Karol Maliszewski Zdania na wypadek ISBN 978-83-288-5882-4 I. Góry, gorączka Młody poeta pyta o- Owszem, czytałem skrycie gdzieś na strychu, blask świecy zaciskał się na obrzmiałej szyi, wył pies uwiązany do rzeźbionego łóżka; pisanie wierszy przestaje być aktem politycznym, jest aktem rodzenia się okrąglutkich przeczuć; wiosna mignęła za oknem przez chwilę, wisi śnieg nad miastem i będzie wiele z tego, co się miało stać, reszta się nie stanie z braku przeznaczenia. Krynickiego czytałem pamiętam na strychu — w czas prędkich egzegez tomików wożonych w plecaku po Polsce; brałem słowa w palce pod mdłe światło lampki swego losu, co cień rzuca nie zawsze gdzie trzeba; czytałem na głos chodząc po pokoju — północ oddzwaniała mym posępnym krokom, że nawet sąsiadka: któryś z Maliszewskich ponownie zwariował! Rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach Otworzyły się szuflady pękły wysłużone plecaki ze starego worka na śpiwór (bo spało się gdzie bądź) wypadł kłąb włosów dawno pochowanej i stos karteluszek zapisanych serdecznym pismem z przełomu lat siedemdziesiątych osiemdziesiątych bez akapitów bez znaków przestankowych (bo nie chciało się przestać) by dać sobą świadectwo nędzy pielgrzymstwa poniżenia Rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach uczęszcza do poradni wychowawczo-zawodowej dla młodych literatów i już nie zaczyna zdania od więc. Nie pytaj więcej kim czym „Pan był kiedyś poetą” nie mogłeś tego ująć prościej synku siedzący w pierwszej ławce od okna to prawda byłem kimś takim nie zdając sobie z tego sprawy paplałem trzy po trzy jak dziecko które nauczyło się mówić „pan był kiedyś poetą” to było dawno niewiele pamiętam pojedyncze słowa oderwane sytuacje liryczne telegramy zawiadamiające o konieczności przyjazdu w celu odebrania nagrody pieniężnej za zestaw słów „pan chyba był kiedyś poetą” widzę zamglone szyby pociągu który zatrzymał się w szczerym polu boję się podejść do okna żeby nie być podejrzanym o chęć napisania tzw. wiersza „bo ja coś o panu słyszałem” synku z pierwszej ławki od okna dobrze mi tu z wami i ciepło idzie od kaflowego pieca na którym plansza z pytaniami przypadków nie pytaj więcej kim czym byłem Stara Niemka Stara Niemka włóczy się po miasteczku z pustą torbą na zakupy karta pokoju może się odwrócić stara Niemka — ptak do lotu lepiej by nie stanął ręce powykręcane głowa podana do przodu i już już odrywa się od ziemi która okazała się odzyskaną odlot do ciepłych krajów za Łabą niestety reumatyzm skrzydeł grób Heinricha na miejscowym cmentarzu Dopisek po latach Stara Niemka umarła. Nie męczyła się zbyt długo. Nie wiem czy mam płakać, czy dalej ciągnąć tę notatkę Chodzą słuchy, że była praprawnuczką Hölderlina że pisała wiersze, że to co my chłopaki z ulicy Piastów, braliśmy za klątwy rzucane na nasze usmarkane oblicza — było w rzeczywistości strzępami klasycznej poezji niemieckiej. Przeważał Goethe Najpierw odjęto jej nogę; na prośbę anonimowego fundatora z Hamburga zachowano te jej cudowne skrzydła — poczęte w wyobraźni polskiego chłopaka, który w tej chwili mimo wielu starań nie może wykrztusić z siebie jednej łzy. Jest już bowiem mężczyzną, coś mu się porobiło ze łzami. Chyba chowa je gdzieś; czyżby do wewnętrznej kieszonki z zapiskami czekającymi tam cierpliwie na podniesienie Odkopcie go chciałbym strząsnąć robactwo z jego garnituru w prążki, podać mu rękę i powiedzieć: „wstań tato” — jak niegdyś, gdy wracał zalany w trupa i padał niedaleko naszych okien chciałbym go sobie przypomnieć z rozsypanych kości, z garsteczki prochu ulepić figurkę na zboczu góry, która go pochłania. Drohobycz Na wzgórzach dzikie trześnie kwitną Drohobycz w dole. Nie, Nowa Ruda fosforyzuje w szkle dymów Sucha morwa, którą po wielokroć przesadzał nieznany ogrodnik — mówię — Wielkiej Sowy cień rozgałęziony jest jak moje serce nowe serce Gdy przyjadą Niemcy (w sezonie wycieczek) - - - powiem im to samo. Warszawa Chodziłem po Warszawie, był mroźny poranek, już mówiono o wiośnie w wyższych sferach ptasich. Długo stałem na moście, lód drżał, był jak lawa, tramwaj brzęczał uprzężą, warczał pudel na mnie: przybysza z prowincji — z miasteczka Drohobycz w gminie Nowa Ruda. Chodziłem po Warszawie, ściskając rękopis, pierworodny zbiór wierszy zawinięty w gazetę. Poeta. maszyna. Pisanie przepisywanie wysyłanie na adres redakcji skamlanie u drzwi wydawnictw ukrywanie się za godłem Harnaś albo Outsider otrzymywanie kwoty przekazu 5000 zł za całokształt dziękowanie za zaproszenia na sesje wieczory poranki podpisywanie listy obecności w tym pokoleniu obowiązkowe wołanie na puszczy albo „pieprzona komuna” co na jedno wychodzi a potem chowanie głowy pod stół bo na sali może być tajniak błaganie o stypendium ewentualnie jednorazową dotację na rzecz rozkwitu prężnego talentu wyganianie dzieci z pokoju bo tata skrobie POEZJĘ taka mała skrobanka na marginesie ostatnich siedmiu lat wspólnego pożycia z maszyną do pisania kupioną na spółkę z Maćkiem Chlebickim w Białymstoku na parę dni przed telewizyjnym wystąpieniem zwierzchnika si zbrojnych skoro świt. Co do cholery (lata osiemdziesiąte) Kątem na Bródnie u dwóch dziewczyn z socjologii W dzień szedłem na cmentarz grzebać wśród nazwisk szukać ojca mojego ojca zmarł w 1914 na suchoty W nocy na Wschodni węszyć nasłuchiwać czy jeszcze bije serce narodu Biło zomo i ostry zapach krocza prostytutek trzeciej kategorii mieszał się z moją egzaltacją Toboły wylewały się z przechowalni aż na perony Staruszki dławiły się kaszą gryczaną sos pomidorowy ściekał im po brodach wszędzie sos pomidorowy tampony podpaski pieluszki nocniki podwiązane do plecaków I ta nagła czułość co zalewa ci gardło miłość do tego całego bajzlu Smród buchający z łachmanów żebraczki peweksowski zapaszek gogusiów powracających w panice z wakacji bo jakieś tam strajki Spali na swych wyperfumowanych żeglarskich workach synkowie a w ciemnym kącie na piętrze pieprzyły się zdrowo dwa długowłose cienie obwieszone koralikami udające się na pielgrzymkę do grobu Stachury Edwarda Napisy w klozecie zachęcały do wolnej miłości ale co do cholery co do cholery ze mną kim jestem spłodzony lecz niepocieszony (współistotny ojcu?) na warszawskim bruku w mroku kim jestem i po co Wracałem nad ranem pamiętając że miałem coś ważnego do powiedzenia ludzkości światu narodowi naszemu który jest jak lawa wylewa się na ulicę Gęsta ślina w ustach na widok rozrzuconych nóg pod cienką kołdrą kropelka śluzu pojawia się znika czeka pochwa by pochwycić dłoń palec cokolwiek Któregoś dnia odszedłem padał śnieg tramwaje odprowadziły mnie za miasto szedłem szosą w stronę rodzinnego południa szeleściły w plecaku pamiątki młodości trochę zdjęć pożółkłe ulotki mapa Masywu Śnieżnika i Gór Bialskich Biblia Bursa dwa w kratkę bruliony. Sens (Ostrołęka) Piotrowi Matywieckiemu Obudziłem się na granicy województw. Zakopywano zwłoki sarny i dano mi to oglądać przez ramię. We śnie pisałem wiersze, nie oglądając się na D.Ś., M.G., na nikogo. Teraz, przebudzony, budziłem niesmak mieszając rzeczy, podnosząc sweter, rozrzucone gazety. Mówcie, co chcecie. Zastanówcie się, co mówicie. Dowolne nazwiska: kryją się w płytkich okopach sensu. We śnie było lekko. Zaraz potem jest lepko, butelka po wódce na sąsiednim fotelu. Brudni ludzie wysiedli w Pułtusku, ulewa chciała ich umyć, ale nie dała rady. Jeden z dyskutantów miał rację. Musiałem to przespać. I kartkę przewróciła ciepła ręka zza szyby, zza chmur podobnych do trumien. Bóg chyba jest. Jak promień. Tylko coś we mnie wyschło, w przerwie. Tamtędy leje się woda, mówi kierowca. Góry, gorączka Widok gór ochłodził mnie, widziałem rodzinę: żona, babka i ten krzywy Pradziad porośnięty ciupagami modrzewi; dzieci moje rozsypane od zmierzchu do zmierzchu, całe w kołpakach prześwitów, tych drobnych olśnień danych dążącemu donikąd — byłem już coraz bliżej, patrzyłem na obraz rozedrgany pędem jak stawał się doskonale, nie wiadomo jak uspokojony i pogodzony z najwyższym słońcem w chmurach, z obłym stokiem w lustrze burego jeziora, z jakimkolwiek sobą Okolice Barda (Wartha) Krzyśkowi Śliwce i PKP Rilke spadłby z tej góry jak zwykły śmiertelnik — pokładł się rocznik 27: świerki, sosny, modrzewie, podmuch był krótki (gęsty) Ostatni miesiąc do emerytury, w dystynkcje leśnika wplątuje się śmierć, brzozy gorzkie w widoku, las cierpki w dotyku — tak wiele obiecywał za młodu Dymią góry, kopcą się doliny, był pożar w deszczu, sadzonki w szałasie już nas nie dotyczą, zawiodła Matka Boska, zawiódł krzyż dębowy — ogłosił upadłość ramion w lesie. Według legendy Według legendy umierałem z zachwytem z włosem rozwianym, kiedy pośród palby mauzer zastygł, dłoń pełzła po murze, gdzie dziś bluszcz pięciopalczasty i pamiątkowy — „jakby poeta coś wyrzec chciał w tym ostatnim słowie” twierdzi posłowie, hagiografia szczegółów w wieku 23 lat zdobył na wrogu kilkadziesiąt wierszy i języka schwytał w ciemności, który jednakowoż milczał jak grób Z pamiętnika powołanych na wiosnę Obnażać się w pokoju pełnym młodych mężczyzn (z tego samego rocznika i młodszych) powołanych na wiosnę 1988; pośladki, uda, zwisające genitalia — szybkim ruchem wciągana piżama, by nie wydać się śmiesznym; dziennik, następnie film fabularny za zgodą dyżurnego oficera; sytuacja w kraju napięta, ale chyba nas nie użyją w razie czego; już widzę siebie wjeżdżającego na skocie do rodzinnego miasteczka; a po drugiej stronie ekranu nasze żony robią na drutach, dzieci krztuszą się ampicyliną, wreszcie zasypiają. Myć się w łaźni pełnej młodych mężczyzn (z tego samego rocznika i młodszych), wkładać rękę w krocze i mydlić w obecności ich wszystkich — w strumieniu gorącej wody z zardzewiałego sitka spod sufitu stać się jednym z nich nie do odróżnienia Zbudzić się w pokoju pełnym zamętu /alaaaarm!/i wciąż jeszcze myśleć mój kraj Nawet tu, w wojsku Nawet tu w wojsku chodzą za mną wiersze jak psy liżą ręce proszą o więcej mięsa kości krwi skaczą do gardła piją ślinę a potem uspokajają się lepka biała nić wiąże je ze mną niewidzialna i co mam pisać wszystko już było List przyjął skargę i zaniósł żonie wyznanie najszczersze o pokoleniu? o straconych latach? że uczą strzelać w smutną twarz z tektury? że mówiąc wszo gnido do gnoju uczą pokory pojednania z piachem który jest wieczny który czeka na nas …I to już było przerabiali chłopcy z poprzednich pokoleń i następni będą wciąż po tych samych tłuc się bezdrożach. Inwazja Liżą mnie niewidzialne języki, te drobne ukłucia świadczą o zarazie. Rozsiada się statecznie flotylla dmuchawców i w skórze zakłada kolonie karne. Plotkuje mną powietrze. wypluwają wyspy i robią sobie rzeczną przystań, daję się łatwo rozsmarowywać na kromce z kosza, pod grochówkę z menażki w trzecim dniu poligonu. Czwartego dnia będą jedli Podsiadłę, to ich naprawdę wzmocni. Szczątki dawnych poetów, na widok których panienki sikały, plączą się z dźwiękami przebojów puszczanych z głośników na wzgórzu. Disco polo wchodzi łatwo, nic nie boląc, jak świeca. Poeta nie. Poeta się pierdoli, rwie, stwarza problemy językowe: podmienia znaczenia, podmywa dawno wykrystalizowane pojęcia, przestawia minerały akcentów w glebie i na półkach zbieraczy, którzy właśnie tracą cierpliwość i mówią głośno, przez szybę i folię, przez celofan do kwiatów: chuj, aż biedne chylą swe potulne główki. Lepiej by wam było polecieć w kosmos. Zacząć nowe życie na Marsie, a nie na przedramieniu. Za chwilę sięgnę po szmatę w wiadrze i środki czystości. Zegnę was w łokciu i wypluję. Będziemy wspominać zgłoskowcem, w tercynie. Kartka z Broumowa albo ćwiczenia w ironii Broumowskie Cyganiątka na czołgu w kwiatki na którym ktoś sprajem POLSKA napisał — jeszcze kilka godzin w tym czeskim miasteczku kilka godzin do zamknięcia granicy Darek spotkany na szlaku pojechał do Pragi nie patrząc na krzywe spojrzenia urzędników od ruchu ludności a ja się waham i idę w końcu w stronę ciemniejącej na horyzoncie Gwiazdy znajduję rozdartą piorunem kapliczkę gdzie modlę się z cicha lecz drugą połówką tzw. duszy już układam limeryk à la Joyce i myślę o stosunku z napotkaną Czeszką której wata wystaje skądś tam i to mnie odstręcza Zresztą ja się nie podobam kobietom w chmury zaglądam jak nikt jeszcze przede mną a schodzę ze ścian z Broumowskich Ścian żółtym szlakiem do Hony skąd za 9 koron jadę do Nachodu i tyle, byle byle do przodu Ręka natrafia na radio Ręka natrafia na radio i łapie Cohena jest północ w styczniu środek Europy przez środek serca biegnie nowa linia kolei losu Trzaska mróz obcasami Otwieram się na zachód zamykam się na wschód Nic co z południa nie jest mi obce Kolejny odcinek ironicznej powieści przerwany w połowie chrząknięciem spikera I po co ta ironia mówię do człowieczka który pełznie w lustrze Jest to podmiot liryczny uciekł z podręczników i wygląda na zadowolonego Tam groziło mu rozstrzelanie przez analizę Tutaj jest sobą a właściwie mną pozwalam mu na wszystko w granicach prawa i rozsądku Prawem poety jest być szalonym prawem podmiotu jest być posłusznym toteż mój podmiot jest nieco stuknięty Wybaczcie nie stać go na razie na więcej i nie powiesi się jeszcze tej nocy Przetrwa do rana i wyjdzie na mróz tam go dobiją szyderczym spojrzeniem Na razie wygląda na zadowolonego nie przeczuwa biedak swej publicznej śmierci Szuflada do której go za chwilę wtrącę podoba mu się już znalazł ołówek i kartkę z notesu. „Ręka natrafia na tomik Cendrarsa i łapie się na tym że jest już pod Wozem przycięta równo powyżej nadgarstka koślawo zwisa z nieba bo lepiej nie może”. Będę przebywał jeszcze wtedy w Polsce Przeczuwam wiersz który napiszę w czterdziestym trzecim roku życia już jego korzenie niesłyszalne we mnie rozrastają się w mózgu tkanką poematu Będę przebywał jeszcze wtedy w Polsce z orłem w koronie prezydentem dwuizbowym sejmem Będę w małym miasteczku które kiedyś czeskie niemieckie teraz polskie poetyckie obrabiane słowem jak *dyjament* lśni I Polska będzie rozbita na pięć sześć wolnych republik ja wśród śląskich poetów będę niczym Anioł i żona mnie opuści z kimś normalnym kto potrafi wyżywić rodzinę i ma w sobie czułość nie zmarnowaną przez dziesiątki wierszy a ja będę wtedy jeszcze mniejszy bo chory na chorobę nie oznakowaną kryptonimem chorobę która zbawi świat cywilizację zetrze i zacznie sposobić nowego człowieka Będę przebywał jeszcze wtedy w Polsce wiersze głosząc na wiecach w przejściach podziemnych na wysypiskach śmieci w schroniskach dla zwierząt lecz klatki będą zapełnione ludźmi Będę przebywał jeszcze wtedy w Polsce. Lot Eli i Maćkowi Chlebickim Absolwent filozofii. Zostałem świetlicowym w szkole podstawowej (Ziemia Kłodzka). Oto losy człowiecze. Kadra jest młoda, dzieci krzyczą. Nie wiem, czy mój wystudiowany stoicyzm podoła. Dzisiaj rozmawiałem z nimi (IV b) o ziemi, matce naszej — ile kto ma hektarów. Nie taili. Potem wspomniałem o trudzie rolnika, ale nie wiedzieli, o co mi chodzi. Dojeżdżająca młodzież zbyt często (pod pretekstem wyjścia do ubikacji) kieruje swe kroki do pobliskiej lodziarni. Pan dyrektor ze swego wysokiego okna marszczy brew i grozi palcem. Salmonella, sceptycyzm i brak kontaktu z prasą literacką. Patrzę na park, gdzie stadko młodych łabędzi wzbija się do lotu. Mnie też o nic innego kiedyś nie chodziło. Wysiadłem, usiadłem Uszedł ze mnie duch na jakąś godzinę i czułem w ręce bilet przez Leszno, Poznań, Konin; dopiero potem myśl, żeby coś wyjąć i przestać migotać, wpisywać w szybę, wszystko oddychało we mnie, byłem we wszystkim. Bolała od tego głowa i kolana, jakbym wędrował na klęczkach po wiosennej grudzie, tłukł okna, a przedtem pasł głowę rozbłyskiem widoków (to bliskie konania), snów, napomknień. Czyj sen jest większy w tym pokoleniu, i słyszę: czy napisałeś już o mojej książce i: kiedy wreszcie napiszesz — a chuja napiszę. Wysiadłem z pociągu, bo mi się spodobały czyjeś usta w szybie, ruszały się. Nie mogłem znaleźć zeszytu. Apel poległych J. K Pisz teraz, bo masz dobre dni; i następni zmarli popierają cię, pchają wyżej, mówiąc — jesteś tego wart, ładnie opisujesz nasze okna, nasze ręce na parapecie, ślad po nas na szybie. Odchodzimy, kiedy chcemy odejść, nikt nas nie wybierał, nie wierz w przeznaczenie; już następnego dnia ktoś szybko zedrze tapetę w słowiki, zamuruje okno. zrobi łazienkę w stołowym. Przed zmrokiem w samym sercu zmierzchu otwiera się mała przepaść, wywija się jak robak z dzioba języczek śmierci, trel lekki swawolny. Poeci doskonale wierni Adamowi Ziemianinowi Poeci doskonale wierni przyrośnięci do drewnianej zabawki kołatki wystruganej w dzieciństwie przez cieślę z sąsiedztwa Józefa jak mu tam przyssani do matczynej piersi dziewczyny poznanej raz na zawsze wczesną wiosną 1981 roku (chodzić na palcach nie ruszać czułej struny nie dotykać wygasłego wulkanu nie deptać wzgórza porośniętego czułą tymotką) oni coś jeszcze napiszą w 1997 usłyszycie o nich zmartwychwstanie poematu będzie ogłoszone śmierć będzie wystawiona na próbę męskiego rymu miłość niestety nie znajdzie swojego wyrazu poeci doskonale wierni otworzą oczy prosto w przepaść w promieniach skroplonej zorzy kartki papieru wiatr będzie włóczył Sierpień W południe kogut rozgdakał się jak kura, pan z kijem podjął przerwaną rozmowę, wisiały w powietrzu zwielokrotnione języki — za plecami berberys, pogańskie lusterko, bezkarnie po żytach błądziły obłoki w konkursie kto wyżej — wygrała wieżyczka na pobliskiej górze, dalej Sarny, Ścinawka, Góra Wszystkich Świętych, żyć, umierać, pisać, czytać na przystanku „przepraszam za wszystko”. Byłem synem wiatru, jestem córką deszczu, po czterdziestce powietrze uchodzi, zagęszcza się gdzie indziej. Błysk wycina Goethego w obłoku za wzgórzem. II. Liryka lokalna W górę rzeki Kamieniem się staje dotykane próchno Świeci we mgle wypalany trawnik wydawało mi się że znam mowę ptaków ale w tym lesie jakoś wszyscy zmilkli odjęło im mowę dodało mi skrzydeł wyszło z płomienia płomień wił się w dłoniach bił skrzydłami o ściany wiersza zamierał na ustach jak kwiat kasztanowca poobłoczna piana na gałązkach słów „już po mnie” mówiło się bo tak było modnie przede mną góra do zdobycia mgła do rozproszenia miłość do zabicia wypełzały z tej czaszki jaszczurki przeznaczeń po równo obdarowani odchodziliśmy do swych kruchych zajęć pamiętam chciałeś być księdzem teraz się męczysz na odległej plebanii chciałem być tym który ucieka co to ma znaczyć pytałeś właśnie chciałem znaczyć tyle co hieroglif metafora gnoma być i nie być znikać wymigiwać pysznić się istnieniem a co Bóg na to pytałeś Bóg wiele wybaczy i przepuści przez palce takim jak ja są to boskie eksperymenta eskapady ekstrema musimy być na przekór płynąć w górę rzeki należało pragnąć goręcej należało goręcej pragnąć należało Ludzie po drugiej stronie Ludzie po drugiej stronie ulicy, gdy mi przywożą węgiel i podnosi się mgła, z zapartym tchem śledzący manewry multikara. Wreszcie wpasowuje się zmarzniętą dupką w secesyjną bramę, by wysrać tonę lub dwie na środku korytarza. Taki jeden liczący na miał czai się z workiem. Niemowa kręcący głową, przekonany, że gość urwie lusterko na gzymsie, ale jednak nie. Starsza pani w filcowych botkach z opieki społecznej metalicznym głosem dworcowej szczekaczki coś mu tam oznajmia, a mnie pyta, kiedy się to wszystko skończy. Wszystko to się dawno skończyło, teraz żyjemy w kawałkach wszystkiego, w bryłach. Nie chce mi wierzyć. Albo albo Albo gonić skurwysyna, za przeproszeniom, co uciekł obronie, zrobić go na szaro i dobrze wrzucić chłopakom. Drzeć się jak opętany po tym golu, a potem chodzić po górach zachrypnięty i po kolędzie (za kolesia, który się oberwał) też. Albo jeździć rowerem po dziurawych mostach, pisać wiersze, palić papiery po zmarłym dziadku i zobaczyć to niesamowite zdjęcie Chruszczowa, a to wujek Edek. Nosić dzieciaka i odwzajemniać jego przytulanie, poklepywać żonę po następnym brzuchu. Kochać się z tym brzuchem. Wszystko. Jesteśmy Jeszcze lokówka ciepła, rozrzucona bielizna, niewyłączone radio mówi, że Okocim sześćdziesiąt. Stan wód i uczuć, jak to w lutym. Nadgryziona bułka, pomarszczony dywan, okno mieni się nagłym słońcem. Byłaś tu przed chwilą, teraz jesteś w pracy. Co uchyliłaś, zostanie uchylone. We mnie mieni się przestrzeń, wirują: śluz, ślina, sine krople z sutków. To się chyba nazywa uśmiech losu. Pojawił się wreszcie na twarzy, prysnął w okulary. I zapach, smak tego, co się dzieje. Jak młode zboże rozgryzane wolno. Szum wokół nas; z gołębi, obłoków, z płatków sadzy i skóry. Jesteśmy jak niecierpliwe pukanie dzieci, odwołane lekcje nieznośnej gramatyki. Jak księżyc Znów krew w misce. Kiedy minął miesiąc? Rozpięta bielizna kołysze się, koi mnie widok muru z wyjętą znów cegłą. Biaława kość świtu, długo ją ssały bezdomne kundle, tłucze się w zaułku — co stąd, a co nie stąd, jaki świat opiewać? Zerkać na zegarek, patrzeć na termometr, kpić z tutejszych chmur, ruin, brzóz i kasztanów. Rzadko skrzydło wzlatuje: wzgardliwe wzruszenie ramion, rozgrzewa powietrze regularne słońce; panika w oczach… jak-się-życ; i znów krew, szybki oddech paruje nad miastem, mgła z niedomówień, ze wspólnych ust. I aż do bólu. Ciemność Poczekalnia pełna głosów głosownia nastawnia języka wyobraźnia sprawdza bilety słów a konduktor jest wierszem Benna pt. „Składnia” czytanym przedwczoraj Otarty o mur do krwi stoję za chlebem drugorzędny poeta rozstrzelany drukiem pszenny czy żytni Nie wiem Polsko jesteś dziwna te głosy każą mi Ciebie kochać ze wszystkich stron Wzgórza w jaśminach zapach poranka Przeskakuję z wiersza na wiersz tak się nie robi ja wiem Ze swojego wiersza na wiersz kolegi i pytam czy jestem zepsuty jak mówią do rdzenia do szpiku zwątpienia do ostatniego słowa które trąci w kręgosłup i runę (o poczekalnio pełna głosów!) w szum wodospadu w szelest węża na ścieżce A to tylko mój syn nienarodzony wyplątuje się ze ścieżek pościeli sunie przez poduszkę jak żuk trącając bosą stopą strunę napiętego czuwania i aż do bólu ciemność jego krzyk świeca szukająca płomienia Napełnili przydeptali (z cyklu „Noworudzkie noce”) Zatrzymana kropla nim konieczność zaklnie ją w mętne świecidło bursztynu albo w wiersz nim znajdzie się w muzeum oprawiona w srebro opatrzona komentarzem wchodzę w tę kroplę z całym dobytkiem inwentarzem dzieci idą za mną żona stoły krzesła tapczany półki z książkami niosę na ręku najmłodszego dzieciaka jego krzykiem nabrzmiewa błona zatrzymanej kropli aż pęknie a my wylejemy się na bruk jak ropa i osocze znowu bez mieszkania i poczucia czasu a on krzyczy bo musi bo w poprzednim pokoleniu zaliczył komorę gazową i wkładali mu do odbytu rozżarzone stopy metali szlachetnych szlachetni panowie Schlapke Braun Wolff kto mówi o zbrodni chodziło o rozwój nauki a potem siedmioletnią wiecznie otwartą buzię napełnili igliwiem i piaskiem przydeptali Podobna trasa Było jak wtedy, gdy jechałem na pogrzeb wujka Adama do Makowa i wieniec telepał się w bagażniku. Październik rześki, wyrazisty. Podobna trasa. Favoritka mruczała czule, wpadając z wiatrem w głębokie doliny; jechałem sam i czułem się potrzebnym ogniwem w łańcuchu wieńców, ciał i trumien suwanych do przodu. (Chciałbym widzieć te trumny z samego początku. Właściwie nieraz je widzę. Czemu, głupi, biegasz w nocy po mieszkaniu — pytają potem. Tak jakoś się zrywam). Liryka lokalna Ścięty w polu stary sad, czarne pieńki w ustach krajobrazu; rumian zakwitł (jeszcze raz), błędny ognik ciepłych listopadów. W Wambierzycach cztery dzwony złożone do grobu; głuche stoją w szczerym… Uderzam kamieniem, syn poprawia z drugiej; zapomnianym imieniem, chyłkiem, miedzą, wzgórzem przeciska się jęk. „Idźmy. Kogoś boli”. Wstyd. Miasteczko górnicze czeka swego końca W dniu, w którym otrzymałem zaproszenie do wzięcia udziału w dyskusji o przemocy, razy sypały się gęsto w wielu szkołach świata. Ojciec Łukasza C., zajrzawszy do podsuwanego przeze mnie dziennika, dopisał się do długiego szeregu wkurwionych ojców. Chłopak smarkał krwią. Ja cię chyba zabiję. Dość mam tego wstydu. Dwa lata temu matka Łukasza C. musiała wzywać pogotowie. Czuję ból w całym ciele, podskórne dzieciństwo. Rozbieraj się. Ale za co. Rozbieraj się, ty już wiesz za co. Nie wiem do dziś. A kiedy na wuefie Rafał D. kryje się po kątach i nie chce wyjść z szatni, wiem, że dziś znowu przyniósł wytatuowaną na skórze mapę niedoszłego powiatu. Jego ojciec krzyczał na zebraniu, jesteśmy prowincją, będziemy jeszcze większą. W prowincjach bólu mieszka strach. Ja cię chyba zabiję, dość mam tego wstydu. A kopalnię i tak zamknęli. „Przemoc jest tam, gdzie nie ma Sensu”. Paweł A. nie chce się przyznać. Wreszcie wybucha płaczem. Tak, robi to codziennie. Matka musi klękać, a potem pełznie po podłodze. Ojciec każe mu patrzeć, jest ciągle pijany. Paweł moczy się w nocy, ma kłopoty z nauką. Szkolny pedagog triumfuje, teoria konweniuje mu z przypadkiem. Śnieg, śnieg na te rany. W kwietniu? Cichy, zalękniony śnieg. Pójdziemy go deptać, chłopaki. A jutro w kosza z siódemką. Dopierdolimy im. Jak nie tak, to inaczej. Jacek F. wie, że ma faulować. Marcin B. mówi coś o egzaltacji. On jest nowy. Będzie uczył wosu. Przez Słupiec płynie rzeka Dzik Przez Słupiec płynie rzeka Dzik przez moje serce jeszcze dziksza bardziej brudna Osad lśni w wierszach W ustach dym z hałdy nad miastem Daj mi znak może kaszlnij zrozumiem że cię tu tytko ta jabłoń trzyma Dziadek ją sadził w kącie podwórza szczaw (co porasta stromą stronę wzgórza) znika w pyskach koni pasących się z namysłem i tną gzy Chodzi po opłotkach cień chmury rozdartej jak ty albo schizofrenik Następny człowiek umarł pogoda się nie zmieni Weź gałąź sosnową i połóż na ranę. Kościół w Drogosławiu widziany przed odlotem Rozalii Linke, Marii Sztorch, skłóconych sąsiadek, które pogodził cios niewidzialnej włóczni — anioł się uwijał za dwóch, las pod oknem niemiał i głuchł; widziały czerwony, stromy dach, z bliznami okien uniesionych jak brwi, odlatywała od korpusu jak głowa sygnaturka drżąca, nerwowa; coś było z powietrzem nie tak, dawany i powstrzymywany znak, nie czuły w sobie plusku krwi, nigdy nie były na takiej mszy. Co chcesz powiedzieć, wykrztuś teraz — z księgi doliny robi się książeczka szybko wkładana do kieszeni płaszcza; i ten inicjał, pokrętna litera z czerwonych cegieł. Kościół w Drogosławiu widziany z wysoka. Październik Cóż, bez tej lipy niebo byłoby bezradne jak syrena na skraju złomowiska, na rozbieranym wiadukcie śpiew lokomotywy. Księżyc w serii znaczków na niebie — ząbkowane Haiti, rozwarty seks malwy; i głos: „nie jesteś poetą krajobrazu, wypierdalaj”. I coś się ze strumieniem oddala, oddala sens i przybywa z daleka: stanąłem u ujścia, rzeka skojarzeń ma cofnięte źródła. Wypłynąć jeszcze tej nocy z tornistrem pełnym książek, na zbutwiałej tratwie wić mały ból języka, który chciałby lizać szron na różach, pokrywach śmietnika. Ciepły grudzień Ani i Jurkowi „jastrząb kwilił, co rozwścieczało psy. krzesło w rzece. kry”. Tu szedłem, a tam dosłownie leżałem pod brukiem, pod pianą liści bitą na asfalcie: oddech ziemi strofował mnie, naprowadzał — zaczynały się schody, korytarze. Tak się leży, tak układa, wyrównuje oddechy ze wszech stron — w sobie. Tak się widzi kroki od spodu, przeczuwa podeszwy; podejrzany wiatr. W zajezdni dużo flag. Trochę szedłem, ale coraz bardziej obraz zachodził w głąb. Zachodziłem, zaszedłem, stoję nad otwartą myślą: w notatniku zaciskał się rząd, gwar brył. I sny. Kręto, przestrzennie, lustrzanie. *** Jak igła do zszywania owiec lśni w szronie wieża kościoła w Głuszycy i są jagnięta na wzgórzach zziębnięte, zdziwione. Więc to ty jesteś, świecie. o którym tyle szeptano we krwi. I trzeba skubać to szare, szkliste. Białe strumykami w dół, będzie pluskać. Czarne, okopcone sunie po wiadukcie. Koń przejechał. Skąd wiem, że koń? Każdy widzi dwukółkę, bat, parujący asfalt. Zimny styczeń Kasi i Jarkowi I otrząsną perlistym śmiechem szadź z opłotków; ja nie wiem, kto te dzieci robił, i w jakiej pokorze. Są na wzgórkach: między parowy wpada krzyk nerwowy, roztrzęsiona sanna. Z drogi, z drogi. Zbocza lśnią jak śledzie. Chcą połamać nogi przechodnia, co zatrzymał chwilę: hałdę, rzekę; w pomarszczony obłok ciężko kasztan wchodzi, rozsypując obrok. Wozy wypełnione węgłem suną w głąb doliny. Pęka serce mrozu nad kamieniołomem: zgrzyt stalowej liny. Kwaśny luty Oldze i Romkowi Gdy nie dają szans rozbudzone dzieci; albo to jest najważniejsza szansa. Zapal, wcześnie zapal; palę arkuszami zeszłorocznych ocen. Jeszcze wcześniej uderzenia, trzask — pojemniki na śmieci opróżniane w śnieg. Kto żyw w nieznanej ciemności przeszukuje teren Martwej i przyległych; natkną się na psa czy nie… Popiół, wszędzie popiół, rudoszary ślad po wcześniejszych, teraz dumnych ze swego pióropusza. Nad dachami wpada w poślizg wiatr jak cuchnący oddech chorego olbrzyma; otrzepuję się z sierści, ciemność trwa — a właściwie trawi resztki. Potem blask. *** Bóbr wzbiera. Mijam go po drodze. I on mnie mija. Ileż podmytych kurników, upadłych płotów z wikliny! I nie masz nikogo, który by opisał brudne dzieci wpychające fotel w żuka i konia bez głowy. Rodzina się przenosi bliżej biedaszybów. Zima nie ma końca. Piosenka z końca lutego Czytanka świata otworzyła się tu na obrazkach z zimy i pan nauczyciel zza chmur, zza brzóz wyjaśnia wszystkim, co my tu robimy. Widzicie, dzieci, poranek lutowy w pewnej części Sudetów Środkowych, na krańcach horyzontu gorzki róż przechodzi w śliwkowy, i staje się już coś nietutejszego: wrastają w szadź łzy Matki Boskiej lub kogoś takiego; pejs starozakonnego, kieł ziemniaka gdzieś w kącie kuchni nieba — tyle o księżycu. Z prawej krzyże cmentarza i główkę krokus wynieść się odważa na światło, mróz, lodowe pęknięcia. Dzięki, światło, za światłość — to głoska różnicy, ale nam pozwala wychynąć z piwnicy. *** Wspiął się i patrzy w bystrza Woliborki pies wyrzucony wcześniej z samochodu — czy widzi twarze, co przestały kochać, może przyszłość świata, podkulony ogon — samotny na wietrze, zjeżony, przekrwiony jak oko, którym widzi nurt — bo jego rzeczy zostały pod wodą, miał tam dokumenty, smyczkę i kaganiec; rzeka robi zdjęcia i podaje dalej — wścieka się na pianę, gryzie łańcuch brzegu. * To jest wiosna, gdyby ktoś nie wiedział; coraz więcej psów wpatrzonych w ciemną wodę. Oda Mariuszowi Grzebalskiemu Psy wskakiwały na mur, liżąc twoje ślady; liście podrygiwały w tańcu; rzeczka w Sudetach jak Potomak w marcu; stygnące stygmatyczne znaki na pełznących zboczach — smutne ogniska, przy których ludzie z opuszczonymi głowami na krawędzi obłoków. Wiatr wiał, ale słychać było niechęć i zrzędzenie losu; stało, co się miało ruszać, co się kiedyś ruszało w dzieciństwie, śniło Psy wskakiwały na mur, liżąc twoje ślady Jak u nas w południe Zygmuntowi Krukowskiemu Pukają do drzwi krzyczą przez kruche literki otwórz się odłóż to co chciałeś wypowiedzieć na marne nie wracaj do tych samych słów odnawiaj się chłopcze ta ścieżka zachęca wysoka trawa czyha hałda cmentarz zasypuje cicho świadkowie Jehowy nadchodzą z Miedzianki sztuczne kwiaty w majolice a Jezus jak Nike bez oka bez jednego skrzydła bo prawda z braku się bierze prawda bezskrzydła ślepa pukają do drzwi szarpią za sznur który nie dorósł do pętli pokazują flachę pęto kiełbasy chcą ode mnie więcej List czytelnika z Wałbrzyskiego „Na tyle listów chciałem odpowiedzieć grzecznie. Trzydzieści siedem lat byłem miły. Szkoda, że to się skończyło. Trudno to nazwać transgresją. Kupa gnoju, którą chciałem toczyć w jakiejś formie, np. kuli, okazała się za wielka. Po prostu”. Bez światła Są odpływy światła, psują się baterie, siada akumulator w starym szewrolecie, gasną jarzeniówki, zawijas neonu wyłamuje szereg — i znów chwila zamknięcia dopływu, łapiemy powietrze, przeskakuje iskra ze stryja na tego niżej na zdjęciu w parafii. Nie martw się, siostro, poznacie go po bielmie łamiącym się na widok, na blask. Przymrużcie już oczy, o tak. Wiertarki w ogrodzie, silniki w piwnicy ściągają od nas z góry najwięcej energii. Parujemy niewytarci, chyba utrwaleni. Prosta historia Do tylu kościołów wchodziłem daremnie, gipsowe figurki śmiały się ze mnie… Pozostawione dzieci płakały. resztki Boga trzeba było wyskrobywać z ich zabłoconych kurtek, ojciec buszował w knajpach, nawiedzał dziwki, świat oddalał się jak chybotliwy wagonik bez konduktora, bez maszynisty; potem takie same dzieci spotykałem w szkołach, uczyłem je poprawnej pisowni własnych nazwisk, wpatrywały się we mnie jak w maszynistę, wybierałem z nich najlepsze do składu na mecz z sąsiednią biedą i kiedy obrzucały się błotem na boisku pod hałdą, miałem łzy w oczach. Wiem, miało być o Bogu. III. Zdania na wypadek Nie inaczej 1 Złuszczy się krajobraz razem z nami, niewiele ubędzie ciemnemu powietrzu, ale chyba jakieś arche pozostanie. 2 Czas buduje rzeczy swe niedostrzegalnie; te ruiny są budowlą w toku, skrzącą się od znaczeń, westchnień zmarłych wczoraj mieszkańców Hellady. 3 Palce Losu zdrapią nas jak naklejkę, nie uszkadzając właściwego rdzenia, bo pozostanie chyba jakieś arche, 4 Tak jak z liścia na wietrze pozostaje szkielet sieć żył — widoma konstrukcja, co się przyoblecze w zieleń… cicho, znów niedostrzegalnie; 5 Czy ślepi krążymy w zaułkach planety? Bracie, nie inaczej. *** dla Alka Radomskiego W pudełkach, w których mieszkam, jest dużo zielska. Skrzypią podłogi w pudełkach, w których mieszkam. Pudełko podwórka; i ktoś tam nosi ciasne półbuty po mnie; pudełko tarasu, jestem ubogi, uboższy o dach nad głową. Pudełko ulicy otwierane czule, zamykane z drżeniem — dziecięca twarz słońca zagląda do królika w sianie, podsuwa mu liść. W pudełku, w którym śpię, są rośliny; najczęściej paprocie, skrzypy odciśnięte w węglu, jest pleśń od północnej strony i mrowisko, co ogryza na kość. A tamto pudełko to starość, z pergaminu zsuwa się sznur …*rozwiń, rozwiń se* ostrożnie przymierzając zmarszczki, brodę, żałość. W pudełku żyda na dnie to ci pozostało. Woda z pól Darkowi Sośnickiemu Podpełza zwątpienie, o pół tonu światła mniej pod latarnią wiersza; oszczędność energii, kuśtykanie frazy, o jedenastej cichnie szum maszyn, milkną drzewa, pękają dreny — woda z pól, z miedz. Surowy napój, który trzeba przebyć; gruda gliny w usta Requiem Tu wszystkie gałęzie należą do zmarłych, machają nimi wytrwale na wietrze; czy wciąż w albumach tkwią ich młode oczy, nie wiem; pozostawili mundury, suknie ślubne, komunijne ubranka; nadzy wślizgują się między gałęzie; czy tam jest jakiś popas lub piknik u Boga, nie wiem; nie mogę zawierzyć mitologiom, niezupełnie wierzę tylko w rozkład; wrócić na ziemię wiosną, bić deszczem, być jasnym pędem, gorzkim mleczem w żwirze. Wielki post Wśliznął się w trumnę pejzażu ten szelest, malarstwo flamandzkie czy co do cholery. Kot płacze na schodach wtulony w poduszkę marcowej śnieżycy, opery na trzy, i już cztery: inflacja pór, miesięcy, całego poczucia. Człowiek budzi się w człowieku (pst, kurwa, kocie) z ręką w kanale, na pilocie ciągłego czuwania: lepkie ślady, Vermeery, szumy, telepatia, higiena usteczek nienawykłych do posług, do szukania związku. Powrót do źródeł, najęty jak kłamie — poparzony, pojebany, w futro wsunięty jak w trumnę. Wielkanoc „A nie ma jednej kawki w powietrzu, która by nie spała przez jedną noc życia w spokojnym gnieździe. Lecz o mnie Bóg zapomniał”. J. Słowacki To było w marcu we wtorek; zamarzło pod nogami grząskie oparcie dla paru przebiśniegów. Z pudła schodów wychodziły dźwięki, rury jak żywe wiły się pod tynkiem. Pokrywała się grubą warstwą śniegu trawa zieleńsza od wszystkiego. W górach tłoczyło się nowe powietrze, by nazajutrz zasypać światłem podwórze. Trzaskały bramy, przelewała się rzeka, nic nie mogłem zmienić zapisany w księgach. „Chrystus chuj” wołali wysłannicy piekła. Zakwitnie kij w twej ręce Zakwitnie kij w twej ręce tak będzie oddychaj pełną piersią oddychaj więcej wspomnień zabierzesz ze sobą świeże pachnące kretowiska wyrzucą z siebie krokusa łodyżkę śnieżyczki wychyną zza kamieni szlifowanych niegdyś przez potok już w płuca nabierz trochę ziemi i niech cię nie zaskoczą sroki goniące się po niebie obłoki skrzypiące na wietrze (jak blaszane wota w kapliczce bielonej ptasim łajnem) zakwitnie wszystko bez ciebie najwyższy wypuści cię z ręki i powie leć a nie obnoś się ze złamanym skrzydłem. *** że ptaki, że przelatują z nagich gałęzi jaśminu na szczyt domu, w którym pędzimy (przewracając się z jednego przebitego boku na drugi) żywot, że bywają spłoszone, że niekiedy śpiewają (komu? czemu?) — nie jest powiedziane, że śpiewają nam, czekającym na nadejście (kogo? czego?) dopełniacza losu, może śpiewają tym, którzy nie doczekali, może Panu Bogu w okno, w jego białe firany podwiązane różowym kordonkiem świtu; że kogut, że pieje zaciekle w komórce sąsiada, pies szczeka, pękają pąki mimo naszej woli i że to wszystko mówi coś i znaczy, bo jest zaznaczone w księdze naszych domysłów, w Naturze. Tren Antoniemu Mackiewiczowi Przebiera palcami ciemność i pociera o pierścionek pełni zastawiony w lombardzie uschłych olch; miasteczka pełnią wartę tylko dla mnie, połyka je horyzont, chłodzi wiatr. Kobieta drzemie, a spod jej nóg ucieka ziemia. Agresywny pot, ale nawet mi nie staje; robi się starzec ze mnie, powoli smakuję ten chleb, niosę trumnę, ocieram się o sąsiedni grób. a potem przebieram palcami, sypiąc na twoją twarz kamyczki, muszelki, grudki. Ciemność dnia. Ostatni wiersz dla matki światło rdzy kryjesz ty Rdza traw, ta rozpacz, pod bukami przepaść; *przepaść rozpatrz* *z góry, przyklaśnij do echa*. Tam przerzuca miasto zmarłych, stąd światło na wzgórzach; rozrasta się cmentarz, rozpycha jak nowotwór; grząskie pola równa spychacz, potwór w snach dziecka; mamo, pamiętasz mnie z tamtych przerażeń; iść na swój grób trzeba odważnie Zdania na wypadek śmierci E. i J. Sołtyszczakom Być ojcem i spokojnie rozmawiać z synem. Doprowadzić córki do miejsca, skąd same ogarną pozostałość życia. Być synem i spokojnie rozmawiać z ojcem przez ścianę z trawy, gliny, przez korzenie, kłącza. Nie spodziewać się czegoś nadzwyczajnego, bo wszystko jest nadzwyczajne. Groby, grzbiety fal, grzywy koni, kościany grzebień u twojej skroni. Sukienka matki, i twoja. Szmer spodni w szafie, jęk szuflad. Błądzący oddech trafi na poetę lub szewca jak Boehme; pozostawi oddźwięk. Już trzeba wierzyć w coś niezniszczalnego. Głuchy czerwiec Iwonie i Antkowi „…żeby rzucać carmina w przestrzeń sakralnych jaskiń…” Cz. Miłosz Kaplice jak ptactwo, co obsiada miedze i wydaje głuchy krzyk słyszany przez nielicznych; przez nielicznych tak bardzo. Urodziłem się w okolicy pozbawionej katedr — luster wyższej wiary, pośród wzgórz kręcących się w kółko nasiąkałem pustką, niedzielą bez znaczeń. I teraz nie słyszę, co w powietrzu drży i dlaczego; za moją głuchotę pomódl się czytelny, jasny i wytrwały. Zapowiedź To są przecież groby, mamrocze dziecko; *nie mów tak o górach*; niesiemy drabinę ku wyniosłej gruszy, jabłko w woskowinę chroni się przed mrozem; to jest przecież cmentarz, spójrz, tato, w obłoki, szkielet goni szkielet i jeździec bez głowy; *góry (przez graby)* *zdrobniałe, zgrabiałe*; parowozy zatraciły się w polach po osie, po rdzę. Za tobą głos ze stacji krzyżowej, ksiądz ma mikrofon; to jest przecież miasto dochodzące z dołu. Potrawy pośmiertne; ten olśniewający stół, którego będziecie się trzymać jak burty okrętu zapadającego się w tłustej zupie oceanu, a ja wam będę machał jak szalony z bezludnej wyspy, która zaludni się szybko i któryś powie „Co się wściekasz”, i będzie się zacinał, jąkał; dopiero potem powiedzą mi, że to Bóg. Ale nie dojdzie do mnie nic, żadna wielkość, prawda czy poczucie, pustka rozdęta w piersiach, lśniąca na krawędziach, to wszystko (koniec do przełknięcia jak ołów, rtęć do wypicia) IV. Pod twoją obronę *** Rożen, z którego uciekłeś, niebieski ptaku, rożen słońca przebijający mgłę, i dumny napis „źródło Kaczawy”, wszystko to jest, bo dożyłem kolejnej odsłony, no cud (miało być „cóż”, brnę w egzaltację), ta sama trawa, ten sam zgrzyt kości muflonów na ścieżce, która zmieniła bieg z potokiem; co jeszcze słonko widziało? martwe pola, z których wstawał śnieg i szedł na leże do Ojca (za rok wyciąg- niemy go z pudełek na bombki), w wywijające się piąstki, pozlepiane palce roślin chwytał się mroźny dzień; było to w tych dniach, niebieski ptaku, kiedy gorszy rodzaj ludzi nie przeżywał nadejścia wiosny, śmierci papieża, nie mógł znaleźć kanału. Rondo Nie miał żadnej gałęzi a śpiewał Czułem pustkę za całe tysiąclecia za tych co przede mną i po mnie o takich ustach mówią gorzkie w pokoju hotelowym jest telewizor wyłącz fonię poruszają się usta przesuwają się cienie wymachują rękami kręcą jakiś film z życia ciebie to już nie dotyczy ty umarłeś wcześniej za nas nieznany ty poległy bohaterski róża niesiona przez obsługę dalej będzie pachnieć i dalej spotkamy się za milion gestów i poruszeń coś musi się z nami stać zgorzknieć miniemy się w hotelu na schodach i nie będzie miał gałęzi będzie śpiewał słowik w Kutnie. Bez tytułu Kiedy jedziesz, pchając widmo samego siebie w pokrzywy, łopiany i coś szamocze się w trawie aż po rdest, ruch szprych jak metronom, i płoszy się rytm wróbel, jaszczurka, szczur? Kiedy przegrywasz, spóźniasz się na start, potem tylko krążysz w formie opowieści, zanurzasz się w trzecią burzę tego dnia i suchy jest tylko liść nerwów, i spada na czoło wróbel, jaszczurka, szczur? (Kiedy wreszcie przyjdą spieniężyć dom, w którym czekasz na „lepszą” przyszłość, podejdź do okna, rozłóż ramiona, wgarnij w siebie świat, jaki jest, wróbel, jaszczurka, szczur?) Wiersz dla zmotoryzowanych Tiry smutne jak konie, z opuszczonymi głowami na poboczach szos, dolewają im coś, donoszą akumulator w brudnej folii (jak obrok), tu urywa opowieść, swoje patataj przenosi do następnej zwrotki, zwraca się w stronę publiczności zatartej na obrazku, ukrytej, też ma mokre podwozie i czeka cierpliwie na ssanie, został mu tytko jeden cylinder, trzyma się go jak tonący, kuśtyka do warsztatu boso; tam się wszyscy spotkamy przy ogniu, Hefajstos francuzem wskaże napis, porządek, Pod twoją obronę Cezaremu Domarusowi Broń się przed uderzeniem głową. Zadbaj o formę odparowania. To, co z ciebie zostanie, pokażą w telewizji. Reszta zostanie w domu, na prowincji, unosząc kieliszek coraz wyżej — „niech mu ziemia lekką będzie” powie i wzniesie toast za tych, co pod ziemią na sargassowym morzu, w zawiesistej zupie — występują gorliwie w postpunkowej trupie. Broń się przed uderzeniem głową, uderzaj wątpliwie, muskaj nerwem, mięśniem i powieką, chodzi o wrażenia; co wymyśli głowa, niech się w cień, smugę cienia schowa. Pokazywali pana w telewizji, dziecko powie: miał pan przyszyte szelki i wyglądał ładnie. Te różne kawałki krążą, składając poetę z oddzielności, z tego, co nie ustaje — szuka się cierpliwie. Tu przewrotna lista: usterki tworzą mapę rzek niewielkich, ospałość w poziomicach (rzuca się w oczy tatuowana kostnica) — na wzgórzach świeci próchno z triangulacyjnych wież. Broń się przed uderzeniem głową, zadbać o formę można też: elegancko nadstaw kolano. Odpryski kości chcą zostać, zostaną; włącz telewizor, sprawdź, jak się utrwala demokratycznie wyłoniona fala. Jacek Gutorow — Karol Maliszewski: Być pędem wiersza Istnieje kilku Maliszewskich. Najpierw spieszny przechodzień pchany nieokreśloną tęsknotą za nowymi, fantastycznymi miejscami: *Jadę (blady jak papier/ na którym notują się mijane/ wsie, miasteczka: wszystko)*. Potem niespokojny duch, który rozpaczliwie poszukuje sankcji własnego istnienia i chce zatracić się w wierszu — jakże często wierszu dramatycznym, *rozczochranym*, szukającym ujścia w krzyku. Wreszcie uważny obserwator rzeczywistości, który potrafi oddać scenę za pomocą krótkiej, wyrazistej metafory — jak w wierszu Góry, gorączka, gdzie zwraca uwagę celny obraz sudeckiego Pradziada porośniętego *ciupagami modrzewi*. Jest też poeta odnajdujący siebie pośród innych poetów (tych z podręcznika literatury, ale i tych spotkanych *w drodze*), którzy nierzadko stanowią inspirację do kolejnych wierszy i pojawiają się w nich na specjalnych prawach. O rolach tych krytycy zdążyli już to i owo napisać — z ich tekstów wyłania się obraz poezji otwartej, różnorodnej i wieloznacznej. Jednak mnie interesuje jeszcze jedna twarz noworudzkiego poety. W jego dorobku odnajduję teksty, których urok jest początkowo niezrozumiały i polega na osobliwym zawieszeniu głosu, kiedy Maliszewski zdaje się nie wiedzieć, kim jest, i pozwala słowom przebiegać przez scenę wiersza. Być może chodzi tu o spiętrzenie doznań i doświadczeń tak wielkie, że wyważa język z zawiasów i pozwala słowom składać się na nowo, w odmiennych, nieprzewidzianych porządkach? A może chodzi o świadomą próbę wiersza nieoswojonego, czyniącego z poety kogoś obcego sobie samemu? Bo w wielu wierszach Maliszewski radykalizuje poetykę oderwanego spojrzenia tak dalece, że wśród nagromadzonych obrazów znika ślad jakiejkolwiek tożsamości: byłem już coraz bliżej, patrzyłem na obraz rozedrgany pędem jak stawał się doskonale, nie wiadomo jak uspokojony i pogodzony z najwyższym słońcem w chmurach, z obłym stokiem w lustrze burego jeziora, z jakimkolwiek sobą (Góry, gorączka) Takie cytaty można mnożyć. W wierszu Wygasić silnik, zatrzymać pęd (z ostatniego jak dotąd tomu poety Inwazja i inne wiersze): *gdzieś urywają się telefony, blokują łącza…// słyszę szum, jestem w środku*. Nagle „zablokowane łącza” pozwalają Maliszewskiemu mówić wierszem zradykalizowanym, skondensowanym tak bardzo, że pękają w nim szwy gramatyczne i frazeologiczne. Skądinąd nie dziwią mnie odwołania do Celana (jeden z tekstów nosi nawet tytuł Jestem w wierszu Celana) — w swoich najlepszych momentach Maliszewski osiąga podobne efekty: nagły skrót językowej perspektywy, nieoczekiwane współbrzmienia przypadkowych dźwięków i słów. Dzieje się tak zwłaszcza w wierszach z ostatnich tomów, będących zapisem nader interesującej ewolucji poetyckiej — autor Inwazji zmierza ku mowie fragmentarycznej, rozproszonej, pozostającej jednak mową ukierunkowaną na czytelnika i unieruchamiającą, choćby w rozproszeniu, jałowy dryf spostrzeżeń i doświadczeń. Przy okazji: nie przekonuje mnie fraza o „poezji prowincjonalnej”. Skądże znowu. Jest raczej tak, że Maliszewski problematyzuje opozycję centrum i peryferii — sam akt poetycki staje się aktem założycielskim, dzięki któremu rozróżnienie na punkt centralny i jego peryferie nabiera cech fikcyjnych. Przypomina to trochę Derridiańskie „pisanie na dwie ręce”: jedna ręka pisze poezję prowincji, druga odsłania retorykę ukrytą w myśleniu o prowincji jako „prowincji” i centrum jako „centrum”. W rezultacie wiersze rozsadzają kulturalną i medialną topografię miejsc, do których się odnoszą, a jednocześnie proponują poezję „jedynego miejsca” — miejsca „tutaj i teraz”, a zarazem „dokądkolwiek i kiedykolwiek”, miejsca ujawniającego swoją centralność i peryferyjność. Być może strategia ta nie ma charakteru świadomego; ale też związki poety z konkretnymi przestrzeniami i miejscowościami (na przykład Nową Rudą, Górami Sowimi, Sudetami, Dolnym Śląskiem) są w dużym stopniu podświadome, instynktowne. Maliszewski zawierza instynktom, zwłaszcza tym związanym z wiązaniem słów i układaniem fraz, i zdaje się na ich przewodnictwo. Konkretne wiersze świadczą o tym, że tego rodzaju ufność popłaca — dotyczy to nie tylko stosunku poety do własnych tekstów, ale również do potencjalnych czytelników. Josif Brodski zwykł powoływać się na słowa japońskiego pisarza Akutagawy Ryunosuke: *Ja nie mam żadnych zasad, tylko nerwy*. Sentencja ta dobrze, moim zdaniem, oddaje charakter pisarstwa Karola Maliszewskiego (myślę tu również o jego tekstach krytycznych). Nie sposób chyba mówić o jakimkolwiek projekcie poetyckim czy estetycznym. Być może wierszom tym najbliżej do ideału o'haryzmu: „robię to, robię tamto”. Ale czy istotnie można tu mówić o jakimś poetyckim ideale? Czy poeta — obserwator nie jest zdany na łaskę przypadku i okoliczności? Niewątpliwie da się też zauważyć u Maliszewskiego tęsknoty i gesty charakterystyczne dla poetów konfesyjnych — chodzi mi tu przede wszystkim o przekonanie o terapeutycznym i pedagogicznym wymiarze poezji. Nie wszystkim musi się to oczywiście podobać, ale to ważny moment. Sporo w tych tekstach elementów nawiązujących do tradycji ekspresjonizmu; czasami autor Inwazji traktuje ją nazbyt dosłownie, jednak nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku — sądzę, że pomaga mu w tym poetycki zmysł słowa i charakteryzujące każdego dobrego poetę poczucie obowiązku wobec języka. Czy dokonuje się tu spław poetycki? Niewątpliwie. Słowa gonią słowa, frazy potykają się o siebie i na ułamek sekundy jaśnieją niespodziewanym blaskiem, a wiersze wymykają się z rąk. Nie oczekujmy łuny nad zatoką. To są naprawdę „zdania na wypadek”: zdania wypadające z obiegu, posiadające własną trajektorię. Zdania na krótkim oddechu — ale mierzone miarą konkretnej, niepowtarzalnej egzystencji. Domyślam się zresztą, że sam Maliszewski — jak wiadomo, znakomity czytelnik wierszy innych poetów i ich niestrudzony komentator — chętnie pozbyłby się krytycznego balastu, który, czy tego chcemy czy nie, obciąża każdą lekturę i sprowadza ją do banalnego ćwiczenia interpretacyjnego. Pozostaje obstawać przy samych wierszach, ich melodii i rytmie, niekończących się targach z materią opornego słowa. Bo oprócz spławu jest też opór. Z wiersza Inwazja: *Poeta się pierdoli, rwie, stwarza/ problemy językowe, podmienia/ znaczenia, podmywa dawno wykrystalizowane/ pojęcia, przestawia minerały akcentów*… Miłej lektury. Opole, grudzień 2006 ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/maliszewski-zdania-na-wypadek/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska. Ten utwór jest udostępniony na licencji Licencja Wolnej Sztuki 1.3: http://artlibre.org/licence/lal/pl/. Tekst opracowany na podstawie: Karol Maliszewski, Zdania na wypadek. Wiersze wybrane, red. Radosław Wiśniewski, Klub Integracji Twórczych Stowarzyszenie Żywych Poetów, Brzeg 2007. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Kopeć, Aleksandra Sekuła. ISBN 978-83-288-5882-4