Władysław Syrokomla Gawędy Chodyka Gawęda z tradycji poléskiéj I Zagrano w trąby i naród ciekawie Na zamek słucki ciśnie się jak woda — Oto zasiada na sędziowskiéj ławie, Dziedzic na Słucku, książę wojewoda, I wedle mocy swoich przywilei, Zbrojny prawami i łaski, i miecza, Kmieci i szlachtę sądząc po kolei, Gromi, uwalnia, karze, zabezpiecza. Książę daleko od natłoku gości, Siedzi za stołem, oddzielony kratą, Tam krzyż i statut oprawny bogato, Opodal pisarz i pan podstarości — A w izbie gwarno. — Wtem wpośród hałasu, Pomimo ciżby i oporu warty, Wszedł jakiś starzec, znędzniały, odarty, Z kijem sękatym — jak rozbojnik z lasu. Strach było patrzeć — pod wielkiemi brwiami Oczy się dziko iskrzyły dziadowi, Włosy jak mléko, splątane kudłami, Rysy kościste, ramiona garbate, Starzec jak błędny wcisnął się za kratę, Padł… ciężko dycha… ale nic nie mówi. Książę się cofnął… Pisarz się przestrasza… Krzyknął i rozsiał strach w całéj drużynie — Pan podstarości jął się do pałasza, I szepce jakiś pacierz po łacinie: A starzec leży skulony na ziemi, Głucho cóś jęczy i szepce grobowo, Dycha — jak gdyby pierśmi chrzypiącemi, Chciał nabrać siły, by wyrzec choć słowo, Odetchnął wreście — spoczął bez przeszkody, Nabiéra głosu, sili się widocznie, Pełznie do kolan księcia wojewody, I płacząc tak mówić pocznie: II «Nie bój się! Jaśnie Oświecone Książę, Ja z twojej wioski, ja tu z niedaleka, Ja zbójca jestem, ja zabiłem człeka, Znam, że mą głowę miecz katowski czeka, Niech się przynajmniej sumienie rozwiąże!! O, bo to ciężko… tak ciężko… nie wiecie — Nosić na rękach krew darem rozlaną, O! tak to dręczy, tak pali, tak gniecie, Jak gdyby w piersi żaru nasypano — Zdaje się dawno — przed trzydziestu laty, Ale sumienia, — nie przedawnić marnie, — Zdejmijcie tylko z méj duszy męczarnię, A głowę sobie oddajcie na katy, Może toporem odbita od szyje, Przestanie płonąć od gorących myśli, Może krew moja krew niewinną zmyje; Każcie mię skować, uwięzić najściślej, Tylko z sumienia rozwiążcie mi pęta — Bo jak to ciężko, nie daj Panie Boże!» — «Któż ty snadź jesteś?» — «Zwali mię Chodyką, Rodem z Polesia — w mojej wiosce może Który ze starych dotąd mię pamięta; Choć to już dawno na bezludnym borze, Żyję jak źwierzę ze źwierzyną dziką, Lecz długo żyje pamiątka zbrodniarzy!! Może dawniejsze wspominając lata, Któryś mój sąsiad i dziś jeszcze gwarzy, O tym Chodyce, co zgładził ze świata Niewinną duszę!…» — «Kiedy? jak to było? Gadaj mi starcze!» — «Oj, ty jasny książę! Niemiło przeszłość wspominać, niemiło, Kiedy się zbrodnia do wspomnień uwiąże. Odkąd poszedłem na bezludną puszczę, Nie wyjawiłem méj zbrodni przed nikim; Lecz dziś jak w cerkwi, jak przed spowiednikiem, Wszystko spod serca, a wszystko wyłuszczę; Chciejcie posłuchać, co wyznam otwarcie, A potem zróbcie, co trzeba, sędziowie, Dekret śmiertelny napiszcie na karcie, I dajcie spełnić na zbrodniczéj głowie». — III «Ja byłem osocznikiem, miałem chatę w lesie — Chatka nad *Żyd Jeziorem*, stara i pochyła… Boże mój! jak to chatkę obaczyć mi chce się, Czy jeszcze dotąd stoi, czy może już zgniła, Czy kto inny w niéj mieszka — ja grzeszny zabójca! Nie śmiém do niéj się zbliżyć, bo ktokolwiek zoczy. Tam miałem młodą żonę i starego ojca, Bóg ich wie, kto im piasku nasypał na oczy!? Gdzie na mogiłach leżą — pewno już ich nié ma! Lat trzydzieści… dla życia starca i kobiéty!? Ot, zdaje się, jak żywo widzę przed oczyma To jezioro, te mszary, ten las nieprzebyty — Gdzie niegdyś jasnych panów na obławę wiedziem, Gdzie ludzie i źwierzęta znali mię po głosie, Gdzie się nie raz zdarzało borukać z niedźwiedziem, Wbijać na sztych odyńce lub wytrapiać łosie — Byłem silny jak niedźwiedź, a prędki jak dziecko, A ochoczy do łowów! — ani dnia, ni nocy. Ej, drogoż przypłaciłem ochotę łowiecką! Czemuż mi nie dał Pan Bóg przeleżeć w niemocy Raczéj, niż iść na łowy!?…» IV «Raz, było to w zimie — Pan łowczy mię przywołał, swoim obyczajem, (A był to człowiek drobny, lecz ramię olbrzymie, Dobrze władał oszczepem, a lepiéj nahajem). Otoż woła i mówi: »Niech cię Pan Bóg strzeże, Abyś miał niesprawnością popsuć polowanie — Dajem tutaj obławę wielkiemu Sapieże, Jest to hetman litewski — nie żarty mospanie! Czy masz w twoim obchodzie cóś z bujniejszych zwierzy?« — — »Są panie dwa kudłacze, przepyszne niedźwiadki« — »Otoż na przyszłą środę spraw się jak należy Wziąć obławę, osoczyć, urządzić połatki, Bo pan hetman przybędzie, — staraj się a żwawo, Aby mu się źwierzyna pod strzał nawinęła; Ja przybędę mospanie kierować obławą, A tymczasem ty będziesz naczelnikiem dzieła. Masz tymfa na gorzałkę — i spraw mi się gracko! Bo inaczej, Chodyko, ty znasz moją rękę! Ja nie umiem żartować z plecionką kozacką, Dwieście! choćby sam szatan brał cię na porękę. Marsz! i spraw się!« (Pan łowczy sam nie bywał w lesie, Bo miał młodą małżonkę i bał się niedźwiedzi). Wyszedłem — mając tymfa, ej, pohulać chce się! Ot powiem szczérą prawdę jakby na spowiedzi: Trzy dni piłem gorzałkę — przyszedł dzień wskazany, At, myślę, wszak zwierzyna jakoś się osoczy, Ale niedźwiedź zrozumiał, że osocznik pijany, Szedł cichaczem z ostępu, uciekł w żywe oczy. — Ja milczę — aż we środę — mój Boże jedyny! Zebrała się obława, zjechały się pany, I pan hetman litewski, ze swojemi syny; Strojno, dworno, hałaśnie. Mój domek drewniany Przemienił się na pałac — oświecono wrota. Jaki dwór! jaka służba zebrała się wcześnie! Jaka psiarnia doborna! — co srébra, co złota! To w bajce nie wygadać, ani przyśnić we śnie. Ruszyli do ostępu — ja wiem, co się święci — Ale nie zdradzam siebie mężnemi oczyma, Obława strzela, huka, trąbi bez pamięci, Pany ziębną w połatkach, a niedźwiedzia nié ma. Ot i słonko już zaszło — już się zmierzchać bierze, Hetman się zniecierpliwił, jakby Bóg wié o co, Złajał pana łowczego, a zjadłszy wieczerzę, Kazał zwinąć swój obóz i ruszył przed nocą. Tutaj dopiéro łowczy, korzystając z pory, Rozkazał mię pochwycić, przywiązać do drzewa, — Bito mię harapami, żelaznemi swory. — Próżno człowiek krwią spłynął, daremnie omdléwa, Daremnie stary ojciec po ziemi się tarza, Daremnie żona płacze… ach ten jęk przewlekły Ponure, leśne echo słyszy i powtarza, Ale łowczy nie słyszał — tak był gniewem wściekły». V «Ot na koniec oprawcy zbitego puścili… Wyrwałem się… tu szatan szepnął mi nad uchem. Miałem topor za pasem, więc nie tracąc chwili, Ciąłem w głowę łowczego zamasznym obuchem, A potém w piersi ostrzem….. Padł… krew mu lunęła… Trysnęła w moje oczy, zalała sukmanę; Ot jeszcze na odzieży pamięć mego dzieła! Czy widzisz mości książę plamy niezmazane? Zbutwiała mi siermięga, choć się raz w rok bierze, Straciła swoją barwę od czasu i słoty, — A ślady krwi niewinnéj… patrzcie, jakby świeże, Nie starły się aż dotąd jak pieczęć sromoty!… — »Uciekaj!« — któś mi szepnął, ujrzałem, że zginę, Bo strzelcy obces do mnie — ja z toporem w dłoni Poleciałem do lasu, skryłem się w gęstwinę, Ho! w lesie osocznika nie każdy dogoni! Ukryłem się przed ludźmi, zginąłem bez wieści, Żaden mię nie dośledził całe lat trzydzieści, Aż dzisiaj dobrowolnie z kryjówki wychodzę. Bo fraszka sądy ludzkie — tam w piersiach głęboko Gorszy sąd… gdzie sumienie władzę rozpostarło! Ząb za ząb trzeba oddać, a oko za oko, Skowajcie mię w łańcuchy, osądźcie na gardło, Lecz póki kat nadejdzie — poważni sędziowie, Raczcie jeszcze posłuchać, radzi czy nieradzi! — Jam człowiek nieuczony, roił czasem w głowie, Że pokuta i praca moją winę zgładzi. Otoż, jam pokutował jak duch tajemniczy, Co jęczy w suchej wierzbie i wzdycha do nieba; Pracowałem ze łzami, jadłem chleb goryczy, Gdzie tam chleb?! co ja dałbym za kawałek chleba! Bo co to kawał chleba w rodzinnym zakątku… Co to chata! spokojność! i chleb na wieczerzę?! Bez chleba człek zapomniał, że jeszcze nie źwierzę, Lecz słuchajcie mię pany, słuchajcie z początku». VI «Darłem się przez gęstwinę, zmykając pogoni: Czy wiatr w zlodowaciałe gałęzie zadzwoni, Czy śnieg skrzypnie pod nogą, czy zawadzę o co, Czy puszczyki na dębach w skrzydła załopocą, Mnie się widzi tuż pogoń — pod piersią zdrętwiałą Sam w sobie niosłem pogoń, bo sumienie gnało. Gnała jakaś obawa, jakaś myśl źwierzęca, A tutaj wiatr ze śniegiem w gęstwinach się skręca, Zawiewa moje ślady — choć odzieża ciepła, Cały skrzepłem od chłodu, tylko myśl nie skrzepła. Wreście choć w głowie szumi, choć pod sercem boli, Zimny wiatr krew gorącą ostudził powoli — Spójrzałem wkoło siebie, wspomniałem o strzesie, Nie pierwszyna strzelcowi zanocować w lesie! Patrzę… rozpierzchłe myśli zbieram pomaleńku, Jest hubka i krzesiwo, jest siekiera w ręku, Jest strzelba za plecami i mieszek borsuczy. No, myślę — przez dni kilka nędza nie dokuczy, Przetułam się dni kilka! a potem?… o Boże! Śmierć z głodu albo z chłodu, na bezludnym borze!.. Ot tutaj ciemna jodła z kudły rzęsistemi Opuściła gałęzie aż do saméj ziemi, Tu będzie na noc chata! to i cóż że chata? Nie zasnę, bo mi serce okropnie kołata, — Ale trochę wypocznę. — Podsuwam się blisko… Wtém ogromne wypada spod nóg niedźwiedzisko, Ryknął i pobiegł w puszczę — śledząc go oczyma, Ej, szkoda, myślę sobie, że hetmana nié ma, Ej, szkoda, że pan łowczy nie wiedział łożyska!… Krew mu z rozbitych piersi czarnym sznurem tryska, A młoda jego żona… nieszczęsna kobiéta! Jęczy teraz w rozpaczy i zębami zgrzyta! I tuli się do męża, całuje go w usta…. A mąż… zimny jak kamień i blady jak chusta… Krew mu obryzgła piersi — o szczęśliwy człecze! Krew zaskrzepła od zimna, w serce ci nie piecze; A u mnie w sercu pożar nad wszystkie pożary! A mojaż biedna żona!… a mój ojciec stary!… I tak całą noc bożę zlewałem się potem, Myśli szumiały w głowie i biły z łoskotem, Nazajutrz weszła jutrznia i słonko jak złoto, Nie rozpędziło myśli sczerniałych zgryzotą! Wstałem i biegłem daléj, gdzie doniesie oko, Zabiłem się w gęstwinę i puszczę głęboką — Tu bezpieczno od ludzi na głębokiéj puszczy: Ale cóż, gdy sumienie czarną myśl poduszczy? Nigdzie nié ma schronienia! — Po gęstwinach sosny Błąkałem się jak mara aż do ciepłej wiosny, Kiedy zimno dokuczy: zaczajony w borze Wykrzeszę sobie ogień i płomień rozłożę, Gdy głodno: — nabój prochu i kawał ołowiu, Tutaj ptak się nadarzy, tu zwierz w pogotowiu, Gdy wyszedł proch i kule: jadłem drewna korę, Czasem z zębów wilków zająca odbiorę, Czasem puchacz wyparty z wypróchniałéj chwoi Albo skoczna wiewiórka głód mój zaspokoi, A czasem… głód dni kilka. — Gdy nic nie znachodzę. »Ej, Chodyko — czart szeptał! — siądź tylko przy drodze, A tam bitym gościńcem idą karawany, Jeżdżą pieniężne kupcy i wielmożne pany, Wyskoczysz na przesmyku… i zdobycz bogata; Wszak twój topor stalowy niezawodnie płata, Zdobędziesz kawał chleba, jak doma we żniwie, Toż rozkosz chleb pieczony pożérać łapczywie! A nie chcesz? zamiast cierpieć, zamiast znosić nędzę, Czy widzisz sznur rzemienny na twojéj poprędze? Zrób stryczek i odważ się, — skończysz w samą porę… A ja ci co najlepszą osinę wybiorę«. — Tak mi szeptał kusiciel — daremne staranie — — »Krzyż na ciebie Chrystowy! — odczep się szatanie! Idź kusić suche wierzby albo dzikie skały!« Czart uciekł — a głód został i myśli zostały. I tak do saméj wiosny, pod niebem otwartém, Walczyłem z głodem, chłodem, sumieniem i czartem». VII «Ot zawiośniało, pocieplało w lesie, Woda z pagórków sparła się w dolinie; Szumno i huczno lód i śniegi niesie, Po mokrych mszarach jakby morze płynie. — Nie lepsze życie miałem i na wiosnę, Rozpacz rozrywa, głód człowieka suszy, Lecz czasem myśli nadpłyną radosne Rzewniéj na sercu i nadziejniéj w duszy. — Czasem się ocknę przy jakiéj zatoce, Gdzie woda huczy i ptastwo strzekoce; A tam straciwszy i zmysły, i wiedzę, W głuchych dumaniach całe dni przesiedzę; Czasem w bagnistej oczeretniéj trawie, Wierzbowy więcierz na ryby postawię, I słucham świętą upojony ciszą, Pluskanie rybek albo fali dźwięki, Lub nie zważając, że ludzie posłyszą, Tnę bezprzytomny rodzinne piosenki. Dotąd bywało, gdy wieczór się zbliża Nie mogłem biédny odważyć się dosyć, Zmówić paciérza lub położyć krzyża, Albo spojrzenia do niebios podnosić. — A wiosną, panie, samemu i w lesie, Ot, nie wytrzymasz bez modlitwy bożéj! Tak ci zapłakać i pomodlić chce się, Że krzyż na piersiach nie chcąc się położy. O! wam nie pojąć: jak się zbrodniarz modli Kiedy mu w sercu odeźwie się skrucha! Choć szatan szepce: że się człek upodli, Wzywając Ojca i Syna, i Ducha, Że trzeba hardo postawić się Bogu, Gdy już nadziei w miłosierdziu nié ma, — Poczniesz modlitwę — jak gdyby z nałogu, A skończysz płaczem, aż serce się wzdyma. Tak było ze mną — Tymczasem od słonka Wiosenne listki puściły na drzewie, Począłem słyszeć śpiéwanie skowronka, Już po zaroślach tokują cietrzewie: — Zaśpiéwał słowik — już częściéj się spotka Borowy kwiatek lub grzyb i jagódka; Lecz zły to pokarm, choć zebrać tak blisko, Człek jako źwierzę pragnie krwi i mięsa, Nieraz bywało, jak głodne wilczysko Człek się za mięsną zdobyczą wałęsa… Lecz trudno zdobyć! — nie służą dla człeka Ni orle skrzydła, ani rysie szpony; Nieraz zwietrzywszy źwierzynę z daleka Trzeba fortelić jak kot zaczajony. Czasem się ptaszki usidlą jak więźnie, Czasem mój topor w łeb wilczy zagrzęźnie, — O! wtenczas uczta! przy takiéj biesiadzie, Ze stosu łomów ogień się nakładzie — A tam śpiéwając i ćwiertując zwierzę, Nabiéram myśli weselsze i żwawsze; Lecz rzadkie, rzadkie zbytkowne wieczerze, Głód co najczęściéj, a złe myśli — zawsze». VIII «Przyszło lato — spalone od słońca powietrze, Ledwie daje odetchnąć osłabionéj sile; Był to pewnie sianokos, czas po świętym Pietrze, Bo leśny bąk i owad dokuczał nie tyle. Błąkałem się w gęstwinach — snadź blisko, gdzie błoto, Bo obecność szatana czuła się jak plaga; Złe myśli tak mi czoło, tak mi serce gniotą — Chciałem je spędzić krzyżem, i krzyż nie pomaga. Nuda, głód, czarna rozpacz i zwątpienie ducha, Nawet topor wypadał z osłabionej ręki — »A widzisz — szeptał szatan — jak źle, kto nie słucha! Już dzisiaj stary głupcze nie znosiłbyś męki! Wszak tobie trzeba wisieć, bo któż tego nie wié? Zbrodnia się prędzéj, późniéj, wyjawi przed rzeszą, Lepiéj na szubienicy wisieć jak na drzewie? Kiedy lepiéj — to czekaj, aż ciebie powieszą!« — »Nie — rzekłem — czekać nie chcę, bo życie tak dręczy! Ot, poszukam gałęzi, co się nie obłamie«. Podniosłem w górę oczy — cóś huczy, — cóś brzęczy, Aż tu pszczółka lecąca ukłuła mię w ramię — Patrzę, a tu na drzewo rój spuścił się pszczelny, Piękny rój… krew poleska wzięła swoją władzę… Czekajcie… nim pomyślę o drodze śmiertelnéj, Piérwéj rój ten obiorę i w ulu osadzę; Bo wy państwo nie znacie poleskiego rodu: U nas pszczoła to rozkosz, to bogactwo człeka, I mój dziad, i mój ojciec, i ja sam za młodu Znałem się na pszczelnictwie — Ot będzie pasieka! Skoczyłem do roboty żwawo i radośnie, Zebrałem rój do czapki — jak powiedzieć słowo, I wydrążywszy kłodę w niedalékiej sośnie, Wpuściłem moje pszczółki na sadzibę nową. To mi zabrało czasu cały dzień wesoły, Wieczorem już do śmierci ochota nie bierze, — Chce się jutro obaczyć, czy przyjmą się pszczoły, — Więc przeżegnałem pszczoły, zmówiłem pacierze. I począłem rozmyślać: kiedy Bóg pozwoli, Może się więcéj rojów nadybać gdzie zdarzy, Zaprowadzę pasiekę i w mójéj niedoli Będę leśny gospodarz, cudo gospodarzy! Nie dla siebie — bo gdzież mi? nie przedawać w mieście Miodu z mojéj pasieki; to ciekawość wzbudzi, — Lecz dla pracy, pożytku… ot tak sobie wreszcie… Praca dla Pana Boga, pożytek dla ludzi. Teraz człowiek bez pracy wałęsać się musi, I karmić brzydkie myśli, ażby serce zgniło… Nad błotem krzyż postawię, to czart nie spokusi, A pod krzyżem niekiedy pomodlić się miło, A jak głód mię pokona albo zmrozi zima, Któś znajdzie moje kości i zapłacze może — Zapłacze, ani wątpić, bo w spadku otrzyma Całą pszelną pasiekę — dopomagaj Boże!» IX «A nasze lasy to jak koniec świata, Ciemna, wysoka i rozległa puszcza, Tam nie objechać przez całe trzy lata, A tam zabłądzić, niech Bóg nie dopuszcza! Nie zhukasz ludzi, nie trafisz do domu, Echo zamiera, choć puka i stuka, Tam całe życie przesiedzisz kryjomu, A nikt i z psiarnią ciebie nie odszuka, Szérokie mszary i mokre bagniska, Jak okiem rzucić ścielą się z daleka, Gęstą olszyną ocieniona rzeka, Pomiędzy karczów jak loch się przeciska… Nikt cię nie znajdzie, chyba czasem w lecie Syknie gadzina w mokrym oczerecie, Chyba przy zdroju, u mokrych wybrzeży Niedźwiedź zamruczy albo lis przebieży, A zresztą cicho — sam jeno bór stary Szumi odwiecznie i chwieje konary. O! w takich borach urodzaj bogaty Na wonne zioła i miodowe kwiaty! W spróchniałych drzewach, bez ludzkiéj opieki, Pszczół co niemiara lęgnie się i roi; Więc by je zebrać do przyszłéj pasieki, Chodzę uważnie od chwoi do chwoi — I tuż przy piérwszym dalsze ule żłobię, I tam osadzam me jeńce skrzydlate, I sam jak pszczoła na zimę już sobie, W ogromnym dębie wydrążyłem chatę. Przy niéj zrąbawszy jodłowe polana, Krzyż postawiłem — tarczę od szatana. Ej, wierzcie pany! gdzie modły i praca, Ze złemi myślmi szatan nie powraca, Ot, nic, bywało, nie przyjdzie do głowy Kiedy pracuję cały dzionek boży, Tępą siekierą rąbię pień sosnowy Lub się wieczorne ognisko nałoży, I tam się modlę, — żal mi tylko szczérze, Że mało modłów umiałem z pamięci, Jeden Ojczenasz, ot, całe pacierze, Ten wciąż powtarzam, a tu łza się kręci, Serce klekoce i w rozlicznych głosach, Szepce »Ojcze nasz, któryś jest w niebiosach!« Nadeszła zima, mój leśny zakątek W pośrodku mszarów zakwitnął jak wianek — Zliczyłem ule, było ich dziesiątek, Tu nowa praca: jak przyjdzie poranek, Tam się oczyszcza, ówdzie brzęku bada, Czy silne pszczółki? czy karmu nie mało? Czy się gdzie żołna lub szczur nie zakrada? Czy się utulić od zimna udało? Czasem zapłaczę — widząc, jak przy matce Tulą się pszczółki w wesołéj gromadce — Bo moja chata w pamięci mi stoi, Mój ojciec, żona, sąsiedzi wioskowi, Jakbym ich witał: »o serdeczni moi! Jak się miewacie? czy żywi? czy zdrowi?!« — O! z jakiém szczęściem, o, z jaką pociechą Gwarzyłbym, gwarzył, gdzie ludzi gromada! A tutaj gwarzysz, to zamruczy echo, Hukniesz, odhuknie — samo nie zagada. — Czy jęczysz we łzach, czy pracujesz w pocie, Mógłbyś tu przebyć od wieku do wieku, Echo nie przyjdzie osłodzić w robocie, Nie powie tobie: »Pomagaj Bóg człeku!«… Lecz po co żądać, co stać się nie może, Płakałem długo, w końcu… mniejsza o to, Człek się odziczył borową głuchotą, Jakby się w wilczéj wyhodował norze». X «Tak przeżyłem na puszczy całe lat trzydzieści: Prędko w myśli podumać, wygwarzyć w powieści, Ale przeżyć nieprędko! mocna dusza człeka, Z wyniszczałego cielska niełatwo ucieka! Na pracy i pokucie, na głodzie i zimnie, Kiedy wszystko starzało, umiérało przy mnie. Gdy dęby, które pomnę z zieleniuchném czołem, Poschły i poginęły — a ja nie zginąłem. Nieraz sosnę, co była świadkiem mojéj pracy, Wypróchniła zgnilizna, podgryźli robacy, A mój robak, co trupa wietrzył już z daleka, Dotąd się spragnionego żéru nie doczeka. Już oniemiały język przyschnął mi do gardła, Mój się topor wyszczerbił, siermięga podarła, Cóż począć — myślę sobie — zgon idzie powoli, Lecz trzeba żyć dla pracy, dla pokuty gwoli, Nie rzucę cię sam przez się, mój dobry pszczelniku, Siekiera się jakkolwiek zostrzy na kamyku, A zakrwawiony łachman niech już w kącie leży, Bo mi kudłacz zabity dostarczy odzieży. Nie trzeba było szukać, bo nieraz otwarcie Przychodził straszny niedźwiedź wydzierać mi barcie, I cóż państwo powiécie — ot, zajdę mu drogę, I kijem lub toporem na śmierć go przemogę! Nie nosiłem na piersiach jak ty, książę, zbroi, Nieraz mię okaleczył… lecz to się zagoi, Nieraz w szponach niedźwiedzich jak przyczaję ducha, Ów mię łapą potrąci, obwącha, posłucha, A sądząc, żem nieżywy już zemsty nie szuka. Och, człowiek odziczały, to przemyślna sztuka… Co to wam opowiadać? bo któż mi uwierzy? Jakem ja się przyczajał do ptastwa i źwierzy, Jakem dostrzegł z daleka, jak nacierał z bliska — Ściągnąć orła z obłoków, źwierza z legowiska, Zdławić łosia w objęciach — na co tu narzędzie? Głód rozumu nauczy i siły dobędzie! Co rok gdy śnieg wypadnie w jednostajnéj porze, Kréskę na moim dębie wyciosam na korze — I tak znaczyłem lata — ej, niemałe dzieło Nim się dwadzieścia karbów na korze wycięło! Czas płynie — a ja ufny w Najwyższéj opiece, Modlę się, zbiéram roje albo barci klecę — Moje pszczółki kochane znały moję władzę, Wyjdzie rój — ot, i czeka, nim go nie osadzę — Wiedziały, że wsadzone rękami mojemi, Czy wysoko na drzewie, czy nisko na ziemi, Znajdą dobrą sadzibę — czy karmu niewiele, Od starych miód podetnę, a młodszym udzielę, — I tak co rok, a co rok. Od ziarnka do ziarnka Mnożyła się i ręką szła mi gospodarka — W lat dwadzieścia i kilka — w szérokim zakresie, Trzy kopy moich barci naliczyłem w lesie». XI «Ależ trzeba nieszczęścia! wszak mówiłem o tém, Żem niegdyś krzyż drewniany postawił nad błotem, Jak tarczę od szatana — ot niszczał leciuchno, Podgnił, upadł na ziemię, rozbił się na próchno, I już trawa zarosła na ubitéj drodze, Gdzie, bywało, wieczorem pomodlić się chodzę. Więc znowu Boże odpuść! byłem w sidłach diabła — Mój topor się potrzaskał — i ręka osłabła, Nie miałem sił na nowo odbudować krzyża, A już czułem jak starość, jak śmierć się przybliża, I zapragnąłem śmierci — nie sposób żyć dłużéj — Kiedy już drżąca ręka do pracy nie służy, Kiedy nie mam siekiery — ej, nie przeżyć wcale! Czém ja kłodę rozrąbię? czém źwierza powalę? Wszak już i głód dokucza — już niedźwiedź kudłaty, Co mi służył na odzież, podarł się na szmaty, Cóż począć? śmierć nadchodzi — ot, szepcąc pacierze W mojéj dębowéj klatce do śmierci przeleżę — Więc powlokłem kościska w wypróchniałą jamę; Lecz tu poczęły dręczyć okropności same, Tutaj czarna tęsknota do świata i ludzi, Tu pragnienie rozpali, tu się głód obudzi, Szatan po zgniciu krzyża ufny swéj potędze, Przeszkadzał mi modlitew i wyśmiewał nędzę, W oczy mi się naigrawał — to wychodzi z błota, To huczy w oczerecie, to dziko chychota, To wejdzie mi do serca i tam ślad swój znaczy Ponuremi myślami grzechu i rozpaczy, — Gdy ja myślą o Bogu chcę pokrzepić ducha, On mi ogień sumienia pod sercem rozdmucha, I krew mi przypomina albo ryczy wściekle: »Żegnaj się, czy nie żegnaj, obaczym się w piekle!« Och! wtenczas, jaśne pany, ucierpiałem dosyć. »Nie! — rzekłem — niepodobna takich mąk przenosić, Czyż zniosłem tyle pokus i prac nadaremno, Aby w końcu duch czarny wziął górę nade mną? Nie zdołam mu się oprzeć, ratuj Matko święta! Bo w téj puszczy przed śmiercią szatan mię opęta I weźmie duszę moją. — Wyjdę z tej gęstwini, Niech się już sądom ludzkim zadosyć uczyni. Może kiedy mię spotka zasłużona plaga, Szatan się ułagodzi albo Bóg przebłaga«; — I wziąłem moją zgniłą, podartą sukmanę, Pożegnałem pasiekę i pszczółki kochane, I płacząc po mym lesie, i klnąc moją dolę, Poszedłem, by jakkolwiek wybłąkać się w pole». — XII «Błądziłem długo… aż jednego ranka, Las się przerzadził nad széroką rzeką, I zawidniała piasczysta polanka, A daléj wzgórek i wieś niedaleko. Wszedłem na wzgórek, las zniknął w oddali, Było mi straszno, gdy wyszedłem w pole… Drżałem z obawy, że mię wiatr obali, Że zbytnia jasność oczy mi wykole… Powiodłem okiem po błokitném niebie, Potém spojrzałem na ustroń wieśniaczą, Mży się w źrzenicach, widzę wkoło siebie Dęby i sosny na powietrzu skaczą — Wszedłem do wioski, strach ogarnął piersi, Lecz razem w piersiach tak słodko, tak rzewnie, Ludzie! — mój Boże — to bracia najszczersi! Ja wszystkich ludzi uściskałbym pewnie! Lecz wszyscy ludzie, na całéj ulicy, Z krzykiem, ze strachem, uciekli ode mnie, Dzieci i starsi, wszyscy bez różnicy — Wołam ich, płaczę, wszystko nadaremnie. — Czy to twarz moja zniszczona przez nędzę? Czy leśna postać straszyła z daleka? Czy krew błyszcząca na zgniłéj siermiędze? Czy ślady w oczach, że zabiłem człeka? Gorzko mi było, że ludzkie postacie Stronią ode mnie jakby od zarazy — Każdy mię z dala żegna po trzy razy, I bieży z krzykiem zamykać się w chacie. Piérwszy z ulicy stał domek schylony, Puknąłem w okno, zakrzyczano z chaty. Ja się oparłszy na mój kij sękaty, Rzekłem: — »Niech będzie Chrystus pochwalony!« Nikt się nie ozwał, ale drżące dziecko Kawałek chleba rzuciło mi w ręce — Oj pany! pany! nigdy tak zbójecko, Wilk nie poglądał na zwłoki jagnięce — Ani połykał tak żarłoczném gardłem, Krwawéj zdobyczy na wioskowej niwie — Jak ja na chléb ten patrzałem łapczywie I jak go żarłem… Z wioski do wioski błąkam się mizerny, Ludzie się lękli jak dzikiego gadu, Na koniec człowiek jakiś miłosierny Spytał się u mnie: »Kto ty jesteś, dziadu?« I wezwał na noc, i dał ciepłéj strawy, Starą sukmanę dał mi na przykrycie, I gwarzył ze mną — o Boże łaskawy, Szczęść temu człeku całe jego życie! (Najlepszy datek — o wierzcie mi, wierzcie Kto swojém sercem biedaka obdarzy). On mi powiedział: że w tutejszém mieście Zasiadłeś książę, by sądzić zbrodniarzy, Więc tu przyszedłem. Jak zbrodniarze warci, Każ mię ukarać przykładnie a srodze, A ja ci za to sowicie nagrodzę, Weź moje pszczoły, — te trzy kopy barci! Jam je hodował na bezludnym borze, Strzegłem, czy letnia, czy zimowa pora; Dziś tego miejsca nie znalazłbym może, Lecz każ wyszukać, gdzieś koło jeziora. Las jakby wyspa — bagna idą w kółko, Przy jedném bagnie jest krzyża ułomek, A w środku wyspy nad samą rzeczułką, W spróchniałym dębie wydrążony domek. — Nie gardź podarkiem miłościwy książę! A mnie na gardle skaraj jak mordercę, Może się śmiercią sumienie rozwiąże, Może ciężaru pozbędzie się serce!!» XIII Chodyka zamilkł, — a ciżba milcząca Patrzy na dziada okiem zadumania, — Książę z powagą wysłuchał do końca, Westchnął ukradkiem i oczy zasłania — Cóż to? czy książę myślami się troska, Że zakrył oczy i poruszył głową? — Łza mu kapnęła — O! łza Radźwiłłowska Łacno złagodzi srogość statutową. — Radziwiłł dumał — Powstał na ostatek, Uderzył w dzwonek, szmer rozległ się w tłumie. — «Mości panowie! — krzykł woźny u kratek — Solvitur sessja na jutro po sumie!» XIV Nie wiém końca powieści — we dwa lata blisko Umarł jakiś pokutnik w słuckim monastérze, A dzwonnik rozpowiadał, dzwoniąc na pacierze: Że podobno *Chodyka* było mu naźwisko. — Że strach bywało patrzéć, jak pokutę czyni, Jak o chlebie i wodzie stare kości suszy; Że podobno cóś zgrzeszył, że był na pustyni, A zresztą Bóg go tam wié — pokój jego duszy! A w lesie między mszarem jest wysepka dzika, Na niéj ogromny pszczelnik — pasieka nie lada — A naród o téj wyśpie dziwy rozpowiada, A ten pszczelnik od wieków nazwano *Chodyka*. 17 września 1847 ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/syrokomla-gawedy-chodyka. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Nowoczesna Polska zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Władysław Syrokomla, Gawędy i rymy ulotne, Nakładem Księgarni pod firmą Zawadzkiego i Węckiego, Warszawa 1853. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Utwór powstał w ramach konkursu ,,Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2013", realizowanego za pośrednictwem MSZ RP w roku 2013. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie ,,Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2013". Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może byc utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Wojciech Kotwica, Aleksandra Sekuła.