Rainer Maria Rilke Requiem za przyjaciółkę tłum. Stefan Napierski O, mam umarłych moich, i zwracałem im własną wolność, i zdumiony byłem, jak utuleni są, jak w tym umarciu zadomowieni szybko, sprawiedliwi, jak od opinii swej różni. Ty jeno, ty wracasz; muskasz mnie, okrążasz, pragniesz potrącić o coś, by zabrzmiało tobą, by cię zdradziło. Och, ty nie wydzieraj, czego się uczę z wolna. Ja mam słuszność; mylisz się, kiedy, wzruszona, zatęsknisz za jaką rzeczą. My ją przemieniamy; tutaj jej nie ma; rzutujemy z głębi bytu naszego ją, odzwierciadlamy ją tutaj, gdy ją tylko rozpoznamy. Znacznie cię dalej sądziłem. Przelęka mnie, że to właśnie ty błądzisz i krążysz, któraś przeobraziła więcej, niźli jaka kobieta inna. Nie to, żeśmy strwożyli się, kiedyś umarła; nie, że mocna śmierć twa ciemno nas przecięła, to, co aż było dotąd, odrywając raptem od tego, co nadeszło potem: to nas obchodzi: to włączyć w ordynek jest pracą naszą, którą czynim z wszystkim. Lecz, żeś się sama stworzyła i teraz drgasz trwogą tam, gdzie lęku już nie zaznać, że z twej wieczności tracisz okruszynę i wkraczasz tutaj, przyjaciółko, tutaj, gdzie wszystko jeszcze nie jest; że w wszechświecie raz pierwszy rozdrobniona, połowiczna, drabiny nieskończonych natur tak nie uchwyciłaś, jak rzecz wszelką tutaj; to, że z koliska, co cię już przyjęło, ciążenia siła głucha niepokoju jakiegoś ściąga cię w dół w czas znaczony — nocą mnie często budzi, jak włamywacz. Ach, gdybym wyrzec mógł, że jeno raczysz, że z łaskawości przybywasz, z nadmiaru, gdyż takaś sama w sobie upewniona, że stąpasz wokół, jak dziecko bez drżenia przed miejscem, w którym ukrzywdzić je mogą — lecz nie: ty prosisz. To mnie tak przerzyna po same kości i szarpie, jak piła. Ten wyrzut, który skrywałabyś, widmo, zapamiętała mi, kiedy się nocą w płuca me cofam, w trzewia, w tę ostatnią nędzną komorę tego serca mego, ten wyrzut nie byłby aż tak okrutny, jak to chodzenie po prośbie. Cóż prosisz? Powiedz, pojechaćże mam? Czyż gdziekolwiek pozostawiłaś przedmiot, co się dręczy, i pragnie iść za tobą? Czyliż mam się w kraj udać, niezaznany, choć był tobie tak krewny, jak połowa druga zmysłów? Na rzekach jego chcę żeglować, pragnę przybić do brzegu, o dawny obyczaj pytać, gawędzić z kobietami we drzwiach i patrzeć, jak swe dzieci przywołują. I zapamiętać chcę, jak krajobrazem przy dawnej się robocie otulają na łąkach i na polach; chcę zażądać, by przed oblicze stawiono mnie króla, i chcę kapłanów podżegać przekupstwem, by mnie rzucili przed najsroższe bóstwo, po czym odeszli, drzwi świątyń zawarli. Zapragnę jeszcze, gdy dowiem się wiele, po prostu przypatrywać się zwierzętom, aby cokolwiek z ich ruchów w me stawy spłynęło; krótkie zechcę mieć istnienie w ich oczach, co mnie chwilę zatrzymają i z wolna cicho uwolnią, bez sądu. Chcę, aby ogrodnicy po imieniu wiele mi kwiatów nazwali, bym w szczątkach tych pięknych nazwań jakby drobną resztkę ich wielolitych zachować mógł woni. I chcę owoce kupować, owoce, gdzie jest raz jeszcze ziemia — aż po niebo. Gdyż pojmowałaś to: prężne owoce. Na czary układałaś je przed siebie i barw ciężarem je równoważyłaś. I, jak owoce, widziałaś podobnie kobiety, oraz dzieci, równie z wnętrza pędzone w kształty, w kształty ich istnienia. Ujrzałaś siebie wreszcie, jako owoc, wyjęłaś siebie z sukien, przed zwierciadło siebie zaniosłaś, w nie się zapuściłaś z wyjątkiem twego patrzenia; zostało ono tam, przed nim, wielkie, i nie rzekło: otom jest ja; przeciwnie: oto jest. Tak ciekawości wyzbyte przy końcu było patrzenie twe, ubóstwa pełne, że nie pragnęło nawet ciebie: święte. Tak cię zachować pragnę, jakeś sama w lustrze się ustawiła, w wnętrzu głębi i od wszystkiego z dala. Czemuż schodzisz inna? Dlaczegóż odwołujesz siebie? Czemu wmówić mi pragniesz, że w kulach bursztynu wokół twej szyi coś niecoś ciężaru było: ciężkości, której nigdy nie ma w obrazach, które zaświat już ukoił; przecz mi postawą zwiastujesz złą wróżbę; cóż nakazuje ci kontury ciała wykładać, jakby linie jakiej dłoni, iż widzieć muszę je pełne przeznaczeń? O, podejdź w światło świecy. Wpatrywania w zmarłych nie strwożę się. Kiedy nadchodzą, w naszym spojrzeniu zatrzymać się mają prawo, podobnie, jak inne przedmioty. Chodź tutaj; pozwól, chwilę się uciszmy. Spójrzże na różę tę na moim biurku; czyż nie jest światło wokół niej tak samo onieśmielone, jak wokoło ciebie: i jej tak samo trwać by tu nie wolno. Powinna zostać była tam w ogrodzie, nieprzemieszana ze mną, lub zawiędnąć — i oto trwa tak: czym jej ma świadomość? Nie przeraź się, gdy pojmę teraz, ach, oto się dźwiga we mnie: zrozumienie, muszę je przyjąć, chociażbym miał umrzeć. Pojąć, że jesteś tutaj. Już pojmuję. Jak ślepiec po omacku rzecz pojmuje, czuję twój los i nie znam dlań imienia. Pozwól, iż razem będziemy się żalić, że ktoś cię wyjął z lustra. Zdołasz płakać? Nie umiesz. Napływ, moc łez przemieniłaś w dojrzałe, trwałe zapatrzenie twoje, i z trudem każdy twój sok przesączyłaś w istnienie silne, co wznosi się, krąży, i równowagę utrzyma, na oślep. A wtedy traf cię, twój traf już ostatni, wyrwał, zawrócił z twego najdalszego postępu w świat ów, gdzie soki wciąż *pragną*. Nie całkiem wydarł; naprzód kawalątko, lecz wokół tego strzępu, gdy z dnia na dzień tak rzeczywistość obrastać poczęła, że zaczął ciążyć, wówczas całą siebie zużyć musiałaś; temu się poddałaś: z mozołem wyłamałaś się w okruchach z prawa, albowiem całej siebie było ci trzeba. Wtedy siebie przekopałaś i wygrzebałaś z ciepłej ciemnej gleby twojego serca zaledwie zielone nasienie, z niego zakiełkować miała śmierć; własna śmierć twa, śmierć dla twego życia. I jadłaś je, te ziarna twojej śmierci, jak wszystkie inne, spożyłaś jej ziarna, i miałaś w sobie posmak jej słodyczy, tej nieczekanej, miałaś słodkie wargi, ty: co już z wewnątrz, w zmysłach, byłaś słodka. O, pozwól nam się skarżyć. Wieszże, jako z niezrównanego krążenia krew twoja niechętnie, wzdragająca się, wracała, gdyś odwołała ją? Jak, pomieszana, niewielki obieg ciała znów podjęła; jako, nieufna wielce i zdumiona, w łożysko płci przenikła i tam, nagle, znużyła się powrotem swym olbrzymim? Tyś przynaglała ją, naprzód ją gnała, szarpałaś ją do miejsca grozy, jak stado się zwierząt ciągnie do ołtarza; przy czym pragnęłaś, by radosna była. I wymusiłaś to wreszcie: szczęśliwa była, nadbiegła i wszerz się rozlała. Tobie, przywykłej do innych miar, że to na chwilę tylko, zdało się: a przecie w strumieniu czasu brnęłaś: czas jest długi. I czas przypływa i wzbiera, i czas jest jako nawrót przewlekłej choroby. Jak krótkie było twe życie, jeżeli przyrównasz je godzinom, gdyś siedziała i liczne moce rozlicznej przyszłości zginałaś, milcząc, ku zarodzi dziecka, co w los się przemieniło znów. Bolesny trudzie! O, praco ponad siłę wszelką! Tyś dzień po dniu ją czyniła, tyś się wlokła i z kołowrotka wyciągałaś piękny wzór, wszystkie nici wiążąca odmiennie twoje. A wreszcie, już przy samym końcu, odwagi ci starczyło do zabawy! Albowiem, kiedy dokonane było, nagrody zapragnęłaś, jako dzieci, co słodko-gorzką wypiły herbatę, która ozdrawia może. Tak się nagradzałaś: od wszystkich ludzi bowiem zbyt daleko nawet i teraz byłaś; nikt by nie potrafił miłej dla ciebie wymyślić nagrody. Wiedziałaś o tym. Zasiadłaś na łożu, przed tobą stało zwierciadło, to, które wróciło tobie wszystko. Oto teraz to wszystko było tobą, a tam wewnątrz tylko złudzenie, owa piękna złuda kobiety wszelkiej, co chętnie w klejnoty stroi się, włosy czesze i poprawia. I tak umarłaś, jak niegdyś kobiety marły, umarłaś w ciepłym swoim domu położnic śmiercią, co pragną z powrotem zamknąć się i już nie mogą, albowiem ta ciemność, którą urodziły wespół, raz jeszcze wraca i pili, i wkracza. A czyliż wtedy by nie należało jednak odnaleźć było płaczek? Kobiet, co za pieniądze wrzeszczą, które można płacić, by całą noc szlochały w ciszy? Obrządków! My nie mamy dość obrządków. Wszystko przemija, przegadane wszystko. Tedy, umarła, nadejść musisz, ze mną by powetować skargi. Słyszysz, jak się skarżę? Pragnąłbym głos mój narzucić, jak chustę, na druzgi twojej śmierci i ją szarpać, aż się rozleci w kawały, i wszystko, co mówię teraz, niechajby w łachmanach przed głos ten przeszło, trzęsące się z zimna; gdybyż na skargach poprzestać. Lecz oto: oskarżam. Nie jednego tego, który ciebie z twej własnej wydobył łupiny (już nie odróżnię go, jest on jak wszyscy), lecz wszystkich w nim oskarżam jednym: męża. Jeśli gdziekolwiek we mnie bardzo dawne dziecięctwo w głębi wznosi się, a nie znam go jeszcze, może najczystsze dziecięctwo dzieciństwa mego: niechaj nie wiem o nim. Nie patrząc, pragnę urobić Anioła zeń, po czym rzucić w najpierwsze szeregi Aniołów w krzyku, by przypomnieć Bogu. Gdyż to cierpienie trwa już nadto długo i nikt nie zdoła mu sprostać; za ciężkie jest dla nas zaplątane to cierpienie zafałszowanej miłości, co, wsparte na przedawnieniu i na nawyknieniu, prawem się zwie, a karmi się bezprawiem. Gdzież jest mężczyzna, który miałby prawo do posiadania? Któż posiadać zdoła, co samo siebie nie ma, jeno czasem pochwyci siebie błogo, by odrzucić, jak dziecko piłkę? Jako wódz podobnie nie zdoła Niki na dziobie okrętu wstrzymać, tajemna lekkość jej boskości gdy nagle wznosi ją w jasny wichr morski: podobnie nikt z nas nie może kobiety przywołać, która już nas nie postrzega, i na wąziutkim pasemku istnienia odchodzi cudem, niepokaleczona: chyba, że zrodziłby się ów złoczyńcą. Gdyż t o jest winą, jeśli co jest winą: wolności tego, co się ukochało, O całą wolność własną nie pomnożyć, na którą zdobyć się można. My przecie, kiedy miłujem, mamy jedno tylko: wzajem opuścić siebie; że się dzierżym, to jest nam łatwo, uczyć się nie trzeba. Czyż tutaj jesteś jeszcze? W jakim kącie? — Tyś o tym wszystkim tak wiele wiedziała i tyleś mogła, skoroś tak odeszła, jak dzień wschodzący, otwarta wszystkiemu. Kobiety cierpią, kochać — to być samym, artyści zaś niekiedy pośród pracy to przeczuwają, że przetwarzać muszą, kiedy kochają. A tyś rozpoczęła jedno i drugie; to bowiem i tamto w tym się zawiera, co teraz twa sława paczy, ta sława, która cię okrada. Ach, tyś daleka była wszelkiej chwale. Tyś niepozorna była; swą urodę przyjęłaś lekko w siebie, jak chorągiew zwija się w szary ranek w dniu roboczym, i tylko pracy długiej tyś pragnęła — co nie jest dokonana, mimo wszystko. Jeśliś jest jeszcze tu, jeśli w ciemności tej jakie miejsce jest, kędy wrażliwie zjawa twa współdrga płaskim falom dźwięku, które rozbudza głos samotny nocą w prądzie wysokiej komnaty, o, słuchaj, pomóż mi. Widzisz, my się tak zsuwamy, nie wiedząc kiedy, z powrotem z postępu naszego w coś, czego nie zamierzamy; zaplątujemy się w tym, jako we śnie, i umieramy w tym, nieprzebudzeni. Nikt nie wykroczył poza to. Każdemu, kto krew swą dźwignął w dzieło, które przetrwa, zdarzyć się może, że go nie utrzyma na wysokości już i że opadnie własnym ciężarem, bez wszelkiej wartości. Skrywa się bowiem gdzieś pradawna wrogość pomiędzy życiem a olbrzymią pracą. Obym ją pojął, wspomóż — ty mnie — rzekła. Nie wracaj. Jeśli wydołasz, pozostań umarła pośród umarłych. Umarli są zatrudnieni. Ale tak mi pomóż, by nie rozproszyć się na cały wszechświat, najdalsze jak wspomaga czasem: we mnie. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/requiem-za-przyjaciolke. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Liryka niemiecka, tłum. Stefan Napierski, Bibljoteka Kameny, Lublin 1936 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Śląską z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BŚ. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Dorota Kowalska, Michał Król, Marta Niedziałkowska.