Bruno Winawer Od bieguna do bieguna ISBN 978-83-288-5847-3 Folwark od bieguna do bieguna Miasta dzisiejsze są tak wypełnione hałasem, warkotem motorów, rumorem kół i rykiem syren fabrycznych, że w Nowym Jorku, Londynie, Paryżu specjalne komisje badają pilnie przyczyny denerwującego wrzasku i szukają jakichś sposobów na harmider i rejwach. Na szosach pod owymi miastami mkną maszyny w zawrotnym, wyścigowym tempie, roztrącają przechodniów, rozmiatają niemrawe szkapy. Nawet błękit niebieski przecinają dziś niewidzialne linie Bukareszt–Paryż, Berlin–Londyn, metalowe ptaki rozbijają stada dzikich gęsi i klucze żurawi… Dokąd to wszystko zmierza? Wielki pisarz angielski H. G. Wells zaproponował niedawno brytyjskiemu towarzystwu radiowemu, głośnej BBC, szereg pogadanek na temat „Co bym zrobił ze światem?”. Odczyty wygłaszać mają najwybitniejsi uczeni, mężowie stanu, literaci, politycy ze wszystkich krajów. Kwestia doprawdy zasługuje na uwagę. Przypuśćmy, że oddano nam w ręce władzę — całkowitą, absolutną — co począć? W jaką orbitę pchnąć kulę ziemską? Nie łudźmy się przede wszystkim, że potężne koła rozpędowe można z dnia na dzień zatrzymać, że można zgasić nagle ognie wielkich pieców i wrócić do sielankowych dawnych czasów. Za Napoleona, jak obliczają statystycy, było zaledwie osiemset milionów ludzi na świecie, dziś, po stu latach, jest ich przeszło dwa miliardy. Musimy, choćbyśmy nie chcieli, obmyślać ustawicznie wciąż nowe narzędzia pracy, puszczać w ruch coraz szybsze motory. Nawet na wsi dychawiczną szkapę zastąpiono traktorem wielokonnym i zwykłe cepy młocarnią mechaniczną. Twórczość wynalazców rozwija się tak wspaniale, że tętno owej epoki „nowego odrodzenia”, w której żyjemy obecnie, jej tempo zawrotne wywołało pewien zamęt w umysłach. Nikt nie może nadążyć za szybkimi zmianami. Jeszcze wczoraj uważaliśmy koleje żelazne za miernik niezawodny cywilizacji kraju, dziś sapiąca lokomotywa wydaje się kupą żelastwa i przeżytkiem, auto budzi entuzjazm, jest ulubionym środkiem lokomocji i wyścig tatrzański ściąga trzydzieści tysięcy widzów i dwa tysiące wehikułów z najdalszych okolic, a nawet z państw ościennych. Ale i samochód nie jest jakimś „krzykiem ostatnim” ani łabędzim śpiewem techniki. Ma groźnego rywala w samolocie, który też jeszcze nie zdołał zwyciężyć, usunąć z placu i pokonać bezapelacyjnie zeppelina, nie mówiąc już o tajemniczych bolidach rakietowych Goddarda, Lyona czy Obertha. W tych warunkach przepowiednie, horoskopy i trafne „wizje przyszłości” są o wiele trudniejsze niż za sielankowych lat naszych ojców, kiedy tworzono lekkim piórkiem fantazje na temat „roku dwutysięcznego”. Nie wiemy, jak będzie wyglądał jutro dom, chodnik, wóz, dowiadujemy się z przerażeniem, że już dziś urodzaj może być „klęską”, słyszymy o nadprodukcji, o nowym potopie: kawa, zboże, wełna, cukier zalewają rynki… Na uczciwym fantaście współczesnym siódma skóra się poci: na jakie wreszcie tory pchnąć świat? Jak ma wyglądać Utopia? Czego życzyć naszym synom i wnukom? Przy odrobinie dobrej woli w hałasie i rozgwarze dnia dzisiejszego możemy jednak pochwycić pewien motyw główny, dostrzec zręby i linie zasadnicze zagadkowego gmachu przyszłości… Bez względu na to, jakie motory w końcu zwyciężą — wszystkie zmniejszają rozmiary kuli ziemskiej… Świat się kurczy wyraźnie dzięki koniom mechanicznym! Auta od dawna nie mogą rozwinąć właściwej szybkości, bośmy nasze szosy i miasta źle zbudowali. Za to łodzie motorowe suną po wodach szybciej od ekspresów kolejowych, a hydroplany w zawodach o puchar Schneidra odrabiają 400 i 500 kilometrów na godzinę. I ta szybkość jest niczym dla śmiałych konstruktorów dzisiejszych. Chcą wysłać samolot zamknięty w stratosferę i puścić go w rozrzedzonym powietrzu z przeraźliwą chyżością tysiąca czy dwóch tysięcy kilometrów!… Zdaniem Bregueta i Junkersa cel ten osiągniemy już jutro albo pojutrze. Tysiąc pięćset kilometrów na godzinę! To znaczy, że przez pięć kwadransów przelecieć będzie można w poprzek Polskę i Niemcy po najdłuższej linii. Chłop rosyjski spod Kijowa sąsiaduje „o miedzę” z chłopem francuskim z Sabaudii jak rejent Milczek z Raptusiewiczem. Dzieli ich godzinka drogi, mają wspólne kłopoty i wspólne zmartwienia. Brzmi to jak paradoks, a jest starą prawdą: niektóre sprawy — i bodaj najważniejsze — musimy już teraz załatwiać zgodnie „po sąsiedzku”, przesyłając wieści z jednego końca świata do drugiego. Prognozy meteorologiczne, od których nieraz nasze zbiory zależą, tworzymy na zasadzie depesz ze Skandynawii, Nowej Ziemi, Islandii. O trzęsieniach skorupy ziemskiej otrzymujemy wiadomości z obserwatoriów rozsianych po całym świecie. Skuteczną walkę z epidemiami prowadzić można tylko w ten sposób, że się niewidzialnego wroga gnębi w jego kraju: dżumę trzeba tępić w Indiach, żółtą febrę na Madagaskarze. W ostatnich czasach ogrodnicy na Florydzie w Ameryce potracili majątki dlatego, że muchy owocowej nie zdołano wyniszczyć w porę na wybrzeżach Morza Śródziemnego — przedostała się do ich ogrodów i tysiące drzew musiano wyrwać z korzeniem i spalić. Technika odczuwa potrzebę „wspólnego gospodarstwa” jeszcze silniej niż rolnictwo i medycyna. Nasze motory są bardzo kosztowne. Odbyłem niedawno dłuższą podróż samochodem i wyliczyłem, żeśmy co kilometr puszczali z dymem sporą szklankę benzyny. Obliczcie, ile cennego płynu marnują dziennie wszystkie auta na ziemi! W tym samym czasie w górzystej, skalistej Norwegii motory naturalne — potoki — szumią wesoło. Mogłyby uruchomić tysiące kół rozpędowych, zasilić prądem elektrycznym tysiące warsztatów, nabić energią miliony akumulatorów, pchnąć setki wagonów — gratis, nic przy tym nie spalając i nie niszcząc… Kto wie, czy w tym właśnie nie kryje się temat do ciekawej pogadanki „radiowej”: kula ziemska jako jedna zagroda… Świat jako wspólny folwark. Niewidzialny świat Wiele pracy wytrwałej i mnóstwo pomysłów bardzo dowcipnych zużyto w laboratoriach na to, by wykazać, że życie nie powstaje tak sobie z niczego. Spallanzani, Pasteur zamykali hermetycznie flaszki z pożywkami, albo je otwierali na wysokich górach, prażyli, gotowali „buliony” i znów zatapiali szyjki szklanych kolb — aż wreszcie dowiedli: nawet brzydka pleśń, paskudne „robaki”, nieprzyjemne pasożyty nie tworzą się po prostu same, z brudu i niedbalstwa. W powietrzu unoszą się stale mikroby, zalążki, zarodniki, jest bogaty „plankton” w atmosferze i powietrze, którym oddychamy, roi się od istot żywych jak ocean. Z tych drobnoustrojów powstają w warunkach sprzyjających liczne kolonie i tym się tłumaczą przeróżne procesy gnilne i fermentacyjnie. „Omnis cellula e cellula” — komórka żywa pochodzi zawsze od komórki żywej… Po jednej stronie barykady pracują od lat fizycy i chemicy, a po drugiej trudzą się botanicy, zoologowie. Jedni mówią o atomach, siłach elektrycznych, drganiach, falach, inni o rozmnażaniu, ewolucji, o rozwoju, o śmierci. Ci używają słów „organizm”, „siłą żywotna”, „tropizm”, tamci prawią o ciałach, siłach bezwładności. Pozornie obie dziedziny odległe są o setki mil, a tam, gdzie się stykają, olbrzymie fosy, rowy i zasieki z drutu kolczastego bronią dostępu i przejścia. A jednak — najsprytniejsi ludzie nie wiedzą, jak wyznaczyć ściśle linię graniczną. Czym jest życie? Nie chodzi o puste słowa i mniej czy więcej trafne określenia, tylko o fakty. Dopóki zestawiamy rzeczy wielkie, słonia z lokomotywą i dąb z windą elektryczną, różnica jest zupełnie wyraźna. Ale mikroskop odkrył miliardy tworów żywych — są mniejsze niż tysiączna część milimetra, rozmnażają się rosną, giną, walczą. Bakterie!… Nasz byt i dobrobyt od nich zależy. Pracują na roli i w fabrykach chemicznych, wytwarzają związki azotowe w glebie i napoje w beczkach — żyją. Kiedy je zaczęto studiować uważniej — a medycyna ma aż nazbyt zrozumiałe powody ku temu — przekonano się, że istnieje legion mikrobów, niedostrzegalnych nawet przez najpotężniejsze mikroskopy dzisiejsze. Fachowcy obliczyli, że w stu przeróżnych chorobach infekcyjnych wywoływanych na pewno przez bakterie nie możemy dojrzeć zarazka i kto wie, czy go kiedykolwiek zobaczymy — jest „przesączalny”, przemyka się przez pory najsubtelniejszych filtrów. I nie na tym koniec. Kilkanaście lat temu Anglik Twort i Francuz d'Herelle odkryli, że nawet mikrob ma jakiegoś jeszcze swego pasożyta, który z nim walczy bardzo skuteczne, niekiedy go zwycięża i wtedy chory powraca do zdrowia, innym razem ginie w nierównej walce. Ów „bakteriofag”, nieuchwytny, niedostrzegalny przez najmocniejsze szkła, ma bardzo wyraźną „indywidualność”, ma odrębne rysy charakterystyczne. Jeżeli pożera bakterie tyfusu, to nic go nie obchodzą bakcyle czerwonki i odwrotnie. Nawet w przybliżeniu, w najdrobniejszych jednostkach długości, w „mikronach”, nie można było ustalić rozmiarów tych naszych dobroczyńców niewidzialnych. Żyją? Nie żyją? I ta kwestia zasadnicza jest do dziś dnia nierozstrzygnięta… A tymczasem „po tamtej stronie” powstały zagadnienia może jeszcze ciekawsze. Wielki uczony indyjski, J. C. Bose, pracuje od lat nad zjawiskami w przyrodzie martwej, które określić można ściśle tylko terminem zapożyczonym z innej dziedziny: zmęczenie metali. Wybitni badacze zjawisk radioaktywnych doszli razem z chemikami do wniosku, że atomy, martwe atomy fizyczne, tworzą „klasy” zupełnie podobne do tych, które od wieków spostrzegliśmy w świecie zwierzęcym i roślinnym. Co więcej, owe martwe drobiny, zupełnie jak zwierzęta i rośliny, podlegają pewnej nieomal darwinowskiej ewolucji: z uranu powstaje po lat milionach promienny rad, z radu emanacja. Znakomity mój rodak z Warszawy i kolega z Heidelbergu, profesor Kazimierz Fajans, przepowiedział ongiś, że w naturze muszą istnieć dwa różne gatunki ołowiu: jeden, który się wywodzi w prostej linii od uranu i drugi, który ma dalekiego praojca w torze. Takie dwa ołowie odnaleziono istotnie — mają różny ciężar atomowy. Ewolucja w świecie zwierzęcym idzie „wzwyż”: na naszym globie powstają coraz doskonalsze, w każdym razie coraz bardziej skomplikowane okazy; atomy ciał promieniotwórczych rozpadają się, ich potomstwo jest coraz prostsze, mniej wartościowe, ale za to w przestrzeniach kosmicznych, jak o tym świadczą głośne dziś promienie Millikana, wre praca i z protonów i elektronów powstają imponujące arcytwory. Można analogii znaleźć jeszcze więcej. Profesor uniwersytetu londyńskiego, A. E. Boycott, FRS, przypomina w zajmującym odczycie, że nawet najbardziej znamienną cechę organizmów żywych: zdolność „odradzania się” po katastrofie, znajdujemy w świecie drobin fizycznych. O „uszkodzonych” molekułach-jonach, które następnie odzyskują stracone elektrony i wracają do normy, czytamy ustawicznie w podręcznikach i artykułach z dziedziny nauk ścisłych. Te podobieństwa i paralele nie miałyby może większego znaczenia, ale dziwnym trafem w ostatnich czasach nawet czcigodna fizyka teoretyczna nasuwa je wyraźnie w trudnych i poważnych pracach matematycznych. Genialni młodzi teoretycy nowszej szkoły, Schroedinger, Heisenberg, Dirac, doszli do przekonania, że w martwym świecie atomów istnieje jak gdyby „wolna wola”, że nasze prawa i dociekania nie mogą z absolutną ścisłością ze stanu obecnego materii wyprowadzić jej stanu przyszłego. W ciałach promieniotwórczych np. pewna część atomów, pewien ich procent rozpada się co sekundę, ginie i umiera, zupełnie jak w środowiskach ludzkich. Ale ludzie chorują, starzeją się, popełniają czyny nierozważne. Czym się różnią od innych te atomy, które za chwilę mają zginąć? Czyżby i one miały jakieś przeżycia osobiste? Tragedie indywidualne?… Bardzo wybitni uczeni głowią się dziś nad podobnymi zagadnieniami. Świat najmniejszych istot żywych poznaliśmy dopiero dwieście pięćdziesiąt lat temu, dzięki znakomitemu Leeweunhoekowi. Nie traćmy nadziei. Może odnajdziemy klucz do najbardziej dręczących tajemnic odwiecznych. Kolumb nie odkrył Ameryki, ale ją dopędził Odczyt znakomitego znawcy krajów arktycznych, profesora Samojłowicza, w Warszawie przypomniał niedawno publiczności wielkomiejskiej, że od lat gromady dzielnych uczonych trudzą się na dalekiej północy. W najbliższym czasie wyrusza łamacz lodów „Siedow” do bieguna, specjalny statek *bez załogi*, zaopatrzony w automatyczne przyrządy prof. Mołczanowa. Ma być puszczony na Morze Lodowate i będzie sygnalizował falami radiowymi dane meteorologiczne. Razem około 200 różnych ekspedycji badać ma w latach najbliższych tajemnicze kraje polarne. Technika nowoczesna oddała badaczom na usługi sanie motorowe, aparaty lotnicze, potężne zeppeliny — wydaje się, że dziś albo jutro zniknąć muszą wszystkie białe miejsca na mapach, że nareszcie będziemy wiedzieli… wszystko. Nie ma obawy! Każdy nowy krok odsłania nowe zagadki. W strefie podbiegunowej odnaleziono np. bogate pokłady węgla, co świadczy wymownie o tym, że w tych pustkach lodowych istnieć musiały niegdyś rośliny, lasy. Mamy tedy znów zagadnienie poważne, problemat, nad którym głowią się od lat najwybitniejsi uczeni: co znaczą epoki lodowcowe? Jak wytłumaczyć głośne zmiany klimatyczne w historii naszego globu? Jak to się stało, że ongiś wieczne lody sięgały aż po dzisiejszy Kraków? Studiujemy i badamy tylko cienki naskórek planety, znamy zaledwie powierzchnię kotła, na którym nas los umieścił. Jak sobie wyobrazić wnętrze Ziemi? Czułe aparaty sejsmograficzne, rozrzucone już dziś po całym świecie, od Japonii do Ameryki, od Frankfurtu do Toronto, notują każdy wstrząs starego globu z odległości tysięcy kilometrów. Każda „fala elastyczna” zaznacza się wyraźnie na taśmach udoskonalonych przyrządów i to nasunęło geologom współczesnym pewien pomysł: badają Ziemię jak lekarz pacjenta, osłuchują ją, a nawet opukują: wywołują niekiedy sami potężne sztuczne eksplozje i obserwują pilnie przebieg drgań, studiują załamania i odbicia fal sprężystych. W ten sposób udało się ustalić, że żelazne jądro Ziemi — stałe, płynne czy gazowe? tego nikt nie wie! — jest kulą o promieniu 3500 kilometrów. Co dalej? Geologia twierdzi, że nasz glob ma strukturę owego drewnianego jaja wielkanocnego, którym się dzieci bawią. Naokoło sfery centralnej leży inna warstwa, Nife, później Sima. Nie trzeba się bać tych wyrazów, są to po prostu inicjały pierwiastków chemicznych. Nasz stały ląd nazywa się Sial (krzem-glin czyli Si i Al), ma zaledwie 100 kilometrów grubości i… *pływa* na cięższych krzemach, jak krypa na wodzie. Genialny uczony wiedeński, profesor Alfred Wegener, wsławił się przed laty teorią tak fantastyczną, że nawet świat naukowy był nią trochę oszołomiony. Zdaniem Wegenera wszystkie lądy dzisiejsze — Ameryka, Afryka, Europa, Azja — tworzyły w odległej epoce kredowej jeden wspólny kontynent, który się następnie rozdarł wzdłuż dzisiejszego Oceanu Atlantyckiego, „rozjechał” jak stara marynarka, i utworzył wreszcie cztery części świata. Pewne podejrzenia istniały już dawniej: uczeni zauważyli np., że w Brazylii i w Afryce Południowej trafiają stale na szkielety tych samych zwierząt wykopaliskowych, odbitki tych samych roślin, odnajdują na pewnej głębokości te same warstwy geologiczne. Ale dopiero genialny geolog wiedeński przyjrzał się uważniej linii brzegowej obu Ameryk po jednej stronie i linii afrykańsko-europejskiej po drugie i postawił śmiałą hipotezę: dwie połowy rozdartego listu! Dość popatrzeć na mapę albo na globus, by dostrzec, jak dalece ta idea wydaje się prawdopodobną. Nie przekonał jednak sceptyków, bardzo poważni fachowcy wysuwali dość zastanawiające kontrargumenty. Wegener nie tracił czasu na polemiki, nie rzucał pustych słów. W najtrudniejszych dla nauki czasach zebrał garść kolegów, wyprawił się z nimi na wieczne lody dalekiej Grenlandii i tu na niezbadanych pustkach założył jedyne może w świecie „laboratorium” geologiczne. Ów olbrzymi ląd północny ma kształt klina, który pasuje świetnie do wybrzeża północnej Ameryki i do brzegów norweskich Europy. Ale i Grenlandia, jak wykazały wyliczenia skrupulatne, „pływa”: przesuwa się na zachód z szybkością 9 metrów na rok w latach 1823–1870, a w ostatnich czasach „jedzie” nawet znacznie szybciej: 32 metry rocznie. Mało, ale dziś i takie prędkości mierzyć umiemy. Jest jeszcze jeden punkt kardynalny. Jeżeli ów ląd, pływający na cięższych pokładach geologicznych, stosuje się doprawdy do teorii Wegenerowskiej, to powinien się ugiąć pod ciężarem wiecznych lodów jak przeładowana krypa na rzece. Śmiały teoretyk wyliczył, że grubość warstwy lodowej wewnątrz lądu musi być o wiele większa niż po brzegach. I gromadka uczonych na dalekiej wyspie arktycznej jęła w długie dni polarne i jeszcze dłuższe przeraźliwe noce podbiegunowe mierzyć i wyliczać metodami sejsmograficznymi wypracowanymi w Getyndze. Założono stację obserwacyjną Eismitte, 400 kilometrów od wybrzeża. Ustawiono aparaty precyzyjne i 25 wybuchów dynamitowych przerwało odwieczną ciszę. Rezultat? Wegener ma słuszność zupełną. Lód wewnętrzny tworzy pokład na 2700 metrów grubości, lód w strefie przybrzeżnej ma tylko 700 metrów grubości. Grenlandia nie tylko pływa, ale ugina się pod ciężarem jak tratwa. Przewidywania teoretyczne sprawdziły się w całej rozciągłości. Prawdopodobnie i inne wnioski są słuszne: Kolumb nie odkrył Ameryki, ale, właściwie mówiąc, „dopędził” ją na oceanie. Ląd amerykański wyprzedził nieco głośnego nawigatora hiszpańskiego i odbił od Europy przed pół milionem wieków. Wegener nie dożył wielkiego triumfu swoich teorii. Zginął razem z wiernym Eskimosem, Rasmusem, pewnej nocy, kiedy usiłował dotrzeć do towarzyszów wyprawy uwięzionych na stacji Eismitte i zaopatrzyć ich w prowiant. Członkowie ekspedycji wytrwali na stanowiskach i sami, bez wodza, doprowadzili dzieło rozpoczęte do końca. W poważnych księgach powstał jeden, bardzo cenny rozdział, przysłowiową „pomrokę dziejów” prześwietlono promieniami bardzo ciekawej teorii geologicznej, ale to nie jest dla nas, laików i czytelników, wynik najważniejszy. Historia wyprawy Wegenera ma urok dawnych poematów epickich. Świadczyć będzie po wsze czasy, że i w naszej trzeźwej epoce żyli ludzie bohaterscy. Narażali życie w niebezpiecznych ekspedycjach, ale szli w dalekie kraje nie po zdobycz i okup, tylko po wiedzę. Do długiej listy Prometeuszów, męczenników nauki, przybyło jedno jeszcze nazwisko — Wegener, geolog. Faraday Londyn, z nim Anglia i reszta świata, obchodził niedawno uroczyście aż dwa jubileusze, dwa wielkie święta naukowe. Minęło sto lat od chwili, kiedy Michał Faraday — jak twierdzą bardzo wybitni uczeni: największy geniusz w dziejach wiedzy przyrodniczej — odkrył indukcję i stworzył dynamomaszynę, fizykę eteru, elektrotechnikę, stworzył olbrzymi przemysł i ukazał nowe kontynenty badaczom. Minęło również sto lat od chwili, kiedy w Anglii powstało rozgłośne i dostojne towarzystwo przyjaciół nauk, sławetna i wielce zasłużona British Association. Gazety podały imponujący program obchodu, nagłówki referatów, zaznaczyły, że nawet wielka Albert Hall nie mogła pomieścić tłumów, które się chciały przyjrzeć najznakomitszym przedstawicielom nauki w świecie współczesnym. Przemawiali lord Rutherford, Zeeman, Debye, J. J. Thomson, de Broglie, Eddington, Millikan, Jeans. Te nazwiska przejdą na pewno do potomności i w następną setną rocznicę nasi wnukowie wymieniać je będą z tą samą czcią, z jaką my dziś wymawiamy nazwiska Newtonów, Koperników, Faradayów. Rzecz ciekawa: właśnie w naszych smutnych czasach żyje na świecie nadspodziewanie wielka gromada genialnych ludzi i kto wie, czy nasza burzliwa epoka nie otrzyma kiedyś w historii zaszczytnej nazwy — epoki Nowego Odrodzenia… Spora część programu londyńskiego poświęcona była, jak zwyczaj każe, wspomnieniom i „rzutom oka wstecz”. Okazało się przy tym raz jeszcze, że front naukowy posunął się naprzód nieprawdopodobnie daleko w dziesięcioleciach ostatnich. Ziściliśmy wszystkie marzenia Faradaya: z wątłych drucików, w których odkrył indukcję, powstały dziś potężne generatory, z transformatorów tryskają iskry czterometrowej długości, nasze aparaty rejestrują napięcia czterech-pięciu milionów woltów. Odkryliśmy nie tylko ów wpływ magnesu na światło, którego tak uporczywie szukał ongiś wielki fizyk, ale znaleźliśmy nowe fale w eterze, nowe gatunki promieni. Indukcja rozwinęła się tak dalece, że drucik umieszczony pod biegunem północnym reaguje natychmiast na prąd elektryczny wytworzony w Nauen pod Berlinem albo w Schenectady w Ameryce i… to jest właśnie podstawą radiofonii. Nowe zaś gatunki światła pozwoliły ludziom rozwikłać tajemnicę budowy atomów. Zrozumieliśmy, że materia jest dziwacznym splotem sił i cząsteczek elektrycznych. Za lotną fizyką, która jest i była zawsze skrzydlatą awangardą nauk ścisłych, rusza pędem chemia. Powitały nowe dziedziny nauki: fizykochemia i nauka o pierwiastkach promieniotwórczych. Nie poprzestając na roli biernych widzów-analityków, zabraliśmy się do syntez i dziś tworzymy w retortach i bombach stalowych płynny węgiel, środki pobudzające działalność serca, związki zabijające bakterie śpiączki. Chemik nauczył się wykrywać i badać niewidzialne odrobiny substancji i o niezwykle ważnych w naszym życiu „witaminach” mówili w Londynie szeroko głośni, znakomici odkrywcy: Jansen, Boudrillon, Wieland, Windaus. Ale nie tylko świat drobin zawojowaliśmy elektrometrami i ultramikroskopami. Inna gromada śmiałych Kolumbów nowoczesnych ruszyła na podbój wszechświata i uczony dzisiejszy igra kosmosami jak Cochet piłkami tenisowymi. Na kongresie londyńskim rozgorzała niezwykle emocjonująca dyskusja na temat dawniejszych i przyszłych losów ogromu kosmicznego, dyskusja, w której brali udział Jeans, Eddington, Lodge, Millikan, E. A. Milne i najgenialniejszy z genialnych astronomów czasów nowszych, znakomity twórca teorii o „pulsującym wszechświecie”, profesor holenderski, de Sitter. Oczywiście omówiono też szerzej jedną z najważniejszych pozycji w dorobku dwóch pokoleń ostatnich — teorię ewolucji. Przez długie lata nauka przyglądała się dość bezradnie tysiącom gatunków i rodzin świata zwierzęcego i roślinnego. Samych tylko owadów jest podobno półtora miliona różnych odmian. Sprawa skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy z głębszych warstw geologicznych poczęto wydobywać na światło dzienne szkielety olbrzymich ssaków, ptaków, gadów. Koń był ongiś wielkości dzisiejszego psa, za to zdarzały się jaszczurki niewiele mniejsze od „Zeppelina”. Jak to sobie wszystko wytłumaczyć? Jakie ambicje twórcze ma przyroda? Dlaczego wypuszcza z pracowni potworne olbrzymy, każe im ginąć, zagrzebuje w piachu, a zostawia małe mrówki i jeszcze mniejsze bakterie? Przed wiekiem prawie (moglibyśmy na dobrą sprawę znów urządzić jubileusz) padł pierwszy promień i rozświetlił nieco tajemnicze mroki. Spostrzeżono, że natura ma szereg „patentów” na szczęki, czaszki, kręgosłupy, kończyny, że tysiączne odmiany mają wspólny plan konstrukcyjny, dostrzeżono „rozwój” organizmów, zależność od warunków zewnętrznych. Ustalono pokrewieństwa dziwaczne i wyrysowano ciekawe drzewa genealogiczne. W ostatnich latach biologia amerykańska i niemiecka (profesor Muller) odnalazła nawet klucz najważniejszej zagadki: fantastyczna różnorodność potomstwa — a stąd różnorodność odmian — wytwarza się pod wpływem promieni rentgenowskich i prawdopodobnie pod działaniem niedawno odkrytych promieni kosmicznych Millikana. Powoli zaczynamy rozumieć, skąd się biorą na ziemi dziwaczne stwory dzisiejsze — dodajmy do tego walkę o byt, przystosowanie do warunków klimatycznych i — odwieczna kwestia nie wydaje się już tak diabelnie trudna jak dawniej. Zbliżamy się do rozwiązania i tej łamigłówki… W ogóle — jak powiedział generał Smuts, przyrodnik, entuzjasta nauki, na posiedzeniu plenarnym sławetnej British Association — coś wielkiego stało się na naszym globie w latach ostatnich. Po wiekach ewolucji mamy dziś na ziemi tłumy wybitnych ludzi, polot myśli, rozwój wszechogarniających teorii naukowych zadziwia i olśniewa uważnego widza… W niektórych mityngach londyńskich uczestniczyło po pięćset osób… I kto wie, czy najskromniejszy z uczestników nie zdobyłby w dalekiej starożytności sławy Prometeusza. Bardzo być może, że na nasze smutne i burzliwe czasy potomni będą patrzyli innym okiem niż my, przerażeni troskami życia codziennego. Na następnym jubileuszu, za lat sto, będziemy mieli na pewno bardzo „dobrą prasę”! Walka o cyfrę Codzienne pisma warszawskie zaczerpnęły niedawno z dość mętnego źródła bardzo alarmującą wiadomość: szybkość światła zmniejsza się w tempie zawrotnym, spadła z 300 tysięcy kilometrów na 280 tysięcy na sekundę. Jeżeli tak dalej pójdzie, światło słoneczne w ogóle „nigdy nas nie dopędzi”, Ziemia pozbawiona promieni życiodajnych, ostygnie, zmarnieje. Zginiemy, wymrzemy, zmarzniemy. Wielki Michelson wiedział o tym, ale ukrył wyniki swoich doświadczeń ostatnich. Spostrzegł z przerażeniem, że „spadek” pobił nawet rekord głośnych krachów giełdowych: szybkość „notują” już tylko 275 tysięcy! Nie chciał nas martwić i nie ogłosił owych cyfr fatalnych. Chciał zabrać tajemnicę do grobu. Skąd się biorą tego rodzaju plotki i „kaczki naukowe?” Kto rozpuszcza szczyptę prawdy w ogromnym cebrze blagi? Pomiar szybkości światła należy do trudniejszych wyczynów laboratoryjnych. Ale — właśnie dzięki Michelsonowi — zdobyliśmy cały szereg cudownych przyrządów optycznych, umiemy z nieprawdopodobną precyzją chwytać promień świetlny na gorącym uczynku i osiągnęliśmy taką dokładność, o jakiej się najlepszym fizykom w czasach dawnych nie śniło. Samo zestawienie cyfr budzi podziw. W roku 1902 uczony francuski Perrotin otrzymał dla szybkości światła 299 901 kilometrów na sekundę (błąd prawdopodobny: ± 84 km/s). W latach 1924 i 1926 mistrz Michelson powtórzył raz jeszcze dawniejsze doświadczenia własne. Wynik: 299 802 ± 30 i 299 796 ± 4. Wreszcie w roku 1928 Karolus i Mittelstaedt w Niemczech podają jako rezultat licznych pomiarów cyfrę 299 778 ± 20. Jak widzimy, do alarmów i popłochu nie ma najmniejszego powodu. Cyfry — dla laika — są prawie jednakowe, drobne różnice wytłumaczyć można doskonale nieuniknionymi błędami w obserwacji (nie zapominajmy, że zestawiamy wyniki różnych badaczy, otrzymane w różnych laboratoriach i trochę odmiennymi metodami). Zresztą nawet uczony angielski Gheury de Bray, który na możliwość takiego spadku, zmniejszenia wielkości zasadniczej, zwrócił uwagę, nie mówi o tragicznym końcu świata. Mierzymy prędkość światła na Ziemi w jej zmiennym polu magnetycznym i grawitacyjnym, możemy podać aż kilka bardzo prostych przyczyn, dla których światło biegnie pozornie wolniej, jeżeli w ogóle jakiejś różnicy dopatrzeć się chcemy koniecznie. Strachy na lachy — ta katastrofa nam chwilowo nie grozi. Ale skoro się już suchym cyfrom lepiej przyjrzeliśmy, uważny czytelnik powinien z nich wyciągnąć inny, bardziej pocieszający wniosek. Nauka dzisiejsza pochwalić się może niebywałymi majstersztykami: fala świetlna i elektryczna — promień — przebiega obwód Ziemi osiem razy w ciągu sekundy. Wyznaczyć ściśle chyżość najściglejszego we wszechświecie gońca, podać, jak Michelson, tę straszliwą ilość kilometrów ze skromnym dodatkiem: ±4, to rzecz doprawdy oszałamiająca. Kroniki naukowe, tablice, wykresy zawierają sporo takich wyników sensacyjnych i gdybyśmy je umieli czytać, zajęłyby nas bardziej niż niejeden rekord sportowy. Astrofizyk Coblentz zmajstrował z nieprawdopodobnie cienkich drutów bizmutowych i srebrnych ciepłomierz, termoelement, który wyczuwa zapałkę z odległości setek metrów. Nic dziwnego, że mierzy temperatury średnie na Marsie i nagrzewanie powierzchni Księżyca pod wpływem promieniowania słonecznego. Geofizyk Heyl poustawiał w piwnicach amerykańskiego Bureau of Standards wagi, którymi stwierdza jakieś niewyczuwalne zmiany w masach ciał. Po czterokrotnych badaniach określił za pomocą tzw. wagi torsyjnej stałą grawitacji i… wyznaczył ciężar kuli ziemskiej. Tu znów wypada cyfra tak ogromna, że trudno ją zmieścić w jednym wierszu. Nawet w tonach ów ciężar wygląda bardzo okazale: szóstka i 21 zer. Do pomiarów czasu zastosowano szybkie elektrony, z którymi zapoznały nas bliżej lampki odbiorników radiowych. Elektrony są niezwykle wrażliwe na wszelkie zmiany w prądach elektrycznych, rejestrują je natychmiast i w laboratoriach współczesnych funkcjonują oscylografy, notują najdrobniejsze zmiany w napięciach i natężeniach, a iskrę albo błyskawicę odtwarzają tak, jak gdyby to była długa historia wojny siedmioletniej. Oscylograf mierzy czas w mikrosekundach (milionowych częściach sekundy) i jedna setna takiego mikrona jeszcze się świetnie zaznacza na zdjęciach. Najwięcej pracy i uwagi poświęcono oczywiście przyrządom optycznym. W niektórych nowoczesnych aparatach interferencyjnych grają rolę poważną płaskie płytki szklane i w Ameryce istnieje majster, John Clacey, który je tak potrafi obrabiać i szlifować, że niedawno stworzył rzecz „najbardziej płaską, czy równą” na świecie. Powierzchnię płytki kwarcowej wygładził tak starannie, iż nierówności nie przekraczały na pewno stutysięcznych części milimetra. Możemy też sobie wyobrazić, jak niesamowicie dokładny jest przyrząd — interferometr — którym instytut w Jenie postanowił ostatecznie rozstrzygnąć kwestię, czy podstawy teorii Einsteina są dość mocne, czy tzw. wiatr w eterze nie istnieje i czy Michelson się nie pomylił, powtarzając kilkakrotnie, i zawsze z tym samym wynikiem negatywnym, głośny eksperyment. Aparat zbudowały zakłady Zeissa pod kierunkiem profesorów Joosa i H. Simona, „Gdybyśmy zmierzyli drogę na Księżyc z tą samą dokładnością — mówi Simon w referacie — omyłka o jeden jedyny centymetr już by się zaznaczyła wyraźnie”. Dodajmy: przesunięć na kliszach nie znaleziono, Michelson i Einstein mieli rację, ruchu absolutnego Ziemi w eterze dostrzec nie można. Niesamowita ścisłość metod i przyrządów, nieprawdopodobna maestria fizyków sprawiły, że z lekkim uśmiechem mówimy teraz o przysłowiowej „pracy benedyktyńskiej”. Uczeni dzisiejsi pobili już dawno wszystkie rekordy. Rozszczepiają włos na tysiące części, mierzą średnice atomów i elektronów, ważą protony, *widzą*, jak elektron odłupuje część drobiny gazowej. Przedwczesny alarm pism codziennych miał i dobry skutek. Zwrócił uwagę licznych czytelników na to, że czasem w jakiejś cyfrze po przecinku mogą się kryć ważne bardzo wnioski, że od skromnego znaku dziesiętnego los świata zależy. Wielki mistrz fizyki teoretycznej Planck wygłosił kiedyś odczyt pod znamiennym tytułem: „Walka o znak decymalny”. Podziwiać trzeba wytrwałość i przenikliwość dzielnych bojowników, którzy zdobywają wielkie prawdy w nieskończenie małych ułamkach. Teatr przyszłości Fala groźnego kryzysu gospodarczego uderzyła mocno o mury pałaców sztuki i teraz powstał dopiero rwetes największy: co będzie z teatrami? Co mają począć w dzisiejszym zamęcie nieszczęśliwe muzy? Gdzie się mają schronić i przytulić biedne Talie i Melpomeny w epoce, która wypuściła na świat trzysta milionów koni mechanicznych? Czy rozpędzone auta, przeraźliwe syreny okrętowe, oślepiające reflektory nie zabijają lekkiej, z mgieł utkanej Terpsychory? Mówiąc prościej: co ma się stać ze sztuką w dobie maszyn, automatów, warczących motorów? Rozmyślałem nad tą kwestią już dawniej. Razu pewnego, przed laty, otrzymałem list od Józefa Conrada-Korzeniowskiego. Największy epik naszych czasów przerobił jedną ze swych powieści na scenę, ale na próby do teatru nie poszedł, cały ów harmider okropny związany z przedstawieniem, z premierą raził go i napełniał zdumieniem… Czyż można się dziwić? Teatr istniał wtedy wyłącznie dla szczurów lądowych, dla mieszkańców miast. Tysiące żeglarzy na morzach, tysiące ludzi na wyspach dalekich, krocie podróżników w krajach egzotycznych nie wiedziało i nie słyszało o naszych znikomych triumfach estradowych i sukcesach w świetle lamp. Mogła dotrzeć do nich książka, dobra reprodukcja obrazu, ale wszystkie sławne „gwoździe sezonu” znane były tylko do rogatki i nie istniały dla 99 procent obywateli — może najlepszych — dzisiejszego świata. I dopiero kilka lat temu stało się coś w dziedzinie sztuki — dzięki inżynierom i pomysłowym wynalazcom. Radio! Fale elektryczne związały nawet okręty na dalekich oceanach ze stacjami nadawczymi na stałym lądzie. Zaczęto rozsyłać — przez eter — piosenki, monologi, melodeklamacje, scenki, dialogi. Już w roku 1929 program stacji londyńskiej czy amerykańskiej biegł do Australii, do Afryki Południowej, chwytano go, wzmacniano, podawano dalej — obiegał kulę ziemską, trafiał do najdalszych zakątków. Dzielny komandor Byrd miał anteny pod biegunem południowym i słyszał aktorów nowojorskich nad Zatoką Wielorybią i pod Wielkim Przedmurzem Lodowym. Żywe słowo zdobyło świat. W owym czasie w Stanach Zjednoczonych było już około 8 milionów odbiorników radiowych, ilość radiosłuchaczy urosła do 30 milionów, a statystyka wykazywała, że ludność olbrzymiego kraju wydaje dziennie przeszło *dwa miliony* dolarów na głośniki, lampki, aparaty. Zważmy, że i poczciwe, trochę dawniejsze kable telefoniczne nie ustępują z placu i walczą bohatersko o pierwszeństwo z nowoczesnymi antenami. I znów roczniki statystyczne podają tu cyfry ciekawe. 32 miliony abonentów telefonicznych, rozrzuconych po całym świecie, może już dzisiaj rozmawiać ze sobą — częściowo przez kable, częściowo nad oceanami — za pośrednictwem wielkich stacji radiowych w Hulton, Rugby, Rocky Point. Australijczyk w Sydney zdejmuje słuchawkę i prosi na „stacji międzykontynentalnej” o połączenie z Nowym Jorkiem, Buenos Aires, może każdej chwili pogawędzić z Jawą. Maluczko, a wszyscy, od bieguna do bieguna, będziemy z sobą połączeni elektrycznie. Oczywiście wynalazcy wszystkich krajów od dawna zwrócili uwagę na te dziesiątki milionów ludzi powiązanych kablami i falami radiowymi. Patrzą na nich z oskomą. Ci abonenci i radiosłuchacze umieją się już przecież obchodzić z odbiornikami i automatami — dlaczego mieliby poprzestać na wrażeniach dźwiękowych? Technika dzisiejsza może im nie tylko „słuchowisko”, ale i „widowisko” przesłać przez eter albo przez kabel do domu! Towarzystwo telefonów Bella w Ameryce opracowało jakiś aparat, dzięki któremu abonent będzie nie tylko słyszał, ale i *widział* swego rozmówcę. Radiostacje angielskie starają się udoskonalić systemy J. L. Bairda. W Niemczech pracuje od lat kilku Mihaly i przesyła obrazy kinowe bez drutu, na grzbietach niewidzialnych fal elektrycznych. We Francji redakcje pism otrzymują zdjęcia z Londynu — telegraficznie, systemem Belina. Jeżeli chodzi o zasadę, telewizja już jest zagadnieniem rozwiązanym. Dobrotliwa fizyka ofiarowała sprytnym wynalazcom przyrząd zwany komórką fotoelektryczną. Istnieje taka czuła rurka próżniowa, która pod wpływem fal świetlnych wyrzuca elektrony, reaguje prądem na najsłabszą zmianę w oświetleniu. To „elektryczne oko” jest najważniejszym organem wszystkich telewizorów dzisiejszych. Wynalazcy — Baird, Jenkins, Alexanderson — dzielą „obiekt” na punkty, każdy taki punkt świecący zamieniają na słabszy albo mocniejszy prąd i wiadomość o nim przesyłają odbiorcy po drucie albo falami radiowymi, przez „eter”. Niestety, jeden ze sprytniejszych teoretyków wyliczył, że trzeba przesłać aż szesnaście milionów impulsów na sekundę, by na ekranie 20×30 cm zobaczyć wyraźnie żywą twarz aktora, scenę, mecz bokserski, tłum na wyścigach. Tam, gdzie czas „ekspozycji” nie gra roli, telewizor działa już dzisiaj. Nadawano więc ze stacji amerykańskich odbiorcom podobizny wybitniejszych prelegentów, fotografie ważniejszych zdarzeń, przesyłano lotnikom i kapitanom okrętów mapki meteorologiczne, redakcjom pism radio-widokówki — zdjęcia z okolic dotkniętych klęską powodzi albo zniszczonych przez tornado. W jednym z music-hallów londyńskich nieobecny dyrygent ukazywał się na ekranie, kłaniał się publiczności i prowadził świetnie orkiestrę, siedzącą na estradzie. Na wystawie radiowej w Berlinie widziałem już dwa lata temu film przeniesiony — przez mury — z innej sali. Gazety podawały kilkakrotnie sensacyjną, ale dość prawdopodobną wiadomość o koncercie kilku muzyków, z których każdy siedział we własnym domu. Publiczność widziała ich wszystkich razem i słyszała… jednocześnie. Instrumenty brzmiały zgodnie i żaden się nie spóźniał. Czy z tych wszystkich ciekawych prób powstanie teatr przeszłości? Czy stworzymy widowisko, dostępne nie dla kilkuset osób w pewnym mieście, ale dla dwóch miliardów ludzi, rozsianych po świecie od Bergen do Sydney? Czy w epoce naszych wnuków sala teatralna będzie się rozciągała od Japonii, przez Indie, do Honolulu? Czy będziemy kiedy grali Szekspira dla całej kuli ziemskiej? Bardzo poważni ludzie, między innymi pewien wybitny krytyk angielski, są tego zdania. W każdym razie wtedy dopiero „gra będzie warta świecy”. Technika nie zabija ani Talii, ani Melpomeny. Powiększa tylko salę widzów — zdobywa dla sztuki nowe audytorium. Hulajdusze i urwipołcie Niepisany kodeks towarzyski ma też paragrafy ścinające krew w żyłach, zabija i niszczy biedne ofiary i wyznacza nieraz kary gorsze od krzesła elektrycznego, za przestępstwa, zdawałoby się, dość bzdurne. Niech bogowie mają w swej pieczy nieszczęśnika, który w ożywionej rozmowie na raucie poplątał Eskulapa z Eschylosem, Jules Romainsa z Romain Rollandem. Żaden adwokat nie obroni biednej kobieciny z trojgiem dzieci, która Morstina wymawia Morstin zamiast Morsztyn, a pisze Morsztyn zamiast Morstin. Śmieszność dożywotnia bez zamiany na grzywnę, bez apelacji, bez amnestii. W starym Heidelbergu podają sobie do dziś dnia z ust do ust nazwisko pewnego kandydata rerum politicarum. Miał zdawać m. in. z historii filozofii, poszedł biedaczysko przed egzekucją do poczciwego Windelbanda. „Nie będę pana dręczył — rzekł mu ów profesor — niech pan sobie przerzuci jednego tylko filozofa, powiedzmy, Descartes'a”. — „I wyobraźcie sobie, co to za świnia — krzyczał po egzaminie student — nabrał mnie, oszukał. Obkułem się tego Descartes'a, a pierwsze jego pytanie brzmi: »Co pan wie o Kartezjuszu?«”. Wolimy się przyznać raczej do kazirodztwa niż do tego, że nie wiemy, kto był Piekarski na mękach. Zmarły niedawno wielki Edison szukał pewnego razu swego następcy wśród najzdolniejszych uczniów szkół amerykańskich. Przysłano mu kwiat młodzieży z wszystkich stanów. Siwy, mocny, genialny uśmiechnięty starzec usadowił ich na stołkach w dużej sali i zadał im na piśmie kilkadziesiąt pytań. Między innymi znalazłem i takie: „Co pan wie o Jenny Lind?”. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego miłego staruszka, wielkiego twórcę cywilizacji technicznej, interesuje tak bardzo śpiewaczka szwedzka? Po dłuższym namyśle odgadłem. Chciał zbadać odwagę cywilną młodzieńców z Ameryki. Napiszą: „nie wiem nic”, czy… skłamią? Właściwie powinniśmy się cieszyć, że przeciętny inteligent kawiarniany tak bezlitośnie tępi ignorancję, z taką pasją szerzy zamiłowanie do krótkich wiadomości z encyklopedii podręcznej, z taką furią rozwiązuje krzyżówki i wymienia wszystkie co do nogi muzy greckie. Ale dlaczego ta pasja i ta furia kończy się raptem, jak nożem uciął, na pewnej linii? Dlaczego w olbrzymiej, pięknej dziedzinie twórczości ludzkiej wolno szukać bezkarnie autora „Marii Malczewskiego”, plątać Krasińskiego z Krasickim i Childe Harolda z Karolem Hildem? „Volta? Elektrotechnik. Musiał machlować przy kartach, bo pewne sztuczki i dziś nazywamy woltami”… Nie chodzi zresztą o skromne lapsusy, małe pośliźnięcia. Przejrzyjcie uważnie pisma codzienne, a przekonacie się, jaki bigos hultajski robią tam co rano z faktów naukowych. Ignorancja sięga aż do rdzenia rzeczy, przeżarła szpik kości, i nikt jej nie tępi. Nikt jej się nie dziwi. Rok temu znalazłem w jednym z poczytniejszych pism porannych zajmujący felieton. „Specjalny korespondent naszego pisma” udał się do Gdańska i miał tam wywiad z człowiekiem, który obalił Newtona. Projektuje potężne maszyny latające, przepowiada, że będziemy się wszyscy wznosili pod obłoki bez motoru, ale nie przywiązuje do tych cudów żadnej wagi. „Latalibyśmy znacznie wcześniej — mówi — ale Izaak Newton nas oszukał i nabrał. Wmówił w ludzi jakąś siłę ciążenia. Uwierzyliśmy — dwa wieki zmarnowane, stracone dla postępu”. I tak dalej. Trzysta wierszy bitego druku. Wcale imponująca kałuża głupstwa rozlała się tu szeroko przed czytelnikiem. Wielki czyn Izaaka Newtona polegał na tym, że fakty bezsporne, znane od wieków, zaczerpnięte z doświadczenia milionów — jabłko spada z drzewa, a blacharz ze śliskiego dachu — połączyły się w jednej genialnej teorii z innymi faktami: Księżyc krąży naokoło Ziemi. Nawet szybkość jabłka i szybkość Księżyca znalazły miejsce w jednej formule, z której można było wyliczyć obwód Ziemi. Tysiąc zawiłych spraw astronomicznych udało się rozstrzygnąć w ten sposób, ale… mniejsza o to. Obaliliśmy Newtona w Gdańsku? Dobrze! Czy stąd wynika, że od jutra blacharz nie będzie spadał z dachu, a jabłko z drzewa? Gdzie szukać równie horrendalnego głupstwa literackiego? Czybyśmy nie kopnęli w zadek gryzipiórka za takie np. „ostrzeżenie” w odcinku pisma: „Ludzie nie chodźcie na Romea i Julię, bo mówią, że Szekspir był tylko podstawiony. Te dramaty pisał Bacon”… Einstein wywołał w prasie codziennej istną „noc Walpurgi”. Jedno z piękniejszych twierdzeń teorii nowoczesnej — postulat: energia jest istotą masy — zamieniono natychmiast na sensację: „Niemcy szykują nowe niespodzianki. Znaleźli taki sposób diabelski, że jeden gram węgla starczy im na miliony lokomotyw!”. Raz jeszcze: gdzie szukać podobnych głupstw? Kto by umieścił w gazecie studium literackie tej treści: „Za czasów Mickiewicza oznaczano ludzi przeważnie numerami, jak dzisiaj domy i dorożki. Wielki poeta mówi o jednym ze swych bohaterów: imię jego 44”? Teoria względności wytworzyła zresztą wbrew woli Himalaje bredni. Obalono Einsteina co dzień i kładziono na obie łopatki z dobrym skutkiem. Razu pewnego otrzymałem od nieznanego mi inżyniera z dalekiej cukrowni wzruszający list. Ten człowiek czytał sporo o relatywizmie, urobił sobie pewien pogląd własny i błaga mnie o krótką wiadomość: czy doprawdy czas zmarnował, czy ma te nowe pojęcia cisnąć na szmelc? Uspokoiłem biedaka. Posłałem mu wyniki ostatnich prac Michelsona, zawiadomiłem go o przeraźliwie dokładnych pomiarach instytutu fizycznego w Jenie. Einstein ma rację. Nie wierzyć gazeciarzom! Ale dlaczego ja — osoba prywatna — mam ratować czytelników pism od obłędu masowego? Jeszcze kilka miesięcy temu — po tryumfach teorii, nagrodach Nobla, medalach zasługi i owacjach amerykańskich — chwyta mnie za połę w kawiarni pewien poczciwy liryk: „Bój się Boga, czytałeś? Piszą, że Einstein popełnił plagiat?! Jakiś inżynier amerykański”… Tu już nie znajdziemy paraleli. Ręce opadają. Kto ma ślady zielonego pojęcia o pracy uczonego, ten wie, że nowa teoria od chwili jej ogłoszenia jest tematem ustawicznych dyskusji na łamach czasopism całego świata. Ekspedycje astronomów sprawdzają ją lunetami, we wszystkich laboratoriach wre praca. Przyczynki, uwagi, rozważania teoretyczne, dalsze wnioski. Przez dwadzieścia pięć lat przerzucamy się argumentami od Tokio do Londynu i od Sztokholmu do La Platy — nic, cisza, spokój. Nagle pewien skromny inżynierek wstaje i powiada: „Przepraszam, panowie, to nie on, to ja!”. Podobno jakaś baba oskarżyła Wellsa, że ściągnął od niej… historię powszechną. Ale i ta głupia sprawa miałaby więcej sensu niż proces „X contra… świat naukowy”. Jak to ma być dalej, panowie? Będziemy się wciąż obżerali idiotyzmami co rano? Będziemy brali wnioski teoretyczne za fakty, nieuniknione w nauce znaki zapytania podawali jako sensacje, będziemy obalali poważny dorobek całego wieku, ponieważ pewien belfer w Montpellier nie wierzy w ewolucję? Będziemy grozili końcem świata, bo ktoś przypuszcza, że są drobne, niewyczuwalne różnice w pomiarach szybkości światła? Będziemy ogłaszali grubym drukiem, bez komentarza, rewelacje kosmicznie z Lügenzimmer brukowca wiedeńskiego? Czy może zwołamy wreszcie jakąś komisję i podzielimy bzdury na kategorie, jak poborowych w wojsku? Pod artykułem o Newtonie i Gdańsku, o Einsteinie i plagiacie, o ewolucji i historyku literatury napiszemy po prostu: „Nie przejmować się! Idiotyzm. Kategoria A”. Może sporządzimy jakiś katalog alfabetyczny notorycznych bredni? „*Student* — z Krakowa. Wynalazł rakietę”. Nieprawda!… „*Świat* — kończy się, bo światło za nami nie nadąży”. Nonsens!… „*Radium* — w sienniku zabiło złotodajną ciotkę”. Bodaj cię pioruny, kanalio! Bodajeś sam zgnił na barłogu! List czytelnika Jeden z tygodników londyńskich ogłosił niedawno świetny artykuł H. G. Wellsa „Świat za lat pięćdziesiąt”. Wells, który był Wernyhorą dzisiejszej cywilizacji, przepowiadał znacznie lepiej od mętnych astrologów i wróżbitów ważne fakty dziejowe, a nawet wielkie odkrycia w dziedzinie nauk ścisłych — sam teraz pomniejsza własne zasługi. Dawniej łatwo było być prorokiem — mówi. Sztuka stawiania prognoz polegała na umiejętnym przedłużaniu pewnych już istniejących linii. Dziś jest inaczej. Ludzkość stoi na rozdrożu i albo zdobędzie się na pewien wysiłek, zerwie łańcuch, rzuci kulę kajdaniarza, przezwycięży strach, zabobony, przesądy i pójdzie wyżej — albo runie w przepaść. Musimy zerwać ze średniowieczem, zaprowadzić wspólne gospodarstwo na ziemi, obalić mury graniczne… Niech mi wolno będzie zresztą — zamiast cytat i streszczeń — podać pewien prosty przykład. Auto Rolls-Royce'a jest na pewno lepszym środkiem lokomocji od trzęsącej bryki bez resorów, zaprzężonej w cztery bułane chabety. Ale auto nakłada pewne obowiązki. Szlachcic, który siedzi na koźle tej nowoczesnej „mechanicznej bryki”, nie może się urzynać do utraty przytomności na jarmarku, bo wywoła straszliwą katastrofę. Nawet skromny chłop na wózku musi pamiętać, w jakiej epoce żyje, nie wolno mu spać, strzelać z bata, gwizdać na świat i ludzi, zataczać dyszlem esów-floresów, bo naraża siebie, babę, dziecko, robotnika na szosie i kapitalistę w samochodzie. Pomnóżcie ten prosty fakt przez miliony, a przekonacie się, że motor ma swoje postulaty, stawia wymagania kategoryczne. Zrozumiecie, jakie niebezpieczeństwo nam grozi. Kataklizm! Już w następnym numerze tygodnika „John O'London's Weekly” odzywają się czytelnicy Wellsa. Nie poprzestają na pochwałach dla autora, dorzucają ciekawe, rozumne argumenty z własnych obserwacji, chcą tłumaczyć artykuł na wszystkie języki, stają do apelu, pragną poświęcić kilkanaście lat życia na to, by świat był „trochę lepszy po nas niż przed nami”, mówią o nastrojach młodzieży, oddają się na usługi, proponują nowy wielki pochód krzyżowy w imię idei… Aż serce rośnie! Od dłuższego czasu nabywam i przeglądam (przyczynił się do tego trochę spadek funta) pisma angielskie. Zazdroszczę im czytelników. List do redakcji jest zawsze zwięzły, treściwy, męski, przyczynia się do wyjaśnienia sprawy, rzuca na nią nowe światło, daje asumpt do ciekawej dyskusji. Szczęśliwy publicysta wie, że nie mówi na wiatr. Nie lubię oskarżeń ogólnikowych, niechętnie się ludziom narażam, ale muszę stwierdzić na podstawie licznych doświadczeń, że u nas i pod tym względem jest inaczej. Czytelnik „piszący do redakcji” ma zupełnie inne zamiary i ambicje. Przeważnie, jak Dobczinskij w komedii Gogola, chciałby przede wszystkim zaznaczyć, że istnieje, chciałby upiec jakąś pieczeń przy cudzym ogniu, wszcząć polemikę, wypłynąć tanim kosztem, nawymyślać komuś, oburzyć się i pokazać żonie wycinek z gazety, w której wydrukowali jego nazwisko. Już na pierwszy tomik Bocznej anteny oburzył się srodze pewien prenumerator z Kielc, groził „Bibliotece Groszowej”, że nie zapłaci za następny kwartał. Tak go obruszyły skromne słowa: „szkoła średnia obrzydza nam naukę”. Czasem człowiek ma wrażenie, że przemawia do gromady pokątnych doradców. Nicują każde zdanie, obracają każde słowo i szukają tematu do „sprawy”. Pewnego dnia streściłem w odczycie radiowym dowcipną parabolę wybitnego uczonego amerykańskiego: „wyobraźmy sobie, że od zarania dziejów minęła zaledwie jedna doba — o kwestiach przyrodniczych mówimy rozsądnie dopiero od dwóch czy trzech kwadransów, od czasów Kopernika, Galileusza”… Oczywiście — lawina listów. Jak to? A Archimedes? Innym razem wspomniałem o tym, że Gutenberg stworzył jakby nowy klimat w literaturze, dzieła twórców rozrosły się na schwał, ale jednocześnie rozwinął się również na schwał ich pasożyt — historyk piśmiennictwa, krytyk, esteta zawodowy. „Czyżby p. Winawer nie słyszał nawet o Arystotelesie?” Słyszałem. I tak nas gnębią Arystotelesami i Archimedesami, że zipnąć nie można. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy zwali się na kark nieszczęsnemu felietoniście. Piszę — jak umiem — artykuł w obronie pohańbionej wiedzy, wytykam „hulajduszom” dziennikarskim, że szerzą zamęt i robią bigos hultajski z faktów naukowych. Nagle — grom z jasnego nieba… Doktor, docent czcigodnej wszechnicy, nastawia dzidę, rozwala moje najprostsze zdania, miażdży mnie na proszek. Tu napisałem „twierdzenie”, a tam „postulat”, tu uchybiłem Newtonowi, a tam Einsteinowi. Przeglądam raz jeszcze ów artykuł, daję go do przejrzenia jednemu z wybitnych matematyków. Co się stało? Nic się nie stało. Nie popełniłem żadnej zbrodni. Po prostu — Dobczinskij, który ma tym razem tytuł doktorski, chce, aby o nim wiedziano w stolicy. Mania szukania dziury w całym szerzy się zresztą w kraju epidemicznie, i opowiadano mi, że na jednym z większych uniwersytetów naszych uwiła sobie gniazdko spora gromadka takich pieniaczy. Żywią się „błędami i nieścisłościami”. Nie można ułożyć zdania w języku ludzkim, które by zyskało ich aprobatę. Szef tej grupy zapewniał mnie ongiś, że pierwsze prawo Newtona przeczy drugiemu, bo w słowach itd. Newton nie był „ścisły”, najwybitniejsi matematycy współcześni nie są „ściśli”. Cały smutny bagaż naukowy owego stadka „filozofów matematyki” składa się z takich upolowanych „byków”, przecinków i kropek nad i. Ponieważ tak się lubujemy w błędach — dobrze, wyznaję: popełniłem wielkie przestępstwo. W moich biuletynach, szkicach z „wieczystego frontu”, piszę o postaciach jasnych, o odkrywcach, pionierach. Nie wspominam umyślnie o pospolitych ciurach obozowych. Robię z uczonego Lohengrina czy Bayarda, szerzę fałszywy pogląd, że świat naukowy składa się wyłącznie z Amundsenów, Piccardów, Noguszich… Nieprawda. Za poważnymi murami laboratoriów gnieżdżą się te same grzechy powszednie, główne, niedopuszczalne, które znamy tak dobrze. Zawiść, pycha, próżność. Mój profesor i świetny fizyk, Lenard, tak nienawidzi Einsteina, że w niedawno wydanej książce nie wymienia wcale jego nazwiska. Tam, gdzie nie może pominąć niektórych wyników teorii względności, pisze w odsyłaczu: „pewien autor”… To są przywary wielkich ludzi. Bywa gorzej… Czasem duszyczka zwykłego kaprala osiedli się w profesorze i zamiast badacza mamy opryskliwego Himmelstossa, który nie cierpi „cywila”, uważa naukę za swoją własność prywatną, tępi hałastrę „popularyzatorów”, wali „integrałami” przez łeb, gdzie ich napotka, wytyka im popełnione błędy, jak ów Beckmesser w pięknej operze Wagnerowskiej. Rzecz charakterystyczna: fizyka nowoczesna żywi się do dziś dnia pomysłami pewnego outsidera, dyletanta, introligatora i największego geniusza w dziejach nauk ścisłych — Faradaya. Nie był doktorem, nie był „filozofem matematyki”, nie parał się logistyką, znał dość kiepsko zwykłą arytmetykę. Spostrzegam tu z przerażeniem, że sam sobie przeczę. Nawet złośliwy list czytelnika z prowincji, Beckmessera i „poprawiacza”, przydaje się wreszcie na coś. Jest tematem do felietonu. Najpoczytniejszy autor Wyszedł już podobno pierwszy numer specjalnego czasopisma brydżowego, tłumy na rogach ulic czytają wstrząsający artykuł wstępny, w którym autor usiłuje rozstrzygnąć najbardziej palącą kwestię: kiedy mówimy bez atu z ręki? Znajomi zasypują mnie przy tej okazji innymi pytaniami: co o tym myślę, co matematyka na to wszystko? Pewien figlarny dziennikarz warszawski puścił potworną plotkę na miasto, wyrobił mi opinię znakomitego brydżysty, więc raz wreszcie muszę oświadczyć publicznie: „Jestem fuszer! W brydża gram tak jakby grał Newton, Faraday, Kopernik, Einstein i J. C. Maxwell, tzn. bardzo średnio, źle, jeszcze gorzej”. Już o szachach mówił wielki teoretyk, Henri Poincaré, że to hazard. Najlepszy szachista oblicza trzy, cztery posunięcia, a reszta — mare tenebrarum. W szóstym ruchu widzi, że palnął byka. Nowsza szkoła szachistów zarzuciła wszystkie odwieczne teorie, gra przeważnie tzw. „dzikie partie”. Podobno stary, fenomenalny Czigorin, wielki mistrz, stawiał nagle w partii turniejowej damę przed króla, robił zwykłe fuszerskie posunięcia, twierdząc, że każdy ruch jest dobry. Wiem to z opowiadań mojego stryja, Szymona. I gracze dzisiejsi poszli śladami głośnego majstra rosyjskiego. Jeżeli teorie szachowe nie mają sensu, to cóż dopiero rzec o teoriach brydżowych? Najpierw ustalamy skrupulatnie, jakie trzeba mieć karty, żeby móc powiedzieć „bez atu” z ręki, a później mówimy „bez atu” tak sobie, bez sensu, dla wprowadzenia przeciwników w błąd. Rozwiązujemy zadania i łamigłówki, zastanawiamy się, jak postąpić w *danej* trudnej sytuacji, a poniewczasie poczynamy rozumieć, że wszystko zależy *od następnego rozdania kart*, którego przewidzieć nie można. Tworzymy zasady, irytujemy się, wymyślamy partnerom od matołów i wreszcie — „gęś ogrywa proboszcza”, zawodowy fuszer — mistrza Culbertsona. W Monte Carlo wychodzą pisma poświęcone zawiłym teoriom ruletowym, ale współpracownicy tych pism chodzą bez butów i zgrywają się do nitki. Nawet wybitni ludzie nie mogą się oprzeć pociesznym obsesjom: świetny pisarz holenderski, Multatuli, napisał spore tomisko o rulecie (Millionenstudien), genialny Dostojewski stawiał na numerki, przegrywał ostatnie grosze przy zielonym stole i prawdopodobnie tworzył jakieś własne, niesamowite „systemy”. Rzecz zabawna: nie lubimy cyfr, nudzą nas suche wywody matematyczne, męczą nauki ścisłe, ale tam, gdzie chodzi o beznadziejne głupstwa, każda panna na wydaniu zamienia się w zacietrzwionego Gaussa, Pascala i Łobaczewskiego. Nikt się z tym nie chce pogodzić, że najgenialniejszy matematyk nie potrafi odgadnąć, czy mu dziś wieczorem w teatrze dadzą w szatni numer parzysty albo czy numer auta, na które właśnie kiwnął, dzielić się będzie przez dwa. Nikt nie chce zrozumieć, że Newton z Leibnizem nie odpowiedzą na pytanie, ile spółgłosek zawiera wyraz „samowystarczalność” w języku Azteków, którego obaj nie znają. „Przecież tu musi być jakieś rozwiązanie logiczne” — twierdzą najpoczciwsi ludzie z uporem maniaków. I szukają tego rozwiązania w cienkich zeszytach, a nawet w grubych tomach. W poważnym tygodniku londyńskim, w „Observerze”, znalazłem nieprawdopodobną wiadomość, że niejaki pan Culbertson zarabia *rocznie dwieście tysięcy dolarów* na książkach, odczytach, lekcjach brydżowych! Obmyślił podobno jakiś własny system, wmawia w naiwnych ludzi, że wie, jak trzeba licytować i kiedy należy pokazać kolor po „kontrze”. A skutek? Zarabia więcej od Romain Rollanda, Joyce'a, Manna, jego dochody przewyższają honoraria wszystkich liryków całego świata, równają się pięciu nagrodom Nobla. Potomni ze zdumieniem odkryją ten fakt w dziejach naszej burzliwej epoki: najpoczytniejszym pisarzem naszych czasów był nie autor Forsyte'ów, ale twórca obszernego dzieła o dogrywkach rekontrach, szlemikach licytowanych. Muszą tkwić w tym jakieś dziwaczne atawizmy: ludzie zrobili sobie z brydża rodzaj nieomylnego „testu” psychotechnicznego, wiążą z naiwną grą hazardową jakieś ambicje, wstydzą się słowa „fuszer”, telefonują do żony z miasta: „Przepraszam, że cię budzę, kochanie, ale muszę ci to powiedzieć: przed chwilą zalicytowałem wielkiego szlema”. Narzeczony najstarszej córki drży przed „roberkiem” z papą, bo mu nagle mogą wskazać drzwi. Idiota, wyszedł spod drugiego króla. W dawnej literaturze spotykamy często tego rodzaju „próbki” ogniowe. W komediach Szekspira jest mowa o trzech skrzynkach, Grecy badali spryt na turniejach olimpijskich, szarady i rebusy odgrywają poważną rolę w dramatopisarstwie klasycznym. Niestety, przez pięćdziesiąt wieków nie odkryliśmy takiego odczynnika, takiego papierka lakmusowego, który by wskazywał niechybnie stopień inteligencji. Bzdurna gra karciana zupełnie nie nadaje się do tego celu. Wymaga pewnej specjalnej pamięci wzrokowej, pewnej zdolności chwytania i utrwalania kombinacji przypadkowych, ale nie ma nic wspólnego z intelektem. Jeżeli chodzi o fenomeny pamięciowe — w Berlinie wywołał teraz sensację p. Finkelstein, który mi się kiedyś latem przedstawił w Ziemiańskiej. Kazał mi napisać na papierku kilkanaście cyfr dwuliczbowych, rzucił na nie okiem, zapamiętał, podsumował błyskawicznie. Cała operacja trwała sekundę, może mniej. Znałem ongiś w Frankfurcie najgenialniejszego z rachmistrzów, dr. Rücklego. Recytował sto cyfr wypisanych na tablicy, utrwalał je w pamięci, deklamował z zamkniętymi oczami, mnożył olbrzymie liczby, podnosił do kwadratu, wyciągał pierwiastki, działał szybciej niż maszyna. Cóż stąd? Po głębszej analizie trudno było nawet powiedzieć o tym człowieku, że jest dobrym matematykiem. W jego mózgu tworzyły się jakieś specjalne skojarzenia, pamiętał cyfry, jak my, ludzie przeciętni, pamiętamy znajome twarze, odróżniał je od razu w tłumie, i na tym koniec. Inteligencji matematycznej miał pewno mniej od Einsteina, którego nabiera prawdopodobnie przy rachunku każdy kelner kawiarniany. Jak to sobie wytłumaczyć, że przemądrzała epoka dzisiejsza mało dba o teorie Einsteinów, a dorabia teorie i szuka klucza do kombinacji kelnerów? Dlaczego ludzie nie czytają Jeansa, tylko czasopisma brydżowe? I co to za czasy, do stu piorunów… Pan Culbertson za artykuł o bez atu zgarnia setki dolarów, a uczciwy człowiek za ten oto rozsądny felieton w piśmie literackim… Pożal się Boże. Romans z Penelopą Pisma całego świata podały pewnego dnia ów wzruszający telegram z Wiednia: jaskółkom w dorocznym locie na południe zabrakło nagle sił, nie mogły się wzbić nad Alpy i padły wyczerpane na pola i dachy podmiejskie. I zgnębieni straszliwym kryzysem gospodarczym poczciwi obywatele austriaccy zapomnieli na chwilę o krachu finansowym, o plajtach, kursach, dewaluacjach, pozbierali w kosze, klatki i koszyki biedne strwożone ptaszęta i wysłali je na południe… aeroplanem pocztowym Junkersa. Metalowy ptak pędzony benzyną zawiózł w słoneczne i piękniejsze kraje kilkanaście tysięcy zwykłych, pierzastych, naturalnych ptaszków. „Maszyna” nie zawsze jest taka zła, jak ją malują. Czasem ratuje jaskółki od zagłady. Tę piękną opowieść trzeba umieścić koniecznie w wypisach szkolnych, bo zawiera morał bardzo mądry i trafny. Historyjka o znużonych ptaszkach powtarza się często, częściej, niż nam się zdaje. Ma sens głębszy. Lat temu kilkanaście sztuka teatralna „wyczerpała się” trochę. Nie tylko nad Alpy frunąć nie mogła o własnych siłach, ale tłukła skrzydłami po ciasnym podwórku. Dramaty rodzinne, zdrady małżeńskie… Graliśmy w świetle kinkietów ciągle ten sam utwór z bardzo małymi zmianami. Aktorzy dzielili się na szlachetnych ojców, na czarnych intrygantów, na dobre matki i złe macochy. Niektórzy funkcjonowali jako amanci przez ćwierć wieku, inni staczali się na dno co wieczór. Aż razu pewnego wymyślono pewną maszynkę elektryczną: motorek, lampa, taśma. Esteci całego świata, zawodowcy, nie posiadali się z oburzenia. „Jak to? — mówili. — Będziemy oglądali Fausta na ekranie? Mechanik w poplamionej bluzie przez dziurkę w kabinie będzie nas wzruszał i uszlachetniał? Horrendum! Cóż to za potworne czasy! Jakiż to okres fatalny w dziejach kultury!” Jeszcze i dziś niektórzy wytworniejsi pisarze narzekają na barbarzyństwo epoki i na sztukę w blaszanych puszkach od konserw. Nie mają racji. Taśma i maszynka wyprowadziły aktora z niewoli egipskiej — na słońce. Zamiast się błąkać przed budką suflera i prawić tyrady monotonne między trzema wysmarowanymi gwaszem płótnami — grał na krze lodowej, grał na pustyni w tumanach piasku, w dżungli, na morzu, w samolocie, na wyspach Oceanii i na lodach podbiegunowych. Po kilku nieuniknionych pomyłkach film stworzył własną literaturę, która była wcale niezłą mieszaniną romansu awanturniczego z melodramatem. Nawet stary „trójkąt małżeński” nabrał nowego uroku, bo jego ramiona obejmowały Saharę i Polinezję, Japonię i Ziemię Ognistą. Przede wszystkim zaś trochę już zaśniedziała i podstarzała sztuka mimiczna wyzbyła się nałogów prowincjonalnych. Kino odkryło nowe talenty aktorskie i rozniosło ich sławę po całym świecie. Charlie Chaplin, a za nim Buster Keaton i Harry Langdon przekonali widzów najbardziej opornych, że i nasze smutne życie układa się chwilami w rzewną pocieszną humoreskę dickensowską. Liliana Gish, dawna Mary Pickford, Greta Garbo zdobywały szturmem serca ludzkie. Sukces teatralny, który dawniej nie wykraczał poza skromne rogatki jakiegoś większego miasta — Paryża, Londynu, Nowego Jorku — stał się nagle triumfem wszechświatowym. Gorączka złota budziła śmiech w Indiach i we Władywostoku, Dwie sieroty wzruszały do łez Egipt, Kanadę Chiny i Nową Zelandię. Maszyna porwała znużoną Talię, muzę dramatu, i przewiozła ją przez Alpy, Kordyliery, przez Ocean Spokojny. I, rzecz ciekawa, owego tak znienawidzonego przez estetów zawodowych „kina” nie można już wykreślić z historii teatru i literatury. W najlepszych pomysłach reżyserskich głośnego Piscatora projektor, lampa, taśma odgrywają rolę poważną, najciekawsze sztuki repertuaru nowszego zerwały z dawnymi tradycjami, kpią z przestarzałych teorii i przenoszą akcję sceniczną z pociągu kolejowego do salonu, z pokładu okrętowego do warsztatu fabrycznego. Ileż to razy dawałem młodym, niedoświadczonym dramaturgom prostą radę: „Komedia wasza, kolego, nie ma akcji. Składa się właściwie z jednego aktu, rozwleczonego na trzy odsłony. Wyobraźcie sobie, że wasz utwór *filmują*. Co z niego pozostanie? Mniej gadaniny, więcej rytmu współczesnego!” Dzięki „maszynie” powstała, krótko mówiąc, nowa sztuka widowiskowa. Żywsza, energiczniejsza, młodsza… Ale… Jest i „ale” oczywiście. Niespokojna technika dzisiejsza przypomina cokolwiek sławetną Penelopę z czasów greckich. Nigdy nie kończy tkaniny zaczętej i pruje w nocy to, co zrobiła w dzień. Jedno takie „prucie” widzieliśmy niedawno: film dźwiękowy! Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej znikają dawne sławy, Greta Garbo usuwa się w cień przed Marleną Dietrich, dramat niemy, z akompaniamentem starego pianina, drażni i irytuje, cały dorobek lat trzydziestu trzeba oddać do muzeum na przechowanie… Wielki zmierzch bogów. A „Penelopa” ma jeszcze inne pomysły. Już rozwiązała zagadnienie filmu barwnego i jakaś ekspedycja amerykańska wysłana nad zatokę Hudsona zdjęła podobno zorzę północną w barwach naturalnych. Natrafiono na nowe świetne metody utrwalania najsubtelniejszych kolorów na taśmie. Maluczko, a głośne arcydzieła ostatniej doby, świetny Milion Claire'a, dramaty z Elżbietą Bergner będą się nam wydawały szare, biedne, smutne, niemożliwe. I znów za lat kilka nadejdzie film plastyczny albo wieloekranowy… I znów postawimy kropkę i przekreślimy rozdział… Kto wie, może potomni wydobędą z zakurzonych pudełek blaszanych nasze komedie i tragedie naiwne i śmiać się z nas będą, jak my się śmiejemy z pociesznych krwawych „szlagierów” onegdajszych, z Władczyni świata i romansów kryminalnych… Cóż robić? Niech się śmieją… Może jakiś poczciwy historyk sztuki wytłumaczy naszym wnukom, żeśmy się poświęcili dla dobrej sprawy. Ludzie naszego pokolenia zasługują na piękną wzmiankę w dziejach. Zaopiekowali się zbiedzonym skrzydlatym Pegazem… Wsadzili go na maszynę, jak poczciwi wiedeńczycy jaskółkę. Księga odkryć i wynalazków w roku 1932 W roku 1769 pewien mechanik i fabrykant instrumentów, nazwiskiem James Watt, patrząc, jak wrząca woda w kuchni podnosi pokrywę garnka z kartoflami, wymyślił maszynę parową. Odtąd nie wiemy, co włożyć do garnka, mnóstwo rękodzielników, którzy sobie w miarę potrzeby klepali w domu biedę albo co innego zwyczajnym młotkiem, straciło zajęcie, jedna robotnica robi na dzień pięćdziesiąt tysięcy igieł, kiedy ich dawniej robiła dwadzieścia. Po co komu tyle igieł? Rodak tegoż Watta (nie Chwata), Stephenson, puścił, jak ustaliło śledztwo, z głupich żartów maszynę parową na szyny i pozbawił przez to chleba poczciwych furmanów, zwanych z żydowska bałagułami. Stracili również zarobek karczmarze, właściciele zajazdów, kołodzieje, poborcy kopytkowego. Wróble, że tak powiemy, nie miały co do gęby włożyć, kowale poszli z torbami, a pocztylioni przestali trąbić i pasażerowie trąbią tylko na stacjach. Ludzie jeżdżą z szybkością dziesięciu mil na godzinę, ale tam, gdzie przyjeżdżają, też jest nudno i nie ma pieniędzy. Kto wymyślił telegraf i teleton, trudno powiedzieć ściśle, bo — jak zwykle w tych razach — jeden zwala na drugiego i mówi, że to nie on. Anglicy oskarżają jakiegoś Wheatstone'a i Cooke'a, Amerykanie Morse'a, Niemcy przyłapali na gorącym uczynku osobnika nazwiskiem Reis. Zdaje się, że cała zorganizowana szajka złoczyńców międzynarodowych postanowiła sobie zrujnować golibrodów i faktorów wiejskich, którzy dawniej roznosili wiadomości ku ogólnemu zadowoleniu. Dziś razury świecą pustkami, a dziedzic nastawia radio i sam opowiada Żydkowi, co słychać. Z czego teraz ma żyć Żydek, a nawet chrześcijanin? W sprawę radia zaplątani są Hertz, Marconi, Arco, ale znów nie wiadomo, komu właściwie przypisać winę i dlatego prawie wszyscy są jeszcze na wolności, prócz Hertza, bo umarł. Nie chcemy robić przykrości zacnej rodzinie i dlatego nie wymieniamy tu z nazwiska człowieka, który wynalazł gramofon i doprowadził do nędzy muzyków kawiarnianych i tzw. taperów, nie wspomnimy też o dwu braciach wyrodnych, którzy stworzyli maszynę, aparat filmowy, wprowadzili Marlenę Dietrich i wywołali kryzys teatralny. Ale nie posiadając się z oburzenia, powiedzmy urbi et orbi, że bakterie odkrył Pasteur z Kochem. Chcieli w ten sposób zniszczyć znachorów i zalać sadła za skórę krajowym znawcom ziół indyjskich. Na szczęście ten przynajmniej zamach się nie udał zupełnie i leczymy w dalszym ciągu czerwonkę zamawianiem zaszeptywaniem i kadzidłem, baby wiejskie prosperują, a lekarze indyjscy kupują sanatoria w Tatrach. Fiaskiem się też skończył inny świetnie i chytrze obmyślony plan niejakiego Roentgena i niejakiej Curie-Skłodowskiej. Wynaleźli promienie i kulę szklaną, promieniami albo radem radzi byli leczyć przeróżne nowotwory złośliwe. Złośliwość im się na nic nie przydała, stosujemy dalej w tych wypadkach odwary z siana i suche badyle, dzięki którym jedna przynajmniej gałąź przemysłu rodzimego jeszcze nie uschła. Nie będziemy szukali za granicą środków na raka, bo sami wiemy, gdzie raki zimują. Nie wypada źle mówić o człowieku rodem z Torunia, ale jakie miał cele Kopernik, kiedy ogłosił swe dzieło astronomiczne? Nie ulega żadnej wątpliwości, że chciał wykopać dołek pod nogami astrologów, wróżbitów i innych obywateli, którzy żyją dostatnio i karmią rodziny prognozami, horoskopami i słońcami w dwunastym domu. Gdyby teoria owego Toruńczyka znana była powszechnie, znów gromada statecznych podatników znalazłaby się na bruku i liczba bezrobotnych powiększyłaby się o kilkadziesiąt osób. Na szczęście organizm społeczny produkuje pewne odtrutki i sam się broni w nagłych wypadkach. Tym się tłumaczy, że Kopernik gada sobie, a astrolog sobie. Tym się też tłumaczy, że jeszcze żyjemy, chociaż wymyślono lokomotywę, samochód, telefon, kino, gramofon i maszynkę do golenia. Ale co za dużo, to doprawdy niezdrowo. Jeżeli młodzież będziemy kształcili w dalszym ciągu na Koperników, Newtonów, Einsteinów, Edisonów, Stephensonów, Pasteurów, Pascalów, Gaussów i tym podobnych — to się wszystko skończy bardzo grubą awanturą. Mecz: chemia – przyroda Bardzo wytworne damy noszą już dziś pończochy ze sztucznego jedwabiu, bardzo wytworni panowie zawiązują na szyi pewien produkt chemiczny. Doszliśmy do wniosku, że technik też potrafi „snuć z siebie jak jedwabnik”, że maszyny wielkich fabryk mogą się mierzyć z owadami i wytwarzać subtelną, lśniącą srebrzystą przędzę. Zresztą jest to tylko jeden z licznych sukcesów współczesnej chemii technicznej. W szklanych retortach i stalowych kotłach wytwarzamy, sztucznie, aromaty kwiatów egzotycznych, barwy i kolory, które dawniej trzeba było sprowadzać z dalekich krajów zamorskich. W katalogach Mercka z Darmstadtu czy Kahlbauma z Berlina znaleźć można „lubczyki” średniowiecznych czarownic, likwory i eliksiry, o których by długo w zimowe wieczory opowiadali E. T. Hoffmann, Poe, bracia Grimm. Jedne z tych płynów i proszków pobudzają działalność serca, inne usuwają ból zęba i chorobę morską, jeszcze inne… rozwijają płuca w niedorozwiniętym aksolotlu meksykańskim, zabijają bakterie straszliwej śpiączki, niszczą przeraźliwe spirochety albo prostują wykrzywione chorobą angielską nożyny dzieci rachitycznych. Rozgorzała wielka ofensywa na całym froncie i chemik w laboratorium, nic nikomu nie mówiąc, postanowił pobić, zwyciężyć Naturę. Tysiączne substancje, soki, smaki, aromaty, barwy, leki, które znajdujemy w przyrodzie, składają się przecież zawsze z tych samych kilkudziesięciu pierwiastków, a nawet przeważnie z kilku. Znamy dobrze te pierwiastki, poznaliśmy siły elektryczne i budowę atomu, wiemy, co najdrobniejsze z cząsteczek wiąże i łączy z sobą. Wiemy, jak powstały złoża węgla we wnętrzu Ziemi i przyłapaliśmy niedawno naturę na gorącym uczynku: stwierdziliśmy, że w przestrzeni kosmicznej tworzy cięższe elementy z lekkiego wodoru. Każdy sok roślinny, każdy produkt naturalny drażni chemika dzisiejszego, jak nowy modny „artykuł” w sklepie konkurenta. Dlaczego byśmy nie mieli sami wytwarzać syntetycznie kauczuku? Czy przyroda ma monopol wieczysty na zwęglanie pni drzewnych pod wielkim ciśnieniem? Dlaczego szukamy cennych diamentów aż w Afryce Południowej, kiedy je można wydobyć przy pewnych zabiegach z pieca elektrycznego? Fryderyk Bergius z Heidelberga odznaczył się w tych wielkich zawodach już dawniej. Ma teraz lat 47, jest jednym z młodszych laureatów nagrody Nobla, ale miał lat dwadzieścia kilka, kiedy otrzymał w dwadzieścia godzin z masy drzewnej to, nad czym natura pracowała przez tysiąc wieków — rodzaj węgla, czy smoły. Zrozumiał już wtedy, że dzieli go krok jeden od wielkiego odkrycia, które wywołać może przewrót w dotychczasowych dziejach techniki. Podnieść należy, tylko temperaturę reakcji do 400 stopni, ciśnienie w bombie do dwustu atmosfer — a z owej smoły sztucznej powstanie najcenniejszy eliksir przemysłu dzisiejszego: płynne węglowodory. Benzyna! Ciekły węgiel. W laboratoriach technicznych w Essen i Rheinau zawrzała praca. Zbudowano kotły, które wytrzymywały przeraźliwe ciśnienie tysiąca kilogramów na cal kwadratowy i poddano tzw. „berginizacji” węgiel brunatny. W roku 1925 wielka fabryka chemiczna I. G. Farben-Industrie zakupiła patenty Bergiusa i jęła produkować metodami młodego uczonego 70 tysięcy ton gazoliny rocznie. Sprawę należy uważać za rozwiązaną i teraz to już tylko kwestia cen rynkowych i względów ekonomicznych, czy powieści o „Nafcie” Uptona Sinclaira mają się zamienić w dokumenty historyczne z jakiejś epoki minionej. Płynne paliwo, pokarm główny miliona koni mechanicznych, umiemy dziś wytwarzać na zawołanie — w kotłach, nie jesteśmy zależni od trustów naftowych, od polityki, nie boimy się katastrof, nie będziemy toczyli wojen morderczych o tereny w Persji. Jeszcze jedno widmo straszliwego głodu rozwiało się jak zły sen. Ale młody chemik nie poprzestał na tym jednym triumfie, Przypomniał sobie niektóre dawniejsze doświadczenia Willstaettera i z niebywałym impetem rzucił się do drugiego upiora — widmo zwykłego, ludzkiego głodu. Ta sama masa drzewna, celuloza, którą dzisiaj przekształcamy na pończochy, gazolinę poddaną działaniu stężonych kwasów zamienia się na drugiego upiora — widmo zwykłe. Można cząstkę celulozy związać z cząstką wody i przerobić bezużyteczne trociny na paszę. W krajach, gdzie rolnictwo wytwarza za mało węglowodanów — mówił tegoroczny laureat w jednym ze swych głośnych odczytów — zdobywamy karm dla trzody chlewnej, ale i bogate kraje, jak Ameryka, mogą zużytkować świetnie zbiory z pól przetrzebionych przez szkodliwe owady, mogą słomę zamienić na „cukier drzewny”, otrzymają w dodatku świetne paliwo (produkt uboczny), kwas octowy. Nic nie marnujemy, nic nie trwonimy, technika dzisiejsza wyzyskuje w 100 procentach materiał bezużyteczny. Tu już wkraczamy najwidoczniej w dziedzinę wielkiej powieści fantastycznej. Jeżeli jeden młody chemik, co prawda po dwudziestu latach wytrwałej pracy laboratoryjnej, rozwiązuje zagadnienia, które ludzkość dręczyły od prawieków, zamienia trociny na karm dla maszyn i paszę dla trzody, jednym genialnym wybiegiem technicznym zwycięża widmo głodu, przeskakuje epoki geologiczne i wytwarza w fabryce to, nad czym natura pracowała przez lat miliony — jakież niespodzianki czekają nas jeszcze? I czy doprawdy wyczerpaliśmy wszystkie ciekawe tematy w powiastkach dla młodzieży? Tegoroczna nagroda Nobla zwróciła uwagę na jeden z piękniejszych „meczów”, jaki się rozgrywa na świecie. Chemia walczy z Naturą o palmę pierwszeństwa. Udoskonaliła metody, pogłębiła wiedzę teoretyczną i teraz — uczony zaczyna tworzyć, buduje drobiny podług własnych planów. Nasze codzienne porażki w walce o byt sprawiły, że mniej się dziś interesujemy wielką ofensywą na froncie naukowym. Ale historycy stwierdzą może kiedyś, że właśnie my — pokonani — byliśmy zwycięzcami i głośnymi w dziejach… konkwistadorami! Zabawki Rzecz ciekawa: w grudniu jesteśmy jeszcze bardziej poetyczni niż w maju, w kwietniu i niż koty w marcu. Choinki na placach publicznych, biały śnieg na ulicach, biała wata w witrynach sklepowych, różne misie, gwiazdki i saneczki, ułożone figlarnie z barwnych lampek elektrycznych… Ludzie chodzą po świecie, jakby ich coś zamroczyło. Uśmiechają się łagodnie. Mówią: „Przepraszam stokrotnie, zdaje mi się, że nadepnąłem na szanowny odcisk… proszę mi wybaczyć, nie chciałem…”. Tak jest jakoś rzewnie i radośnie w duszach. Starsi panowie patrzą przez szybę na kolorowe obrazki i lakierowane zabawki, sięgają myślą w przeszłość przypominają sobie ze łzą w oku, jak robili kupki z piasku i usiłują rozstrzygnąć najważniejsze dzisiaj pytanie: co kupić Adziowi, Kaziowi i małym Pobrykalskim. Książkę? Konia? Pistolet? Lokomotywę? Co interesuje młodzież dzisiejszą? Trąba czy gramofon? Sztuczna krowa czy prawdziwa motorówka? Skrzypce czy aparat radiowy? Co?… Moi znajomi z Ziemiańskiej i panie na raucie znów mi zarzucą, że wpadam w ton profesorski, ale zdaje mi się, że odpowiedzi na pytanie trzeba szukać w Nauce. Biologia, łaskawi państwo, ma pewną regułę, stwierdzoną na żabach, kijankach, płazach i innych okazach, regułę ścisłą i niezawodną: osobnik powtarza w lapidarnym skrócie historię całego gatunku. Czasem poczciwy ssak lądowy ma w niemowlęctwie coś jakby skrzela, bo jego dalecy przodkowie żyli w wodzie, czasem… Ale mniejsza o to. Nie ulega wątpliwości, że każdy z nas przeżywa na własną rękę dotychczasowe dzieje ludzkości (zdjęcie „przyśpieszone”). Za lat najmłodszych jesteśmy na przykład koczownikami, chodzimy chętnie na wagary, ukrywamy się w gąszczach Łazienek i w chaszczach parku Paderewskiego. Później dopiero, znacznie później, przyzwyczajamy się do życia osiadłego i to tak dalece, że siedzimy po dwa lata w jednej klasie. Tym się tłumaczy owa zdumiewająca już w małych dzieciach „ciekawość do wynalazków”. Ludy dawniejsze miały ją również i pewien sułtan potężny słuchał co noc, prawie przez trzy lata, opowiadań młodej damy o drzwiach automatycznych i kobiercach latających. W dawnym Egipcie tłumy w pobożnym skupieniu podziwiały posąg Memnona, który śpiewał o świcie, i ten pierwszy megafon otoczony był czcią niemal religijną. Narody germańskie stworzyły legendę o stolikach, które się same na rozkaz nakrywają (restauracja automatyczna) i okrętach bez załogi, byliny rosyjskie mówią gęsto o siłaczach, a raczej o silnikach, dorównywających nieomal dzisiejszym elektromotorom. Wszystkie te sprawy interesują nas poważnie za młodu i w latach szkolnych za czerwono lakierowany magnes, przyciągający stalówki, oddalibyśmy bez wahania rok życia. Nie możemy nawet pojąć, czemu ludzie starsi — zamożni, majętni — trwonią pieniądze na głupstwa, na karty, na wódkę, zamiast kupić sobie taką czerwoną podkowę, którą by można ciągnąć bez sznura nawet umywalnię i łóżko. Obchodzą nas wtedy żywo wielkie tajemnice przyrody. Nie miałem jeszcze pojęcia o Archimedesie greckim i jego dociekaniach, a już w pobliskim składzie drzewa przerzucałem deskę długą przez pień okrągły, na jednym końcu siadał lżejszy, zezowaty Rudek, na drugim — cięższy, kulawy Witek, ja funkcjonowałem w środku (jako „zegar”) i w ten sposób sprawdzaliśmy od śniadania do obiadu głośne w świecie „prawo dźwigni”… A już największym naszym skarbem była duża soczewka, która skupiała promienie słoneczne i wypalała dziury w cieniutkiej skórce kapelusza i włóczkowej czapie Witka. Nie było jeszcze Lindberghów na świecie, Byrdów i ptaków metalowych, ale latawce papierowe kleiliśmy po całych dniach i kiedy dwie listewki, zaopatrzone w kolorowy ogon wzbijały się w powietrze — wysoko, wysoko, aż nad dach żółtej kamienicy — publiczność otwierała usta ze zdumienia, a twórca tego aeroplanu był dumniejszy od Bleriota, Farmana, Junkiersa i Dorniera… Ludzie starsi z uśmiechem zażenowania wspominają te czasy. Szkło powiększające? Huśtawką? Latawiec papierowy? Głupstwa wierutne, dziecinne igraszki. W twardej szkole życia nabrali powagi, nie chodzą do Łazienek, tylko do knajpy, nie mówią o szkłach powiększających i czerwonych magnesach, tylko o szlemikach z ręki, o kontrze po dogranej, o czterech asach, o turniejach brydżowych. Nie sprawdzają wniosków Archimedesa Greka, ale rozstawiają stolik i rżną w karty od kolacji do śniadania i od obiadu do zmroku. Dowiadują się z przerażeniem, że są na świcie dorośli brodaci obywatele, którzy się osiedlają na lodowcu w Grenlandii i — kostniejąc z zimna — podpuszczają czerwone baloniki… Spędzają noce na alpejskich szczytach i soczewkami skupiają promienie… Jadą pod biegun i bawią się latawcami, badając, skąd wiatr wieje… Łażą po Tybetach i Himalajach i zbierają ubogie kwiatki albo owady… Tym śmiesznym starym dzieciom potomni stawiają pomniki. Ich latawce, baloniki, dźwignie i szkiełka stworzyły cywilizację, ich zabawki stworzyły naukę. Newton i Kopernik łatwiej by się porozumieli z małym Pobrykalskim niż ze starym, który tak świetnie „licytuje”, chociaż w ogóle — entre nous — uchodzi za idiotę. Wiadomości użyteczne W zbutwiałą dziś tekturę oprawił sobie ktoś starannie pięćdziesiąt cienkich numerów „Magazynu Powszechnego”. Kupiłem tę książczynę w antykwarni i ze wzruszeniem przeglądam „Spis rzeczy”. Magazyn miał podtytuł „dziennik użytecznych wiadomości” i wychodził „co sobota”. Mamy tu artykuły z astronomii i nauki moralne (Takt, Upiór, Wartość pfenika), to i owo z zoologii (Jak poznać lata owcy, Ochędóstwo pszczół), jest też mowa o cukrze, o budowie świata, o goździkach korzennych. Poważny artykuł o „telegrafie” stwierdza, że nie jest to właściwie wynalazek nowy, bo już w Grecji o zburzeniu Troi wprzód wiedziano, nim posłaniec przybył. „Ale dopiero Chappé wynalazł prawdziwie doskonałą machinę, której używamy od lat 40. Z Louvru dajemy znaki (wiatraczkiem) strażnikowi na górze Montmartrze, ten powtarza to samo najbliższemu telegrafowi, i wiadomość z niewypowiedzianą szybkością dochodzi do Lisle”… Pisemko jest z r. 1834. Wtedy jeszcze zajmowały ludzi „wiadomości użyteczne”. Czytali w gazetce pp. Bossange'a i Glücksberga o wielkim kasztanie na górze Etna, o szczupaku, o Madagaskarze, o drzewach „deszczowych”, które chmury przyciągają i w deszcz je zamieniają, o żeglarzu p. La Perouse, o igle magnesowej, o studniach ognistych. Czytelnik dawniej był ciekawy jak dziecko. Pochłaniał relacje o chatach „Eskimów”, o ptakach pieprzojadach, o sowach „podziemnych”, o gorącości wewnątrz ziemi, o zjawisku „Fata Morgana”, o wielkiej podzielności ciał. Ta dziecinna ciekawość zagrzewała ongiś do czynu Kolumbów i Janów z Kolna, rosła chwilami aż do entuzjazmu, budziła zapał do brawurowych wypraw polarnych, stworzyła naukę i najpiękniejszą może literaturę… Ale z biegiem czasu czytelnik tetryczeje, gorzknieje. Nic go nie bawi. Jeszcze Olimpijczyk Goethe opowiada w pamiętnikach, jakie to olbrzymie wrażenie wywarła na nim maszynka elektryczna, którą za jego młodych lat obwożono po jarmarkach… Elektryczność? Maszynka? Dorosły czytelnik współczesny przerzuca w tramwaju bez zdziwienia przekręcone, wyolbrzymione, wykoślawione „wiadomości bezużyteczne” w gazetach i tygodnikach — ziewa. Jeżeli zaś chodzi o jego lekturę domową, o książki… Przetłumaczyliśmy całe cykle Wallace'ów, Fletcherów, Leblanków, Pitigrillich, ale o „rosnącym kosmosie” nie wiemy nic. Nie interesujemy się atomami, budową materii, inteligencją kwiatów. Nie słyszeliśmy, że fizyka dzisiejsza worała się szerokim zagonem w filozofię, obala ustalone pojęcia, rozprawia o stworzeniu świata. Jakaś zbrodnicza ręka — że tak powiemy językiem już wymienionych powieści kryminalnych — odcięła nagle, amputowała w okresie powojennym najciekawsze działy piśmiennictwa. Człowiek ma chwilami wrażenie, że po całym świecie przelewają się mętne wody, że zatopiły wszystkie pola uprawne i tylko gdzieniegdzie sterczą jeszcze śród bałwanów szczyty nudziarstwa, które tak imponują naszym poczciwym podtatusiałym, a naiwnym demonom zakopiańskim. Nieprawda! Książki świetnego astrofizyka Jeansa są za granicą jednym z największych sukcesów wydawniczych sezonu, a grube tomisko Zarysy wiedzy nowoczesnej — praca zbiorowa kilkunastu wybitnych uczonych angielskich — rozchwytano w kilka dni i wydawca (Gollancz, Londyn) musiał po nocach bić drugi nakład. Liczne gołębice i gałązki oliwne świadczą o tym, że wody — jeżeli doprawdy przeżyliśmy potop — już opadają… Przykład. Jeden z lepszych pisarzy niemieckich, Friedrich Sieburg, autor głośnej książki o Francji, nabywa za drogie pieniądze bilet w turystycznym biurze sowieckim, wybiera się na łamaczu lodów „Małyginie” w podróż arktyczną, pisze o białych niedźwiedziach, o nowych wyspach, o spotkaniu z „Zeppelinem”, robi odkrycia i tworzy z tych wrażeń i luźnych notatek wybitne dzieło prozy najnowszej. A więc jeszcze ciekawość do „wiadomości użytecznych” nie zamarła w nas ostatecznie? Więc literatura piękna nie składa się tylko z historii erotycznych, wyssanych w pocie czoła z własnego palca? Nie wiem, jak sobie krytyka oficjalna poradzi z Czerwoną Arktydą Sieburga i kto o tej świetnej książce będzie pisał recenzję, uczony czy esteta, ale do literatów mam prośbę. Niech to zrobią dla mnie, dla siebie, dla potomnych i niech przestudiują w wolnych chwilach dwutomowe dzieło wydane nakładem „Mathesis Polskiej” w Warszawie w r. 1931. Grono fizyków (pp. Grotowski, Sadzewiczowa, Werner i Ziemecki) postanowiło, jak to się często robi za granicą, ułożyć rodzaj wypisów, zebrać najważniejsze fragmenty z prac przełomowych Galileusza, Newtona, Joule'a, Faradaya. Powstaje w ten sposób jakby żywa historia, pisana przez twórców i naocznych świadków, mamy jakby zarys dziejów, podany przez samych Cezarów, Kolumbów, Napoleonów. Oczywiście fizycy warszawscy musieli te fragmenty własnym tekstem spoić, połączyć i wywiązali się z zadania dobrze, na piątkę. Przestudiujmy obszerną optykę, którą bardzo pięknie opracował dr Ziemecki. Przeczytajmy fascynującą historię o tym, jak najtęższe mózgi ludzkie — Newton, Huygens, Fresnel, Maxwell, Hertz, Planck, Einstein — borykają się od wieków z zagadnieniem, czym jest światło, i co się takiego dzieje w przestrzeni, kiedy zapałka błyśnie w pokoju albo nowa gwiazda na niebie. Pozornie sprawa jest jakby bardzo specjalna i bliżej nas nie obchodzi. Ale powoli rozrasta się, olbrzymieje, ogarnia tysiące pytań — jak zbudowany jest atom, który tak drgać umie? Jak wygląda najnajostatniejszy supełek energii? Co wypełnia przestrzeń? eter? Jakie ma własności ta galareta drgająca? Czy świat ma granice? Czy się tworzy i dziś jeszcze, czy zmierza ku zagładzie i śmierci? Czy atomy mają „wolną wolę” czy też każdy ich ruch jest z góry przepisany? Kto nakręcił zegar i kiedy? Czy nasze myślenie nie jest aby szwarcowaniem faktów niesprawdzonych?… Nim się obejrzeliśmy, cała filozofia, wszystkie dręczące, odwieczne „jak?” i „czemu?” tkwią nagle w spokojnym wykładzie fizycznym, jak rodzynki w cieście. A przy tym przecież ci ludzie cuda tworzą: teleskopy, ultramikroskopy, fale, promienie niewidzialne. I jeszcze jedna niespodzianka czeka tu cierpliwego czytelnika. Te rzeczy są doprawdy o wiele mniej trudne, niż to sobie wyobrażamy. Pierwsza, rewolucyjna praca Einsteina jest prosta i jasna, o wiele zrozumialsza, niż to się znowu niektórym zaciekłym i zazdrosnym belfrom zawodowym zdaje. Więc… dlaczego właściwie tylko historia polityczna — krwawe wodzenie się za łby i kłótnie o miedze graniczne — znajduje natchnionych piewców i rymujących dramatopisarzy? Może by i z „wiadomości użytecznych” dało się coś wykrzesać? Może rozdzwonią czyjąś lutnię nawet „dzieje rozwoju fizyki”? Może wprowadzimy je wreszcie do literatury pięknej? Bakteriolog de Kruif, Amerykanin, zdobył się na taką właśnie odwagę. Opowiedział językiem prostym, serdecznym, o Pasteurze, Kochu, o wąsatym Davidzie Bruce i wesołym, roztargnionym Ehrlichu. Czytałem jego książkę po angielsku, po niemiecku, czytam ją teraz w korektach po polsku… Ja, stary wyga, mam łzy w oczach. To stanowczo jedno z najświetniejszych — najtrwalszych — dzieł literackich naszej epoki. Wzrusza! Albo ten człowiek ma kolosalny talent pisarski, albo miłość czyni cuda, albo… zacni pp. Glückberg i Bossange mieli rację. Tylko „rzeczy użyteczne” są doprawdy zajmujące… I niech pioruny spalą wszelkie nudziarstwa zatabaczone i pseudofilozoficzne. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/winawer-od-bieguna-do-bieguna. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Bruno Winwaer, Od bieguna do bieguna, Towarzystwo Wydawnicze "Rój", Warszawa [1932]. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Kopeć, Wojciech Kotwica. Publikację wsparli i wsparły: Zbigniew Malinowski. ISBN-978-83-288-5847-3