonę I dwie córce kochane z gruntu obnażone, Służące do brzydkiego tyranowi stołu, Uderzył w szczebel głową, że z duszą pospołu Mózg mu ciepły okrutnie wyprysnął z ciemienia; Stąd prawo, co ich carom broni ożenienia. Był Selim i Soliman na placu szczęśliwy, Który trzymał z Polaki pokój, póki żywy, I osobne zawarszy swoje chęci z nimi, Czasom stwierdził potomnym pakty wieczystymi. Był Achmet, świeżo przeszły rodziciel Osmanów, Który prawo i zwyczaj wzgardził przeszłych panów, Wystawiwszy w Stambole pod złoconym szczytem Pyszny meczet, żadnym go ani depozytem Ani nadał funduszem mężnej ręki swojéj; Dlatego też po dziś dzień prawie pusto stoi. Wspomnieli, jako ojcu podobny uporem Osman już począł meczet murować z klasztorem, Do którego intraty i wieczne fundusze Z Polski naznaczył; ale omylą go tusze. Jaki Mahometowi upominek ślubił, Podobne też ma szczęście, już tak wiele zgubił Ludzi, jako żaden z tych, co wzięli pół świata, A jeszcze nic nie sprawił; kiegoż się tu kata Bawić? Zima za pasem; cóż tedy ci rzeką, Co ciepły kraj, ojczyznę mieszkają daleką, Mrozu nigdy nie znają, śniegu ani we śnie Nie widzieli, lecz wiecznej przywyknęli wieśnie, W samych tylko płóciennych telejach bez futra, Pewnie wszyscy, jak muchy, posną nam do jutra; Albo znowu kobyle wywnętrzywszy brzuchy, Powiążą i tam w mroźne pomrą zawieruchy. Więc gdy się im swych przyszło niedostatków zwierzyć, Prędko się starcy zgodzą, żeby mir uderzyć Z Polaki; nim jesienny spadnie plusk, nim zima Zajdzie, co rychlej wojska uwieść z pod Chocima; Zwłaszcza, gdy nam to w ręce samo prawie lezie. Ku jakiejż-by Zieliński mieszkał tu imprezie? To jednak wezyrowi da pop pod uwagę, Że snadniej przez nikogo, jak przez Kizlaragę Osmana nie przełomią i nie zbiją z toru. Murzyn-to był, a nocny sekretarz u dworu, Starszy wałach; w tego był władzy rodzaj guzy Garbatych karłów, w tego wszeteczne zantuzy. Ten co panu poszepnął, jakoby głos z nieba, Już temu było wierzyć koniecznie potrzeba. O! Na wszytkich ci królów ta padła pomucha, Że tam najprędzej radzi nadstawiają ucha, Gdzie im metresy, karli, skrzypkowie, pochlebce I ktokolwiek byle co do smaku poszepce; Wzgardziwszy szedziwego starca zdrową radą, Na tych najwięcej swoje propozyty kładą, Którzy bez prywatnego trzech słów interesu Nie wyrzeką, lecz wszytko do swojego kresu Kierują, psując dobrych, a co tym należy, Złodziejskim otrzymują sposobem w kradzieży. Chwali w rzeczy drugiego, a tymże zawodem Subtelnie go oskarża, człowiek z piekła rodem: Królu! człowiek-to godny, u pospólstwa wzięty, O złoto i największe mało dba prezenty. Domyślaj się ostatka; jeżelić ma wadzić, Lepiej go, jako mówią, przez nogę przesadzić; Wzgardzić nim, nie dać mu nic, bo i koń o głodzie Nie tak hasze, nie tak się boczy na powodzie. Tacy-ć to podjadkowie monarchie walą, Co królom złe i dobre, byle miłe, chwalą. Usłuchał wszetecznice on król, które króle Wschodnie deptał i sławne spalił Persepole. Tyle u Aleksandra nocna Tais mogła, Że miasto już poddane swą ręką zażogła. Nie miał takiego szczęścia, nie miał tyla wiary Kallistenes, filozof i przyjaciel stary, Gdy się bogiem zwać kazał (do takiej człowiecze Serce przyszło rozpusty), a ten skromnie rzecze: «Któż cię tak, królu, zbłaźnił? Kto cię tak oszalił? Żeś tyle ludzi pobił, tyle miast popalił, Przeto się bogiem czynisz? Bóg daje, nie bierze Jako ty. O cóż będą do ciebie pacierze? Nie słuchaj zauszników! Nie wspieraj się wiszem! Człowiek-eś, ani z wielkim równaj się Jowiszem». Nie mógł prawdy dosłuchać, którą że mu radził Kallistenes, z świata go Aleksander zgładził. Drzewo czerw, rdza żelazo, mole księgi psują; Ale kiedy pochlebcy pana opanują, Ani tak rdza żelaza, ani mól papieru, Ani drzewa, choć nie ma czerw inszego żeru, Uszkodzi, jako kiedy, którzy kłamstwem żyją, Pochlebcy się któremu panu w kołnierz wszyją, Toż gdy sparznie z przyjaźni za lada niesmakiem, Aż zaraz z faworyta będzie zabijakiem Albo go kto przekupi; wiecie, że dla wziątku Nic nie masz niestrawnego w serdecznym żołądku. A że rzeczy najlepszej najgorsza jest skaza, Im był większy przyjaciel, tym większa uraza. Takiego Dionizy tyran miał przy boku, Który od niego nigdy nie odstąpił kroku, Pilny, wierny, posłuszny, i nie był nikt inny, Przez którego-by wszytkie król wiedział nowiny, Arystypem go na krzcie, a potem z przezwiska Psem zwano, co dworskiego pilnował ogniska. Śmiał się Dionizyus? I on tyle troje, Chociaż ledwo mógł widzieć przez cztery pokoje; A kiedy go kto spytał, jeżeli szaleje? Wiem ja, prawi, że się mój pan darmo nie śmieje. Wrychle potem na łowach tyran nogę złomał, A kiedy Arystypus jak zaprawdę chromał, Spyta go, co-li za szwank odniósł i on w nogę? Póki cię twoja boli, zdrowym być nie mogę, Odpowiedział pochlebca i dotąd o kuli Chodził, dokąd doktorzy pana nie obuli. Cóż potem? Czyli mu wziął, czy odmówił czego, Postrzegszy Dionizy człeka przewrotnego. On cukier w żółć obrócił pochlebca plugawy; Nie tylko między ludźmi wszytkie jego sprawy Udawał, lecz i w oczy dorzucał mu pyskiem, Że się urżnął na koniec takowym igrzyskiem. Stał w kupie Arystypus, kiedy się król spyta: Gdzie-by też miedź w Grecyi była wyśmienita? Wyrwie się przed drugimi on sykofant śmiało: Jest, prawi, miedź w Atenach tak dobra, że mało Złotu jej nie przeniosę, z której w rynku stoi Odlewany z Armodem mężny Arystoi; Ten honor na wieczystą pamiątkę im dany, Że swą ręką odważną zgładzili tyrany! Poczuł Dionizyus onę wesz we wrzedzie I oddał wet, kazawszy ściąć go po obiedzie. Takać zawsze zapłata pochlebników czeka, Choć się im długo krupi, choć się im odwleka. Jest-że niejeden taki na świecie pies goły: Gdy nie ma co doma jeść, pańskimi się stoły Opiekając, na wszytkich mruczy, warczy, szczeka; Ano by wolał sam zjeść, co godniejszych czeka, Niejeden-że pochlebca, jeśli prawa minął, Z królem chromał pospołu i nogę wywinął. A cóż gdy sam cyrulik, który na te krosty I szwanki powinien mieć w ręku żywokosty? Aleć się po moskiewsku wszytek świat sprawuje: «Ryhacie bojarowie, car weliki pluje!» Lecz do rzeczy: i prosto z wezyrem do szopy, Kędy z kaffą trzebień on gorące ukropy Dla Osmana w złocistej roztwarza farforze; Snadź mu się czczy, że mu się nic po szwie nie porze. Murzyn i sam pieszczony, słysząc Dilawera, Widzi, że słowa jego prawda była szczera; Życzy jak najprędszego do domu pospiechu, Nie chciałby zimowego z czarną skórą blechu, Chybaby miał na Lachy sposób Osman inny: Nagie do nich po śniegu wypuścić Murzyny Pod orlimi forgami; tej giaurzy wiary, Że nam podobne farbą ich diabłów poczwary. Przytem, co ma rozumu a cesarskiej łaski, Wda się w to, żeby rychło hellesponckie piaski Przywitać i w lubym się oglądać Stambole, Puściwszy psom i wilkom zasmrodzone pole. Wezyr na swego czoła pamiętając zmarski, Potrafi w to, że spełna będzie honor carski. To sprawiwszy Dilawer śle po Zielińskiego, I dawszy wielkie znaki afektu dobrego Słowy wyśmienitymi, obłapi go mile; Prosi, żeby nie biorąc darmo długiej chwile Stanęli tu posłowie, którym prawo wieczne Jako przyjazd, tak odjazd waruje bezpieczne. Co jeśli chcą, zamianą albo otworzystém Zawsze wezyr utwierdzić będzie gotów listem. A ten Bóg, który pokój, który lubi zgodę, Zdarzy go i wam i nam w tej wojny nagrodę. Z tym Zieliński już samym przyjechał wieczorem I dziś się nie mógł widzieć z Chodkiewiczem chorém. Noc była, a gdy miesiąc wstawał złotorogi, Szarą poświatą ziemskie widoczył podłogi. Nie każdy spi, co chrapi; toż i naszy wstają Zaporowcy i cicho rzekę przebywają; Cicho w obóz turecki, co na tamtej stronie Dniestru, pomkną, zwykłej swej ufając fortunie. Ani ich omyliła: jeśli kiedy bowiem, Jako dziś w ciemnym mroku wzrokiem patrząc sowiem, Dokazali odwagi i pogan nasiekli I zdobycz niezliczoną z wozami przywlekli. Gdy tam i sam bez wstrętu chodzą po taborze, Jako więc lew w zawartej grasuje oborze Albo wilk, choć napchany, co się tylko ruszy, W tym zaraz kieł zażarty, w tym paszczekę juszy; Trafią, gdzie Omer basza między gęstym gminem Arabów pod jedwabnym chrapi baldekinem. Temu skoro we śpiączki łeb utną szkaradnie, Aż im Husseim, przeszły wezyr, w ręce wpadnie. Z którego kiedy Kozak drogi kaftan zbiera, Jako więc śliska ryba, tak się z wędy zdziera I ucieka z obozu w bliskie lasy trząskiem, Gdzie gałęziem okryty przy potoku wąskiém Dyszał; aż skoro dzień był, wylazszy spod chrostu Nagi i niepoznany szedł do swego mostu. To zrobiwszy Kozacy, gdy już świtu blisko Słońce było, na swe się wrócą stanowisko. A u Turków dopiero larmo, zgiełk, krzyk, wrzawa! Próżno! Zawsze ten wskóra, który raniej wstawa. A tym też czasem wszedł dzień i wczorajsza praca Wszytkich budzi i wszytkich do siebie powraca. A nam mdleje Chodkiewicz. Hetmanie mój złoty! Przecz-że, przecz zostawujesz zaczęte roboty? Ale już dekret przyszedł wiecznego wyroku, Od którego nie wolno apelować kroku. Więc na niską lektykę z pościelą włożony, Gdy żałosnej pożegnać już nie może żony, Wieść się każe na zamek, gdzie i wcześniej może Dom rozrządzić, i na tak dalekie podróże, Wprzód niźli mu wiecznymi zmysły zajdą mroki, Świętą duszę trwałymi opatrzyć obroki; Żegna świat i ojczyznę, i króla, i ciebie, Kochany Władysławie! Niech i po pogrzebie W twojej zostawa łasce; i was, zacne grono Rady swojej wojennej, których mu przydano Za towarzysze prace; ale przed inszemi Ciebie, cny Lubomirski! Możesz już swojemi Latać pióry w tym polu, jako młody orzeł, Któreć fortuna i Mars życzliwy otworzył. Oddaje-ć tę buławę, bodaj się starzała! Bodaj tyle tryumfów w twoich ręku miała, Bodaj miała i więcej twym sercem, twą siłą, Niż ich widzisz nad trumną i jego mogiłą. Tę buławę, przed którą drżał naród przewoźny, Którą mu był tak ziemią, jako morzem groźny: Świadczy Wolmar dobyty, Derpt, Dynamunt, Ryga, Skąd Szwedów małą garścią do nogi wyściga I w okrętach wysiedzieć nie da się im cało, Ogniem ich zapaliwszy, że ludzi coś mało, Krwią swoją rozbujane zalawszy płomienie, Z przykrymi do Szwecyjej awizami wienie. Tę-ć oddaje buławę, pod Kircholmem która Dziewięć tysięcy ludzi (nie pociągam pióra: Niemców, Francuzów, Finów, Belgów i co pluder Rodzaju, których przywiódł sam Karol man-Suder, Kiedy nam chciał Inflanty wydrzeć; czego potem I dopiął) położyła na placu pokotem Czterma swoich tysięcy. Lecz i Moskal gruby Tąż klawą wytrącone zbierał nieraz zuby. Widział ją car weliki, widziała stolica W niezwyciężonej ręce cnego Chodkiewica, Te buławę, przed którą ono-ono w kuczy Osman się zasznurował, a jako więc huczy Smutny grzywacz, skoro mu dzieci orzeł zbierze, Tak wyje i we łzach się po swych ludziach pierze. Bierz-że ją już fortunnie! Daj ci się szczęściła, Daj, abyć wrychle w ręku palmą zakwitnęła, A spadając na późne z twoich ręku wnuki, Sławę domu twojego podawała w druki! I was już, cne rycerstwo, żegna hetman czuły, Którego w oczach waszych acz nieraz osuły Ćmy pogańskie, wasza broń, wasze mężne dłonie Z ognia go i z najgorszej wyrywały tonie. Cóż? Tak żeście stępieli, że dziś jednej jędzy, Kiedy wam go w obozie i rękami między Gwałtem prawie wydziera, odjąć nie możecie; Nikt się nie ma do broni, łzy tylko lejecie! Nie boi się śmierć wojska i ognistej kule, Tak namaca przez zbroje, jako przez koszule; Tak jej sprzątnąć jednego, jako tymże razem Sto tysięcy, a nigdy nie uderzy płazem. Płakał Kserkses, zgarnąwszy Wschód cały na Greki, Że za sto lat (dosyć czas zamierzył daleki) Żaden się z tych na świecie żywo nie ostoi; Aż w kilka dni, o których za sto lat się boi, Wszytkich do szczętu zgubił. Toż skoro na zamek Hetman jechał, żeby tam schorzały ułomek Ciała swego położył, ósmy dzień liczono Oktobra, gdy to, co mu było pożyczono, Ze stokrotnym urobkiem oddał w ręce niebu, Imię — światu, małżonce — ciało do pogrzebu. Siedmdziesiąt lat niespełna: sławie dosyć żywie, Ale ojczyźnie mało. Cóż, gdy tak w archiwie Przedwiecznym naznaczono. Ciało potem jego Z Chocimia do Kamieńca poszło Podolskiego, A stamtąd do Ostroga, gdzie łzami omyte Od małżonki, włożone pod marmory ryte: Godne, godne mauzolów i pamięci wiecznéj, Żeby obraz i przykład miał wiek ostateczny. Wojny chocimskiej część ósma Toż dopiero Władysław panów radnych zbiera I, gdy nam tak niewcześnie Chodkiewicz umiera, Wielką odda buławę podczaszego pieczy. Na co zgoda koronnych; Litwa trochę przeczy, Albo swego na miejscu chcą mieć Chodkiewicza, Albo być pod samego rządem królewicza. Aleć i to Władysław snadnie uspokoi: I Litwa, i Polacy w opiece są mojej; Jeśli dotąd Polacy byli pod Litwinem, Czemuż Litwa nie ma być pod koronnym synem? Zgoła ani też czas był racyje rozwodzić, Bo by się prędko Turczyn podjął ich pogodzić. Więc się wszyscy w regiment zgodnie podczaszemu, I Polacy, i Litwa, oddadzą, a k'temu, Nowym się obowiązkiem, nową wiążą wstęgą, Do gardł się na tym miejscu dzierżeć pod przysięgą, Dziękuje Lubomirski, że pod jego władzą Zgodnie wszyscy tak prędko namówić się dadzą, I co z niego być może, co ma najmilszego, Zdrowie łożyć przy zdrowiu przysięga każdego I byle sami chcieli; bo choćby dwugłowy Janus, choćby storęki Bryjareus nowy, Choćby Argus hetmanił im tysiącooczy, Gdy żołnierz nieposłuszny albo nieochoczy, Nic dobrego nie sprawi. Tak zaś z drugiej strony, Niech będzie żołnierz dobry, posłuszny, ćwiczony — Jako lew nic nie wskóra, gdy zające wiedzie, Tak zginą i lwi, mając zająca na przedzie. Donatywy potwierdzi i obieca więcej, Jeśli będzie mógł wymóc drugie trzy miesięcy. Stąd wszyscy ku przestronej obrócą się szopie, Gdzie po błogosławionej krynice pokropie, Trzech mszy słucha nabożnie; tam przyjąwszy świętą Podczaszy komunią, krzyżem się rozpiętą Ściele uniżonością, oczy tylko, w sforze Z pokornym sercem, dźwiga nabożnie ku górze: «Wielki Boże nad bogi! przed którego tronem Miliony stawają wojska milionem Nieśmiertelnych aniołów, z których kiedy sroże Gniew twój, zabić milion ludzi każdy może: Czemużeś mnie robaka, mniej niż nic przed tobą, Obrał, żebym śmiertelną ręką i osobą Twój na ziemi majestat, twoję chwałę szczycił, Gdy Turczyn, który się twym dotąd nie nasycił Dziedzictwem, co je syn twój krwawym kupił potem Nastąpił siłą na nie, upewniony o tem, Że go tą ręką, którą zachełznał pół światu, Wydrze i pomknie granic swego majestatu; Że w twych boskich świątnicach, w twych świętych kościołach Rozpostrze się Mahomet. Więc po swych aniołach Pojźryj, a każ któremu, niechaj sekundantem Będzie, gdzie się baranek bije z elefantem. Rozum wodzowi, serce daj żołnierzom, Panie, Niech się tych świętych krzyżów lękają poganie. Wiem-ci, Boże mój, że cię nie ogarną nieba, Pogotowiu cię w murach zamykać nie trzeba. Wiem, dla którejś swojego kościoła machiny Nie kazał Dawidowi budować przyczyny: Nie chciałeś, żeby krwawe twym ofiarom dłoni W Jeruzalem stawiały ołtarz. Lecz się oni O swe bili prywaty; pomsta ich do zwady I do mordu krwawego budziła z sąsiady. Wiem i to, że każdy człek, co się ciebie boi, Co się brzydzi grzechami, za kościół ci stoi. Pisz-że swój zakon święty na mem sercu gołém: To ołtarzem, a piersie me będą kościołem! A jać przecie świątnicę, choć śmiertelnym dziéłem Na ziemi, z ziemie, ziemią sam będąc i iłem, Na wieczną cześć wystawię, coć u twoich progów Ślubuję. Utrzy tylko durnym Turkom rogów. A Ty, jakoś Jeftego, kiedy szedł na twoję Wojnę, przyjął ofiarę, tak przyjmi i moję, Któryć dziś z tym rycerstwem Chrystusowej wiary Nie córkę, ale duszę kładę na ofiary. Wszak tu wszyscy przy twojej umieramy chwale, Skrusz Mahometa, jakoś kruszył więc Baale!» Tu skończył Lubomirski, a ta jego modła Doszła wielkiego Stwórce i niebo przebodła. I każe Michałowi, co diabła wysadził, Żeby o rzeczach polskich pod Chocimem radził. Aleć i on swe śluby ziścił Bogu wiernie. W podziemnej nakopawszy marmorów kawernie, Na wieczną łaski jego pamięć, kościół szumny, Gdzie sam leży i synów już dwóch stoją trumny, Postawił; trzeci żyje, póki boża wola. Żyjże, mój wojewodo! aż swego Karola Z tą buławą, która dziś z Karolowych ręku W dom twój wchodzi, obaczysz; obaczysz we wnęku Wielkiego dziada sławę; dopiero w tym grobie Znużona stem lat starość odpoczynie sobie. Toż podczaszy o dalszym wojny procederze Radzi, skoro starszynę do namiotu zbierze, Gdzie naprzód obóz zmniejszyć z jednostajnej zgody, Potem szańc chełmińskiego zrucić wojewody A podle Denoffów go wysypawszy znowu, Zaporowców też przymknąć ku wielkiemu rowu, Uradzą. A słońce już zwykłym spada torem, I noc, że przede drzwiami, daje znać wieczorem, Ani przybyć omieszka, więc gdy świat obłapi, Co żywo się do swego odpoczynku kwapi. A naszy Zaporowcy do zwykłego łowu, Przespawszy ten dzień cały, biorą się jak znowu. Równie kiedy się komu przez tajemne dziury Kotowie w mięso wnęcą albo tchórze w kury, Tak Kozacy, skoro się rzeźko w Turki wjedzą, Nie wytrwają, aże ich i dzisia nawiedzą, Ale już lepszym dziełem: bo okrom piechoty Bobowskiego, wojskowej przybrali hołoty; Więc nie masz się czego przeć, gdy miasto myślistwa, Cicho z nimi kilkaset poszło towarzystwa. Jaka tam być musiała dziura, gdy się wgarnie Tak wiele rąk do pełnej łakomych spiżarnie, Choć stąd możem brać miarę, że nazajutrz, blisko Obozu, założyli nowe targowisko Na konie i bawoły. Już byli most wzięli, Skoro straż do jednego turecką wyrżnęli, I mogli byli Turkom odtoczyć od czopu, Zruciwszy go, lecz trudno łakomemu chłopu Odjąć ręce od łupu; to ma za wygraną, Kiedy zdobycz uniesie sowito nabraną; Zwłaszcza kiedy bez wodza, bez rządu, na czatę Nocną chodzili, każdy na swój zysk lub stratę. Tak Turcy powiedali żałujący siebie, Że w żadnej dotąd z nami otwartej potrzebie Tyla krwie muzułmańskiej jako dziś nie szkodni, Którą psów bić Kozacy rozlali niegodni. Co wziąwszy za dobry znak pod hetmanem nowym, Oddadzą mu w prezencie drogim złotogłowem Szyty dywan i znaki janczarskiej starszyny Z piór żurawich i sepet do kuchnie faryny. Który, że barzo wdzięczen upominków onych, Wyświadczył, gdy między nich rzuci sto czerwonych. Póki się wieść nie wzmoże o Chodkiewiczowéj Śmierci, póty też i my pokój mamy zdrowy. Tak się Osman ukarał, tak się był ustraszył, Że dotąd siedział, jakoby go owałaszył. I kto mu tę nowinę przyniósł, z wielkiej chuci Drogi kaftan i pełne srebra juki rzuci. Toż jakby go rozwiązał, jakby wygrał właśnie, Razem się z miejsca porwie, ręką w rękę klaśnie; Każe zebrać swe popy, wróżki i matacze; Każe Bogu dziękować; sam jak głupi skacze, Że już padł stary giaur, który dotąd bróździł, Dotąd nam należyte tryumfy opóździł: Niechże go tam w swym Pluto zadzierzgnie Kocycie, A ja cię w obiecanym upewniam meczycie, Który na boskim łonie wiecznie siedzisz, który Temu światu po Bogu rozkazujesz wtóry. Dziś, dziś przysięgam na tę carską moję głowę, Że poznają giaurzy moc Mahometowę! Wszyscy westchną życzliwie, aż po same uszy Zżąwszy ramiona. Skoro Osman tak potuszy, I już by był co broił; lecz Dilawer stary, Skoro na się przybierze z Chodkiewicza miary: «Lepsza zwłoka, cesarzu! Mądrego to dziéło, Nie zaraz, lub cię boli, lub co sercu miło, Wynurzać; wszędy, wszędy, lecz przecie najbardziéj Na wojnie ostrożności trzeba; tą kto gardzi I za płochym afektu swojego impetem Kość rzuci, nie masz dziwu, że przypłaca grzbietem. Tak Laszy głową nad nas mieli Chodkiewicza; Niechże nas to przynajmniej naszym złem wyćwicza; Obaczym, co też będą umieli tam młodzi, Jeżeli się początek kiedy z końcem zgodzi? Kozakom by wprzód trzeba zastąpić od spasi. Także nas na każdą noc ta smoła hałasi, I nigdy nie zemszczona; a tej przeszłej nocy, Jako słyszę, już i most mieli w swojej mocy. Byśmy jedno do nieba wytrzeszczając oczy Nie padli przez kretówkę, którą ten gad toczy; Przeto albo wał sypać i gęste reduty, Albo w polu nocną straż stawiać, zwłaszcza u téj Ściany, gdzie to plugastwo, jako w kojcu ptaki, Na każdą noc co lepsze bierze nam junaki. Szturm do nich odwlec radzę i zrozumieć wprzódy, Co ma za fantazyją Lubomirski młody? Jeśli gorący, jak ty, skoro nas przy stole Dziś zwojuje, pewnie nam jutro stawi pole, Którego, jako wiemy, zawsze się napierał, Ale że mu kto inszy wędzidła przybierał. Jeśli gnuśny i z wodzem fortuna umarła, Pewnie nam ich nie wydrze i sam Chrystus z garła». Jak podszywał Osmana i ledwie dosiadał, Przeto do zauszników: «At! się bzdyś rozgadał», Cicho rzecze; a potem, skoro z miejsca wstanie: «Dobrzeż tobie czupryny workom wiązać, a nie O wojnie dyskurować. I życzy nam zwłoki, Znać, że jeszcze całe ma ze spiżą tłomoki. Siedzieć tu było z nami tak długo na piasku, Przysięgę, że do domu kwapiłbyś dyjasku. Zaś nam się kopać każe, gdzie by trzeba wały Na dziesięć mil i więcej sypać, przez rok cały, A ja bym się w giaurskich i dzisia rad widział; Tak się zda, jakby sobie z nas dziadek przeszydzał. Dobrze tak na tych gnojków, którzy doić kozy Nawykszy, nie wiedzą co wojna, co obozy. Któż kogo strzec powinien? Niech się każdy strzeże, I owszem, niech ich kradnie, niech ich giaur rzeże!» Tak Osman swoim ludziom niechętny urągał, I już odtychczas pomstę jawnie na nich ściągał, Że sobie nie to po nich obiecował w domu, Przez co do szkaradego dzisia przyszedł sromu. Aleć sam w ten dół, który inszym kopał, wpadnie, Udawiony cięciwą w Jedykule na dnie. Widząc Turcy, że Wejer z pola był zemkniony, Szańc jego nie do końca zbiegą rozrucony; Stamtąd na Lisowczyki zwykłym swoim trybem Minąwszy Zaporowców, przypadają szybem, Tym szkodniej, im się owi takiego bankietu Mniej spodzieją, ni działa mając, ni muszkietu, Prócz szabel a obuchów, a co strzelby drobnéj, Żołnierz konny i tylko do pola sposobny; Ani wałów sypali, mając ku obronie W lewej Kozaków, w prawej dwu Denoffów stronie. Czego kiedy poganin wyuzdany zwietrzy, Tym śmielej w nich uderzy srogim szturmem, we trzy Części wojsko sprawiwszy, w Wejerowych wałach Janczary przy trzech polnych osadziwszy działach. Nie przeto i Lisowie skrzydła opuszczali, Ale choć szablą tylko wstręt poganom dali. Mając nad nich pancerze, gołe rąbią brzuchy, Albo tłuką ciężkimi po kościach obuchy; Pachołcy z bandoletów tu i owdzie parzą, Więc ciurowie i co jeść panom swoim warzą, Do kijów, do kamieni; gdzie naszych przemaga I już wozy wywraca śmiały Janczaraga, Tam się garnie co żywo. Toż poganin plunie; Tedy nas już ciurowie biją? Z tym się sunie; Więc i strojem nad inszych znaczniejszy, i wzrostem Wyrwie znak chorążemu z ręku i tam prostém Skoczy szermem, gdzie widzi rozerwane wozy. Walą się drudzy za nim w lisowskie obozy. Już się w samym majdanie Sokołowski siecze, Gdy leci Lubomirski; tak kiedy się wściecze Srogi tygrys hirkański, nie zastawszy dzieci W łożysku, bez pamięci i bez oczu leci. Toż Lermunt z Denoffami zewrą się w pogany, I Lisowie też, widząc posiłek zesłany (Ochotnik był po całym otrąbiony wojsku), Jako wezmą na szable pogaństwo po swojsku, Nie tylko ich z taboru swego wyparują, Natną, nabiorą, ale, póki siły czują, Idą w pole za nimi, aż pod szańce owe, Skąd ich Lermunt wystrzelał, dawne Wejerowe. Dwie chorągwie tureckie przy skofiej złotej Między lisowskimi się zostały namioty. Kozaków podejźrana zatrzymała ściana, Że tej gry nie pomogli, którą zaraz z rana Począwszy nie bez szkody ze strony obojej Aż do nocy nas bawią, ale większej swojej: Ich pod pięćset zginęło, naszych nad dwadzieścia Nie więcej Lisowczyków, kiedy bronią prześcia Do swojego taboru; więc pancernej roty Cny rotmistrz Kopaczowski przez rękę przekłóty; Ranny także i Lermunt; lecz oba sowito Swojej się krwie zemścili, a tu świat okryto Czarnym z góry zawojem; powszechne milczenie Noc sprawiła, co żywo, szło na odpocznienie. Dzień słońce otworzyło, a poganie po stu Sprzągszy wołów, na tamte stronę ciągną mostu Piętnaście dział burzących, z których bez przestanku Począwszy od samego strzelali zaranku, Aże się słońce schyli, z swoją tylko szkodą I prochu, i ołowiu; toż je nazad zwiodą. Tym też czasem Weweli już przez Zielińskiego Odesłan, skąd przyjechał, do obozu swego: Ale tegoż dnia znowu z listem wezyrowym I z patentem powraca do nas Osmanowym, Który Dilawer w swoim do Lubomirskiego Posłał liście zawarty, dokładając tego: Że gdyby się wam dała wzajemna zamiana Za posłów, już by wiara nasza podejźrana Być musiała, a zwłaszcza przy cesarskiej głowie; Niechaj prawem narodów bezpieczni posłowie Przyjadą, na co jego posyłam patenty, A pokój między nami skojarzy Bóg święty. Ale Osman właśnie tak skłonny do przymierza, Jako kiedy wielkiego pies naszczeka zwierza, Mów hajwo! każ mu leżeć, bierz go i za uszy, Nie pójdzie, aż niedźwiedzia albo wieprza ruszy. Więc nie spawszy całą noc, lub zysk lubo strata, Lubo wygrać, lub umrzeć naznaczyły fata (Trzeciego nic, jedno być z tego dwojga musi), Jutro ostatniej z nami fortuny pokusi, Dzień świtał Wacławowi królowi święcony Czeskiemu, a że naszej patronem Korony, Przeto nam uroczysty; któregośmy różnie, Lecz dziś największej, jako wierzymy nabożnie, Doznawali opieki. Więc się każdy bierze, Ktokolwiek w świętej żyje katolickiej wierze, Aby przezeń modlitwy i czynione Bogu U kościelnego oddał swoje wota progu, Gdy czterdzieści tysięcy Osman komunnika Przedniej ordy na tamtę stronę Dniestru zmyka; Sześćdziesiąt dział do tego, pod których by dymem Mogła rzekę przepłynąć orda pod Chocimem I naszym tył wziąć (jakoż drudzy aż w pół wody One odwagi, one czynili zawody). Palą działa raz po raz, ale tylko wierzchnie Echem głuszą powietrze, a Dniestr się rozpierzchnie Coraz hukiem szkaradym i choć gęsto dosyć W obóz kule wpadały (tak mogły donosić), Nikogo te sześćdziesiąt, co za Dniestrem wyły, Dział, oprócz jedynego Szota nie zabiły Z tych, co przed królewiczem najwierniejsze warty Rogate na wsze strony noszą alabarty; Chory leżał w swej budzie, w trzeciej od pańskiego Namiotu i tylko co do przyniesionego Głowy dźwignie półmiska, czy czekał umyślnie, Na to puszkarz tak trafi, że mu mózg wypryśnie, A ci, co w szykach stali, którym należało Stokroć ginąć, za łaską bożą byli cało. Szumny przykład na tchórzów! Ano i w piwnicy Nie ulężesz niebieskiej, bracie, obietnicy. Kto ma na wojnie umrzeć, i pod dzwonem zginie; Kto nie, choćby w działo wlazł, to go kula minie. Tak gdy Osman rozdwoić kusi nasze siły, Stąd się wszytkie nad nami wojska zawiesiły, Stąd drugich dział sześćdziesiąt strasznie na nas rzygnie. Rzekłbyś, że się przed onym hukiem ziemia przygnie, Że się już góry walą, lasy mostem ścielą, Kiedy ze sta dwudziestu razem do nas strzelą. Świszczą kule wiatr siekąc, jako gdy po strzesze Na dachu się wysokim tęgi Auster czesze, I nieraz się zderzywszy w gęstym dymie owym, Krzesały iskry równe ogniom piorunowym. Świata nie znać w kurzawie; słuch odjęły gromy, I żywy gorejącej wizerunk Sodomy Osman, słup a słup solny, nie śmie ruszyć kroku, Czeka swej ostatniego fortuny wyroku. Tedy na Lisowczyków wszytek impet lęże; Tam idą janczarowie, tam wybrani męże, Czoło wojsk bisurmańskich i których imiona W różnych sławne potrzebach, wziąwszy na ramiona Tarcze, pierwszy dopiero raz naszym widziane, Przy drzewach zostawiwszy konie powiązane. Wiedząc, że Lisowczycy bez strzelby są długiej, Choć jeszcze wczorajszego nie zapomniał drugi, Tym śmielej, tym nastąpią na nich natarczywiej; Lecz trafią na gotowych, którym tu poczciwiej Umrzeć w miejscu, jednego niźli umknąć kroku, I strzymają pierwszy szturm onego obłoku. Ale kiedy Herkules sam dwiema nie zdole, A tu jednego z naszych dziesięć Turków kole, Ustępują po trosze, kiedy do tej zwady Bobowski z swą piechotą przyszedł i Almady. Cóż to na taką wielkość, gdy na wszytkie ściany W koło już był lisowski tabor obegnany? Atoli się pokrzepią i prawie mąż z mężem Z kolana się hartownym siągają orężem. Toż dopiero Władysław od boku swojego Śle wszytkich Anglów, Szkotów; śle Kochanowskiego Ze trzema sty muszkietów; ale i to mało: Bo na stu naszych, Turków tysiąc przybywało. Już im ciasno w taborze przed zwalonym trupem, Wszyscy biją, żaden się nie zabawi łupem. Turcy dopiąć imprezy ani chcą wszetecznie Ustąpić, a naszy też wyprzeć ich koniecznie Usiłują; o sławę obiema gra chodzi, Bo żywot utraconej sławy nie nagrodzi. Pełno w wałach od pola tureckich bonczuków, Pełno krwie i wzajemnych z obu stron przynuków. A co nasza piechota da ognia, jak gradem Bite kłosy, tym lecą poganie upadem. Więc żeby Lisowczykom posiłku nie słali, Razem szturmy Denoffom i Kozakom dali. Aleć i Lubomirski miał co do czynienia, Kiedy nad nim ćmy wiszą prawie do przejźrenia Niepodobne i, czego nie zagłuszą działa, Pełno z obu stron Dniestru tatarskiego hałła! Bo czterdzieści tysięcy, jak się rzekło przodem, Gwałtem się ich w nasz obóz wedrzeć chciało brodem. I trzeba było na tak uporne zabiegi I jezdą, i piechotą poosadzać brzegi, Gdzie przeciw sześcidziesiąt dział tureckich onych Sześć działek Butlerowi odda wytoczonych; Ostatek da na Boga; sam, gdy mu znać dadzą, Że się Turcy z onych gór ku naszym prowadzą, Na czwartego już konia przesiadszy się dzisia, Przypadnie do swojego chyżo półkirysia; Opędzi wszytkie szyki i każe podczaszy Otrąbić, żeby harców zaniechali naszy. Już pole miał odkryte, już groty kończyste, Już krwie pragną tureckiej pałasze sieczyste; Więc kilką słów rycerstwo, choć ma dosyć chęci, Do tak pięknej marsowej roboty przynęci: «Dzień ten, kawalerowie, cna sarmacka młodzi, Nasz jest własny: nam słońce dziś na niebo wschodzi; Naszej, o bracia, sławy lampa gore złota, Żeby widziana była każdego z nas cnota Przed Bogiem, który na to samo ten dzień chował, Żeby weń krzyż z miesiąca sławnie tryumfował. Onić to ludzie, oni, cośmy ich tą niwą Sto razy jako bydło szablą gnali krzywą, Ten-że chłopiec i teraz głupi; taż ich niwa Pod też wam szable znowu pędzi do rzeziwa. Oneć to są zastępy, szarańcze i chmury, Co z pola przed naszymi uciekali ciury. Cośmy im w gębę palce kładli, z ręku brali Bonczuki, cośmy ich dzień cały wyzywali. Lecz komuż to powiadam? Wam? Wyście to ze mną Przez sześć niedziel tę smołę poznali nikczemną. Wyście pierwszy zdeptali tej bestyjej kręgi, Która tak wiele świata ujęła w popręgi. Poźrymy na ostatek na niebieskie trony, Ano między inszymi polskimi patrony, Którzy wielkiemu Stwórcy krew nasze prezentem Niewzgardzonym przynoszą, dzisiejszem nas świętem Wacław błogosławiony z chrześcijany cieszy, Ano się nam na pomoc z swą chorągwią spieszy. Więc skoro na to pole zbliżą się poganie, Co im dotąd śmierdziało i nie śmieli na nie, Bijmy mężnie, nie licząc; mamy nad złoczyńce Serce w piersiach na ziemi, na niebie przyczyńce. Aleć Turcy postrzegszy, że one armaty, One szturmy namniejszej naszym serca straty Nie przyniosły, i owszem idą jak na miody, Zasreszą się a swoje wstrzymają zawody. Stanęli, skoro z góry pierwsze zwiodą szyki, Jako kozieł widząc kloc w jatce i rzeźniki. A już były lisowskie we złej toni rzeczy, Gdyby im hetman wczesnej nie posłał odsieczy. Każe trąbić w majdanie wskok na ochotnika, Prócz ludzi regiestrowych, do których przytyka Po dziesiąciu od każdej chorągwie, a z nimi Kilku śle pułkowników; wprzód słowy krótkimi Do marsowej roboty zagrzeje, a potem W równe pole wysunie. Nigdy takim lotem Dniepr nie spada z swych progów ani sokół kaczki Nie bije, jako z onej weseli przechadzki, Żywa młódź krwie szlacheckiej, same tylko bronie W garści niosąc, ku tamtej posunie się stronie, Gdzie się w lisowskich walech tureckie kołyszą Chorągwie; i ci, skoro posiłki usłyszą, Którzy się w jednym tylko kącie już oparli, Krzyknąwszy razem na się, na pogan natarli. Nie godzi się w dzisiejszej suchym piórem wrzawie Minąć was, lecz go w bystrej zmaczawszy Śreniawie, Pisać, zacni Pisarscy! Chociaż podłym rymem, Podać was światu, Janie, Przecławie z Jachimem Rodzeni; i tamtemu wyświadczone niebu Od wiecznej niepamięci zachować pogrzebu Męstwo, które jeśli kto przeszłe czasy zliczy, W domu waszym z nąjpierwszych pradziadów dziedziczy. Pisaliście wszyscy trzej utemperowaną Szablą na ścierw pogański posoką rumianą. Tyś, Janie, znak hetmański w tamto wyniósł pole; Tyś znacznego Turczyna po stroju i czole Sztychem w gębę trafiwszy, na ziemię obalił, Skoroś obadwa boki bracią swą ustalił Jako dwoma basztami; a tak gdzieś się kinął, Wszędy krzywa Śreniawa, krwawy potok płynął. Kiedy tak naszy mężnie koszą tamto pole, Koląc Turki przez piersi, rzężąc przez gardziele, Jeszcze drudzy nie wiedzą, co się w tyle dzieje, Z zawziętej nie spuszczają i najmniej nadzieje, Patrzą, skąd naszym serca, skąd się wzięły siły; Toż dopiero odkryte obaczywszy tyły, Niż ich zawrą do końca i wezmą ich między Muszkiety i pałasze, ustąpią co prędzéj. Toż się ozwie i Wejer, toż Kozacy kroku Pomkną, toż z Denoffami Lermunt idzie z boku; Zmieszają się w pół pola, bo i Turcy daléj, Widząc blisko Osmana, już nie uciekali, Lecz skoro z ogromnymi drzewy wyprowadzi Hetman w pole usarza, sam car nie poradzi, Chociaż tylko stał w miejscu spokojnie, jak poty, Ale ostre w pogaństwie strach czyniły groty. Stoi Osman jak żuraw z wyciągnioną szyją Na górze, niepewną się pusząc wiktoryją, Nie każe swoim hodziom poprzestać pacierzy, Aże będzie w lisowskim szańcu na wieczerzy, Gdzie już działa i wielką część piechoty znaczy; Boże uchowaj komu wspomnieć mu inaczéj! A tymczasem parują naszy Turków śmiele, W boku mając hetmana, ochotnika w czele; Karbują miękkie grzbiety, a z każdej się rany Na suchą ziemię toczy struga krwie rumianej. A jeśli się też który na swoję pasiekę Obejźry, co miał w grzbiet wziąć, to bierze w paszczekę. Cały dzień Szemberg czekał, aż go samym mrokiem Pożądanym fortuna nasyci obrokiem. Ten pod lasem na stronie szańc usypał mały, Gdzie z trzoma sty piechoty i ze dwiema działy Przypadł, i tak nieznacznie, choć imo oń biegły Nieraz tureckie ufy, wżdy go nie postrzegły. I on też trwał tak długo, choć więcej niż po stu Pogaństwa przyjeżdżało do onego chrostu, Zwłaszcza kiedy ich naszy z potrzeby poparli, Za pusty szańc on mając, tam czoła przetarli I koniom podbieganym, i sobie; toż kiedy Powszechnie uciekali, między ich czeredy, (Jako leżał na brzuchu, słowo tylko rzecze), Lecą z naładowanych dział gęste kartecze; Wychyli się piechota i od lica razem Da ognia, padnie jak wiąz pogaństwo obłazem. Pięć Rzeczyckich rodzonych było tam z nim braci, Jerzy, Jędrzej, Mikołaj, Jan, Stanisław, a ci Gdzie się tylko podała okazyja sławie, Żadnej nie opuszczając, i w dzisiejszej wrzawie Wszyscy byli przytomni; wszyscy po starszemu, Z długich fuzyj pogaństwu zapamiętałemu Dają ognia, w największym rachując to zysku, Im więcej pogan lęże na pobojowisku. Nikt tam darmo nie strzelił, a z onej kwatery Szemberkowej przyszło im strzelić razów cztery, Gdzie i ślepy mógł trafić, i choćby był palił Nawiasem, w takiej gęstwie, trzech, czterech obalił. Tak-ci Turcy uciekli, wziąwszy słuszną cięgę. I Osman na wczorajszą nie pomniąc przysięgę, Każe wołać wezyra: «I sam widzę — rzecze — Że się dłużej ta wojna z Polaki przewlecze, Na którą-m się we zły czas nieszczęśliwie ruszył. Nie jam winien, ale ten, który mi potuszył (Niechaj za swoję radę głębiej piekła gore, Przybrawszy tych proroków i wróżbitów w sforę), Skinderbasza; jego-to instrukcyja, jego Pochlebstwa, żem natenczas połajał Muftiego; Za co mnie dziś Bóg skarał, i gdyby go wskrzesić, Kazałbym go i z tymi mataczmi powiesić. Losy winny niebieskie: bo ja temu wierzę, Że kogo Bóg chce skarać, wprzód mu rozum bierze. Lecz gdy tego żałować snadniej niż poprawić, Życzę pokój z Polaki jak najlepszy sprawić, Raczej stary odnowić, i jeśli być może, Wytargować co na nich za moje podróże I trudy tak dalekie. Na mnież-by sromota Przyschnąć miała i darmo uczynione wota Na meczet wymierzony? Jakimkolwiek zgoła Okrasić to pretekstem; czemu wiem, że zdoła Twa głowa, cny wezyrze, żebyśmy bez sromu I ludzkiego pośmiechu wrócili do domu». Tak był Osman łaskawy, tak udobruchany, Że by go mógł na wrzody przykładać i rany. Więcej w nim mógł jeden dzień, niż przeszłych czterdzieści. Już da miejsce racyjom, już się to weń zmieści, Że z nami przegrać może, że człek jako iny, Że trzeba sprawiedliwej do wojny przyczyny, Że serce ma nad liczbę w okazyjej więcej, Że przed jednym ucieka chartem sto zajęcy. Płakał przecie jako bóbr, a ze łzami szczery Jad mu pryskał po piersiach, kiedy kawalery I swych widzi rycerzów, jednych jako wory Na wozach, drugich jako bydło do obory Gnanych z pola, i chociaż nie śmie słowa z gęby Wypuścić, kiedyż-tedyż ostrzy na nas zęby. Jakoż wzięli dziś chłostę tak pamiętną, że by Sześćniedzielne z Turkami zrównała potrzeby. Kiedy tak znacznie spuścił kwintą Osman hardy, I u swych, i u naszych przychodził do wzgardy, Bo z której spadł nadzieje, naszy ją w też tropy Chwycili, do większych dzieł biorący pochopy, Gdy swoich sześciudziesiąt nie straciwszy więcej, Położyli na placu Turków ośm tysięcy, Czym kiedy się i młody hetman rozkomosi, Zaraz konsyliarzów do rozmowy prosi. Toż osiadszy chorego Władysława wieńcem, Radzą się, co by dalej czynić z tym szaleńcem. Już ustał, już sił nie ma, już opała boki. Tak morze, kiedy tłucze cały dzień opoki, Za każdym razem silne odnoszący wstręty, Pędzi nazad odbite wspienione odmęty; Aż skoro ona burza i wichry ustały, Tylko że uszargane, też góry, też skały. I Osman, niepotrzebną presumpcyją durny, Napuszony wściekłymi dotychczas Wulturny Niepowściągnionej żądze, tłukł nasz obóz; ale Bez skutku jego szturmy, jego były fale: Bo skoro grom strasznych dział razem upadł z dymem, Ten-że obóz, też szańce nasze pod Chocimem Krwią pogańską kurzyły, że psi jako kłody Swieżymi styli trupy, a ogniłe brody Miasto były konopi, z których nowej fozy Kręcili powroźnicy stryczki i powrozy. Jakoż tak spowszedniały naszym one huki, Że aż skoro pogańskie w swych wałach bonczuki Ujźreli, toż dopiero porzuciwszy pasza, Do nich się pobierali, od kart do pałasza; Zwłaszcza gdy kto miał pewną, a rzęsisto stało, Tym barziej siekł, im go to barziej rozgniewało. Ten zasię rad przerwaniu, który gonił resztą; Za mu się z grą fortuna odmieni odesztą? Bowiem jako pogaństwo przegnali przez pole, Do swej się zaś zabawy wracali przy stole. Więc się ich bić do końca podczaszemu chciało, Cóż chociaż duch ochotny, kiedy słabe ciało? Ludzi-ć jeszcze dostatek, acz i chorych wiele A zwłaszcza cudzoziemców nie wstaje z pościele; Koni jednak o male, i ledwie część czwarta, to chudych szkaradnie, w obozie się warta; Z strzelby żaden pożytek; o nierząd cudowny, Bez prochu, bez ołowu na wojnie tak głównej! Bywaj, bywaj, Zygmuncie! A za niedziel cztery Rozłożysz w Podunaju swoich wojsk kwatery; Bywaj i orłem przeleć, można-li, Podole, Zdarzy Bóg, że na wiosnę ujźrysz się w Stambole! Ale cię Lwów przez dzięki, Lwów nieszczęsny trzyma! Wolisz niż ręką, wojnę prowadzić uszyma I siedzący w pokoju za dwudziestą milą Słuchać, rychło się Turcy z Osmanem wysilą. Czy nie chcesz, czy się boisz, czyli to oboje? Puść przynamniej rycerstwo w podchocimskie boje, Albo już siedź, na późne czekając powiaty, Aż nas miasto wygranej zapadną traktaty! Drudzy z niczym odprawić Wewelego radzą, Niech nam się albo proszą, albo pole dadzą. Chociażby za ostatnią zapiąć i założyć, Trzeba się nam koniecznie z tym przymierzem drożyć; Już tam siły niewiele, serca nic i zgody; Husseim z Dilawerem że tylko za brody Nie pójdą, kiedy jeden drugiego uporem Psować chce, czegośmy się w tym polu przedwczorem Napatrzyli z uciechą i z pożytkiem naszém, Gdy się wzgardy Husseim mścił nad Karakaszem. To też wiemy za pewne i od Wewelego, Jak im we łbie zagrały listy Gaborego, Że przeszło sto tysięcy starych, starych owych Żołnierzów wiedzie Zygmunt, jeszcze Stefanowych W pospolitym ruszeniu, którzy gdy się zgarną, Z przydatkiem pożyczane oddadzą pod Warną. Jeszcze do nich słać posły? Jeszcze się im prosić? Nie długo kondycyje będą nam przynosić, Już jako zwyciężonym, gdy na powolniczki Trafią; przeto obadwa wyciąwszy policzki, Wygnać tego szalbierza Wewelego lepiéj! Tak radzą, których młodość i żywa krew krzepi. Którym zaś lata rozum z doświadczeniem źrały I znajomość fortuny niestatecznej dały, Posła, któżkolwiek nim jest, gwałcić i przed Bogiem przed wszytkimi ludźmi grzechem czynią srogiém; Przymierzem gardzić nie chcą; to by się im zdało, Żeby po naszych posłach w ich obozie mało, Ale śród marsowego rozbić namiot pola; Niechajże tam traktują, jeżeli jest wola. Długo w wotach niezgoda, długo różność trwała, Na koniec sentencyja ta plac otrzymała: Chwytać raczej fortunę, kiedy skrzydła poda. Bo jako zwykle w marcu niepewna pogoda I często tę godzinę, przez którą się śmieje Słońce, dżdżem całodniowym Saturnus obleje — Tak szczęście swej nad nami wetuje pieszczoty, Na łokciach prawie swoich piastując nas poty, Poki w trzymaniu serce i afekt nasz czuje. Lecz jak w górze obaczy naszej sławy buje, Upuści nas aż na dno i tym stłucze szkodniej, Im lepiej, im nas dotąd trzymało łagodniej. Z Turkiem sprawa, któremu, jako wziął trzy światy, Pierwszy raz dziś przychodzi wojnę przez traktaty Z nami kończyć. O cuda! Gdzie cesarz osobą Swoją stoi, my króla nie widzimy z sobą. Hetman, nie król; nie hetman, namiestnik hetmanów Tyle grozy, tyle ma siły nad poganów, Że tak srogą zawziętość, impet tak zażarty Dotąd szablą wytrzyma i skończy przez karty. Więc nie gardzić pokojem, kiedy go chcą szczerze. O! Gdyby z nami król nasz był w tej tu kwaterze, Nikt by na to cnotliwy nie dał swego zdania, Żeby posłów do Turków słać dla traktowania; Ale gdy nasz we Lwowie siedzi Zygmunt trzeci, Niech mówi, kto chce, co chce, nic nas to nie szpeci, Że z tak wielkim monarchą, choć w jego taborze Pokusimy, da-li się, miru w rozhoworze. I na tym rzecz stanęła. Wątpliwość zaś druga, Kogo by potkać miała tak znaczna przysługa? Kogo by do tak głównej posłem użyć sprawy? Komu życzyć w traktatach wiekopomnej sławy? Chcieli senatorowie prawem należytem Właszczyć sobie tę pracą; z drugą stronę przy tem Stanęli komisarze rycerskiego koła, Że ich sama ta praca, ta funkcyja woła. Tak się zgodzą na koniec, że jeden z senatu, Drugi komisarz posłem z Turki do traktatu; Z tych Sobieski, z tamtych był Żorawiński rzędu, Równi oba i godni takiego urzędu. Andrzej Szołdrski, pieczętarz Władysławów, który Dostojeństwo gnieźnieńskiej miał prepozytury, Człowiek wielki z rozumu, wymowy i cnoty, Z Szembekiem Aleksandrem naznaczony do téj Legacyi; i ten dał, chociaż człowiek młody, Jawne grzeczności, jawne nauki dowody. Więc się Bogu i drogę dawszy przedsięwziętą, Żeby się on swą chwałą sam opiekał świętą, Wziąwszy Lubomirskiego jeden Osmanowi, A drugi należący list Dilawerowi I te, którymi sami miękczą się bogowie, Upominki, ruszą się z obozu posłowie. A cokolwiek splendorów jeszcze między swymi Było od szat, rysztunków, koni, poszło z nimi. Prowadzi ich w rozkwitem na pół pola gronie, Życzliwa kompania, acz na obie stronie Serca niosą wątpliwe; różni różnie wróżą. Gdzież wiara w poganinie? Bez ciernia gdzie różą Obaczysz? Na ostatek oddadzą ich Bogu. I westchnąwszy, powrócą do swojego progu. Wojny chocimskiej część dziewiąta Już Wewel dał znać o nich, bo sam ich kałauzem; Już ich Turcy z niezmiernym czekają aplauzem. Co żywo się na wozy i na budy wspina; Ciągnie szyje, gdy o nich gruchnęła nowina; Straże nawet przyległe, co trzymały wzgórki, Wyrzucały zawoje z krzykiem na powtórki, Czując czas niedaleki szczęsnego powrotu W miły dom z bud niewczesnych, z zimnego namiotu. Jakoż już i do rozmów z naszymi opłaźnie Darli się, czego hetman zakazał wyraźnie. Już w obóz wjeżdżać mają posłowie, gdy z czoła Sto czauszów ich potyka i ledwie im zdoła Witać ręka; w poczesne wszyscy, wszyscy, brody Przybrani; by tak w rozum, maluj wojewody! Wszyscy od złotogłowu i wyboru koni, Od rzędów i w kamienie usadzonych broni. Tym żurawie, tym forgi trzęsie Zefir sępie, Toż dziełami i laty starszy w ich zastępie, Pociągnąwszy do łęku siwej brody czopem: «Z tym, o mężowie, który widzicie, pochopem Wezyrowej ochoty, w wczesną — rzecze — chwilę, Pod jego wjedźcie namiot; ani was omylę, Że przygasiwszy w sercu zapał wojny przeszłéj, Według waszej was będzie Dilawer podeszły Traktował dostojności; co i w tym tłumaczy, Gdy nas sług najprzedniejszych swego pana znaczy Do pokazania drogi, gdzie was, niedaleka Cesarskiego dywanu, wczesna szopa czeka». Krótkimi Żorawiński odpowie mu słowy: «Nie wątpimy o chęci najmniej wezyrowéj, Ileśmy z listu jego mogli się doczytać, Że jak nas wezwać raczył, tak raczy przywitać. Wdzięczność płacić wdzięcznością gotowiśmy i my, Teraz was w kompaniej już z sobą prosimy». Toż się nazad obrócą Turcy w kawalkacie, Przez tamte posłów naszych prowadząc połacie, Gdzie wszytkiej stek starszyny i dziwnej splendece W dalekie strony słońce złote blaski miece. Ale ani uważać wszytkiego się dało, Przez taką szczupłość czasu, ani się też zdało, Bo i nam złoto nie dziw, i we wzorki babie Układane pod cerkiel barwiste jedwabie; Ani pychy głupiemu dodawać się godzi, Ale jakoby rzekli: i nam się to rodzi. Tak wspaniało jechali naszy, jakby rzekli: Wkrótce byśmy was i z tych pałaców wywlekli, Których jeśli te gałki i złocone żerdzi Albo strzępki nikczemne i mdłe pierze twierdzi, Szabla tym wszytkim władnie; za żelazem chodzi Złoto; w polu wygrana te owoce rodzi. W którym zastępie skoro dojechali szumnéj Szopy, na cztery piękne dźwignionej kolumny, Zsiędą z koni i jeszcze z podróżnych się prochów Nie otrą, kilkadziesiąt kiedy ich Wołochów Z kredencem hospodarskim życzliwie powita, Upewniając, że spiża dojdzie ich sowita I dla sług, i dla koni, ani trzeba strawy Szukać zinąd, póki Bóg swojej przez nich sprawy Nie skończy i, śmiertelne schowawszy oręże, Serc na się zajuszonych pokojem nie sprzęże. To mówili, a łzy im podchodziły oczy: Bo ich samych tak strasznej wojny ciężar tłoczy. Tu dziękują posłowie i acz onej chęci Hospodarskiej wdzięczni są: «Niech się nikt nie smęci Nas; dobry Bóg, dobry i król pan nasz — rzeką, Tedy się głodu pod ich nie boim opieką». Więc Trzelatkowski, starszy Sieniawskiego dworu, Który swoim do tego rozumem honoru Przyszedł, że do sekretów legacyi onéj Z Szembekiem był i z Szołdrskim wespół przypuszczony, Pójdzie do hospodara z wzajemnym od posłów Kontestem ich przyjaźni i wnet to kilką słów Odprawiwszy, powraca: że pełen ochoty Pod swoimi ich czeka hospodar namioty. W tym tylko trochę było wątpliwości skrytej, Jeśli nie z dyshonorem Rzeczypospolitej, Że Raduł nie uprzedzi, że do nich nie spieszy. Ale kiedy żaden człek ludzkością nie grzeszy, Nie zdało się z pierwoci swarów jakich wszczynać, I owszem, większą zgodę od mniejszej zaczynać. Toż wszelakie na stronę puściwszy dysputy, Pójdą, kędy ich Raduł, znaczniejszą osuty Zgrają swych dygnitarzów, przed namiotem czeka, I ujźrawszy ku sobie idących z daleka, Pomknie chyżego kroku; toż jako się zręczą, Mile się obłapieniem wzajemnym przywdzięczą. Prosi w namiot hospodar, gdzie mówiwszy mało, Wszyscy na dwór wychodzą; dwu tylko zostało Przy nim: jego logofet z drugim katerdziejem, Banem karaleweńskim, który przywilejem Honor dany osobnym, nie od hospodara, Lecz razem z hospodarskim od wielkiego cara. Tu Raduł swą życzliwość i afekt niezmierny Przeciwko nam wyświadczy w przemowie obszernéj: Jako szczerze, jako się ochotnie w to włoży, Że pokój, nad który nic nie szacujem drożej, Między nami a Turki skojarzy; lecz zwłoki Nie życzy, owszem radzi zawierać go w skoki, Póki się ten kuropłoch nie rozmyśli znowu, Ani w nim gniew pierwszego nie wzruszy narowu; Prędki jest do odmiany, prędki do kolery. Łacno było wyczytać z Radułowej cery, Że chciał szczerym o pokój nasz chodzić staraniem, Jako ten, co mu więcej należało na niém, Bowiem mający w domu strasznej wojny zapał, I skarbów, których przez wiek tak długi nałapał, I, w którym inszych podsiadł, panowania trochy Najmniejszej nie był pewien nad swymi Wołochy. Wszytko to pod pretekstem chrześcijańskiej wiary Ukrywszy, obiecuje bez końca, bez miary, Kołacąc w piersi dłonią po szedziwej brodzie, Służyć nam w tym wedle swej możności zawodzie. I upewni, sami-li nie będziemy przeczyć, Że może wszytkie wzajem urazy poleczyć; Między Turki a nami na tym będzie cały, Byleśmy rzeczy drogo nie trzymali małéj, A pokój nade wszytko kochali i zdrowie. Na które mu ofiary tak krótko posłowie: «Z tem-eśmy z swych namiotów wyjechali i z tém Tuśmy stanęli, twoim upewnieni listem, Że nam, jako wyznawca Chrystusowej wiary, Z każdej raczysz dopomóc w tym terminie miary, Aby wprzód boża chwała i jego kościoły, Które nad zdrowie, szczęście i wszytkie żywioły Więcej sobie cenimy, zostawały cało; Toż sława, o którą się tyle krwie rozlało, Którą po Bogu liczym, a raczej umierać Dziś, dziś wszyscy wolimy, niźli tej nadterać. Wiesz, cośmy krwie stoczyli, co zgubili braci W Wołoszech, że w nich imię Chrystusowe płaci; Dla was Potocki, dla was Żółkiewski umierał, Żeby was obrzezaniec hardy nie pożerał; Dla was, jeśli rozsądkiem pojmiecie to swoim, I my po dziś dzień w polu Gradywowym stoim. A że Bóg intencyje nasze zna, bogatéj Od niego oczekujem przynamniej zapłaty. Ochotę, z którą nam się raczysz prezentować, Powinniśmy zawdzięczać, powinni wetować, W czym od wodza naszego sygnetem zamknięty Masz list (który wnet Szołdrski z rękawa wyjęty Odda hospodarowi), a prosimy daléj, Żebyśmy wezyrowi tę prezentowali Przyjaźń, którąśmy pierwszy wezwani od niego, I skłonną do pokoju chęć, przez Wewelego». Z tym się wezmą posłowie do swego namiotu, Gdzie pięćdziesiąt janczarów i z ciała obrotu, I z szat świetnych ochotny Dilawer naznaczy, Żeby wartę a oraz mieli posługaczy. Ale Osmana morzy nadzieja zawzięta, Ninacz nie dba na świecie, ninacz nie pamięta; Już by sobie przegranej z nami życzył raczéj Niż pokoju, do tej mu przychodzi rozpaczy, Chociaż tak wiele razy od naszych ukaran. Mów wilku pacierz! A on przecie: owca, baran, Chce się bić do upaści i umierać, niżli Traktować, a jako więc na jeżowy wyżli Warczą łupież, jeśli ich nim kto na dwór kole, Tak pakta, tak i temu Konstantynopole, Gdzie go albo mierziony pokój albo zima Przejętymi mrozami wyżga spod Chocima. Toż ledwie, że się imie modre niebo żarzyć, Każe do nas ze wszech stron z burzących dział parzyć, Sam wywiódł wojsko w pole, sam go z góry pędzi, Czy oszalał, czy się wściekł, tak woła, tak zrzędzi! Chciałby na nas obalić lasy i werteby; Tak nagle, tak gorąco szedł do tej potrzeby. Jeszcze większa część naszych, wczorajszą wyprawą Ubezpieczonych, spało i dopiero wrzawą Głosów ludzkich, grzmotem dział, nawałnością koni Obudzą się i porwą, jako oparzoni. Zmyka straż Lubomirski, co dopiero w dniowym Placu była stanęła, i pod Denoffowym Beloardem osadzi przed broną załogę. A tymczasem trębacze po obozie trwogę Głoszą, grzmią kotły larmo; lecz wychodzić w pole Ani wojska szykować sam czas nie wydole; Ani miejsce po temu, bowiem Turcy chmurą I góry, i co rówien zalegli pod górą; Więc do wałów co żywo, co żywo z muszkiety Do koszów między swe się bierze parapety, Czekają, rychło na cel, gęstwą tak szkaradną, Na działa i ich rury bisurmanie padną. Ale ci, kiedy już-już trzeba było skoczyć, Spuszczą z pierwszej ochoty i poczną się boczyć, Hałła! hałła! więcej nic, chłysnąwszy po czarce Masłoku, on swój impet obrócili w harce. Naszy też kto na koniu, kto się czuł na sile, Ochotnie im pomogą takiej krotofile, Komu hetman pozwoli; tymczasem w majdanie Konni, w szańcach piechota pogotowiu stanie. Do nocy prawdę trwały harce i gonitwy, Gdzie naszych kilka padło z Korony i z Litwy: Tam Hryniecki dzirytem przez pancerne nity W poły prawie, w skroń Morstyn z Cedrowskim przebity. Tam Floryjan Pisarski odniósł w ręce prawej Postrzał, w ramieniu Wężyk mężny z swej Widawy. Tyle naszych przez zbroje, pancerze, missurki, I rannych, i zabitych; pódźmyż między Turki, Z których żaden niczym się nigdy nie zasłoni, Żeby siebie i lotnych nie obciążyć koni, Chynąć się jako trzcina po obudwu łęku; We wszytkim biegu z ziemie wziąć dzidę do ręku, W prawo, w lewo, jako broń nieprzyjaciel niesie, Wypaść z siodła i zaś go w tymże osieść czesie: To zbroja, to ich puklerz; lecz i na te kugle Już naszy sposób mieli: przytrzymawszy cugle Zamierzyć się, a skoro poganin, od strachu Zmylił raz, powtórnego nie uszedł zamachu, Albo na krzyżach, albo na grzywie u konia, Ze łbem nadstawionego razem pozbył krztonia. Sześćdziesiąt ich dziś padło, kilku żywcem wzięto; Nierównie nastrzelano więcej i nacięto Przedniego komunnika, gdyż na takie gony Nie zejdzie się tylko mąż i żołnierz ćwiczony. Znać było, choć się kryli, gdy samym wieczorem Wracali do taboru imo namiot, w którym Naszy stali posłowie, gdy łby, ręce, brzuchy Uwijali w bawełnę i miękkie flejtuchy. Trupów część na wozy, część na muły i osły Nakładszy, w jeden parów rzucali zarosły; Za których i po dziś dzień obłąkane dusze Pełne ptaków, pełne psów i kotek fundusze. O nieszczęsna jałmużna! Psy karmić i koty, A człek więźniem od głodu zdycha i roboty! Mrok padał, kiedy koniec onej był turniei, Ani noc swojej zwykłej chybiła kolei, A skoro na podniebne okolice padła, Zwierz na paszą, ptastwo szło na wiadome siadła. Co żywo śpi, jak zarżnął, prócz ten, co na straży Z boku się na bok w siedle uprzykrzonym waży. Czemuż nie spisz, Osmanie? Czy-ć nie miękkie pierze? Czy cię nie wkoło strzegą życzliwi żołnierze? Komu jaka z wieczora w głowę się myśl wplące, Niechaj zboże pod wiatrem, niech rzeki płynące Sobie imaginuje, wżdy nie będzie przy śnie, Bo go barziej niż kamień pod bokami ciśnie. I Osman, utraciwszy ludzi swych tak wiele, Widzi, że mu się droga do Stambołu ściele; Widzi, że, jak przyjechał, tak pojedzie z nizczym. Ani my się tak prędko w obozie wyniszczym Mniejszą kupą, jako on; na ostatek widzi, Co się porwie, to podrwi i swym wojnę brzydzi. Już dziś trzeba traktować albo z dalszym bojem Odprawić komisarzów; między tym obojem Gdy się sam w sobie miesza, rychło janczaragi Wołać każe i to mu poda do uwagi: «Wprzód nim przyjdzie do jakiej z nami transakcyjej, Chcę jakie sprawić imię tej ekspedycyjej. Aza słabszy Polacy w murach niźli w polu? Wziąć im trzeba koniecznie Kamieniec w Podolu, Smarowniej pójdą rzeczy i przyszłe traktaty». Więc mieć każe do szturmu wszytkie aparaty: «Ogniste naprzód kule, petardy, drabiny, Możdżerze i granaty, murowe machiny. Piechoty wszytkie pójdą, konnych sto tysięcy; Wszak tu blisko, jeżeli trzeba, będzie więcej. Choć ci wiem, że tam bez dział i tej armatury Weźmiem miasto do razu, opanujem mury; Bo giaurów weźmie strach nagły, niespodziany, Przepadną w ziemię, albo zapomnią obrony; Spuszczą czuby, zda mi się, i już tańszy będą W traktatach i ci, gdy im tył Turcy osiędą, Którzy z takim humorem, z takim do nas basem Przyszli, jakby już mieli wygraną za pasem; O haraczu nie wspomnią, o dani ni dudu, I bać się, że przyjdziemy do takiego cudu, Ze psi, niegodni kości u nóg moich głodać, Będą nam śmieć pokoju kondycyje podać? Ale skoro Kamieniec będą trzymać nasi, Odtoczę im od czopa, zastąpię od spasi!» Poświadczył z niesłychanym janczaraga gustem I przysiągł na swą głowę, że to miasto pustem Zastanie, i już prosi, żeby to miał fantem Łaski pańskiej, zostawszy na nim komendantem. Na wierze się życzliwej pewnie nie zawiedzie; Polacy też, gdy w tyle będą mieć i w przedzie Nieprzyjaciół, wżdy wiatrem nie będą żyć gołym. Z tym odszedł zostawiwszy Osmana wesołym. Jeszcze dzień był opodal, dopiero koguty Pierwsze piały, gdy skorą nadzieją otruty Zasnął Osman i zaraz przez sen mu się marzy, A on sobie w Kamieńcu naszym gospodarzy, Klucze od bron odbiera i one do władze, Jako przyrzekł dopiero, zleca janczaradze. O, nie jedenże człowiek śmiertelny na jawi, Równie tak jako we śnie, z myślami pokawi! Sen — mara wszytkie rzeczy, wszytkie ludzkie dzieje: Bowiem skoro nam tylko trzeci kur zapieje, Skoro przyjdzie umierać, a śmierć oczy przetrze, Wszytkie myśli i nasze roboty na wietrze, Jak ze snu głębokiego obaczymy we dnie. Przebóg! Któż się nie zlęknie? Któż tam nie poblednie? Gdy jako we zwierciedle przy grobowym progu Razem się w długich godzin przejźry katalogu, Próżność nad próżnościami, szczerą widząc próżność, I, że sama na świecie płaciła pobożność! Skoro spadną one mgły i blask sławy szumny, Aż nie masz nic, aż nago wieziem się do trumny; Jakośmy na świat wyszli, tak lężemy w grobie; Biednej koszule sami nie weźmiemy sobie, Jeśli jej kto po martwej nie powlecze biedrze; Lecz i tę z nas robactwo za dni kilka zedrze. Sławę, bogactwo, rozkosz, świeckie delicyje, Lekki wiatr po znikomym powietrzu rozwije. Gdy się znowu do ciała dusza będzie pytać I odleżałe boki swoich kości chwytać A człowiek pocznie takich snów uważać skutki, Co mu znaczą, gdy straszne uderzą pobudki, Gdzie już człowiek na wieki nie uśnie po trzecie, To się wyśni każdemu, co marzył na świecie, Pódźcież teraz, królowie, którym wieńce drogie. Pódźcie, książęta, którym mitry czwororogie Czoła toczą dostojne, i wy, co nad światem Chrześcijańskim siedzicie z biskupim prymatem, I wy, co nad duszami, i wy, co nad ciały Ludzkimi berła macie albo pastorały; Pódźcie, srodzy hetmani, którzy pełne grozy Na krew, mord i głód ludzki toczycie obozy; Z których ręku straszliwych okrutnej buławy Wywrócone narody, ognie, gwałty, wrzawy Niebiosa zagłuszają; pódźcie i wy, sędzie, Kędy sprawiedliwości wasze sądzić będzie Bóg, któremu nie trzeba świadków i przysięgi; Obaczy wszytko z serca człowieczego księgi. Wszyscy zgoła tam staniem, panowie i chudzi, Gdzie nas do sądu trąba anielska obudzi. Lecz niech się od Osmana pióro nie obłądza, Który kiedy tak przez sen w Kamieńcu rozrządza, Ocknie się i w namiecie obaczywszy słupy, Nie wesół, jakoby mu psi pojedli krupy. Więc się chyżo porwawszy z obłudnego łóżka, Na poły z śmiechem rzecze: i to dobra wróżka! Jeszcze świt był opodal, jeszcze złotorodej Głowy Febus nie wyniósł z oceańskiej wody, Jeszcze świecił pod ziemią, kędy antypodzi, Naród człeczy, piętami w nasze pięty godzi; (Oni nam, my się im też dziwujemy wzajem, Jakim kształtem, jakim to dzieje się zwyczajem, Że w niebo nie przepadną, gdy od ziemie wiszą, O czym dziś siła naszy mędrekowie piszą, Co głowa to inaczej, wszyscy, wszyscy różnie, Że ziemię jak pieczenią obrócą na rożnie. Słońce w mecie posadzą; lecz gdzież się doliczy Rozum ludzki, sam mądry spraw Twych budowniczy?) Jeszcze się, mówię, gwiazdy na swych sferach gniotły, Gdy uderzyć pobudkę Osman każe w kotły; Oraz baszę i wszytkie obwieszcza wezyry, Ordom, na pewne miejsce zegnawszy jassyry, Drogę sobie zajść każe, więc działa burzące I potrzeby gotować szturmom należące. Husseim i Dilawer z swym się komunnikiem Ze zwykłym wieszać będą po górach okrzykiem, Żeby zaś Lubomirski nie chciał zabiec wcześnie Osmanowej radości, którą widział we śnie. Co wszytko skoro wedle myśli swej obradzi, Na ostatek swych wróżków do siebie sprowadzi, Naprzód im sen, potem swą imprezę pokaże, I o przyszłym sukcesie upewniać się każe. «Nie czekaj — starszy z onych masłoczników prawi — Że-ć przez nas co inszego Mahomet objawi; Ten zdarzy, coć się śniło, żeć się i powiedzie, I będziesz dziś w Kamieńcu pewnie na obiedzie; Niskie nasze supliki i pokorne modły Doszły go i niebiosa na koniec przebodły». A tu Osman: «O moi kochani biskupi! Prawdziwie-ć już drugi raz nie będę tak głupi, Żebym tam sobie pewnie miał obiecać gościć, Gdzie mnie nie zaproszono; dosyć już raz pościć Na wasze upewnienie, jakom pod Chocimem Ślubił, prócz żem giaurskim nasycony dymem; Przeto się dziś bez swego nie puszczę kucharza». Nie zawszeż się, nie zawsze taki bankiet zdarza, Na który cię proszono, choć bębnią, choć trąbią: Dopieroż nie chodź, kiedy na cię nie zarąbią; Często nożem, na cudze umytym biskokty, Chleba nie jadł pasorzyt i dłubał paznokty Miasto zębów; nieraz spać bez wieczerzy chodził, Gdy swojej nie gotując kto, na cudzą godził. Na tych rozmowach, które poświadczają jedni, Drudzy przeczą, czas trawił, aże się rozedni; Zda mu się, że noc roście i każdego pyta, Jeżeli się dzień robi? Jeżeli już świta? W tym wszytkie topi zmysły, choć mógł jeszcze leżeć, Żeby jako najrychlej Kamieniec ubieżeć. A już też rzadkie i to wpoły przygaszonym Światłem gwiazdy bleszczały po niebie przestronym, Których złoty Lucifer, rozpuściwszy buje, Rozstrzelane po sferze ogarki zajmuje; Już nie ma zwyciężona noc władzy nad światem, I Febe złotoroga kryje się przed bratem. Już Hemu wysokiego, Tatr i przykrej Ety Złotym słońce promieniem oświeciło grzbiety, A na krzakach Idejskich, pełne rośnej wody, Z daleka się dojźrałe rumienią jagody. Wraca praca do ludzi i otwiera domy; Murowane kominy kurzy Wulkan chromy; Pasterz, swe trzody szronem w siwolite łąki I przestrone obszary wegnawszy, dmie bąki, Ciesząc się niesłychanie, kiedy mu po rosie Jego dumy w odbitym echo wraca głosie; Młody cielec gomołym łbem i karkiem ciska, Ale wytchnieć mu kiedy pod jarzmem igrzyska; Pasą matki zdojone, w należytej dani Chcąc pełne mlekiem przynieść wymiona swej pani; A zuchwały koziołek biega jako cyga, Co wyborniejsze ziółka ząbkami przystrzyga; Na co wilka z krzewiny patrząc oczy bolą, Gdyby nie psi, już by mu zganił tę swawolą. Słowik we dnie i w nocy przy strumieniu wodnym Po swej duma czystości akcentem łagodnym, Trzepie skrzydła zroszone i mech szary puszy, Dokąd go ciepłym słońce promieniem osuszy. Niedojźrany skowronek gdzieś aż pod obłokiem Pieje i swe powtarza tirile powłokiem. Błędnym żeglarz Eurom i niepewnej wodzie Zdrowia i fortun wierzy; lecz kędyż przygodzie Miejsca nie masz na świecie? I kogo zazionie Wiecznym Neptun wyrokiem, na suszy utonie! Oracz, wprzągszy do pługu pracowite cielce, Znowu się długu wielkiej zwierza rodzicielce; Albo widząc dojźrałe lny, trawy i ryże, Częścią ją goli, częścią skubie, częścią strzyże. Drugi, na podebranym brzegu wisząc śmiele, Albo już jętą rybę prowadzi za skrzele, Albo dający obrok swej myśliwej duszy, Strzeże, rychło włosienia, rychło wędy ruszy. Ten sobie dom buduje; groble sypie drugi I w miejscu poniewolne zastanawia strugi, Żeby mu obrotnymi wiecznie snuły koły I ryby zawierały; teh osadza pszczoły, Ten owce strzyże, inszy bujne szczepi sady Albo wonne dziardyny albo winohrady; Albo młode wałachy, albo spaśne woły W nadzieję założonej szykuje stodoły. Kto myśliwy, to w pole: krogulcem przepiórki, Jastrząbem kuropatwy, a skoro kapturki Zruci rarog, zająca zalatuje z góry; Gęsi sokół i dzikie ugania kaczory. Mają swoje zabawy i ptaszęta drobne, Gdy kto przy pewnych wabiach miejsce ma sposobne: Choć je siatką przyrywa, choć zbiera na lepie, Kędy się barziej wikle, im się dłużej trzepie. Kto zaś smak we psich gonach i swoje ma gusty, Wywrze ze sfor ogary w najgęstsze zapusty, Którzy pojętnym cuchem dotąd zwierza śledzą, Że go na koniec w miejscu trafią i popędzą: Toż straszny rozgardyjas, kiedy coraz klucze Składa, a w szczwaczu serce z wielkiej się zatłucze Chęci, gdy chciwe oczy wytrzeszczając czeka, Rychło nań albo zając, albo sarna lekka, Albo też lis rumiany, albo wilk ponury Wypadnie; toż ze smyczy charty, jako z chmury Piorun, zmyka, więc i sam szalenie na szkapie Pędzi i często szyję łomie przy herapie, Albo się cieszy, jeśli z kręconych konopi Z wielkim tryumfem zwierza dobywają chłopi. Owo wszelkie myślistwo na ziemi i wodzie Ucieszy, kto go lubi, przy pięknej pogodzie. Ma uczciwe rzemiosło z pożytkiem zabawy: Przeklnie się furman w błocie, wżdy czasem ze strawy I w złą się wlecze drogę, bo się barziej niczém Nie cieszy, jako kiedy trzaska sobie biczem. Drugi w księgach utonął i by go kto spytał: Czego się też przez wiek swój tak długi doczytał? Mniemam, że na odpowiedź myśliwszy ze trzy dni, Rzekłby: że wszytko próżność! Snu i nocnej brydni Rówien świat i to wszytko, cokolwiek na świecie. Wszytko bywszy, nie będzie, bo śmierć wszytko zmiecie. Igrzyskiem są przed Bogiem człowiecze obroty; Same płużą, bo żyją i po śmierci, cnoty. Robi, łowi, kupuje, szuka, wydrze, kradnie Każdy człowiek na świecie, aż go śmierć zapadnie; I póki tylko żyje, póki tylko ziewa, Zawrze albo się boi, albo się spodziewa. Srogim zaś szturmem, srogą nawałnością bite, Trwożliwa bojaźń jako nadzieje niesyte Za różną łakomego idąc serca żądzą, Po królewskich pałacach i ratuszach błądzą. Ten twardych drzwi pilnując i portyry głuchej, Niespane nocy trawi, dni głodne; już w kruchej Cegle wystał, jakoby za pokutę, dołek, Żeby go przecie kiedy nie minął on stołek. Pragnie złota łakomy i bogactwy między W niedostatku wyżywszy wiek, umiera w nędzy, Żeby spełna doroczna lichwa doszła skrzynki; Gdy drudzy jedli, pili, on połykał ślinki. Nie mógł na twardej ręce jego wykołatać Wstyd i zimno żeby był suknią dał załatać. Ten płochego pospólstwa faworem odęty, W niebo pluje i stawia z tablatury pięty. Drugi karmi i poi, trąbi, bębni, skrzypie, Wioskę przeda ojcowską, a pieniądze sypie; Nie wie tego, że jako wicher niewidomy Porwawszy na powietrze leda wiecheć słomy, Nie tylko razem puści, lecz tymże zawodem W błoto wmiece i lada opaskudzi smrodem. Póki psu chleba dajesz, tobą się opieka; Przestaniesz? Da kto więcej? Kąsa cię i szczeka; Dopieroż gdy mu język zazdrości wścieklina Odbierze, co do gęby przyniesie mu ślina, Wszędzie żuje o tobie za twoje wygody; W łyżce-by cię, gdyby mógł, rad utopił wody. Ten ci statek pospólstwa i kuflowa łaska, Jeśli nie lejesz, zaraz idzie do dyjaska. Ów językiem wykrętnym i goli, i strzyże, Kogo rano ukąsił, wieczór go zaś liże. Nieprzyjaciel mej sprawie, przyjaciel osobie, Niech go kat i z przyjaźnią taką weźmie sobie! Ratusze mu warstatem: tam, jako na targi Szewcy buty, przedajne i on niesie wargi, Jako różą na oset, tak wzajem gotowy W oset przetworzyć różą wykrętnymi słowy. Krwią tchnie nasz Osman i choć orlim spadał lotem, Jednako swym i cudzym pogardza żywotem; Nie może się ukoić, choć fortuna przeczy, I tylko naszą zgubą serce swe poleczy; Już sto stracił tysięcy pod Chocimem ludzi; Wżdy w nim dotąd gorliwej żądze nie wystudzi Uroszczona nadzieja, że po piersi aże We krwi naszej jego się arabczyk umaże. Nazbyt-eś, Herkulesie, nazbyt śmiały, wierę, Gdy się kwapisz piekielną nawiedzić Megierę, Ślepyś, że nas i śpiących, i czujących do niéj Każdy dzień i godzina i minuta goni? Strasznym pędem lecimy w otchłań śmierci srogiéj, Jeszcze głupi szukamy prostszej do niej drogi! Nie rwi się, będziesz tam wczas, zajedziesz i szłapią, Kędy szaleni cwałem do zginienia kwapią. Niechajże drugich sława po kończynach świata, Po narodach, po miastach, po powietrzu lata; Niech morze krwią rumieni; niechaj z ludzkich trupów Równe sypie mogiły Alcydowych słupów; Niech mu zamki i boskie stawiają kościoły; Niechaj szczerozłotymi wyniesiony koły Czterma się królmi wozi z hardym Sezostrytem; Niechaj z Midą szaleje złota niedosytem; Niechaj igra fortuną z Polikratem samém; Niech mu się zapaszystym stół poci balsamem; Niech pije z Antyochem; niech niewieściuszeje Z Sardanapalem; niechaj z Neronem krew leje — Mnie w odległym ustroniu szpłacheć mej ojczyzny Niechaj zmarsku i późnej domieści siwizny; Niechaj, żywszy dalekim świata tego burze, Na tym tylko przestając, co dosyć naturze, Lubym wczasem, bez potu, bez prace, okryty, Swobodnych dni i wieku tutecznego syty, Płynę do kresu, gdzie się kończą lata człecze! Niech mnie z nich wyprowadzi śmierć, a nie wywlecze Starego ziemianina, co dosyć ma na tem, Że się sam zna, z obłudnym choć się nie zna światem; Który dosyć wysoko swą fortunę ceni, Gdy ani upaść może, ani się odmieni; Cnotą zaś, co i w grobie nie boi się straty, Wszytkie takie na świecie przeniósł fortunaty! Tedy skoro świat słońce oświeci wesoły, Zaprzągają w armaty po stu par bawoły: Rug i zgrzyt ciężkich wozów; pod swymi się znaki Walą pułki w Podole, a tu na Polaki Husseim i Dilawer drugą stroną ciągną I komunnikiem góry zwyczajne osiągną. Nowe Lubomirskiemu w głowę wpadły kliny, Poco-li Osmanowi takie przenosiny? Co za dalsza impreza i na jakim gruncie? Czy się kędy o naszym dowiedział Zygmuncie, I drogę mu zachodzi i zbije go z toru, Gdy na niegotowego wpadnie z Niedoboru. Języka dotąd nie ma, żeby się mógł sprawić, Więc się każe ochoczym dla niego wyprawić. Sunie się zatem w pole rzeźwej młodzi grono I lekkim naprzód harcem podemknie pod ono Straszne mnóstwo pogaństwa; dopieroż kiedy ci Swych się dzierżąc bonczuków stoją jako wryci, Jako pczoły, jeśli je deszcz porany zrosi, Wszytkie leżą na ulu, żadna się nie wznosi Tak choć ledwie nie plują naszy Turkom w oczy, Żaden się nie śmie ruszyć, żaden nie wykroczy. Wspomni, muzo! kto-li się pierwszy o tę ścianę Uderzy; imię jego nie ma być milczane. Jan Lipski, stary rotmistrz usarskiej drużyny, Czteroma dorodnymi otoczony syny, Czterech miał, czterech w regiestr swej chorągwie pisze, Przybrawszy dla Ojczyzny dzieci w towarzysze. Precz tarcze, precz kirysy, precz stalone nity, Kogo Bóg tak mocnemi opatrzy zaszczyty! Nie mają tyla strzały w męskich rękach grozy, Że z królem świętym rzekę, i kosami wozy Tknione, ile cnotliwych przy rodzicu synów Piersi, podczas najgorszych na świecie terminów. Czas odmienia przyjaciół i fortuna mylna, Twoja krew, ojcze, z tobą nigdy nierozdzielna. Niech kto każe na skarby, sługi, mury; każ ty Na swe dzieci: to skarby, to ludzie, to baszty! Ten tedy widząc, że tchórz poganów obleci, Tak rzecze, do miłych się obróciwszy dzieci; «Pięćdziesiąt lat bez mała, moja droga młodzi! Jakom twardego Marsa służbę wziął, dochodzi; Jako krew hustem leję za miłą Ojczyznę, Że mi już żadnej rany, chyba by przez bliznę, Ani szabla turecka ani szwedzka kula, Łuk tatarski i oszczep grubego Moskula (Z tym się pochwalić mogę przed wszytkimi śmiele), Z przodu zadać nie może na skrzywionym ciele. To herby, to są moje Śreniawy rumiane, Z tymi z grobu na trąbę archangelską wstanę, W on popis generalny i da mi wódz święty Niebieski indygenat za takie prezenty, Że sławy, która i tu będzie żyła po mnie W piersiach ludzi cnotliwych na ziemi, nie wspomnię, Dla której, gdy się nie mógł inszym kształtem na nię Zdobyć, spalił ktoś kościół w Efezie Dianie; A gdy i sam odważnie w onym ogniu gorzał, Dla wiecznej imię swoje pamięci powtorzał, Chociaż się był tamten świat sprzysiągł na to, żeby Z imieniem w tym popiele wieczne miał pogrzeby. I mnie aż do dzisiadnia ten nagrobek czekał: Tu Jan Lipski umierał, a nie: stąd uciekał. Nie to żywot, sto lat żyć, sto lat w ziemi gmerać, Myśląc tylko, żeby jak najpóźniej umierać, Zniknąć potem na wieki, w ziemię się zagrzebszy; Jeden dzień, jeden sercu wspaniałemu lepszy, Co mu tysiąc lat da żyć na ziemi a w niebie Szczęśliwe, nieprzeżyte wieki po pogrzebie. Miejcież to dziś ode mnie, moje lube dzieci! Że jako w lichwie nigdy nie dziedziczy trzeci, Jako zawsze przed słońcem jasna chodzi zorza, Jako wilk na barana, tak śmierć mrze na tchórza; Namaca go w tysiącu, dosięże go w murze, Niech we dzwonie, w żelaznej niech chodzi delurze. Serce śmiałe a bystrej natarczywość ręki, Jako topór zawiłe w dębie mija sęki. Dzisiejszy dzień, synowie! moje krwawe prace Skończy albo ozdobi; wszyscyć swoje place Załężem, które nam raz śmiertelnej natury Różnym różnie w pieluchach wymierzyły sznury: Bo jedna tylko na świat ciasna forta człeku, Tysiąc z świata przestronych; mnie umrzeć na łęku Milej niźli na łożu i com szablą robił, Słuszna, żebym to dzisia szablą przyozdobił. Wam przykład zostawuję, drogą miłość z sobą: Bo jakoście pod jedną leżeli wątrobą, Tak żyjcie i na ziemi, a jednością waszą Dobrzy się uweselą, niedobrzy ustraszą! Jeszcze dobrze słów onych nie dokończył dźwięku, A już pałasz śmiertelny błyśnie mu się w ręku; Toż co lepszych kilkuset przybrawszy do sfory, Jako lew w kupę żubrów na długie przemory, Jako jastrząb w stado wron, i on tak ochoczy Na lewe tureckiego szyku skrzydło skoczy, I baszy, co na tamtym rozkazował skrzydle, Przy samych łeb ramionach utnie, jak po mydle. Spadł bonczuk chorążemu, przycięty u ręku; Wypadł i sam, przez piersi pchnięty sztychem, z łęku; A im byli poganie na jego odwagi Niegotowszy, tym brali przystojniejsze plagi. Kiedy tak wszyscy mężnie przy swym pułkowniku Rzezą Turki na pował, żaden o języku Nie wspomni, aż Hieronim, syn jego najstarszy, Podufałego konia ostrogami zwarszy, Który mu się z urody uda i kibici, Z obudwu rącz Turczyna za piersi uchwyci, A kiedy na powodzie nie chce iść i zrzędzi, Piotr go młodszy obuchem za plecy popędzi. Toż go co w koniech skoku, z przetarganą brodą, Prosto ku obozowi do hetmana wiodą. Ale i tu się mało Lubomirski sprawił, Bo imprezy nikomu Osman nie objawił. Drudzy dwaj przy rodzicu i z prawa, i z lewa Jako baszty, jako dwa nieułomne drzewa, Rum sobie szablą czyniąc, następują śmiele, Kędy się im do wiecznej sławy droga ściele. Już się Turcy postrzegli, co dotąd jak niemi Stali, skoro swych tysiąc obaczą na ziemi, Których im garść tak mała naszych, prawie z garła O wstydzie niewrócony! o hańbo! wydarła. Toż miesiącem Husseim zakrążywszy krzywém Zawrze naszych, jak w bani; a ci sercem żywem Bojaźń w męstwo obrócą; w ostrzu tylko broni Swe nadzieje po Bogu kładą: że z tej toni Wynidą; tam Lipski, jak Leonidas drugi Umrzeć chce zwyciężając; krwawe zewsząd strugi Szumią i którąkolwiek rzuci cugle stroną Jako trzcina poganie, jako słoma płoną. Nigdy tak bystra Wisła nie rozbierze brzegów, Kiedy ją z roztopionych wesprze wiosna śniegów, Jaką dziurę w pogaństwie garść ludzi tak mała Przy mężnym wodzu ostrą szablą rozkopała. Któremu już niesyte śmierci ludzkich jędze Bystrolotnym wrzecionem dowijały przędze: Koń pod nim, uderzony arabskim dzirytem Padł na ziemię i pana tymże zbył impetem; Co gorsza, że mu nogę onym obaleniem Gdzieś do skały przycisnął pospołu z strzemieniem. Tak ci wiekopomnymi żywota przykłady Przedłużywszy, gęstych strzał i kiścieniów grady Osuty, stratowany szkapimi kopyty, Bogu dał nieśmiertelną duszę w depozyty: Ciało synom, które ci z gorzkich łez kąpiele W Kamieńca Podolskiego złożyli kościele. Tam, zadawszy na sercach niezleczone smutki Domowi swemu, czeka anielskiej pobudki, I już Tatr Pirenejskich nieprzebytym wałem Zaległ Turkom tamten próg swoim zacnym ciałem. Starszy bierze chorągiew po rodzicu lubém, Pod przysięgą się wiecznym zawiązawszy ślubem, Że mu żadne na świecie prócz pogańskiej juchy Zakrwawionego serca nie zgoją flejtuchy. Straciwszy naszy wodza nie zaraz się strwożą. W Bogu, w sercu a w szabli ufność swą położą, I tam, gdzie im na odsiecz Wejer lonty kurzy, Skoro się krwią turecką każdy upurpurzy, Kilkunastu straciwszy, odwodem się puszczą, Przebijając przez gęstą bisurmanów tłuszczą, Lecz by ich był i Wejer nie wyrwał z tej toni; Lubomirski im świat dał, gdy w tysiącu koni Prosto jedzie na Turki, którzy już-już całém Chcieli naszych obegnać, chcieli zawrzeć wałem. Tak ci wyszli: lecz barziej podczaszego morzy, Gdy dociekszy, co Osman w swojej głowie tworzy, Sobieski z Żorawińskim w pegazowym locie Pchną Szembeka, że dotąd Kamieniec w obrocie! Toż sto lekkich chorągwi przeprawiwszy mostem, Rozkaże Sieniawskiemu iść gościńcem prostém, Żeby w lasach przypadszy gdzie Kamieńca blisko, Upatrzywszy pogodę, w tamto odchylisko Nagnał Turków, osiadszy szturmującym tyły. I będzie tamtym ludziom jego przyjazd miły, By snać nie rozumieli, że nas tu już zgładził, Przeto się do Kamieńca z wojski przeprowadził. Cztery potem tysiące obiecuje za nim Wyprawić dragonii; jeżeliby na nim Wyjechali poganie, co bywa strzeż Boże! Zastawić się przy ogniu, dawszy mu znać, może, A hetman z komunnikiem bez wszelakiej myłki, Zostawiwszy piechoty, przybędzie w posiłki. Koło czego kiedy się Lubomirski krząta, Ledwo się Turkom z saku Sieniawski wyplata, Bo pół drogi nie uszedł, gdy od przedniej straże Leci Wrzeszcz i Osmana nad głową pokaże; Chróst ich tylko i lasek tak niewielki dzielił, Co go na cztery razy z łuku kto przestrzelił. Uciec i wstyd, i trudno także pola stawić; Czasu nie masz rozmyślać i długo się bawić. Toż za najbliższą górę, od Chocima w mili, W prawą stronę wojsko swe Sieniawski zachyli, Porozsadzawszy szpiegi tu i ówdzie, wszędy Na wszelkie okazyje pilne mając względy; Nie wie, co Osman robi, czego się tu tłucze I na co po Zadniestrzu składa one klucze. Bo ten, jako się rzekło, już pełen nadzieje Na podolskie powiaty pisze przywileje; Już z najbliższej Kamieniec obaczywszy góry, Ledwie lotem do niego nie wyskoczy z skóry: W szczerej równi, bez murów i bez wałów, nagi. Toż do swego wiernego rzecze janczaragi: «Ten-li to jest Kamieniec, na który tak hardzie Każe giaur? więc mu go, ku hańbie i wzgardzie, Opasawszy łańcuchem, krom działa, krom miny, Obalę i na drobne obrócę ruiny!” Rzekł, a zaraz kilkuset na rumakach lotnych, Skądby przystęp najlepszy? wyprawi ochotnych, I inaczej do siebie nie każe im wracać, Aż albo miasto ubiec, albo bram pomacać. Lecą ci jako z proce, zalśnieni masłokiem, I skoro trzecim tylko przepaść mieli krokiem W skarpę onę bezdenną i miasto zdobyczy, Na wieczną drogę duszę napoić w Smotryczy, Wzdzierają nazad cugle; lecz to późno było, Bo ich tam kilkanaście śmielszych przemierzyło. Z tym drudzy do cesarza powracają dziwem, Na który i sam krokiem bieży ukwapliwem, I stanąwszy nad oną przerwą niedojźraną, Kiwa głową; toż do tych, co nakoło staną: «Kto kował te kamienie? Kto skały obrywał?» Bóg! rzeką. — «Słuszna i on żeby ich dobywał! Co ręka zbudowała, ręka psować może; O roboty się człowiek niech nie kusi boże!» Z tym, jakby mu w gębę dał, rzuci nazad wodze, Kędy stała ormiańska cerekiew przy drodze, A że była drewniana, każe ją zapalić, Z czym żeby się też było wróciwszy pochwalić. Gniewna się niesłychanie, szaleństwa mu blisko, Kiedy takie uczyni z siebie śmiechowisko. Nie patrzy drogi, prosto ciągnie przez manowce, Gdy zdaleka na stronie obaczy Paniowce, Pałac raczej niż zamek, bez wszelkiej obrony, Iniskim tylko murem wkoło otoczony Dla ordy i podolskich opryszków rozpusty; Podczas tak wielkiej wojny został prawie pusty. Jan Potocki, bracławskim bywszy wojewoda, Uwiedziony natury i miejsca swobodą, W mili go od Kamieńca, od Chocima w mili Postawił; ani działa, ani ludzie byli, Oprócz czterdziestu chłopów, którzy się tam sami Z dobytki i z swojemi zawarli owcami, I ci murów nie bronią, prócz kędy mógł który, W różne się z samopały poskradałi dziury, Śmierć przed oczyma mając, atoli umierać Bez pomsty by nie chcieli. Tym barziej nacierać Osman każe, że mury widzi bez obrońce, Ze się ku zachodowi pobierało słońce. Już działa zatoczono i tylko co palić, Tylko bramę do góry nogami obalić (Bo ją przecie zamknęli, obaczywszy Turki, I pod wrota naprędce stawili podpórki), Kiedy pop ruski z okna kościelnego sparza, Co stał na rogu muru, pod zawój puszkarza. Skoro ten padł, drugi się koło dział zakrzątnie, Ale i tego zaraz nasz bajtko uprzątnie. Trzeciego już nie było. Czyli się bał? Czyli W onej drodze z Osmanem ci dwaj tylko byli? I owi też chudzięta, kędy się zdarzyło, Strzelali i piąci tam Semenów ubyło Cesarskich i sam kiedy nieostrożnie stanie, O mało go chłop głupi po złotym kaftanie Nie namacał, gdy mu się w onej kupie błyśnie; Tylko mu szybka kula koło uszu świśnie. Tedy w ziemię zażarty plunąwszy pohaniec, Obróci ku Chocimiu i acz o sam Żwaniec Ociera się, do mostu prosto koniem sunie, Puściwszy cug na koniec przeciwnej fortunie. Nie zaraz ci to zwątpić! nie zaraz rozpaczać! Za śmiałymi swe koła zwykło szczęście taczać. Kto ze strachu umiera, kto da garło z grozy, W końskich bombach będzie miał pogrzeb nowej fozy; Albo jeżeli kogo tchórz zje przed potrzebą, Przy takowej muzyce w kurzyńcach go grzebą. I tak-ci Osman, skoro minie go ta biera, Słońce w morzu, on się w swym namiecie zawiera. Wojny chocimskiej część dziesiąta Skoro słońce ciemną noc z tego świata zżenie, Znowu dzień, znowu rączy do robót i lenie. Spi Osman; tak się chodem wczorajszym utrudzi, Niech troje wznidzie słońca, to go nie obudzi; Dałby swe państwo, żeby aż do świata końca Jego wstydliwe oko nie widziało słońca. Wczora się gniewał na noc, a dziś mu dzień wadzi. Któż, jeśli szalonemu sam Bóg nie poradzi? Więc już spi i nie wyłaź, bohatyrze, z duchny! Niech za cię kończy wojnę Dilawer staruchny, Który rano z Hussejmem, Bakcibasza trzecie Podskarbi miejsce wziąwszy, w bogatym namiecie Posłów naszych do pierwszej zaprasza rozmowy. I gestem, i ukłonem, i miłymi słowy Ochotnie ich przyjąwszy (nie wiem jako w sercu), Tudzież na złotonitym posadzi kobiercu. Tam pomniąc Żorawiński, że u Turków ckliwe Na długą mowę uszy, wzajem też chętliwe Wyświadczy gotowości do starego miru; Przyda, że jako zawsze łódź błądzi bez stéru, Tak i ich monarchia bez gruntownej rady Z dawnymi się na swe złe zwadziła sąsiady. Na co było cesarza tak daleko wodzić? Na co tak wiele krwie lać, tylo ludzi szkodzić? «O Wołochy tak stoim, śmiele to rzec mogę, Jak ptak o trzecie skrzydło, pies o piątą nogę; Póki był wolny naród i do nas się skłaniał, Póty go Polak bronił, póty go oganiał. Dziś kiedy się sam od nas do was tak odsaczy, Kto z nami nie chce chleba, my z nim i kołaczy. Niechże żyje w niewoli, kto nie chce być wolny! Niech i respekt ustąpi z nami wiary spolnej!» Mało na to Dilawer; prosi tylko nisko, Żeby chcieli posłowie swoje stanowisko Odmienić i między nim, między Bakcibasze, W gotowe się raczyli wprowadzić szałasze. Jakoż przyznać to było: z pompy, z fastu, z stroju, Nie mógł mieć bogatszego żaden król pokoju, Świetniejszych asystencyj, jakowe namioty, Jakie dla posłów polskich strojono piechoty. Zgoła tak wezyr wszędzie traktował Polaki, Że znać było przyjaźni nieomylne znaki. Stamtąd prosto posłowie szli, kędy on stary Pedagog, kapłan, przeto Osmanów bez miary Kochanek, blady, chudy, krzywy, zgoła trupek, Kamyków nawtykawszy na nić, jako słupek W miejscu stał, szepcąc one nikczemne pacierze, Kiedy go, przy powinnej chęci swej ofierze, Mile witał pan bełzki; ale w odpowiedzi Długiej i uprzykrzonej on stary bzdyś bredzi, Natkawszy w nię fabułek Mahometa swego; Wżdy na koniec pokoju życzy statecznego; Co w nim będzie rozumu, tu wszytek zgromadzi, Że Osmana do niego chętnie poprowadzi, Stamtąd szli do Raduła na obiad proszeni, Po którym się w namiecie sam zawarszy z nimi, Imieniem wezyrowym i tureckiej rady, Nie bez zwykłej rzecz pocznie o pokoju swady: A naprzód, żeby termin z tej i z owej strony Z obopólnym granicom mógł być zamierzony; I wnet zgoda stanęła; żeby spólni na to W przyszłe, da Bóg, zjechali komisarze lato. Drugie miejsce Kozacy Zaporowscy mieli, Że ci tak wyuzdani, zuchwali i śmieli, Na każdy rok bez wieści, bez pomsty przypłyną, Srogą państwa tureckie pustosząc ruiną. Na co mu tak Sobieski: «Wejźry tylko czule Zdrowym okiem w samę rzecz, o mądry Radule! A ujźrysz, że to wszytko, co się złego dzieje, Na waszej ordzie przyschnie; ci-ć to, ci złodzieje Wiedząc, że niekarana będzie ich swawola, Coraz wpadną na Wołyń, pustoszą Podola, Wsi i miasteczka palą; dla której przyczyny Pospólstwo do Kozaków czyni przenosiny, Pług kinąwszy, dla pomsty albo dla zdobyczy Co żywo się udaje w Zaporowskie dziczy; Wolą krwią niźli potem swej wetować straty, Gdy zbędą ojców, matek, żon, dzieci i chaty. Na co kiedy hetmani naszy czule strzegą, Czasem zbierając herstów tam z wojskami biegą, Czasem przez komisyje, przez grozy, przez dary. Lecz skoro na Wołyniu usłyszą Tatary, Zgadni, co by wprzód czynić: czy się ordzie bronić? Czy kozacką swawolą, jako mówisz, skromić? Druga, niech to Dilawer, niech to wszyscy wiedzą: Że też także Kozacy i nad Donem siedzą, Którzy Moskwie poddani; częstokroć się naszą Przyodziawszy sukienką, Czarne morze straszą. Niejednego z tych u nas o taką swawolą Albo ogniem pokarzą, albo palem kolą; O co choć tylekroć był Turczyn obesłany Od króla, któryż kiedy murza był skarany? Aże, nie uwijając słów mych bawełnicą, Powiem: tak ten, co kradnie, pachnie szubienicą, Jak ten, co przechowuje u siebie kradzieży; Jak ten, jak ów, złodziej jest i katu należy. W Jassiech-ci to bywała takowa spiżarnia Za inszych hospodarów albo złodziejarnia Raczej, kiedy swą wiarę wywróciwszy nicem, Kradli nas z Tatarami i częstokroć licem Cudze rzeczy wracali; wolą dzisia jawnie Wydzierać pod ramieniem Porty, niż ustawnie Sprawować; niech się cesarz nic o nich nie boi, Od doroczniego im się haraczu okroi; Kiedy nań będą zbijać albo kraść z Tatary, My na Kozaków będziem patrzyli przez spary». Tu się znacznie afektem hospodar uwiedzie: «Więc com wam miał na samym proponować przedzie, Trzeba mi wszytkich herstów wydać bez odwłoki, Na pomstę Urynowa i mojej Soroki. Już tam Dońców nie było, nie masz na co składać; Albo sami musicie za nich odpowiadać!» I przysięże, kołpaka sunąwszy na ucho: Że się to łyko tym psom nie ma odrzeć sucho: Ani wojny dzisiejszej ugasi zapałów, Aż więźniami kozackich dadzą pryncypałów. «Niech nie na stronie, ale w mych oczach ci sprawce Giną; bo żeście głowę ucięli Brodawce, Wszytko mnie wbrew i większe otworzenie żalu: Na haku trzeba było zbójcy być i palu!» Na końcu miał Sobieski odpowiedź języka: «Gdybym to nie od ciebie, ale od młodzika Słyszał, mniej bym się temu podobno dziwował. Tak-żeś na świecie długo, Radule, wiekował, A tego jeszcze nie wiesz, że za obesłaną Wojną wszytkie do razu przyjaźni ustaną? Że Urynów Kozacy, że Sorokę znieśli, Pytaj się o Soczawę albo Jassy, jeśli I tym by folgowali, gdy im bronią prześcia? Pewnie, że by ani miast, ani ich przedmieścia Dotąd szczętu nie było; pośli do Kozłowa, Jeżeli tam Nuradyn buduje, a słowa Swoje miarkuj inaczej: bowiem z gęby twojéj Tak niemądrym wychodzić wierę nie przystoi! A cóż by świat rzekł o nas, kiedy byśmy głupi Kozaków, że ich tyran ze skóry obłupi, Wydać mieli niewinnych? Więc takimże mirem Dajcie nam Bernackiego zbójcę z Kantimirem. Dajcie Dziambegiereja hana z jego płochém Za to, że nas wojuje, tatarskim motłochem. Lecz i w tym niech nie błądzi, proszę, twoja głowa; Żeby tu dla Soroki, albo Urynowa Miał być ścięty Brodawka, co regimentował Na tej drodze Kozakom? Ktoś z ciebie żartował! Choćby Jassy, jakom rzekł, wywrócił z Soczawą, Pewnie by śmierci taką nie zasłużył sprawą! Że się podjął hetmanić, miawszy rozum miałki, Że kilkaset człowieka zgubił dla gorzałki, Zginął». Tu znowu Raduł w onymże humorze: «Cóż było po Żółkiewskim — rzecze — na Cecorze? Co żeście przeciw Turkom słali suplementy Do Austryi i stamtąd ten pożar zajęty Przenieśli do swej ziemie, który nie wprzód zgaśnie, Aż was sparza? Wam samym zachciało się właśnie. Ani darmo na Turki wojny tej nie wleczcie, Raczej swej porywczości ranę tak uleczcie (Bo nie zaraz lew lęże, gdy się z miejsca ruszy): Ponieważ się haraczem brzydzą wasze uszy, Więc co rok upominki pewnej wagi złota Przed przejasne przez wielkich posłów ślicie wrota!» Kiedy tak durny Raduł ani się zająknie, Na on twardy sylogizm Żorawiński krząknie, Już mu z serca chybki gniew do języka siąga; Ale go uważniejszy Sobieski zawściąga: «Ani czas, ani miejsce, ani rzecz po temu, Afektowi się — rzecze — przeciwić głupiemu.» Toż sam na on gruby tyr, skoro kęs odpocznie, Skromnie Wołoszynowi odpowiedać pocznie. «Za twym listem, Radule! Zieliński, a potem Myśmy pod wezyrowym stanęli namiotem, Żebyśmy się nie zdali płocho wzgardzać miru, Z przesłanego Wewelim od ciebie papiéru. Którego tym nas większa chwyciła otucha, Żeś człowiek chrześcijański, że jednego ducha Z nami tchniesz, chocieś ciałem w bisurmańskiej lidze. Lecz nie będzie ryś ze psa nigdy, jako widzę, Gdy w tej z nami rozmowie, co poznać z słów dźwięku, Nie masz szczerości, bowiem w sicie szukasz sęku; To tu, to owdzie skoczysz i nie pośredniczy, Jako miał być animusz, ale niewolniczy. Kiedyć odpowiedamy na twoje zarzuty, Choć dosyć nieuważne, uciekasz się ku téj Racyjej, którą, jakoś sam powiedział o tem, Równo z zdrowiem i swoim kładziemy żywotem, I śmiesz nam haracz wspomnieć, chociaż go to cienką Niesłusznych upominków obłóczysz sukienką. Z nas tej wojny przyczynę kładziesz z Ottomany Przez cecorską i przez on posiłek zesłany Przeciwko Gaboremu od króla polskiego. Aniśmy my do Wołoch słali Żółkiewskiego, Szkoda nam go tak lekko na oczy wytykać, Szkoda, gdy nie masz na co, mój Radule! prztykać. To zgrzeszył, że Skindera do Wołoch uprzedził, Żeby ten był z pogaństwem Polski nie nawiedził. Że przegrał, nie on winien. Przypowieść to stara: Jako pismo na śniegu, tak wołoska wiara. Że jego głowa wisi z kopiji w Stambole — I my byśmy ich łbami mogli natknąć pole; Mieliśmy ścierw Hussejmów, mieli Karakasza, Lecz daleka wspaniałość od dzikości nasza; Zwierz dziki się nad człekiem nie pastwi po śmierci; Każdy ze lwa zdechłego może naskuść sierści. Aleć by nieźle czasem przykąsić ozora. Awo listy swojego masz antecessora, Awo Rady wołoskiej do naszych hetmanów, Żeby z ich karków ciężkich zepchnąć bisurmanów, A potem zapomniawszy onej swej szczerości, Uciekli z hospodarem, jak mogli, najprościéj! Że Zygmunt na Gabora trochę posłał ludzi Krewnemu cesarzowi, i to wojnę budzi? To nie Rzeczpospolita; z prywatnych dochodów Wolno było królowi. Cóż do Siedmigrodów Osmanowi? Jeśli się z nami bije o nie, Pytam, upomniałże się tego kto Koronie? Ale zaraz do wojny, do mordu, do sieczy! Posłów, których narodów prawo ubezpieczy, Znieważać? Chciejże wiedzieć, że polskiej swobody Pełen świat i pierwej przyść do ostatniej szkody Zdrowia i fortun naszych gotowiśmy raczéj, Niż słuchać upominków, dani i haraczy! Wam, wam, Wołosza, takie należą tytuły, Których natura jako wielbłądy i muły Do ciężarów sprawiła; do tych-eście więcéj Sposobni: znakiem w herbie łeb u was bydlęcy, Żadnego dźwigać orzeł nie umie ciężaru; Niech mu nikt nie przybiera cuglów i kantaru. Jeśli Osman z Zygmuntem chce przyjaźni staréj, To się obsyłać mogą wzajemnymi dary. Inaczej wszyscy pomrzeć wolimy na łęku, A tak twardego nigdy nie zgryziemy sęku. Jednego wolnym głosem pana obieramy, I póki żyw, inszego wspominać nie damy! Więc i ty, jeśliś mądry, zaniechaj tych fabuł! Za tą przestał repliką durować i Raduł. Krótko tylko kilką słów napomni uciętych: Żeby więźniów nie wspomnieć na Cecorze wziętych. Kto wie, jakoby ich stąd mógł Dilawer cenić? Bez tego się wykupić lub mogą zamienić. Z tą Raduł do wezyra gdy wraca nowiną, Posłowie też do swego namiotu się kiną, I ledwie się rozgoszczą, ledwie za warcaby Siędą, ali Weweli z dwoma burkułaby Przyszedszy, w sekrecie ich i prosi, i radzi, Ponieważ nigdy złego złym pozbyć nie wadzi, Żeby kilku Kozaków, którzy zarobili Na gardło, a jeżeli tacy by nie byli W obozie i w Kamieńcu, choć Ruś prosta będzie, Byle dosyć uczynić Osmanowej zrzędzie, Przywiodszy ściąć kazali przed jego zastępem, A to będzie najpierwszym do traktatu wstępem. Widzą dobrze posłowie, czego ten frant siągał, Że nas przez to widomie z Kozaki rozprzągał. Takie-li ich za męstwa i podjęte prace, Za krew hustem wylaną czekać miały płace? Taka za wieczną sławę infamia darem? Więc miasto odpowiedzi zbędą go pucharem Piwa husiatyńskiego i proszą, żeby te Koncepty, nie z wielkiego rozumu dobyte, Zachować na podobne sobie błazny raczył, Z nimi nic nie wymyślał, nic już nie dziwaczył; Jeśli dotąd nie wiedział, niech-że się dziś dowie: Że większa w guni sława, niźli w złotogłowie. Wziął odkosza Weweli i poszedł jak zmyty, Postrzegszy, że w lot doszto Greka hipokryty, Ani się więcej ważył, przykładem szatana, O naszych, który kusić śmiał na puszczy Pana. Z czym dziś do Sajdacznego Żorawiński strzeli: Jakim jest przyjacielem Kozakom Weweli. Lecz i Raduł w rozliczne przetwarza się wzory, Żeby posłów mógł jako przywieść do pokory, A gdy miejsca racyje nie miały, to w grozy: Że Osmana ani głód, ani żadne mrozy Nie ruszą; tak się uparł, przed wszytkimi prawił, Że na miejscu sześć niedziel jeszcze będzie trawił; Że mu świeże prowadzą wojsko ku pomocy. Czym nam chcąc oczy mydlić, wywodzono w nocy, Których z wielką prezentą, z wielką pompą rano Imo naszych szałasze w obóz wprowadzano. Na to wszytko posłowie pokazali figi: Dobry kobuz na wróble, Ulisses na Frygi; Rano było wstać, kto by chciał ich wywieść w pole, Przy tym, czegóż się złota szwajca nie dokole? Widzą wszytkie te fochy i wykręty różne, Więc jako beloardy stojący narożne, I sławę, i swobodę, dwa mający cele, Wielkim sercem pogańskie ponoszą fortele. Toż wetem wet oddając, przed samym wieczorem Powrócił Szembek do nich; ten był autorem A co większa i świadkiem żywym, oczywistém, Czego zaraz potwierdził podczaszego listem: Że król ruszył ze Lwowa, wiodąc wojska tyle, Którymi sam wydole ottomańskiej sile; Że tygodnia najdalej, po bliskiej równinie Niezliczone i orły, i krzyże rozwinie, Z czym dziś weszło w nasz obóz sto okrytych znaków Z książęciem Czartoryskim, wybornych junaków. W rzeczy samej Sieniawski, skoro Osman minął, Dzień się też ku wieczoru jak trzeba nachynął, Przenocowawszy w polu na zmowie z hetmanem, Z wielką pompą wszedł w obóz prawie z słońcem ranem. Łoskot trąb i grzmot kotłów w dalekie się strony Odbija, cóż kiedy się ozwą kartaony! Turków, jako podszywał, jak wlókł przez nich siano, Kiedy to naszym posłom przy nich powiedano; Postrzeglić oni tego, ale teraz wierzą, Gdy ich znacznie ubywa, że się naszy szerzą. Tak ci Osman i w polu przegraje, i doma, I na wiatr poszła jego impreza łakoma. Dopieroż wezyr widząc, że im idzie daléj W las, tym też i drew więcej, ani próżnowali Kozacy i conocne odprawują czaty: Dziś mu pozagważdżali wielką część armaty. Co dzień to wiatr chłodniejszy i przejęte sztychy Na ich rzadkie teleje i wiotche cwelichy. Więc ufając powadze swego majestatu, Chciałby też sam z posłami spróbować traktatu. Przetoż ich zaprosiwszy, takiej użył mowy: «Ilem mógł z relacyjej postrzec Radułowej, Dosyć wam kondycyje znośne, dosyć małe Podawał; ale wasze serce zatwardziałe Ani żadnym dobyte słusznych racyj młotem! Będziecie się ich, tuszę, dopraszali potem, Kiedy minie szczodry dzień i dacie za Hryca, Za Waśka, za Iwana, swego królewica. Tedy sobie tych kilku psów cenicie drożéj, Niźli przyjaźń turecką, co królestwa mnoży, Którą cały świat ziemski tak wysoko płaci? Jacyście mi mocarze! Jacy potentaci! Toście to darmo w pole wywiedli cesarza? To wam krzywda, że miasto haraczu podarza Oddawać mu będziecie? Któraż wam odyma Jędza piekielna serce niedostępne? Zima? Jako wam, tak nam spolna; dochodzą nas słuchy, Że wam z nieba polecą baranie kożuchy. Spólnego z wami Turcy przymierają głodu, Więc ja, jako przyjaciel polskiego narodu, Jako człek w chrześcijańskiej urodzony wierze, O czym by siła mówić, z nieboszczki macierze, Radzę, żebyście z swojej złożywszy presumpty Osmanowi wojenne nagrodzili sumpty, I znający go wyższym monarchą na potém, Co rok go upominkiem obesłali złotym. A jeśli wam się z nami tak podoba zwada, Osman się stąd nie ruszy do śród listopada; Do Soczawy na zimę, aby pierwszą wiosną Przytarł wam kiedy rogów, co tak barzo rosną. Wszytkie tymczasem ordy i tatarskie plemię I ludzi europskich w wasze ześle ziemie, Żeby miał kałauzy niemylne z Krakowa, Kędy Wisła w Bałtyckim morzu głowę chowa. Obaczy się z Poznaniem, nawiedzi i Wilno». To mówiąc patrzył w oczy naszym posłom pilno, Aza się zmiękczyć dadzą tak srogim impetem. Przydał i to do swego antypastu wetem: Że jeśli przy swej dumie i uporze trwają, Tą drogą, którą przyszli, niechaj powracają. «Doczekam się ja, prawi, co mi serce wróży, Gdy na klęczkach będziecie czynili podróży, Żebrząc tego pokoju, którym dziś tak śmiele Gardzicie!» A tu szłyku poprawi na czele. Zarydzał starzec gniewem; lecz go wskok przygaszał, Kiedy pojźrał na posłów, jakby ich przepraszał, Że się uniósł afektem, że nad obiecanie, Nad prawo, kęs surowiej następował na nie. Skoro starzec opłonął z gorącości owej, Takimi mu pan bełzki replikował słowy: «Słusznie, o wielki rządco cesarskiego dworu! Do takiego byśmy przyść mieli dyshonoru, Gdybyśmy tu, jako ktoś przed tobą się chwali, Zwyciężeni kondycyj słuchać przyjechali. Do których, póki tylko w ręku staje broni, Żaden nas gwałt, żaden mus, przyjęcia nie skłoni, A dopieroż gdy jeszcze na koniu siedzimy, Żadnej jeszcze przyczyny słusznej nie widzimy, Żebyśmy się bać mieli, wy tak hardzie kazać! Na kolanach prócz Boga nikomu się płazać Nie umiemy; dopieroż, że tak rzekę śmiele, Poganom, którzy jego są nieprzyjaciele. Co mówisz o haraczu albo polskiej dani, Skoro wszyscy a wszyscy pomrzem wyścinani, Skoro w Polszcze mieszkance poosadzasz insze, Z nich będziesz robociznę miał i takie czynsze. Wiedz i wierz, Dilawerze, nie do listopada, Niechaj nas tu do maja wasz Osman wysiada; Niech miną listopady, niechaj miną grudnie, Choć on tak zmarznie, jak ja, tak on, jak ja schudnie, Wolimy na ostatek bijąc się w garść chuchać, Aniżeli tych plotek niepotrzebnych słuchać. Za dobry byt, którego nam się tu dostało, Że na nas w namiecie twoim nie kapało, Bóg zapłać! I za insze dotrzymanej wiary Dowody; odwdzięczać je będziem z każdej miary, Jeśli na wojnie miejsce może być odwdzięce». Tu się porwą z kobierca, kiedy ich za ręce Chwyci obu Dilawer i na poły z śmiechem: «Gorącoście kąpani; byłoby to z grzechem W tym was puszczać rosole do swoich, a k' temu Moglibyście też złożyć cokolwiek staremu; Więc siądźmy, a o wszytkim rozmówmy się znowu, Zdarzy Bóg, że się zdamy ku jednemu słowu». Gdy tak spuści Dilawer, Sobieski też skromniéj Na razie obiecane podarki przypomni, Które tak Osmanowi, jako wszytkim owym Zausznikom przyrzekli naszy Osmanowym. Bo Turcy, jako żaden na ziemskim padole Naród, tak pragną złota; tym ich więcej zdole Każdy, niźli żelazem. I do podobieństwa, Gdyż w najpodlejszych ludzi tkają dostojeństwa. Tam wszytkim rzemieślnikom do honoru prędki Przystęp; tam szwiec, co wiechciem wyściela napiętki, Kuśnierz, krawiec, tkacz, barwierz, wstawszy od warstatu Obok siędzie z wezyrem i wschodniemu światu Prawa daje z dywanu. Toż Sobieski prosił, Żeby tu nowych rzeczy Dilawer nie wnosił; Stare raczej przymierze żeby stwierdzić nowym, Przydawszy, co z honorem będzie Osmanowym. Więc dwu godzin nie wyszło, jako siedli na tem, Kiedy wiecznym on pokój skończyli traktatem, Którego tenor taki: 1. Naprzód, co dziś stanie, Z tym wielki poseł polski pójdzie niemieszkanie Do Konstantynopola i utwierdzi, co tu Uchwalą podczas wojny i szabel łoskotu. 2. Stanisław Suliszewski z Osmanem pospołu Już gońcem tego posła idzie do Stambołu; Wzajemnie czausz turecki, człowiek dobrej sławy, Dla stwierdzenia tychże pakt idzie do Warszawy. 3. Komisarze z obu stron będą wysadzeni, Ludzie dobrzy, w rozumie, w cnocie doświadczeni, Którzy obom narodom granice przyznają, Gdzie się w dziczy z ordami naszy uganiają. 4. Król polski cesarzowi, cesarz także jemu, Należytej uwagi monarsze wielkiemu, Na dowód nowej chęci, na znak zgody świętej Poślą sobie wzajemnie kosztowne prezenty. 5. Kozacy się też z Dnieprem i z swymi porohy Na wieki pożegnają; w tąż ordyniec płochy Zapomni swych do Polski przebiegów i szlaków, O co Turczyn Tatarów, Lach skarze Kozaków. Wody jednak a pola, dziki zwierz i ryby, Obom wolne, tak jako stare niosą tryby. 6. Polacy ordzie do Jass żołd będą doroczy Odsyłać, ale też han powinien ochoczy, Kędy tylko potrzeba zawoła z Korony, Na wszytkich nieprzyjaciół, na wszystkie iść strony; A kędy będą z woli swego pana ciągnąć, Niech się nie ważą granic koronnych zasiągnąć. 7. Wołoskim przywileje Turek wojewodom, Lecz zawsze chrześcijanom, obiema narodom Przychylnym, dawać będzie; którym też pod władzą Zaraz zamek chocimski Polacy oddadzą. 8. Wszytkim kupcom pas wolny. Swym niech stoją gruntem Stare pakta, a kto się powadzi z Zygmuntem, 9. Ten zaraz i z Osmanem; tak na stronie obie Przyjaciół, z przeciwniki, spólnych czynią sobie. 10. Kto tego w pierwszym punkcie nie strzyma traktatu, Krzywoprzysiężcą będzie i Bogu, i światu! Z tym Sobieski, pozornej dopadszy przyczynki, Z Władysławem się znosić, co za upominki Osmanowi obiecać, do obozu skoczy. A już się słońce kryje, już się świat pamroczy. Czekają Turcy świtu obojętną myślą, Z czym królewic, z czym hetman Sobieskiego przyślą? Jeśli tych pakt nie zrucą, o swoim się królu Z wojskami dowiedziawszy w pobliższym Podolu? Zwłaszcza gdy długo na dzień u swoich się bawi, Niesłychanego strachu poganów nabawi. Jedni go wyglądają, a drudzy pokotem Żorawińskiego w koło obiegli z namiotem, Jako psi, kiedy w jatce rzeźnika więc czują, Na zapach tylko mięsa pyski oblizują. Lecz i Sobieski, skoro o wszytkim się zniesie Z swoimi, prawie Turkom przyjedzie na czasie. Którego jąwszy z pola ostępem prowadzą, Sami konia trzymają, sami z konia zsadzą. Wszyscy mu w oczy patrzą, a z jego postaci Ten nabędzie nadzieje, drugi ją utraci. Aleć też już i naszy na tym roku schyłku Zwątpiwszy o Zygmuncie i jego posiłku, Ochotnie pozwolili na one warunki. Nadto kazał Władysław pewne podarunki Oddać na pożegnanie Osmanowi, byle Nic od niego. Toż wezyr nie trawiący chwile, Zbiera insze wezyry, kanclerze i agi, Sam w kosztownym dla większej kaftanie powagi Usiędzie na dywanie, a nad nim do góry Świetny ciągną baldekin złotokręte sznury; Podskarbi wedle niego także w złotogłowie, Z drugą stronę dla posłów leżało wezgłowie, Po których skoro Raduł z kilką przyjdzie begów, Nie zabawią, lecz środkiem janczarskich szeregów Stawią się, takąż pompą młodzi swej okryci, Z których każdy się upstrzy i uaksamici. Toż Dilawer (bo inszym głową tylko kiwać Należy i tak jego mowie potakiwać): «Niech Bóg zdarzy godzinę naszego zawodu, O waleczni polskiego mężowie narodu! Kiedy z niezwyciężoną ottomańską Broną Król, pan wasz najjaśniejszy, przyjaźń powtórzoną W oczach naszych zawiera; niech te światy oba Szczęśliwa zdejmie miłość, niezmienna ozdoba. A co się dzisia rzekło, co się napisało, Bodaj w naszych i w waszych sercach wiekowało! Bóg, co dziś świadkiem, niechaj sędzia będzie mściwy Nad każdym wiarołomcą: jeśli my, jeśli wy, Pogwałcimy przymierze, tylim krwie okupem Oblane, niech pod nogi temu padnie trupem, Którego sprawiedliwy Bóg, co światem rządzi, Niewinnym zgwałconego pokoju osądzi. Więc gdy zaszły między nas tak ścisłe pobraty, Prosimy do cesarskiej uczestnictwa szaty. I nie będzie się lenił pan całego świata, Pojźreć wesołym okiem na sług swego brata». Krótko przyda pan bełzki, że Pan Bóg obłudy Między wszytkimi grzechów tego świata cudy Najbardziej nienawidzi i takiego sięga, Gdy sercem nieprzysięgłym, usty kto przysięga; Przywitać i pożegnać cesarza gotowi, A zwłaszcza kiedy się tak zda Dilawerowi. A ten skoro w surową postać twarz przetworzy Do hańskiego kanclerza (ten się upokorzy I padnie na kolana) obróci się z mową: «Słuchaj, boś po to przyszedł, żebyś wiedział nową Pokoju transakcyją z polską dziś Koroną, I swemu to hanowi odnieś, co wzgardzoną Śmiecia i marną płową carskiego podstola, Żeby wiecznie zapomniał najeżdżać Podola, Swoim się zwykłym żołdem kontentował cale, Polaków z Ottomany nie rozprzągał, ale Tę gotowość, co to z nią wykrzykacie wiele, Nie na sąsiady, chować na nieprzyjaciele. Inaczej jak najmniejsza Porty dojdzie skarga, Pewnie a pewnie szyją powroza nie starga!» Tu Tatarzyn łbem w ziemię uderzywszy, rzecze: «Więc żebyśmy nie mieli z Polską żadnej przecze, Miejmyż odtąd granicę spólną: wodę Siną, Która przez dzikie pola płynie Ukrainą». «Nie masz tu o granicach — rzecze wezyr — wzmianki, Nie dyskuruj; nie twa rzecz wchodzić ze mną w szranki; Lada czego nie wtrącaj, a to czyń, coć każą; Będzie czas, gdy wam i te granice pokażą!» A zatem rum do koni i Turcy, i naszy, Jako kiedy kto stado żurawi postraszy. Senat naprzód turecki; kto malował ony Kamille, Fabiusze, poważne Katony, Taki był i tych pozór, tak się pyszno snażą, Że owych wspaniałością do znaku wyrażą. Po szacie złotorytej rozczosana wiecha; Takiż bonczuk u konia; każdy się uśmiecha, Każdy rad pokojowi; kiedy wojna na zły Czas padła, pewnie by im te brody oblazły. Większa ich połowica wzdycha gdzieś pod kiecą, Skoro ich o traktatach nowiny zalecą. Chorych było niemało, co naszemu niebu Nie przywykszy, co moment czekali pogrzebu. Więc jako przed carskimi stanęli namioty, Oddają konie, pełni niezwykłej ochoty, I wesołego czoła nikomu nie skąpią. Posłowie też tymczasem z swą pompą nastąpią, Którzy Turkom jako dwie świecili kozéry: Obom rycerska postać; każdy bohatyry Z kroju, z stroju, z humoru, z kształtnej ciała tusze Poznał; i zgasły brody na ich animusze! Obom puszą sobole gładkie aksamity; Obom zdobią dostojne czoła czaple kity; W prawych ręku złociste buzdygany toczą; Lewą szable trzymają; tak wspaniało kroczą, Żywej młodzi koroną z tyłu osypani, I Turcy rozumieli, że oba hetmani. Plac był dosyć przestrony, równy i okrągły, Który rynkiem namioty cesarskie osiągły Tak świetne, tak bogate, jakbyś widział kupą Sto królewskich pod złotą pałaców skorupą. Przestrone galeryje do przechadzek skrytych, Więc z antykamerami pokoje, a przy tych Coś było na kształt sale, z której kabinetów Dziesiątek, do prywatnych umyślnie sekretów. Nuż skarbiec, gdzie rynsztunki i carskie wsiądzenia; Ale stajnie najwięcej oczy do widzenia Targały, pełne gładkich i dorodnych koni, Na jakowych Neptuna wpośród morskich toni Malują, jakowe miał Achilles i śmiały Króciciel wschodu słońca, dzielne Bucefały. Stał meczet jedwabnymi kobiercy obity, Kędy sto lamp wisiało z blachy srebrolitej, Gdzie się wniść okrom cara żadną miarą żywą Nikomu nie godziło, pałało oliwą. Na stronie kortygarda; za nią niedaleki Arsenał; dalej stały kuchnie i apteki. Wszędy się jedwab świecił, wszędy śklniło złoto; Ani się Osmanowi dziwować, że o to Gniewał się niesłychanie, kiedy takie spezy Łożywszy, jako żaba z wiersze, spadł z imprezy. Przeszło tysiąc namiotów i szop na kształt dworów W onym stało ambicie, rozlicznych kolorów; Rzekłbyś, że Wenecyja albo nowa Sparta. Brama jedna szeroka, w której zawsze warta Ognie kładzie, nakoło malowane płoty; Pod nimi gęsto wszytkie leżały piechoty; W dziedzińcu jak trzcia ludzi, i chorzy, i zdrowi, Starzy, młodzi; bo się tak zdało wezyrowi, I po wszytkich narodach rozesłał żołnierze, Żeby biegli widzieć tych, co z nimi w przymierze Wstępują, i weseli z tak niespodziewanéj Do swych się brali domów po wojnie odmiany. Już Dilawer i jego z nim brodafiasze Stali, będąc gotowi przyjąć posły nasze, Właśnie tak jako kiedy oblubieniec nowy Do starej na wesoły akt przyjeżdża wdowy. Z których nim proch otrzepią, nim otrzęsą piaski, w czerwonych aksamitach, srebrne niosąc laski, Odźwierni wprzód wychodzą i w tak gęstym ludu Rum czynią, który się zszedł dla onego cudu. Toż i naszy posłowie przez dwie długie sieni Stanęli przed Osmanem w namiot wprowadzeni. A ten siedzi jak bałwan, jakby sztukę balku Złoconego postawił kto na katafalku. Dywan naprzód bogaty, na dywanie zatem We trzy łokcie wysokim wzniósł się majestatem. I tak siedzi, ni ręką, ni nogą nie rucha, Ni głową, ani okiem; i chociaż mu mucha W nos lezie uprzykrzona, jej się nie ożenie. Właśnie takie stawiają na jarząbki cienie, Albo myśliwiec w pierzu uwędziwszy ćwika, Pod nim na głupie ptaki rozjazdu pomyka. Atoli wżdy orli nos i wyniosłe skroni, Oko jasne, gniady włos, rzadko kiedy stroni Od serca wspaniałego; te tylko w Osmanie Znaki były grzeczności. Wkoło niego stanie Zgraja wróżków, kuglarzów, mataczów, trzebieni, Popów, karłów, których on tak wysoko ceni, Że by wolał Babilon, wolał stracić Alep, Niż którego z wałachów; dlatego jak na lep, Każdy się rad przymili, każdy przypochlebi Cesarzowi; każdy się rzeże, każdy trzebi. W tyle mu szabla wisi osadzona w sztuki I dwa gotowe w swoich sahajdakach łuki. Senat stanął po stronach, rzekłbyś obwinieni, I już wszyscy ci ludzie śmierci przysądzeni. Łokcie pozakładane, obwisłe ramiona, Oczy w ziemi i insze niewoli znamiona. Istotna komedyja, gdy Jupiter młody Konfunduje przyprawne owych starców brody. A tu wezyr na naszych trochę ręką kinie, Żeby długo Osmana nie trzymać w terminie. Więc się suną posłowie z swych przyjaciół gronem, I niskim go najpierwej uczciwszy pokłonem, Skoro drugie wyprawią na dywanie dygi, Przytkną do ust złotego kaftana fastrzygi. Co gdy wszyscy Polacy odprawią ogółem, Na samym końcu jedzie Weweli z Radułem. Potem basza, który stał podle Sobieskiego, Wziął z rąk jego do cara list Lubomirskiego; I podał go drugiemu, dał trzeciemu drugi, Aż się wszyscy obeszli, jako rząd był długi. Tak więc kota grawają małe dzieci właśnie, I tego karzą, w czyich ręku słomka zgaśnie. Skoro doszedł wezyra, ukłoni się pięknie, A potem gdy na obie kolana uklęknie, Włożył go pod wezgłowie, wlazszy na podnóżek, Na którym jak pręt siedział on strugany bożek. Tenże Żorawińskiemu, nim jął mówić, rzecze: Że skróci, że swej mowy długo nie przewlecze; Pan wojenny, marsowej nawykszy muzyki, Nie kocha tych oracyj ani retoryki; Rana trąba u niego nad wszelkie koncenty, Cyceronem daruje żaki i studenty. Więc tak pocznie pan bełzki akcentem wspaniałym, Że go mógł każdy słyszeć w tamtym cyrku całym: «Choć stąd, wielki monarcho i niezwyciężony, Poznać możesz, cesarzu, animusz wrodzony Najjaśniejszego króla a pana naszego, Jako kocha w przyjaźni domu prześwietnego Znacznej krwie ottomańskiej, że śród ognia prawie, W łaźni Marsa strasznego i wojennej wrzawie, Co się w twych oczu działo, wspomniał na nie, a tu Zesłał nas dla spólnego pokoju traktatu, Żeby się wżdy wrócić mógł między tymi domy On stary afekt, światu całemu wiadomy. I, co niechaj Bóg szczęści, a twej mądrej radzie Przyznamy, że po srogim z obu stron upadzie, Przez okrutne zacnej krwie rycerskiej przelanie, Stanęło między nami święte pojednanie. Wrócił się wieczny pokój, który z naszej strony, Boga bierzem na pomoc, nie będzie gwałcony. Więc ufamy, że i ty, jako wielkie dziady Sławą chcesz nieśmiertelną zrównać, tak w przykłady One wziąwszy, cnoty swej inszego dowodu Nie patrząc, tego miru polskiemu narodu Dotrzymasz, za co cię Bóg bodaj ubogacił, Dał ci miłość sąsiedzką, strach u nieprzyjaciół!» Tu przestał Żorawiński i poczeka, aże Albo sam co przemówi, albo komu każe. Ale ten przed powagą i słowa nie rzecze, Tylko żeby wyraził, co go w sercu piecze, Wzniosszy piersi do góry westchnie tak szkaradnie, Że ledwo z majestatu owego nie spadnie. Jakoby rzekł: nie takieć miało być żegnanie, Lecz trudno na przedwiecznych losów sarkać zdanie. Gdy tak Osman wizerunk czyni swego żalu, Dają mu dwa bułaty posłowie w blachmalu I kilka strzelby długiej, a to kiedy kładą, Taką je Żorawiński przyozdobi swadą: «A któż, wielki monarcho! jeszcze nie wie o tem, Że bywszy panem świata, obfitujesz złotem; My go doma niewiele, w marsowym odmęcie Nic nie mamy; rynsztunki dlatego w prezencie Niesiemy, którymiśmy Ojczyzny kochanej Bronili; niechaj zdarzy Bóg i Pan nad pany Żeby-ć po tak szczęśliwym z nami zjednoczeniu Służyły, wiekopomną twojemu imieniu Dawszy sławę, tu zdobiąc w tryumfalne bobki, Po śmierci złotem pisząc nierychłe nagrobki.» Tedy po powtórzonej należytej lidze Wychodzą między one gęste dziwowidze Od Osmana posłowie i prosto do koni Idą, które na bliskiej czekały ustroni. Z nimi oraz Dilawer i z swymi kolegi, Przybrawszy w kompanią wezyry i begi; I znowu je pod swoje namioty zaprasza, Gdzie wszytkie na czas dłuższy zachowane znasza Wschodowe specyjały, szorbety i soki, Cukry, paszty, balsamy, czego dwa tłomoki Odda posłom; sam potem trunek wody czystej Za polskie pije zdrowie z farfury złocistej Z świeżej ambry perfumem. Tak skoro koleją Wszyscy w się po puharze wody onej wleją, Zacznie drugą pan bełzki za cesarskie zdrowie, Na co razem klęknęli wszyscy wezyrowie (A potem go niedługo zadawili sami — Wolałby ich kwitować z ceremoniami). Trzecią wypił Sobieski, jakby wytarł płatem, Za zdrowie wezyrowe i z całym senatem. Tak kiedy z najbliższego podpijają sztoku, Aż noc w czarnym na niską ziemię padła mroku. Idą ci, coraz zimna porywa ich febra, Bo mało z nich nie dopił każdy wody cebra. Tryumf zatem u Turków po całym obozie; Co namiot, wszędy lampa wisi na powrozie, A u znaczniejszych, którym dostawało wątku, Zwłaszcza u senatorów, było po dziesiątku. Ubogi lada sobie natopiwszy skwarczków, Kilka trzopów przed sobą, kilka palił garczków. Obaczywszy Kozacy, którzy się już byli Wedle swego zwyczaju na czatę zmówili, Dali ognia po trzykroć na ono wesele. Czego nie zrozumiawszy, bisurmanów wiele Poczęli od tej ściany pobierać się w nogi, Dokąd od posłów naszych nie zaszły przestrogi. Nazajutrz skoro słońce światłem wzeszło nowém Z naszymi się w namiocie wezyr Radułowém Obaczy i uskarża, że od Turków siła Do nas pouciekało i trudna by była Szukać ich po obozie; ale żeby więcej Tego nie było, ruszyć musicie się prędzej Z tego miejsca niźli my; jakoż z dyshonorem Cesarskim by to było, gdybyście z taborem Wy zostali, my poszli z ziemie naszej własnej; Sama rzecz dowód tego ukazuje jasny. Padło to posłom w głowę, że ich tak namawia, Że ich w drogę przed sobą Dilawer wyprawia; A nuż by siły nasze tak nadwerężone Obaczywszy, zgwałcili Turcy pakta one? Nowinaż to pogaństwu, co w swym interesie Wiarę, cnotę, przysięgę pokładają, że się dziś mogą rozgrzeszyć, mając czas po temu? Któż ich skarze? Kto za to co uczyni złemu? Tak przywdziawszy opieki Amurates płaszcza, Budzyń sobie na wieki od Węgrów przywłaszcza, W rzeczy dziecię królowej smutnej odprowadza, Lecz puszczony do miasta, swoimi osadza. I naszy się chcą wymknąć z kondycyjej takiej: «Naprzód, długo by Turkom czekać na Polaki; Nim się tu konie z Polski, nim się zejdą wozy, Wy za Donajowymi będziecie przewozy, Abowiem dłuższego się bojąc oblężenia, Wszytko to dla ścisłości zwykłej pożywienia Do domuśmy posłali i w miejscu stać poty Musimy dla armaty i naszej piechoty, Aż ściągną. Druga jest rzecz a godna uwagi, Żeby to być bez polskiej nie mogło zniewagi; Długi to zwyczaj w prawo obrócił narodom, Kto pierwej w polu stanie, posiedź idzie do dom. Myśmy pole przed wami kilką niedziel wzięli; Słuszna, żebyście się nam, nie my wam umknęli. Ale choćbyśmy mieli i wozy, i konie, Choćbyśmy położyli ten zwyczaj na stronie, Uważ, jako tylemu wojsku ciasne przeście Przez nasz most; bylibyście pewnie w Bukoreszcie, Nim się za most przekolem». A tu szermem prostém Wezyr rzecze: «Więc naszym przeprawcie się mostem». Naszy zaś: «A gdzież by to mogło być bez zwady, Gdyby ciurów swawolnych tak srogie gromady Środkiem waszych obozów mieli się prowadzić; Najciężej by im począć, jużeż nie poradzić! Których przy każdym wozie po kilku się wlecze, Rzadko który bez strzelby; wszyscy mają miecze!». «Naznaczę ja janczarów, Dilawer odpowie, Do mostu pilnowania. I stawił się w słowie, Bo nam go zostawili cały, nietykany Na wieczną swą ohydę. Na toż budowany Z takim kosztem niezmiernym i ludzi ciemięgą, Na toż Turcy swą ziemię mostem z naszą sprzęgą, Abyśmy im z ich ziemie, w której na nas groby Kopali, ustąpili? Dziwneż ma sposoby Bóg do stłumienia pychy swej gliny śmiertelnéj; Ale jeżeli kędy, tu, tu był źretelny. Na koniec, żeby czasu w poswarkach nie trawić, Kilkadziesiąt namiotów kazali postawić Na tamtej Dniestru stronie i o tym znać dadzą, Że się naszy ruszają, że się już prowadzą. Łacno starzec uwierzy, że na wierzbie gruszka, Co mu z oczu nie pancerz, lecz patrzy poduszka; Choćby też co i myślał, widzi, że zeń nasi Mają rozumu, że mu zachodzą od spasi. Toż ich prosi do siebie, wesoły na cerze. Da im jeden egzemplarz tych pakt, drugi bierze. Tam mu Suliszowskiego wybornych słów tonem Zalecą, żeby jego raczył być patronem; Żeby w nim pierwszy dowód łaski i swej chęci Wyświadczył, przez co wszytkich Polaków przynęci, I w drodze, i na miejscu, aż z naszej Korony Wielki się do prześwietnej poseł stawi Brony. Onymże Dilawera żegnają zawodem, A już wieczór przed sobą noc popycha przodem. Już mrok padał, już zgoła zachodziło słońce, Więc się tu o wołoskiej jeszcze dziś wędzonce Na burce biłohrodzkiej a kutnarskim winie Przespać, aż znowu Febus proporce rozwinie. Aleć się im w onę noc jako górze spało; Ziemia drżała pod nimi, powietrze huczało, Gdy się Turcy jak mrówki rozdrażnione snują I ochotnie na drogę jutrzejszą gotują. Pędzą z pól osły, muły, wielbłądy, bawoły, Jezda koń siodła, pieszy łatają postoły; Już namioty zbierają, już ładują wozy, I kto nie ma baranów, ubiera się w kozy, Bo one złotogłowy, pierza i bonczuki, Jeśli kto nie utracił, głęboko tka w juki. Wszędzie pełno niezwykłej ochoty dowodów; Wszyscy jako na gody; tylko Osman z godów Zwiesił nos, sowę zadął, siedzi jako wryty. I na to-li przyść miały jego propozyty? To-li świata całego potkało monarchę? Jako matkę przywita? jako patryjarchę? Jako pojźry na Bogu wymierzony kościół? Takie i tym podobne żale w sercu rościł. Na koniec trzaśnie palcy i pojźry do góry: «O wielki i po stwórcy świata tego wtóry! Z którego dotąd rzeczy tureckie wyroku, Nie daj ziemią przypadać i w wiecznym zgnić mroku, Aż się zemszczę, aż utrę na najniższym progu Mojego majestatu psom giaurskim rogu!» Tak mówi głupi Osman i już w sobie maca Sposobu owej pomsty, już pod Chocim wraca; Złe mu to wojsko, insze chce zaciągnąć, ślepy, Że jako jemiołucha robi na się lepy Oną imprezą, której nim chudzina dopnie, W drobny się proch obróci i w popiół roztopnie. Bo jej Mufty postrzegszy, janczarom potuszy A ci mu wnet cięciwą podwiązali uszy. I nie widział, o co się dziś nieborak swarzył, Czym go na bezrok wielki Zbaraski obdarzył. Mustafa za jego trud pochował do skrzynki Obiecane dzisiejszym paktem upominki. Tak kiedy się na zgubę naszą Osman kasał, Już Tytan swych w Eoi dzianetów popasał, Już się w górę pobierał patrzyć, kiedy w klatki Układali sucharów Turcy niedojadki, Mąki, krupy i insze prowianty różne, Ci w skórzane samary, drudzy w wozy próżne, Figi, cukry i syte znaszają cybeby, Migdały i rozynki, więdłe wyzy, żeby Jeszcze się mogli ludzie potrzymać przy strawie. Koniom bez paszy wielkie działo się bezprawie, Które już spasszy wszytkie trawy, siana, słomy, Trzciny, strzechy, bo i z tych odzierano domy, Samo tylko gałęzie i list jadły suchy, A rozmoczone z drzewa ogniłe skaruchy. Kul i prochów ruśnicznych niemały dostatek, Że na zamku chocimskim schowano ostatek. Toż skoro drogę słońce pokazało rane, W przedniej straży pułkami wojska szły przebrane; Za nimi Osman z lekka z swym się ruszał dworem; Środek się na dwie mili rozciągnął taborem Bez wszelkiego porządku, ludzie, bydła, konie; Kędy kto chce, tam idzie, tam talagę żonie; Między wozy i między mieszają się kary, W kociszach, jeżeli kto ranny albo stary. Na odwodzie Husseim trzyma straże zadnie Z ludźmi europskimi; lecz i ten szkaradnie Z onej wojny niekontent i z Osmanem społem Do Stambołu powraca, najmniej nie wesołém: Bowiem ten na Polaki, tamten sidła przędzie Na Dilawera, który podsiadł go w urzędzie. I kiedy się z Szemberkiem jako z pobratymem Żegnał, z którym tu razem stanął pod Chocimem: «I mnieć jeszcze Bóg poda sposobów tak wiela, Potłumiwszy głównego gdy nieprzyjaciela, Mogę się narodowi polskiemu przysłużyć.» Na marmorze zwykł krzywdę urażony drużyć. Jakoż krótko fortuna Dilawera trzyma, Gdy go zrzuci, a znowu weźmie Husseima; I jako się wspomniało, za różaną prawie Stanął był Zbaraskiemu naszemu w odprawie. Kto widział Turki, kiedy pod Chocim przybyli Konno, strojno, gromadno; tak się uskromili, Przysiągłbyś, że nie oni; rzadkie, kuse znaki: Bo ich padła trzecia część; siła ich kulbaki Na grzbiet wziąwszy odarty, niesie chudo, boso; Nie widziałeś forg, piór, kit, jakimi więc proso Oganiają, jeżeli wpasą się w nie wróble. A drugi się przed szkapą zaprzągał w hołoble; Nie świecą się koszule Mamalukom białe; Okopciały zawoje, a narody całe, Które pod stem bonczuków do nas przychodziły, Ledwie że się dziś jednym znakiem nie okryły. Zgoła wszytkie ozdoby spadły z nich i krasy, A w kwinty się drobniuchne obróciły basy. I Osman, skoro puste minie Stepanowce, Jako pasterz parszywe zwykł porzucać owce, Opasawszy futrzaną po wierzchu deliją Odbiegł wszytkich, jakby rzekł: aż was tu zabiją. Więc skoro się poganie w drogę onę puszczą, Natychmiast się jesienne obłoki rozpluszczą; Co dzień deszcz, śnieg i wiatry ostre niesłychanie; Czasem gruda, czasem błot źle zmarzłych łomanie. Wszytko bieda, wszytko śmierć na one pieszczochy, Że jako Rzym Francuzom, tak onym Wołochy Grobem się stały, bowiem sto tysięcy prawie Pod Chocimem zostało w Marsowej rozprawie A w drodze tyle drugie, prócz luźnych, prócz koni. Tak ci cesarz, skoro swych dwie części uroni, Powróci do Stambołu, kędy nocnym chyłkiem, Wzgardzonym, dla sromoty, wlazł w szaraj zatyłkiem. Odebrawszy ze strychem, co gotował komu, Pełen żalu i hańby w swym się oparł domu I dał pamiętny przykład na wsze świata kręgi, Jako Bóg zwykł nagradzać zgwałcone przysięgi. Ordy, skoro poczęto zrazu tarkać mirem, I ci z hanem, i tamci wciąż poszli z jassyrem, Prócz opryszków, co na zysk albo swoje szkody Z obudwu stron Dniestrowej ukryli się wody; Lecz i ci w takie swoje nie utyli łowy, Wionęli za drugimi pozbywszy połowy. Raduł jeszcze na miejscu z swoją stał Wołoszą, Ci ostatki tureckich niedojadków znoszą. Tak chłop, kiedy trzysta plag kijmi weźmie w udy, Nie w skok się z miejsca porwie, ale jako dudy Obwiśnie i trzeba go podnosić pod pachy; Właśnie był Raduł taki pospołu z Wałachy, Bo im, co mieli koni i roboczych bydeł, Wzięli Turcy, że siedzą jako ptak bez skrzydeł. Toż i naszy posłowie, jako pożegnali Wezyra, skoro most on w cale odebrali, Na swe się stanowiska, na swoje tabory Obejźrą, gdzie się zwłaczał już Władysław chory, A po długiej chorobie, ile tyle siły Zawziąwszy, że mu jeszcze nogi nie służyły (Wielką mu pomoc w zdrowiu te traktaty dały; Przynajmniej, że nad głową kule nie świszczały), Prawie między wojskowej starszyny ramiony, W rozbity w pół majdanu namiot wprowadzony, Gdzie przy wielkim ołtarzu kapłan białostuły Jadł ciało Pańskie i krew pił z złotej ampuły, Śmierć jego i niewinne wspominając razy, Żeby Boże do ludzi pojednał urazy. Właśnie mszy świętej słuchał nasz królewic dla téj Intencyi, żeby się zaczęte traktaty Z chwałą bożą, którą miał w pierwszej zawsze pieczy, I z dobrem pospolitej mogły skończyć rzeczy, Kiedy oto posłowie, jakoby kto wołu Z pługu wyprzągł, po onej transakcyi społu Staną przed nim z wesołą twarzą i obrotem; Tam wszyscy jako między kowadłem a młotem. Serce grzeje nadzieja, strach ziębi przejęty, Na którą ich obrócił stronę stwórca święty, Czy przymierze? I do dom abszejt pożądany? Czy w dzień z głodem, w noc ze snem, w dzień i w noc z pogany Uprzykrzone zapasy przynieśli im? Ale Gdy w tym do mszy skończenia zostają opale, Zwięzłymi Żorawiński wszytko powie słowy I odda na papierze on traktat gotowy. Jaka tam była radość, jakie były gody Onej naszej z Turkami niespodzianej zgody, Wypisać niepodobna! Dopieroż gdy słyszą, Ze stąd milę nad Prutem bisurmanie dyszą, Że nam mostu odeszli nienaruszonego Na Dniestrze, dla przejazdu do domu prędszego, Ledwie z wielkiej pociechy nie wyskoczą z skóry, Gdyby im kto na czołach zrobił apertury. Tedy naprzód Władysław, przy boku kapłana, Ze wszytkim duchowieństwem upadł na kolana. Toż hetman, toż starszyzna, panowie i słudzy, Chociaż ledwie dojźreli onej pompy drudzy; Kto tylko był w obozie, jako podciął kosą, Wszyscy padną na ziemię, gdy głosem wyniosą Świętego Ambrożego księża hymn wesoły: «Ciebie Boże chwalimy, żeś nieprzyjacioły Nasze stłumił i zepchnął z nadzieje zawziętéj, Trzykroć błogosławiony, trzykroć Panie święty!» Toż psalmy Dawidowe, który dosiadł stolca Królewskiego od owiec, że w nos zawlókł kolca Osmanowi i musiał z zronionymi pióry Z wieczną lecieć sromotą pod swoje Arktury. Śpiewało tam co żywo, choć różnymi głosy, Różną notą, wysokie głuszyli niebiosy; Wszytkich jakby rozgrzeszył; już skorą nadzieją Widzą domy, rodzice, krewne; już łzy leją, Wesołego witania skołoźrywe znaki, Trudy, prace i pot już żegnają trojaki. Kto ochoczy, kto rzeźwy, i konni, i pieszy, Bieżą pomacać ciepłych tureckich pieleszy; Bieżą on most kosztowny oglądać, co go tu Dla ich do domu Turcy stawiali powrotu. Skoro po nabożeństwie, wszyscy przed namioty Królewica prowadzą, gdzie one hramoty Katerdziej, ban wołoski, do podpisu poda Podczaszemu i, pierwsza w czym zawisła zgoda, Zamek chocimski z ręku Silnickiego bierze, I odda burkułabie, doznanemu w wierze, Imieniem Radułowym. Z tym Szołdrski ku Lwowu Do Zygmunta pospieszy, który pilen łowu Zajęczego; o wojnie, jakoby o wilku Żelaznym kto mu bajał; tam powiatów kilku Czekając wielkopolskich, z stem tysięcy młodzi Sarmackiej siedzi w miejscu; tak ci kiedy wodzi Kaczka młode kurczęta, pospolicie bywa, Nie masz zgody, bo kury chodzą, kaczka pływa. Czy rady, czy odwagi, czy obojga razem Nie było, choć mu pod nos ogniem i żelazem O kilka mil Nuradyn z swoją ordą kurzy. Już ludzi wziął milion, że się nie oburzy Tylko na Lwów, tak wiele i tak długo broi; Dosyć ma król, że się go we Lwowie nie boi. Teraz słysząc Szołdrskiego, kiedy pakta czytał, Niekontent i w rzeczy się za fordyment chwytał: «Nie poczekać mnie jeszcze z tymi aparaty! Śmieć beze mnie z Osmanem zawierać traktaty?» Ciśnie o stół kapelusz i coraz powtarza: «Diabeł kiedy rachunek miał bez gospodarza! Nie wiem, czym się Władysław z podczaszym zasłonią? A w ostatku, ja idę za Turki w pogonią. Nie wydrze mi ich Donaj i Bałchany śnieżne, Choć tylko z sobą wojsko będę miał zaciężne, Kiedy szlachcie, czegom dziś doznał, wojna śmierdzi!». Tak się nasz król, po izbie chodząc, wielce sierdzi, A gdybyś w serce wejźrał, niesłychanie cieszy, Że jutro do kochanej Warszawy pospieszy; Ale tego po sobie najmniej nie pokaże, Owszem wołać Frydryka wskok sobie rozkaże, Żeby knechty gotował na jutrzejszą drogę: «Żadną miarą jej dłużej odwłóczyć nie mogę. Niechaj ma każdy szpadę, proch i muszkiet z lontem: Bo się pewnie nie oprę aż nad Hellespontem». Spać raczej, nie wojować! I ledwie Bobola, Podkomorzy koronny, ukołysał króla. Jakoż gdyby był z serca czy tchórza, czy lenia Zrucił, a szedł pod Chocim, bez wszego wątpienia Musiałby był paszować hardy Osman w boju Albo się z wieczną hańbą dopraszać pokoju. Nie trzeba mu go było szukać po Bałchanie, Gdyby spieszył na prośby i swoich żądanie. Aleć na nieodmienne rad niebieskich tryby Trudno człek ma styskować, trudno pisać *gdyby*: Bo komuś godniejszemu ten niezwiędły wieniec (Miałżeby go krwią polską dostać cudzoziemiec!) Naznaczyły i dotąd niebieskie archiwy Chowają; a nie tobie, Zygmuncie leniwy! Nie żółwia by potrzeba, co ledwie twe snopy Dźwignąć może pod nogi dzielnej Europy, Którą przyniósł duży wół na tę stronę świata, Ale pegaza (bo ten i biega, i lata), Żeby zaś tę dziewoję w jej ojczyste niwy Przez Czarne stawił morze Azyjej szczęśliwéj. Z górnych tu, mówię, stajen trzeba konia, co by Księżyca i ślicznych gwiazd znał dobrze ozdoby, Żeby mógł w Ottomaniech wymyślony miesiąc I światłem złotoblaskim, i rogami przesiąc; Snopek, co dziś tak barzo pochutnywa sobie (Po czasie), żaba obje i chróściel wyzobie. Księżyca tu koniecznie potrzeba na księżyc, Kto chce harde pogaństwo zkukłać i zwyciężyć: Ptakiem ptaki uganiać, zwierzem ścigać zwierza, Miesiącem miesiąc; każde na swój rodzaj zmierza, Tak natura sprawiła. A jako więc we dnie Niebieski przed słonecznym światłem księżyc blednie, Tak ziemski przed niebieskim, zwłaszcza kiedy z krzyżem Chrystusowym się złączy, padnie paraliżem. Jużci, na co niech ziemskie patrzają podłogi, Wstydzi się księżyc krzyża; już odwrócił rogi Na zachód, pewne słońca wschodzącego znaki, Szczęśliwie, na koronne, da Bóg, zodiaki; Da ten, co wszemu światu panuje ogółem, Że pod którym Azyja upadła tytułem, Pod tym wstanie tytułem i wolności drogiéj Nabywszy, w chrześcijańskie wróci katalogi. Tyś, nieszczęsny Michale, ty Paleologu, Ostatni raz szwankował w tamtej bramy progu; Przez twe piersi cesarskie, twą krwią mokre stopy Najpierwszy raz zdeptały ziemię Europy. Co myśl wróży, co serce niewątpliwie tuszy, Wkrótce świata całego napełni to uszy, Że Michael, przezwiskiem Lech i samą rzeczą, Mścicielem krwie szlachetnej będzie i odsieczą, Bo mu rodzic ten tytuł *Jam Lech* w imię wplata. Przebóg! Same się jawnie wykładają fata! Co i sami po dziś dzień Turcy sobie wieszczą, Że ich ostatniej zguby Polacy domieszczą, Że jako Krakusowi, wtóremu monarsze Polskiemu, padł smok, o czym wieki świadczą starsze, Tak od jego następców tej bestyjej wielkiéj Paść, za przyczyną Panny Bogarodzicielki. Twój ci to, o Michale! twój, królu mój! patron Z nieba smoku rydzego, kiedy zmierzał na tron Stwórcę swojego, zepchnął, który swym upadem Trzecią część gwiazd na ziemię z nieba zerwał gradem; Który on płód panieński, co jej czyste pięty Księżyc dźwiga na sobie, prześladował święty; Który dziesięć głów nosił, każda z tych siedm koron I dziesięć rogów miała, a w paszczece piorun; Który na tęż dziewicę z onejże paszczeki Puścił szum wód zmąconych i bezdenne rzeki. Tę bestyją swojego drzewa mocą spychał Z wysokiego pałacu niebieskiego Michał, Która, że się na ziemskim piętrze znowu gnieździ, Da Bóg, stąd do Awernu znowu się przejeździ, Kiedy ją mężny w tymże bohatyr imieniu Zepchnie, krzyż nad patrona mając w wspomożeniu, Przy tychże znakach nieba prześwietnego! A z tém Powracam do Zygmunta, który, by był Piastem, Mógł był dopiąć korony, która doczekała Sobie obiecanego naszego Michała. Tegoć patron i wtenczas miał skończyć te rzeczy: Bo to Bóg, jak się rzekło, jego oddał pieczy. Wszędy, ale i niebo nie jest bez prywaty, I on dlatego wojnę kończy przez traktaty, Abyśmy jego drużbę, jeśli archanioła Tak zwać, z tryumfalnego w wieńcu mieli zioła. Aleć do tak wysokiej trudno się brać palmy, Komu wydrą dziedziczny Sztokholm i Upsalmy; Próżno się na turecką monarchią wspinać, Komu wzięto Szwecyją, Inflant nie wspominać. Skoro Szołdrski odjechał, królewic z podczaszém Sobieskiego z Leśniowskim wyślą Matyaszem Do Kozaków, bo i tym wiedzieć należało, Co za postanowienie z Turkami się stało. Dziękują im imieniem Rzeczypospolitej Za prace, które na jej podjęli zaszczyty, Za krew hustem przelaną; ślubują, że żadną Miarą te ich fatygi bez płace nie padną; Że prócz tego, na co już oblig w ręku mają, Wszelakiej po Koronie wdzięczności doznają. Powiedzą potem, jako poganie się byli Na ich zgubę, swą pomstę, barzo zasadzili, Ale by raczej naszy tu traktaty rwali, A pociechy hardemu pogaństwu nie dali. Więc Rzeczypospolitej imieniem to całej Rozkazują, porohy żeby pokój miały; Bowiem na tym dzisiejszy mir gruncie zawisnął, Żeby się ani Kozak na morze nie cisnął, Ani Tatar w Podole; to przyczyna zwady, To waśni okazyja, już między sąsiady. A potem Sajdacznego Sobieski napomni Imieniem króla pana, żeby jak najskromniéj W ciągnieniu się zachował i szkody nikomu Nie czynił, do swojego wracając się domu. Toż każe od hetmana, aby nasze przodem Wojska się przeprawiły, on został odwodem. Nazajutrz skoro się wzbił Febus złotopióry Na niebo i objaśnił świata pozytury, Nim podczaszy piechoty, nim przeprawi działa, Drugi raz słońce zaszło i noc zaczerniała. Toż we wtorek rum w drogę, kędy się kto zmieści. Ale nam tu Sajdaczny uszedł w rękojeści, Abowiem hetmańskiego nie słuchając zdania, Swą haramzę kozacką najpierwej przegania Przez Dniestr mostem tureckim, czym uraził siłu, Że się wydarł na czoło ten, co miał strzec tyłu. Dzień dżdżysty był przyczyną i królewic chory, Że dalej ode Żwańca iść nasze tabory Nie mogły i za mostem wojsko pozostałe, Bo się ledwie za trzy dni przeprawiło całe. Nie zaspali Tatarzy zwyczajnej kradzieże, Przypadszy, gdzie zarosłe Dniestrowe pobrzeże Okazyją podało, kędy naszych wielu Wzięto, nic nie myślących o nieprzyjacielu. Tam Sobieski sprawnego dostawszy języka, Oskoczy ich w kilkuset swego komunnika, Gromadzki z Polanowskim, podczaszego oba Porucznicy, ostatnia kędy się im próba Do wyświadczenia męstwa otworzy i cnoty; Lekkich ludzi do onej zażywszy roboty Czterdziestu żywcem wzięto; tyle dwoje legło; Ostatek się po polach i lasach rozbiegło. Tam Krzyski odebrany Tatarom z więzienia I kilkadziesiąt inszych mniejszego imienia. Od Żwańca pod Kamieniec Podolski szli drugiém Naszy, w dzień niepogodny, zimny, wietrzny, cugiem. Stamtąd, że też już zima barzo była bliska, Rozpuszczono chorągwie na swe stanowiska. I poszli, gdzie wabiły kogo miłe ściany, Na luby odpoczynek i wczas wetowany. Ten-ci koniec był wojnie, która im straszniejsza, Tym też dzięka wielkiemu Bogu powinniejsza Za jego świętą pomoc: on nam sam hetmanił, On pogaństwu tak harde bezpieczeństwo zganił. Dla czego Grzegorz siódmy tak wielkiego dobra Pamiątkę dziesiąty dzień naznaczył oktobra, W który Osman nadęty spadł z imprezy swojej, Żeby póki niski świat, póki Polska stoi, Święcił go boży Kościół naszego narodu, Dla wiecznego litości nad nami dowodu. Wdzięczną nam rzecz uczynił, ale mógł był przy tem Ratować nas w tym razie swoim depozytem. Dopiero teraz oczy otworzą sąsiedzi, Winszują nam wygranej i rzezane w miedzi Naszych wojen abrysy posyłają sobie, Co po polskiej wolności deptać mieli grobie. Tu, tu prawdziwie zażyć możemy przysłowia: Gdzie szczęście, tam przyjaciół zaraz jako mrowia; Gdzie fortuna, tam się też fawor ludzki chyli; Nie masz-ci i jednego, jeśli cię omyli. Nie mógł się nasz królewic nasycić swej chwały W Warszawie, aże dla niej obleciał świat cały (Czyli mu się przy ojcu nie mogło okroić? Trudno jednej świątnice dwiema bogom dwoić), Niemce, Włochy, Holendry, skąd sławą odęty Pełne panegiryków prowadził okręty. Każdemu piękne miłe; ale takie kruszce Nie na łóżku, nie w miękkiej kopają poduszce! Odłóż na czas gorączkę i febrę niezdrową: Daryjusz, Aleksandrze! Daryjusz nad głową, Bierz na się twardy kirys, stoi przed namiotem Bucefał, uleczy cię Mars krwią albo potem! Ale w cudze ozdoby, w cudze się pstrzyć piórka, Nie siedziawszy na koniu, nie widziawszy Turka, Ujma cnocie hetmanów, których krwią i męstwem Z szczęśliwym z tego placu zeszliśmy zwycięstwem. Lecz Bóg widzi, czyj kogut, czyj baran, z wysoka; Niech się pstrzy, niech rzegoce, a wżdy sroką sroka. Tobie, tobie, monarcho szerokiego świata, Acz ci cię żadna potkać nie może odpłata Za twoje dobrodziejstwa, którymi (przez spary Na nasze patrząc grzechy) krom końca — krom miary Swoje raczysz stworzenie: mostem przed bogatém Posławszy ciała nasze twoim majestatem, Niesiemy hołd powinny i wieczne trybuty, Pełne usta twej chwały i serce pokuty. Tobie w piersiach, podniosszy tryumfalne palmy, Święty pean przez hymny głosimy i psalmy; Twoja-to wiktoryja, twój fest, twoje dziwy, Że Turczyn, który samym strachem końskiej grzywy Wielkie kruszył fortece i narody gładził, Pierwszy raz, jako kosa o kamień, zawadził O szczyptę twoich ludzi, których wzgardził przodem I zamierzać nad nimi śmiał zwycięstwo głodem; Aleć poszedł do swego syty wstydu progu. Tyś mu na durnym czele wspak nakrzywił rogu I kiedy nim miasto nas na swych pogan sroże, I z głową mu pospołu strącili poroże I zginął, sromotnie się z swym minąwszy celem. Tyś nas ze lwiej paszczeki wydarł z Danijelem, Z Jonaszem na dnie morskim z wielorybich ksieńców I z ognistego pieca jako trzech młodzieńców. Już był Turczyn uchwycił naszę ziemię mostem, Nie tylko się zuchwałym hardzie zaklął postem, Zaiste upewniając swój głupi rozsądek, Że krwią naszą zgłodniały wysyci żołądek. Ale jako twojemu słudze jadowita Nie szkodzi, gdy za rękę jaszczurka go chwyta, I zgore na ostatek w płomieniu do kęsa, Tak Osman, swojego się napatrzywszy mięsa, Odbieżawszy przeważnej swych mostów fabryki, Które inszym gotował, wpadnie sam w te wniki. Twojej-to, twojej dzieło wszechmogącej ręki, Za co-ć wszyscy pokorne oddajemy dzięki. Ofiarę-ć na czystych serc kładziemy ognisko, Żeśmy na łup poganom, na urągowisko Pokrytym przyjaciołom i naszym sąsiadom Nie przyszli; wszak-eś serca człowieczego wiadom! Chciejże, wszechmocny Stwórco wszytkich rzeczy zdarzyć, Aby pokój, któryś nam dziś raczył skojarzyć, W tej Koronie wiekował ku twej chwale świętej, A z nas grzechu wszelakie wykorzeń ponęty. Pobożność, mądrość, miłość i insze pożytki Rozmnóż świętego ducha, a przemierzłe zbytki, Wstręt na niebie i ziemi (byle zaś nie w gniewie), Do żywota, niech z nas twa prawica wyplewie. Daj w ojczystej swobodzie, w rządzie, w dobrej sile Wyżyć tej śmiertelności zamierzone chwile! Dodatek Przypisanie L. J. C. Na prześwietny klejnot, który, z inszych wielą zacnych i rodowitych familij, starożyty dom IM. Panów Lipskich in theatro Orbis Poloni, swoje i wielkich przodków swoich, dzielną ręką i odważonym za Ojczyznę sercem, u żelaznego Gradywa wysługi perennis gloriae piastuje, charakterem *Drużynę*. Co to za rzeka, która wśród czerwone morze, Kąpiel faraonowę, mlecznym prądem porze? Czyli ze krwie pogańskiej wziąwszy się kałuże, Krzywymi nurty pole purpurowe struże? Między dwiema trąbami, w hełmie na kształt wieży, Rydze grzywy straszny lew afrykański jeży: Druentia — a że ją nazowę po nasku: Polska to jest *Drużyna*, którą miasto piasku Zaległ potomek cnego, z obudwu stron, Lecha Rycerskich dzieł porohy: nigdy tego echa Dniepr nie wyda skalisty, nie wyda go szumna, Co zagłusza szeroką Narbonę, Garumna. Jaki dźwięk wiecznej sławy, z tak niewielkiej strugi Napełniwszy świat cały, rozrywa frambugi Prześwietnych sfer niebieskich, ani jej zatłumi Fala morska, gdy swoich bohatyrów szumi. Niechajże się wschód słońca Nilem, niech bogatém Jego górne narody chlubią Eufratem, Gdy co rok w letne susze, przelawszy swe tamy, Tamten Egipt panoszy, ten Mezopotamy. Niechaj Ganges dwudziestą żeglownych rzek wsparty, Potym na półsiodma sta strumyków podarty, (W takie go Cyrus kęsy rozgniewany drapie, Za śmierć końską, za jedno utopienie szkapie); Niechaj z nim prędki Tygrys, Araxes bezdenny Głosi Indy dalekie, górzyste Armeny. Niech Tanais, co Scyty, Xant, co myje Frygi, I Hipanis, co konchy ściele i ostrygi; Meander, co do swego powraca się źrzodła, Erydan, gdzie wypadł z ojcowskiego siodła Nieszczęśliwy Faeton, kiedy mu nie zdole — Na znak czego, z sióstr nad nim stoją dziś topole — Niechaj wszytkie tytuły i swe chwały liczą: Ze dzielą monarchie, że państwa graniczą. Słynie Cisa Pannony, słynie Donaj Wiedniem, Rzymem Tyberys, chociaż siła ma Ren przed niém, W którym dawno, prawdziwe jeśli o tym karty, Uznawano poczciwych synów a bękarty, Rzucając dzieci w wodę; — dziś by takiej próby Na Niemców odszczepionych trzeba; rzadki, coby Wypłynął: tonęliby, i słusznie się śmiejem, Że poczciwe pieluchy biorą przywilejem! Niech się Hamburgiem Elba — twej korony ściana Niegdy, cny Bolesławie — Paryżem Sekwana, Skaldis pyszni Antwerpem, Rodanus Lugdunem, Dźwina Rygą, a Moskwa i Wołgą i Dunem; Niechaj się Cybeliną Almon chełpi łaźnią I tessalski Peneus, gdzie zdjęta bojaźnią I słusznym o panieństwo swoje Dafnis gniewem, Stoi nad nim po dziś dzień laurowym drzewem. Więc Amfrys, kędy z bóstwa Apollo wyzuty Pasł Admetowe stada na miejscu pokuty, I Lincestys, co równo z winem poi ludzi; Kratis, co czarną bieli, Sybaris, co brudzi Białą na owcach wełnę: tu wspomnienia godne Sinwessy, które czynią białegłowy płodne. Niechaj Tagus Hiszpany, Arymaspus Scyty, Hermus Lidów bogaci w piasek złololity, Swą Paktolus Azyją, a z nami o ścianę Niechaj toczy podobną Bodrog Węgrom pianę; Nawet niech Wisła, która tym wszytkim met bierze, Przy sławnej na cały świat sarmackiej Cererze, Z swymi siedzi szpiklerzmi; i Litwa ze Świętą: Wszytkie te, wszytkie gasną przed Śreniawą krętą; Wszytkie te w morzu toną z pysznymi tytuły; Wszytkie szczupli Syryusz podczas kanikuły. Nasza lubo *Drużyna*, lubo to *Sreniawa* (Śmierć ją krzyżem świętego dzieli Stanisława), Jako raz wieczną sławą wyrównała brzegi, Przez wszytkie lat po sobie idących szeregi W pełni żadnymi nigdy nie tkniona pojazdy, Cnoty pławi towary: ani jej Psie Gwiazdy, Ani sucho przeszkodzi, że swe kawalery, Wszytkie morza minąwszy, wnosi miedzy sfery, I w szczęśliwym, gdzie się człek na wieki odmładza, Łona stwórcę swojego porcie ich wysadza. W to, w to bystra Drużyna lotem tąży morze, Które w szklanym tron boski oblewa polorze; Z tego barwiste tęcze, rozkwitłe warkoczy, Panu chwał nieśmiertelnych wieczny prezent toczy. Onać to mleczna droga, którą bez koleje Złotowłosa Cyntyja gwiazdami usieje: Teć to gwiazdy, te lampy, teć to po niej świece, Które w swojej na ziemi nie gasnęły rzece. O wielkie wszechmocności twej, Boże, dowody! Kto by rzekł, że knot z cnoty, świeca będzie z wody? Teraz gdy księżyc, który wszytkich rzek patronem, W pełni nastawszy, w pełni idzie po przestronem Sarmackim firmamencie, dobrze sobie wróży Drużyna: bo jej źrzodła, da Bóg, nie zuboży; Ale skoro ją z wierzchem łaską swą nasypie, I naszej się dostanie wilgotności Lipie, Która na jej pobrzeżu zielony wierzch dźwiga. Żaden jej mróz nie płowi, żaden nie ostrzyga; Wieczny cień podróżnemu, wiecznym listem kwitnie; Przeto jej wiecznie żadna siekiera nie wytnie. Lecz gdy się i ten prędko w swoim zaćmi kole, A na jego Janina miejscu w polu Pole, Wszytkie rzeki koronne; wszytkie wlewa, które Od korzenia sarmacka sława wznosi w górę, Tamte swoje szczęśliwe rozpostrzą meaty, Te dadzą na cały świat zapaszyste kwiaty. Teraz robocze pczoły w zwyczajnej rozsypce Znajdziecie na tym Polu, skąd miód, skąd brać lipce; Dopieroż kiedy Jowisz spuści z nieba brzemię, Stokrotne się przy miedzie wróci człeku siemię. Wielmożnemu, mnie wielce Mciwemu Panu i jedynie kochanemu synowi, JMci Panu *Janowi z Lipia Lipskiemu*, staroście czchowskiemu, rotmistrzowi tegoż czchowskiego i sandeckiego powiatów, komisarzowi do zapłaty i popisu wojska dywizji województwa krakowskiego, przy szczerym życzliwego afektu konteście, zdrowia i wszelkich szczęśliwości. ------------------------------------------------ Z Wojną idę do ciebie, o mój Janie złoty! Tegom też tylko słuchał: piękne me pieszczoty! Czyś nie żołnierz? Czyś z każdej nie jest godzien miary, Żebym ci prezentował Marsowe towary? I niedługo rozmyślałem się, że tę pracowitym wyrobioną piórem moję lukubracją, jako ferventissimi amoris mei przeciwko WMM Panu, tak meritissimorum erga patriam, które exerces, w waleczne wielkich przodków swoich wstępujący strzemiona, actuum, consecro WMM Panu testamentem, choćci to drudzy partum otii zowią. I dobrze, bo carmina scribentis secessum et otia quaerunt, ale przecie non omnino otiosi, a ja się przyznam, żem nie extemporaneus. Wiem ci, że nie ujdę taksy i zębu Theonowego, o którym napisano: bonorum mala carminum Laverna, bo się przed nim i sam nie mógł wybiegać Homerus. Ale kogóż uszczypliwy język zazdrościwego nie dosiągł Zoila? Nigdy tak garncarz garncarza, jako poety nienawidzi poeta. Nie masz na świecie tak dobrego cieśle, żeby go inszy, a gorszy pospolicie, poprawić i w czymkolwiek przyganić mu nie miał. Jeśli Arystoteles spalił połowicę ksiąg Platonowych, Plato Xenofontowych, Cycero Sallustyuszowych dla nieszczęśliwej zazdrości, a któż się przed nią wybiega? O dirum exitium mortalibus, o nihil unquam Crescere, nec magnas patiem exsurgere laudes, Invidia. Choćci się też to nie każdemu nada; jeszczeż jeszcze kowalowi kowala, poecie poetę poprawić pozwalam; ale szewcowi malarza żadną miarą; co się stało Apellesowi, który odmalowawszy jako mógł najdoskonalej obraz, nie chcąc sam wierzyć oczom swoim, wiedząc, że suum cuique pulchrum, i u sowy nic piękniejszego nad jej sowięta, postawił go przy ścienie domu swego, a sam się za nim ukrywszy, słuchał zdania przemijających ludzi. Trafiło się, że szewc napiętkowi przyganiał i słusznie: którego skoro Apelles poprawił, nie mógł się szewc w swojej skórze ostać, ale znowu nazajutrz przyszedszy, począł coś około kolana dyszkurować, na co uśmiechnąwszy się Apelles, zawoła nań: ne sutor ultra crepidam, dosyć szewcowi po napiętek rozumu, dosyć kozie ogona po grzbiet! O jakoż siła tymi dzisiejszych poetów szewcami, którzy sami wierszów nigdy nie pisząc, nocte mettre, somno editi patre, w cudze sprawy bystrym zaciekają okiem, i jeżeli co najdą omissum aut perperam factum, summa libertate carpunt. Wiem, że nam rzeką: złych sąsiadów macie, znajdą się i tacy, ale: Złego złość pobije, a kto zajźry cnocie, Wszytko zgubi i sam zniszczeje w kłopocie. Byłoć to od początku świata, i jeśli miedzy rodzonymi braty, choć ich dwu tylko było, krwią się oblać musiało, a cóż się sąsiadom dziwować? Poki ludzi, poty grzechów, donec eadem hominum natura, similia evenient omnia. Nie wadziło to nigdy wielkim i piśmiennym ludziom, jako Pliniuszowi, gdy synowcowi, Senece, gdy własnym synom swoim, ale i za pamięci naszej, nie wadziło Pawłowi Piaseckiemu, biskupowi przemyskiemu, kiedy także rodzonemu synowcowi swemu, opatowi mogilskiemu, swoję dedykował historyją, i choć też na to mruczał, któremu Pallor in ore sedet, macies in corpore toto, Livor, piekielnej brat rodzony jędze, i ten się na ostatek swoimże udawił kawałkiem i przyznał, że Invidia Siculi non inuenere ty ranni Tormentum maius. Aleć ja mihi ipsi balneum subministrabo, sobie intus samemu canam, kiedy WMM Panu, w którym miłość moja finem citias inveniet, quam modum, tę sarmacką Bellonę, perenne gloriae naszego narodu monumentum fideli odrysowaną opera dedykuję. Wprawdzieć sacrum sine fumo i verba pro farina, tylko, ale ja przecie nie wątpię, że tylo miejsca znajdą w sercu WMM Pana, ile by najwyśmienitsze mogły mieć prezenty, wiedząc dobrze, że in muneribus res praestantissima mens est a zwłaszcza od tego, który i mansum ex ore daret. Ponieważ się wszyscy śmierci rodzimy i nikt tego terminu ani przeskoczyć, ani odłożyć nie może; bo stat sua cuique dies et ineluctabile fatum; mizerna by nader była kondycja nasza, kiedy by i dobre dla pochopu do cnoty, i złe dla obrzydzenia potomności grzechów roboty nasze w grobie się z nami zawierać i tam wieczną zasute niepamięcią zostawać miały. Niewysławiona boska prowidencja, wiedząc, że vetustas non opera solum, sed ipsam exedit naturam, podała nam drogę do ziemskiej nieśmiertelności, że non toti morimur, vivit potior pars nostri, oprócz dusze, która że jest divinae particula aurae, dlatego expers mortalitatis, żyje imię nasze w takiej, na jaką kto sam sobie sławę i estymacyą zarobił Pismo i litery tą drogą są, a prawie drugą duszą, która miedzy sferami niebieskimi, gdzie anima nostra rationalis, a miedzy podziemnym Awernem, gdzie ciał naszych putredo, w uściech, oczach i uszu ludzkich wiekuje na świecie po zejściu naszym: pismo, które nie dziejom tylko, ale mowom i myślom ludzkim ginąć i umierać nie da, które nas też samo najosobliwiej od wszystkich bestyj ziemskich i ptastwa niebieskiego dzieli. Mają nierozumne stworzenia z natury wiele rzeczy wspólnych z człowiekiem, mają i wiele przed nami. Daleko prędzej ludzie prości z ptaszej albo z bydlęcej wróżki zgadną o pogodzie, o deszczu, o szkodzie i nieszczęściu, aniżeli astrologowie, którzy nam z ordynacji siderum takowe prognostykują rzeczy. Nie darmo swoim kłopocie cecinit poeta: Saepe sinistra cava praedixit ab ilice cornix. Nie darmo na deszcz et sola ni sicca secum spatiatur arena. Mogą płakać krokodylowie, mogą się śmiać koczkodoni i łabęcie przed śmiercią śpiewać, jaskółki leczyć i wyłupione oczy dzieciom swoim wprawiać, nuż pszczoły i mrówki jakowy rząd pospolitej rzeczy prowadzić — siłę ludzi uczonych, okrom Pliniusza, doszedszy eksperiencją, pisało o tym. Mają i z ćwiczenia wielkie podobieństwa rozumu inteliektu ludzkiego, i owszem naleźlibyśmy ludzi, których nieme bestyje w nauce, nie mówię o szalonych, przeszły. Miał Herodes Atticus syna tak niepojętnego, że się do trzydziestego roku obiecadła nauczyć nie mógł. Taki był Heraklides, taki Licinius i Valentinianus cesarze, którzy się i podpisać na dekretach swoich nie mogli nauczyć. Wszyscy niemal ptacy mówić i pieśni złożone od ludzi śpiewać mogą. Wszytkie zwierzęta, lwi i niedźwiedzie, pardzi, psi, konie, smocy nawet i węże, rozmaitych sztuk, tańców, skoków i ludzkich posług wyćwiczyć się dadzą; jednego pisma pojąć nie mogą. Choćci Pliniusz w Mucyanie świadczy, że słoń, umiejący litery stawiać, te słowa gdzieś napisał: Ipse haec ego scripsi et spolia Celtica dicavi; czego fides penes autorem. O jako wiele potentatów świata, jako wiele filozofów desudavit, żeby pamiątkę na świecie swoje, nie tylko dzieł wielkich i dowodów mądrości, ale też twarzy, osoby i statury potomności zostawili! Pełen był Rzym: pełna Grecja marmorowych, alabastrowych, miedzianych, pełne ich kościoły i srebrnych i złotych, rzniętych i odlewanych kolosów, kolumn i piramidów. Aleć ut vultus hominum ita simulacra vultus imbecilia et mortalia sunt. Forma mentis aeterna, quam teuere et exprimer e non per alienam maleriam et artem, sed tuis ipse moribus possis, które nie w kamieniu ani w metalu (bo ten jeśli zazdrości ujdzie, łakomstwo zepsuje), ale na krewkim papierze, cnót i postępków twoich charaktery rznięte, wieczności dostąpić mogą. Aczkolwiek jako wszędy, tak też i tu grassatur invidiae lues, dla której ledwo nas tysiączna i to okęszona cząstka rzeczy i dzieł wiecznej pamiątki godnych po dziś dzień dochodzi. Gdzieżbyśmy z takowych abrysów z kupru i gipsu O stworzeniu świata, o upadzie pierwszych rodziców, o pokaraniu dawnych wieków przez wodę ogień, o odłączeniu kościoła bożego zaraz po potopie miedzy syny Noego, i o wszylkich inszych cudach wszechmocności, dobrotliwości, sprawiedliwości bożej, wiadomość mieli? A dopieroż de uicissitudine fortunae, o małych początkach i inkrementach wielkich monarchij: assyryjskiej, perskiej, macedońskiej i rzymskiej, aniby nam się śniło. Cóż wywrócenie Troje, Jeruzalem, Persepola, Kartagi, Memfi — sercaby się nam nie tknęło. Na ostatek tak wielka liczba bohatyrów świętych i pobożnych królów, których cnót przykład i odpłatę, druga takaż złych i bezbożnych tyranów, których serca dzikiego i niezachełznanych afektów sprawiedliwą pomstę — wiecznaby nam była odjęła niepamięć. Pismo tedy jest największem dziełem przedwiecznej mądrości w postanowieniu rozumu człowieczego, który tu do zdumienia prawie przychodzić musi, uważając, jakowych ludzi przed dwiema tysięcy lat i dalej świat rodził, którzy nie znając Boga stwórcę swego a dopieroż odkupiciela swego; w obłędliwościach szatańskich pod Saturnem, Janusem, Merkuryuszem, Apollinem, Jowiszem, Neptunem. Plutonem, Junoną, Palladą, Wenerą, Minerwą żyjąc, choć się im o niebie, dopieroż o zbawieniu dusznem nie śniło (bo dusze swoje z ciały pospołu palili i grzebli, o których nieśmiertelności czytając jeden Platonowe pisma, dobrowolnie wskoczył w morze i utonął), a wżdy nas z cnoty, z miłości, z czystości, z trzeźwości, stateczności sądzić będą, dla której więcej ich pomarło, dobrej tylko po śmierci intuitu sławy, niżeliby dziś dla wiecznego zbawienia chrześcijańskich ludzi. Druga rzecz wielkiego podziwienia godna, że jako w cnocie tak i w dowcipie pierwsze one wieki, siła mają przed nami. Za cóż teraz pisma nasze, kazania, oracyje, listy nawet stoją bez dawnych autorów, których jeśli nie wszytkich inszemi słowy, tedy wielką część w uczonych recytujemy sentencjach. Czego azaż mi same nie poświadczą Proszowice, gdzie za psa simplex veritatis oratio jeżeli jej Tacyt, albo Tulliusz, albo Seneka nie okrasi. Opak wszytko dla Boga! Gdzieby wiek nasz teraźniejszy, tak wypolerowany, wykształtowauy, wystrugany, że już ledwie nie puknie od wielkiej subtelności (jako ona bańka wydęta, im się barziej śklni, tym jest cieńsza i bliższa zginienia), gdzieby, mówię, wiek nasz i eksperiencją starszym będąc dwiema tysięcy lat, (a dies diem docet, i biedna pernoctata siła ma przed wczorajszym), i nową niebieską nauką wsparty miał utroque excellere: cnotą naprzód, wiedząc, że i na tym świecie równą z pogany dawnymi sławę, która post funera vivit, i na onym przyszłym (czego nie słychało pogaństwo) żywot wiecznie szczęśliwy pewną mieć będzie odpłatą, nauką zaś, która za czasem rośnie (bo assiduo addiscentes ad senium pervenimus, mielibyśmy celować młodszy świat. Ale że za nim w obojgu tym mydło wozimy! Czyli to szatan, za odjęciem sobie przez Chrystusa Pana tamtego świata, pilniej około nas i zguby naszej chodzi? W czym się my postrzec nie możemy, ale indormimus vitiis saeculi nostri, jako na miękkiej rozwalając się w nałogach grzechów naszych poduszcze (bo u poganów tak była rigida na wszytkie grzechy animadwersja, jako nigdy u nas chrześcijan, i owszem nam się to w zwyczaj obróciło, co u nich capitale było i dlatego dobrze Seneka; nullus remedio locus, ubi quae fuerant vitia, iam mores sunt). Jeden tylko najmniejszy na przykład wezmę taniec. Tak to było infame człowiekowi statecznemu tańcować u Rzymian, jako u nas ukraść co komu (aczci w Polszcze ujdzie, kędy małych złodziejków wieszają, a wielkim płacą i kłaniają się). Pisze Ludovicus Vives, że się przydało viro consulari, na administracji w prowincji pewnej będącemu, gdzieś podczas dobrej myśli tańcować. Skoro się tego dowiedziano w Rzymie, tak male rzecz ona habuit senatum, że nie tylko go z prowincji zaraz rewokowano, ale mu causam criminalem instytuowano, sprawować się kazano, ale że żaden z jurystów Iam perditae rei patrocinari nie chciał, musiał za ich radą constantissime negare crimen. Więc jako się tam wszelaką brzydzono płochością, tak zaś cnoty, i najmniejsze, wielką cenę i estymę miały. Piękna rzecz była wdowie drugi raz nie chodzić za mąż, praelataque est Pollionis fina non aliam ob causam quam quod mater eius in eodem coniugio manebat. Tenże autor pisze: apud Erulos adeo secundo matrimonio non locus, ut uxor ad sepulchrum mariti statim se laqueo indueret, nisi invisa et infamis vivere mallet. Aleć by o tym osobne księgi napisać trzeba, jako we większej daleko u starodawnych zostawały obserwancji cnoty, niżeli u nas, których zbawienna oświeciła nauka. Czyli w tamtych wiekach świat już był dojźrzał i w swojej stanął doskonałości? Bo jeśli wedle zgadzających się profecyj sześć tysięcy lat ma stać structura huius universi, toć dwa tysiąca rość, aże do czasów Abrahamowych i podania zakonu bożego; dwa tysiąca w perfekcji i sile aże do narodzenia Zbawiciela naszego; dwa tysiąca ad senectam i końcowi swemu. Wielkie podobieństwo, że tak jest: bo sam Chrystus Pan powiada, że na schyłku i dokończeniu świata przyszedł z nieba dla odkupienia ludzkiego; już był świat we trzech albo czterech tysięcy lat od stworzenia swojego w najdoźralszej stanął doskonałości cnót i dowcipów ludzkich, zbawienną o Bogu wyjąwszy naukę; w ten czas to był on wiek złoty, kiedy Saturnus, od Jowisza wygnany z nieba, z ludźmi mieszkał na ziemi, kiedy był pokój powszechny, a nieorana ziemia, o czym bają poetowie starzy, wszelakiego zboża rodziła obfitości Więc że naturaliter quod procedere non potest, recedit difficilisque in perfecto mora est, et ut primo ad consequendos quos priores ducimus, accendimur, ita ubi aut praeterire aut aequari eos posse desperavimus, studium cum spe senescit et quod assequi non potest, sequi desinit. Nie masz się przeto czemu dziwować, że lata nasze, wszytkie duchowne porzuciwszy ćwiczenia w nauce i w cnocie, świat ten przyrodzonym biegiem ziębnący i już dogorywający, zbytkami i rozpustami, lenistwem, opilstwem, ambicyją, obłudą, pychą, i ustawającą naturę w sobie sami krzeszą, czerstwią, budzą, równie jako w one ostatnie mięsopustu trzy dni przed następującym postem szaleją. Jednak i teraz przecie znajdują się tacy, którym ut agere memoratu digna pronum, ita celeberrimus quisque ingenio, ad prodendam virtutis memoriam sine gratia, aut ambitione, bonae tantum conscientiae pretio ducitur, którym tak szablą, jako i piórem miło robić nieśmiertelnej pamięci dzieła. Naród nasz nieszczęśliwy, przyznam się, z tej miary, że mu tu wszytkie chrześcijańskie palmę biorą dynastie, bo te językami swoimi nie tylko historie i dzieje wieków swoich, ale diariusze z sowitym przydatkiem chwały i grzeczności, ale wszytkie a wszytkie stare greckie i łacińskie autory, a skoro im i tych nie stało, szczere fabuły i bajki ludziom próżnującym dla zabawy (jako Francuzi romansze) wielkimi tomami piszą. A jeżeli który jako polski naród miałby co pisać o sobie? Bo i ciż sami cudzoziemcy, chociaż ich oczom officit nostra libertas, że jako chorzy z uprzykrzonego łóżka wzdychają widzący zdrowego acz simulant i łyczkiem kiełbasę z Ezopową nazywają liszką, nie mogą w piśmiech swoich opuścić Bolesławów, Zygmuntów, Kazimierzów i Władysławów naszych. Przyznał to Heinsius w pewnej oracji swojej, że in armis nascuntur Poloni, vera duri Martis, vera Bellonae propago. Meruit Zygmunt pierwszy a Paulo Jovio nobili historico poni inter tres heroas illos: Carolumquintum imperatorem, Franciscum primum Galliae regem et se ipsum, z takowym przydatkiem: hi nisi simul imperassent, singuli digni fuerunt, qui toti imperarent orbit. Aleć i teraźniejsze kłopoty i obroty nasze, prawda, że impari nec eo quern Veritas meretur affectu, siła cudzoziemców ale daleko od szczerości pisze. Podobno też odległość miejsca causanda a żadnemu towarowi tak nie szkodzą przenosiny i daleka droga, jako prawdzie. Takżeśmy incuriosi nostri, takżeśmy incuriosi et posteritatis. Owszem, invidemus obojgu. Invidemus *sobie*, że cokolwiek krwią, pracą, utratą substancji ad posteritatem meruimus, kiedy tego na piśmie nikt nie poda, wieczną obliterabitur niepamięcią. Vixere multi ante Agamemnona fortes… Sed illachrymabiles urgentur, Carent quia vote sacro. Nie dosyć jest potomności zostawić szerokie włości, wsi i folwarki przestrone; nie dosyć pełną ścianę starożytością przykurzonych przodków swoich obrazów; nie dosyć po drzwiach malowane, po powietrznikach wybijane herby, wieczne ze krwie szlacheckiej urodzenia swego insygnia, jeżeli im na piśmie nie zostawimy tego, czymeśmy też sami w osobach naszych potwierdzili wielkich przodków swoich, to jest opera manuum nostrarum. Czyśmy tylko decoquere ante parta maiorum nati, sanguinis non virtutis haeredes? Equites! Niestojcie ono miłe rycerstwo, któremu biedne na zielonym koniu ciężą podkówki: a ono kiedyś ty wojny nie służył, w okazji jako żyw nie był, ale z domowego wywaliwszy się jaja, urosłeś i porosłeś jako cielę u kołka w domu — choćbyś ty swoje herby nie na ścienie, ale na czele prezentował, toś ty wyrodek i wychodek familji swojej, nie eques ale equus polonus. Takiemu przed laty nie tylko dygnitarzem być, nie tylko królewskiego chleba trzymać, ale mu się myślistwa chować, w żółtych botach, w jedwabiu nie godziło chodzić. O tempora, o mores! dwadzieścia dzisia starostw, najwyższe honory, a jeszcze wojskowe, trzyma drugi, rotmistrzem jest, jako żyw nie bywszy w obozie, Jakubowice wyjąwszy: omnis enim res Virtus, fama, decus, divina humanaque pulchris Divitiis parent, quas qui construxerit, ille Clarus erit, fortis, Justus, sapiensve etiam et rex Et quicquid volet. *Invidemus posteritati, żeby przykład z przodków swoich brali bożej bojaźni*, którą w obyczajach, w pobożnych fundacjach kościołów i klasztorów świętych, szpitalów szczodrobliwych, cnoty rycerskiej, którą nie domatim hucząc, ale rozprzestrzeniając granice ojczyste, częścią z pogaństwem, częścią z wiarołomnymi sąsiadami aperto wyświadczali caelo. *Więc miłości przeciwko Panu*, chociaż to rzadko libertas et dominatio conveniunt, a przecie to meruerant majores nostri axioma, że nikędy król polski, choć obcy rodem, bezpieczniej i miękcej wyspać się nie może, jako na łonie szlachcica polskiego. Precz stąd feralis ona turecka, gdzie tak wiele cesarzów uduszonych; precz niemiecka, gdzie in coelesti etiam alimento otrutych; precz Francja, kędy nożami skłutych królów, precz Anglia na ostatek, która katowską siekierą ściętego prezentuje pana, carnificina. *Szczerości*, chociaż im to częstokroć z obłudną Moskwą (czego dowodem elekcja Władysława królewicza naszego na carstwo, którego potem defuncti periculo odrzucili) i z wykrętnymi wadziła Niemcami (czego dowód Maksymilian nie dotrzymawszy za granicą wiary, którą się w dosyć uczynieniu podanych kondycyj w zamojskiem obowiązał więzieniu). Wszyscy ci privato commodo foedera et amicitias metiuntur. *Przystojności* albo decoris et honoris, czego przykład w wielkim Janie Zamojskim, kiedy wziął w boju dwóch wodzów szwedzkich, z których jeden był bękartem króla szwedzkiego Gustawa, zwał się Carolusinus. Więc dawszy tamtemu victricem ad osculum dexteram, Carolusinowi jej z okrutnym umknął afrontem, chociaż miał nad owym komendę, powiedajac: że się go bękart dotykać nie godzien. Wywodzili mu to różnymi racjami drudzy, że to nie bękart, ale filius naturalis, że to u wszytkich chrześcijańskich panów zwyczajna. Pervincit tych wszytkich nieprzełomaną statecznością hetman wspaniały i Carolusina do więzienia malborskiego cum gregariis odesłał. Drugie specimen staropolskiej przystojności w tegoż Zamojskiego do Grzegorza trzynastego liście, żeby nie licencjował Zygmunta trzeciego do małżeństwa z Konstancją Austriacką, siostrą Anny, pierwszej żony jego, rodzoną; pisze, że u nas Polaków etiam in equabus incestus abominabilis, nie tylko byśmy go w królu cierpieć mieli. Tych-ci to i tym podobnych cnót przykładów zazdrościmy potomkom naszym, kiedy je alto supprimimus silentio. *Invidemus Ojczyźnie naszej*, kiedy królów pobożnych, wojennych, sprawiedliwych, dobrych et e contra, tamtych na zawdzięczenie cnoty i przychylności przeciwko narodowi naszemu, tych na zawstydzenie i przestrogę nasze perpetuo mergimus somnos. *Pobożnych*: jaki był Jagiełło, że dawniejszych nie wspomnię, czego świadkiem krwawa ona z Ulrykiem mistrzem krzyżackim potrzeba, do której nie wyszedł Jagiełło, chociaż już totis campis fulsere hostium signa, aże w namiecie swoim zaczętej nabożnie dosłuchał mszy świętej, a potem miasto jakiej do żołnierzów swoich exhorty, samże zaczął pieśń Wojciecha świętego do przeczystej Panny i Matki, i ta była hasłem, ta była fax et tuba do szczęśliwej wiktorii i wesołego tryumfu. *Wojennych*: jaki był Władysław Jagiełłowicz, który trzy razy poraziwszy Turków, że im czwarty raz nie dotrzymał rzeczonego miru, dał swoją i tak wielu chrześcijańskich krwią dokument ludzi, jako nie tylko chrześcijanom, ale ani poganom restricta mente et corde injurato przysięgać nie trzeba, jako tu żadne dyspensy i licencjowanie sumienia nie płaci, które na tę ekspedycją nieszczęśliwą przysłał był papież cunctanti Vladislao. *Sprawiedliwych*: jaki był Henryk, acz nie długo; pisze annalista, że na sejmie coronationis jego wakowała pieczęć, do której, jako bywa, barzo wiele ludzi przez rozmaite ubiegało się fakcje. Byli tam Karnkowscy, Ossolińscy, Kostkowie, którzy w tak rozerwanej elekcji między Ernestem Austriackim, Janem królem szwedzkim ojcem Zygmunta trzeciego (bo ten jeszcze w powiciu był), i carem moskiewskim, z których każdy wielkie miał seguito swoję, królem go evicerunt; byli tam Konarscy, Łascy, Tomiccy, Kryscy, Górkowie, Odolanowscy, którzy go ze Francji przyprowadzili, et multi alii, łaskę jego variis obsequiis dementi, wszyscy byli in spe gratiae Principis, którzy gdy czas przyszedł deklaracji, conticuere omnes intentique ora tenebant, versando annulum in digitis zawołał głosem: *Monsieur Wolski!* ale ten najmniej się nie spodziewając pieczęci, ledwo się per confertas krzesła pańskiego docisnąwszy catervas, ultra suam et omnium expectationem odebrał pierścień on, tanti honoris insigne, z ręku królewskich. Uważył to mądry pan, że kiedy by go był któremu z tych, którzy aliquo suo merito praesumebant łaskę jego, konferował, wpadłby był w podobieństwo, że non eodem omnes prosequitur affectu; dałby dissensioni okazyją inter cives. Wolał się zaraz explicare in primordiis panowania swego, że mu nie trzeba parare necessitudines, że nie chce być nikomu ni za co obligates, żeby wszytkim podchlebcom i zausznikom dał po uchu, ale kto czego godzien, kto się zasłuży ojczyźnie, ten się niechaj spodziewa. Nie umiał się w tym Stefan Batory rozgarnąć, ale Zborowskim, którzy go byli primario na tron wsadzili polski, jawnie acceptum referebat beneficium, zapomniawszy, że omnis virtus ale też i gratitudo requirit modum, i tak się też byli weń wpaśli, że nie mógł nikomu nic dać, czego by im summa cum invidia nie odmówił. Rupta potem in aperium evasit amicitia odium, która im była większa, tym potem cięższa królowi: bo ich w honory i bogactwa spanoszywszy, sam sobie bicz nagotował. Non pro mentis ale debito jure ambiebant omnia na się i clientelas suas. albo jeśli co komu król invitis illis konferował, to gniewy, to sapy, to tradukcje majestatu, eksprobracje, to postrachy, częścią ex se, częścią wymyślone, ut fit, żeby to król w nich firmaret potentiam a przez nich precario dominaretur: oto na tym sejmiku to mówiono, na tym to, to pisano, to podrzucono; i długo był król w tej niewoli, aże na ostatek musiał im wysadzić emula Zamojskiego Jana, i krwią się to non sine totius Reipublicae mola oblało, który concussisset całą Koronę, kiedy by śmierć królewska non occupasset. Niechajby sobie wszyscy królowie, ale polscy primario (bo ich summa regiminis in distributiva justitia zawisnęła), głęboko ono napisali oraculum: praeficere officiis et administralionibus non peccaturos potius quam damnare cum peccassent (co się przydało za naszego Kazimierza Radziejowskiemu); żadnych więcej do boku swojego sług i konsyliarzów nie przysposabiać non tam capaces, quam nihil desiderantes, albowiem nullus illum amat, qui semper da mihi clamat. Więc jako był pobożny Jagiełło, wojenny syn jego Władysław sprawiedliwy i mądry Henryk, tak był dobry i szczęśliwy Zygmunt pierwszy, Zygmunt August i Władysław czwarty, nisi eius bellicae gloriae incuria, luxuriae, zbuntowanie kozaków fatale civilis belli incendium effecisset: bo Kazimierz pacis studiosissimus eoque bellandi ignarus, in bellis tamen infaustis vilam multiformi consumpsit fortuna Jeśli która rzeczpospolita chrześcijańska jako nasza Polska rozmaitym mieszaninom w elekcjach, niebezpieczeństwom w interregnach, kłopotom z nowymi a obcymi pany podległa, którym tak się dobrowolnie subicimus sami, żeby się oni wprzódy prawom i obyczajom poddawali naszym. Wiedzą myśliwcy, że trudniejszy daleko do unoszenia dziwak albo złowek, który się bujać i sobie nauczył gonić, aniżeli młodzik w kojcu ochrostany jastrząb; tak i nam obcy pan nawykszy in absolutis dominiis: sic voto sic jubeo, stet pro ratione voluntas, nie rychło się da obrochmanić, i chociaż go rozlicznymi pętamy obowiązkami i przysięgami, coraz się porywa z ręku, coraz do przyrodzonych ciągnie się afektów, coraz z berła na drzewo: bo jako wilka tak i ptaka natura ciągnie do lasa. I nigdy nam się exoticum nie nadawało dominium, kiedykolwiek synów królów, panów naszych, sanguine et moribus, krojem i strojem nobis simillimos do elekcji nie stawało; jednego tylko Piasta po Leszkach i Popielach zeszłych, od którego brzeskie i legnickie ród swój prowadzą książęta, i to był terrigena, a drugiego Jagiełłą wyjąwszy, którzy obadwa divinitus obrani i na tron polski wysadzeni byli: tamten jako pie credimus temu, co nam in monumentis veneranda podała antiquitas że olio et fare onej Sareptańskiej niewiasty, mięsem i miodem, który rósł w uściech i w rękach tamtych elektorów; ten, żeby Pan Bóg przezeń naród on gruby litewski, w pogańskich pogrążony zabobonach, do świętej katolickiej przyprowadził wiary. Okrom mówię tych dwu: Nescio qua natale solum dulcedine cunctos Ducit et immemores non sinit esse sui. Obraliśmy Ludwika Węgierskiego, skoro nam w Kazimierzu Wielkim Piastowej linii nie stało, aż nam Sanok, Przemyśl, Halicz i Kamieniec Podolski do Węgier odcina, aż i sam obrzydziwszy sobie circumscriptum regimen», zostawiwszy Polakom zrzędną panią matkę swroję, książęciu Władysławowi Opolskiemu oddzieliwszy cum titulo principis wszytkie prowincje ruskie, odjeżdża na rezydencją do Budzynia i przywiódł też Polaków do takiej rezolucji, która go potem reflektowała, której Gołogóry perenne stoją monumentum. Obraliśmy Henryka francuskiego, co się mu już przydało, mądrego i sprawiedliwego pana, ale długoż tej uciechy? Albowiem czwartego po inauguracji swojej na królestwo polskie miesiąca, roku zbawiennego w nocy z kilką tylko Francuzów uciekł z Krakowa, skoro go doszła wiadomość śmierci Karola, króla francuskiego, brata jego: wolał się do tamtej pobierać sukcesji, kędy to bez ekscepcyj, bez cyrkumskrypcyj, królowi rozkazować wolno; kędy mu nie rzeką: nie pozwalam, wolno mu się zwadzić, z kim chce; wolno podatki rozkazać, jakie chce; wolno książęciu nieosądzonemu, dopieroż szlachcicowi szyję uciąć, do więzienia wrzucić, dobra wziąć, nullus arguet, chyba jako się i temu jego sukcessorowi stało, nożem go jako wieprza zakolą. Po którego zbieżeniu, że nam już Jagiełłowskiej w Zygmuncie Auguście linii nie stało, obraliśmy Stefana siedmigrodzkiego. Tłucz węgrzyna w możdżerzu, czyń ty co chcesz jemu, Przecie on będzie czosnkiem śmierdział po staremu! Tego mu trudno ująć, że był pan wojenny, szczęśliwy, doznała Moskwa zwyciężnej jego nad sobą prawice; ta też była przyczyną przez całe dziesięć lat królowania jego, że pod inszym trionem, co intendebat animo, nie mógł wsławić imienia swojego; ale cóż po tem, kiedy i sławę, i pożytki onych wiktoryj moskiewskich, chociaż krwią polską nabytych, Batorym swoim, Bekieszom, Burnomissom, Felodom przypisował; toć Chmieleckiego, że porzucił buławę w Moskwie, to i wielu inszych od niego odstrychnęło, i nie bez przyczyny napisano o nim po śmierci: nonnullis autoritate sua jam gravis, libertati Polonae, certe si provixisset, periculosus fore visus est. Obraliśmy po nim Zygmunta szwedzkiego, skoro nam miecza nie stało, po kądzieli i po iskrach prawie macając krwie Jagiełłowskiej, że go Katarzyna, Polka, siostra Zygmunta Augusta rodziła. Dziwna rzecz, żeśmy żadnej nie mieli elekcji, w którą by się panowie Austryjacy nie interesowali, a nie tylko prośbą, co wszytkim wolno, ale też i groźbą, czym samym odwracali serca ludzkie od siebie; bo każdemu formidabilis vicina potentia; każdy sobie pomyśli! z oną Ezopową liszką, co do lwa mówiła: omnia vestigia versum te spectantia video, nulla retrorsum. Konkurował ze Stefanem Maksymilian wtóry cesarz, i, by go była śmierć nie zaskoczyła, pewnie by był co wichrzył, i nierychło uspokoił Stefan po koronie adversae factionis fomenta. Konkurował z Henrykiem Ernestus Austriacus, który mszcząc się na Polakach upośledzenia swojego jadących przez ziemię niemiecką po króla do Francji, wielu porozbijać, wielu do więzienia pobrać rozkazał. Konkurował z Zygmuntem Maksymilian arcyksiążę i już szturmował do Krakowa, aleć go Pan Bóg skarał przez Jana Zamojskiego, u którego w Krasnymstawie tak głupiej porywczości swojej dwuletnim przypłacił więzieniem. Do Zygmunta wracając, w którym się rzetelnie ona staropolską ziściła przypowieść: «póki świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem», — azaż jego najpierwsze exordia dominationis: nienaprawione obyczaje; konwersacje z ludźmi swego, dalekiego od polskiego humoru narodu, niekrólewskie piły i kręgli zabawy, od których go ani intimae admissionis senatorowie dehortari nie mogli; odmiana dworu z polskiego na niemiecki; za onych harcerzów, których czterysta Stefan z synów koronnych ut corpore, animi sic viribus fortes et virtute viros przy boku swoim ozdobą w pokoju, prawą ręką w boju chował i kochał, dragarów, alabartników wprowadzenie; ze dwiema siostrami austriackimi sine consensu Reipublicae po świeżym zwłaszcza afroncie Maksymilianowskim ożenienie; azaż krew polska, którą chciał vindicare (i vindicasse, gdyby go non retrovertisset fortuna, et consilia ineluctabilis vis fatorum corrupisset) królestwo szwedzkie, dziedzictwo swoje, które mu stryj jego Carolus Sudermaniae wydarł i nie tylko nie wrócił, aleśmy mu je jeszcze naszymi własnymi Inflantami i Estonią wyposażyć musieli. Piękna wdzięczność zaprawdę na tamtej wojnie potkała Zbigniewa Sarnowskiego, com czytał w manuskrypcie dziada mojego, który ściąwszy na harcu szwedzkiego kapitana, wetkniony łeb jego na pałaszu rzucił królowi pod nogi: «Tak padną, Panie mój, wszyscy nieprzyjaciele twoi! A król co? Czy rzucił juki złota z Aleksandrem? Czy wieniec tego metalu z Juliuszem? Czy sto par wołów ze Scypionem? Czy podziękował? Czy obiecał? «Nie wszystkicheście Szwedów zwojowali, możecie tak barzo nie wykrzykać! Azaż ono detestabile scriptum, na sejmie potem inquisitionis tą ręką, która je pisała, zdrapane publice za instancyą tegoż Zamojskiego Jana, kanclerza i hetmana koronnego, gdzie się już była Rzeczpospolita in regalistas et cancellaristas roztrząsnęła seu rozerznęła, kędy in casu improlitatis suae Ernestowi austriackiemu, szwagrowi swemu, legował koronę polską, Litwę i Prusy do swojej przyłączał Szwecji. Azaż ona całej Polski civili sanguine inundatio, którą sowicie vindicavimus w Kazimierzu, za ono jego paradoxum: wolę psa niemieckiego widzieć, aniżeli szlachcica polskiego nad pludrami! Cóż mówi Revalia, gdzie się z ojcem Janem królem szwedzkim zjechawszy i kilka dni popieściwszy, chciał jako Henryk od nas uciec, by go byli senatorowie ze łzami nie uprosili, za co im potem nie dziękował Zamojski. Azaż tak wiele zacnej, zasłużonej, rodowitej szlachty upośledzonych w swoich i przodków swoich meritis, kiedy im należyty chleb, honor i dostojeństwo Szwedzi, Niemcy, Francuzi brali — nie poświadczy mi tego, że nigdy Polacy gloriosius na cały świat bello et pace nie słynęli, jako kiedy ich Polak rządził? Facilius est errare naturam, quam ut dissimilem sui princeps possit formare Rempublicam. Dobrze Boter o Polakach: że jakiegokolwiek króla mają, zaraz jego induunt naturam. Jeśli kędy jako u nas ma miejsce: . . . . . . . . . . . . . . componitur orbis Regis ad exemplum, nec sic inftectere sensus Humanos edicta ualent quam vita regentis. Czego przykładów wyliczać nie mój propozyt, bo i to, co piszę, wszytko extra sphaeram; namienić tylko chciałem w mojej WMMPanu dedykacji, jako injuriamus ojczyznę naszą, zaniedbywając i godnych i potrzebnych spraw wieków naszych porrigere posteritati, a mianowicie quanti constitit Polakom, i mową, co tłumacza zawsze do Warszawy wozić potrzeba, i strojem i całą naturą, afektem na ostatek nie wrodzonym ale przyniewolonym ku ojczyźnie swojej, alienigenam po świecie szukać i obierać pana. Ta, ta sama chocimska ekspedycja może nam otworzyć oczy. Utrata Wołoch, Inflant, Estonii, juris regii in ducali Prussia, Zadnieprza, jużci była i Ukraina nasmarowała, niechaj będzie zwierciadłem i hieroglifikiem kaczki onej, która kurczęta, Niemców, którzy Polaków wodzili. Quod mens augurat et opto, że za teraźniejszą, jako Piastową i Jagiełłową divinitus ordynowaną i odprawioną szczęśliwą Króla IMCi Pana naszego miłościwego elekcją, kość z kości, krew ze krwie polskiej, (a fortes creantur fortibus, nec imbellem feroces progener ant aquilae columbam) orzeł orłom rozkazować będzie, szczęśliwa rzeczynaszych nastąpi rewolucja, kiedy miserias nostri maximas orbis parens niemieckie żołny, francuskie papugi, węgierskie kruki, szwedzkie rozegnawszy sępy in proprio posuit sua sidera coelo, kiedy wielkiego onego zelatora gloriae et libertatis Polonae, Jana Zamojskiego nepos, nieporównanego Hektora i obrońcę całości ojczyzny swojej Jeremiego Wiśniowieckiego, książęcia z książąt (a w Polszcze tytuły acta heroica seqiiiintiir), który jako z nieprzyjacielem koronnym ręką i szablą, tak virtute et constantia cum invidia domi certabat, in castris genitus, patriis nutritus in armis filius, armipotenti dextera patrios avitosque consummabit honores i co dotąd na tysiąc zacnej jego parentele dzieliło się domów, dziś na wieczną narodu polskiego sławę, w jeden jakoby kościół, osobę Króla pana naszego zebrane assurget. Tempus erit — nec enim me fallunt omina, quando Hunc saevi ferventis in medio turbine belli Conversae fugient acies, hostilia quando Obvia quaeque metet infesto corpora ferro. Tempus erit, quando hunc rerum nuntia fama Praestantem animo et meritis ingentibus auctum Deferet extremis alis plaudentibus oris. Vos tantum, superi, placidam concedite vitam, Atque suo semper vernantem flore juventam, Quod illi stabili jam spondent numine Parcae, Ut seri quondam discant teneantque nepotes, Et sua perpeluis tradantur nomina chartis. Jużci nam tanti spes affulsit voti w mądrości, w dobrotliwości Pańskiej, które są in principis virtutes regnatrices corde, kiedy to turbidum w ojczyźnie naszej chaos, tę fatalem dissidiorum, diffidentiae, discordiae civilis procellam sedare in pectoribus hominum sua mansuetudine umiał. Zwyczajnyć to jest noviluniorum paroksyzm, zwyczajna nastawających na sferę swoje księżyców afekcja: wichry, grzmoty, niepogody, psoty i różne na powietrzu burze; każdy miesiąc schodzącego antecessora swego upijać musi relikwij. Co jeśli przyrodzonym biegiem na niebie się dzieje, czemuż się na ziemi dziwować, jeśli po wszytkich i pogańskich, i chrześcijańskich świata tego nacjach, czemuż i nie w Polszcze, która imo praxim wszytkich narodów pana sobie obiera, gdzie się nie rodzą, ale stawają królowie, ani zaraz król z koroną, ani spiritualis cum saeculari, ani equestris cum senatorio ordo, ani sibi cohaerent wszytkie trzy. Licentiata libertas, impunis licentia, non in foro fides, non in pectoribus confidentia, seditio campo, curia discordia, non magistratui autoritas, non senatui majestas, non judiciis gravitas, malefaciendi omnibus aut data potestas, aut imposita necessitas, nec honorantur virtutes, nec puniuntur flagitia, timet humilis potentem, non suspicit, contemnit, non antecedit humillorem potentior, ani pokoju, a dopieroż, jako to u nas było, ani pieniędzy, ani kredytu, non ducibus potestas, non militi obsequium, qui quamvis alacer sed tamen imperia ducum interpretari quam exequi mavult, non agris securitas, non aris reverentia, non diis cultus. Summa summarum pełno zawsze nienawiści, niezgody, tradukcyj, paskwilów, plotek, które jako vulgantur callide tak creduntur temere, a jako u Rzymianów bywało: quibus deerat inimicus, per amicos opprimebature. Teć są owoce interregnorum, te nowe, które po nich następują, witają specjały berła. Takać i na Ojczyznę nasze padła była tempestas, kiedy nam powtóre fatalis królom polskim Francja (bo i Henryk tam nożem zakłóty i Kazimierz tot vicissitudinibus lassatam podobno vitam, cum fortuna deseret), viduavit koronę, orbauit Ojczyznę naszę; kiedy Król JMC pan nasz coelitus centum miltium w okamgnieniu prawie adunatis hominum sensibus zawołany królem et jam jam vincentibus naufraganti patriae subuenit undis, kiedy już nie Węgrzyn, nie Francuz, nie Szwed, ale Polak, którego imię sonat anagrammatice: *Jam Lech*, którym fundował polskie w przestronej Sarmacji imię, ja spustoszone osiadłości, dziedzictwa białego orła, odarte i obnażone z dawnej sławy, tytuły jego zdeptane, provoluta tanto sanguine przez dwanaście wieków jego parta decora i praemia virtuti restituam, cultores agris, altaria templis et pristinum koronie mojej reponam nitorem Precz Szwedzi i Francuzi, precz Niemcy i Węgrzy: Bo sobie dziś Polacy postąpili mędrzéj. Jam Lech! mnie tu przed wami królować należy; Żaden mnie do korony pewnie nie ubieży. Niech inszym do niej złotem gościniec zagwoździ, Komu Bóg nie naznaczył, w zawodzie opożdzi. A komu chce na skronie wdziać koronę złotą, Chociaż o niej nie myśli, wyścignie piechotą. Niespodziana Polaków potkała pociecha: W tysiąc sto siedmdziesiąt lat znowu mają Lecha! Tegoć-to, tego króla na tron polski inwestyturę przed siedmnastą wieków w Klaudyuszu prorokował Tacitus: Quanto plura recentium sive veterum revolvo, tanto magis ludibrio rerum mortalium cunctis in negotiis obversantur, quippe fama, spe, veneratione, largitione multi destinabantur imperio, futurum principem fortuna in occulto tenebat Którego jako prędko dominationis primitias furibundi odważyli się civilibus discordiis incessere Eoli, tak on je wszytkie clementiae, prudentiae, majestatis, jakoby Neptunowego trójzębu jednym uspokoił zamachem, optimo genere veniae z Juliuszem Cesarzem nescire, quae quisque peccasset. Któremu kiedy po ostatnim onym z Pompejuszem tryumfie przyniesiono okrutnie wielki pakiet z jego obozu do Rzymu pisanych listów, z których mógł wszytkich żołnierzów swoich, a nawet i przyjaciół przeciwko sobie snadno dociec afektu — nie jednemu tam pod kolany zadrżało i już się conscii, jedni w nogi, drudzy wymawiać i wykręcać, inszy się przeć, inszy przepraszać gotowali — kiedy je w nałożony ogień wrzucić i spalić rozkazał. A Król pan nasz miłościwy wszytko, cokolwiek jego pańskich dochodziło uszu, w jedno generalnej amnistyjej zawinąwszy brzemię, pogrążył w oceanie łaskawości swojej, na wieczny przykład (że nihil gloriosius principe impune laeso) klemencji, na wieczny excelsi animi, którego proprium est non sentire (sic immanis fera ad latratum canum lenta respexit), pamiętając na to, że in delationibus aures praebeas, non etiam fidem, nam quis innocens erit, si accusasse sufficiet? Nadzieja tedy w Bogu et in aequanimitate principis, któremu praecipua rerum ad famam dirigenda; któremu, chociażby miał na szparze fortunę, prospera sui memoria insatiabiliter paranda, że chociażby znowu ta hydra lernejska, ta regnorum lues, ci nieszczęśliwi Eoli wichrzyć chcieli, rychlej się im zazdrościwą ambicją nadęte spukają miechy, niżeli pomieszają spokojne ojczyzny naszej klima. Ci-to, ci, którzy non sua, sed principis meliuntur fortuna; ci, którzy animo perfido et subdolo avaritiam et libidinem occultant, ex ancipiti temporum mutatione pendentes, tamquam cum fortuna fidem stare oporteat, albo się nie wyznaczyli w przeszłych ojczyzny naszej rewolucjach? Ci to, którzy desperatos in quieta Republica honores in turbido posse assequi arbitrantur; ci, których profligata in pace fides, rebus turbidis alacres, per incerta tutissimi (bo viro esurienti necesse est furari); ci, którzy aliud stantes, aliud sedentes, utroque pede claudi, quibus nec ara nec virtus, religio ad ostentationem, oratio magnifica sed fide careas, hos ama tanquam osurus; ci, którzy odio praesentium suis quoque periculis laetantur, którym neque boni intellectus neque cura mali, sed mercede aluntur ministri sceleribus, privatimque degeneres, in publicum exitiosi; kiedy cnotliwi in acie, oni in culina; którym nulla ex honesto spes, etiam publica mala singulis in occasionem gratiae trahuntur; ci to, z których alii sacerdotia et consulatus ut spolia adepti, procurationes et interiorem potentiam alii, odio et terrore omnia agunt; którzy proximam quamquam poenam, antequam poeniteret, ultum properant; ci, co recentem aliorum felicitatem aegris introspiciunt oculis; którzy largiuntur privatim, ut avidius de publico consumant; którym invidia in occulto, adulatio in aperto est; którzy ubi primi esse possent, soli volunt; qui nunquam recte fecerunt, ut facere viderentur, sed quia aliter facere non potuerunt; którycheśmy się świeżo na szczęśliwej Króla pana naszego napatrzyli elekcji, kiedy wziąwszy na kreskę swoje od księcia JMci Lotaryńskiego, kiedy ją musieli (przemówiwszy z oślicą Balaamową) dać księciu P. Michałowi Wiśniowieckiemu, nie mogą się teraz swojej przeciwko niemu wychwalić propensji, ci bilingues, haec illave, prout invaluissent, defensuri Prothei! Kiedy Augustus cesarz po szczęśliwej ad Actiacum wiktorii fugatis aemulis z tryumfem wjeżdżał na państwo rzymskie, co żywo, jako pospolicie bywa in nova felicitate, z Rzymu przeciwko niemu cum applausu wychodziło: ci z upominkami, drudzy z panegirykami; ubique adulatorum uberrima messis. Szwiec jeden, nim się ta burza między Augustem i Antonim, jego emulem, skończyła, nauczył dwu kruków mówić, jednego: Salve Auguste victor et imperator! a drugiego: Salve Antoni victor et imperator!, nie mogąc zgadnąć, którego tak z nich witać będzie potrzeba, bo wszytkie rzeczy ludzkich skutki, ale wojen najbardziej, w boskiej dyspozycji i in arcano fatorum sinu zawisły. Kiedy tedy August wjeżdżał, wziął też szwiec on swojego kruka, który u niego na ręce wołał: Salve victor, imperator Auguste! Ucieszony cesarz takowym witaniem, kazał szewcowi dać dziesięć tysięcy we złocie za onego kruka. Drugi szwiec, który, u jednego warsztatu boty szyjąc z owym i pomagając mu tych kruków uczyć śpiewać, zazdrościł towarzyszowi, a zwłaszcza że mu też nie chciał udzielić łaski onej cesarskiej, poszedł tedy do Augusta i powiedział, że towarzysz jego ma i drugiego kruka, który lepiej jeszcze umie śpiewać, aniżeli ten; tedy na prośbę jego posłał po niego August. Aż mój kruk: Salve Antoni victor, et imperator! Śmiał się cesarz z dowcipnego szewca i kazał mu się podzielić z towarzyszem munsztułukiem. Ledwo bym nie przysiągł, żeby się było daleko więcej takich szewców u nas w Polszcze znalazło, gdyby był kto z nich na elekcji przeszłej gotowe wytrząsnął Niemcom i Francuzom napisane panegiryki. Ale do przedsięwziętej powracając rzeczy, sub Sigismundo, Vladislao, Casimiro unius familiae quasi haereditas fuimus, loco libertatis erit, quando eligere coepimns. A tuć wszytkim historiografom przestrone otwiera się pole, quo numine laeso do tak żałosnej szarpaniny przyszła Ojczyzna nasza. Suum cuique decus postenrits rependat, bo to jest praecipuum annalium munus, ne virtutes sileantur, utque pravis dictis factisqne ex posteritate, ex infamia metus sit. Wróciła się do nas w lat ośmdziesiąt rzadka ona szczęśliwość czasów, ubi sentire, quam velis, et quae sentios, exprimere licet, a o piętnastu lat przed półtora tysięcy napisano: grande mortalis aevi spatium, pauci non modo aliorum, sed nostri etiam superstites sumus, exemptis e medio vitae tot annis, quibus jnuvenes ad senectutem, senes ad limina mortis per silentium venimus. Wróciła, mówię, do nas, tanto postliminio ona staropolska swoboda, non extraneis vitiata fucis, i szerokie otworzyła wrota sarmackiej Mnemozyny córom: z swoją się rachować przygodą i tot dispendiorum ojczyzny swojej naufragas legere tabulas. Quod fuit durum pati, meminisse dulce est. Aczkolwiek i pamiątka zamorskich zginęła królów, że rzekę bezpiecznie, jedne wyjąwszy chocimską ekspedycją: bo inglorios actus zamilczeć raczej, kiedy insuavis est poenitendae rei recordatio, nie masz nic godnego wiadomości czy przez niedbalstwo wieku naszego, subit inertiae dulcedo animos, et invisa primo desidia, postremo amator; czyli vergentibus patriae nostrae fatis. Dosyć niewiele rzeczy pamiątki godnych opisał był wierszem Samuel ze Skrzypny Twardowski: Żywot Władysława czwartego, Moskiewską i tę Chocimską (ale succincte barzo, jakoby in alio proposito occurrentem materiam) ekspedycyą. Alić ją zaraz summo cum dedecore narodu naszego, na sejmie warszawskim publico decreto na ofiarę Moskwicinowi spalono, i przewiódł to Kazimierz, choć jemu dedykowana była, na sobie, jakoby sam co gloriosius sprawił. Nie jednemu tu zaprawdę pióro wyleci z ręki, kiedy miasto nagrody i podziękowania ad rogum monumenta nostra damnantur. Ridere libet stultitiam eorum, qui praesenti potentia credunt extingui posse etiam sequentis aevi memoriam, bo i ta księga na świecie; ale choćby jej nie było, żyje jeszcze na poły między nami ludzi tych, którzy Władysława i moskiewskie pamiętają tryumfy, owo zgoła memoriam ipsam cum voce perdidissemus, si tam in nostra potestate esset oblivisci, quam tacere. Transakcyi tedy wojny chocimskiej jedno przez lat ośmdziesiąt ab excessu divi Stephani, jakośmy z za morza przywieźli króla, memorandum facinus do rąk ludzkich podaję, które Bogu naprzód, a potem sprawnym hetmanom, na ostatek rycerstwu swemu winna przyznać Korona nasza i cokolwiek tam gloriae partum; królowi to, co omissum, kiedy ze stem tysięcy inkludując pospolite ruszenie siedział deses we Lwowie, choć mu pod nos Tatarowie na Podolu kurzyli; quantum praestitisset, gdyby był na przemorzone, zniewczasone i już zwątpiałe pogaństwo przybył do swoich, historia nauczy. Władysław jako wszedł w obóz, tak z łóżka nie wstał i razu, podobien owemu królowi, co go Węgrzy z sobą na wojnę w kolebce wozili. Domowych z Kozaki i z Tatary hałasów wspominać szkoda, za szwedzkie się wstydzić potrzeba. Węgrowie i Moskwa trochę nas ozdobią i to, kto uważy smoleńskie trzyletnie oblężenie, jako wiele okazyj rerum bene gerendarum zgubiło, nie masz się z czego chlubić, nie masz dla Boga, bo tandem succubuimus i nie tylko Smoleńsk nazad, ale Kijów, Pereasław i inszych niemało powiatów z całym nam odebrali Zadnieprzem, za to, żeśmy palili księgi owe Twardowskiego, o ich ekspedycjach napisane. Nie wspomnię tu poborów dwuset, podymnych, łanowych, rogowych, pogłównych podatków, którymiśmy do żywego prawie ubóstwo złupili, które summo cum opprobrio gentis nostrae pastwiąc się nad nami, po dworach i wsiach szlacheckich jeżdżący, wolności polskiej urągający Niemcy extorquebant. Nie wspomnię pospolitych ruszenia, które tak już były spowszedniały, że nam jako na pańskie za leda huczkiem tatarskim w Ukrainie rozkazowano, i mogliśmy tak quaerulari, jako niegdy Macedoni przed swoim Aleksandrem: Jam respice canos, Invalidasque manus et inanes cerne lacertos! Usus abit vitae, bellis consumpsimus aevum, Ad mortem dimitte senes! Nie wspomnię konwokacyj, sejmów, związków, konfederacyj, po kilkakroć na każdy rok, sejmików co miesiąc, rozbieżenia się stanów koronnych po świecie, jakie było niekiedy za Tamerlana pod czas Pudyka, domowych zaś krzywd, przesądzania, uciskania jednych drugich, zdrad, perduellium, którzy z posłów naszych stawali się nam nieprzyjacioły, i inszych cudów, które wyliczając osobne by potrzeba napisać księgi; będą jednak tacy, których hic labor juvabit. Teraz kiedy male cohaerens corpori suo caput, król Kazimierz (któremu nunquam respondebat fortuna, semper opinio, quamvis poenituisset, audere libebat), obieżawszy wszytkie stopnie żywota ludzkiego, a nikędy nie zagrzawszy miejsca, renunciavit i koronie naszej i tandem viso funere suo intelliget se mortuum esse, quid tunc homines timuerint, quae senatus trepidatio, quae populi confusio, quis regni metus, in quam ardo saliitis et exitii fuerimus confmio, neque mihi scribere vacat, neque si vacaret, possem; świadczą związki, konfederacje, przysięgi, którymiśmy się na wszytkie przeciwności uzbroili, żebyśmy commune periculum Concordia propulsare mogli, a jako żółw nie dba na muchy, w swojej zawarły skorupie, takąśmy się i my byli wzajemną zasklepili zgodą, żeśmy się ab extra od wszelakich impetycyj spodziewali immunitatem; aż vallus vitem decepit, aż oniż sami, którzy hunc nexum, hanc copulam kleili, widząc, że tarda sunt quae in commune consuluntur; privatam gratiam statim mereare, statim recipias, wypadli nam z tego sklepienia, pejerarunt i Bogu, i ludziom nie strzymali wiary. Zabrawszy od różnych konkurentów na swoje i nasze kreski, nundinabantur libertatem nostram, jedni Niemcom, drudzy Francuzom, winem zaswojone obiecując afekty szlacheckie: czego się cum irrisu napatrzyli cudzoziemcy, i przyznali, że nie u nich tylko panuje w sercach łakomstwo. O regnum venale, et si emptorem invenerit, brevi periturum, jako niekiedy o Rzymie mówił Jugurta! Napatrzyliśmy się i my a longe, cum irreparabili stanu szlacheckiego labe, kiedy jako złodzieje w targ uwijali się oni dopiero zelanci, którzy tak barzo promovebant jurament konfederacji dominum cum auro accipere parati, prostituendo venalem eloquentiam, in alto libertatis Polonae piraticam exercentes. Auri sacra fames, quo non mortalia pectora cogis! Ale chociażci sero molunt deorum molae, doczekamy się przecie, że tych akcypitrów, którzy dla pieniędzy wszytko susque deque poczytają, dogoni sprawiedliwa pomsta boża, nasycą się tak barzo pragnionego złota, i jużby się była bez pochyby ta compages frustatim roztrzęsła, kiedy by nowy Atlas non suffecisset oneri brachia tanto, że kiedyśmy jam jam labentis cum libertate Regni Poloni bali się ruiny, ani się zachwiało oboje. Bo nieskończonej dobroci Bóg, którego to dzieło ustawające rady i zmysły ludzkie swoją sekundować siłą, któremu nie nowina nie z książęcego jako u nas domu, ale z pasterskiego królów wysadzać szałaszu: takim się Izrael w Saulu i w Dawidzie, z których tamten osły, ten owce u ojca swojego pasał; takim Cyncynnatem Rzymianie, o którym historyk: adeste qui omnia humana prae diuitiis spernitis, neque honori magno locum, neque virtuti putatis, nisi ut effuse affluant opes: spes unica populi Romani Cincinnatus, trans Tiberim quatuor jugerum colebat agellum, ibi a legatis seu fossam fodiens, seu cum araret, salute data redditaque invicem, rogatus, ut togatus senatus mandata audiret; admiratus, togam proferre e tugurio uxorem Raciliam iubet, qua simul absterso pulvere et sudore, togatus, dictator a gratulantibus consalutatur et in urbem vacatur; takim i naszy przodkowie w Przemysławie, w Leszku wtórym i w Piaście się szczycili. Saepe paupertas virtus fuit, in hac majores nostros apud aratra ipsa, mirantes decora sua, circumstetere lictores Bóg, mówię, suffecit tanto oneri caput, Króla pana naszego, pod którego ramiony post tot tantasque procellas weselszej wyglądamy konstelacji, zwłaszcza kiedy już zaszedł niepogodny sierpień, który swoje pognoił snopy, a wrzesień nam szczęśliwej novae spes sementis, jugo scandit roseo medii fastigia coeli, niosąc znak, w obróconych na zachodnie antypody rogach praesentissimi solis. Jużci doma primores suorum consultare jubet: Annis, bellisque verendi, crinigeri sedere patres. Już w polu Mavortia signa rubescunt, Floribus et subitis animantur frondibus hastae. Król tylko nad królmi i wieczny wszytkich rzeczy Sator protegat hunc statum, hanc pacem custodiat, a principi nostro, longissima statione mortali fundo (cum parente et conjuge carissima una, quas ut aeterna sociavit prudentia thoro, non separabit Olympo: quarum potentiam sentiet nemo, nisi aut periculo leuatus, aut honore elatus), destinet successores quam serissimos Takowym votum moje zamknąwszy sygnetem, znowu do WMMPana, od którego mnie occurrens calamo dotąd odwodzi materia, z moim powracam prezentem: Tobie, mój drogi synu, daruję te karty: Księgi miłe piśmiennym; myśliwemu charty; W minucyjach gospodarz; gach się kocha w piórku; Ksiądz w krzyżu; zeszły starzec w struganym kosturku; Strzelec lubi rucznicę; znać po kości gracza; Żołnierza broń i wojna, cny Lipski, wyznacza. Wszytko to miał Ulisses w swym kramie nieznany, Gdy szukał Achillesa do wojny z Trojany, I poznał go po łuku, choć w panieńskiej weście: Bo zwierciadła i wstęgi należą niewieście. Więc i ty, coć sarmacka Melpomene niesie Przez me ręce, chciej przyjąć, polski Achillesie! Wielkość domu twojego, który wierzchem siąga Hemu niedostępnego, ta po mnie wyciąga I twoje własne w miłej ojczyźnie zasługi: Boś pewnie nie zamącił naszej spólnej strugi, Którąśmy długim pasmem, jako bieży z góry, Jeszcze kiedy rozmierzał Lech tę ziemię sznury, Kiedy Krakus, gdzie smocy żywo ludzi jedli, Miasto swoje stołeczne zakładał, osiedli Przy tej ścienie, gdzie nieba ostre Tatry bodą, Gdzie nas winną Lyaeus podsyca jagodą. Stąd jako orzeł z gniazda, koń Trojański z brzucha, Odważne kawalery (nie ujźrysz piecucha), Wysadza na theatrum koronnego świata, A sława nieśmiertelna pod słońce wylata. Tuć dawne Lipie leży, tu Laskowa w boku, Tu Rupnów i Stadniki od tego Poloku Cugiem idą; tu Wiśnicz sławnych niegdy Kmitów, Skąd dom zawisł Potockich także Sreniawitów. Mstów i Przyłęk tu leżą. . . . . . Po ścianach malowane po[wietrzniki]. . . . . . O jakoż ziemskich rzeczy. . . . . . Prezentują starzałej dru. . . . . . Tu wzgardzony Lubomierz: bo że się go liszą, Hrabie się z Jarosławia i z Wiśnicza piszą. Tym-ci traktem, na którym widzim i Pisary, Kilkaset rodowitych domów szlachty staréj Aż do Śląska się ciągnie, Kraków w ręce prawéj Minąwszy; wszytkie herbem szczycąc się Śreniawy I choć się dzisia w różne dziedzictwa rozsuły, Zbywszy panów, dawne swe wsi dzierżą tytuły. Miłość twoja przeciwko rodzicom swej żony I we mnie budzi afekt chęci nieskończonéj, Którym ci tę ofiarę — nie prę się, że chuda — Pałę na znak wzajemnej miłości feuda. Tu by mi wszytkich polskich królów kalalogi Zliczyć trzeba od Lecha, który pierwszy progi Sarmackie opanował, i ich wszytkie dzieła: Jako suta Krakowa z Wandziną mogiła; Skoro gacha, co do niej zbrojno dziewosłębi, Skarze, odważnie w Wiślnej utopi się głębi. Sześciu Leszków przebieżeć, piąci Bolesławów, Dwu Popielów, Przemysła i trzech Mieczysławów, Dwu z Piastem Semowitów, Wacława z Ludwikiem, Czterech Kazimierzów, trzech Zygmuntów z Henrykiem I Władysławów czterech, z którymi do sfory Aleksander, Jan Olbracht i Stefan Batory. Wszytkie by mi potrzeba okazje zliczyć, Gdzie się zdało polskiemu Marsowi graniczyć, Którego i dziś jeszcze pokazują stopy Na wschód słońca, gdzie koniec pięknej Europy; Na zachód, kędy jego dzielnością uparci Krucygerzy na wieki i z imieniem starci; Na południe Psie-pola, którym Krzywousty Bolesław z trupów sprawił niemieckich zapusty. Na północy, gdzie Moskwę wskroś żelazem gołem Przeszedszy, nie oparł się aż pod Archangiołem! Gdzie się kolwiek obrócił i szablą, i kulą, Wszędy przezwiskiem polskim matki dzieci tulą. Wszędy tam cni przodkowie twoi byli z Lipia; Abowiem okazyji nigdy nie zasypia Serce sławy pragnące; gdziekolwiek się wrota Otworzą, wrodzona je prowadzi ochota. Onić już swych krwawych prac, po chwalebnej śmierci, W niebieskim skarbie liczą wysłużone czwierci, I tam razów dla miłej podjętych ojczyzny Przed wodzem wojsk angielskich prezentują blizny; Z którym we czci żywotem nieśmiertelnym żyją, Ssąc nektar i nad słodki cukier ambrozyją; Przeto się ich z mizernej gąski nie śmie tykać Piórko, nie śmie się wyżej ku słońcu pomykać, Wiedząc, że mu nad ogień nic nie szkodzi bardziéj, Czego przykład Ikarus, gdy ojcowską wzgardzi Przestrogą, klejonymi gdy śmiałkuje pióry, Ogorzał i spadł w morze Ikaryjskie z góry. Dziad twój, którego imię i wizerunk żywy W swej osobie piastujesz, o Janie szczęśliwy! Jakie czynił odwagi i tu jakie po nim Syn jego, a kochany ociec twój Hieronim, Nie zamilczy ich muza swoją pieśnią, ani Dokąd stoi świat niski, będą zapomniani; Gdyż sława bohatyrska z ich czystymi ciały W grobie się nie zawarła: będą wiekowały Ich szczęśliwe urobki, póki rzeki w morze Płyną, póki człek ziemię dla żywiołu orze, Póki zima za latem, noc za dniem w kolei, Póty ich stawać będzie w piersiach ludzkich dziei. Będą je sobie późni przez ręce prawnucy Podawać, psi zazdrością spasą się i krucy, Nie oschną jej z gorzkich łez już wygniłe ślepie, Blada jako mokły śledź, sucha, równa szczepie; Bo jej odrastające sęp z Awernu płuca W nieszczerym ścierwie targa i na dwór wyrzuca. W takiej męce Tityus do skały przykuty. Przebóg, dosyć ma zazdrość, zazdroszcząc pokuty! Niezwykłym to uraża ludzkie uszy echem, Żeby grzech był pokutą, a pokuta grzechem; Niechże się tam już sama żwa, je, kłuje, kąsa, Niech szczerą ssie truciznę z odartego wąsa. Ale twojego domu starożyta cnota Jako się mur miedziany drewnianego młota, Ognia złoto prawdziwe, skała wiatru boi, Lew psa, much zasklepiony żółw w skorupie swojéj, Tak dba i ta na zazdrość: chociaż za nią cwałem Stopa w stopę, jako cień, suwa się za ciałem I rychlej kieł w swych piersiach jadowity zroni, Niż zaszkodzi, chociaż ją do upaści goni. Czas, który i na świecie i po śmierci płaci, Odkryje wszytkich rzeczy ukryte postaci. Kiedyż tedyż i z grobu, jeśli nie w żywocie, Skrzywdzonej od zazdrości tryumfować cnocie, Która chociaż na ziemi przegra (bo tym władnie Fortuna), przecie zazdrość na koniec upadnie; A. w ostatku do nieba rekurs, gdzie przed sędziem Mądrym więcej fortunie kłaniać się nie będziem. Tam bez farby przyznają, co należy komu, Kto pochwały, kto godzien za swe złości sromu. Pełno przykładów, że tych, którzy dobrym szkodzą, Psi złe kości ze ścierwu na koniec ogłodzą. I onych faworytów, którzy pańskie uszy Posiedli, wlókł za nogi kat koło ratuszy. Na cóż tu Plaucyjanów, Sejanów i owych Wspominać Eutropich Arkadyjuszowych, Wiecznej świata zarazy? I są, i bywali W naszej Polszcze, co nad się cnotliwszych psowali, Których mi się dla synów wymieniać nie godzi, Choć ci nigdy sokoła sowa nie urodzi! Na cóż mi, z drugą stronę, wyliczać tu starych Kamillów, Scypionów, Narsetów, Belzarych, Którzy, acz się zazdrości żyjąc nie oparli, Wżdy ich imię wiekuje, choć dawno pomarli. Przebóg: jeśli na wszytkie świata strony cztery, Tedy w Polszcze o takie nie trudno martery! Skorośmy też przejęli coś Machiawela. Że jednego na przykład wymienię z tak wiela: Ojca pana naszego, po którego zgonie Posadził Bóg na złotym jego syna tronie. Piękna cnoty zapłata, z ciężkim oczu bólem Zazdrości: ociec — w niebie, syn — na ziemi królem! Tak, tak myto cnotliwych z przydatkiem poścignie, A zły się jako w chmurze błyskawica mignie! Więc, mój drogi starosto, mając w przedzie dziady, Gdyśmy na ten wiek padli, gdzie serce przykłady Stwierdzać trzeba do cnoty, mając w herbie Strzemię, Stój w nim i wytrzymaj złej inwidyi brzemię. Masz trzech stryjów abrysy: Marsem także i ci A rycerską w ojczyźnie cnotą znamienici. Ta jedna w Polszcze płaci, bo wszyscy trzej razem Dali się w polu z baszą obaczyć Abazem. Widział ich twardy Smoleńsk, gdy pod jego mury Gęste bojar moskiewskich rozbijali chmury. Z których Andrzej, niezwykłej młodzieniec urody, W samym szańcu moskiewskim dostał Wsiewołody, Chłopa rzekłbyś, że obrzym, że wstał z martwych znowu Polifem; wielce był król z takiego obłowu Wesołym; już Szehiny, już gardzi Prozory, Kiedy widzi tak mężne w swym wojsku Hektory; Bo ledwie nie w godzinę, drugi Lipski Jerzy Moskiewską mu pod nogi chorągiew rozszerzy, A że łba przy niej kornet zbył, świadczyło drzewce W rumianej uszargane z tuleją polewce. Lecz to jeszcze nie za nas i ci to niech piszą, Którzy z grobów sarmackich bohatyrów krzészą, A sławę nieśmiertelną przez swoje papiéry Dają światu, dźwięki jej mieszając w zefiry. Tu mi Jerzego znowu, lecz nie z takim gustem, Wspomnieć, łzą napoiwszy a nie inkaustem Smutne pióro, przychodzi. Twój-to był stryjeczny, Znać, że się Lipskim rodził, tak mężny, tak grzeczny! Widział go wódz, widziało wojsko, widział i ja, Gdy się spolna nad nami chorągiew rozwija; Kiedy w śmierci trwalszego szukając żywota, Gdziekolwiek szczęście do niej otworzyło wrota, Żywym sercem rycerskim — bo pewnie nie musem — Jako on Kokles rzymski z mężnym Kurcyjusem, Z których tamten do Tybru, ten w pełną trucizny Przepaść skoczył odważnie, dla miłej ojczyzny; Jako trzech Decyjusów: dziad z wnukiem i z synem; Z Scewolą, który rękę spalił przed kominem — Z tymi i których tylko dawne liczą wieki, Lubo drzewcem kozackie rozrywać pasieki, Lubo miasta szturmem brać, lubo ich ostrowy, Do wszytkiego ochoczy, na wszytko gotowy; Dopieroż jeśli dala okazyja pole, Nie tak mleko wężowi, nie tak miód mił pczole, Nie tak upatrzonego chciwy łowiec kota Lubi, jaka w nim była do harców ochota. Komu dostać języka śród ordy, śród kosza, Co mu kraść przyznawała ćwiczona Wołosza. Jemu tylo z natury serce dało męstwa, Że go żadna pogaństwa nie straszyła gęstwa! Ze jako głodny orzeł między dropie wpada, Grzywacza bierze jastrząb z największego stada, Ksiądz bezpiecznie brakuje w polu cudze kopy, Tak on brał z ich szeregów podobniejsze chłopy! Świadczy Zbaraż, wieczysta cnoty polskiej próba, Gdzie han krymski z Chmielnickim sprzysiągszy się oba Niezliczonym garść naszych zastępem osuli, Że z nieba tylko pomoc w takiej cieśni czuli, Skąd im Bóg (bo prze zazdrość u króla kredytu Nie miał) Wiśniowieckiego posłał dla zaszczytu. Ten sam wojsku świat widzieć, ten dał we złe razy Tak sromotnej ojczyźnie uchronić się zmazy; Gdy rozpaczą i głodem na poły pomarli, W tym jednym żyli i w tym jednym się oparli. Niech się Sagunt nie równa i Ostenda z swojém Oblężeniem, bo to met da pewnie oboim; Tej morze, tamtego mur wyniesiony z cegły Bronił; a naszych trzykroć sto tysięcy zbiegły W szczerym polu dziesiątek, aże Bóg złe rady Zawstydziwszy, sam wystąpił między one zwady. Tam się Lipski wyznaczył sercem prawie żywym, Z bliska szablą, z daleka, kiedy łukiem krzywym Gdzie tylko lub kozaka lub ordyńca zoczył, Hustem nieprzyjacielską posokę wytoczył, I sam razów poczciwych ukazował piątna, Czego mu zazdrość ująć nie może pokątna. Batów go zjadł nieszczęsny, kędy bez przykładu Do tak wściekłego przyszedł nieprzyjaciel jadu: Nie z konia, nie przy broni, nie w bitwie, nie w szyku, Ale więźniów niestotyż naszych rzezał w łyku! O! jako krwie szlachetnej lało się tam wiele, Że jej zażył Nuradyn na miejscu kąpiele, Wziąwszy od Chmielnickiego sowite okupy, Po brzuch konia ubroczył, tratujący trupy. Tam kwiat wojska naszego ginie i z hetmany, Jako od Hannibala Rzymianie pod Kanny, Zgoła z kilku tysięcy kilkadziesiąt — i to Siła-m rzekł — uszło przecie, których nie pobito. Mógł ci i on ujść z tymi, lecz wolał mogiły Podnieść, niżli poganom pokazować tyły! O nierządzie szkarady! O niesprawo sroga! Którą że dotąd stoim, bać się też dla Boga! Byśmy nią nie zginęli, jako stara pieje Przypowieść, z czego się świat nie od rzeczy śmieje. Żyje Andrzej, brat jego, który tej rubieży Szczęściem uszedł: bo gdy to, co matce należy Od cnotliwego syna, oddamy jej w długu, Wracamy się ziemianie do onego pługu, Przy którym jest też miejsce poczciwszej zabawce, Przyszłym czasom swej sławy gotować poprawce. Aleć by mi tu pierwej papieru nie stało, By się wszytkich żołnierzów z domu twego miało Wyliczać, którzy i dziś trybem wielkich przodków Robiąc na dobre imię, nie zbierają podków, Dosyć mają zasłużyć, a głosem swobodnym, Gdy drudzy biorą, wyrzec: i jam tego godnym! Co dotąd przed dobrtmi chwytali legarci, Leda kondys ci porwie, gdy obrócą charci Wiem ja, że nie bez wstydu z strony to obojej Tak w oczy chwalić, jako słuchać chwały swojej, Aleć mnie miłość moja, ciebie niech odwstydzi Prawda; gdyć to przyznaję, co świat w tobie widzi; Chyba jeśli kto ślepy albo będzie głuchy Lub domator: bo świata odsądzam piecuchy Komu oczy cebulą zazdrość opaskudzi, Słońca widzieć nie może, a ma widzieć ludzi? Skoro z cieniów domowych wyszedłeś, najpierwéj Udałeś się do dworu sarmackiej Minerwy, Która, już to w Koronie wiek dochodzi trzeci, Jako piersiami karmi swych patronów dzieci. Gdzie kto się czemu święci, w takiej też doktrynie Ćwiczy: szlachcic, byle się przedać po łacinie Nie dał, byle rozumiał w kościele i w grodzie, (Krzywda — cudzym językiem w swym mówić narodzie), Byle umiał Tacyta zażyć z Cyceronem, A Seneki do tego, dosyć jest uczonym. Twa, Jagiełło, pamiątka, tyś w mieście stołecznym Państw Lechowych ją stwierdził przywilejem wiecznym Twój pegaz na Wawelu ten stok, który płynie Na wszytek siódmy tryjon — gdzie polskie boginie Z Apollinem mieszkają — swym kopytem kował, I będzie z Helikońskim jednako wiekował. Gdzie niedługo mieszkawrszy — na szczęściu w tej mierze Należy; więcej za rok u tych dziewek bierze Niżli za dziesięć drugi (nie kochają muzy Takiego, co zmysł tępy i rozum ma guzy) — Wyszedłeś i kochanych rodziców za nogi Obłapiasz, którym żaden koszt nie był tak drogi, Żebyś nim świat zwiedziwszy płynął i za morze, A potem na królewskim zabawił się dworze. Mierział cię dwór natenczas i nie bez przyczyny, Pełen włoskiej, hiszpańskiej, niemieckiej faryny, Zazdrości, ambicyi: a za rządem czepców Najobfitsze jest żniwo płotków i pochlebców. Do wojska cię Mars ciągnie, jako knieja zwierza, Chocieś wzrostem i laty nie doszedł żołnierza, Koń cię woła chodziwy i tarcz kuta w Lemnie. Wsiadaj! Bo jako Tetys wymyśla daremnie Z Achillesem, zaniosszy małego we śpiączki Do Chirona, uchodząc trojańskiej mierziączki; Już go w Styksie, nieboga, już w Kocycie kąpie Dla rany, już go stroi w białogłowskie strząpie; Darmo: bo kto do czego z natury się bierze, Pewnie się nie zatai ani w fraucymerze. Tak i ciebie, Janie mój! drogiej rodzicielki Scedzone do ostatniej smutne łzy kropelki Nie strzymają: że skoroć Bellona potuszy, Jako orzeł, choć jeszcze nie dobrze zasuszy, Lekkim ufa Eurom i z gniazda się puszcza, Kiedy go bystra młodość do łowu poduszcza. Tameś szedł, kędy na kieł wziąwszy Rusin gruby, Zniosszy naszych kilkakroć, do tej przyszedł chluby, Że się księstwem oderznąć od Korony śmiele Odważył, panów miawszy za nieprzyjaciele; Kędy chłop nałożony cepom, pługu, bronie, Zwątpiwszy za niecnoty swoje o pardonie, Do tej przyszedł rozpaczy, woli, niźli robić Pługiem albo cepami, dać się śmierci dobić! Najgorsza z takim wojna, który za swe zbrodnie Żyć nie może, bić może: takiemu śmierć słodnie, Taki na cudzy żywot tym bezpieczniej jedzie, Gdy się przy swym jako kot opiera na ledzie. Dobrześ, zacny starosto, rodzicom swym wróżył: Boś się tam stokroć więcej królowi przysłużył A ojczyźnie tysiąckroć, niż bawiąc się dworem; Coć z wieczną sławą, z wiecznym przyznawał honorem, On Potocki, szedziwem ozdobiony latem, Przed panem męstwo twoje chwaląc i senatem. Dopieroż kiedy nowa ze Szwecyi burza Wszytkę nasze Koronę w odmęcie ponurza: Kraków wzięty; Kazimierz pomknął gdzieś ku Śląsku; I wojsko i hetmani w spólnym obowiązku Dają się Gustawowi, tak srogim hałasem Przestraszeni; poczty swe piszą przed Duglasem; Zatkajcież teraz psiną poradnicy ucho, Coście wtenczas nosili za Szwedkami rucho! Dzisieście najgrzeczniejszy i pierwszy do misy, A przed łaty łupiono z skóry takie lisy! — Kiedy mówię Kozacy, Orda, Moskwa, Szwedzi, Multan, Węgrzyn, Wołoszyn, wszytko się to scedzi, Właśnie jakby na zmowie, do Polski niebogi, Krwią naszą zalewając wzniecone pożogi: Wtenczas cię było widzieć, gdyś w rozruchy one Z bracią swą zatrzymywał rzeczy już zgubione, I będąc w ośminastem wieku swego lecie, Piastowałeś w tak ludnym buzdygan powiecie. Po te, po te, że sami pochwalim się, kresy Wszytkich szwedzkich tryumfów stanęły progresy. Skoro Forgiel spadł z Sącza, jako z wiersze żaba, Już się on nie śmie kusić, już go nie nagaba: Obmierzło mu Podgórze, gdzie pierwszymi między Dał się cny Lipski poznać sowicie tej nędzy. O jako wiele razy w twoich cię wsiach macał! Jak wiele razy głowę twą złotem przepłacał! Na wszytkie twe popasy, na wszytkie noclegi, Wyprawował po tobie nieznajome szpiegi! Dał Bóg, że przeoczywszy one wszytkie sidła, Rzezałeś ich jakoby na ofiarę bydła. Co stary słysząc tatuś znowu się odmładzał, Jakoby go na konia tureckiego wsadzał, Jakoby mu Bóg wieku z przeszłych lat przylewał, Gdy w synu widzi serce, które i on miewał. Tak zgrzybiały Pryjamus w sławnej wojnie onéj Widząc mężne Hektory, bitne Sarpedony, Marsowate Troile, waleczne Deifeby, Ciężkich łupy greckimi wracając z potrzeby, Karmił serce pociechą cały lat dziesiątek; Aleć się minął z końcem niestotyż początek! Kto by był rzekł, mój zacny starosto, w tym czasie, Kiedy wojną gorzała w straszliwym hałasie, Kiedy byś w niej wolnego nie namacał kąta, Że się z tak złych terminów Korona wypląta? Wziął Rusin Ukrainę, Tatarzyn się weprze W Podole, Moskwa w całą Litwę i Zadnieprze; Węgrzyna nam w Podgórze wrzuciły pokusy; Zażął Szwed Wielkąpolskę, Brandeburczyk Prusy; Niemiec przypadł do ziemie, jako wilk na jagnię; Już mu się blejwas przejadł, pewnie soli pragnie; Jakoż miało-li by przyść do tej szarpaniny, Woli to zjeść z onym psem, co ma porwać iny. Pełne były Polaków Węgry, Śląska, Spisze; Drudzy ledwo się w dziury nie grzebali mysze. Nie ujżrałeś granduków, nie uświadczył hrabi; Drobiaszczek tylko serce a cnota ochabi, Którzy żadnych nie mając droższych depozytów, Te dla miłej ojczyzny odważą zaszczytów. Łaska Boga naszego i wszech rzeczy sprawce Na tej nas przez dwie lecie potrzymawszy ławce, Wykurzy ten gad z Polski i za taką chłostą Da, że się nasze członki w jedno ciało zrostą: Bo musi z poczciwością każdy wrócić cudze. Ty bywszy na braterskiej przez ten czas usłudze, Skoro Kraków odbierzem a wojna przecichnie, Skoro duszą Rakocy z szwedzkim królem kichnie, Bieżałeś w Ukrainę, kędy Mars zapraszał Do roboty, gdzie Moskwę z buntowniki płaszał. Tamtać ma za swe, chociaż z naszą szkodą, a ci Dotąd się przetwarzają w rozliczne postaci: To na dół, to do góry, w prawo, w lewo kręcą; W jarzmo nie chcą; bo gdy się wróble w proso wnęcą, Niech gwiżdże, niechaj ciska, niech stawia straszydła Gospodarz, przecie oślep polecą do żydła. I ci przez lat dwadzieścia zakusiwszy lubéj Wolności, nie zaraz się dadzą wprawić w kluby. Nie stoi Ukraina wszytka części setnej, Có się dla niej krwie polskiej wylało szlachetnej. Taką miał Rzym Kartagę (i póki jej z gruntu Nie wyrżnął, co rok krwią swą przypłacił ich buntu). I Żydzi Filistynów, jako wesz w kołnierzu, Jako bicz: jeśli kiedy przeciwko przymierzu Wystąpili boskiemu, brali nim po grzbiecie A nam Ruś nie da siedzieć w pokoju na świecie I czekać tylko, jeśli pozwolą niebiosy, Rychło nam ten mól Turka przywabi na włosy. Już nie ma co brać orda jeśli chce obłowu, Musi siągać, jakoż też siąga aż ku Lwowu. Tameś znowu lat kilka, mój kochany Janie, Strawił, dokąd łaskawej zdało się Junonie, W trwalszy cię włożyć zakon, który Bóg sam w raju Pisał pierwszym rodzicom ludzkiego rodzaju. Jużeś się też krwie nalał, jużeś zemścił braci Rycersko, w tamtej świata zgubionych połaci; Jużeś wieku ubliżył, już nadtyrał zdrowia, Krzepło jedząc, sypiając dotąd bez wezgłowia. Czas by zdjąć twardy kirys i gięte kolczugi, Dosyć w sagu, już by też w todze swe posługi Drogiej czynić ojczyźnie: i nie byłeś sprzeczny, Aleś szedł, kędy cię los prowadził przedwieczny. Nie przetoś się odmienił: nie zaraz od boku Broń ci wzięła Dianna, bo nie wyszło roku, Gdyś znowu z rozkazania szlachty braciej swojéj Wziął chorągiew i służbę przypowiedział zbroi, Którą już kilkanaście — o jak prędko lecą — Lat piastujesz z zupełną wszytkich kontentecą. Szczerość, prawda a ludzkość do miłości stopnie; Frantostwem niedługo trwa, jeśli jej kto dopnie. Niechaj uwija słowa i w koncept się sadzi, Znamy ziółko pokrzywkę: piękna, ale zdradzi. Lecz co dobre, to rzadkie; jeśli wierzyć chcecie, Nic rzadszego nad człeka szczerego na świecie, Co w przyjaźni statkuje, ani stawia w karty Wiary swej; nieprzyjaciel komu, wtąż otwarty; Dołków nie kopie, ale staropolskim śladem Cnotą swoją uróść chce, nie cudzym upadem. Krotce mówiąc, co wiary przyjaźni, sumnienia Nie wiąże do fortuny, która się odmienia, Ani z chameleontem jaką barwę zoczy, W taką się w oka mgnieniu sukienkę obłoczy. Nie tknęło ciebie złoto ani obietnice, Co ludzi, jako szwiec but, wywraca na nice; Nie zwabiły honory ani przywileje I odęte solnymi górami nadzieje. Czego że były przez się twoje godne cnoty, Za toś nie chciał wolności przecyganiać złotéj, Acz to kupca nalazło, który niechaj krasi Swe zdrady, jak chce; kąsa pies, chociaż się łasi. Bo gdzie pieniądz raz wiarę, gdzie raz cnotę złomie, Już na wieki kaleką, już do śmierci chromie. Komu raz psia mamona serce scudzołoży, Nie wierz, choć się przysięga, klnie, płacze i boży! Rychlej panna poścignie straconego wieńca, Niż kredytu u ludzi taki obojeńca, Chociaż gładką wymową swe fałsze przymuśnie. Tobie nikt, cny starosto, oka nie zapluśnie. Nigdyś braciej nie zdradzał, wspaniałymi duchy Wszytko depcąc i złote pod cnotą łańcuchy. Nie brałeś na ujęcie aniś swoim winem Kupczył szlachtą; nie wiedział, choć z świętym Marcinem Dlaczegoś płaszcz ten rzezał rodziców swych zbioru, Jednym celem ludzkości a braciej faworu, Któregoś z łaski bożej pełen, choć bez chluby Nie mogła ambicyja w cię znaleźć skałuby; Chociaż cię z tym szukano, na cóż siła mówić? W domuś miał, co drugiemu z pracą przyszło łowić. Stąd cię posłem na sejmy, stąd z naszego koła Funkcyja cię na sędztwo trybunalskie woła. Niech Lublin i Warszawa tobie będą świadki, Że im to śliższy stopień, tym człek na nim rzadki Bez swego interesu i jakiej prywaty. Trzebać cnoty na posły i na deputaty! Pewnieć jej tu, chociaż się od zazdrości wściecze, Język nieprzyjacielski nigdy nie uwlecze. Nie strzegłeś drzwi królewskich, nie wytykał głowy, Wszytko będąc dla wziątku obiecać gotowy. Nie zdradził województwa dla żadnej otuchy, Anić też koło uszu świszczały obuchy: Gdzie dobrych należyte w Proszowicach dzięki, Zdrajców taka cześć czeka, takowe niewdzięki, Którzy wszytko dla prywat zarzucą w pomietle. A ona instrukcja w pleśni kędy zetle. Więc w trybunale, kędyś naszym siedział sędzią , Żadne cię korrupcyje nie uniosły piędzią Od świętej justycyi, a na miejscu oném Radbyś był wszytkim oraz sędzią i patronem, A zwłaszcza województwa tutecznego braci: Bogdaj tacy bywali zawsze deputaci! Z jakim kosztem i z jakim wszytkich nas honorem, Chociażeś żebrząc próżnym nie wytrząsał worem, Nie wziąwszy i szeląga na to jako drudzy; Przyznając to, co kuchnie pilnowali cudzéj, Którzy cudzymi latać nawyknąwszy piórki, Teraz swych dobrodziejów kąsają z jaszczurki. Jeszczeż nie tu stanęła miłość braciej twojej, Acz ci się nic krom dobrej sławy nie okroi: Według świeżo w Koronie uchwalonej fozy, Kiedy co ćwierć Marsowe nawiedzasz obozy, Popisując żołnierzów, których do nas myto Naznaczone, i wszytkim płacisz należyto. Tam gdy inszych województw komisarze piszą, Pewnie się w obóz i ty nie wewleczesz myszą, Najpierwszej ziemie szafarz: coć z ozdobą naszą Przyzna wojsko, że nie ślesz po bazarach z flaszą; Nie patrzysz, gdzie się kurzy, gdzie mocno korzenią, Rychło cię pośle hetman prosić na pieczenią. Pod opończą nie jadasz, lecz na sławę braci Pełen twej cześci obóz: niech tak każdy traci! Nie żebrzesz workowego. Jeśli żołnierzowi Nie dasz, pewnie nie weźmiesz: niech się tak obłowi Każdy na województwie! wszakeś jeszcze wioski Nie kupił, przestawając w cnocie na ojcoskiej. A kto w bratniej usłudze upatruje zysku, Nie workowe, od rożna brałby i półmisku. Bogdajżeś w niej długo żył, bogdaj ci ta cnota Sprowadziła w zacny dom wszytkie twoje wota! Niechaj cię Bóg, niechaj cię święta jego matka, Której służysz, do dni twych piastuje ostatka! Niechaj cię Pan ukocha; niechaj ci Ojczyzna Krwawe prace, niech miłość przeciw sobie przyzna! Bogdaj w sławie, na którąś od dzieciństwa robił, I w braterskiej miłości, w którąś się sposobił, Pełen wieku od późnej starości się zgarbił, Zostawiwszy to, coś tu w ludzkich piersiach skarbił, Synom synów swych: późne ujźrawszy plaskury, Poszedł, gdzie idą z ziemie święte kreatury. A zazdrość niech się w język kąsa jadowita, Która serce zębami padalczymi chwyta. Tegoć szczerze, bo ociec kochający życzy, Co w tobie wszytko szczęście za swe własne liczy. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/wojna-chocimska. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska. Ten utwór nie jest objęty majątkowym prawem autorskim i znajduje się w domenie publicznej, co oznacza że możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać. Jeśli utwór opatrzony jest dodatkowymi materiałami (przypisy, motywy literackie etc.), które podlegają prawu autorskiemu, to te dodatkowe materiały udostępnione są na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa – Na Tych Samych Warunkach 3.0 PL (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/). Tekst opracowany na podstawie: Wacław Potocki, Wojna chocimska, nakł. Krakowska Spółka Wydawnicza, druk. W.L. Anczyca i Spółki w Krakowie, Kraków 1924 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Elbląską z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BE. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Paweł Kozioł, Marta Niedziałkowska. ISBN 978-83-288-2645-8