Maria Konopnicka Wrażenia z podróży ISBN 978-83-288-6876-2 I. Ischl 1. Wezwanie do drogi — Parasole — Domki i żaluzje — Dzieci — Gdzie szczęście? — Podstawa i szczyt górala — Miejsca w kościółku — Fajki codzienne i świąteczne — Kobiety — Cmentarz. Jeżeli kochasz przyrodę i chcesz wypatrzyć jej tajemnicze piękności, i posłyszeć jej gwary a szumy, i uczuć jej pieszczotę pełną świeżości i siły — weź odzież wędrowca, kij w rękę i pójdź ze mną w góry. Prócz kija — weź także parasol. Jest on tu sprzętem niezbędnym. Można nie mieć całych butów, rozumu, paszportu, rodziny; można nie mieć przyjaciół, humoru, kredytu, dachu nad głową ni centa w kieszeni; można nie mieć — nawet — nadziei; ale parasol mieć trzeba. Ile głów w domu, ile łyżek u misy — tyle parasoli musi kupować nieszczęsny patriarcha rodu; zdaje się nawet, że bywają parasole zapasowe, czekające na pomnożenie błogosławieństwa Bożego. Widziałam tu ludzi, którzy nosili pod pachą dwa, trzy parasole: byli to prawdopodobnie biedni samotnicy, których wszystko w życiu odbiegło, zostawując tylko wspomnienia; widziałam młode pary tulące głowy — pełne marzeń i uśmiechów — pod jeden szczęśliwy parasol, podczas gdy drugi miał smutny przywilej przeszkadzania dłoniom w uścisku; widziałam starców, którym parasol służył lepiej niż własne, wlokące się bezwładnie nogi; widziałam dzieci harcujące konno na parasolach podczas ulewnego deszczu; ale nie widziałam ani jednej tak upośledzonej od losu istoty, która by parasola nie miała. Z parasolem pod pachą wybiera się strzelec w góry; z parasolem chłop drzewo znosi; z parasolem idzie młoda dziewczyna obok pięknego górala, który, uśmiechając się do niej, pokazuje białe zęby i niesie — także parasol. Są parasole czerwone, niebieskie, zielone, czarne, szare, w kraty i gładkie; są parasole poważne, roztrzepane, melancholiczne, podupadłe, parasole wielkich nadziei, dyplomatyczne, gospodarskie, familijne, cyniczne, filuterne; są parasole wyzywające, filozoficzne, parasole, które nie mają nic do stracenia, ale zawsze — są. Mniemam nawet, że mają one swoją charakterystykę odrębną, której udzielają piastującym je osobom — i niezmiernie żałuję, że czas nie pozwolił mi zbadać wyłączniej tego ciekawego przedmiotu. Idziemy tedy w góry. Po drodze spotykamy domki białe, świeżuchne, nęcące zielonością winogradów, rozpiętych po ścianach; stojące bez linii, tu, tam i jeszcze ówdzie; patrzące okienkami, jak Bóg dał: to na wschód, to na zachód, to zgoła na wszystkie cztery strony świata. Kokieterię okienek tych stanowią żaluzje i kwiaty. Żaluzje cieszą się prawie tak szerokim uznaniem jak parasole. Na drodze do Kaltenbach widziałam w kapliczce przydrożnej obrazek, na którym św. Józef, zajęty ciesielską robotą, dopasowywa zielone żaluzje do okienka w Nazarecie. Żaluzje — to reguła, od której, na pociechę wszystkich trzecioklasistów, nie ma żadnego wyjątku. Od willi cesarskiej aż do chaty drwala, zgubionej w głuchym lesie, widzimy je wszędzie i zawsze. Po żaluzjach — kwiaty. Kwiaty są wszędzie, gdzie są kobiety. Nie ma tak ubogiego domku, gdzie by choć parę doniczek jaskrawego kwiecia nie stało za czystą szybką lub na deseczce przybitej zewnątrz do ściany. Szczególniej pelargonie, pełne, duże, w różnych odcieniach, hodowane są z zamiłowaniem. Tyle o oknach. Co do samych domków, to kokieterię ich stanowi snycerszczyzna. Architektura tutejsza, fantastyczna, kapryśna, pozwalająca mieszkaniom ludzkim być prawie altanami, prawie gniazdami ptasimi, improwizująca dachy wygięte, podlatujące w górę, uprawniająca szczyty i przystawki niemożliwe, rzucająca przejrzyste ganki na słupy, słupki i podpórki przeróżne, architektura ta daje gustowi do snycerszczyzny rozległe zastosowanie. Lada gzyms, lada okap, lada deszczułka, dzierga się tu w zęby, w palmy, w arabeski dziwne i obrzuca ciętą w drzewie koronką. Nie jest to klasyczne — zapewne — ale jest bardzo wdzięczne. Przed każdym domkiem — kundys, ogródek i dzieci. O kundysie nie mam nic do powiedzenia. Jest to stworzenie Boże, które nie ma najmniejszego pojęcia o etnologii lub politycznych ustrojach — i zupełnie tak samo szczeka tu, jak kędyś na Mazowszu, pod Maćkowym płotem. Ogródki utrzymywane wszędzie z wielkim staraniem. Obok głów kapuścianych, tak wielkich, że można by je nazwać głowami parlamentarnymi, obok dorodnych ćwikłowych buraków, widzieć tu można nieraz piękną herbacianą różę, na wysoko puszczonej łodydze rozkwitłą i widocznie zażenowaną sąsiedztwem warzywa; co do goździków, astrów, ostróżek i innego liberalnego kwiecia, to brat za brat rosną one obok marchwi i cebuli, nic sobie nie robiąc z przesądów kastowych. Dzieci — mnóstwo. Nie wiem, czemu się to dzieje, ale wszędzie w górach niezmiernie wiele jest dzieci. Małe, maleńkie, jeszcze mniejsze, biega to, trzepie się, harcuje, po płotach się wiesza a śmieje się, a szumi, a szczebiocze jako stado szpaków. Takich posępnych, odętych, ciężkich w sobie dzieci, takich dzieci bałwanowatych, całymi dniami bezmyślnie na piasku lub nad kałużą siedzących, na jakie z bólem po wioskach naszych patrzyłam, tu nie ma wcale. Nie widać też owych śniadych, wychudzonych, w tył przegiętych dziewczątek, które zmuszone są piastować mało co mniejszego od nich samych Jaśka, ani tych zziajanych, obdartych pastuszków, co to na bosaka po ściernisku uganiają się za jałowizną, gęśmi albo trzodą chlewną i zalewając się gorzkimi łzami, klną, jako słyszą u starszych: „A bodajżeś! A żeby was!”. Tego nie widać i nie słychać tutaj. Tu ludzie pozwalają, mogą pozwolić, dzieciom być dziećmi. Nic więc dziwnego, że każda zagroda rozlega się weselem i pustotą tego drobiazgu; nic dziwnego, że żadne z tych chłopiąt nie patrzy na ciebie spode łba i nie ucieka za węgieł; biorą one swój dział swobody w życiu i rozwijają się normalnie, nieprzytłoczone przedwczesnym jego ciężarem. Z dzieci tych wyrastają z czasem piękni, o gibkich ruchach mężczyźni i mniej wprawdzie piękne, ale z jakąś pogodą w twarzy chodzące, kobiety. Może się to komu wyda śmiesznym z mojej strony, ale przyznać się muszę, że miałam nieraz serdeczną ochotę zagarnąć kupkę takich rumianych, czystych, bystrych dzieciaków, tak jak to się w fartuch kurczęta zagarnia, dać im w piersi polskie serce, w usta polskie słowo i wysypać kupkę taką w którejś z naszych wiosek — ot na pokaz po prostu. Ale po roku, po dwu nie chciałabym ich widzieć! Zdawałoby się, że tam, gdzie jest taki domek, taki ogródek i takie dzieci — że już o kundysie nie wspomnę — to już chyba i szczęście, i spokój być musi; że ludzie, mieszkający w białych tych i zielonych gniazdach, kochać się muszą bardzo, bardzo! — Różnie tu bywa — rzekł mi nieznajomy góral, którego zagadnęłam o to. — Co do mnie, było tak: kiedym jednego lata sam skosił łąkę i ustożył siano, dał mi ojciec starą swoją fajkę i rzekł: „Czas ci, chłopcze, żony poszukać”. I wydobył ojciec nową porcelankę i zapalił ją, zapaliłem i ja, i poszliśmy do Weissenbachu, gdzie podówczas najwięcej było dziewcząt na wydaniu. Idziemy przez wieś; dziewczęta w okienkach siedzą, w progu stoją, a wdzięczą się a śmieją, i ja się śmieję, i patrzę na nie — aż fajka wypadła mi z zębów, a ojciec precz idzie, na dziewczęta ani spojrzy, jeno po oborach pogląda. Aż dopiero pod koniec wsi jakoś zatrzymał się ojciec przed niepozornym domostwem, a wskazując palcem ogromną kupę nawozu, z której kurzyło się jak z pieca: „Hier wirst du heiraten” — rzekł mi uroczystym głosem. — I cóż? — zapytałam ciekawie. — A cóż! Ożeniłem się, dostałem bydła sztuk sześć, nie licząc żony. — I jesteście szczęśliwi? — Ha! Lasem wicher tłucze, a człowiekiem dola; a ile gór widać na lewo i na prawo, każda ma czas swój taki, że we mgłach stoi. Umilkł, poszedł dalej z głową schyloną, stukając po kamienistej ścieżce drewnianą podeszwą grubych swoich, podkutych dokoła trzewików. Trzewiki takie, tkwiące na długich, zielonych pończochach, stanowią podstawę górala, podstawę — o ile sądzić mi wolno — daleko pewniejszą od tej, na jakiej wspierają się niektóre systemata filozoficzne, niektóre potęgi i niektóre — nadzieje. Szczyt górala stanowi — kapelusz. Jest to ów znany od czasów Tella, pełny fantazji kapelusz, opięty zieloną taśmą jak Kateberg świerkami; kapelusz bujny, z zatkniętym z tyłu kwiatkiem albo pawim piórkiem, co to od niego wichrzą się w głowach marzenia swobody i nieograniczonego prawa postawienia stopy tam, gdzie człowiek wedrzeć się potrafi. Kapelusze takie i takie głowy widziano nieraz na wysokich szczytach. Kiedy kapelusz taki pojawi się w górach, biada kozicom, gdzie między kosodrzewiną błyśnie jego pawie oczko! Ono sprzymierza się na ich zgubę z przenikliwym spojrzeniem strzelca; iskrzy się, obraca i mruży w słońcu jak żywa źrenica, i rzuca urok przerażenia na smukłą giemzę, co wbiwszy wszystkie cztery nogi w kamień nad przepaścią wiszący, wymierza wielkim, drżącym okiem skok swój śmiertelny. Takie pawie piórko nosił niegdyś u kapelusza ów sławny Alois Gemsjäger, którego nazwisko wyczytałam na małej miedzianej tabliczce, przybitej u bocznej ławki, po prawej stronie od wejścia, w katolickim kościółku w Ischlu. Tabliczki takie, numerowane (naliczyłam ich w kościółku siedemset), oznaczają miejsca tych wszystkich szczęśliwych ludzi, którzy za tyle a tyle talarów mają prawo klęknąć lub usiąść w danej ławce i modlić się w swoim odświętnym, zielonym spencerze na czarnej, zatłuszczonej książce. A po śmierci — bo i ci szczęśliwcy, pomimo przywileju swego, umierać muszą — mają prawo miejsce takie przekazać synom i wnukom. Tym sposobem przywilej nieśmiertelnym się staje. Ale wróćmy do ubioru mężczyzn. Integralną jego część stanowi fajka. Fajka, jak spencer, inna bywa na dzień powszedni, a inna na święto. Nie znam potulniejszego stworzenia nad fajkę codzienną górala. Sama się prawie trzyma zębów jego krótkim, wiśniowym cybuszkiem; pozwala właścicielowi swemu pracować, pluć, pozdrawiać przechodniów, uśmiechać się do dziewcząt, odpowiadać na zapytania cudzoziemców, kląć nawet; słowem, ignorować się zupełnie i jakkolwiek długo nie zasilana żadnym świeżym podmuchem, zawsze przecież znajdzie w swoim wnętrzu jakąś iskierkę, rozżarzającą podejrzany tytoń z narożnego „trafiku”. Niedzielny poranek za to jest prawdziwą wystawą fajek „od parady”. Począwszy od owej drobnej, zręcznej, kokietującej przechodniów malowanym kwiatkiem, z której młody elegant w otwartym na piersiach spencerze siny dymek puszcza, aż do owej wielkiej, ciężkiej fajki, którą, sapiąc i spluwając w rzekę, pali — o poręcz mostu oparty — tłusty młynarz z Weissenbachu; ileż w nich jest odcieniów pretensji, zalotności i pychy! Fajka nabijana srebrnymi ćwieczkami ma się koniecznie za coś lepszego od tej, którą okręcono prostym, tombakowym łańcuszkiem. Ale i jej życie nie jest bez goryczy! Oto na potężnych piersiach rymarza z Schornstrasse kołysze się pyszna, niesłychanej wielkości fajka, z imponującym napisem: „Der Kaiser lebe hoch!” i z zielonym, jedwabnym kutasem. Oto się wzdyma, iskrzy i roztacza zwycięskie kłęby dymu. Wszystkie oczy ku niej się zwracają. Nie ma co! Przegrana! Mniej zalotności od mężczyzn i fajek mają tutejsze kobiety. Sztywne i ciche, chodzą one w swoich krochmalnych spódnicach i niebieskich fartuchach, pełne rumieńców tłumionych, póki młode, pełne powagi w zoranych twarzach, gdy stare. Życie tu, jak górskie potoki, zostawia na drogach swoich głębokie ślady. Może jest ono namiętniejszym, burzliwszym niż gdzie indziej, może cięższą stopą niźli po dolinach chodzi: nie wiem, ale nigdzie nie widziałam twarzy tak głęboko rzeźbionych, o rysunku tak wydatnym — zwłaszcza u starych kobiet — o skórze tak wyschłej, tak grubymi szwami ściągniętej, o tak zapadłych i zgasłych źrenicach. Od gór rodzinnych, szczytami w chmurach i we mgłach stojących, nauczyły się tu kobiety owijać głowę czarną, jedwabną chustą. Cień, jaki chustka taka rzuca na jasne dziewcząt warkocze, jest niezrównanego malarskiego efektu. Starym prababkom niemniej w niej pięknie. Niby troska jakaś dawna owija ona te głowy drżące, tak długo bite nawałnicą życia, i zmierzchem grobu rzuca się na te zorane czoła. Głowy takie, dobrej rady nieraz pełne, umieją zajaśnieć w sobie słonecznie uśmiechami drobnych prawnuków i bywają błogosławieństwem chaty przez długie nieraz pokolenia, a zaś kładą się ciche na onym cmentarzu, co na piersiach góry leży, utulony ciszą samotną. Kiedy pierwszy raz cmentarz ten ujrzałam, stanął mi on w oczach jako „ziemia krzyżów”. Nie ma tam bowiem ani jednego drzewa, ani krzaka nawet, tylko las czarnych, żelaznych krzyżów, a pod nimi groby. Na każdym z krzyżów takich świecił w łunach zachodu Chrystus. Na czole cmentarnego muru pełen ufności napis, z którego zapamiętałam wiersz pierwszy: Dein sind wir, Vater, im Leben und im Tode… Poza lasem krzyżów, osłaniających mogiły biedaków, pod murem, dokoła grobowce wielkich tego świata. Marmur i kwiaty są czarodziejstwem tego miejsca. Pomiędzy tymi to grobami spotkałam jeden, który mnie długo przy sobie zatrzymał. Był to grób Polki. Na szczycie swoim nosił herby dwu szlacheckich rodzin, a pod nimi taki napis: „Tu spoczywa Józia B…ska z Ukrainy, zmarła w 1871. Żyła lat 14”. Biedne ty dziecię! Zamiast wieńca róż białych, rzucono ci na głowę — godło próżności W rogu cmentarza był grób opuszczony, smętny nędzarz, nad którym żaden krzyż nie wyciągał czarnych ramion swoich. Na grobie tym położyłam bukiet polnych kwiatów, po drodze zebrany, i wyszłam cicho z wrót onych cmentarnych, a za mną wyszła drżąca smuga światła i nie pozostał tam nikt, co by podziwiał marmury i herby. 2. Przywileje wielkich gościńców — Drogi ducha — Dolinka wężowa — Moja ścieżynka — Muchy leśne — Jodler — Rettenbach — Wildniss. Kiedy po raz pierwszy zostawiłam za sobą kapryśne domków szeregi, ogródki i… ludzi, biała ścieżyna wybiegła przede mną i podjęła się być przewodnikiem moim. Nie posiadała ona drogowskazów, co to zapytane o coś odpowiadają ci półgębkiem, a zaledwie odwrócisz się od nich, wytykają cię drewnianymi palcami jako niedołęgę, co u pierwszego lepszego, z gruba ciosanego pniaka rozumu po drodze pożycza. Nie pędzono po niej nigdy ani bydła, ani rekruta; żaden garncarz nie rozsypał tu skorup swojej nadziei, żaden panicz nie pędził tędy w konkury czwórką za długi zajętą; żadna zapracowana szkapa nie padła tu pod ciężarem nad siły, z okiem zagasłym, mdlejącym; żaden wóz skrzypiący, z czterech desek zbity, nie wywoził tędy trumny nędzarza; żaden nawet pajac nie prowadził nią uczonej małpy, wywracając po drodze koziołki. Tak, przyznaję, nędzną była moja ścieżyna, pozbawioną wszelkich szans oglądania kiedykolwiek powyższych wielkich zjawisk życiowych. Bo przypuściwszy nawet, co zresztą mało jest prawdopodobnym, że zostanie ona kiedyś jednym z głównych gościńców, będzie to chyba w tym roku zbawienia pańskiego, kiedy myszy zjedzą przywileje i patenta, a światło będzie jedynym drogowskazem ludzi. Tymczasem jednak jest ona tak wąską i skromną, iż przekonana jestem najmocniej, jako żadne ministerium komunikacji lądowych i wodnych nic nie wie o jej istnieniu. Taką to ścieżką cichą i nieznaną chodzi duch, tchnąc życiem i światłem. Stróże wielkich gościńców, którzy, pilnując porządku, strzegą, aby nie wyrósł na nich kwiat polny; celniki, co stojąc po skrajach, biorą grosz celny od przelatującego motyla — ze zdumieniem kiedyś spostrzegą wśród miast i wiosek cichego tego pielgrzyma i pytać się będą, kędy by przeszedł. I posypią się raporty; pióra po kancelariach skrzypieć będą od pisania nagan i dymisji; spodziewane awanse i gratyfikacje przepadną, jak żyto na pniu gradem zbite, a biedny motyl dwa grosze celne zamiast jednego płacić odtąd będzie zmuszony. A duch? On pójdzie cichy i jasny — jak przyszedł — a wionie, kędy będzie chciał. Ale wróćmy do mojej ścieżyny. Wąska, lekko skręcona, nierówna, stopą górala zaimprowizowana naprędce, nosiła ona na żwirach swoich błyszczących ślady wszystkich ćwieków jego drewnianych podeszew; przecież szła krokiem tak lekkim, z taką swobodą zwracała się to w lewo, to w prawo, tak gibko wstępowała na faliste wzgórza, tak chyżo zbiegała na dół, że ani mi w myśli postało pytać ją o patent jakiś. Ostatecznie, ślad drewnianej podeszwy jest także śladem cywilizacji. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, przechodził tędy człowiek, który nie miał może ani konia, ani woza, ani osła, ale niezawodnie miał parasol. Miał może przy tym piosenkę na ustach, jak się to często zdarza tym, co nie mają ani konia, ani osła. Zrazu wszystko poszło dobrze. Ścieżka moja zawiodła mnie w łąki, pełne kwiecia i porannych woni. Błękitne puchy dzikiej cykorii, modre ostróżki, wielkie, białe rumianki przetykały ciemną zieleń traw w barwiste wzory. Łąka była w pas, a powiewy poranne szły po niej jak fala morzem. Ciężkie, okrągłe rosy drżały na brzegach traw. Za łąką ścieżka moja zaczęła bałamucić z rozkwitłymi biało targańcami, które to z lewej, to z prawej strony zabiegały jej drogę, pełne trzepotów ptasich i brzęku owadów. Robiło się gorąco; śpieszyłam do cienia i chłodu. Wkrótce łąka została daleko, a zaszedłszy cała natężonym światłem, dzwoniła ku mnie piosenką świerszczów polnych i liliowych dzwonków hejnałem. Naraz przejrzyste cienie padły mi pod nogi. Weszłam w piękny las liściasty, między ogromne klony, wiązy i graby, w których delikatnej zieleni słońce drżało, jakby w sieć szmaragdową złowione. Po gałęziach gwizdały kosy. Cała moja ścieżyna zaszła biegającymi po niej ziarnami światła i mieniła się przede mną jak przepaska złotem tkana. Na lewo, stromą ścianą porosłą w wilcze łyka i dzikie plątańce, opadał las w wąwóz zrazu, potem w dolinę, pięknie rozjaśnioną w sobie, wodnym ku błękitowi oddechem. U spodu jaru grały niewidzialne strumienie, a wilgotne ich opary chłodem biły ku mnie. To Schlangenthal. Dolinka ta używa złej sławy. Powiadają ludzie, jako tu w gorące południa słychać podejrzane sykania i nader dwuznaczne szmery. Prawdopodobnie jest to zapomniany w lesie kocioł czarownic, w którym pełzają sprośne ropuchy i węże. Brzegiem jaru bujały pierzaste paprocie i modre naparstnice, na giętkich prątkach ciążące pięknym swym kwieciem; spodem słały się mchy gęste, wilgotne, kształtów dziwacznych, subtelnych, a obfitości niezmiernej. Jedne z nich, misternie utkane jakoby z włókienek jedwabiu, rozciągały szeroko zielone swoje makaty; drugie, rozdmuchnięte w piórka a strzępki, stały po mokradłach i dołkach całe w rosach jeszcze; inne porębionymi blaszkami przylgnęły do pniów drzewnych i rozrzuconych kamieni; były i takie, co wyglądały jako czarodziejskie serwisy, ustawione umyślnie dla boginek leśnych, z pucharków srebrnych, z drobnych czareczek wydłużonych misternie, z rożków wykręconych jak trąbki, na których złote chrząszcze i świetliki grają całą kapelą podczas świętojańskiej nocy. Kiedy tak idąc z pochyloną głową, przypatruję się dziwnym onym zastawom a gobelinom, ścieżyna moja, rzuciwszy łagodny cień klonów, wbiegła pomiędzy olbrzymie odłamy skał, strącone niegdyś skrzydłem przelatującej burzy z niedalekiego Brachberga. Padły i legły jako zwyciężone tytany; jedne z nich czołem zaryły się w ziemię głęboko; inne, na wznak powalone, strzaskanym cielskiem swoim zasypały całe kolonie drobnych, leśnych krzewów, próbujących nieśmiało obejść te martwe bryły i młodymi wypustkami odetchnąć ku słońcu. Błądząc po smętnym owym cmentarzysku, naraz posłyszałam przenikliwą nutę tyrolskiego „jodlera”. Przede mną szedł drwal z siekierą w ręku, z brzemieniem drew na plecach, a idąc — śpiewał. Odzież jego stanowiła podłużna, siwa dera, z otworem pośrodku, do przetknięcia głowy służącym, z bokami opadającymi jak ornat na piersi i plecy górala. Przy takim odzieniu ramiona pozostają odkryte, a jeśli przy pracy nisko pochylać się trzeba, to cała dera robi lewo w tył i wtedy boki jej wiszą ponad ramionami. Wypadkowo tylko widziałam odzież tę w pogodę; zwykle bowiem używają jej górale w czasie deszczu i szarugi, dla zaoszczędzenia zielonych spencerów. Za drwalem biegł chłopiec, pięć lub sześć lat mieć mogący, i ciągnął za sobą grubą gałąź z liściem zeschniętym. „Jodler” służył zapewne do ułatwienia drogi malcowi; bo lubo srodze rozczerwieniony i zziajany, biegł przecież za głosem ojca i zdobyczy swojej nie puszczał. Minęli mnie, mając się ku górze; ścieżka też moja dźwignęła się i w las poszła. Las to był ciemny, iglasty, bez tchu stojący. Uśmiechy dnia i słońca zostały poza nim daleko. Chłodem wiało i strachem z tej gęstwy ciemnej, w którą zwarły się rozwichrzone jodły i świerki posępne. Ogromne, gołopienne sośnice, z zielonymi wiechami u czubów, szły z niej w niebo jak maszty i wieże, a pnie potworne, brodate, z posad dawno ruszone, sterczały w górę bezładną plątaniną trupich korzeni, odkrywając w wywrocie onym swoim tajemnicze żużle wygaszonego żywota. Inne, tkwiące jeszcze po dawnych gniazdach swoich a sadybach, obywatele bezgłowe i smętne, stały z piersią wypróchniałą i pełną wód dżdżowych jako łzawnice prastare, opłakujące jakąś nieznaną nam wiosnę. Wkoło nich wiły się i próbowały żyć wypustki chorobliwe, zdrobniałe, zarażone ojców niemocą. Na jednym z pniów takich przysiadła pliszka świergotka i piła łzy z jego piersi, szczebiocąc coś wesoło i przechylając ku światłu drobną swoją główkę. Nagle usłyszałam ogromny huk wody. Na huk ten a szum idąc prosto, zaszłam pomiędzy zręby skał, to zwalonych jedne na drugie, to ciśniętych w niebo jak z procy, których głębokim rozstępem przelatywał strumień spieniony. To Rettenbach. Własne jego wody nie napoiłyby może nawet tych bluszczów leśnych i mchów, i paproci, co się tu wieszają po skałach, ani tych jeleni, co przybiegają tu rankiem, grzmiąc kopytami po kamienistych jarach i otrząsając poranne rosy, drżące na młodocianych krzewach. Umie on jednak poradzić sobie. Nie pytając drogi, prosto z miejsca rzuca się na łeb na szyję w otchłań skalną, unosząc z sobą wszystkie górskie wody, jakie w tym skoku spotyka. Otrząsnąwszy się potem jak koń spławiony, potężnymi bryzgami piany, z nabytym pędem pierwszej tej swojej szalonej imprezy, puszcza się dalej na szumne loty po strąconych głazach, tak wielkich jak przewrócone kościoły, przelewa się przez cysterny wyżłobione kroplą jakąś, spadającą w długim wieków szeregu; po wypłukanych w skale niszach, framugach i arkadach, rzuca piany swoje i gniewy, aż przewaliwszy się całym tabunem fal swoich przez ławice w poprzek łożyska spiętrzone, pluszcze i szumi, i huczy, szukając ujść wolniejszych i mniej szalonych spadków. A skały niosą w dal echa jakieś i skargi, a las stoi cichy, posępny, chłodny i słucha, słucha… Takim przedstawił mi się Rettenbach w wezbraniu wód swoich, kiedy kipiąc i wstrząsając wątłą kładką, na której stałam, przelatywał pod stopami mymi, rzucając mi w twarz srebrne pyły odruzgów swoich szklanych. Miejsce to, nasuwające na myśl Selva Selvagia, nosi nazwę Rettenbach-Wildniss, a ciszą lasu swojego i zmierzchem, nieruchomością skał, chłostanych wodami tymi, mówi wędrowcowi rzeczy dziwnie mocne i rzeczy tajemnic pełne. Jeżeli nosisz w piersi ból jaki i tęsknicę, które na łańcuch brać musisz i smagać co dnia, aby nie krzyczały głosem, jeżeli życie postawiło na drodze twojej porohy nie do przebycia, jeśliś na widok mądrych urządzeń najlepszego z światów uczuwał chętkę rozbicia muru własną swoją głową — tu przyjdź i patrz, i słuchaj, i płacz… jeśli możesz. 3. W świecie i poza światem — Laufen, nieśmiertelni jego — Dwie drogi — Bauernfeld — Na co patrzą tłumy — Kapliczki i ich naiwność — Oko Opatrzności — Der schöne Ernst — Kelner demokrata — Laendler — Złoty hełm — Po balu — Sterzens Abendsitze — Alpejska zorza — Brak pieśni — Echo po rosie. Ranki przepędzać można w Ischl w dwojaki sposób: albo w świecie, albo poza światem. Chcąc je przepędzać w świecie, trzeba się kręcić po esplanadzie, potrącając Greków, Anglików, Węgrów, Rumunów i inne nacje; trzeba obdzielać ukłonami to pana Parysa Lambrenidę, to panią Poliksenę Romanesku, to pana barona Napeso, to pannę Penelopę Ramleh; trzeba mieć wreszcie niewyczerpany zapas: czasu do stracenia, miłych uśmiechów i… świeżych rękawiczek. Żyjąc poza światem, dość jest wstać rano, jako ptak strząsnąć pióra i iść, gdzie oczy poniosą. Ot, choćby do Laufen. Laufen to górska mieścina, garść domków białych, rzuconych na lewy brzeg Trauny, o których świat mógłby nie wiedzieć zgoła, bez wielkiej dla siebie straty. Religijno-artystyczne aspiracje swoje manifestuje Laufen przez ścienne malowidła na zewnętrznych murach domków schludnych, największą zaś jego paradą jest szpital imienia cesarzowej. Bardzo smutna parada — przyznaję. Przed tym szpitalem, na drewnianym zydlu, siedzi stary inwalid, żołnierz o drewnianej nodze, sam prosty, suchy, też jakoby drewniany, i zbiera ofiary dla chorych. Głowa jego tak martwa i sztywno wzniesiona, twarz tak nieruchoma, źrenice takie zagasłe, że na pierwsze wejrzenie wydał mi się częścią jakiegoś pyłem przysutego ornamentu; dopiero kiedy przemówił, poznałam, że żyw jest. Lecz jeśli chorować tu można, trudno niezmiernie jest umrzeć. Na drodze do Laufen widziałam stare kobiety, na wióry zeschnięte, których usta zapadłe poruszać się już nie mogły i były jako dzioby papug długowiecznych, a zwiędłe i zmarszczone ciała przedstawiały posępną ruinę dawnej okazałości. Skulone i żółte, siedziały staruszki owe nad drogą, jakby zapomniane przez czas tędy lecący, a gdym przechodziła koło nich, klaskały z cicha w dłonie, co miało oznaczać, że o jałmużnę proszą. Jedna z nich próbowała się uśmiechnąć, ale zatrzęsła tylko zeschłą głową swoją i podniosła na mnie osowiałe oczy, w głębokich dołach stojące, pełne jakichś łez czerwonych. Straszną była w swojej nieśmiertelnej nędzy. A jednak kiedyś przecie ludzie i tu umierają, widziałam bowiem cmentarz. Cichy, słońcem rozjaśniony do ostatniej trawki, leżał na zboczu góry, pełen krzyżów czarnych. Wprawdzie najmłodszy z nieboszczyków, Herr Johann Trax, młynarz z Laufen, miał zaledwie 75 lat wieku, ale zaręczam, że dożyłby stu siedmiu, gdyby nie młyn niepoczciwy, co go kiedyś jak brytan zębami chwycił i poturbował śmiertelnie. Na cmentarzu tym samotnym, rzuconym pod las świerkowy, każdy szanujący się nieboszczyk musi mieć położony na grobie niezbędny do imienia dodatek: Herr, Frau albo Fräulein, wraz z wypisaną godnością, jaką za życia piastował on sam albo ktokolwiek z rodziny jego. Oto grób Katarzyny Schmalnauer, siostry burmistrza; oto drugi: Ernesta Kogla, stryja organisty. O biedna Józiu! Przebaczam ci herby twoje! Dwie drogi prowadzą do Laufen; jedna spokojna, wygodna, mieszczańsko-bezpieczna, przez park, przez łąki i przylaski świeże; druga na taras górski rzucona, po jarach się niesie, cała w rosach i w woni fiołków alpejskich, i przebiega podskalne występy, wiszące nad nią, jakby runąć miały, i puszcza się na hazardy takie, że ją od przepaści żerdzie tu i ówdzie strzec muszą. Mówią, że po tej ścieżynie błąka się w zmierzchy letnie duch Franciszka Karola, który tu za życia rad chodził; co do mnie jednak, nie widziałam go nigdy… Za to spotkałam tu raz Bauernfelda. Poeta szedł w głębokiej zadumie, zwiesiwszy głowę siwą, nie patrząc przed siebie. Było to w czasie zjazdu gości koronowanych, nazajutrz po przedstawieniu jego Tagebuch w miejscowym teatrze. Co się wtedy przed teatrem tym działo, trudno wypowiedzieć. Wąż miedziany Mojżesza nie zwracał na siebie tylu pałających spojrzeń, co wielka markiza w żółte i czarne pasy nad wejściem do loży cesarskiej. Szaleństwo jakieś ogarnęło wszystkich. Kto zobaczył dworski ogon dworskiego konia, śpiewał „jodlera” przez resztę wieczoru; a kto dojrzał kamasze dworskiego lokaja, kupował sobie butelkę „goldringu” i do rana już krzyczał: „Der Kaiser lebe hoch!” A ponad tą falą głów ludzkich, zwróconych ku szeregowi karet zamkniętych, podniosła się w majestacie swoim noc letnia i na głębokich błękitach położyła sierp srebrny, i zapaliła diadem gwiazd u czoła, lecz nikt nie patrzał na nią. Nie miała karety ani lokaja. Baurnfeld jest tu bardzo popularną postacią; ścieżki górskie przywykły do jego powolnych, wlokących się kroków, kapelusze góralskie uchylają się przed nim, ma on nawet gdzieś domek imienia swojego, z sosnowej kory cały, otwarty na wszystkie cztery wiatry, prawdziwy dom poety, gdzie mieszkają mchy leśne, wróble i pająki. Poza tym domkiem stoi na prawo kapliczka przydrożna, jedna z tych, które tu lud stawia gęsto, a zdobi je niewybrednie. Kiedym raz przechodziła tamtędy, człowiek jakiś, z krótką fajeczką w zębach i z parasolem pod pachą, wyniósł z kapliczki onej promieniste oko opatrzności i zawiesił je na zewnętrznej ścianie, na wielkim, od długich deszczów zardzewiałym, gwoździu. — Co to robicie? — zapytałam ciekawie. — A nic; targ dzisiaj, do miasta mi trzeba. Zrazu pojąć nie mogłam, coby to jedno miało do drugiego; w dalszej dopiero gawędzie wyjaśniła się rzecz cała. Poczciwiec ten był gajowym, a ilekroć ze stanowiska zejść mu wypadło, powierzał straż nad lasem owemu promienistemu oku opatrzności, wywieszając je w tym celu na zewnątrz kapliczki. Kapliczek takich i obrazków na drzewach przydrożnych widziałam mnóstwo i przedtem, i potem, a różniły się pomiędzy sobą tylko stopniem naiwności. W Seigerbachalm jest chata, przed którą stary góral, okrakiem siedząc na ławie, struże łyżki drewniane i małe trepki lipowe; otóż obok tej chaty i tego warsztatu jest mały ołtarzyk polny; w obrazku Panna Maryja, w czarnej chusteczce ischlowskiej na głowie, przed obrazkiem słoik od musztardy, a w słoiku pawie piórko. I tyle. W Rettenbach za to cały dramat odgrywa się na pięknej, drewnianej tablicy, przytwierdzonej do sosny, powyżej strumienia. W niebie, pełnym zielonych świerków i lip rzęsistych, Święta Rodzina siedzi sobie spokojnie na ławie. Wtem hałas jakiś dolata z ziemi. Staruszek Józef wychyla się poza obłoki, patrzy, aż tu w samym łożysku zatrzymanego szluzami potoku, na pół przywalony klocami spławionego drzewa, leży Johann Bamberger, który przed trzema miesiącami wracając tędy nocą z Reitterndorfu, zabłąkał się, wpadł w strumień i, naturalnie, utonął. Biedaczysko; nie miał nawet czasu krzyknąć: „Jezus, Maryja!!” i dlatego też nic o całej tej katastrofie nie wiedziano w niebie; aż dopiero czterech drwalów, znalazłszy go, narobiło krzyku i lamentu, co wszystko objaśnia stosowny napis, pochodzący z 1850 roku. Ale nie skończyłabym chyba, gdyby mi podobne szczegóły wyliczać przyszło. Zresztą kto do Laufen zaszedł i wrócił stamtąd, czy łódką, czy pieszo, ma wszelkie prawo zjeść obiad i spocząć. Żywicielem pięknego świata w Ischl jest pan Franz Koch, burmistrz miasta, właściciel hotelu Elisabeth i pryncypał „pięknego Ernesta”. Piękny Ernest, der schöne Ernst, jak go tu zowią, jest wysokim, majestatycznej postawy mężczyzną, z miną dyplomaty, z starannie wygoloną twarzą, z wejrzeniem tak bystrym, że przez sukno odzieży gotów ci reńskie policzyć w kieszeni. Pełen gracji, pomimo tuszy, chodzi krokiem lekkim, a cichym, i wielką swoją białą, mięsistą ręką z szybkością błyskawiczną rzuca ci resztę. Masz tobie! Zdradziłam się; każdy teraz domyślić się gotów, iż bohater mój jest… oberkelnerem. Kiedy się już rzecz wydała, możemy mówić otwarcie. Jeśli ze zwróconej ci reszty zostawisz na stole 10 krajcarów, der schöne Ernst nie powie ci nawet danke, a nazajutrz kwadrans czekać będziesz, nim znajdzie czas porachować się z tobą. Jeśli zostawisz 20 krajcarów, usłyszysz danke schön i czasu nie stracisz; jeśli w szczodrobliwości swojej posuniesz się jeszcze dalej, piękny Ernest podziękuje ci po francusku i podniesie serwetę, jeśliś ją upuścił, dodając uśmiech całkiem już bezpłatnie. Mężczyzn ogładzonych, mówiących cicho i przez binokle patrzących na damy, piękny Ernest znosi zaledwie; jadają oni zwykle mało, a piją tylko piwo. Lecz jeśli się trafi jaki barbarzyńca brodaty, co nim usiądzie, dwóm sąsiadom krzesła potrąci i stół z miejsca ruszy, a wziąwszy kartę, pyta się głośno o nazwę potraw nieznanych sobie i dysponuje entrée po pieczystym, wtedy der schöne zajmuje się nim wyłącznie, zmienia mu talerze i szturcha małego chłopca od posługi, aby prędzej wino podawał. Dla kobiet jest on pobłażliwszy. Wie on z doświadczenia, że to stworzenia ułomne, bez żadnej logiki kulinarnej, których apetytem rządzi zarówno fantazja, jak otoczenie, wie on, że wybierają one z karty to lub owo, na oślep prawie, byle się prędzej dostać do jakiejś słodyczy; a pobłażliwość swoją posuwa on względem nich do takiego stopnia, iż bywały wypadki, że osobie, która wprost po sztuce mięsa zażądała tortu poziomkowego, sam własną swoją pulchną ręką przyniósł i podał z uśmiechem. Piękny Ernest jest typem kelnera arystokraty. Przydomek swój nosi z godnością i skromnie; jeśli ci czego odmawia, np. reszty wina pozostawionego wczoraj w butelce, czyni to z całą elegancją, „dla pryncypu” tylko. „Pryncyp” jest wszystkim u niego; idzie on zaraz po krajcarach w hierarchii uczuć jego wzniosłych i gorących. Jeśli jednak komu chodzi o typ kelnera demokraty, to i taki się tu znajdzie. Jest nim Leopold. Ściśle mówiąc, Leopold jest eks-kelnerem, szczęśliwym posiadaczem kawiarni i domu wzniesionego z dwunastoletnich trynkgeldów. Rudy, brzydki, przebiegły, pomimo swego établissement nie pozbył się ruchów posługacza, które przyrosły do niego jak skóra. Jest on kroniką skandaliczną Ischlu. Wie, ile kto ma długów, romansów, lat i zębów wprawionych; wie, gdzie król Milan przepędza wieczory, gdzie cesarzowa będzie jutro na wycieczce, ile sukien przywiozła z sobą Lukka, co mówił ksiądz kapelan do księżniczki Walerii; wie nawet, że panna Czertogubow rodowitą jest Polką, a jej strój małoruski, strojem powszechnie przyjętym w Warszawie. Prócz tego Leopold jest jeszcze literatem. Ze skromnie spuszczonym wzrokiem podaje ci on do kawy mały, wiedeński świstek, w którym bywają jego felietony i korespondencje. Leopold, jako właściciel kawiarni, ma wprawdzie kelnera, ale znieść nie może, aby ktoś inny, a nie on sam, dyski dostawał na piwo, najczęściej więc przychodzi sprzątać we własnej osobie i wcale gładko chowa do kieszeni krajcary. Jest to tylko skutek nawyknienia. Prócz tego posiada Leopold jedną jeszcze specjalność: oto, jako syn ludu, prześlicznie lendlera tańcuje. Sala grzmiała od oklasków, kiedy na balu „alpejskim” zawiódł w szerokim kole taniec narodowy, owijając koło siebie tanecznicę jako powójkę leśną, pozwalając jej się kręcić przed sobą jak motylowi pstremu, bijąc takt z lekka i drobiąc kroki, jakoby kwoli niedużości tanecznicy swojej a słodyczy jakiejś wewnętrznej. Puszczał tancerkę przed siebie, poglądał, i nad głową jej rękę podawał, a potem w uścisk brał i nad ziemią niósł prawie, aby za chwilę porzucić zdyszaną i biec do grupy mężczyzn, zebranych jakoby na radę, i śpiewać strofę Tyrolezy zuchwałej, do ech rozgłośnych podatnej, i klaskać w dłonie, jakoby chwaląc męską ustawę siły i dzielności, i powracać znowu do zostawionej bogdanki, która ci przez ten czas migała przed oczyma niebieskim swoim fartuszkiem, nosząc się tańcem lekkim, a swobodnym ruchem. Trzeba przyznać, że i tanecznicę miał Leopold wieczora tego nie byle jaką. Była to piękna blondynka, świeżo poślubiona żona tapicera, która śliczne swoje, lekko skręcone włosy przykryła hełmem złotym, misternej, filigranowej roboty. Na hełmie siedział wielki, z czarnej krepy motyl i bił w skrzydła lekkie za każdym poruszeniem tancerki. Strój to był kosztowny, po prababce jakiejś spadkiem idący, klejnot rodzinny, dziwnie piękny i malowniczo dopełniony czarnym kabacikiem, wysoko zapiętym, z drogą u rąk białych i szyi koronką, oraz spódniczką pozwalającą dojrzeć drobne nóżki obute w szczero-góralskie ciżemki podkute ćwieczkami srebrnymi. Ach, jak oni tańczyli! Zazdrość brała patrzeć. Przy „złotym hełmie” zgasły wszystkie modnie postrojone damy; mężczyźni tłoczyli się, by nań popatrzeć z bliska, a piękna blondynka przyjmowała te hołdy z twarzą bladawą, z poważnym na ustach uśmiechem. Jeden z gorętszych wielbicieli „złotego hełmu” zapędził się tak dalece, że we fraku, jak był, do lendlera stanął. Biedak! Wyglądał… bardzo opłakanie. Kiedy po balu tym wracałam do domu, z wieszającą mi się na ustach nutą Tyrolezy, księżyc wstał z jaru pełnego mgieł srebrnych i szedł samotny, dumający, cichy. Stanęłam… i patrzyłam nań; i on stanął i patrzył na mnie. A zaś oczy zakrył chmurą jako człowiek dłonią, a ja poczułam, że rosa padać zaczyna. Jest miejsce ciche, otwarte, ku górom lekko dźwignięte, z którego jak ptak z obłoku możesz spojrzeć i w dolinę tę alpejską, gdzie Ischl się gnieździ biało a zielono, i w góry, które wokoło gniazda tego obsiadły. To Sterzens Abendsitze, ostatnia strażnica dnia i pierwsza strażnica nocy. Kilka drzew zeszło się tam kiedyś, jako drobne płonki jeszcze, i stanęły zapatrzone, i wrosły w ziemię, i zaczęły szumieć z podziwu, i po dziś dzień stoją tak jeszcze, i patrzą, i szumią. Idź tam pod wieczór dnia pogodnego i pozwól tym szumom kołysać myśl twoją. Czy widzisz tę łunę na wschodzie? To Alpy płoną. Skalne przyciosy pławią się spodem w rozgorzałych fioletów łunie, wyższe budowania a zręby w alpejskiej zorzy stoją jak w purpurze jasnej, a szczyty, otchnione różowo-złotych świateł tumanem, zdają się rozwiewać w czarodziejskie przezrocza jakieś. Wszelka płaszczyzna, wszelki kant na swój ład jasność odbija; łuny grają ci w oczach wszystkimi tonami światła. Natężają się, rosną, buchają potężnym żarów akordem, a potem mdleją i cichną jak pieśń konająca. Takie płomienie Alp poprzedza jakaś nagła cisza w naturze. Drzewa przestają szumieć, ptactwo waży się na skrzydłach bez ruchu i głosu, trzody stają i patrzą ku górom, nieme, rzekłbyś, zadumane, a wodospady wiszą drżące, srebrem ścięte, nie śmiejąc trącić szklanych strun swych lutni. I tobie zorza alpejska kładzie na ustach swój płomień siny, i ty czujesz jej ognie na twarzy, w piersiach, w źrenicach, i patrzysz, patrzysz… Tam! Widzisz te wieże a iglice, z różowych alabastrów dźwignięte? To Dachstein. Starzec to siwy i zmrożony wiecznie, a przecież w takiej chwili krew mu w żyłach krąży widocznie. Sto wieków kipiał w błękity, sto wieków tężał w szkielet granitowy, a kto liczył dni jego, odkąd w śniegach i w lodach stoi i patrzy w dolinę? A tam, na prawo, gore szczyt synajski i na potrzaskanym swym czole niesie ogniste tablice zakonu. Chwilę jeszcze można widzieć płomienne ich zgłoski, potem powietrze ciemnieje, gęstnie; szczyty, zbliżone natężeniem światła, usuwają się w mroki i zmierzchy; złote pyły, niosące się od rozgrzanych turni ku przeciwległych gór gniazdom, zachodzą cieniem lekkim, liliowym, a z doliny wstają mgły sine i tchem chłodnym na czoło ci biją. Alpy gasną. Tymczasem zakipiały podgórskie łąki ruchem przedwieczornym, pośpiesznym. Słychać gdzie kosy, gdzie grabie, gdzie skrzypienie wozów ciągnionych przez woły siwe, słychać nawet śmiech i rozmowy; tylko nie słychać pieśni. Pieśń… to Słowianka rodem. Tutaj uwija się góral przy pracy, aż pot mu kipi z czoła, spluwa, śmieje się, pali fajkę, mamrocze nawet sam do siebie, jeśli nie ma z kim gadać, ale nie śpiewa. Hej! Hej! Gdzie ty, pieśni nasza wioskowa, niosąca się po łąkach skoszonych, po rosie, po chłodnej?… Cicho! Wiatr wschodni echa jakieś niesie… A po tej rzece płyną łabędzie, Jeno je woda garnie, Oj, pójdziesz we świat Jasieńku miły, Oj, zginiesz na nim marnie… Boże! Jak to daleko! 4. Obrazek na łące — Piosenka — Zaklęte duchy — Dola wdowia — Almy — Cesarzowa i kobieta z dzieckiem — Przywiędłe dusze — Burza w górach — Kozieł ognisty — Ulewa — Rozmowa z drwalem — Mój dom — Powieści rzeki. Dzień był gorący, ciężki, upalnym tchem dyszący, kiedy nasłuchawszy się szumu drzew starych na Ahorn-bühl, zaczęłam zeń zstępować dróżką leśną w łąkę, pełną krokusów liliowych, wydmuchniętych z mokradła na łodyżce białej a kruchej. Piękna tyrolska krowa pasła się wśród nich, szerokimi racicami depcąc kwiatów puchy i przeżuwając z westchnieniem trawy soczyste. Dzwonek, zawieszony na rzemieniu u lśniącej jej szyi, klekotał głucho tu, to tam. Za krową szła lub przystawała dzieweczka bosa i drobna, w jaskrawej, skrzyżowanej na piersiach chuścinie, robiąc na drutach olbrzymią, dłuższą chyba od siebie pończochę zieloną. Za dzieweczką, wtuliwszy ogon pod siebie, wlókł się Kruczek jakiś, kłapiąc leniwie pyskiem za muchami. Obrazek ten leżał u nóg moich, słońcem malowany, a cienie drzew rozsypanych pod lasem, padały nań długie i drżące. Naraz — posłyszałam głos świeży: Komm mit nach Lindenau, Da ist der Himmel blau, Da tantz der Ziegenbock Mit seiner Frau! Spojrzałam. Poniżej łąki, krokusów i pastuszki mojej, po ostrych żwirach gościńca, biegł, podrzucając wysoko nogami, chłopak wyrostek w otwartej na piersiach koszuli i w pięknych zielonych szelkach. Głowę miał zadartą jak wróbel na płocie, a w ręku niósł klatkę i wniki. Za mną obejrzała się najpierw krowa, potem pastuszka, potem leniuch Kruczek; Kruczek uszy zjeżył, machnął ogonem na prawo i lewo, grzebnął pazurami o ziemię i przeciągnął się jak długi; podumał, ziewnął szeroko i, zwiesiwszy głowę, poszedł swoją drogą. Piosnka tymczasem wśród skwarnej ciszy południa brzmiała rozgłośnie, przenikliwie, jakby ją kos gwizdał. Cóż było robić? Poszłam za nią, nie bez pewnej skrytej nadziei, że ujrzę gdziekolwiek rycerskiego kozła, zawodzącego tany z piękną swoją żoną. Droga do Lindenau, trochę tylko na lewo się wziąwszy, poszła równolegle prawie do szumiących drzew Ahorn-bühlu. Pierwsze domostwo, jakie na drodze tej spotkałam, zamknięte było na głucho, jakby po zarazie. Okiennice, drążkami z zewnątrz podparte, nie puszczały w okienka ani jednego promienia słońca, u wejścia, zatarasowanego jak przed Tatarami, wisiała ciężka kłódka, z dawna już widać rdzewiejąc na rosie. Przed domem okwitały maki białe i różowe, rozsypując listki w ogródku, zarosłym chwastami, a na prawo, ze studzienki, ujmującej wytrysk zdrojowy w pień drzewny, pluskała woda w podstawione koryto i przelewała się z niego wierzchem, nie mając snadź poić kogo, i ciurkiem szła po kamieniach, szemrząc a mrucząc niechętnie. Zresztą cisza była zupełna, a w koło ani żywej duszy. Na kamiennym tylko płocie, między zielskiem, co się tu na oślep puściło, siedział kot wynędzniały, to liżąc chude swoje boki, to patrząc melancholicznie na jaskółki, gnieżdżące się pod okapem. Poza tym pierwszym zaczarowanym domostwem, spotkałam drugie takie i trzecie. Ptactwo z głośnym świergotem gospodarowało po strychach, wierzby osypywały nasienne puchy po niedeptanych ścieżkach pod płotami, u wrót chwiały się wybujałe bylice, jakoby trzymając straż w tym pustkowiu. Nieco dalej posłyszałam chrzęst kosy i dziecięce śmiechy. Idąc wprost na chrzęst ten i głosy, ujrzałam szmat łąki, a na nim młodą jeszcze kobietę, zwiędłą i spaloną na słońcu, siekącą z rozmachem trawę. Troje dzieci staczało dawne, przeschnięte pokosy. — Glück auf! — zawołałam wesoło, patrząc na tego kosiarza w spódnicy. Kobieta odpowiedziała mi skinieniem głowy i zajęła taki szmat trawy, że aż kosa jękła. Dzieci przestały grabić i patrzyły na mnie. Tak mnie coś nagle pociągnęło do tej gromadki, że rzuciwszy trzymany w ręku kapelusz, wzięłam od jednego z malców grabie i spróbowałam stoczyć bodaj dwie, trzy kupki. Kobieta popatrzała i kosiła dalej. Grabie tu mają nie takie jak u nas, z osadzonymi w drewnianej belce zębami, ale grablisko zaraz wprost rozwidla się w dwa zęby jak szpony zagięte, a trzeci dopiero szpon taki osadzony jest w pośrodku. Dosiekłszy do miedzy, kobieta odetchnęła głęboko, otarła pot z czoła fartuchem, a oparłszy się na kosisku, spoczywała chwilę. Wtedy to dowiedziałam się od niej, że jest wdową, że sama uprawia pólko swoje, czekając aż syn nadrośnie. A „syn” tymczasem, dziesięcioletni może, tłusty chłopczyna, patrzał na mnie z powagą, trzymając się matczynej spódnicy. W dalszej gawędzie zapytałam o owe domy, pustką stojące. — Wszyscy poszli na alm — odrzekła mi kobieta. „Alm” tutejszy to nasz „koszar” tatrzański, pastwisko trzód letnie, oszczędzające traw łężnych na zimową biedę. Łąki koszą tu wprawdzie trzy i cztery razy, ale tylko dwa pierwsze dają dobre siano; pod koniec lata, skutkiem dżdżów częstych rzuca się w łąkach podbiał i złe zielsko; trawa też bywa ostrzejsza i tylko na zieloną paszę zdatna. Otóż ludzie zamykają dom na głucho i idą na alm taki na całe już lato, biedując ciężko dla miłości dobytku swojego. Przekonałam się z czasem, że almy bywają przedmiotem ciekawości pięknego świata. Tego sezonu weszły one po prostu w modę, od czasu gdy cesarzowa Elżbieta zwiedziła jeden z nich… pieszo; fakt, który w jednej chwili rozgłosiły wszystkie wiedeńskie dzienniki. A przecież… Powyżej Rettenbachu, w lesie zawalonym odłamami zwietrzałego granitu jest ścieżka stromo pod górę idąca, ostrych krzemieni pełna, prawdziwa via crucis. Na drodze tej spotkałam raz bosą kobietę dźwigającą brzemię drzewa na plecach, a dziecko na ręku. Szła na jeden z najwyższych almów; trzy godziny była już w drodze, a nie uszła jeszcze połowy. Podrapane jej nogi płukał deszcz drobny, a pomimo chłodu pot kipiał jej z czoła. O kobiecie tej jednak nie wspomniał żaden dziennik wiedeński, niech więc choć słowo obce i dalekie użali się nad tobą, o góralko biedna! Dawno już się rozstałam z gromadką ową, grabiącą siano na łące, a woń przywiędłych pokosów leciała za mną długo, daleko, jak wspomnienie owych dusz, dolą podciętych, na skwarach i rosach życia wpółstrawionych, które w tym przywiędnięciu swoim dopiero wydają woń, upajających uroków pełną. Za świeża —- trawa to, jak inna, choćby najbarwniejszym kwieciem przetkniona. Naraz powiał wiatr wschodni. Zaszumiały dąbrowy podleśne, przerzucone gajem młodym, puszczającym się tu, to tam w bukiety klonów i brzóz, i wiązów, i świerków. Zaszumiały i ucichły. Martwota jakaś głucha padła na ziemię, ciężko było oddychać. Tymczasem wypłynęła od wschodu czarna wielka chmura. Zmierzchy gęste wystąpiły z jarów i lasów i szły ku zachodowi, i ku południu, i ku północy. Dzień zagasł, małym tylko rąbkiem świecąc jeszcze w oddaleniu. Nagle, w ciemności tej, szczyty Katreinu i Rabennestu zaczęły mrugać na siebie złowieszczo. Było to jakby porozumiewanie się dwóch olbrzymów, chcących się chwycić za bary. Cisza była śmiertelna, lasy w omdleniu stały, nie śmiejąc westchnąć ani liściem ruszyć, ciemność szła po omacku, wlokąc płachty swoje po ziemi. Mruganie szczytów wzmagało się co chwila, nabierając dzikiej jakiejś wyrazistości. Katrein błyskał źrenicą żółtą, okropną, Rabennest odpowiadał mu spojrzeniem fosforycznym, trupim. Patrząc na to, na sercu robiło się tak, jakby kto przeciągał przez nie żywego padalca. I górom stojącym wokoło wydało się to mruganie nieznośnym. Warknęły zrazu gniazda ich wschodnie, potem północne, potem dalsze i dalsze, aż powstał trzask i huk, i łamanie się, i mocowanie śmiertelne, a węże ogniste zaczęły ślizgać się po żwirach tuż przed stopami — na prawo, na lewo, gdzie stąpisz, nadeptać je możesz. — Ej, uciekaj, pókiś żyw a cały! — usłyszałam za sobą strwożone głosy, kilku mężczyzn biegło drogą, gubiąc parasole w pośpiechu. Chciałam biec wraz z nimi, ale ta trzaskawica tak mnie urzekła, że nie byłam w stanie przyśpieszyć kroku. Zdawało mi się, że ja i ta burza — to jedno. Nie odwracając nawet głowy, czułam, jak poza mną mruga Katrein mroczny i nie mogłam znieść tego uczucia. Zdawało mi się, że błyskawice wskroś mnie idą dalej, stanęłam i obejrzałam się, aby zobaczyć, czy nie płonę cała, a tam, tam na Rabennest, kozieł ognisty tańczył z żoną swoją, zataczając błyskawiczne kręgi po zrębach skał czarnych. Wichura natężyła całe swoje płuca i uderzyła o lasy, i o turnie nagie, i zerwały się jęki, i wycie, i skargi, a ja, straciwszy prawie pamięć na to, co się ze mną dzieje, słyszałam w poświście wichru straszliwie wyrazistą zwrotkę: Da tantz der Ziegenbock Mit seiner Frau… Wtedy dopiero zaczęłam biec, uciekać, nie wiedząc prawie gdzie, jak i po co. Ognisty kozieł błyskał mi przed oczyma krzywymi rogami. A za mną leciała ulewa i dognała mnie u wrót jakiegoś domostwa, rzucając się na mnie całym potopem wód swoich. Miałam w oczach tyle błyskawic, a w uszach tyle huku, że minęła długa chwila, nim sama przestałam być burzą. Ta, która szalała w górach, chciała koniecznie mieć mnie bliżej siebie, bo przyszła wstrząsać wszystkimi węgłami schronienia mojego i patrzeć w okna jego płomienną swoją źrenicą. Ochłonąwszy nieco, spostrzegłam, że schronieniem tym była jakaś oberża wiejska — karczma po prostu. Czyste ławy i stoły zajmowały większą część izby, gospodyni krzątała się, ścierając ostatnie z nich pyły. W izbie było prawie pusto, w rogu tylko przy zielonym kaflowym piecu siedział wyrobnik, drwal pewno, z siekierą obok na ławie złożoną. Ponieważ radziliśmy o tym, jak wrócić do domu, i on przeto wszedł w rozmowę, w ciągu której zapytał mnie, czy jestem Węgierką. — Nie, mój przyjacielu — odpowiedziałam — jestem Polką. — Polką? — zamyślił się mój drwal, a potem rzekł: — Ah, so! Wiem, Polen! To tam, gdzie ludzie tacy bogaci… no, so, aber i tacy biedni! — Tak, tam — odrzekłam mu z jakimś szczególnym ściśnieniem serca. — Kartoffeln essen… nicht Brot — mówił drwal dalej. — Tak… — odpowiedziałam ciszej jeszcze. — Grosse Herrschaften haben sie aber auch? — Ach! Mamy, mamy! — rzekłam z nagłą jakąś rozpaczą i nie zważając na strumienie deszczu, wybiegłam z izby, nie mogąc dłużej znieść rozmowy z drwalem. Było mi tak, że chętnie bym wówczas poszła gdzieś na koniec świata. Ale nie mogłam iść na koniec świata. Musiałam wrócić do domu. Dom, w którym mieszkałam, był rodzonym bratem wszystkich innych domków tutejszych: dobrym patriotą, stojącym w barwach lokalnych, w bieli ścian swoich i w zieleni swoich żaluzji, kosmopolitami są tutaj tylko hotele i sklepy. Wprost Kaiserbergu rzucony, wspiął się na taką pochyłość, że z jednej strony miał całe dwa piętra, a z drugiej jedno tylko. Balkony swoje pozawieszał nad samą rzeką, a i okna na nią pootwierał tak, że dzień i noc pełen był jej szumów. Nie widziałam ani słyszałam tak niestrudzonej bajarki, jak była właśnie ta rzeka. Styl jej był wprawdzie trochę szumny, trochę bombastyczny czasem, ale za to co za płynność słowa! Najpierw mogła ci opowiadać całymi godzinami, skąd idzie. Była to jej odyseja. Każda olcha, dąb każdy, u źródeł jej rosnący, każdy promień słońca, co się do niej przelotnie uśmiechnął, każda piosenka, którą jej wiatr śpiewał, każdy odłam skały, co ją w drodze o formalności paszportowe pytał, w odysei tej miał poświęcone sobie calutkie rozdziały. Potem następowały projekta. W tym była niewyczerpaną. Całymi wieczorami opowiadała mi, jak to ona pójdzie najpierw do Gmunden, ale w Gmunden nie ma co robić po prostu. Miasteczko nudne, małe, obcymi ludźmi zapchane, a wszystko to w pretensjach, wszystko się puszy i nosi górno, choć nie ma z czym znów tak bardzo. Jest ci tam wprawdzie jakaś rezydencja eks-królewska, ale takie to i państwo. Dlatego też w Gmunden tylko przez jezioro przepłynie, posłucha muzyki na tarasie w Belle-vue, a potem, naturalnie, pójdzie do Dunaju. Teraz dopiero zacznie się życie! Pozna Wiedeń, jego Ringi, mosty… Tu widząc, że opowiadanie w banalność już wpada, biorę do ręki Heinego i zaczynam czytać. Rzeki mojej nie zraża to wcale. Jakiś czas mruczy tam sobie coś pod nosem, że nawet i zrozumieć trudno, a potem znowu inną historię mi prawi. Właśnie przed tym samym oknem stoczyła się kiedyś skała ogromna w jej fale. Co to był za okropny wypadek! Przez czas bardzo długi uspokoić się nie mogła w nerwowym rozdrażnieniu swoim i zmieniła zupełnie tryb życia. Aż potem ludzie postawili na skale tej krzyż czarno-złocisty, w którym słońce wcale pięknie odbija się, wschodząc i zachodząc. Teraz przywykła już zupełnie do owego krzyża, chodzi tam nawet mówić wieczorne pacierze. Jeśli jednak prawdę ma wyznać, woli tego ubogiego, nagiego Chrystusa z drewna, co ukrzyżowany na moście najbliższym, nie na przechodniów patrzy, ale w jej fale głębokie. Twarz jego taka blada, ciało takie wynędzniałe, a głowa pochylona tak smutnie! Raz nawet słyszała, jak Chrystus ten płakał wpośród nocnej ciszy. A kiedym zadumała się nad tą jej powieścią i pochyliłam głowę na ręce, niezmordowana bajarka, bojąc się snadź, abym nie usnęła, zaczęła mi znowu szeptać coś do ucha. — Wiem — prawi — że w kraju twoim, są także strumienie i rzeki; powiedz mi, gdzie one idą? — Do morza — odpowiadam w zadumie. — Do morza?… Do nieskończoności? Phii! Piękna bajeczka! Kto was tam takich głupstw uczy? Gdzieżeś to widziała to wasze morze, do którego rzeki wasze idą? Na księżycu pewno… — Cicho! — mówię już zniecierpliwiona i rzucam się w zniechęceniu na łóżko, i uszy zatykam, żeby jej przycinków nie słyszeć. Nazajutrz jednak znowu gawęda. — Napracuję się ja niemało, nim z lasów spławię drzewo do tartaków, nim je w tartakach na deski porżnę. Wszędzie słyszę: człowiek, człowiek! Wszakże i w tartaku jest człowiek niby, ale cóż? Chodzi tylko, pluje i fajkę pali. Wielka rzecz, że deski zmierzy i zapisze! Ale ciągnij ty piłę taką przez jeden dzień chociaż, szarp się z kołami, co druzgoczą ci piersi, ogłuchnij od ich zgrzytu, jak ja już na pół ogłuchłam, a poczujesz, co to czarna praca. I dziwią się potem, żem ja mętna, że z brzegów wystąpić bym rada! A ja ci powiem rzecz jedną. Pracować, to pracować, niechby tylko pożytek był z tego. Ale ja tu kończę moją trzycalówkę, tu piła skrzypi w oprawie, nie mając się jąć czego, koło lata jak szalone, nie pytając, czy ma co obracać, czy nie ma, a tu pan pisarz w zalecankach do dziewcząt z kawiarni! Powiedz, czy może być na świecie ład jakiś i porządek, jeśli go w tartaku nawet utrzymać nie można? Byłaby mnie jeszcze bajarka moja wtajemniczyła w więcej podobnych historii, ale że plotek nie lubię, więc zwróciłam się ku drzwiom balkonu, kiedy doleciał mnie jej szept niecierpliwy: „Zmiłuj się! gdzie uciekasz? Zaczekajże chwilę, mam ci powiedzieć coś miłego, coś na ucho… ” Któraż kobieta nie lubi, aby jej „coś miłego”, coś na ucho mówiono? A właśnie weszła była nad Loosbergiem gwiazda wieczorna, a u kraju rzeki czerniały tratwy, zbijane gwoli spławom jesiennym. — Hej! hej! — prawi kusicielka moja — gdzie to Wisła twoja? Wisełka… flisaki, pieśni i jeszcze coś więcej. Komu tam ona szumi? Komu śpiewa, kogo świeżością fal swoich upaja?… I czegóż patrzysz tak na mnie? Ja jestem sobie rzeka spokojna, w cudze sprawy nie wdaję się wcale. Jeśli kto tęskni, tym gorzej dla niego. Co do mnie — ja idę do morza! 5 Droga do Gmunden — Jezioro we mgłach — Miasteczko „najpiękniejsze” i stróż porządku w kasynie — Wildstein — Tęcza na ziemi — Siano biedaków — Droga do Hallstadt — Pasażerowie — Gemütlich — Jaskółcze gniazda — Wodospad Prócz świata gór, jest tu świat wód, świat jezior zadumanych, które jak perły rozsute tu, to tam, świecą wśród zmierzchu Alpów matową jasnością swoją, czekając na łódź twą i… na ciebie. Ej, pluśnij wiosłem a puść się jako czajka lotna, a łodzi swojej daj zbrodzić te wody wzdłuż i wszerz! Będąż ją huśtać a kołysać, a czarować pieśnią zaklętą, że ani zechce powracać do brzegu. Nie czekaj też koniecznie słońca, by ponieść się po jeziorze takim; we mgłach widziałam Gmunden i we mgłach też raz jeszcze obaczyć bym je rada. Był wówczas ranek cichy, ciepły, wilgotnym tchem dyszący. Po iglicach a gniazdach skalnych wieszały się płachty mgły sinej, zbite spodem w kłębiska mokre, ociężałe, a górą rozdmuchnięte w leciuchne, rusałczane przędze. Z lewej i z prawej strony stał las milczący, zatajony w sobie; najwyższym jego sosnom kurzyło się z czubów czarniawych jakoby z komina, a z jarów i oparzelisk szły dymy błękitne, pokotem ścielące się po świerkowinie młodej. Dzwonki trzód niewidzialnych klekotały głucho z głębi łąk w oparach stojących, a hukania pastusze tępo szły w powietrze, wilgocią jak gąbka nabrane, i tonęły w nim bez echa, bez rozgłosu. Wskroś mgły tej, wskroś tych oparów, przelatywał nasz Akteon, sapiąc i dysząc ciężko. Góry zabiegały mu drogę to z lewej, to z prawej strony; przebijał je tedy głową, wpadał w tunele, warczał i wyrywał się na dzień boży, pędząc przed sobą wilgotne kłębiska pary gęstej, a za sobą wlokąc dymy gryzące, aż wypuściwszy ducha w długim poświście, wysypał w Ebensee garść wędrowców, która się też zaraz na kupki rozbiła, szukając — kto łodzi, kto miejsca na statku. W jednej z kupek takich zauważyłam pięknego bruneta, prawiącego coś z wielkim ferworem ślicznej, młodej chichotce, która śmiejąc się, przechylała w tył główkę, obciążoną grubymi warkoczami, i pokazywała białą szyjkę o niebieskich, drgających żyłkach. Wielki kapelusz rzucał cień głęboki na jej delikatną twarzyczkę, błyskawicznie oświetloną białymi ząbkami i ciemnym ogniem źrenic, sypiących iskry spod długich rzęs. Tak się zapatrzyłam na młodość tę i na tę urodę, że zbudziło mnie dopiero posłyszane w pobliżu słowo polskie. Para staruszków, jak gołębie siwych, szła, swarząc się z ukraińska, mocno widać zirytowana, ale równie mocno trzymająca się siebie. — Cóż mi tam jejmość raz w raz z tą flanelą wyjeżdżasz? — mówił jegomość rozczerwieniony i zły widać setnie. — Myśleć kto gotów, żem jaki niedołęga czy co u kata? — Taże wilgoć, a to i drze po kościach — broniła się starowina. — Gdzie drze? Kogo drze? Co się jejmość cudzymi sprawami zajmuje? To czysta szykana!… I podreptali ku wyjściu, on głośno stukając laską, ona markotna i trzęsąca głową. A tuż, tuż za stacją rozlewało się jezioro ogromne, mglistym tumanem nakryte, dymiące z kotlin tajemnych, jakoby z kuźnic zaklętych, zatopionych tu przed wiekami. Zdawało się, że łódź, co się tam waży, po wrzątku pójdzie — taka para szła z głębiny tej wodnej, pełnej majaków dziwnych, bezładnie z sobą splątanych. U brzegowiska rozlegały się strome ściany skalne i rozsypały się wyrwy odwieczne, a wodospady, hucząc głucho we mgłach, leciały niewidzialne, groźne, ziejące kłębami zgęszczonych oparów. Łodzie, co odbijały z przystani, przemajaczone tumanem, roztrącanym i łączącym się za każdym uderzeniem wiosła, sunęły ciche, bez plusku, jakby cienie dantejskie, a rybak, co ciągnął u brzegów swą zdobycz, wydawał się potępieńcem mglistym, łowiącym w sieci srebrny dech jeziora. Ziew jakiś, pełen nudy i troski, szedł między niebem a ziemią, co stały przeciw sobie zadumane, posępne, niewiedzące czego się jąć. Trącone łodzią, wody jeziorne kołysały się przez chwilę na piastach swoich z osłupieniem, gwałtem z bezruchu wyparte, a potem znów wracały do martwoty swojej. Jeżeliś wzrok puścił w górę, widzieć mogłeś nad głową jezioro mgieł wiszących, jeśliś go zasię w dół puścił, ujrzałeś pod burtem swej łodzi skały brzeżne, trzonami w górę wywrócone, jakoby się świat na nice brał, a na głowie stawał. I przedtem, i potem, widziałam wiele wód żywych, niosących się w szumach i blaskach słonecznych, ale nigdy nie zapomnę jeziora tego, utopionego we mgłach beznadziejnych. O Lenau, o pieśniarzu smętny! Tyś mógł, zaiste, patrząc na te wody chmurne, śpiewać pieśni łez pełne, od których echa drżały aż przy Wiśle kędyś! Jużeśmy byli w połowie drogi niemal, kiedy przez ten zmierzch perłowy zaczęło się przesiewać — jakoby księżycowe — światło, a w tej przyćmionej jasności dźwignął się przed oczyma olbrzymi Sonnenstein. Tytan snadź jakiś walczył tym odłamem zgaszonego słońca i porzucił tutaj tę maczugę swoją, sterczącą wrogo przeciw błękitom wspomnieniem wiekuistego rozterku. Dalej… na wyrwie skalnej, wysypanej w samą gardziel jeziora, przebłysnął Traunkirchen, ze starym kościółkiem swoim i białymi domkami, a jeszcze dalej Traunstein, kipiący w górę iglicą zuchwałą, rozszczepioną na dwoje, którą jak urzeczony, obracał za nami po zakrętach brzeżnych, świecąc nań urokiem swoim wskroś tumanów mglistych. Tymczasem wiatr wschodni poruszył wody jeziora i plusnął nimi o skały, i napiął obwisłych mgieł żagle, i pchnął je precz od siebie, i odkrył szmatek błękitu. A tuż doleciały nas gwary i okrzyki, i obtarły się o nas tratwy, wiozące z Ebensee do Linzu sól, wywarzoną z jezior tutejszych. Białe, drobne mewki błysnęły lotem skośnym ku wodnej głębinie, a niepewny promień słońca przyszedł nam oświecić przystań w chwili, kiedy barczysty przewoźnik krzyknął: — Halt da! — i zarzucił sznury na pomost. Samo miasteczko z daleka tylko oczy porywa ku sobie wdzięcznym ugrupowaniem swoim, esplanadą, tarasami i widniejącą w dali rezydencją ekskrólów hanowerskich, gdzie kalina rozwiesza teraz jagód swoich purpurę, a dąb siwy jest heroldem jedynym. Z bliska widziane Gmunden traci wiele ze swoich uroków, a kto przebiegł park i Most Maryi, spod którego Trauna wyrywa się, hucząc, w białych pianach cała, ten może — bez wielkiego wyrzutu sumienia — odwrócić się plecami do wykwintnych hoteli i patrzeć na jezioro, mglistych tchów pełne, na łabędzie, ważące się na śniegu rozwianych swych puchów, i na tę młodą wioślarkę, co całą siłą obnażonych ramion odbija łódź lekką od brzegu. Okoliczne góry czarodziejstw są pono pełne, ale ich w krótkiej wycieczce zwiedzić nie miałam czasu. Nie sądź jednak, że dość opuścić Gmunden, aby się od mgły tej uwolnić. Goni cię ona aż do Ischlu i tu zamienia się w deszcz drobny, uparty, z przestankami po całych dniach płaczący. Takie dnie dżdżyste są największym utrapieniem tutejszego pięknego świata. Po prostu nie ma co robić wtedy. Genialne kombinacje świeżych toalet upadają bez ratunku: „Ferencz” występuje wieczorem dopiero, hotele i sklepy ziewają, istna rozpacz. Z nudów tedy piękne panie zmuszone są chwycić się lektury. Biada ci jednak, spokojny człowieku, jeśliś i ty w dniu takim, umyślił zajść do czytelni. Zaledwieś bowiem wyszukał sobie kąt cichy, gdy słyszysz w progu szelesty, śmiechy i głośną rozmowę. Drzwi otwierają się i zamykają z drażniącym łoskotem, a najpiękniejsze z istot stworzonych wkraczają zwycięsko do salonu. Zgubionym jesteś, jeśli zamiast złożyć natychmiast gazetę i oddać się kontemplacji ich wdzięków, usiłujesz dalej zrozumieć to, co czytasz. „Najpiękniejsze” potrącają krzesło, na którym siedzisz, gazetę, która ci przeszkadza podziwiać ich uroki, przewracają parasol, któryś postawił przy sobie; wszystkie, najcięższego nawet kalibru, dzienniki zamieniają w „Fliegende Blätter”, a strąciwszy ze stołu twój kapelusz mówią ci: excusez i rzucają się na kanapkę, aby śmiać się z twoich okularów i łysiny, jeśli masz łysinę albo okulary. Przypuszczam, że bierzesz na kiełi czytasz dalej. Wówczas wysuwa się z kąta mały, chudy człowieczek, strzepując z palców resztki tabaki. Nie lękaj się, to nikt obcy, co by ci mógł przeszkodzić; to owszem stróż porządku w czytelni, typ bardzo zbliżony do naszych woźnych, zresztą zupełnie niewinny. Kaszle, krząka, szurga nogami i zaczyna robić „porządek”. Porządek ten na tym się zasadza, aby na każdym ze stołów leżały pisma jednego formatu, a jeśli do tej wymyślonej przez siebie symetrii brak mu dziennika, który masz pod ręką, potrąca cię, chwyta go i przenosi w drugi róg salonu, aby go zamieszać między dwadzieścia innych pism tej samej wielkości. Co gdy uczynił, z łoskotem ustawia krzesła, pogląda z lubością na swoje dzieło, zażywa ogromny niuch tabaki, a kichnąwszy z głębi duszy, oddala się, szurgając starymi nogami i ucierając głośno nos swój potężny w czerwoną bawełnianą chustkę. Nazwałabym cię bohaterem, gdybyś czytał dłużej jeszcze. Ale nie jesteś bohaterem. Chwytasz więc kapelusz, podnosisz parasol i opuszczasz plac boju, odprowadzony do drzwi wybuchem śmiechu „najpiękniejszych”. Jest na wysokiej górze ruina zamku Wildstein, roztrącone gniazdo jakiegoś potężnego grafa, którego dziedzicami są teraz jaszczurki i dzikie chmiele, potrzęsione rosą. Śmiały występ odwiecznego budowania wiesza się nad przepaścią ciemnej zieloności, wskroś której śmigają olbrzymie jodły, podnosząc ku stopom twoim czarne swoje wierzchoły. W rozsypanych strzelnicach stoją napięte krosna pajęcze, malowane przygodnym dnia blaskiem. Tam to, po długich słotach, które mnie zapoznały z czytelnią w kasynie, obaczyłam tęczę. Cicha i jasna leżała na piersiach góry, u nóg moich prawie, przeciw słońcu, które się ukazało na chwilę. Zdawało się, że dość się schylić, aby ją podnieść, jak wstęgę rzuconą. Wskroś niej przebłyskiwało pośpiesznym lotem ptactwo, z gniazd światłem ruszone, a nad nią stało jej widmo rozwiewne, mdlejące. Chwycona czarem tego zjawiska bez tchu stałam, bez słowa, opamiętać się nie mogąc na razie. Dziwno mi było widzieć tęczę, tak bez ceremonii na ziemi leżącą. Dopiero kiedy zaczęła gasnąć w sobie i roztapiać się w wieczorne zorze, grające po wodospadach różowym blaskiem swoim, zeszłam w dół kamienistą ścieżką, niosąc w dom dobrą nowinę, że jutro będzie pogoda. A pogody, jak na toż, pilno było potrzeba. Pod oknem moim, od wschodu, leżał płachetek łąki, od dawna skoszony, na którym w pięciu czy sześciu kupkach stało siano, moknące na dżdżach ustawicznych. Biedni jacyś ludziska, mąż i żona, siano to trzęśli, przewracali, staczali, znów rozrzucali, i tak co dnia, jak tylko deszcz choć na chwilkę sfolgował. A siano coraz było czarniejsze, a kupki coraz mniejsze, a żona gderała coraz częściej, a mąż coraz silniej drapał się w głowę. Otóż, wracając, zastałam ich na łączce oboje. Kobiecina siedziała na ziemi, trzymając przed sobą pusty garnczek i dwie łyżki drewniane, a stary Johan stał oparty na grablisku; oboje z niepokojem śledzili drobne chmurki, na zachodnim wietrze płynące. Gdybym ja była słonkiem, świeciłabym jutro dzień cały! Lecz nie tylko ci biedacy, wszyscy my chciwie czekali pogody. Za pierwszym też jej uśmiechem ruszono się z kilkodniowego zamknięcia, a w tym powszechnym zapale i ja znalazłam się na drodze do Hallstadtu. Dzień był świeży, słoneczny, lekkim powiewem od wschodu otchniony. Jezioro przejrzyste, głębokie, drżało w ruchomych blaskach całe. Za łodzią, za wiosłem rzucały się drobne fale jakoby z malachitu cięte, roziskrzone na grzbietach pianą leciuchną, niby misternym cyzelowaniem w srebrze… Sarstein, Deimling, Landfrieden wynurzały się z mgieł błękitnych, opływających najniższe ich stoki, tworząc jakiś świat zamknięty, uroków a czarów pełny. Na pokładzie statku towarzystwo było gwarne, zmieszane, pstre. Pierwsze spojrzenie twoje chwytał barczysty, niemłody już Tyrol, z twarzą burzliwą, w kapeluszu spiskiem tchnącym, czytał on wiedeńską „Presse” i widocznie zirytowany, uderzał od czasu do czasu szeroką dłonią w obnażone mięsiste kolana. Przy nim stała piękna strzelba, a u nóg jego leżało ogromne psisko, biorące żywy udział w czytaniu gazety. Ilekroć bowiem pan jego szarpnął się i w kolano uderzył, pies, wpatrzony w jego oczy, oszczekiwał się krótko i bił w ziemię potężnym ogonem. Obok tej pary, tak żywo polityką zajętej, grupowali się turyści, każdy z oczyma wlepionymi w swego Bädeckera. Ludzie ci nie ośmielają się nigdy doznać wrażenia na własną rękę w miejscu nieoznaczonym gwiazdką w swojej książce; nigdy też nie wyrażają zdania swego o krajobrazie jakimś, nie przekonawszy się pierwej, co o tym Bädecker powiada. Istotnie, zachodzi w takich razach poważna wątpliwość, czy nazwać widok dany: grossartig czy wildromantisch, czy prächtig, czy hochmalerisch, czy całkiem skromnie gemütlich. Na to ostatnie określenie decydują się wszakże najsamodzielniej. Słówko to używa tu szerokiej popularności. Nasza gosposia, panna Saint-Ange z domu, córka dzielnego pułkownika Francuzów i mieszczaneczki w Karlsruhe, opowiada mi np., że przeszłego lata mieszkało w ich domu młode jakieś małżeństwo z Warszawy. Naturalnie byli oboje sehr gemütlich; ale co większa, mieli samowar. Podobnie pięknej rzeczy gosposia nasza nigdy nie widziała. Nastawiano go, podawano na stół, szumiał, pryskał, wtrącał się do rozmowy niemal, und ach! Das war so gemütlich zu sehen. Gemütlich także byli młodzi nasi rodacy, Wołowski i Kosiński, których gosposia nasza jako studentów w Karlsruhe znała, a z których jeden zginął w pojedynku o piękną dziewczynę. Tuż obok nich gemütlich była i poranna czapeczka, którą córka dzielnego pułkownika robiła dla męża i walc Straussa, którego grywała na starym klawikordzie. Najbardziej jednak gemütlich był Rudi, mający jedenaście miesięcy, siedem zębów, tłuste, różowe nóżki i świeżo sprawione łóżeczko. Biedny Rudi! Kiedyś się wpatrywał wielkimi swymi czarnymi oczyma w piękną siatkę z zielonego sznurka, otaczającą poręcze twego nowego gniazdka, nie przeczuwałeś, że właśnie ten wspaniały sprawunek jest zapowiedzią najsmutniejszej dla ciebie zmiany. O Rudi! W tej kołyseczce twojej dawnej, przysłoniętej dyskretnie muślinem, położą wkrótce maleńkie bobo, które jeszcze bardziej niż ty będzie gemütlich! Taka to kolej na świecie, i takimi to moralnymi stratami okupują się piękne łóżka z zieloną siatką. Tymczasem statek nasz szumi, pryska, gwiżdże, przelatując obok kościołka, z którego frontowej ściany zstępuje w jezioro olbrzymi św. Krzysztof, z dziecięciem „ciężkim jak świat”. A dalej brzeg stromy dźwiga się wprost przed siebie w góry, kędy na niemożliwych wysokościach bieleją poprzyczepiane domki, istne gniazda jaskółcze udające ludzkie sadyby. Pomiędzy nimi jest domek malarza, który tu z piękną żoną swoją na miodowe miesiące z Wiednia przybył, a gdy mu po roku umarła jego ukochana, zamknął dom na głucho, na drzwiach wymalował białego geniusza z pochodnią — a sam w świat poszedł i nie wrócił więcej. Trzy są obowiązki porządnego turysty, który zwiedza Hallstadt: obejrzeć sławny wodospad, obdarzyć smętne gromady kretynów, które się wśród skał tych rodzą i zjeść porcją pstrągów. Żadne prawo miejscowe nie wzbrania zjedzenia, jeśli komu apetyt służy, dwóch albo i trzech porcji takich. Pierwszy z tych obowiązków znacznie jest trudniejszym od obu drugich. Od niego też zaczynamy. Przez górską ścieżkę, która się tu ulicą nazywa, idź w dolinę, zamkniętą ze wszech stron skałami, zza których nieba nie widać. To Krippenstein, Rauchkogl, Koppen, Zwölfer-Kogl, Hirlaz, olbrzymy granitowe, które Dachstein, król śnieżny, przednią strażą a dworem trzyma sobie. Obstępują cię one dokoła, naciskają, gniotą myśli twoje, chwytają cię między siebie, grożą i bronią wstępu do tajemniczych państw, poza nimi leżącym. Chłód i zmierzch idą na ciebie od ich groźby i od ich oddechu. Cień ich zaciera ślady stopy twojej, a mroki ich piją światło z twych oczu i barwę z twego oblicza. Wyjścia nie widzisz przed sobą i zda ci się, że to już koniec, ostatni zrąb ziemi. Idź jednak, idź ciągle. Między tymi dwiema skałami jest przejście: naprzód! Otośmy się wyrwali nareszcie! Tu już wolniej oddychać można. Las szumi w dali; wstępujesz weń z uczuciem ulgi niewymownej. Granitowe olbrzymy rzucają tu za przechodniem odłamami skał, walcząc jak bohaterowie Homera; pełno też tu wielkich, obrosłych mchami kamieni, w ziemię zarytych, sterczących rumowiskiem potężnym. Wpośród nich zamodliła się ku błękitom pustelnia cicha, w której żył i umarł samotnik, Max Sztein-Balddinger, „Edle”, jak dodaje napis. Od tej pustelni droga podnosi się ciągle, wreszcie nie staje ci pod nogami ziemi i mchu; drzeć się musisz po żwirach ostrych pod górę, zawsze pod górę. Ustałbyś może i wrócił nięmesko, gdyby nie huk ten potężny, prawdziwy ryk lwa, którym Dachstein do siebie cię woła. Idziesz i padasz bez tchu nad jarem dzikim, zawalonym blokami skał, po których z piekielnym łoskotem toczące się wody ducha twojego w przepaść unoszą kędyś. A tam, nad głową twoją, sieje się pyłem srebrnym strumień jak Tarpeja strącony ze skały. Białej gazy zasłona wieje w powietrzu, roziskrzona słońcem; to Brautschleier, welon ślubny oblubienicy Dachsteinu. A tuż przeciw temu wodospadowi, uroczej piękności naga turnia krztusi się i dławi, i wyrzuca z piersi całą rzekę wód huczących ogromnie. To organy potężne, na których gra burza. Przechyl się tam, tam, niżej jeszcze! Widzisz tę przepaść? Tajemnica i noc w niej mieszka. A nad nią motyl biały waży się i krąży, jakoby przyciągany oddechem otchłani. To duch człowieka, to Psyche, tajemniczej piękności kochanka, co ulata nad przepaściami, tam nawet, gdzie się nie waży żaden promień słońca. 6 Powrót z Hallstadtu — Tamino, Rudi i doktorzy — Obrazki z balkonu — Hans Peter — Wycieczka do Nusselsee — Droga leśna — Jezioro — Kawiarnie — Przewoźnik — Cesarskie drzewo — Na łodzi. Hej, lesie ty bujny! Hej, wodo ty chłodna, srebrnym pyłem ze skały lecąca! Nie na dobre, jeno na złe nawiodło mnie słuchanie huków waszych a szumów. Z gorączką wróciłam z Hallstadtu, a wróciwszy, przeleżałam długie dnie. Jedyną w nich pociechą były mi listy z kraju, a jedyną rozrywką — Rudi. Do łóżka mego przynosiła go Lina, siostrzenica gospodarza naszego, której pokrewieństwo to nie przeszkadzało bynajmniej prać, gotować, zamiatać, nosić mocno krochmalonych sukien i wujenki swojej nazywać: Gnädige Frau. Za Liną wbiegał zwykle w wielkich susach Tarnino, a za trójką tą wpadały gorące dnia blaski, rozjaśniając na chwilę zielony zmierzch sypialni, siejący się od przychylonych żaluzji. Lina sadzała malca na łóżku, a sama ciężko opuszczała grube, okrągłe, czerwone ręce, którym też należało się trochę spoczynku. Tarnino tymczasem, obleciawszy wichrem wszystkie cztery kąty, zaczynał wyprawiać zwykłe swoje psie figle. Wskakiwał na krzesła, o dywan ostrzył pazury, gonił swój piękny, puszysty ogon, kichał, parskał, naszczekiwał, słowem — na łbie stawał. Naraz — podbiegał ku oknu, opierał na nim przednie swoje łapy, podnosił uszy i patrzał poważny, melancholiczny, zadumany niemal. Prócz Tarnina i małego Rudi, odwiedzało mnie dwóch lekarzy: Mr Schütz, który mówił złą francuszczyzną, miał wielkie, białe ręce i pasł mnie morfiną; Mr Kottowitz, który mówił francuszczyzną jeszcze gorszą, rzucał oczyma po kątach, zażywał tabakę i ordynował pijawki. Specjalistą od pijawek okazał się niejaki p. Pechowitz, człowiek mocno wydłużony, kształt bicza mający, który nad obu doktorami miał tę wielką wyższość, że po francusku wcale nie mówił. Mąż ten brał po guldenie za każdą pijawkę, do Kottowitza przemawiał półgębkiem, do Mr Schütza odwracał się wprost plecami i zdawał się być w przededniu zreformowania całej medycyny. Ściśle rzeczy biorąc, nie umiem powiedzieć, co mnie właściwie uzdrowiło: morfina, zła francuszczyzna, pijawki, czy też ich cena; dość, że podniosłam się z łóżka na fotel, a z fotela na balkon. Na balkonie powitał mnie szczebiot jaskółek, których małe puszczały się już z gniazda, i buchający śmiechem gwar dziatwy, co się huśtała na desce u płota. Dzieciaków było czworo: trzech chłopców w kurtach tyrolskich i dziewczyna w miejskiej sukni z długim stanem, która ją serdecznie szpeciła. Kijanką wybijała matka chleb dla tej gromadki, całymi dniami piorąc bieliznę u rzeki. Schylona, w modrej swojej podgiętej spódnicy, po kostki w wodzie stojąca, podnosiła głowę od chwili do chwili, wołając na malców z daleka: — Anton, ab!… Mitzel! na, wirst du schon sehen! Johann! um Gottes Namen! Johann w tej chwili właśnie wywracał pysznego kozła. Kędzierzawa głowina i dwie bose stopy błysnęły naraz w powietrzu, po czym wszystko przepadło kędyś bez wieści za płotem. Obawiam się mocno, że imię Boże nadaremnie w tym wypadku wezwane zostało. A za rzeką, wzdłuż skalnych gniazd Kaiserbergu, ciągnęły wozy z drzewem od lasu. Nie znam większych malkontentów na świecie jak wozy takie. Skrzypi to, piszczy, jęczy, skarży się bez żadnej folgi. Łańcuchami go zepniesz — gorzej jeszcze. Koń — oto mi filozof na takie rzeczy. Owsa nie wąchnął, zgrzebła nie widział, a przecież idzie stoicko pod górę, wciągnąwszy w siebie boki schudzone, sierzchółów pełne, rzemieniem otarte i wnurzywszy w ziemię łeb ciężki. Koło ucha wystrzępionego krwawo i oblężonego przez muchy wetknął mu gospodarz za wozem idący wesołą wiechę zieloną; ironia ta nie miesza go wcale. Wóz skrzypi, konisko ciągnie, a góral potrzaskuje krótkim batem i z fajeczki pyka. Hej, szkapo mazowiecka, nie masz się co skarżyć! Z dawna już słyszałam o jeziorze Nusselsee, jeziorze tak małym, że w porównaniu z takim Attersee albo i Gmunden, łupiną orzecha jest prawie; odzyskawszy też trochę sił, postanowiłam odwiedzić je pieszo. Droga wprawdzie nieznaną mi była, ale o to kłopot tu najmniejszy. Przed domostwem w Ahomort rąbał drwa dziad zgięty we dwoje. Garść tylko siwych włosów miał na głowie, pierś zaklęsłą, dychawiczną, kamizelkę łataną; chude, bose nogi tkwiły mu w drewnianych sandałach. Wyschłymi rękoma podnosił on siekierę nad głową i opuszczał ją z głośnym stęknięciem. Kiedyś słuchał, nie wiedziałeś, co jęczy: drewno, siekiera czy człowiek. Choćby jęczało wszystko troje, zaiste, nie byłoby mi dziwno. Kiedym go zagadnęła, czy by mi przewodnikiem do Nusselsee być chciał, dziad nieco głowę podniósł, siekierę w rozszczepionym zostawując polanie. Popatrzał na mnie, popatrzał w słońce i już mi coś odrzec się zbierał, kiedy z izby buchnął swarliwy głos kobiecy. — Hans Peter! A co, odpoczywacie? Do wieczora jeszcze daleko! Stary głowę w ramiona wnurzył, jakoby się wskróś ziemi przepaść chciał, a podjąwszy polano, o ligar na trzaski je rozbił. W progu stanęła gospodyni. Gdyby w nocy, sądziłbyś, że miesiąc wszedł — taką pełnią świeciła z dala twarz jej czerwona. Wytoczyłam sprawę o Nusselsee; poszło jej to jakoś po sercu. Fuknęła też od razu na starego, czemu siekiery nie kładzie, a potem do izby weszła, a wyniósłszy piękny czerwony parasol, zielonym sznurkiem związany, poczęła się rozwodzić, jako to jest miłosierdzie boże, iż deszcz dzisiaj nie pada. Dziad tymczasem złożył drewka, zgarnął wióry, siekierę do sionki wniósł i spencer na grzbiet wciągnął. Po czym sięgnął nad odźwierek, zdjął fajkę z krótkim cybuszkiem, wytrząsnął ją, przedmuchnął — i gotów stanął do drogi. Przez las my poszli, w górę się wziąwszy, od siebie. A las to był na bagniskach stojący, pełny źródlisk podskórnych, mchów brunatnych i trzęsawicy grząskiej. Szelesty poników biły z dala i łomoty trzaskających gałęzi borem szły, jakoby się drzewa za łby po gąszczach wodziły. Pełno w nim było ścieżek mylnych, przygodnie wydeptanych delikatną racicą sarny, ku zdrojowiskom, ku polankom świeżym przebierającej się z gęstwiny. Byłać tam i dla ludzi drożyna, a nie tyle drożyna, co jar strumienisty, kędy wody świeżo po deszczach szły, opłukując żwiry a kamyki ostre. Pod górę trzeba się było jarem tym piąć, z kamienia na kamień brać — i ostro trzymać jakoby na ślizgawicy jakiej. Za nami, przed nami i w pobok jedlice stały gęste, jaśniejszym przerzucone grabem, a zbite ich korzenie, grudą się pod nogami ścieląc, nie pomagały do drogi. Od chwili do chwili, tam gdzie las rzedniał, nagła błękitność wśród drzew się rozlewała, a po skrajach plątały się złote nici blasków słonecznych, skośno już nad ziemią idących. Wprędce też zmierzch począł się robić od gąszczu onego i ledwo się domyślać można było słońca, które za ścianą lasu na zachodzie gorzało. Zrazu gawędziliśmy oboje. Hans Peter był rodem z Gossenau, ze swoich nie miał już nikogo; w Ahom za posługę łyżkę jadła miał i na noc przytulenie w obórce; a kiedy mu tam roboty brakło do Perneg szedł, żwiry taczką wozić i przez arfy je siać na gościńcu. Opowiedziawszy mi to, starowina sam do siebie mamrotać coś począł, a we mnie też zagadały własne myśli moje. A tak szliśmy w milczeniu prawie. Jar nasz wyprowadził nas na wyżynę, potem znów w kępy zapadłe, kędy żaden głos życia nie dolatywał. Dzikość miejsca była niezrównanej piękności. Na oparzeliskach puściły się wilcze łyka, naparstnice i bluszcze, którymi cały las kapać się zdawał. Skalne odłamy tkwiły wśród bluszczów tych, jakoby na wielkim, rozbitym mogilniku leżące. Nie było tu ptaka, co by pieśnią ciszę potrącał i skrzydła na tych zmierzchach kładł; nie było powiewu, co by ją mącił; Hans Peter nawet zamilkł zupełnie. Aż tu naraz — jasno się zrobiło wokoło. Las cofnął się w siebie i zwinął jak czarna wstęga, odsłaniając przed nami stoczystość łagodną, od traw świeżych miękką, zstępującą ku dolinie zalanej różowym światłem zachodu. Kilka dębów starych, rosochatych stało tu jakoby na wiecu radzący, a pod nimi krokusy liliowe otwierały subtelne swoje kielichy. Stanęłam tu i spojrzałam, spojrzałam i o mały włos, że się staremu Hansowi nie rzuciłam na szyję — tak pięknie tu było! Przede mną, tuż u nóg moich, srebrna toń jeziora drżała lekko w łunach zórz gasnących, jakby w nią kto różowych gwiazd nasypał. Czarny Rabennest i Lorsberg, posępną zielonością odwiecznych świerków odziany, stały tam, patrząc w tę szybę wodną — jakoby w żywą źrenicę, w której się palą duszy promienie. Z trzech stron skały zamknęły do jeziora przystęp; z czwartej — dolina owa dawała mu wolny dech na świat boży. Po szczytach Rabennestu paliły się jeszcze ostatnie dnia blaski, odrzucając potężne cienie; wszystko tu było ostre, skłócone z sobą; harde linie łamały się z sobą jakoby kark kręciły. W blaskach tych, na najwyższej iglicy, zarysowała się przez chwilę nieruchoma postać kozy; stanęła z głową odwróconą ku zachodowi, a potem przebłysła samym środkiem ognistej strugi światła i przepadła w jarach tajemnych. Gdym oczy upojone zdjęła z skał tych czoła, jeziorko moje ciche już było zagasło i zachodziło tchem nocy. A od lasu wybłękitniał się wschód i księżyc wstępował na rozjaśnione powietrze, i widać było, jak się chmurki leciuchne, srebrem szyte, do snu po górach kładły. Wiekuistego piękna duch szedł z tajemniczych państw swoich i stawał groźny na skałach, i sine gwiazdy kładł im na czoła. I bladły skały, i przechodziły w przejrzystość jakoby też duchy. A zaś zstępował niżej i wlókł za sobą płaszcz świerków czarnych, i grał na przedsennych szumach lasów nieśmiertelnej tęsknoty pieśń. I szła pieśń przez powietrze, trącając duchy jako lutnie i podniosła się pierś ziemi pragnieniem nieskończonym. I zstępował niżej jeszcze i stopą cichą po jeziorze chodził, i milczeniem na świat powiewał, aby uśpił bóle tych, którzy cierpią. A kto widział go i słyszał, i czuł w onym zmierzchu letnim, ten dożył dobrej chwili życia swojego. Klęską wszelkich miejsc uroczych bywają w kraju tym kawiarnie. Niech trzy brzozy zejdą się razem w kupkę, niech się pomiędzy skałami rozzieleni trzy garście ziemi, aliści zlata się tu cały ród oberżystów, ich Mädchen, ich kury, ich pies, ich muchy i komary. Wnet stawiają szopę, wnet dom budują, wnet improwizują altanki. Wnet kupują wielkie zapasy cykorii, rozpalają ogień i przydymiają mleko. Aż tu już ściąga się od wschodu i zachodu krzykliwy tabor gości; jeden woła kawy, drugi piwa, trzeci zahlen. Mädchen traci głowę, biega, wydaje ci resztę z pieniędzy, których jej nie dałeś, i przynosi ser zamiast zapałek — słowem, zaczyna się panowanie najpospolitszej pospolitości. Przed taką to kawiarnią, gwoli piękności miejsca świeżo zaimprowizowaną, siedział Hans Peter jedząc podwieczorek, podczas gdym ja na przewoźnika czekała. Do bułki, którą stare jego ręce, trzęsąc się, ku ustom niosły, zbiegła się cała gromada rabusiów. Zrazu i kogut miejscowy, i kury obchodziły go dyskretnie dokoła; potem jarzębata kokoszka odważyła się podnieść okruchę tuż przy jego wielkim, drewnianym sandale; wtedy to i reszta rzuciła się z całą zajadłością, porywając mu z rąk bułkę, skacząc na kolana, na głowę niemal. Chciałam mu właśnie na odsiecz iść, kiedy przewoźnik łódkę odwiązał i przyparł ją do brzegu. Łódka to była szczupła, lekka, a chody po jeziorze tym na pamięć znała. Kołysząc się też, jakoby z niechcenia, wody piersią sama garnęła pod siebie i wiosło nie miało co robić prawie. Fala podawała się miękko, jakoby pieszczoty pragnęła. Naraz zakręciła się łódka; omijaliśmy przeszkodę jakąś. Zapytałam przewoźnika, co by to było. — A drzewo, co by być miało? Zwali się w wodę z góry, to i leży. — A czemuż ludzie nie uprzątną tego? Czyż im się nie przyda? — Gott bewahrl — to przecież cesarskie drzewo! Cały las porachowany i zapisany, i z regestru trzymany! — I z regestru gnije? — A niech gnije! Asterowa dotąd płacze po guldenach, co je sztrafem zapłaciła za taki obałek z wody. Cesarskie drzewo. Nie ma co! Podpłynęliśmy do brzegu. Chciałam, aby i Hans Peter łódką zabrał się z nami; stary się wzdragał, ale nareszcie usiadł na brzeżku, trzymając w obu swoich trzęsących się i zgrzybiałych dłoniach bukiet świeżych leśnych kwiatów, którym sobie po drodze do Nusselsee zebrała. Na siwej głowie dziada księżyc kładł drżące blaski swoje i oblewał mu twarz wyschłą potokiem czystego światła. Hans Peter czuł się tym podrażniony, zaniepokojony jakoby; kręcił się, mruczał, w bok poglądał, aż podniósł oczy ku niebu. Kto wie, jak dawno nie patrzał już na nie, zgięty nad swoją taczką lub siekierą. Podniósł oczy i spuścił jakoby olśniony; potem znów podniósł i westchnął — i tak je już zostawił zawieszone na błękicie, pijące ciche światło miesięczne, pełne jakichś tępych, głuchych smutków. Tymczasem wiosło pluskało w uciszoną toń jeziora, bukiet mój pachniał wiosną, a od gór, od lasów, niosła się pieśń nocy. Hans Peter słuchał, słuchał, aż wreszcie oczy kułakiem otarł. Ot, z rosy może! 7 Kościół w St. Wolfgangu — Tryptyk — Szkolna przygoda Świętego — Skarbczyk — Widok na jezioro — Ave Maria — Szwajcar hotelowy i jego kość grzbietna — Znaki czasu — Gniewy i żale — Ostatnia rozmowa. Cisza była i zmierzch w wielkiej, pustej nawie pobenedyktyńskiego kościoła w St. Wolfgangu, kiedy ciężkie drzwi boczne, do niej wiodące, otwarły się przede mną, zgrzytając na zardzewiałych zawiasach. Nabożeństwo wieczorne skończyło się przed chwilą; organy drżały jeszcze ostatnim akordem psalmu, pod sklepieniami chodziły dymy sine, woń mirry niosące, powietrze nie ochłodło od żaru westchnień tych, co się tu prostym sercem modlili. Od ścian poczerniałych szedł mrok i osiadał na ławach pustych, a migocąca żółtym płomykiem lampa rzucała niepewne błyski na wypełzłe kobierce i wyżłobione tafle kamiennej podłogi. Z zachodu tylko, wąskim, wysokim oknem gotyckim bił światła snop — i zażegał ogniem potężny tryptyk, wznoszący się w głębi nawy, wprost chóru. Główną część tryptyku tego zajęła grupa figur, jakoby z ołtarza Mariackiego żywcem tu rzuconych. Snycerz to był nielada, co te postacie w drzewie ciął, a misternym je malowaniem oblekał; Stwoszów to uczeń może — a kto wie, może i sam mistrz. Jemu to właściwa ta potężna ekspresja oblicza i gestu, ten układ, pełny ruchu i życia, a nawet te ciężko łamiące się draperie i realna codzienność twarzy. Zagadnąć o to nie miałam kogo; ale wrażenie głośno mówiło za tym domysłem, który utwierdził się jeszcze, kiedym, obszedłszy tryptyk, znalazła się wobec dwóch aniołów, po bokach jego stojących. Anioły to, co mogły się pasować ponocną tajemniczą walką jakubową ot, choćby z Tatarzynem dzikim — i na kresach stać, i mieczem pod księżycowy nów błyskać. Twarze ich męskie, surowe, skrzydła — jak na bój husarski wzniesione, szaty ciężkie, nie wzlotowi, lecz dostojnym krokom podatne. Duch Stwoszowy bił na mnie z każdego rysu ich oblicza, z każdej fałdy draperii, z układu włosów nad czołem przyciętych, a na ramiona puszczonych, z tej słowiańskości typu, która uderza czymś silnym a smutnym. Kiedym tak stała w głębokiej zadumie, opamiętać się jakoś nie mogąc, stary zakrystian kichnął tak potężnie, jak moździerz na rezurekcję bijący. To mnie przywołało do rzeczywistości. Snop światła zagasał na bocznych drzwiach tryptyku, zapalając różanymi ogniami złocenia ich i lazury; w kościele robiło się coraz ciemniej. Skorzystałam z ostatnich blasków dnia, aby obejrzeć obrazy, po ścianach prezbiterium wiszące. Były to sceny z życia św. Wolfganga, które naiwny malarz długimi napisami opatrzył. Na jednym z pierwszych płócien widzimy wnętrze ubogiego domu, gdzie się wychowuje przyszła chwała benedyktynów. Zrazu wszystko idzie wybornie. Mały Wolfgang — jest to tłusty chłopczyna, mający białą pościółkę, starą nianię i ojca w zielonym spencerze. Wprawdzie uparty jakiś promień pomarańczowego światła prześladuje go ciągle, świecąc mu prosto w oczy, gdy śpi lub igra z kundlem domowym; ale któż jest wolnym od wszelakich życia przykrości? Niebawem jednak zaczyna się cały szereg prawdziwie tragicznych wypadków. Oto rodzice Wolfganga odprowadzają go do szkoły benedyktyńskiej; malec płacze, kundys biegnie za nim z miną niewróżącą wiele współczucia dla wyższej oświaty, stara piastunka wyciąga ręce z oddali. Co najsmutniejsza, ów promień pomarańczowy, który teraz właśnie powinien by świecić najjaśniej, mdleje i zaciera się do niepoznania. Posępne skutki tego obrazu dają się wkrótce ocenić; bo oto dwa, trzy płótna dalej, widzimy tęż samą klasztorną szkołę, na której drzwiach wypisano ogromnymi literami silentium, a u drzwi tych, plecami do nich zwrócony, stoi mały Wolfgang z zapłakaną twarzą i z węzełkiem chudoby swojej pod pachą. Biednego wędrowca zdaje się naglić do wyjścia mnich tłusty, z obnażoną z kaptura głową łysą, z twarzą gniewem zapaloną, z ręką wzniesioną, jakoby od zamachu stygnącą. Nieład włosów chłopięcia zdradza, iż ciężka ta, żylasta ręka starego benedyktyna była z nim przed chwilą w więcej niż wypadkowym zbliżeniu. Pomarańczowego promienia — ślad ledwo. Co malec zbroił w szkole, nie wiadomo; owo silentium strzeże po dziś dzień tajemnicy; widoczną atoli jest rzeczą, że tylko kundys i piastunka stara ucieszą się powrotem pacholęcia; co do rodziców, a zwłaszcza ojca w zielonym spencerze, to daj Boże, aby na powitanie nie dołożył coś więcej do benedyktyńskiej pamiątki. Dobre to jednak były te stare czasy, w których wypadek podobny nie przeszkadzał bynajmniej zostać profesorem, biskupem, a nawet — świętym. Na jednym bowiem z dalszych obrazów widzimy, jak młody Wolfgang obejmuje katedrę nauk wyzwolonych w Berkenau, jak potem z rąk Ottona Henryka bierze regensburskie biskupstwo, jak wreszcie z pustelni swojej w Finster Waldau, w benedyktyńskich sandałach przechodzi po wierzchu jeziora, udając się do Friulu i Pipinheimu. Właśniem się sandałom tym przypatrywała, kiedy szmer jakiś dał się słyszeć w progu. Drewniane podeszwy stuknęły po kamiennych płytach, a we drzwiach, przez które wpadły różowe łuny zachodu, ukazało się pięć, sześć główek dziecięcych. Malcy się szturchali, szeptali między sobą, ciekawi, co też w pustym kościele, kiedy organista nie śpiewa, a dzwonnik nie dzwoni, tak długo robić można. Za dziećmi wpadł wróbel. Jak czarna błyskawica obleciał gzymsy i siadł, świergocąc, na łysej czaszce benedyktyna, którego mistrz jakowyś kamieniarskiej sztuki postawił był u ołtarza z rozciągnionymi ramiony. Tymczasem stary zakrystian zaczynał także znajdować nudnym przydłuższy pobyt w kościele; kaszlał więc, spluwał, kluczami brząkał, a tak wyszliśmy wszyscy. Mnich tylko został kamienny i wróbel. Zewnątrz tynki i bielidła pozacierały prawie zupełnie starożytne cechy tej świątyni; skarbczyk się tylko dawny uchował w poczerniałej śniedzią wieków cegle; ale nie miał on już co zamykać ani czego strzec. Kilka spękanych płyt ciosowych, z zewnętrznych murów kościoła wydartych, walało się po nim, między deskami z mularskich rusztowań rozbitymi świeżo, kusząc oczy do odczytywania napisów, gotykiem rytych, na wpół zatartych, przez pleśń zjedzonych. Ale były to tylko głuche echa umarłej przeszłości, kilka imion, niebudzących dziś ani miłości, ani nienawiści, parę dat, ostygłych z łez śmierci i narodzin. Ciężkie odrzwia, piękną snycerszczyzną i misternym okuciem zdobne, prowadziły do skarbczyka tego, który też i za loszek do wina sługiwać kiedyś musiał, jak o tym świadczą wmurowane tu i ówdzie ligary i rozsypane po kątach obręcze a klepki. Podobne, niższe tylko odrzwia, z zawias kędyś wyparte, stały u ściany w głębi, mając na czole trupią pajęczyną osnuty napis: pax vobis. Wkoło kościoła rozciąga się stary cmentarz klasztorny, obwiedziony murem wysokim, z przebitymi na wylot arkadami. Przez te arkady pada drżąca, błękitna jasność wód, pluszczących tuż u stóp góry, na której dźwignięto kościół. Wody te, to jezioro św. Wolfganga, które potężnym rozlewiskiem rozsrebrzyło się ze wschodu na zachód, od Strobl i St. Gilgen, aż ku Scharflingowi kędyś. Długości jeziora tego spojrzenie twoje nie przejmie ani przemierzy; ale szerokość łatwo ci przerzucić okiem i sięgnąć do skalnych gniazd, co stoją u przeciwnego brzegu, nieużyte, groźne, surowe. Ku wschodowi tylko rozsuwa się granitów ściana i na łaskawszych gór stokach puszczają się lasy szumne, a pod nimi stoją w rosach świeżością dyszące jary, pełne tajemniczych cieniów, ptasich poświstów, woni kwiatów dzikich i upojeń życia. Hej, młody mnichu! Nasuń kaptur na oczy, a nie chodź tędy zmierzchem letnim, wieczorne pacierze szepcący. Bo zagoreją ci oczy i usta zapłoną, i pierś ci ruszą tęsknoty namiętne, i wyciągną się ramiona twoje, i łuny gorące pójdą ci przez oblicze od krwi młodej waru, i modlitw zapomnisz, i własną głową mur ten roztrzaskać zechcesz. Wróć lepiej do stęchłej swej celi, a zamknij ją na wrzeciądz, a piersiom swoim i porywom swoim daj napis: pax vobis. Tam, tam, od St. Gilgen, od wschodu, puściła się łódź drobna, znacząc za sobą ciemniejszy gościniec wód rozbitych wiosłem. Kilku mężczyzn w zielonych spencerach siedziało w niej, paląc fajki. Łódź chwiała się wolnym ruchem; nikt jej do biegu nie naglił, za nią leżały zmierzchy liliowe, przed nią — ostatnie dnia blaski. Wtem stary dzwon benedyktyński huknął z wieży raz, drugi i trzeci. Umilkł, i znów huknął przeciągle, jęcząco. I odbił się głos jego o Leuchtthurm ceglany, spośrodka jeziora zrywający się ku błękitom gotyckimi blanki — i ucichł. I raz jeszcze huknął i rozbudził echa, w Falkensteinu skałach drzemiące, i poniosły się echa po górach i jarach, i zerwał się płacz w powietrzu, i skargi, i narzekanie i wrócił głos bić o kościelną wieżycę — i ucichł. A łódź tymczasem płynęła wolno mdlejących blasków smugą; wioślarze powstali i odkryli głowy. Ave Maria! ------------------------------------------------ — Dromionie, oskrob ryby! A ty, Macherionie, Wyjm kość grzbietową z szczupaka morskiego… Tak przemawiał do towarzyszów swoich Antrax w starej Plautowej komedii. Zdaje się jednak, że ów biedak Macherion ogłuchł był nieco pod owe czasy, skutkiem łoskotu żarn piekarskich, obracanych przez Plauta, i zamiast ze szczupaka morskiego, wyjął kość grzbietową ze szwajcara hotelowego w St. Wolfgangu. Oto siedzi na ławce u zajazdu, zasępiony, zły czegoś, kwaśny. Ręce trzyma w kieszeniach, spluwa na prawą i na lewą stronę, ale widocznym jest, że mu to małą zaledwie ulgę przynosi. Patrzy na Schafberg: góra stoi, jak stała, przeklęta oberża na niej stoi takoż; odwraca tedy głowę i gwiżdże przez zęby. Wtem słychać nadjeżdżające powozy. Szwajcar się zrywa, przykłada rękę do oczu i od razu poznaje, że to są Anglicy. Podbiega tedy rozpromieniony, rzuca się prawie pod konie, staje u drzwiczek zgięty, złamany w pół, w troje, w czworo — i jeszcze trochę. Migdałowa jego, dobrze tresowana kapota, sama się na kark zasuwa; poły jej przednimi końcami sięgają piasku, jak również ręce jego, wychodzące z ramion, tuż pod uszami wtulonych. Oczy przymknięte, twarz błogości pełna, usta namaszczone słodyczą. Goście wysiadają, on ściele się przed nimi, unicestwia, dech traci, nie śmie patrzeć, jest niczym, albo i mniej jeszcze. Wysiedli i weszli wreszcie, a szwajcar zwraca się za nimi w tej samej złamanej postawie i stoi tak jeszcze chwilę. Nareszcie odprostowywa się, podnosi głowę i spostrzega stajennego chłopca, pięknego, smukłego górala w kurtce tyrolskiej, który, patrząc na niego z drwiącym uśmiechem, gryzie pestki i pluje nimi tuż pod nogi wielmożnego szwajcara. Nadął się pan w liberii, ręce w kieszenie zasadził, brwi zmarszczył, poczerwieniał z gniewu i podniósł wysoko twarz swoją spłaszczoną, udając, że mu nikt nigdy jako żywo kości grzbietnej nie wyjmował. Biedny szczupak! Wyprawa moja do Wolfgangu była ostatnią większą z Ischlu wycieczką. Czas naglił, kilka już dni tylko dzieliło mnie od chwili wyjazdu. Żal mi było rzucać te miejsca, wyznaję. Owego modnego Ischlu, z jego promenadami, pięknym światem, komerażami, nudą i czczością zebrań — nie zaznałam prawie, ale żal mi było gór i lasów, ścieżek niedeptanych, wesołego „jodlera”, dalekich strzałów huku, dziatwy zdrowej i czystej, kaskad po jarach bijących, dzwonków trzód, łąk świeżych, domków zgubionych w zieloności, parasoli nawet. Tego mi było żal i za tym oglądały się oczy moje, kiedy mi zebrać się przyszło i dalej precz jechać. Byłże mi nie na rękę, nie w ład, wyjazd ten! Na pólku, za lasem, za paprociowym wzgórzem, niesprzątnięty owies czerniał jeszcze, na chojaczkach obłamanych, wbitych rzędem w ziemię, złożony, a wróble, zlatujące się gromadą, skubały, okradając ziarno. Stary Sebald strugał właśnie najpiękniejszą kozicę z lipiny i najmniejszym z dłutek swoich suchą jej główkę ożywiał podłużną źrenicą. Kwiaty leśne nie okwitły, na łąkach brząkały grabliska; na nowej drodze ku almom drwale las cięli, kładąc na pował jedlice, z których ciekły smołki białe i krzepły w jasne bursztyny. Nie przeszumiały zdroje, kaskady z gór nie spadły; woń samotności, woń zadumań cichych, biła na mnie z każdego jaru, z każdego załomu, po których chodziły oczy moje, ucząc się kształtów ich i świateł, i cieniów — a jakoż mi żal być nie miało. Mieszkańcowi równin jest przyroda matką karmicielką, z łonem płodnym, z poważnym a jednostajnym obliczem; tu, w górach, jest ona człowiekowi kochanką piękną, a kapryśną, której pieszczota upaja urokiem niezrównanej świeżości i siły. Tu cię ona opasze uściskiem horyzontów zwężonych, które cię obejmą i tulić się będą do ciebie, na piersiach kładąc ci chmury, a na ustach różowy płomień zorzy alpejskiej. Tu, przed oczyma twymi jak włosów płaszcz, rozrzuci po ramionach góry las ciemny; tu ci się kryć będzie za mgły i srebrne zasłony i hukać, i pluskać się, i wabić jak rusałka w strumieniach chłodnych. Coś namiętnego chwytasz w piersi i z każdym odetchnieniem puls życia czujesz w ziemi, którą depce stopa twoja, i słyszysz szelest skrzydeł własnej duszy. Ostatnie dnie pobytu mego w Ischlu przebłysły mi na żegnaniu ulubionych zakątków po górach i lasach. Zachodziła jesień. Wrzosy zakwitały różowo, zieloność drzew mienić się poczynała, konopie wyziewały wieczorami przenikliwe wonie. Na Hochjochu, na Langewandzie, na Rasbergu, na Jägerze gęste strzały biły co dnia, pod noc zwłaszcza albo świtaniem. Przed domostwami słychać było stuk siekiery, obrąbującej z korzeni wykarczowane wiosną pnie smolne; nad rzeką zbijano pośpiesznie tratwy; szluza „Choryńskiego” huczała, spławiając lasy; starsza dziatwa ciągnęła z wózkiem na zbieraninę suszu i mchów do utykania obórek a szop rozlicznych. Grube trawy, na wpół przewiędłe, chwytano o południu na świeżą paszę; u okien suszyły się pęczki mietlic srebrzystych, pełnych siemienia dla domowych czyżów, piegży i rudzików. Ogarniano się, tulono, gromadzono skrzętnie zapasy. Miasteczko pustoszało także. W hotelach kelnerzy ziewali przed bramą, nie mając obsługiwać kogo; w willi Sikingen szwajcar, zrzuciwszy liberią, kosił z nudów trawnik zarosły; handlarze ogłaszali wielkie wyprzedaże małych towarów, letnie mieszkanie arcyksięcia Rudolfa stało pustką, a kto chciał stracić guldena, mógł obejrzeć seledynowe kotary sypialni i spróbować fortepianu w salonie. Wszystko to były znaki czasu. Tymczasem góry moje i lasy, jakoby też nierade z odejścia mojego, zaczęły się czegoś chmurzyć, kwasić, zasępiać mgłą siną. Dymy z nich wieczorami szły i zmarszczenie jakieś; Rettenbach huczał gniewnie; Dachstein, widny z zachodniej Sterzena strażnicy, chmurami się odział i na świat patrzeć nie chciał; świerkowe lasy wpadały w długie zadumania, stojąc dniami całymi bez tchu, bez szelestu. Chodziłam teraz po górach, pokorna i cicha, oddając ducha mego ich samotności potężnej, i chodziłam po lasach, tęskna i marząca, nie wiedząc, jakby zabrać ten skarb ukojenia, który mi dawała ich cisza. Aż naraz — pękły te gniewy i kwasy, i deszcz się puścił rzewny, szlochający; zaszumiały drzewa i jary, a tak rozstawaliśmy się we łzach. W wigilię odjazdu mego przyszedł do mnie Hans Peter. Zaturbowany był jakiś, żółty, zmęczony. — A co? Pójdziemy gdzie znowu? — zagadnęłam go żywo. Suchym kaszlem zaniósł się stary. — A pójdziemy, pójdziemy — odpowiedział po chwili — jeno lasy zrąbiemy na drewka, a góry rozkopiemy na żwiry, pójdziemy. — Jakże wy tu zostaniecie przez zimę? — A co? Będziemy wyglądać lata. Żeby tylko tyle roboty! Stary machnął ręką. — A gospodyni-ż wasza? — Poszturchała mnie dzisiaj baba; a no, ze świata nie wypchnęła przecie; trzeba będzie do Pernegu. Czekać, czekać jeno, to się człowiek wszystkiego doczeka, nawet trumny. — Umilkł stary i trząsł głową siwą. — A cóż jezioro nasze — rzekłam, żeby go rozruszać cokolwiek. Hans Peter spojrzał mi bystro w oczy, a potem rzekł z cicha: — Pan Bóg po nim chodzi. II. Wenecja — Werona — Roveredo Znaki miejsca — Przez Karyntię — Treviso — Mestre — Noc wenecka — Poranek — Wrażenia z Placu Świętego Marka — W kościele — „Credo” tenora. — Evviva l'Italia! — zawołałam z głębi duszy, kiedy pociąg nasz ruszył sprzed stacji granicznej w Pontebba, gdzie z ust brudnego fakina usłyszałam pierwsze si, signora. Ale dopiero wtedy, kiedy mnie w Mestre zaleciała mocna woń nieświeżej już oliwy, poczułam naprawdę, że jestem we Włoszech. Tego bowiem konduktora, co w Gemonie mnie i towarzyszce mojej dał za trzy liry osobny oddział „dla dam”, na którego drzwiczkach stało jak wół: pei fumatori — uważam za typ międzynarodowy i wcale go za produkt lokalny nie liczę. Jeszcze nie miałam czasu wyśledzić w Mestre, skąd owa charakterystyczna woń bije, kiedy pod jego oszklonym podjazdem rozległ się okrzyk: par-ten-za! Z okrzykiem tym oswojoną już byłam. Od Pontebby począwszy, leciał on za nami, odbity jak piłka od skał i dzikich jarów Karyntii, i rozbrzmiewał ostro w klasycznym powietrzu Italii, przedzielonym dwiema żerdziami i łańcuchem od powietrza romantycznego. A tak ledwo gdzie tchu chwyciwszy, pędziliśmy przez dolinę Felli, Chiusaforte, Resiutę, Gemonę, wpadając spod nagłych błysków wód w długie zaćmienia tunelów, w których czeluściach roiły się za nami iskry, jako pszczoły złote, i obsiadły strop kamienny, i gasły. Od szarego ranka byłam już w drodze i czułam trochę zmęczenia. Zrazu mgły jeziorne wlokły się za nami całym taborem od Goisern i Anzenau. Towarzystwo drzemało w wagonie, a kto się zbudził na chwilę — poglądał w okno, wzdychał i ziewał. Jedno tylko młode małżeństwo opierało się czas jakiś tej powszechnej drzemce, aż i ono zasnęło cnotliwie, z głowami odrzuconymi każda w inną stronę. Ku południowi miało się już chyba, kiedy nagłym błyskiem słońce rzuciło się z góry. A byliśmy już wtedy u stóp Setalskich Alpów, gdzie w potężnych dymach stały wielkie indenburskie huty. Mur odbił się i został na prawo kędyś za nami, a w dalekich szumach wód jego słychać było jakoby natężony brzęk harfy i miłosne strofy Ulricha, króla minezengerów, który tu, w Frauenburgu, gniazdo swoje miał. A kiedy tak słońce patrzało rozjaśnionym w chmurach okienkiem, mgły poczęły zwijać na gwałt brudne swoje płachty i manatki — i wynosić się za góry, za lasy, z takim pośpiechem, że już Einöd stanął nam widny na oko z pustelnią swoją smętną, a wieżyce Friesachu, co przeciw nam szły, całe się złotem trzęsły jak tiary na kamiennych głowach. Zamczysk starych, w rozsyp a w gruz idących, na podziw dużo. Po skałach Karyntii siedzą one ogłuchłe i ślepe jako sępy siwe, i w księżycowe noce prawią dziwne baśnie, od których powietrze balladami pachnie. O nazwy zamczysk tych a rozsypanych klasztorów dopytać mi się nie przyszło, ale wiem, że teraz na imię im ruina. Jest tu i Ossiak kędyś i jezioro jego ulane z łez skalnych, w Gerlitzkich Alpów korzeni. Gdyby mi wola, szłabym tam była słuchać królewskich westchnień i płaczów, co się po górach wieszają zmierzchem mglistym. Bo i ja też mam piersi skarg pełne, i ja też z krainy pokutników idę, i jestem z rodu ich, i z win, i z nadziei. Ale droga moja już mnie do Villach porwała, przeskakując Drawę i pod Dobraczem lecąc na złamanie karku, aby wpaść w dolinę cichą i rozjaśnić się wśród jej zbóż i sadów, i minąwszy Tarvisio, stanąć na dziale wód, które się tu między Morzem Czarnym i Adriatyckim ważą. Chwila namysłu, spoczynku i razem z Fellą rwącą w szumach i w pianach ku Adriatykowi spadamy. Tymczasem zmierzch, co się już w górach Karyntii był podniósł, szedł przed nami coraz chmurniejszy w sobie. Poza Resittą i Gemoną Alpy cofnęły się wstecz, a podgórzem rozsypisk, pełnym jako bojowiskiem olbrzymów, szła noc ogromnym krokiem. Spuściłam szybę, chłód był i cisza. Na niebie paliło się gwiazd kilka. Podniosłam głowę, aby patrzeć na nie i myśleć o tych, co ich nie widzą wraz ze mną. Naraz — zapłomieniło się w powietrzu cichym… Pod łuną zamajaczyły dwie, trzy wieżyce, a niżej kadłub kamiennego miasta siadł w cieniach. Konduktor krzyknął: Treviso! Ale z podróżnych nikt tu nie wysiadał, a tak zostało za nami to miasto senne, z wyciągniętymi na noc czarnymi ramionami, złotą kopułą świateł swych nakryte. Do Conegliano lecieliśmy w trzasku, w iskrach i w dymie, aby tam usłyszeć owo niechybne: partenza i rzucić się dalej — ku Mestre. A w Mestre czuć już w powietrzu wilgotne tchy… więc serce mocniej bije i uczy się mówić: Wenecja… Zapach oliwy na stacji kędyś przepada, podróżny wychyla się w zmierzchy i patrzy na rozlewiska one dziwne, rzucone niby tarcze srebrne przez morze, co tu niegdyś z ziemią walczyło. Przez rozlewiska te puszcza się wiadukt potężny, tęczą z żelaza i z granitu. Po nim, w grzmiących tętentach dolatujemy do dworca. Mam ochotę być wspaniałomyślną i nie opisywać pierwszej mojej nocy weneckiej. A jednak, zdaje mi się, że dotąd widzę tę bramę dantejską, którą nam po długim kołataniu otworzył rozebrany w trzech czwartych odźwierny, i słyszę zgrzyt tych schodów, prowadzących „w miasto utrapienia”. Na ostatnim ich stopniu otwarły się drzwi skryte, aby nas wpuścić do pokoju, o którym niepodobna mi stanowczo twierdzić, czy był muzeum starożytności czy też gabinetem zoologicznym. Błękitne jego tapety w wielkie różowe kwiaty były miejscem najhaniebniejszych zasadzek na spokój podróżnych, a białe, niewinne kołdry pokrywały plac rozpaczliwych walk, staczanych bez nadziei zwycięstwa, a nawet bez chwały. Śniło mi się właśnie, że Wielki Inkwizytor, owinięty błękitnym płaszczem w krwawe róże, rozkazuje rzucić się na mnie stu tysiącom zgłodniałych tygrysów, za to, że ośmieliłam się powiedzieć, iż mnich jest także człowiekiem, kiedy potężny głos dzwona uderzył w powietrze i obudził ziemię i morze. Zerwałam się z łóżka, na którym ostateczne tylko znużenie utrzymać mnie mogło i pobiegłam do okna. Szereg pokręconych dachów, przejrzystych wieżyczek, glorietek i balkonów uderzył mnie przede wszystkim. Uliczka była ciasna, patrzyło się w nią jak w studnię. Do okna razem ze mną rzuciło się słońce, ogromne południowe słońce, które całą kulą na horyzont wybiega od razu i tkwi na nim jak rozpalony karbunkuł. A wnet też rozległo się wołanie: buone fighi! fighi! uva dolce! uva! — i gwar, i śmiechy, i stukot kroków pieszych. A ja — widząc to wszystko i szepcąc — uwierzyłam, że jestem w Wenecji. Najpierwszym staraniem naszym były przesiedliny, a podczas kiedy gondola czarna odnosiła rzeczy nasze do hotelu Britania, wyszłam, aby mieć pod stopami marmury i być gołębich skrzydeł trzepotem nakrytą. Jest coś dziwnego w tym uczuciu, jakim przenikniony jest wędrowiec, stając wpośród miasta, o którym słuchał kiedyś rzeczy niezwykłe i wyobrażał je sobie miastem w błękit rzuconym i niedosiężnym. A teraz przyszedł — i jest tu. I przyniósł z sobą z ziemi dalekiej serce wykołysane zbóż jasnych szumem, i oczy, co za jaskółkami po kalenicach słomianych latały i upojone były sosnowych lasów zmierzchem. Jest tu — i stoi — i patrzy — i myśli. Dziwnego coś ma to w sobie, jakoby przymierzanie jawy do wyśnionych rzeczy. Kiedyś, w dzieciństwie, a i później jeszcze, wszyscy wielcy ludzie wydawali mi się jako już umarli, a wszystkie miejsca przeszłości pełne jako kamienne groby, a wszystkie rzeczy bohaterskiej miary jako minione. Było im z tym w myślach moich dostojniej. Więc dziś zadumałam się bardzo, widząc, że w tej Wenecji białej ludzie w sklepach stoją, towar przedają, sery gryzą, wodę noszą; a miasto nie jest miastem umarłym i w uciszeniu stojącym, i nietkniętym od potrącenia czasów. A tak, pomiędzy myślami moimi a rzeczywistością stanął w pierwszej chwili ton jakiś sporny i rozdźwięk. Kto by chciał opisywać ten plac, który Wenecji sercem jest, podejmowałby rzecz dawno już zrobioną. Co do mnie, powiem tylko, że kiedym u północnego wejścia jego stanęła, wydał mi się ogromnym, a kościół o wiele dalszym niż był, a kampanila jego — bardzo skrzydlata i w niebo idąca, tak powietrze modre w oczach mi grało, a światło przyrzucało przestrzeni. Więc szłam, jakoby przez nawę wielkiej świątyni, tłumiąc kroki. Ale kiedym po wielu godzinach w kościele przebytych, na stopniach jego stanęła z twarzą ku północy zwróconą, wydał mi się plac ten zagrodzonym nad miarę wolnego oddechu — i obstąpionym bez wyjścia — i dusznym. Może to królewskość w Prokuracjach dysząca winną jest temu… Z kościoła wychodzi się republiki pełnym. Lwy tam jeszcze po marmurach ryczą, i pawie z piór strząsają gwiazdy sine, i miecz Morosiniego leży, a w kamiennym podsieniu słychać owo harde: non tibi, sed Pietro, które klękającego przed papieżem bohatera na całą wysokość ludzką odprostowywa. Wschód tchnie tutaj na wędrowca z porfirów swoich i mozaik starych, a każda kolumna ma swoje sny o palmach i niewolnicą jest na służbie zwycięzców stojącą. Chrystusy o ciemnych twarzach patrzą z den złocistych obrazów, a proroki stare w majestacie siedzą, a duch lata pod sklepieniami, natężony w sobie i płonący bardzo. Cóż, kiedy na dole gwar i ruch rośnie — i wzbiera cała ta powszechność życia, która w ludziach leży. U drzwi zaraz obdartus chwyta cię za poły i przemawia do ciebie wszystkimi językami świata, i przemówiłby językiem rajskim, gdyby tylko Adam, ten z pysznej mozaiki, w atrium kościoła na sufit rzucony, miał tużurek, w nim kieszeń, a w kieszeni — lira. Bronisz się, chcesz być sam, ale zajadły oprowadzacz nie pozwala ci na to. Krok w krok za tobą idzie i na myśli twoje następuje wielką swoją stopą. Jest on urodzonym nieprzyjacielem wędrowców zadumanych i cichych. Zaledwieś w kącie jakim stanął, wnet ciągnie cię na galerię, pokazuje wota w ołtarzach i trąci winem. Odsuwasz się, lecz on jeszcze „nic dziś w ustach nie miał”; „mógłby mszę odprawiać, gdyby był księdzem”. Na szczęście — nie jest księdzem. Tymczasem kościół zaczyna się zapełniać. Patrz tam, na prawo, klęczy kobieta zakwefiona koronką czarną, pierwsza wenecjanka prawdziwa. Plecami do ciebie zwrócona, ale odgadujesz, że zstąpiła z któregoś obrazu Tycjana lub Pawła Weroneńczyka. Na palcach idziesz, aby nie spłoszyć widzenia, i przypatrujesz się pilno, chociaż nic prócz zasłony obaczyć nie możesz, kiedy tajemnicza piękność wyciąga z kieszeni czerwoną bawełnianą chustkę i posługuje się nią w sposób grzmiący. Cofasz się — nie chcesz już widzieć jej twarzy; słuchaj, żółta jest jak cytryna i dosyć już stara. Zaczyna się nabożeństwo. Gromadki mężczyzn i niedorostków przechodzą od ołtarza do ołtarza, gdzie ksiądz piękniej śpiewa, gdzie wiszą bogatsze wota; trącają się, wstają, wyciągają szyję, dobywają centy dla bosego braciszka, który z puszką chodzi, nagością czaszki swojej świecąc z dala. Kobiety siadają u boków nawy, na kamiennych ławach, a poruszając wachlarzami, śmieją się i gawędzą. Najpobożniejsza wzdycha albo ziewa. Wtem organ się ozwał i zabrzmiały śpiewy. Wszystkie głowy zwracają się do chóru. O mszy zapomniano prawie. Piękny marynarz, w pośrodku nawy stojący, nuci półgłosem, a ksiądz, który w tej chwili wyciąga ręce nad ludem, plecy tylko wiernych spostrzega. Muzyka piękna, ale zbyt teatralna; ani prostoty w niej nie ma, ani głębi. Poznajesz motywy w operach kiedyś słyszane. To arie, nie hymny. Nie, nie mogłabym przy tej muzyce upaść na kolana i wołać: „Boże, zmiłuj się nad nami!”. Naraz uciszyło się w kościele — ulubiony tenor śpiewa Credo. Dziwnego w tej chwili doznałam wrażenia. Gdzie taka świątynia, gdzie taka ofiara, przy której by ludy wszystkie stanęły i wyrzekły: „wierzę”. Przemienioną byłaby ziemia po nabożeństwie takim, lecz teraz wiarę narodów w duchów obcowanie, w wielkie zmartwychwstanie, obwieszczają światu tenory. Z zadumaniem i goryczą opuściłam kościół ten i stałam w przysionku jego długo, z myślą wytężoną jak harfa, której struny przyciągnięto — aż do pęknięcia. Dopiero barka ta, co pluszcząc, czekała u brzegu, podjęła się tulić mnie i kołysać, i koić, i pokazać mi rzecz dziwną i ogromną, i od wielkich większą — morze. 2 Nad morzem — Pływaczki — Barki ivaporetti — Z daleka i z bliska — Municypalność — Przyjazd królowej — Bohater chwili — Regaty — Daniel Manin. Jak pielgrzym wschodu, co w meczetu progach zostawia pyły podróżnych sandałów, tak ja — rzuciwszy u brzegów Lido barkę i wioślarzy — ku morzu szłam, pociągana tchem jego dalekim. Na prawo i na lewo — drobne, żółto rozkwitłe akacje prószyły kwiatem skrzydlatym, a powietrze było ciche i bardzo niebieskie. Mnie czar jakiś ogarniał i gorącość wielka; i czułam, jak myśli moje w głąb idą. Naraz — zrobiło się oczom moim przejrzysto i szeroko — i powiały na mnie ogromne oddechy, i dusza moja zaszła świeżością i blaskiem. Morze szło ku mnie z pośpiechem wielkim, westchnieniami mówiąc do mnie, pełne niecierpliwych szeptów i wnętrznego żaru. A kiedym się zbliżyła, przybiegło całą chyżością fal i otrąciło się o ławicę piasku, tuż u nóg moich; a zobaczywszy, iż w zadumaniu stoję, wstecz poszło i cofnęło się w szumach, modrych ogniów pełne. A kiedym jeszcze stała, nadbiegło znowu z głuchym i natarczywym wołaniem. I zbliżyłam się na wołanie to, i posłyszałam dziwną pieśń, pieśń — przepaści. Takiej pieśni słuchając, człowiek po falach chodzić by mógł i na powietrze tchnąć duchy mnogie, i posyłać wichry jako ptaki morskie — na wschód i na zachód słońca. Bo w pieśni tej jest słowo potęgi, jakiej człowiek nie odgadł jeszcze w sobie. Ale odgadnie i stanie w mocy, i dojdzie miary, na jaką wymierzony był duch jego na początku. Lecz teraz, gdyby mnie kto zagadnął, jak wyglądało to morze, nad którym zasłuchana stałam, nie wiedziałabym, co rzec i jak je słowami pokazać. Bo nie utworzył język ludzki słów takich, które by się podejmowały w głębiach — i falami szły — i uderzały o ziemię płaczem wiecznym — i odchodziły zawołane, ku wysokościom swoim. Wiem tylko, że cienie i blaski szły po nim, jak po obliczu żywym, i że z goryczą wielką o brzegi biło, i pełne było głosów mdlejących i ostatecznych westchnień. I podobnym było morze to rzeczom smutnym a mocnym, i rzeczom zakrytym przed oczyma naszymi dla wielkiej rozpaczy swojej. I było podobnym do miłości — z drgnień błękitnych na najgłębszej głębi; i do nienawiści podobnym było z pian i z mętnych zapędów, i z szelestów wężowych. Wielkim poetą był Bóg, kiedy stwarzał morze. On uczył je ciszy — jako niemowlę swoje, i ryku — jako lwa puszczy. A teraz ludzie tu chodzą myśleć w głąb i wzwyż; a inni przychodzą puszczać oczy jak mewy głodne, po dalekości jego; i odejdą ci i tamci — i pomrą. A morze przyjdzie pytać o nich u brzegów; lecz pątników jednodniowych ziemi — kędyż imiona zakryte są przed prędkim wichrem zapomnienia? Cudzego głosu było potrzeba i cudzej dłoni, żeby mnie wstrząsnąć i przebudzić, i przywołać z tego zapatrzenia się w głębinę. Bom po raz pierwszy widziała coś tak wielkiego, iż można z tym było duszę zmierzyć. A tak — odeszłam cicha, odciskając ślad stopy na mokrym piasku, aby fala, gdy przyjdzie, mogła coś zabrać ze mnie. Gwar życia kąpielowego nierychło mnie ocucił w powrocie. A już brzeg morski rozkwitł tu był jakoby wodnych tulipanów mnóstwem, które w kolorach swoich pod słońcem stały i chyliły się, i mieszały z wodą — i nikły — i znów wytryskiwały w oddali jak fontanny tęczowe. Gdybym gustu do mitologii nie zgubiła kiedyś z kretesem, czytając klasyków naszych, powiedziałabym, że były to oceanidy albo nimfy wodne, lecz teraz muszę się wyrzec tej pięknej nazwy i po prostu przyznać, że to były pływaczki kąpiące się w morzu. Jedne z nich, zarzuciwszy na sznur wyciągnięty nagie swoje ramiona, dały się unosić wód biegowi jako nenufary mdlejące, główką w tył przechyloną dotykając fali. Inne — rzucały się do pływania namiętne, gwałtowne, a przezroczysta wód gaza zdradzała ich gibkie wygięcia i ruchy zuchwałe — i rozsuwała się przed wzdętą piersią — i zamykała za pluśnięciem stóp drobnych. Jeszcze inne — stały w miejscach płytkich, skulone, nieradne, nieumiejące zapragnąć wzruszeń szerokiej przestrzeni i swobody. Plecami odwracały się one od nadbiegającej fali i — widocznie — za wielkim było dla nich morze. Kobiety to, co z każdej głębiny życia umieją zrobić sadzawkę zielonym mułem zarosłą, gdzie się pluszczą kaczki. Temperament jest tu zdrajcą, chwytającym niespodzianie na ostatnim stopniu drabinki z kabin wiodącej. Podstrzega i wydaje jako mówiące zwierciadło. Patrz, oto jedna z pływaczek zstępuje do wody z wolna, świecąc różową nagością wahającej się stopy w sandałku z kukurydzowego łyka. Zasłania się ona rękoma, iż słońce patrzy na nią; włosy jej, zwinięte wysoko, odkrywają piękny łuk pochylonej szyi, wzrok z natężeniem na wodę zwrócony, uśmiech zalęknienia na ustach. Tuli się ona w sobie i zstępuje niepewna — z urokiem wielkim dla oczu. Patrz, przeciw niej w górę biegnie szybko inna, sypiąc iskrami kropel rzęsistych, wydatna rzeźbą ciała, świeża wzruszeniem. Fala goni za nią spragniona, rozkochana. Ale oto już i ciebie ogarnia pokusa rzucenia się w morze. Jest coś rozkosznego w tym oddaniu się potężnym uderzeniom fali, w tym wyciągnięciu ramion do czegoś, co jest ogromne i tajemnicze, w tym zmieszaniu istoty swojej z szumem i odpryskiem wód, łamiących się na piersi jak kryształ pęknięty. Pieszczota w tym ludzka prawie — i upojenie wielkie. Wracających z kąpieli zaczepiają drzew cienie, przekupnie owoców i muszli. Owocom oprzeć się niepodobna. Kupujesz pyszne grono winne, którego każda jagoda jest rubinową lub słoneczną czarą, i idziesz z wolna, depcąc ruchomą przejrzystość zmierzchu, którą drzewa rzucają ci pod nogi. Barka twoja drzemie, a twoi brunatni poppe w swych kolorowych koszulach, zabierają się do wiosłowania z tajemniczą miną, której zagadka rozwiąże ci się dopiero u piazzety, kiedy będziesz musiał zapłacić w dwójnasób umówioną cenę, pod pozorem, że zbyt długo zachwycałeś się morzem, i kiedy w dodatku jeden z nich będzie wołał: per bere, a drugi — per botiglia. Kręcą się tu wprawdzie tańsze od bark małe parowe stateczki, po zatoce latające z pośpiechem, ale milsza jest stokroć żegluga barką, która się za wolą twoją zwija i pozwala palcom twoim przesiewać błękitne iskry wód rozbitych wiosłem, i chwytać trawy morskie, i za twoim skinieniem chodzi, i kołysze cię, i koi, i utula. Vaporetti za to owe gwarne są i wesołe — i ciekawe studia robić na nich można; byłyby nawet znośne zupełnie, gdyby dobrzy ci eks-republikanie palili trochę mniej demokratyczne tytonie i gdyby pies kapitana mniej mokre łapy opierał ci na kolanach. Z daleka jednak vaporetti wyglądają bardzo interesująco. Dziwna rzecz, jak dalece niebezpiecznym jest przypatrywać się czemukolwiek w Wenecji zbyt z bliska. „Z daleka” — oto punkt widzenia właściwy tu zawsze i wszędzie. „Z daleka” patrz na Ca-d'oro, na fiorinę, na gondolę. Inaczej — pałac wyda ci się ruderą, kobietą niedomytą, gondola odrapaną, a tkliwy śpiewak serenady pod balkonem twego hotelu — fakinem, pocącym się oliwą. Są libertyni podciągający nawet municypalność tutejszą pod kategorię rzeczy, którym się nie należy przypatrywać „z bliska”. Ile w tym jest złośliwego wymysłu, sprawdzić nie miałam czasu. Municypalność jednak widziałam, i to w pełnym komplecie. Okoliczność była wyjątkowa. Do dobrego miasta Wenecji miała przybyć królowa Małgorzata. Przygotowań wielkich nie robiono wprawdzie, ale — iż dzień był świąteczny — tłumy pogarnęły się ku dworcowi. Wielki kanał rozdzielił widzów na dwie części. Jedna z nich poruszała się jak pstry gobelin na tle szerokich wschodów i kolumn świętego Symeona Piccolo, druga zajęła peron, grupując się u obu stron wejścia. Było już trochę ścisku i gwaru, kiedym się tam znalazła. Rzekłam więc do pierwszego z brzegu mężczyzny: zróbcie mi miejsce, signore!, chciałabym zobaczyć waszą piękną królową. Uśmiechnął się mój Włoch, coś nie coś do diabła podobny, zakrzątnął się, zagadał, jednego pchnął, drugiego szturchnął, i tak — za tante grazie — dostałam miejsce tuż przy drzwiach, którymi królowa Małgorzata schodzić miała do gondoli swojej. Po prawej i po lewej stronie stały dwa oddziały wojska, przy nich kręcili się młodzi oficerowie, podobni do żuków wiosennych, tak byli lśniący, tęczowi, szumiącymi szarfami skrzydlaci. Na czele każdej sekcji dobosze i od złota kapiący trębacze, z piersią wysoko nabraną tchem mocnym. Pomiędzy jednym oddziałem a drugim, przechadzała się starszyzna wojskowa. Byli to piękni, siwi wojacy, którym w czterdziestym ósmym roku inaczej podobno niż dziś serce biło; a teraz chodzą z głową spuszczoną ku ziemi, a na ustach ich błąkają się melancholiczne uśmiechy. Dziwna rzecz, nie dostrzegłam w publiczności żadnego zapału. Trochę ciekawości w spojrzeniach, trochę ironii na twarzach, oto wszystko. Półsłówka latają jak chrząszcze złośliwe; mężczyźni szepczą, kobiety śmieją się i wzdychają na przemian. Żandarm nawet, co w czarnym kasku swoim z pływającym piórem ma być stróżem porządku i lojalności — trąca łokciem sąsiada i kiwa dwuznacznie głową albo przechyla się przez ramię, żeby do ogólnej gawędki dorzucić dowcip lub uśmieszek, który tronu nie obali wprawdzie, ale świadczy, że królewskość nie zapuściła na lagunach głębokich korzeni. Tu królem, po staremu, jest jeszcze zawsze — morze. Pod jego to wóz srebrny zrywa się z frontonu św. Marka potężna kwadryga, z rozpuszczonymi na cztery wichry grzywami; jego to znak ten lew skrzydlaty, piastujący miecz i ewangeliczną księgę. Kiedy się ten król ruszy — ruszą się za nim Wenetów serca. A teraz ci widzowie królewskich wjazdów uśmiechają się tylko z leciuchnym ściągnięciem ramion. Na kanale tymczasem rośnie gwar i ruch. Dworskie gondole pluszczą już u brzegu, a na każdej z nich czterech śmigłych wioślarzy w czerwieni, przepasanych biało i błękitno. Kilku poważnych mężczyzn przechadza się w oddzielnych grupach. To municypalność miasta Wenecji. Myślisz może — stara szlachta, strojna w owe „szuby czarne, na przodzie otwarte dla widzenia bogatej kamizeli”, do których na głowę szła „czapka — an instar mitry — czarna”. Gdzie tam, dawno to już minęło! A z tej „signorii” starej ani dymu, ani popiołu. Więc może myślisz — dworacy we frakach? Boże uchowaj! Nie każdy nawet z tych ojców miasta ma całkiem czarny garnitur, a wielu wciąga rękawiczki sędziwe, którym się już dawno chleb zasłużonych należy. Siwy posługacz wyszedł z dworca i rozciągnął stopkom królowej — ode drzwi po schodach — dość biedny, wąski, wypełzły już dywan, który wszakże mógł być szacownych wspomnień skarbnicą. Uśmiechy na twarzach widzów przybrały wyraz pobłażania; trębacze mocno się nadęli i wystawili naprzód prawą nogę. Sygnał uderzył raz, drugi. Zaczęto się oglądać po niezapalonych latarniach. Wenecja nie jest podobno bogatą i sztukuje swoje bilanse jak może, więc i gaz zapala się tu w ostatniej chwili pomp wszelkich, gwoli oszczędności reprezentowanej tak przykładnie przez municypalne kapoty. Naraz — wystrzelono z działa. Trębacze buchnęli narodowym hymnem, ojcowie miasta postąpili ku wejściu. A lampy jak ciemne, tak ciemne. Publiczność zaczyna wołać: „latarnie, latarnie!”. Zrobił się zamęt i hałas. Nadbiega wreszcie z knotem na kiju zatlonym uwierzytelniony przy gazie fakino — i na łeb, na szyję zaczyna się zwijać, zapalając płomienie co drugi, co trzeci. Czas był najwyższy: młody adiutant, przebiegając z szalem królowej do gondoli, zobaczył, że jeszcze ciemno; chwycił się tylko za głowę i krzyknął: „latarnie”! Nieszczęsny fakino w pośpiechu sam nie wie, co robi; ręce mu się trzęsą, nie może trafić z swym stoczkiem — zapalił wreszcie trzy, cztery, sześć, siedem latarni… Jedna z największych po prawej stronie została jeszcze ciemną… — zdąży czy nie zdąży? Biedny zapalacz utyka na nogę; ktoś z publiczności chce mu kij wyrwać i sam pośpieszyć ze światłem. Ale on za nic nie ustąpi praw swoich. Wtem daje się słyszeć szept głośny, potem cichszy: „królowa, królowa!”. Lecz wszystkie oczy zwrócone są na nieszczęsnego fakina, który z płomykiem swoim, stojąc na środku dywanu, sięga do niezapalonej latarni. A tak stał się biedaczysko bohaterem chwili. Małgorzata tymczasem szła z wolna, prowadzona pod ramię przez jakiegoś siwego dygnitarza, który kask swój wojskowy niósł w ręku. Skromny, szary płaszczyk podróżny odziewał królową, z wielkim wdziękiem oddającą ukłony obecnym. Za nią postępował jej syn, w kostiumie marynarza, a obok niego szła stara principessa, krokiem sztywnym, trzęsąc głową siwą. Municypalność zamykała pochód. W chwilę potem plusnęły wiosła, a wielki kanał zajaśniał całym urokiem weneckiej regaty. Wśród syku rakiet i ogniów bengalskich rozsypywały się w powietrzu cichym brylantowe kwiaty królowej — stokrocie — jednaką łuną oblewając twarz Małgorzaty, principessy i republikańskie kapoty. — Piękną macie królową — rzekłam do starego wioślarza, kiedy na Rialto brzeg naszej gondoli obtarł się prawie o burt dworskiej barki. Stary zmilczał — łódź tylko skręcił w bok i silniej wiosłować począł. A kiedyśmy się odbili od gwaru i wrzawy, i od świateł sztucznych, ujrzałam posąg biały — miesięcznym światłem nakryty, w majestacie wielkiej ciszy stojący. Stary wioślarz pochylił się wtedy ku mnie i szepnął głębokim głosem: „Daniel Manin”. 3 Czarna księga — Moja z Nowym Peregrynantem rozmowa — Merceria — Życie na ulicy — Sempre diritto — Trattoria — Plac św. Marka wieczorem — W ciszy nocy — Ponte dei Sospiri Na stoliku moim leży stara księga, dobrze już przez mole ruszona, której deski, czarną obciągnięte skórą, noszą ślady oderwanych klamer i rzemieni. Księgi tej tytuł jest Nowy Peregrynant, starego świata Lustrator — a na pierwszej jej karcie dwaj orłowie siedzą, trzymając w dziobach wstęgi ornamentu, nad znużonym już trochę okiem Opatrzności. Otóż, kiedy na księgę ową spojrzałam, przyszło mi na myśl, że gdyby autorowi jej wpadły w ręce te moje świstki z podróży, dzielny ów mąż — silniejszy w heraldyce niźli w etnografii, byłby nimi niepomału zgorszony. A myśląc tak, zapatrzyłam się na orły owe i podparłam głowę ręką, i zadumałam się o czasach, kiedy ta księga młodą była. I zdało mi się, że zacny Peregrynant wystąpił z wielkich liter na tytule, a stanąwszy z boku, przez ramię moje na kartki zapisane patrzał. Patrzał, patrzał, uśmiechał się złośliwie i głową kiwał, aż naraz ręce w boki wparł i huknął z całym ferworem właściwym stylowi swojemu. — Jak to! Asińdźka ruszyłaś się w peregrynację takową bez żadnej duchowej armatury? Nie wziąwszy za patrona świętego Ekspedyta? Ani wezwawszy na pomoc świętych Trzech Królów? — Panie — odrzekłam z pokorą — za jaskółkami leciałam, za obłokiem zachodnim. O świętym Ekspedycie — pierwszy raz słyszę, jak żywa, a królów nie wzywałam nigdy, bom z tych, co harde serca mają. Błogosławieństwo pól swoich i łąk swoich na drogę wzięłam, nosiłam je w piersiach z miłością wielką wśród obcych. — Hm! — przerwał mi udobruchany Lustrator — nieźle się asińdźka bronisz, a i to jej się chwali, iż księgę tę, w której ja esencjalne i osobliwe scienda ex probatissimis authoribus podaję pod ręką masz. Ano nie zawadzi z ojczyzny swojej movens gressum benedykcyją kościelną wziąć, a obserwować pewne regulas, aby nie powiedziano z cudzych krajów powróconemu, iż tam był oculo spectator, mente incognitor. Tu zażył tabaki, w krześle siadł i tak dalej prawił: — Przybywszy do królestwa lub prowincji jakowej, przywitać naprzód należy Angelum Praesidem owej krainy lub miasta, bo i te mają Angelos Custodes. Pamiętałażeś o tym, asińdźka? — Panie — przemówiłam nieśmiało — wiem, iż anioł każdego narodu żyw jest, choć nieraz omdlały i uśpiony w sobie. Tego anioła witałam wszędzie, gdziem mogła dojrzeć oblicze jego. A bywało ono jak śmierć smutne — ale mocniejsze od śmierci. A widywałam go, wśród pól cichych, wodzącego pługi nocą na jutrzejszy plon, i wśród lasów niosącego się z szumem dębów starych, i widziałam go, gdy nad rzekami w pióra srebrzyste uderzał, i siadał na ruinach jakoby w płaczu wielkim… A pod zorzę ranną i świt wstawał ten anioł i budził ludzi do pracy na jutro dalekie. A ludzie mówili wtedy, iż słońce im wschodzi. Chciałam mówić dalej, ale stary machnął niecierpliwie ręką. — Sedycyje to są a misterstwa słów próżne, którym się tylko białogłowskie rozumy, iż krótkie są, poddają. Ano, powiedzże mi, asińdźka, czy też stanąwszy w krainie jakiej cudzej, zakładałaś najpierwszą swoją curiositatem w tem, jak się kraina owa zowie, jak się przedtem zwała, dlaczego ta stała się imienia mutacja? Jaka tam religia, jaki status, jaka acria, jaka długość i szerokość granic? Jak dawne królestwo to? Ex quibus initiis powstało lub upadło? Co tam za wojny i eventa trafiły się, i w czym ta Nacyja nad inne excellit. Boże miłosierny! — pomyślałam ze skruchą, nawału pytań tych słuchając — ani mi do głowy nie przyszło dowiadywać się gdziekolwiek o tym wszystkim. Że jednak obawiałam się z nieświadomością taką przed Peregrynantem moim wydać, więc pomyślawszy mało — odrzekłam: — Wiem, panie, że po ziemi duch twardy chodzi z mieczem, i krainy ciche odcina od imion ich i zaciera imiona te żelaznym palcem. Wiem, że religiją w krainach takich jest płomień gorejący ku imieniowi onemu, i że powietrze tam narzekań i smutku pełne, a długość i szerokość granic ludzie tam po mogiłach mierzą. Wiem, że państwa z początków wielkich powstałe zwijają się, jako liść jesienny, ku zdeptaniu; i to wiem, że ten naród nad inne celuje, który sprawiedliwość za fundament ma. Słuchał mnie stary z twarzą chmurną i gorzką, i zwiesił głowę — i milczał. Aż po małej chwili, ocknąwszy się jakoby, rzekł nagle. — Z wielką modestyją rzeczy takie obserwować należy; a z cudzoziemcami zbytnio o nich nie dyskurować. W fakcyje też żadne nie wdawać się — bo w cudzych krajach jest rygor wielki na swawolnych i rychła suspicyja być może. Na co, gdym ja oczu pochylonych nie podnosiła, tak dalej prawił: — A wszakże, nie powinno było fugere notitians asińdźki, co za kondycyja ludzi i obywatelów krainy, jakowej jest, i w czym ich cnota i pochwała consistit. Jaki ich genijusz, sposób i ku Panu wierność. Jakie gdzie mury, fossa defensa. Jeśli miasto, kiedy i od kogo w oblężeniu było. Czy szturm wytrzymało gloriose? Jakie tam akademije, jak dawne, i od kogo erygowane. Co za profesorowie, jakiej uczą sentencyi. Co za księgi i veritates mają. Jak zacni są tam dyscypulowie, jaki ich progres i w naukach aplikacyja. A kiedym jeszcze w zadumaniu trwała: — Jakże — zapytał — nicże mi aśćka nie powiesz? Obróciłażeś przynajmniej ciekawe i rozumne oko na publica opera? Na bazyliki, klasztory, collegia? Na cytadelle, cekhausy, rynki, baszty i antymurały? Jaki gdzie zamek, amunicyje, praesidium?, Kto w zamku jakowym, rex, czy vice-rex, z jaką pompą i magnificencyją rezyduje? Jakie gdzie commercia, urodzaj albo sterilitas gruntów. Jakie wody lekarskie, źródła, cieplice i co singulare o tychże wodach fert fama? — Nie, panie — odrzekłam zawstydzona głęboko. — Nie wiem tego wszystkiego. Jam po ścieżeczkach polnych chodziła, zbierając kwiaty dzikie, co rozkwitają dla ludzi zamyślonych o rzeczach w pąku jeszcze leżących. A kościoły to były gwiaździste, miesięcznych świateł pełne, gdziem ja na modlitwę stawała. A król-duch przez bazyliki one szedł, ku porankowej stronie. I świeciła mu noc lampą przejrzystą, a ludzie czuwający na dolinach mieli wtedy sny ciche. Wiem też, iż baszty a mury trzeszczą teraz w sobie — i w gruz a w upadek idą; bo każdy wiek inną wojuje mocą — od kamieni aż do myśli. Wodyć znam i potoki leśne, bom się od nich przygrywek do pieśni prostych uczyła; ale szumy ich przepadały u ostatniej olchów strażnicy i poza cienie brzóz nie przechodziły dalej. — Dziwno mi bardzo — przerwał Peregrynant z goryczą — iż aśćka przywidzenie jakoweś i humory bierzesz za arcana et rara. Niemałej potrzeba animadwersyi, aby tego wszystkiego do końca cierpliwie wysłuchać. Widzę ja, iż aśćka tylko wietrzników na wieżach miejskich patrzałaś, a po górach i lasach cygańskim obyczajem włóczyłaś się, mało co z rzeczy widzianych fundamentalnie poznawszy. W pośrodku raritatum et mirabilium przygodziło się aśćce stać, a zaniedbałaś zanotować pilno omnia visa, audita, facta. I oto wiesz dzisiaj, po czemu łut wiatru w polu, a nie wiesz, co jest ratio gubernationis. Szumu i dymu pełno u aśćki w głowie i słóweczek misternie rzezanych, a żadnej sciencyi o tem, jaki gdzie magistrat, trybunał, sądy, jakie commercia, przemysł, dowcip i jakie w religii zelum! Zamilknął stary i sapał gniewnie przez chwilę, a potem przemówił jakoby do siebie: — Prawdę to świętą rzekł Lipsiusz: Sapiens, ubicunque est, peregrinatur; fatuus, semper exulat. A zwróciwszy się do mnie, dodał: — Widziałażeś przynajmniej asińdźka Dożego w Wenecyi? — Kogo? — zapytałam, niedobrze wiedząc, o co by mu szło. — Dożego, mówię! — odparł niecierpliwie. — Cóż, nie wiesz nawet aśćka, co jest Doża, caput et princeps Senatus, który Adrię, morze, corocznie pompaticezaślubia i pod którego imieniem wszystkie publiczne Instrumenta i Dekreta w świat idą? — Doża! — zawołałam z uśmiechem. — Ależ teraz nie ma Doży, panie. — Nie ma Doży? Cóż mi to aśćka prawisz. Więc chyba i Wenecyi nie ma? — Wenecyja jest. — Widziałam ją nad morzem stojącą, zalotnicę białą, w obnażeniu marmurów swoich. U nóg jej kołysał się okręt. Ale nie był to żaden wojownik zuchwały, tylko jakiś handlarz opasły. Przywoził jej złoto, więc uśmiechała się do niego. Na ostatnim rąbku jej szaty, na Riva degli Schiavoni, tłum niewolników po dawnemu stał, tylko że teraz nie byli oni związani sznurami i nazywali się — ludem. Wolno im było kupić melona, gdyby miał który za co, a gdy nie miał, wolno mu było rozciągnąć się na marmurze i zasnąć. Słońce świeciło wszystkim darmo, a wesoły pajazzo pokazywał sztuki łamane i na rękach chodził. Lecz gdym tak mówiła, zaszczebiotał wróbel nad balkonem, zbudzony, gdyż dniało już było, a Peregrynant mój stary zaćmił się i zaszedł cieniem, i mgliste ręce rozstawił w powietrzu na znak, że głosu już nie ma, i pochylił głowę siwą, i zniknął. Spojrzałam — przede mną znów leżała księga czarna, bardziej jeszcze niż przedtem zszarzana, a oko Opatrzności zdawało się drzemać, na wpół przymknięte. ------------------------------------------------ Myliłby się ten, kto by sądził, że w Wenecji można sobie według woli czas urozmaicać. Ograniczoność gruntu pod nogami trzyma tu niejako w karbach fantazję wędrowca. Jest wprawdzie morze, ale nie ma ziemi; a przynajmniej jest jej tak niewiele, że gdziekolwiek się ruszysz, zawsze dojdziesz do jakiegoś końca. Brzeg Lido ma go u strażnicy wojskowej, tam kędy jaszczurki spłoszone przebłyskują w słońcu, dróżka między ogrodami na prawo u piaszczystych wałów, Mercerie — u Rialto, ogród publiczny — u wierzb garści na mokrym piasku stojących. Żyje się tu jak na okrętowym pokładzie, a zrębem wszystkiego i fundamentem jest woda. A jednak i po tej troszce ziemi, którą Wenecja pod stopy chwyciła, odbywać można wędrówki bardzo ciekawe. Wejdź tylko w Mercerie, przez bramę starego Orologium, nad którą stoją rycerze z spiżowymi młoty, aby miastu i morzu wybijać godziny, a zobaczysz, jak się to ludzie umieją cisnąć, zwijać, kurczyć, a przy tym, jak umieją przedawać wczoraj wykończone „antyki” i „arcydzieła” niemające stanu cywilnego i różne nieodzowne rzeczy, które kupiwszy, nie wiesz, co zrobić z nimi. Zobaczysz także, jak dalece na ulicy żyć można. Wąskie, przepaściste zaułki, które się od głównego pnia Mercerii odbiwszy, krzyżują, gonią, przeskakują wzajemnie w tysiąc przegubów splątane, są pracownią, jadalnią i pokojem sypialnym uboższej ludności, której to, że nocuje na moście, a na trotuarze się odziewa, wcale humoru nie psuje. Hałas w tej części miasta wiekuisty. Ulica jest tu podwórzem, fabryką, warsztatem. Domy z otwartymi bokami, które nie są ani oknem, ani balkonem, ale rodzajem obszernej, najczęściej ciemnej czeluści, dają wylot wszystkim stukom, zgrzytom, świstom, łomotom, jakie od czasów Jubala i Tubalkaina powstać mogły na ziemi. Tutaj szewc bije młotkiem w podeszwę — jak dzięcioł w drzewo; ślusarz — jak derkacz — pilnikiem swoim zgrzyta; stolarz heblem szoruje; tokarz — jak bąk — huczy, a wspaniały kowal z obnażonymi ramiony stoi na tle czerwonych płomieni, czarny od dymu, od iskier świecący, i wali dźwięcznym młotem, panując nad całym tym rozstrzelonym gwarem. Ogłuszony — w bok skręcasz, uciekasz, ale za tobą goni głos piskliwy chudego krawca, który przewiesiwszy nogi na ulicę, w dziurze swojej siedzi, nożycami skrzypi i jak drozd śwista piosenkę. Umknąłeś mu wreszcie, ale kiedyś go już daleko za sobą zostawił, spostrzegasz, że w tej plątaninie wąskich uliczek trudno ci drogę odnaleźć. Zatrzymujesz tedy przechodnia, pytając go o San Marco. — Sempre diritto, sempre diritto — odpowiada ci przechodzień uprzejmie. Idziesz tedy przed siebie czas jakiś i trafiasz na przecznicę, która ci drogę jak nożem przecina. Stajesz — i nie wiesz, kędy dalej iść. Wtem nadchodzi kobieta, niosąca wodę w miedzianych kociołkach, na ramieniu w bok wpartym. Z uśmiechem słucha ona pytania twojego, a potem — wskazując ręką na prawo lub lewo, stosownie do humoru swojego, sempre diritto, diritto, signore, prawi ci jak sroczka. Zaczyna cię to niecierpliwić; idziesz jednak na prawo lub na lewo, szukając owego diritto', którym cię każdy z przechodniów częstuje, aż wreszcie dobijasz się do placu; skręciwszy jakiś tuzin razy tu, tam i jeszcze w bok, co wcale nie przeszkadza całej tej krętaninie nazywać się: sempre diritto. Nie znałby życia Wenecji ten, kto by nie znał trattoriiludowych. Na via alia posta jest jedna taka trattoria, około której przebiegałam często, spiesząc po listy z kraju. Niska druciana krata dzieliła od ulicy kuchnię, która była zarazem i salą jadalną. Tuż za kratą stały rondle, talerze i gotowe już porcje ryby i polenty. Z szatańskiego pisku, z jakim w trattorii tej skwierczały tłuste patelnie, z zabijającej woni tranu i oliwy, z otyłości właściciela wreszcie — wnoszę, iż była to jedna z najpopularniejszych gospód tej części miasta. Konsumenci roili się tam dzień cały, jedni leżąc na moście i na brzegu kanału czekali, aż przyjdzie południe, inni wyciągali sieci i płatali ryby, których odpadki słońce rozkładało z całą swobodą. Sądzę, iż aby wejść do trattorii takiej, trzeba od wczoraj być na czczo i mieć mocny katar. Lecz oto nadchodzi wieczór, chwila najbardziej urocza w Wenecji. O ósmej zaczyna się zaludniać plac cudzoziemcami, którzy nabiegawszy się od rana po galeriach i kościołach, teraz dopiero rzucają w kąt Bädeckera i idą szukać wrażeń na własną już rękę. Przed Quadrim, przed Florianem stoją całe armie plecionych słomą krzeseł i prostych stoliczków. Piękne „fioriny” kręcą się pomiędzy gośćmi jedzącymi lody lub granito i pochylają się ku mężczyznom, chwaląc swój towar — i patrzą im w twarze, wielkimi czarnymi oczyma… Kwiaty ich nie mają właściwej sobie woni, ale wszystkie pachną jednostajnie, modną w tym sezonie perfumą. Pod galeriami prokuratorii tysiąc płomieni pali się i łamie w delikatnych szkłach Salviatego, w drogich kamieniach i filigranach wystaw złotniczych. W pośrodku wojskowa orkiestra gra niezbyt pięknie. Ale też nikt tej muzyki nie bierze na serio i nie przychodzi słuchać jej wyłącznie. Tu przede wszystkim się patrzy; a jeśli kto słucha, to chyba gwaru zmieszanej rozmowy lub szeptu sąsiada. Nie powiem, żeby to ostatnie przychodziło bez pewnych trudności. Ledwoś się odczepił od smagłej „fioriny”, kiedy brodaty handlarz owoców w cukrze następuje na ciebie z srebrnym swoim koszem, krzycząc co gardła: Caramel! Caramel! Caramel!. Tuż za nim przeraźliwy dziennikarz z całą europejską polityką pod lewą pachą, zajadle obwołuje swoją drukowaną bibułę, do której po dniu gorącym, po szepcie „fioriny”, obrzydliwość jakąś uczuwasz. Po placu tymczasem ciągnie tłum różnobarwny i różnojęzyczny. Piękne wenecjanki, które cały dzień boży gdzieś po balkonach siedziały, trochę rozebrane, trochę nieczesane, a zawsze mniej więcej brudne — teraz pod wieczór pięknieją, przygładzają włosy lśniące i wpiąwszy w czarne koronki kwiat jasny, idą tu chłodzić się zręcznie wachlarzem, szczebiotać i gryźć cukierki. Mężczyźni — prawie wszyscy piękni i hardzi. Im niżej w lud, tym czystsze typy i bardziej wybitne. Hardość w nich uderza przed pięknością jeszcze. Biedak, co i dziesięciu centów nie dorachowałby się we wszystkich kieszeniach, przechadza się w swojej czerwonej koszuli i wielkim kapeluszu z taką godnością wpośród cudzoziemców, jakby gospodarz przyjmujący gości. Jest przy tym grzeczny i do pewnego stopnia delikatny. Kobiecie usuwa się z drogi, jeśli ładna, i patrzy na nią okiem znawcy, nie spiesząc się i czas sobie dając. W spojrzeniu tym nie ma nic obraźliwego. Jest on wtedy artystą badającym piękno, a sam wygląda jako posąg z brązu. Do północy i za północ często trwa na placu ruch i gwar. A tam o sto kroków dalej, cisza bardzo głęboka chodzi po starym niewolników wybrzeżu, a noc miesięczna wysrebrza wody zatoki pluszczącej miękko i sennie. W białości księżycowej stoi kościół ten dziwny, któremu pod krzyżem zdają się śnić Alkoranu wiersze, i słupy te śmigłe stoją, na których niegdyś republikańskie chorągwie nad morzem wiały. Patrz! Tam z tych arkad kamiennych wieszają się jakieś ręce mgliste, wzniesione, wołające ratunku wśród nocy. To Ponte dei Sospiri. Most tchnień ostatnich, most ucisku ducha, Śmiertelnych dreszczów i trupich nudności, Most gwałtu, zbrodni i — sprawiedliwości!… Cicho!… ktoś słucha… Po kościach idzie strach… Mury te żyją i szepczą do ucha: „Ach!” 4 Prigioni — Mój przewodnik — Pozzi — Weneckie dzwony — W pałacu Dożów — Assunta — Jan — Mój bukiet — Obrazek z Giudecca — Lani — Zanzary — Pod tęczą. Po morzu — najsilniej myślą moją i uczuciem targały w Wenecji więzienia. Nieskończony ruch, wolność, życie — odrętwienie, noc wieczna, grób. Dziw, że ludzie mogli pod okiem wolnego morza wznosić te mury tragiczne, starej zgrozy pełne, na które patrząc, zdało mi się, iż słyszę brzęk kajdan, wleczonych kędyś daleko, daleko… Chłodny, wilgotny dech lochu trząsł znikomym płomykiem dymiącej pochodni, którą przewodnik mój nad głową niósł, zstępując ze mną do owych prigioni, kędy lew skrzydlaty św. Marka, co na kolumnie syryjskiej zatoki stoi, jaskinie swoje krwawe i zbójeckie miał. A przewodnik ten mój, Włoch z suchą i nerwową twarzą, co więcej oczyma świecił, niż kagankiem marnym, mało co do zwykłych „ciceronów'' podobnym był. Nieświergotliwy, milczący raczej, skąpe słowa swoje przekąsywał na ćwierci i rzucał nimi twardo, jakby kamienie gryzł. Jużeśmy celę oną minęli, gdzie skazańców spowiadano przed śmiercią, kiedy nagłym ruchem zwrócił się wstecz i świecąc ku pustej framudze, w ścianie pajęczyną zasnutej, rzekł krótko: — Tu był krzyż. Ma non Dio — dorzucił posępnie. Po czym my dalej już szli; on — mrucząc mściwie, a ja w ucisku wielkim, serce mając buntu pełne, a kroki ciężkie, jakoby się za mną wlokły wszystkie ziemi łańcuchy. I tak my przyszli w miejsce przestronne nieco, a przewodnik mój stanął i żagwią swoją po ziemi wodził, jakoby szukał czego. Izba to była momentów ostatecznych i przestrachów śmierci, i tortur. Pomost pełen plam rdzawych, wżartych głęboko, dawał przejście śliskie przez tę katownię, kędy czerwony pień stał jako ostatnie łoże wielu głów szlachetnych. Przez szczeliny w taflach pomostu słychać było złowrogie szelesty morza i plusk gondoli tej, co była skazańcowi rusztowaniem i wozem pogrzebu. Ostatnie tchnienia i ziewy śmiertelne do ścian tu kiedyś przywarły z krwią lepką razem; a teraz — obudziły się i ożyły, aby uderzyć we mnie trupią jakąś parą. To wnętrze tragiczne mostu dei sospiri. Lew wenecki ofiary tu swoje darł i morzu ciskał; a Doża, co Adriatyk zaślubiał, korowód weselny z trupów tych miał i drużbów straszliwych. A idąc, zstąpiliśmy niżej jeszcze, gdzie noc była czarniejsza i cisza więcej głucha. Dreszcze tu po ciele szły i włosy wstawały na głowie, a w powietrzu czuć było tę moc, przez którą człowiek milczy i umiera. I nagle zdawało mi się, że się przede mną otwarły wszystkie ciemnice, które Anhelli miał pokazanymi sobie — i usłyszałam jęk cichy, jakoby z daleka przywiany. — Pozzi — syknął mój Włoch, jakby w ustach żelazo rozpalone miał, i pochylił się, bo sklepienie zniżało się tutaj. I ja pochyliłam się także, ale w uczuciu czci jakiejś i małości własnej. Kaganek dogasał prawie, więc przewodnik mój podniósł go i płomykiem wodził po ścianach, które nosiły na sobie ślady rąk mury drapiących i głów o kamienie tłuczonych; a potem matę z żelaznych prętów, co w lochu na ziemi leżała, nogą pchnął i rzekł z naciskiem: Marino Felieri. O ziemio! Pókiż ty z myśli ludzkiej będziesz robić kreta, co krwawe ścieżki ryje w mózgach skazańców zamkniętych w ciemnicy. Tajemna praca lochów mściwa jest i okropna; ona kiedyś rozryje całe wnętrze twoje, iż nie będzie gdzie stopy postawić w spokoju. Będziesz ty wtedy trząść się i wołać: „biada!”, lecz słońce wejdzie w płomieniach, aby oglądało dzień sądu. Smutna i zgnębiona opuściłam więzienie weneckie, gdy właśnie ozwały się dzwony, bijąc w niebo chórem ogromnym. Najpierw w kampanilli uderzyło serce tak potężnie, że wszystkie tętna rozbrzmiały w niej — hen na morze! Potem stary Zanipolo, współcześnik sławnych wypraw i wielkich Respubliki tryumfów, bił w boki spiżowe jako lew gniewny, kiedy się do walki ma; dalej Frari obwoływał po błękitach: Pesaro!… Pesaro!…, a wnet za nim huczał San Rocco Zobenigo, San Stefano i stare dzwonnice u Rialto. Daleki szmat ziemi przewędrować można, nim się takie dzwony jak tutaj, posłyszy. Rozgłośne — jakby Alpy i Apeniny do pacierza wołały, a muzyki ich czarodziejstwo takie, że ci serce bić od niej zaczyna, jakbyś pierś ze zdobytej armaty ulaną miał. Morze chwyta tu dźwięk każdy i spławia go w głębinie, i roznosi szeroko, daleko i odbija w powietrzu falą potężną — czystą. Toteż kiedy ranek rozbudzi wieżyce stare, Wenecja drży jak tarcza srebrna spiżowym młotem ruszona. A kiedy tak dzwony biły, stałam w podwórcu, pod oknem, za którego więzienną kratą Silvio Pellico o wolności dumał. Wędrowcy oglądają zwykle więzienia, wychodząc z pałacu Dożów, a tak widzą wpierw olbrzyma, a potem to, co pod stopą ma ku zdeptaniu. Jam pierwej zeszła do carceri owych — i zyskałam przez to obojętniejszy punkt widzenia na gotyk ten wielki, co schody „gigantów” ma, ale miał i karłów swoich. A teraz mamże, czytelniku — jeśli tylko w ogóle kartki te czytelnika znajdą — oprowadzać cię po tym Palazzo Ducale i z katalogami w ręku przebiegać sale Wielkiej Rady Głosowania, Rady Trzech, Rady Dziesięciu, Senatu, Bussoli, Czworga drzwi Atrium, Bibliotekę, Muzeum, Kaplicę, pokazując wielkie płótna Tintoretta, Werończyka, Palmy; podziwiając plafony Tycjana, rzeźby Sansovina, brewiarze Grimanich, mozaiki, odrzwia, kominki, antyki? Mamże, rozbiwszy myśl jego na tysiąc nużących objaśnień, nie powiedzieć ani ćwierci tego, co powiedzieć by trzeba? Niechaj mnie Bóg strzeże! Najpierw byłoby to niedarowanym gadulstwem i powtarzaniem rzeczy dawno już i lepiej wypowiedzianych przez kogo innego — a potem — nie chcę odbierać chleba tym zacnym oprowadzaczom nakręconym jak pozytywka, od dojścia męskich lat aż do śmierci, których twarz znudzona pokazuje, iż liry mają za największe arcydzieło sztuki, a których martwy palec całymi godzinami kieruje wzrokiem twoim z sztywnością automatu. „Oto portrety Dożów, oto tryumfy Dandola, oto wzięcie Stambułu, bitwa pod Lepantem, zdobycie Zary, Cataro, Tyru; oto powrót Contariniego spod Chioggia, oto Mocenigo pod Dardanelami, Wenecja z Lwem, Wenecja świat godząca, Wenecja…” Myślisz, że skończył? Gdzie tam! On tylko tchu nabiera. „Oto Sąd Ostateczny młodszego Palmy, oto Aleksander III i Barbarossa, oto lwia paszcza, tron dożów, pomnik Morosini'ego. Oto…” Na Boga! Niech on gada sobie, a ty odwróć oczy od tryumfów tych i pójdź ze mną stanąć przed tablicą Falieriego, na której widać żałobny napis: decapitati — a potem na balkon wyjdźmy patrzeć na błękit zatoki wiatrem muskanej, gdzie San Giorgio i Giudecca rzucone są oczom naszym. Tam będziem myśleć o wielkościach ziem i o jej nędzach, aż nas ukołyszą morza szumy. Tej samej skróconej metody oglądania trzymałabym się w akademii delle Belle Arti. Co nam po tych białych, pulchnych ciałach, które Giovanni Bellini świętymi nazywa? Co nam po tych procesjach z relikwiami, które nam Gentile Bellini po ścianach rozwiesił? Co nam po tych malowanych ceremoniałach z Dożą lub bez Doży, uwiecznionych przez Carpaccia lub Parisa Bordone? Zapewne, błogo jest wiedzieć, jak się tu malarstwo rozwija, począwszy od chudej religijności szkół pierwotnych aż do słonecznego rozkwitu pod wielkich mistrzów natchnieniem; ale stanąć — i patrzeć — i myśleć, i jeszcze patrzeć, mogłabym przed Assuntą tylko. Tak; to jest matka, co serce miała ukrzyżowane wraz z synem ginącym za prawdę ducha swojego; to jest pierś pełna siły, jaką miłość daje; to podniesienie dni nowych ku ideałom przyszłości, to jest myśl, jaką Bóg o kobiecie miał przy jej stworzeniu. Oczy te zaprawdę widziały rzesze smętne i ciemne, i grzeszne, i głodne, one znają gorycz łez nad dolą ludzką przelanych. Usta te znały słowa miłości, braterstwa i spokoju, one znały wielką ewangelię ludów. Cierpiała, żyła, serce jej biło od wzruszeń, bólów i radości ziemi; a teraz — nie na skrzydłach serafów białych, nie przez moc jakąś zewnętrzną i obcą, ale żarem i uniesieniem ducha własnego — wstępuje w ciszę błękitów. Ta Assunta — to ludzkość za ostatecznych dni wysiłków swoich; to idea zwycięska; to wolność lot biorąca; to prawda. W tłumie, co za nią oczy prowadzi, jest jedna głowa, której nie zapomnę nigdy. To głowa Jana. Podczas gdy inni są wyrazem dziwu, przestrachu albo osłupienia, on jeden śmiało i pogodnie patrzy w umiłowane wniebowziętej oblicze, jak człowiek, co ogląda spełnienie wiary życia swojego. On wiedział, że ta święta i czysta bojem wielkim bojując na ziemi, zwycięży kiedyś, i będzie mocna dłonie na gwiazdach kłaść, i obracać nimi, i wołać do siebie rosy polne, i wysyłać je na łany jako pracownice białe. Nie dziwi się więc i nie pada w trwodze, ale przejmuje się mocą wielką i nadzieją. Trud jego nieskończony jeszcze i kij pielgrzymi w ręku; przecież z blasków chwili tej zostanie mu w piersiach dość siły, aby na Patmos wygnańczym obwieścić chwałę „słowa” i słyszeć orłowe szumy ponad głową. Ten Jan — to praca o ideał oparta. Wszystkim młodym rodakom moim chciałabym dać twarz taką, takie jasne czoło i takie mocne ku przyszłości spojrzenie. Co dnia po weneckich kościołach chodziłam, uchylając we drzwiach zasłony ich czerwone, od których odbite słońce rzucało róże jasne na marmury; co dnia widziałam ludzi klęczących — i ołtarze w glorii świateł, i ofiary, i kapłany, i krzyże. Ale modliłam się — przed tą Assuntą tylko. Boże, przebacz mi, jeślim się — nie o niebo — modliła. ------------------------------------------------ Chociaż w Wenecji czas nie ma szczególnej rączości, przecież i tu upływają godziny, dnie, tygodnie nawet. Ranek nad morzem. Więc rzeźwość jakaś i szerokość myśli, kąpiel, zbieranie muszelek i co już jest nadprogramowe, złośliwych bodiaków nadmorskich, kolczastych na wszystkie cztery boki, które przez rękawiczkę trzeba było brać i nieść jak jeża. Myślałam ja sobie zrazu, że to jakie osobliwe drzewo, i nazwałam zielsko to twarde a kolące — „kaktusem Adriatyku” dla pięknej formy liści głęboko ciętych i lekko zielonych kwiatów, które w słońcu srebrzyły się i rozkładały w fosforyczną gwiazdę. Zerwałam więc bukiet cały, niemało rąk nadrapawszy. Aliści — ledwom się z nim pokazała na Lido, kiedy się Włosiska śmiać ze mnie zaczęły ot tak — od ucha do ucha. Przekonałam się tedy, że „kaktus” mój jest tu uważany za rodzaj pokrzywy i że dobrym przewoźnikom suszącym na Lido białe swoje zęby sprawiłam taką z siebie uciechę, jaką by sprawił Maćkowi warszawiak, co by pod jego płotem żegawicy narwał. Ku południowi — oglądanie jakieś. Na toć by i roku było mało, żeby tak kto wszystko vite — poczciwy Peregrynant! — i z gruntu zwiedzać chciał. Ale choć ja to tam bardzo z brzegu brałam, przecież zawsze parę godzin dziennie na to odłożonych było. To fasada, to fryz jakiś piękny, to okno Byrona, to obraz, to grobowiec, to rzeźba, to obyczaj żywy, to włóczęga po owych hałaśliwych calli, uliczkach Mercerii, pełnych stuku i puku; to wielka targowica na Rialto, gdzie można dostać wszystkiego — prócz spokoju, to posąg jakiś, do którego ciągnie cię patriota, figi gryzący, który szepcze do ucha: Sapete, Thomaseo-Avesano… sapete, sottoprefetto… — to wreszcie kampanilla owa, z której czuba — jeśli cię wicher nie zwieje — możesz het, het aż do Apeninów dorzucić oczyma i widzieć, jak się ta Wenecja biała opasuje morzem u bioder. Zawsze się coś znajdzie. A i to się przygodzi, że co innego oglądać idziesz, a co innego obaczysz. Popłynęłam raz na Giudecca, żeby tam w Redentore jakąś Madonnę Belliniego czy Vivariniego obaczyć, aż tu, otworzywszy drzwi, ujrzałam zakrystii taki piękny rodzajowy obrazek, o jakim się żadnemu z tych mistrzów nie śniło. U wysokiego, ciemnego pulpitu siedział mnich w franciszkańskiej sukni. Wysokie, otwarte na zatokę okno wpuszczało gałąź kwitnącej akacji, której mocny zapach kłócił się z dymem świeżo spalonych kadzideł. Jaskółki świergotały w gzymsach, słońce zachodziło na morze. Przed mnichem leżała wielka otwarta księga, a na niej biała, delikatna, wychudła dłoń zakonnika. Nie modlił się przecież; ale piękną charakterystyczną głowę swoją na ręku wsparł i ku oknu obrócił — i patrzał głębokimi oczyma na akację, jaskółki i słońce. Tytuł tego obrazka… Nie, tytułu nie dam, zanadto jestem profanem. Wiem tylko, że minutę we drzwiach postawszy, przymknęłam je cichutko i odeszłam — i nie widziałam już Madonny, ale widziałam rzecz o wiele rzadszą — duszę człowieka. Po południu — gondole i kanał. Niech co chcą mówią, w Wenecji statki parowe zawsze jakoś nie na miejscu mi się być wydają. Wcale to co innego, kiedy uczujesz pod nogą tę gibką lagun tanecznicę, potrącona twym skokiem, zakołysze się piersią w tył i w przód. Wcale to co innego, kiedy ci poppe, obijając dziób gondoli o stare marmury i pale, krzyczy po zakrętach kanałów: gia-é, premè! To już po wenecku przynajmniej. Stary Lani, co nas co dnia przed wieczorem parę godzin po kanale woził, miał dwie swoje właściwości: koszulę zieloną w pasy i dychawicę. Prócz tego był obraźliwy — jak poeta. Z doświadczenia wiedziałam, że Lani póty tylko kaszle, póki nie zacznie mówić; ledwo więc trzy razy wiosłem od brzegu pchnął, zapytywałam go natychmiast: — Co to za palazzo, padre? — Contarini — odpowiadał Lani, hamując oddech świszczący. — A tamto? — Też Contarini, signorina. Nazywał mnie czasem signoriną, kiedy był w dobrym humorze. — A ten na prawo? — pytałam jeszcze. — Tamten? To właśnie także Contarini. — Ale cóż znowu, padre! Przecież wszystkie nie mogą być Contarini. — Eccola!… — wykrzykiwał wtedy obrażony Lani. — Jeśli signora lepiej wie, to po co się pytać? Ja tu do wiosła, nie do gadania. Sapał jakiś czas, a widząc, że uśmiecham się i patrzę na niego, rozstawiał czarną swoją wielką łapę i zginał po jednemu węzłowate palce. — Jeden — Scrigno; drugi — Fasan; trzeci — della Figure; czwarty… ale co tu gadać! Wszystkie cztery — Contarini. Tu brał się ostro do wiosła, a po chwili znów się odzywał: — Albo Mocenigów nie dwa? Albo Grimanich nie trzy? Eccola! — kończył tryumfalnie, pluł w garść i zaczynał zawzięcie wiosłować. — Cóż więc to jest za pałac? — zaczepiałam go znowu. — Jaki pałac? To nie pałac, to Ca-d'oro. Tu mieszkali… Wtedy towarzyszka moja przerywa mu i mówi do mnie: — Co on tam wie! Włoch, baczny na każdy uśmiech i spojrzenie, zmilczał — ale mu wiosło aż skrzypi w ręku. Po chwili, gdy mi go znów o coś zagadnąć wypadło, krzyczy zajadle, aż go w Rialto słychać: — Niente! Niente! Lani głupiec, Lani prostak, Lani nic nie wie. Signora wie lepiej, signora wie wszystko! Tu zaczynał kasłać w przeraźliwy sposób, aż mu się uginała pierś czarna zza koszuli widna; a ja wtedy podawałam mu trochę owoców, któreśmy zwykle ze sobą woziły. Rozbrajało go to. Uspokajał się, stękał, wzdychał, aż wreszcie sam, niepytany, zaczynał wymieniać nazwy pałaców i kościołów po obu stronach kanału. — Rezzonico — mówił — Vendramin, San Geremia, Fondaco Turchi, Cornaro, Marcuola, Abbia… Tu uśmiechał się filuternie i dodawał: — Abbia — non abbia — ma sempre abbia!… Koncept ten, który przynajmniej dziesięć razy od niego słyszałam, miał przywilej wprowadzania go w wyborny humor. Więc już z powrotem opowiadał o ostatnim Doży, Lodovico Manin, pokazywał pałac Farsetti, gdzie się sławna owa municypalność gnieździ, to znów pstre inkrustacje Loredanu — i tak wracaliśmy w zupełnej harmonii. Dziwne są te pałace Wenecji! Wprost z wody dźwignięte i pustką brzmiące, piękne strukturą, bogate wspomnieniem, stoją w jakiejś wielkiej nędzy, która wstydu nie ma. Obok przepysznych architektonicznych motywów: to gotyku, to renesansu, to staroweneckiego stylu, płachty mokre tu wiszą i starej bielizny sztuki; a na balkonie z misternie rzeźbioną kratą, wychudła strega czesze brudną dziewczyninę. Z gondoli wprost na San Marco, taki już był nasz porządek. Z początku raził mnie tłum tego placu, ale wkrótce nauczyłam się wachlarz składać i rozkładać, brzydzić się wszelkim drukowanym papierem, gryźć caramel i bujać się na krześle, słuchając arii z Traviaty. Zaczynałam się cywilizować. Tymczasem na kanale brzmiała serenada gondolierów pod balkonami hotelu. Były to nieraz piękne, ludowe pieśni, brzmiące po wodzie szeroko, aż ku północy ucichało wszystko. Wszystko oprócz „zanzarów”. Zanzary weneckie to wydoskonalona rasa naszych komarów. Gdzie tam nawet do nich tym chudym biedakom naszym, co żądełko swoje tak noszą, jak panicz za Sasów nosił szpadkę, ambrą perfumowaną. Zanzary to Lisowczyki, to żuawy dzikie. Kolą, sieką, ranią, z zaciekłością rozbójników morskich, a krew — jak lichwiarze — piją. W każdym z nich siedzi dusza Szylloka. Straszna rzecz mieć do czynienia z dwoma przeciwnikami takimi, cóż, gdy ich cała setka nad łóżkiem twoim się waży! Nasze komary brzęczą sobie jakąś niewinną muzyczkę, jakby kto na drumli grał; te mają całą orkiestrę wojskową, która grzmi wieczną Marsylianką. Nie czają się, nie drożą, zasadzek nie czynią, ale wprost na bagnety idą. Ledwoś głowę do poduszki przyłożył — hurra! zaczyna się atak i trwa — jeśli zdołasz usnąć — na twoim trupie nawet. Nie ma co! Kapitulować trzeba i uciekać z Wenecji. Jak na toż, wieści jakieś niepokojące krążyć zaczęły po mieście. Mówiono, że wody w górach wstają, że Adyga wzbiera. A tu morze podnosiło się co ranek gniewne i wzruszone w sobie, a wichry po nim chodziły jak turów stada. Nawet na lagunach fale twarde szły i biły jak taranem w gondole. Chmurzyska się jakieś po niebie zawlokły i nakryły miasto ołowianym dachem, czyniąc z Wenecji wielkie I piombi. Wszyscy stracili humor. Muzyka zaczęła grywać nokturna, Włoch z dziennikami wrzeszczał jak opętany, „fioriny” chodziły kwaśne i skrzywione. Wreszcie zadecydowano, że jutro jedziemy. Ostatni dzień był dniem ogólnej po mieście włóczęgi. Dostało się nawet pod wieczór owemu to giardinetto, które niegdyś rywalizowało podobno z wielkim placem, a dziś pustką stoi. Że jednak widny stąd okręt odpłynąć miał, garstka przeto wędrowców na ławkach tu przysiadła. Deszcz ustał był właśnie, a chmurka, przed słońcem stojąca, siała nad zatoką światło mgliste, perłowe. Naraz wygiął się w oczach naszych łuk olbrzymiej tęczy, który wparł końce swoje w oba brzegi laguny, zwichrzonej jeszcze i stanął jak potężna gotycka arkada. Pod nią przepływała łódź czarna, której wioślarz czarodziejskie wiosło musiał mieć, bo róże sypał za sobą i gwiazdy modre. 5 Posępne wróżby — Wyjazd — Przystanek w Mestre — Rada kasjera — Droga na Weronę — Padwa, Vicenza — Joubert i guziki Masseny — Capo di stazione — Hotel Barbesi w Weronie Kiedy się dowiedziano w hotelu, że nie na Triest morzem, lecz lądem na Pontebbę wracamy, zaczęto na nas spoglądać, uśmiechać się, szeptać, a nasz gospodarz wprost nas zapytał, czy zajmowane dotąd pokoiki mają nas oczekiwać z powrotem. Naturalnie, zdecydowało nas to ostatecznie do trzymania się pierwotnego planu. Człowiek nigdy nie upiera się przy zdaniu swoim tak, jak wówczas, kiedy czuje, że się w nim trochę pomylił. Lądem tedy jedziemy — i basta. Noc jeszcze była, noc wietrzna, burzliwa, kiedyśmy opuszczały hotel Britania, jego windę, która nigdy funkcjonować nie chciała, jego sardynki smażone, jego nieokreślone zupy i dające do myślenia rachunki. Nigdym nie wyobrażała sobie, że tylu tak godnych ludzi troszczy się tutaj o nas, czuwa nad nami i dla naszego dobra się poświęca. Teraz dopiero, zobaczywszy na wschodach cały sztab hotelowej służby i całą armię fakinów z mniej więcej wyciągniętą ku wziątkowi ręką, poznałam niewdzięczność i nieświadomość moją. Czas był najwyższy zrehabilitować się i uznać wielkoduszność tych ludzi. Oto szwajcar, którego jednak, pomimo wszystko co o tym gadają, można było widzieć trzeźwym pomiędzy ósmą a dziewiątą rano. Oto numerowy, który bucików moich nigdy wprawdzie nie czyścił, ale je za to co ranek w ręku obracał, kiwając głową z uśmiechem. Oto starszy garson z serwetą, na którego półmisku bywały zawsze jakieś czworonożne, niemające piersi kurczęta; oto drugi, który nie dawniej jak wczoraj oblał mnie sosem dość hojnie. Oto zacny facchino, który zwykle spał na słońcu, w bramie; oto kolega jego, który mnie, gdym wychodziła lub powracała — widywał; oto jeszcze posługacz, co mi się raz przypatrywał gwiżdżąc, kiedym drzwi z klucza otworzyć nie mogła, i jeszcze jeden, który mi powiedział przed tygodniem, że deszcz będzie padał. Jakże ich nie obdarować, jak nie nagrodzić tych usług? Obdarowywam więc, a w rozpędzie wyciągam rękę do drewnianego Murzyna, który na zakręcie schodów stał, trzymając lampę nad głową. Na chwałę rodzaju ludzkiego wyznać tutaj muszę, iż Murzyn ten okazał się bezinteresownym i, nic nie wziąwszy, uśmiechał się, pokazując zęby trzonowe. Z ostatniego stopnia nad wodą — spojrzałam na Wenecję raz jeszcze. Chmurna była i pracująca piersią fal swoich, jak człowiek, który ma sny gorzkie. Wspomnienia są twardym wezgłowiem dla kamieni nawet. W czarnej, wichrem smaganej gondoli, dobiłyśmy się nareszcie do dworca, stojącego u północnej kanału strażnicy. W sali pustka i ciemno prawie. Dwóch oficerów przechadza się melancholijnie około stołu, na którym leżą płaszcze ich i szpady; paru zaspanych posługaczy ziewa szeroko, we drzwiach się rozparłszy. Jeden z nich patrzy na kufry nasze, uśmiecha się szyderczo, wzrusza ramionami, potem w bok spluwa i kładzie ręce w kieszenie. Po chwili pyta: — Signory do Treviso? Do Mestre? — Do Mestre? Wcale nie jedziemy do Mestre. Jedziemy do Pontebby. — Jak Bóg da — mruczy fakino i odwraca głowę ku wzburzonym wodom kanału. Biegnę do kasy. — Dwa bileta do Pontebby. Kasjer podniósł głowę i spojrzał mi bystro w oczy. — Zarząd kolei nie wydaje teraz biletów na całą linią. Wody wystąpiły, droga nie wszędzie pewna, komunikacja miejscami zerwana. — Jak to? Więc nie pojedziemy? — Owszem, do Treviso. Do Treviso poręczamy dziś jeszcze wszelkie bezpieczeństwo. — A dalej? — Ha!… — Kasjer rozstawił ręce i ramiona podniósł. Spojrzałyśmy po sobie. Powrócić? Byłoby to może najlepiej. Myśl jednak o tryumfie całej rzeszy, pozostawionej na schodach Britanii, popchnęła nas na drogę męskiego postanowienia. Jedziemy do Treviso. Nie ma co. Dniało już było, kiedyśmy w Mestre stanęli razem z chmurą, która za nami od Adriatyku szła, a teraz, w kłąb się zwinąwszy, zaczęła grzmieć i grzechotać, i błyskać w sobie czerwono. Świszczący wicher trząsł wszystkimi węgłami niepozornej stacji, a gruby nawalny deszcz z łoskotem spadał na szklany dach podjazdu. W izbie duszno, gorąco; kilku otulonych w płaszcze mężczyzn drzemie na ławach pod ścianą; inni wałęsają się posępnie od drzwi do okna i z powrotem, wielki kot bury iskrzy pod stołem oczyma. Zwątpienie jakieś zaczęło mnie ogarniać. Naraz dał się słyszeć sygnał, to pociąg przybywał na stację, aby wysypać w Mestre garść podróżnych, co wczoraj rano z Wenecji się wybrali, a dziś — napiwszy się wina w Treviso, byli już z powrotem, bo dalej stamtąd wyruszyć ani sposób. Zaczęto pytać, radzić, opowiadać. Jakiś tłusty jegomość zbliża się do mnie i zapewnia że tam… za Mestre koniec świata i potop po prostu, że on — choć mężczyzna — za nic w świecie by tam nie jechał, że zresztą ani jednej kobiety między podróżnymi nie widział. — I cóż to znaczy? — mówię mu z dumą. — My, my jesteśmy Polki. Włoch głowę skłonił — i odszedł. Co tu jednak począć? Poczciwy kasjer, trochę łysy, trochę niewyspany, wziął naszą sprawę gorąco do serca. Pióro za ucho zatknął, ku sufitowi podniósł nos olbrzymi, a gładząc ręką podbródek, w smętnej rozłące z brzytwami od tygodnia przynajmniej żyjący, dumał przez chwilę głęboko, a potem trzasnął w palce i rzekł: — Cóż wam, signora na linii Pontebba zależy? — Właściwie nie, byle się tylko do granicy dostać… — Więc można by na Ala, przez Weronę… — Czemu nie? Można i przez Weronę. — Nie wiem, jak to tam jest — mówił dalej, wyjmując pióro zza ucha — ale tu, tu się, signora, z pewnością nie wydobędziecie. Towarzyszka moja waha się przez chwilę, mnie jednak sama myśl o Weronie uśmiecha się bardzo; staję się więc wymownym kusicielem i zwyciężam wreszcie. Wnet lepsza otucha w nas wstępuje, wołamy o kufry, bagaże, a podczas kiedy nasi tchórze do Wenecji wracają, my, w uspokojonym już nieco powietrzu, odbijamy się od Mestre na zachód, ku Murano i dolinie Brenty. Daleko gdzieś, daleko, rysuje się w powietrzu mglista linia Alpów tyrolskich, a tam znów het, het, błękitnieje weneckie pobrzeże, a bliżej na lewo stoi port Malghera — a oddech lagun aż tu wędrowca goni wilgotną swoją świeżością. O morze! Bądź mi pożegnane, morze! Po burzy słońce wschodzi w perłowym, na pół przejrzystym zmierzchu, objaśniając dziwny krajobraz. Jak daleko okiem sięgniesz, pod wodą stoją pola i ogrody. Czerwony, gliniasty namuł po pas winnice pławi i morwy wśród nich stojące, po czuby kukurydzy złote. Woda idzie jak rzeka, za wiatrem wschodnim marszcząc się leciuchno; a choć burt kolejowy i mosty jeszcze się nad nią dźwigają bezpieczne, podsycona świeżym dżdżem fala wspina się ku nim i muska je, i łechce, i nie trzeba być prorokiem, aby odgadnąć, iż wzmógłszy się w sobie, uderzy tu szturmem i gwałtem. Bacchiglione to i Brenta — całe owe rozlewisko ze srebrnej puściły smyczy, same też z koryt pchnięte naporem górskich strumieni. Na drodze pusto. Ani kopyta śladu, ani drewnianego sabota. Wiejskie domostwa, z szarego kamienia stawiane, kawałem starych murów ochronione, tu to tam zamkniętego bydła przepuszczają ryk głuchy. Wielkie i ciężkie dżdżu krople po gałęziach przydrożnych akacji wiszą, ku ziemi je ciągnąc i czynią z nich drzewa płaczące. Smutek jakiś w powietrzu i klęski idącej przeczucie, co jednak nie przeszkadza wcale dobremu humorowi podróżnych. Kiedyśmy w Mestre do wagonu wsiadały, prosiłam konduktora, aby nam dał osobny przedział. Konduktor na to ramionami wzruszył. — Dziś każdy osobny, signora. Nie wiozę i trzydziestu osób. Istotnie, zrazu tak było cicho, iż zdawało się, że jedziemy zupełnie same. W miarę jednak, jak słońce w górę szło, z pół tuzina młodych głosów zbudziło się tuż obok. Najpierw było to uniwersalne ziewanie na przeróżne tony; potem słówko bąknięte z tego, to z owego kąta; wreszcie coraz hałaśliwsza rozmowa, która właśnie doszła była stopnia szkolnej wrzawy, kiedy się ukazała Padwa. Pieszą bym tu pątnicą szła, aby oglądać z bliska te mury, na które tylu mężów drogich narodowej sławie naszej patrzało, gdyby nie zalew ten, co nam drogę spod nóg niemal chwytał i do pośpiechu naglił dalekimi huki. A tak ledwo oczyma rzuciłam na tę szacowną starej wiedzy skarbnicę; ledwo kilka hardych kopuł dojrzałam spoza fortyfikacji, świadczących, iż obywatele Padwy nie tak znów bardzo liczą na cudowną grodu swojego obronę. Il santo swoją drogą, a inżynieria — swoją. Od Padwy droga nasza, ku północy się wziąwszy, wzdłuż Bacchiglione szła, ledwo co nad winnice, wodą zalane, wzniesiona. Poza stacją Pojana dopiero zaczęła się cośkolwiek wzwyż dźwigać, i tak — dobierając się tęższego coraz gruntu — wyniosła się ku Vicenzie na dwa wzgórza przez Rzymian rzuconej. Położenie miasta przecudne. Tłem jego poczerniałego castelu i starych murów, i nowych budowań, są pagóry obleśne zamierzchłe od ciemnej drzew zieloności. Amfiteatr to pełen majestatu i siły, najwyższymi piętrami swoimi zlewający się z lekkim błękitem. Drobna jakaś rzeczka udaje w tym powszechnym rozlewisku bardzo wielką i potężną rzekę, i dostrumienia tu wody swoje do Bacchiglione, który i bez tej przyprawy, wysoko nad brzeg wykipia. Nie wiem, jakie wrażenie zrobiłaby na mnie Vicenza lepiej poznana, ale wiem, że obaczona w przelocie, oczy porywa za sobą i długo na myśli stoi. — Pronti! Pronti! — woła konduktor, patrząc na lecących wód hufce, a na głos ten porywa się pociąg nasz — i jakby żywa istota przed grożącą pogonią — ucieka. Same już nazwy miejsc tych, które — minąwszy Tavernelle — przelatujemy z pośpiechem, trzymają nas niejako nad poziomem zalewu, a i myślom dają skrzydła i wzloty jakieś wpółsenne. Oto Montecchio i Montecchich zamki; oto Montebello; oto Scaligerów Montario; oto tam, ku południowi kędyś Arcole grzmi stuletnim echem wielkiego boju swojego. O Lannes! O Massena! Ileż ja o was walk w dzieciństwie moim stoczyłam, a dziś, ku Arcole waszemu patrzę tak z bliska, tak sama, tak smutna! Bratu mojemu i mnie dawał ojciec czasem do oglądania książkę z wizerunkami marszałków Francji. Wybieraliśmy sobie wtedy spośród nich ulubionych bohaterów, o których sławę, wyższość, a nawet frędzle od szarfy zawzięte powstawały sprzeczki. Lannes i Massena byli ideałami brata mojego, dla dzielnej miny i dla wielkich czynów. W rejestrze chwały wojennej kładł on ich zaraz po Neju, którego z koniem i bez konia przerysowywał na każdej wolnej ćwiartce papieru. Co do mnie, o wiele bardziej podobał mi się Joubert z ognistą i ciemną twarzą oraz po republikańsku urodziwy Łazarz Hoche. Skutkiem tych różnic w opinii wywiązywały się dotkliwe szyderstwa i cierpkie przymówki o „nędznym guście kobiet”. Miałam wtedy lat dziewięć, dziesięć może, ale niemniej czułam to głęboko. W dumnym tedy milczeniu słuchałam przycinków tych czas jakiś, aż wreszcie, zaczerwieniona z oburzenia, zaczynałam krytykować guziki Masseny albo rękawice Neja — do poważniejszych zarzutów nie czułam się zdolną — i to było punktem wyjścia dla zaciętej kłótni, kończącej się wtedy dopiero, kiedy przewracając kartki z energią, nic dobrego książce nie wróżącą, trafiliśmy wypadkiem na księcia Józefa w ułańskiej kurtce, z oczyma w niebo wzniesionymi. — Ten mój! — wołałam wtedy z zapałem. — I mój! — dodawał brat mój zamyślonym głosem. I patrzyliśmy na bohatera naszego, przytuliwszy głowy do siebie — i tak nastawała zgoda. Biedny chłopcze! Żołnierzu małoletni, niepożegnany na bój, niebłogosławiony! Bez wodza ty poległ, bez broni, bez chwały. Nie było tobie bohatera, za którym byś szedł, ani konia, ani lancy ułańskiej. O mogile twojej ptacy tylko wiedzą, a zna ją rosa polna, co przychodzi płakać nad samotnymi grobami. Gdzie moje myśli zaszły? ------------------------------------------------ Ktokolwiek jesteś, wędrowcze, przestępujący próg sali jadalnej na dworcu kolei w Weronie, wiedz, że najistotniejszą częścią obowiązków twoich jest zadysponować sobie kotlet à la Milanaise i popić go kieliszkiem czerwonego wina, które stoi dwoma rzędami butelek niekorkowane, pod oliwą tylko. Po czym możesz otrzeć usta serwetą, zapłacić w bufecie, wziąć powóz i pojechać w miasto. Czy jednak powrócisz stamtąd — któż zgadnie? Capo di stazione w Weronie jest małym wprawdzie, ale przewidującym, bardzo uprzejmym człowieczkiem. Ledwo spojrzał na mnie, już wiedział, jak gorąco pragnę z bliska obaczyć Weronę, od razu też odgadł, że zwiedziwszy miasto, właśnie w sam czas trafimy na pociąg, który jutro raniutko do Ala odchodzić ma. Tymczasem on rzeczy nasze w magazynie pomieści, bo na cóż je z sobą wozić — a tak będzie wszystko w porządku. A gdy to mówił, ogromny do brytana z fizjonomii podobny facchino nr 2 kiwał uroczyście wielką swoją głową, potwierdzając przewidywania szanowanego capo. I jakżeśmy, biedne kobiety, zawierzyć temu nie miały? Jak na toż nadbiegł Grek z żółtą, ostro rzeźbioną twarzą, z krótkimi, siwiejącymi już włosami i, kłaniając się jak Niemiec, gestykulując jak Francuz, rzucając oczami jak Cygan, zapewnił nas po włosku, że właśnie na nas tylko czeka jego prześliczna, świeżo odnowiona, daleko owszem lepsza od każdej nowej carozza z hotelu Barbesi delle due Torri, który — gdyby nie intrygi „pewnych indywiduów” mógłby się nazywać hotelem trzech, czterech, a nawet pięciu wież, tak jest wspaniały, książęcy, królewski. Dodał przy tym, że carozza jego może pomieścić cztery damy i czterech cavaliere albo odwrotnie, że jest na resorach tak dobrych, że i do zegarka lepszych nie potrzeba, że konie „dwóch wież” czysty owies jadają, że Werona jest rajem — a on się na Korfu urodził. Tu dobył fular i otarł pot z czoła, a przymrużywszy pałające oczy, przybrał minę rozrzewnienia pełną. Po czym elegicznym gestem sięgnął po parasolki nasze i szedł przed nami z twarzą natchnioną, jak gdyby był prologiem, otwierającym poemat liryczny. Zaledwieśmy jednak wsiadły do owej carozzy, która okazała się być czerwono malowanym omnibusem hotelowym, kiedy nasz Baziliades czy może Paparigopulos, nagle się na twarzy odmienił, zatrzasnął drzwiczki, zapadające z pośpiechem pułapki, i stanąwszy na stopniu z determinacją policjanta uwożącego dwóch ważnych przestępców — Ruszaj! — krzyknął na woźnicę, niemogącego jakoś namówić do drogi owych sławnych rosynantów gołym pasionych owsem. Wyznaję, że w pierwszej chwili miałam ogromną ochotę wysiąść i pójść pieszo, tym bardziej, że większa część carozzy zawalona była jakimiś tobołkami, mającymi zapewne reprezentować owych czterech cavaliere. Grek jednak silną dłonią trzymał drzwiczki z zewnątrz, odpowiadając na przedstawiania nasze najsłodszym głosem: Va bene, va bene, signora! Tymczasem zawadziliśmy o coś i nagle stanęli, a kiedy się nasz Grek ku woźnicy odwrócił i świata nam trochę odsłonił, ujrzałam z zadziwieniem kilka prostych wozów, wiozących w kierunku miasta wielkie kanonierskie łodzie. — Co to jest? — zapytałam Greka. — To? — odrzekł, mrugając oczyma — to łodzie, droga signoro. — Widzę, że łodzie; ale po co je do miasta wiozą? — Oh niente! Najdroższa signoro, może na skład, do naprawy może, stare widzę jakieś łodziska — dodał wzgardliwie, ramionami wzruszywszy. A widząc, że pani T. podnosi się, aby wyjrzeć okienkiem: — Signoro — zawołał, rozstawiając ręce — może signora życzy sobie mówić ze mną po rumuńsku albo po węgiersku, po bułgarsku może? Znam wszystkie języki europejskie i kilka innych jeszcze. W młodości… Tu urwał i zeskoczył, bo wrzawa jakaś zbliżała się ku nam i zgiełk uliczny wzrastał. Spojrzałam pełno ludzi na wyniesionych nad poziom chodnikach, przeciw nam biegnie jakaś kobieta z dzieckiem, przed nami — ulica pod wodą. Nie można już było wysiąść — Grek nadbiegł. — Nic to, signoro droga! Kanał zepsuty czy coś tam takiego, ale tu, tu na prawo droga zupełnie sucha, natychmiast jesteśmy w miejscu. Ruszaj!… Skręciliśmy i przejechali ulic kilka. Istotnie, sucho tu było; niemniej jednak złowrogi szum gonił za nami, a ludzie biegli z przerażeniem jakimś. Grek nasz tymczasem gadał niestrudzenie i wtedy dopiero, kiedy carozzajego wjeżdżała w bramę hotelu Barbesi zamilkł i uśmiechnął się się jak tryumfator. W dziedzińcu zrobiła się wrzawa; oglądano nas tak ciekawie, jak branki z nieprzyjacielskiego obozu odbite; gospodarz przedstawił nam się z wielką ostentacją, a kiedyśmy zażądały natychmiast powozu dla zwiedzenia miasta, oświadczył, że za chwilkę wszystko będzie gotowe. Hotel Barbesi, widocznie z dawnego jakiegoś pałacu zrobiony, dosyć się oryginalnie przedstawia. Prostokątny dziedziniec jego, wyłożony okrągłymi kamykami białej i czerwonej barwy, przypomina z gruba mozaikę starą. Dokoła, na wysokości piętra, leciuchny balkon, południowymi krzewami zdobny, daje wejście do pojedynczych pokoi dla gości. Na dole, w głębi, spuszczona z zielonego sukna zasłona kryje wejście do wozowni i stajen. Brama…, lecz gdym się obejrzała ku bramie, zobaczyłam szybko idącego Greka, który przystąpiwszy do nas, rzekł: — Powozu jeszcze nie ma, signora. Za godzinę wszakże będzie. — Cóż woda? — Woda? At zwyczajnie rzeka. — Więc to nie kanał się zepsuł? — Skądże by! To Adyga. Zaniepokojone poszłyśmy na górę do siebie. Była to komnata wielka, staroświecka, której podłoga uginała się pod stopą taflami całymi. Ogromny, ciemny dywan ją zaścielał, bo może po widocznym próchnie nikt by się tu stąpić nie ważył. Na ścianach i suficie malowidła sczerniałe, w części tylko widne, w kącie wielki marmurowy komin, zastawiony szafką pospolitej roboty. Zwykłe hotelowe meble kłóciły się z wspaniałą rzeźbą w dębie, stanowiącą futrynę dwojga drzwi wewnętrznych. Przyglądałam się im właśnie, kiedy pani T., zbliżywszy się do okna krzyknęła. Podbiegłam. Okno wychodziło na obszerny plac, zalany w trzech czwartych wodą. Fale z wielkim impetem szły, rozbijając się z jednej strony o zrąb hotelu Barbesi, z drugiej o jakąś starą furtę czy dzwonnicę klasztorną, ponad którą na sarkofagu sczerniałym leżała zakonnica w sztywnej kamiennej sukni. W głębi placu kościół, na którym dojrzałam napis: San Nicolo sotto riva. Jeszczem nie zdjęła oczu z rzeźbionego fryzu tej świątyni, kiedy woda z szumem wielkim idąca, podsunęła się pod sam jej portyk prawie. Wtedy to drzwi kościoła otwarły się z wewnątrz, a na najwyższym stopniu schodów ukazały się postacie ludzkie — mężczyźni, kobiety, dzieci. Rozległy się wołania, krzyki, na które tylko głuchy huk wody odpowiedź dawał. Kilku mężczyzn próbowało zejść niżej, ale się wnet cofnęli przed następującą na nich falą, nie puszczały ich zresztą kobiety, podwajające krzyki za każdą zuchwalszą próbą. Jeden tylko wyrostek, wysmukły chłopak, ze schodów w wodę śmiało szedł — po kolana, po pas, po pierś, aż chwycił się słupa latarni, stojącej na środku placu, a spojrzawszy ku kościołowi, od którego nie wołał go głos żaden, kapelusz z głowy zdjął, pokłonił się i, tłukąc pięścią falę, co go wstecz pchała, szedł mocno przed siebie, aż zniknął za węgłem dzwonnicy. Jakiś dziecinny przestrach mnie ogarnął. Nie mogłam patrzeć na tych ludzi, na ten kościół, na tę wodę — wybiegłam na balkon wewnętrzny. W dziedzińcu ogromny zamęt. Woda wydobywa się gwałtownie przez bramę; drobne kamyczki bruku wyglądają jak dno strumienia — płytkiego jeszcze, lecz który przybiera co chwila. Cofnęłam się do pokoju w osłupieniu jakimś, gdy wtem ktoś do drzwi zapukał dyskretnie. Był to Grek przeklęty. — Powozu nie ma, signora; nie zdałby się zresztą na nic, Werona pod wodą. Signory życzą sobie może czego? 6 Noc w Weronie — Łódź municypalna — W podwórzu — Rozmowa z Grekiem — Jedziemy — Caretto — Na banhofie — Powrót — Colomba d'oro — Co Adyga widzieć pozwala w Weronie — Wyjazd. Pierwsza noc, jaką spędziłam w Weronie, była posępną i złowróżbną nocą. Z wieczora jeszcze wiatr nawiał chmur ciężkich, z których się puścił deszcz chłodny, wytrwały, cierpliwy, przejmujący nudą jakąś i troską stare mury Dwu wież, gdzieśmy uwięzionymi były. Nieskończony plusk deszczu tego łączył się z głuchym hukiem wypartej z głębin swych rzeki, która przyszła bić czołem o kamienne schody kościoła. Wśród posępnych jej szumów rozlegały się od czasu do czasu przenikliwe nawoływania i wioseł plusk, i krzyki głosów strwożonych; a ja zrywałam się wtedy spod muślinowych kotar wielkiego, staroświeckiego łoża i biegłam do okna, przez które biły czerwone blaski żagiew, świecących ratunkowym łodziom. Nad ranem dopiero chwycił mnie sen ciężki, a kiedym się zbudziła, dzień mało co jaśniejszy był od nocy i równie jak ona ponury. Deszcz nie ustawał, woda przybrała jeszcze. Z San Nicolo bił dzwon, obwołując miastu trwogę; a u wejścia, na progu kościoła tłum ludu, zamknięty tam noc całą, wołał: La barca! La barca!. Byli to mieszkańcy zalanych dzielnic Werony, którzy tu od wczoraj jeszcze znaleźli schronienie. Jakoż niebawem nadpłynęła ogromna łódź kanonierska, a w niej urzędnik municypalny przywoził chleb i wino oblężonym przez Adygę biedakom. Że jednak dalej jak do schodów podpłynąć nie mógł, ustawiono pomost z kościelnych gratów, po którym mężczyźni po żywność szli wśród wrzasku strwożonych kobiet. Aż kiedy zabrali już i chleby, i gąsiory z winem, człowiek stojący w łodzi schylił się i podjął na rękach jakieś uśpione maleństwo, któremu spod grubej chusty cienkie, zwieszone nożyny widać tylko było. Wzięli tedy z sobą biedactwo owo, niewiedzące, co się z nim dzieje. W dziedzińcu tymczasem prawdziwa komedia. Choć woda jeziorem tu stoi, zbyt jednak płytką jest, aby wielka kanonierska łódź wpłynąć na nią mogła. Cała przeto ludność hotelu próbuje urządzić komunikacją od schodów do bramy, gdzie poziom niższy znacznie i woda głębiej idzie. Wenecjanin, a nawet nasz Poleszuk lichy, dawno by tu już sobie jakąś radę dał, ale Werończyk wobec wody osłupiały stoi, a niezręczność jego przechodzi wszelkie pojęcie. Za deskę, którą by dwóch chłopów lekko dźwignąć mogło, pięciu się bierze; a kiedy już ją chwycili, trzech przewraca się w wodzie, jeden puszcza deskę ze strachu, a pozostały klnie na czym świat stoi, nie mogąc się ani cofnąć, ani naprzód iść. Trzeba znać Włochów i wiedzieć ile słów próżnych, ile gestów, okrzyków zużywają przy najmniejszej sposobności, aby mieć wyobrażenie, co tu za harmider i wrzawa. Goście wszyscy na ganek wylegli, niekoniecznie bacząc, jak tam kto odziany. Jedni wołają łódki, drudzy woza, trzeci śniadania, a wszyscy razem krzyczą, radzą, dysponują, gospodarz tymczasem w ukryciu gdzieś siedzi, obliczając kontrybucję, jaką mu przy amatorskich cenach mieszkań i obiadów, wszyscy ci przypadkowi więźniowie hotelu Delle due Torri zapłacić będą musieli. Mam wszelkie podejrzenie, że i nasz Grek szanowny cieszy się z nim razem, obliczając pogłówne od dostawionych Dwu wieżom gości. Myślałam, że dzień ten nigdy nie będzie miał końca — skończył się jednak, a po nim przyszła noc bez gwiazd, bez snu, bez spokoju. Z rana ogarnęła mnie rozpacz jakaś; powiedziałam sobie, że albo taśmę od dzwonka urwę, albo się Greka naszego dowołam. Jakoż przyszedł. Oczy miał zadumane, twarz smętną. Wyglądał jak kochanek zdradzony. — Chcemy łodzi, powozu, balonu! — zawołałam niecierpliwie. — Chcemy rachunku! Grek skłonił się. — Signory będą dziś miały czekoladę na wodzie — rzekł z powagą. — Mleka nie dostawiono. — Ale my nie chcemy czekolady! My chcemy jechać! — Signora żartuje. Śniadanie natychmiast podadzą. Zniknął za drzwiami. Taśma ocalała, ale w losie naszym nic się nie poprawiło. Przez chwilę stałam na środku pokoju jak urzeczona, nagle przyszła mi do głowy myśl świetna. Pobiegłam do okna, a kiedy znów łódź municypalna żywność zamkniętym w kościele przywiozła, wychyliłam się i zaczęłam wołać: La barca! La barca! Urzędnik stojący w łodzi ku oknu spojrzał, popatrzył na mnie, głową skinął, a złożywszy obie dłonie przy ustach, iż huk wody głos stłumił, krzyknął krzepko: In mezz'ora!. I wnet ku kościołowi się zawrócił, chleb i wino czekającym oddał, z dziesięciu może mężczyzn do łodzi z sobą wziął i nie bawiąc, raz jeszcze skinąwszy mi głową, odpłynął. Uczułam szaloną, dziecinną prawie radość. Zaczęłam w ręce klaskać, po pokoju biegać z wielkim jego sędziwej posadzki niebezpieczeństwem i przestrachem myszy rezydujących tam od czasów Mercucia jeszcze; po czym, że już chłopak z czekoladą filiżankami w korytarzu brząkał, przybrawszy twarz obojętną, zażądałam natychmiast rachunku. Oparło się to widać o Greka naszego, gdyż w chwilę później zjawił się z uśmiechem wyższości na ustach, wszakże nie bez lekkiego zmieszania. — Za pół godziny jedziemy — rzekłam mu z wielkim spokojem, choć mi głos coś niecoś drżał. — O rachunek proszę. — Czy wolno zapytać, jak signory jadą? — I owszem, wolno. Jedziemy łodzią. — O, w takim razie, to nie dzisiaj chyba. — Proszę o rachunek zaraz — powtórzyłam dobitnie, a odwróciwszy się ku oknu, z wolna odeszłam. Paparrigopoulos przez chwilę u drzwi stał, zapomniawszy jakoś na razie wszystkich swych europejskich języków i niektórych innych; po czym widząc, że nikt na niego uwagi nie zwraca — wyszedł, zamykając drzwi z namysłem. Wnet rozbiegła się po hotelu wieść, że due signori decydują się na dalszą drogę. Nie spodziewano się tego widocznie. Sam gospodarz przybiegł nas mitygować, obawiając się, aby ten czyn odwagi kobiecej nie zdemoralizował mu i reszty gości. Istotnie, przykład okazał się zaraźliwym. Jeszcze zacny Barbesi nie wyszedł był za drzwi, kiedy w nie zapukano leciuchno. Był to sąsiadujący z nami o ścianę tłuścioch, nie wiem już jakiej narodowości, który przez dwie ubiegłe noce prawdziwie po mazursku chrapał w sposób zagłuszający huk wody. — Czy panie naprawdę jadą? — zapytał mąż ten szanowny. — Si signor, za pół godziny. — Ha, to i ja jadę! Rzucił się za nim gospodarz, jak człowiek, który traci najpiękniejsze marzenie życia swojego; stanowczy jednak głos tłuściocha nie wróżył dobrego końca tej sprawie. Tymczasem w uliczce na plac prowadzącej ozwał się plusk naszej łodzi, w której urzędnik municypalny był kapitanem. Jego samego zdawała się ta impreza nasza zajmować w szczególny sposób. Jak tylko usłyszanym być mógł, pozdrowił nas głośno; po czym drabinkę do okna rzuciwszy, zejść nam po niej dopomógł, tak że cała ta przeprawa à la Romeo odbyła się dość pomyślnie, lubo nie bez strachu. Zaledwieśmy się jednak umieściły w łodzi nieco brudnej i dobrze wodą nabranej, kiedy oczom naszym przedstawił się widok, który i trapistę nawet do śmiechu pobudzić by musiał. Na karkach dwóch tęgich fakinów, po piersi brodzących w wodzie, jechał nasz tłuścioch w ten sposób, że każda z ogromnych nóg jego piastowaną była przez innego człowieka. Sam jeździec spocony, zdyszany, w kapeluszu z czoła zsuniętym, trzymał w jednym ręku olbrzymi parasol, a w drugim worek podróżny. Jękła łódź nasza pod nowym tym ciężarem i głębiej podeszła wodą; gdy wtem zjawił się nam jeszcze jeden towarzysz podróży. Był to jakiś młody Anglik, kontentujący się karkiem tylko jednego fakina, podczas gdy drugi niósł za nim na głowie walizkę i złożoną sztalugę. Zrazu płynęliśmy dosyć szczęśliwie, wśród domów zatarasowanych na głucho, odpierając się wiosłami od węgłów, przy których tworzące się wiry kręciły ogromną naszą łodzią jak łupiną dyni. Ludzi nie widać było nigdzie; miasto wyglądało jak martwe. Wkrótce jednak wiosła coraz silniej o kamienie stukać zaczęły, aż i samo dno łodzi zgrzytnęło na bruku; zaczem dalej już płynąć nie było sposobu. Lekka jakaś łódeczka byłaby się i tutaj poniosła, ale nasza kanonierska barka potrzebowała dobrze głębokiej wody. Dwóch żołnierzy wyniosło tedy naszego tłuściocha tym samym jak poprzednio kształtem, na co ja patrząc, pomimo całej przykrości położenia, nie mogłam się wstrzymać od śmiechu; po czym jeden z wioślarzy dźwignął na plecach panią T. W łodzi został tylko malarz z niewzruszoną powagą przypatrujący się tym operacjom, i ja, com się tego przenoszenia bała jakoś po trosze. — Come bambino, sapete — szepnęłam Włochowi, który mi nadstawił żylaste swoje ramiona. Wziął mnie tedy na ręce, jak się dzieci bierze, a zbrodziwszy parę ulic, postawił mnie na placyku jakimś, dość suchym, ale jak wyspa wodą oblanym dokoła. Był to, jakżem się później dowiedziała, plac poczty, co jednak położenia naszego nie poprawiło bynajmniej. Czekano już tam na mnie. Tłuścioch otrząsał się jak brytan skąpany, malarz przybywał ostatni z równą jak przedtem powagą, jadąc na karku fakina. Ludniej tu trochę było; przypatrywano nam się z okien, z balkonów; z tym wszystkim pozycja nasza nie była do pozazdroszczenia; powiem nawet, że musieliśmy wyglądać dość śmiesznie. Na cośmy tam czekali — sama nie wiem dobrze; prawdopodobnie na boskie zmiłowanie. Jakoż nie zawiodło. W ulicy pokazał się człowiek, ciągnący w wodzie wysoki, dwukolny wózek, który to w sobie osobliwego miał, że kiedy dyszel w górę szedł, rama z desek, za pokład ciężarom służąca, opadała gwałtownie w tył; kiedy zaś ciągnący puścił dyszel z ręki, deski równie gwałtownie podnosiły się do góry. Nie twierdzę ja, aby caretto taki dostarczał najbardziej pożądanych warunków przenoszenia się z miejsca na miejsce; o ile jednak nie spadnie się z niego — pozycja w ogóle odejmująca złudzenie — o tyle wyobrażać sobie można jadąc, że się jest którąkolwiek z pięknych jarzyn, wózkami takimi zwykle na targi wożonych. Uwagę powyższą zrobiłam naturalnie już w drodze, lecąc w tył lub wznosząc się nagle, ilekroć Włoch dyszlem szarpnął, w pierwszej jednak chwili wszyscyśmy bez namysłu wołali: Caretto! Caretto! Włoch wzdragał się zrazu; za sześć lirów jednak podjął się nas zawieźć do dworca, o tłuściochu tylko słuchać nawet nie chciał, a i malarzowi, po próbie ruszenia z miejsca, zsiąść kazał. Część miasta, którąśmy przebywali teraz, znacznie mniej ucierpiała od wody; ludzie kupili się tu radząc, patrząc, wzdychając. Poza Erberią, gdzie zaledwie parę straganów z warzywami stało, spotkaliśmy fiakra, którego woźnica w lakierowanym kapeluszu z trąbką wybawił nas od zmienności losu wózkowi naszemu właściwej i przed sam dworzec z wielką nas paradą a trzaskaniem bicza dostawił. W drodze zauważyłam już jednak, że wszystko tu inaczej jakoś wygląda, niż wówczas, kiedyśmy pamiętną ową „carozzą” z Grekiem do miasta jechały. Że przecież po katastrofie, jaka spotkała Weronę, żadna zmiana zadziwiać nie powinna, przestałam zwracać uwagę na piękne drzewa rosnące w dwa rzędy tam, gdzie ich przedtem wcale nie było, tudzież na różnicę w wielkości samego dworca, który mi się wydał dużo jakoś szczuplejszy. — Facchino nr 2 — wołamy z fiakra jeszcze, uszczęśliwione, że na koniec z owego potopu ruszymy, gdy wtem z szeregu posługaczy występuje drobny chłopak, którego ów olbrzym, co kufry nasze pod opiekę wziął, mógłby w kieszeni nosić. Protestujemy przeciw tej małości jego, chcemy innego, dużego fakina nr 2. Biedny chłopak zapewnia, że nigdy większym nie był i że sam tylko swój numer między służbą nosi. Gdzież jest capo di stazzione? Okazuje się, że capo di stazzione damy jakieś bawi. Czekamy tedy, dziwiąc się po trosze, skąd naszemu małemu staruszkowi taka galanteria, gdy wtem podchodzi do nas piękny, smukły brunet, który przedstawiwszy nam się jako naczelnik stacji, tak samo jest zdumiony naszym żądaniem, jak my tą nagłą odmianą. Żądamy wreszcie rzeczy, opisujemy nasze kufry. — Rzeczy? Nie ma takich na składzie. Czy jednak panie są pewne, że na tym właśnie pozostawiły je banhofie? — Alboż jest jeszcze drugi? — Niewątpliwie. Jest jeszcze banhof centralny. Tylko że teraz komunikacja między nim a miastem zupełnie zerwana. U Ponte Navi artyleria stoi, nie puszczają ni wozów, ni pieszych. — Cóż więc poczniemy? — Sądzę, że panie powrócą do miasta. Tu nastąpił jeden z najpiękniejszych ukłonów szanownego capo. * Pomimo całego zmartwienia, uderzyła mnie komiczność naszej sytuacji. Istotnie, podjąć tyle trudów, znieść tyle przykrości, tyle strachu nawet, po to tylko, żeby zamoczywszy nogi do miasta powrócić, było — co najmniej — śmiesznym. Ponieważ jednak nic innego na razie zrobić się nie dało, wsiadłyśmy przeto do powozu noszącego znak: Colomba d'oro, tę jedną mając pociechę, że przeklęty Paparrigopoulos porażki naszej nie widzi. W Colomba dano nam współcześniejsze cokolwiek niźli w Barbesi mieszkanie, dość nędzny obiad i dużo do rozmyślań czasu. Zaczęły się tedy godziny dumań posępnych u okna, przez które widać było zalaną via colomba tudzież kawał odrapanego muru, kędym ja sobie po rysach czerwonawych ślad wody oczyma znaczyła. A tak — zamieniłyśmy jedno więzienie na drugie. Jedynym łącznikiem pomiędzy nami a zewnętrznym światem był Stefan Hallah, szwajcar hotelowy z Bozano rodem, który za złotą dwudziestofrankówkę podjął się dostarczać nam wiadomości o stanie zalewu tudzież znaleźć takiego zucha, co by nam rzeczy z centralnego banhofu wydobył. Pierwszego dnia miałyśmy deszcz, czekoladę dość cienką, rozmowę z Stefanem — i bardzo kwaśne humory. Drugiego — leciuchny promyczek słońca, deser z twardych jabłek werońskich i — dużo nadziei. Trzeciego — pełno gliniastych mułów pod oknami, trochę błękitu na wschodzie i najpocieszniejszy w świecie widok bohaterskich oficerów Werony, którzy co gorętszy czas zalewu po kwaterach przesiedziawszy, teraz, kiedy wody i do pęcin koniom na wysokich dzielnicach nie było, ruszyli się po dwóch, po trzech, malowniczo owinięci w płaszcze, groźni, chmurni, namarszczeni, z powagą zbawców miasta i narodu. Tego ranka tłusty oberżysta z przeciwka, który dotychczas spluwał w oknie siedząc, wyszedł na balkon, zdjął szlafmycę, spojrzał w niebo, uśmiechnął się i dłonią pogładził łysinę. Uważałam to za niechybny znak pogody. Jakoś ku południowi przyleciał Stefan Hallah z dobrą wieścią, że wykopał kędyś śmiałka, co kufry nasze przez Adygę przewieźć chce. Nastąpiła tedy walna narada, czy wprost przez Ala puścić się na awantury, czy też w cichym Desenzano nad Garda czekać aż rzeka przepłynie. Stanęło na pierwszym, bo tęsknota ciągnęła do domu, a to już piąty dzień mijał, jakeśmy się z Wenecji ruszyły. Rozjaśniła się nareszcie Werona słońcem i lazurem; ludziska wylegli suszyć się i oglądać wzajem. Chodziły wieści o domach zwalonych, o topielcach znajdowanych tu, to tam; rosła też obawa o mosty, chociaż na nie zsypano całe wozy gruzu i kamieni. O porządnym zwiedzeniu miasta i mowy nawet być nie mogło. Górniejsze miejsca podsychały wprawdzie na słońcu, ale trafiały się i takie, gdzie koń puszczony spływał. Rzeka — mało co ustąpiwszy ludziom placu — w oblężeniu trzymała całe brzegowisko swoje, od starego Skaligerów kasztelu na północ, aż do grobowca Giulietty na południe i dalej. Ku wschodowi też, wężowym kłębem się wygiąwszy, trzęsła Adyga owym mostem Navi, poniżej ponte Nuovo rzuconym, którego artyleria dzień i noc strzegła, żeby się z uzdy żelaznej nie zerwał a do Adriatyku nie ruszył. A tak jądro tylko miasta i zachodnie jego odnogi, jak via Palio, corso Cavour, San Antonio, Vittorio Emmanuele, wyłuskały się z onego zalewu. Jądrem miasta jest plac Bra. Roma tędy przeszła. Ślad jej klasycznej stopy do dziś jeszcze widny. Tędy szła, przez łuk kamienny Muro Galieno albo Porta dei Borsari zwany, szesnaście wieków temu dźwignięty, a tak jeszcze krzepki, jakby drugie tyle przetrwać miał. Dziki winograd puścił się tu po sczerniałej cegle; a jego lekkie girlandy kołyszą się za wiatrem zachodnim. Katulla pieśni słychać w tym szmerze liści elegicznym, słodkim. W pośrodku placu Bra rozpiera się ponurym kręgiem wielka dioklecjańska arena, tchnąc na wędrowca zimnym tchem rzeczy uspokojonych już w sobie i ostygłych z krwi, ale które okropność swoją dawną na czole noszą. Przez Porta lupi, przez Arca dei leoni szły tu na arenę jak świat wielką, gdzie gladiatorów narody tłumu — pustynnym rykiem. Dziś czarne otwory arkad, z wyższych pięter w znacznej już części zwalonych, są jako w czaszce trupiej puste oczodoły, w których zmierzch osiadł i pajęczyny wieją, bo zgaszone są źrenice czasów ich, źrenice rozkoszą mdlejące i krwawe. Wiek nowy otworzył teraz bezsenne, pałające oczy na arenę jak świat wielką, gdzie gladiatorów narody całe walczą na śmierć i życie. Ale przyjdzie czas inny i zadmuchnie źrenice wieku rozgorzałe i wymiecie bojowisko z pobitych. A zwycięzcom dadzą poklask lwy pustyń, bo one to będą wspaniałymi widzami ostatnich walk człowieka z człowiekiem. Z placu Bra bez wielkich trudności, przebrałam się przez Gran czara na Piazza delle Erbe, gdzie ogromna wieża ratuszowa ładu między przekupniami strzeże, a trybuna jakaś stara, na kolumnach podparłszy się, oniemiała stoi, świadcząc, jako to targowisko jarzyn Forum kiedyś republikańskim za Podestów było. I dziś jeszcze Erberia skupia w sobie ruch i życie uboższej zwłaszcza ludności. Tutaj to przypatrzyć się można tym zacnym werończykom, trochę ciężkim, trochę zamyślonym, śpieszącym do pracy, zgiętym pod ciężarami, stojącym w progach ubogich sklepów swoich. Lud się tu nie rozkłada po ulicach do snu jak w Wenecji, balkony też puste prawie. Łatwych zarobków nie ma do próżniaczego trawienia, na obliczach widać troskę o kawałek chleba. Ten rys fizjonomii werońskiego ludu pociągnął mnie do niego za serce. Bieda i poczciwość z oczu tu ludziom patrzy. — Więc nie ma na to żadnego sposobu, żebym ja mogła zobaczyć grobowiec Giulietty? — spytałam Giana Fasti, sprzedającego salami na via Cosimo. Gian Fasti wzruszył ramionami. — La tomba? Sotto acqua, signora. — A Castelvecchio? — Anche sotto acqua… — A Tum? A giardino Giusti? — Sotto acqua, tutto sotto acqua! Pomimo tego tutto, udało mi się zobaczyć na placu Signorii posąg Danta, wielkiego Werony gościa, a tuż niedaleko poza Maria Antica gotycki grobowiec gospodarza jego Cangrande i tego rodu Skaligerów zuchwałych, co godłem lutnię miał, a sławą miecz, a końcem — sztylet miewał. Na wszystkim prawie, com tu w dziedzinie architektury pięknego w Weronie widziała, Michele Sanmicheli, wielki budownik odrodzenia, rękę swą położył. Jego myślą jest ta Kampanilla katedry werońskiej, z placu Signorii widna, przed trzystu laty zarysem kamiennym w powietrze rzucona; jego dziełem są przepyszne pałace Bevilacqua, Canossa, Sparavieri, co na północ od placu Bra stoją, jego kościoły, portyki, fasady Museo Civico i Gran Guardia Antica, o Portoni wsparta, kędy Werona zboże na chleb swój kupuje. Sanmicheli wszystkie te arcydzieła swoje olbrzymią fortyfikacją otoczył, zamknął na doryckie bramy Porta Stupa, San Zeno, Porta Nuova i sam stanął wpośród miasta swojego, zadumany nad wiekuistą pięknością liczby i linii, pitagorejczyk wspaniały w kamiennym płaszczu swoim. W bok od Erberii, pomiędzy siecią wąskich vicolo, co ci się bałamutnie pod stopami plączą, jak wąska uliczka San Sebastiano zwana, na którą nie pożałuj drogi. Stoi tam dom stary, wysoki, o szczupłym froncie z nieregularnymi oknami, z ganeczkiem, z boku kędyś uczepionym kapryśnie. Kiedy się zbliżysz do niego, kroki twoje staną się powolniejszymi, spojrzenie gorętszym, a usta ci rozchyli jeden z tych tęsknych uśmiechów, które na to są stworzone, aby na nie pocałunki kłaść. Marmurowa tablica, w ścianę domu tego wprawiona, zatrzymuje cię i przemawia do ciebie. Stajesz i słuchasz… Szept słychać z balkonu — „to słowik śpiewa” — „nie, to skowronek”. Jakaś mgła różowa wzrok ci zasłania. To dom Capulettich, to balkon Giulietty. Zbliżasz się z dreszczem rozkosznym w piersiach, chcesz choć na chwilę przestąpić te progi. Biedny wędrowcze, cofnij się póki czas, bo stracisz całe złudzenie. Tam, za tą bramą, pod którą skradał się rozkochany chłopiec, zajazd dziś jakiś mizerny rozpostarł wstrętne gospodarstwo swoje. Na dziedzińcu pełno śmieci, wozy ze słomą i sianem stoją, wewnętrzny ganek obwieszony podejrzanymi gratami, brudna dziewczyna ceber pomyj niesie. Werono! Wstyd tobie, że dom ten nie jest relikwią twoją! 7 Między Weroną i Ala — Dyliżanse w Serravalle — Mężowie i żony — Nasza droga — Kamea i terakota — O czym Bóg nie wie — Hotel „Alla posta” w Roveredo — Narada w bramie — Dom signorów Franchini — Moje pieśni. Gwiazdy jeszcze stały na niebie, kiedyśmy z Werony ruszyli. Chłodno było, dzień zapowiadał się wietrzny. Zrazu forty werońskie za nami szły, potem przyzostawały coraz leniwiej, o południowy horyzont oparte, aż wreszcie z daleka już tylko majacząc, snem były uciekającym dla oczu. Parana i Pescantina spały jeszcze, kiedyśmy przez nie przelatywali ze świstem, dosyć już wszakże dnia było, żeby zobaczyć, jaką to drogą ważył się pociąg nasz. Ogromne wyrwy w nasypach odkrywały dna jarów czerwonymi mułami zaszłych, wybite z pionu słupy chwiały się tu, to tam za głowy tylko drutami telegrafu trzymane, wielkie, wywalone z gniazd swoich topole i wiązy przydrożne sterczały korzeniami u burt, na łeb kędyś w wodę runąwszy. Nad łoskotem wozów naszych i chrapaniem kotła panował huk rzeki, która potężnym rozlewiskiem waliła przeciw nam, wypchnięta kędyś z węższych gardzieli, spieniona, gniewna, niosąc koły z winnic wyrwane i grubych traw pokosy. Wierzchem nasypów, w pierwszym pędzie przerzucone wody w gliniankach, w namuliskach na prawo stały, szmatami pławiąc pola i ogrody. Droga była pusta. W Domegliara dopiero napędzilimy tłum robotników, co z pośpiechem nasypy równał, wyrwy kamieniami zapychał, odbijał muły zsiadłe, woził taczkami gruz wapienny z rozprutych boków górskiego odłogu, co się na prawo był podniósł. Pociąg szedł noga za nogą, stękając, sapiąc, jęcząc, jakby biedę swoją znał. Droga wyglądała jak ostrzelany i zdobyty szaniec. Zdawało się, że lada chwila z całym taborem runiemy w przepaść, wszystkie głowy były u okien, Włosi wzywali Madonny. Tymczasem owe odłogi górskie, wapiennymi żebrami świecące, obstępować nas zaczęły coraz ciaśniej, napierając na nas rzekę, która w głuszących szumach przewalała się tuż, tuż pod nami. Droga dźwignęła się nieco — i poszła na zgubne imię skalistym wąwozem, w którym huk wody był taki, żeś nie słyszał własnych myśli swoich. Zdawało się, że ten gardziel skalny wypluwa na nas cały ocean bryzgów i pian mętnych, które lada chwila pochłoną wąski przesmyk, mało co nad wodą nas niosący. To Chiusa di Werona, Adygi srebrny klucz, którym tu ona sobie bok skalny do Adriatyku otwarła. Jeśli z nas i wiedział kto, że się tu Otton Wittelsbach z Niemcami swymi, pod Barbarossą, przeciw werończykom bronił, to z pewnością ze strachu zapomniał o tym zupełnie. Dla nas były to drzwi ponure, co się mogły zatrzasnąć nad nami śmiertelnym łoskotem i być zamknięte na wieki „kluczem rzuconym w morze”. Jednakże całośmy się stamtąd wynieśli, a minąwszy Ceraino, ku Peri się mieli. Góry tu w oczach rosną, rosną, zachodzą jedne na drugie i na wędrowca coraz groźniej patrzą. Gdyby je zwalić tu, u Monte Baldo, i Adygę okiem przerzucić, dojrzeć by można jezioro Garda i Tremosino i Riva…. Ale teraz, wapienne skały twardo na straży stoją i oczu nie puszczają na cichy błękit, poza wedety swoje. Peri to ostatnia stacja, na której wolno krzyknąć: Evviva Umberto il re, jeśli naturalnie ma kto po temu ochotę. Ala, to już habsburskie porządki i amty, które reprezentuje szkaradny, zaspany Niemiec, co mi małą doniczkę z kwiatem, pielęgnowanym od samej Wenecji zabrał i rzeczy podróżne opryskliwie trząsł. Musiała jego Gretli z fusami kawę dziś dać, bo był w haniebnym humorze. Była wieść zrazu, że tutaj w mieście pozostać nam przyjdzie, bo dalej rzeka nie puszcza, okazało się przecież, że jeszcze do następnej stacji dojechać można. A tak mało co pośniadawszy kawą, w której też rękę Gretli znać było, wsiedliśmy z pośpiechem do wagonów, nie bardzo wiedząc, na co nam jeszcze dziś przyjdzie. Jak na toż puścił się deszcz rzęsisty, z którym się reszta karności między podróżnymi rozprzęgła, siadał więc każdy, jak i gdzie chciał, nie bacząc ani na klasy, ani na dodatkowe bilety, ani na konduktora, co chwyciwszy się za głowę próżno od wagonu do wagonu biegał, rad bardzo, że nas wreszcie w Serravalle wysypać mógł. Tutaj czekał już żółto pomalowany, wysoko wyniesiony a wąski dyliżans, jakim jeszcze Gil Blas swego czasu podróżować musiał. Przy dyliżansie cztery konie w chomątach z dzwonkami, na lejcowym foryś w żółtych galonach, frędzlach, taśmach, sznurach cały, na koźle takiż pocztylion ze spalonym jak cegła karkiem, z trąbką przy wydętych ustach. Za tym pierwszym dyliżansem — drugi, trzeci, dziesiąty, cały tabor otaczała milicja konna, która porządku i bezpieczeństwa w drodze miała strzec. Zrobił się ruch, gwar, tłok — nie do opisania. Damy zwłaszcza usadowić się jakoś nie mogły. Każda chciała mieć „pod ręką” wszystkie swoje pakunki, a tu ciągle czegoś brakło — to pudełka z kapeluszem, to koszyka, to męża. Mężowie szczególniej byli nie do odszukania. Przypuszczać by nawet można, że umyślnie ginąć kędyś musieli, szukając sobie po dyliżansach bardziej urozmaiconych widoków. Pocztylioni biegali z poleceniami od powozu do powozu, damy się wychylały, wołając niewdzięczników po imieniu, już były obawy, że i milicja w sprawę tę wdać się zechce, gdy nagle zatrzaśnięto drzwiczki — kto wie — może na znak którego z poszukiwanych. Zamęt powiększył się jeszcze, kiedy spostrzeżono, że deszcz i w dyliżansach kapie sobie po maleńku. Zaczęto rozpościerać chustki, płaszcze, parasole… W jednej chwili panie zostały obsłużonymi z takim pośpiechem, z taką galanterią i gorliwością, jakiej nigdy oczekiwać nie mogły od własnych opiekunów swoich. I tutaj dopiero okazało się, jak dalece zbawienną jest rzeczą mieć w czasie deszczu pod ręką cudzego męża. Zaczem w dobrych humorach i wzajemnym zadowoleniu ruszyliśmy naprzód, z wielkim trąbieniem i klaskaniem z biczów, któremu góry dawały rozgłos armatniej salwy i muzyki łowów zaklętych. Z miejsca my się zaraz w bok wzięli, zostawiając na lewo Adygę i zrujnowaną linię kolejową. A droga ta nam poszła wśród winnic obudowanych wysoko murem, z ciężkich kwadratowych głazów spojonym, i puściła się starym wiaduktem rzymskim, na którym spotykaliśmy ogorzałych mężczyzn z łagwiami na plecach, iż czas winobrania był — i dzieci kędzierzawe, i kobiety z nagą szyją, w szerokie biodra ręką wsparte, dzbany i wiadra na głowach niosące. — E sempré piove! — mówił sąsiad mój, który wprawdzie parasola nie miał, ale za to dużym swoim kapeluszem słomianym zasłaniał nad nami szpary w dyliżansowym pułapie. — E piove!…— dodał po chwili, widząc, że mu nikt nie odpowiada. Sąsiad mój był to piękny, smagły brunet, z klasyczną aż do najdrobniejszego rysu twarzą, z głębokim, trochę zimnym jak u posągu, spojrzeniem. Obok niego siedział gruby Niemiec, w Ala widocznie z „Amtu” jakiegoś wyrwany, którego czerwone, jowialnie pofałdowane policzki, trzęsły się w takt ruchu dyliżansowego. Małe jego oczki uśmiechnięte były wewnętrzną jakąś błogością, a tłuste ręce, skrzyżowane na żołądku, źródło tej błogości wskazywać się zdawały. To kamea i terakota… Typy te, tak odrębne, tak silnym odbite kontrastem, spotykają się odtąd coraz gęściej razem, wzdłuż północnej części doliny Adygi aż do Salurn niemal. Po czym kamea się zaciera, a od Bozano począwszy, terakota wszechwładnie zapanowywa. Nie mogłam się dopytać, jak się zowie miejsce, w którym nagle koła dyliżansów obracać się przestały, a wszyscy pocztylioni, ba, i forysie nawet, zeszli z kozłów i z chomąt młodym winem przepić. Ale wiem, że była to garść domów u zrębów starego muru przytulonych, kędy ludzie w sandałach i zielonych pończochach, przypatrując nam się, we drzwiach stali, a góry rzucały im zmierzchy swoje aż do wysokich kamiennych progów pod nogi. Kadzie, cebry i tłoki pod murem osterii honorowe miejsca trzymały, a gospodarz wino drewnianą czerpaczką gościom w kubki nalewał. Wszystko to tak było schowane między góry, winnice i porozwalane dawnych zabudowań szczęty, że nie dziwiłabym się wcale, gdyby i sam Pan Bóg o tym zakącie nie wiedział. Ale wiedział, przelatywał tam bowiem ptak dziki i lilie kwitnęły polne. Południe się zbliżało i deszcz ustawał nieco, kiedyśmy z niezmiernym hałasem popisujących się trębaczy i brząkaniem dzwonków zajechali przed hotel Alla posta w Roveredo, gdzie nas już oczekiwano, stamtąd bowiem były rodem nasze sławne dyliżanse. Podróżni zaczęli tłumnie wysiadać, odszukiwać się, witać. Teraz dopiero nastąpiły wzajemne wyjaśnienia między rozłączonymi parami małżonków, wymówki jednak ze strony dam tak były łagodne i słabe, że szanowni mężowie zdawali się tym być niemile dotknięci. Tymczasem gospodarz, gospodyni, służba, wszyscy rzucili się do zdejmowania pakunków, co gdy uskutecznionym zostało i konie odeszły do stajen, okazało się, że ledwo połowa gości znajdzie pomieszczenie w hotelu. Wystawiono tedy kilkanaście krzeseł dla tych, co się gdzie podziać nie mieli, i tak siedząc w bramie albo i na schodach podróżni, którzy się od Serravalle począwszy bardziej jakoś razem trzymali, postanowili po wspólnej naradzie czekać na to, co Bóg da, tym bardziej, że poza Roveredo, cały Tyrol pod wodą stał. Pomimo pamiątkowej tablicy, powieszonej w korytarzu owego roku zbawienia Pańskiego, kiedy gościły tutaj koronowane głowy, pomimo białego krawatu garsona i chudych oleandrów, sterczących jak wysłużone miotły na paradnych wschodach, wyznać muszę, iż hotel Alla posta był dość zaniedbanym, dość sobie brudnym, prawdziwie włoskim hotelem. Jaki tam komu dnia tego nocleg padł — nie wiem, ale co do nas, dostał nam się pokój, przez który jakieś młode małżeństwo do gniazdka swego przechodzić musiało. Pomimo obustronnych zapewnień, że to wszystko jest niente, pomimo dyskretnego udania się na spoczynek przed dziesiątą jeszcze, serdecznieśmy sobie przeszkadzali wzajemnie. Toteż nazajutrz — pierwszym naszym staraniem było wyszukać sobie inne jakieś, prywatne choćby mieszkanie. Jakoż udało nam się to bez wielkich nawet trudności. Gospodynią naszą była teraz signora Franchini, tłusta, bezdzietna, niemłoda już Włoszka, która chyba coś nie coś z obcej krwi musiała w sobie mieć, gdyż w porządku zamiłowaną była namiętnie, i cały dzień boży z trzepaczką i ścierką chodziła, zmiatając by najmniejszy pyłek z posadzki, z sprzętów, z obrazów. Mąż jej, signor Andrea Franchini był kasjerem jakiegoś prywatnego banku i zagorzałym czytelnikiem „Diritto”, słynął też z najpiękniejszych w całym mieście wąsów siwych, i jedną tylko miał wadę, że wytrząsał fajkę gdzie Bóg dał, na dywan, na stół, na okna. Dobrzy ci ludzie okazywali nam wiele życzliwości, zwłaszcza kiedy się dowiedzieli, żeśmy Polki, a ja miałam szczególny przywilej dostawania świeżych kwiatów, zakwitających na balkonie signorów Franchini. Dom był urządzony dostatnio i odznaczał się wykwintną czystością. Było to pierwsze ognisko prywatnego życia, jakie bliżej poznałam we Włoszech. W wielkiej, trochę ciemnej, utrzymywanej w miłym chłodzie sali jadalnej stał niesłychanych rozmiarów kredens dębowy, pełen dzbanów, mis, cebrzyków metalowych, szklanic i nalewek. Wprost niego zegar staroświecki z kukułką, który też i kuranty grywał, czegośmy wszyscy z wielkim namaszczeniem słuchali. Wysokie, rzeźbione krzesła pod ścianami szeregiem stały, dalekie od tego roztrzpiotania się współczesnych mebli, które swoją fantazję okazują, po całym spacerując salonie; w pośrodku potężny stół, zawsze biało nakryty, z cynową misą polenty i dzbanem domowego wyrobu wina. U okien wisiały suszące się majeranu pęczki i wianki grzybów, i sery w siatkach nicianych, a na ścianach ginęły w zmroku poczerniałe obrazy, których treść przed jakimi stu laty może i widną była. Dwoje drzwi otwierały się w sali tej naprzeciw siebie. Jedne do komnaty pana domu, w której mi jakoś nigdy być nie przyszło, drugie — do olbrzymiej, sklepionej w łuki kuchni, w której wysunięty od ścian ku środkowi komin zajmował główny plac. Niezliczone kociołki miedziane z nogami i bez nóg, z uszami i bez uszu, smagłe, pękate, wydęte zgoła wszelkiej miary i wszelkiego kształtu, stanowiły ornament ścian, a piękny stół, na krzyżakach dębowych rozparty, był warsztatem, przy którym krzątała się zawsze zarumieniona Gemma, w wielkim białym fartuchu i niebieskiej chusteczce na piersiach. Z kuchni oszklone drzwi prowadziły na wewnętrzny od strony dziedzińca ganek, kędy na półkach drewnianych, u ścian przybitych, kwitnęły pelargonie, gardenie i późne stokrocie. Z ganku tego widać było szczyty gór liliowe, a niżej, na stokach, nieskończone winnice i morwowe sady. Tę to część domu zajęli teraz zacni nasi gospodarze, ustąpiwszy nam salonu i pokoju pani. Salon był narożny, dwoma oknami na Piazza Rosmini zwrócony, tutaj stały paradne sprzęty, a ściany ozdobione były pięknymi sztychami. Najpierw, na głównym miejscu, wspaniała Madonna; tuż obok niej Mazzaniello ciska zarzewie słów palących w pierś ludu neapolitańskiego, dalej Wilhelm Tell odpycha nogą łódź, na której z garścią ochotników przybył, aby walczyć i polec za wolność. Jeszcze dalej scena z Fausta, kiedy powracająca z kościoła Małgorzata, mówi kusicielowi swojemu: Bin keine Dame, weder schön; kann unbegleitet nach Hause geh'n… W kącie pianino, na którym dobra signora Franchini od wielu lat grywać już przestała. Teraz otwarte i podstrojone dla mnie przemówiło tęskną nutą ukraińskich dumek i pieśni ludowych, i chorałem pełnym boleści i krwi, i łez, i dymów żrących. A echa zdumione takim płaczem pieśni, chodziły po mieście tym włoskim jak cudze i odlatywały w góry smucić się, i roznosić westchnienia mdlejące. 8 Elizabetina — Drzewo wiadomości dobrego i złego — Ewa w Roveredo — Pod oknem — Castelvecchio — Na drodze — Madonna del Monte — Dwa cuda — Rzut oka z góry — Gemma. Kiedym się w miasteczku naszym po trosze rozglądać zaczęła, spostrzegłam na contrada Alla posta, wielkimi literami po murach domów popisane kredą: asinus, asinus. Wniosłam stąd, że niedaleko gdzieś szkoła tu być musi. Jakoż była. W pięknym, wielkim gmachu, który na czole nosi nazwę Elizabetina, a u stóp, na wyniesionym nieco chodniku, ma olbrzymią rozetę mozaikową, z kamyków czarnych, białych i brunatnych, misternie złożoną, istnieją w Roveredo połączone szkoły: normalna i wyższa. W obszernym, dźwigniętym nad schody przysionku, wprawiono po lewej stronie erekcyjną tablicę z marmuru, a po prawej zawieszono wielki obraz, przedstawiający drzewo wiadomości dobrego i złego. Tło obrazu stanowi naturalnie raj. Tylko że osobliwości raju tego zredukowano do tych widoków powszechnego świata, jakie wychowaniec Elizabetiny przed oczyma w życiu będzie miał. Nie ma tu więc owych barankowatych lwów ani lampartów tchnących zasadami wzniosłego humanizmu, ani róż niebieskich, ani bogobojnych jaszczurek, ani smoków skrzydlatych, hodujących pierwsze pióra dla przyszłej prasy postępowej, jak to wszystko widziałam na pięknym obrazku w krakowskiej kramicy przed dominikanami. Tutaj u stóp tragicznego drzewa leżą księgi, globusy, cyrkle oraz pergaminy stare, trącące Herodotem i molami. Drzewa też sobie rosną bez żadnych wielkich fumów, jak Bóg dał; klon — to klon; świerk — to świerk; lipa — to i lipa. Co do węża, jest to jeden z tych niewinnych, przyjacielskich, lubo nie bez ukrytego żądła wężów, co się rade okręcają koło laski Eskulapa, a jego płaska głowa zdaje się dobrotliwie uśmiechać do małoletniego w szkolnej bluzie i w słomianym kapeluszu Adama, który sięga po fatalne jabłko z wesołą rumianą twarzą. Ewy — nie ma w tym raju. Istotnie, cóżby ona tu robiła? Nieznane mi są zasady pedagogiczne, jakimi się Elizabetina rządzi, ale pełna filozofii naiwność powyższej symboliki jest — przyznaję — wzruszającą. Umieć coś pokazać dziecku, tak szczerze, jest rzadkim przymiotem starszych. Kiedy się z przysionka tego dwoje drzwi bocznych otwarło, zobaczyłam — na prawo i na lewo — dwa wewnętrzne, pełne drzew, krzewów i kwiecia dziedzińce, wokoło których obiegają galerie, dające przystęp do klas i oddziałów szkół obu. Cień, chłód, zapach, świergot ptaków, plusk wody żywej, oto co mnie tu uderzyło zamiast tradycjonalnej stęchlizny, kurzu, martwoty, tak zwykłych naszym pedagogicznym zakładom. Pusto było w tym „raju w Roveredo”, gdzie dla setek dzieciaków dojrzewają jabłka wiadomości dobrego i złego, wakacje bowiem tego roku przeciągnęły się nad miarę z powodu wylewów, które rozpierzchnionym malcom nie pozwoliły zebrać się w Elizabetinie. Tylko stary pedel w niebieskich okularach i letnim spencerku strugał podpórki dla puszystych gwoździków, tchnących rozkoszną wonią, a pies jego, wyciągnięty na błyszczącym żwirze, pyskiem za muchami kłapał, drzemiąc na jedno oko. Wprost wejścia głównego wznoszą się z przysionka obszerne schody, na których pierwszym zakręcie żelazny balkon daje widok na góry, u czubów nagie, dołem ginące w zieleni morwowych sadów i winnic, a wyżej drzwi do biblioteki i gabinetów, zawierających pomoce naukowe Elizabetiny. Wychodząc z tej pięknej pomysłem, a dzielnej wykonaniem szkoły, zaciekawioną byłam niepomału, gdzie tu jednak bywa Ewa, której na obrazie brakło, gdy wtem na rozgłośnym miejskim zegarze uderzyło południe. Naraz z mnóstwa ulic i uliczek wysypał się tłum smagłych, bladawych, ciemno odzianych dziewcząt. Niektóre z nich próbowały biec, śmiać się, mówić głośno, większa atoli część miała wzrok sztywnie skierowany przed siebie, usta milczące, krok powolny. Młodość ta była bez zapału, bez ciepła, bez zdrowych rumieńców, starsze kobiety wlokły się jak automaty, suwając głośno skościałymi w stawach nogami. To pomocnice jedwabników południowego Tyrolu, to prządki z Roveredo, gdzie najokazalsze i największe gmachy noszą napis: fabbricha di sete. Tysiące szczupłych, czarniawych rąk kobiecych pracuje nad tą kwitnącą tutaj gałęzią przemysłu, a piersi tych, całymi latami schylonych nad nitką jedwabiu dziewcząt, zapadają i więdną przedwcześnie. Słyszałam tu długie, męczące kaszle od pyłu kokonów, widziałam haczykowate, niedające się rozprostować palce od gremplów i szczotek, widziałam też oczy bardzo smutne, chociaż bardzo piękne. Taką jest w Roveredo Ewa. Dodać tu jeszcze muszę, że ów wąż zacny z Elizabetiny, tylko względem małego Adama przybiera taką niewinną minkę. Tu bowiem, wobec tych przybladłych od pracy dziewcząt, gra on całkiem inną rolę i chętnie snuje się przed fabryką w południe i wieczorami, strojny w mundur oficera austriackiego, z mocno wyciągniętym wąsikiem, w zalotnym kepi na bujnej czuprynie, pełen zwycięskich uśmiechów. Ale w górach leży śnieg tak czysty, takie jasne rosy po winnicach stoją, tyle Boga jest w tej dzikiej a pięknej przyrodzie, że Ewie zgrzeszyć niełatwo. Obyczaj też surowo się tu chowa, a piękni adiutanci feldmarszałka Thun utrzymują, że dziewczęta tutejsze kwaśne są i niedojrzałe. Zdarzyło się jednak, że widziałam raz wielki militarny tryumf. Było to zmierzchem, na chwilę przed otwarciem ciężkich drzwi fabrycznych, wypuszczających całe roje pięknych jedwabniczek. Pod oknem przędzalni stał młody mężczyzna trzymając na ręku paroletniego chłopczynę. Chłopiec stukał palcem w okno i wołał: „Mamma! Mamma!”. Ale mama nie słyszała drogiego głosiku, ogłuszona hukiem maszyny. Ojciec dopiero pomógł chłopięciu, a wtedy poza wielką szybą, drżącą od kół łoskotu, ukazała się twarz młodej kobiety, której usta uśmiechały się tkliwie, a oczy były śmiertelnie znużone. Zobaczywszy matkę, chłopiec nabił swój piękny pistolet z ołowiu i zmarszczywszy groźnie czoło, na wiwat strzelił. Natychmiast w oknie błysnęło kilkanaście głów dziewczęcych, powstał szmer, wrzawa, a że już siódma biła, wszystko się to wysypało na ulicę, śmiejąc się, całując ślicznego dzieciaka, zazdroszcząc może trochę… Oprócz wielkich przędzalni jedwabiu i tkackich warsztatów są w Roveredo fabryki cygar, zatrudniające przeważnie kobiety, sukiennice, przerabiające grubsze gatunki wełny, a w dół Adygi, poza starym zamkiem Podestów, wzorowo urządzona papiernia. Castelvecchio górnie się nad miastem i rycersko trzyma, ze wszech stron obracając za wędrowcem zębate blanki swoje i ciężkie, okrągłe, poszczerbione turmy. Stare strzelnice też, iż w zamku regiment żółtych strzelców stoi, marsową minę stroją, jak mogą; ale jaskółki gospodarują w nich świergotliwie dzień cały, a białe, suszące się na wietrze spódniczki kapitanowej, są jedynym sztandarem, jaki tam powiewa. Ku rzece spada Castel pełnymi winnic tarasami, a po murach jego pną się rozchodniki żółte, strzępiaste chmiele, macierzanki i miodem pachnące meliski. Tam ja to sobie często chodziłam słuchać Adygi szumów, bo kocham się w takich kamiennych łupinach przeszłości, w takich zamkach starych. Naturalnie, jeśli w nich nie ma podestów. Rzeka tymczasem szalała. Zerwane tamy puściły ją do foluszów, do kanałów, do winnic potopem całym. Na moście huk był taki, że sąsiada krzyczącego ci w ucho ledwoś zrozumieć mógł. Lawinom śniegów podobne, pędziły wierzchem szluz rozbite na pianę fale, a bryzgi ich słupami w górę szły, tworząc katarakty dziwne i siejąc dżdżem drobnym. Tłum na moście od rana do wieczora stał, u brzegów poszarpanych pale bito i walono głazy. Ludziska bronili się jak mogli, ale napór wód był taki, że im spod nóg ziemię chwytał, a most drżał i dygotał w sobie wszystkimi balami, jak gdyby tabun koni w zawody po nim biegł. A tam za rzeką wznosiły się Alpy Tyrolu, w majestacie rzeczy wielkich i spokojnych. Na Stivo, na Bijano, na Monte Creino, świeże śniegi błękitniały rankami pod słońce, a księżyce, iż pełnia na niebie była, wstawały nad nimi złote, lekkim różem otchnione. — Chodź ze mną w góry — rzekłam raz do Gemmy, która pozmywawszy całą armię talerzy, siedziała w ganku z założonymi na białym fartuchu rękami. Gemma zerwała się w rumieńcach cała. — Alla Madonna del Monte, signora? — zapytała, natrącając projekt, jakiego nie miałam. — Chodźmy alla Madonna del Monte. — Ah, che bella! Ah, che miraculosa! — mówiła szybko Gemma, chwytając świeżą chusteczkę na szyję. — E la padrona? Okazało się, że la padrona przeciwną temu nie była. Poszłyśmy więc w górę miasta, bokiem czystych, drobno zabrukowanych uliczek, którymi woda wyparta z przepełnionych źródlisk górskich, szemrząc i pluszcząc, szła przezroczysta, jasna, świeża. Pomiędzy uliczkami tymi, na placu u studni miejskiej, stał na marmurowym bloku Neptun czarny, złotym trójzębem o podstawę wsparty. Nie był to jednak ów tradycjonalny władca oceanu, starzec lubieżny, co ciężkim, rozlanym ciałem na delfinach siada, z brodą mchami porosłą, w otoczeniu pyzatych dzieci i oceanid nagich. Neptun w Roveredo jest to młodzieńczy morza bóg, dzierżący się w górę całą muskularną postacią swoją, głowa jego harda, myślami głębie wód mierzy, oko natężone, pierś burzliwa, noga gibka, do pochodu naprzód podana. Kiedym się przyglądała tej pięknej i śmiałej rzeźbie, Gemma odmówiła swoje ave, przeżegnawszy się pierwej pobożnie, co zresztą czyniła też przed spotkanymi po drodze kościołami, San Marco, Santa Maria, San Sebaldo. A kiedym, wskazując posąg, zapytała, kto by to był — un santo, mi crede — odpowiedziała spokojnie. Po czym droga się nasza wyniosła nad miasto, między strzeżone wysokimi murami winnice, które już na liść jesienny kolory od słońca brały. Przeciw nam szły w jarzmach woły siwe, ciągnąc wozy na niskich kołach, ciężkiej budowy, skrzypiące; a gospodarze opodal za nimi idący, ze świstem puszczali w powietrze długie swoje bicze, wołając: „Ohe! ohe!”. — Felice via! — pozdrawiała ich Gemma. — Con Dio — odpowiadali niezmiennie. Tymczasem ukazała się piękna, obszernie zbudowana willa, z ogrodem pełnym chłodników, altanek wiszących i kwiecia. Na prawo i lewo ciągnęły się nieskończone plantacje morwowe. Gemma objaśniła mi, że wszystko to należy do signora Tachi, największego bogacza w Roveredo, który jest też właścicielem olbrzymich przędzalni jedwabiu. Nieco dalej musiały wszakże i klasztorne grunta być, bom po winnicach widziała mnichów czarnych, jak zakasawszy rękawy, ład w kadziach czynili ku pożytkom zimowym albo drepcząc w patynkach drewnianych, dźwigali łagwie świeżo pobite, na plecach je dzierżąc za pętle skórzane. Zrazu my ludzi spotykały gęściej, potem mniej coraz, aż wreszcie opustoszała droga nasza i stała się kamienistą ścieżyną, bystro się do czuba góry biorącą. Kapliczki i krzyże przy niej stały, jak na kalwariach naszych, i tak my już tą via crucis, gdzie Gemma mało piętnaście razy na kolana padła, doszły do Madonny del Monte. Architektura kościoła tego jest pospolita, choć miejsce samo piękne. Śmigła wieżyca, mury białością świeżych tynków lśniące, kilka jedlic i brzóz, po których wiatr górny chodził, zakwiecony wirydarzyk na lewo, wspaniały grobowiec rodziny Tachi na prawo, dwóch biało odzianych mnichów, rozmawiających przed progiem — oto wszystko. Wnętrze za to opisać byłoby trudno. Nigdy i nigdzie nie widziałam tyle kolorowych światełek, tyle wieńców z folii strzyżonych, tyle aniołów latających na drutach w powietrzu, tyle kadzielnego dymu, tyle świecideł, wstążek, dzwonków tyle — nade wszystko — wotów. Od stropu do kamiennych płyt posadzki pokrywały one ściany całkowicie. Nie były to jednak te ręce, nogi i serca srebrne, jakie widać w naszych kościołach. Wcale nie. To były malowane albo wierszem opiewane i w ramach zawieszone cuda Madonny del Monte, jedyna w swoim rodzaju galeria, w której naiwność sztuki przewyższoną być mogła chyba naiwnością wiary. Pośród tych wszystkich ludzi palących się, lecących w przepaść, powieszonych, konających, umarłych, pośród odrastających rąk, głów, nosów, wpośród zmartwychwstałych koni, osłów i wołów, łagiew cudownie napełniających się winem i piorunów odpędzanych jak muchy, zauważyłam dwa małe obrazki i te tylko pozostały mi w pamięci. Na jednym z nich młody chłopiec leży w nędznej izbie, oczy konające wzniósł w górę, na stołku książek kilka, dzbanka wody nie ma tam nawet. Znać, że gasnącym głosem chłopiec ten woła matki, że żąda uścisnąć komuś rękę, że ciężką mu jest ta śmierć w samotności, w nędzy i opuszczeniu zupełnym. Wtem we drzwiach uchylonych staje siostra miłosierdzia. I to już wszystko, to cały już „cud”, cud miłości, na który się i ja z głębi serca piszę. A drugi taki. Przed starą, wyschłą, szpetną pannicą klęczy śliczny, młody mężczyzna, z którego ust wychodzi na wstędze t'amo!. Notabene podpis pod obrazem objaśnia, że panna posagu nie miała. — Ach! Che miraculosa! — powtórzyłam za Gemmą, patrząc na wotum to. I odtąd wiara w cuda dokonywane przez Madonnę del Monte jest we mnie niczym niezachwianą wiarą. Słońce zachodziło, kiedy na skraju góry stanąwszy, puściłam wzrok, jak się puszcza ptaka na wolę. Pod nami leżało miasto bielejące wśród winnic i sadów, w obszernej górskiej kotlinie, cieniem nakrytej od wschodu, od zachodu rozgorzałej w łunach. Huk Adygi aż tu słychać było. W czerwonych płomieniach leciała, złotą pianą bryzgając pod słońce zniżone. Zmierzch padał już po jarach głębokich, rozjaśnionych srebrnymi pasami wód żywych, które się zrywały z gniazd swoich, jak orły ruszone, i bijąc skrzydłami białymi w dolinę pęd brały, namiętnym chórem odpowiadając łoskotom fal gniewnych. Muzyka to była dziwna, od której serce drżało też do lotów nagłych, górnych, niepowstrzymanych, gwałtownych. Słowa do pieśni tej rodzą się na ustach narodów, kiedy im z serca kipią czyny ogromne. Ale nie było takiego, co by złożył cały hymn. I wiem, że długo nie będzie. Biedni dobieracze zgłosek! Niemowlętami jesteście. A kiedyż przemówicie jak męże? — Mori… — szepnęła Gemma słodkim, cichym głosem, zwracając ku południowi głowę. — Mori… I zasłoniwszy się ręką od bijących jej w twarz promieni słonecznych, stała zapatrzona na rodzinny dom swój, z tym półsmutnym, półradosnym wzruszeniem dusz prostych a tkliwych, którym pociechą jest, że mogą tęsknić do czegoś. 9 Oblicze miasta — Polano — Sant Moroni i kos jego — W cztery strony świata — Piazza Rosmini — Illustrazione Popolano — Ogród miejski — Florentino — Północna droga — Na moście — Cmentarz w Roveredo — Czwartego dnia — noc. Przebyć w Roveredo tydzień cały, nie mając żadnego zajęcia i oczekując z dnia na dzień wieści, że jechać już można — nie jest bynajmniej tak łatwym, jak się być wydaje. Pracowite to i stateczne miasto wygląda, jak gdyby je obowiązywała jakaś reguła zakonna. Nie ma w nim ruchu, głosu, pulsu życia. Wielkie jego, poważne, surowego stylu domy, cały dzień bywają zamknięte na ciężko okute podwoje, błyszczące zamiast klamek lwimi paszczękami, a szeregi okien, u których zapuszczono żaluzje białe, nadają prostym, szerokim ulicom jakiś pozór chłodu i martwoty. Mężczyźni wyglądają jak kwakry, kobiety — jak mniszki. Psów i koni jest tak mało, że w przeciągu trzech dni poznałam je do jednego. Co do ekwipażów, to mieliśmy w Roveredo — oprócz zapasowych dyliżansów, które po remizach stały — dwie pocztowe karety chodzące do Mori i Riva, kabriolet pułkownika, którym żonę na spacery woził; starą, zrujnowaną landarę biskupią, prowadzaną do stelmacha po każdej paradzie, dwa, trzy bankierskie powozy i welocyped młodego signora Tachi. Naturalnie, że nie liczę tu wózków z jarzynami oraz taczek, służących ojcu Balbi do wywożenia śmieci z publicznego ogrodu. W mieście też, poza mostem, gdzie huczała rzeka, i poza godzinami otwierania fabryk, było tak cicho, żeś o pół wiorsty słyszał stuk drewnianych sabotów przechodzącego contadino w szarej swojej opończy, który z Villa albo Pomarole z workiem na plecach szedł, a choć głuchy oddech maszyn cały dzień w powietrze bił, ucho nawykało doń szybko i przestawało go wyróżniać spośród ogólnej ciszy. Nawet Erberia, kędy wielkie ceglaste gołębie w zadumaniu po gzymsach siedziały, martwą była i pustą. Najżywszy na niej targ szedł rankiem o skowronki pobite, całymi sznurami u straganów wiszące. I co tu było robić w takim mieście? A przy tym te nieskończone kurczęta signori Franchini! Zawsze i co dnia — polano. Zdawało się, że zjemy tych kurcząt dynastię całą. Jakoż ostatniego dnia podano nam najmłodsze, a obok niego, wychudłą od trosk rodzicielskich kurę starą, matkę tych Machabeuszów. Z rozpaczy zapoznałam się z Santim Moroni, który wprost okien naszych owocarnię miał, przed południem czytywał gazety stare i politykował, a po południu kosa gwizdać uczył. — Chi ha arte, ha parte — mawiał do kosa swego Santi Moroni, zdejmując klatkę z kołka. Ale biedne ptaszysko nie zawsze rozumiało, czego od niego chcą. Santi wpadał wtedy w zapalczywość wielką. — Ach pezzo d'asino! — krzyczał. — Ach faecia da briccone! Poco manco che tu sii un offiziere tedesco! Santi bowiem był zagorzałym patriotą włoskim, Niemców nie cierpiał, a mundurem austriackim po prostu się brzydził. Nieraz też kupując winogrona wśród ostrego zapachu wielkich, srebrzystych cebul w warkocze splecionych, słuchałam narzekań Moroniego, który kiedy o Niemcach mówić zaczynał, ręce mu się trzęsły, tak że reszty z lira zdać nie mógł. Skargi te przynosiły mu widocznie ulgę w żółtaczce, którą był trapiony. — Albo i te wylewy — mawiał z goryczą — słyszane to rzeczy, signoro? Tylko przy polityce austriackiej coś podobnego wydarzyć się mogło. Tu gwizdał, a kiedy kos całkiem fałszywe tony brał: — Che combinazione! — krzyczał ze złością Santi, za głowę się chwytając. — Czy myślisz, ptaku przeklęty, że ja cię tu będę trzymał i żywił per far la figura? Tak jak się wojsko w Castelvecchio trzyma? Tu następowała jedna z najburzliwszych lekcji, przeplatana aluzjami do polityki habsburskiej, a ptak nieszczęśliwy, oszołomiony, wystraszony, piszczący, tłukł się po klatce z rozpaczą, dopóki ktoś z kupujących nie odwołał mistrza. Razu pewnego postanowiłam zwiedzić Roveredo, idąc w kierunku czterech stron świata, gdzie oczy poniosą. Pierwszego dnia poszłam na południe i znalazłam się na obszernym placu, gdzie w todze prawniczej i z księgą w ręku stoi biały posąg Antonia Rosmini, dumającego może nad swoją Filozofią prawa. Nieopodal wznosi się spośród grządek pachnących werben i rezedy Ajuto del Rosmini, przytułek, staraniem męża tego dla sierot wzniesiony. Dalej, na lewo, dom jego rodzinny, pięknym otoczony ogrodem, kędy mieszkał i brat jego, Carlo, historyk Mediolanu. Dwaj ci mężowie to największa chluba miasta. Tu się oni urodzili, tu pracowali na sławę. Dom ich lud zowie „Academia Rosmini”, a najpiękniejszy plac w Roveredo imię ich nosi. Tuż z placu prowadzi na południe aleja pełna szumu drzew i pieśni ptaszych, arystokratyczna część miasta, zabudowana pałacami patrycjuszów tutejszych. U samego jej wstępu trafiłam na kawiarnię Del' academia, gdzie mi w rękę wpadł świstek włoski: „Illustrazione Popolano”. Mantua tam się popisywała na pierwszej zaraz stronicy ze starym wirgiliuszowym popiersiem, dalej szły wieści o wylewach Adygi, potem polityki trochę, potem jeszcze nędzny drzeworyt, przedstawiający jakąś wielką rewię z dwiema armatami, wreszcie tłusta przypowieść o rzeźnickim majstrze i czeladniku jego. Na ostatniej już kartce znalazłam wierszyk nieznanego poety: „O góry” — mówił on — „o góry mojej ziemi! Wyście mi porywały oczy, kiedym dzieckiem był, i ku wam, spod progu chaty, podnosił głowę lichą; wyście mi porywały serce, kiedym na szczyty wasze, zuchwalec młody, po różę alpejską dla dziewczyny szedł; wy dziś, o góry ojczyste, duszę mi bierzecie, śpiewając mi wspomnienia pieśń, gdy starzec posępny, z burzliwych dróg waszych, ku dolinom strudzone stopy zwracam. A tak, całym ja wasz, o góry moje…”. Z myślą o wierszu tym zaszłam het, het, aż na koniec drogi, zamkniętej w poprzek stojącym dworcem kolei żelaznej, głuchym teraz i pustym, gdzie jeden Niemiec ziewa, a drugi fajkę czyści. Co by robili? Tutto sotto aequa. Drugiego dnia poszłam na wschód i natrafiłam na ogród miejski, chłodny, cienisty, w dole nieco leżący, którego środkowym punktem jest piaskiem wysypany, kasztanami dokoła obsadzony, krąg służący za miejsce igrzysk uczniom z Elizabetiny. Wielkie perukowce u wejścia tu stoją i tuje czarne, a dalej rozcieniają się klony, wiązy i świerki, i kwiatów mnóstwo wielkie, róż zwłaszcza i lewkonii pełnych. Ogród ten ma za tło poprute strumieniami gór stoki, co się srebrzą i złocą od lecących w słońcu wód pyłów, więc w powietrzu rosę tu czuć i świeżość jarów górskich. W kącie, na lewo, stoi garść brzóz, płaczących tak po naszemu, tak swojsko, że aż dziw brał, skąd się tu one takie smętne wzięły. Stałam przed nimi właśnie, myśląc o miejscu bardzo mi drogim i bardzo dalekim, kiedy gwałtowne bicie w bęben spłoszyło mnie nagle. Zrazu byłam pewną, że klęska jakaś na miasto spaść musiała. Może kareta biskupia rozsypała się do szczętu? Może jedwabniki zmówiły się jedwab dla siebie odtąd prząść i w adamaszkach, jak signor Tachi, chodzić? Może Santi Moroni wojnę Niemcom wydał? Ale nie, to mały, uczący się dobosz za ogrodem chodzi tu i tam, i w większy prawie od siebie bęben bije, co siły ma. Kiedy się zmęczył i przystanął trochę, zapytałam go, czyby z dobrej woli na dobosza szedł? „A jakże! Czemu nie?” Kum Brenti przyprowadził go tutaj, bo w domu koza zdechła. Zrazu to mu się co dzień płakać chciało, ale teraz przywyknął. Bęben jest piękny, co się zowie, i taśma żółta. Tylko przyciężko trochę. Tu podniósł cienkie swoje rączyny, które się trzęsły wysilone i mdlały. Florentino się zwał, do matki chciałby czasem. Teraz tam kukurydzę suszą. Ale ma jeszcze dwie siostry, do niczego to! Małe, chude, nic zrobić nie umieją chyba jeść. A zbytnice jakie! Zena i Lodi… A matka, to wdowa jest… koszule mu pierze. Ich wioska? To wcale nie daleko. Jak się wiatr z tamtej strony obróci, dzwony słychać. Pies tu kiedyś do niego ze wsi przyleciał, ich Trapo, ale go starszy kazał zbić, więc uciekł i teraz się boi. Pies był okrutnie chudy, na wsi ciężko żyć! Tu westchnął, jak wzdycha stary, smutny człowiek. — Czyż ci nie tęskno do swoich? — spytałam go jeszcze. Mały dobosz podniósł głowę wysoko, wytrzeszczył oczy na słońce, poczerwieniał, usta mu się zatrzęsły. A potem, nie odpowiadając mi i nie patrząc na mnie, odszedł wielkimi krokami, z całej swojej dziecięcej siły tarabaniąc w bęben. I znów chodził za ogrodem tu i tam, i bębnił, bębnił, bębnił… Z ogrodu wyszłam na północną drogę, szeroką, cieniem wielkich drzew nakrytą, kędy ławki kamienne stały i goniła się chmara dzieci, zbierających kasztany dzikie. Gdyby mi wstyd nie było, przyznałabym się, że i ja także zbierałam je z nimi. Ogromne to były kasztany, lśniące jak mahoń polerowany w ciemniejsze, grube słoje. Drogą tą wyszłam później między podmiejskie domy i ogrody i szłam aż do rzeki, która nie tak już huczy jak przy Castelvecchio, bo szersze pędy bierze, choć i tu jeszcze warkotu dość. Most też nie bardzo na niej pewny, drewniany, stary już. Dziad tam na ławie siedzi, nie żeby zaś żebrał, broń Boże! Owszem, cygaro sobie pali i z przechodniami rozprawia, ale, że ot tak, żyje sobie z tych centów, co mu spadają w kapelusz na ziemi stojący, choć nie mówi: „Dzięki tobie”, ale — „Bogu dzięki”. Żebrak to z „Bożej łaski” jest, a czemu nie ma być? A za mostem, za rzeką, widać już pólka wyniesione nad zalew jarzynnym plonem, i wioski bielejące, i kościelne wieże, a potem góry, góry… Tam, tam, na północ wrócić bym już chciała! Oczy też mają tęsknotę swoją i na równiny już patrzeć chcą. Trzeciego dnia poszłam na zachód i znalazłam się na cmentarzu, co schowany między sady, cichy i jasny pod niebem, leżał w uspokojeniu głębokim. Śmierć tu nie często chodzi, bo trawy niedeptane u furty stoją, a drzwi skrzypią przykro na swoich zawiasach rdzawych. Żyć ciężko, ale kiedy się już raz żyje, nie ma się po co do mogiły spieszyć. Taką jest filozofia mieszkańców Roveredo. Siwy custode, co mi otwierał bramę, powiada, że jak zapamięta — a od pół wieku urząd swój tu pełni — jeden tylko niedorostek powiesił się na podmiejskim murze. A i to straceniec jakiś i przybłęda był, co ojca, matki nie miał, jakoż mu na to nie miało przyjść? Cmentarz w Roveredo dziwne robi wrażenie. Całe to smętne pole, nad którym gonią się w promieniach słonecznych wielkie, żółte motyle, podzielone jest na cztery części drogą, przy której, jakoby gęsty szpaler, stoją krzyże tych, co sobie na zbytek ten pozwolić mogli. Poza krzyżami, na gładko wyrównanej ziemi, sterczą równoległe płaskie, okrągławe, nie wyższe nad pół łokcia kamienie, z wyrytą na nich liczbą porządkową grobu. A tak lud się tu bezimiennie w ziemię, rzędami kładzie, z piasku nawet mogiły nad głową nie mając. Ale jest liczbą. Panowie, inaczej. W murze cmentarnym katakumby i kaplice ozdobne, poza piękną żelazną kratą, goreją od lamp wiszących i ciągną oczy widokiem kwiatów, płaskorzeźb, posągów i napisów na marmurze rytych. Ci nie są liczbą. Czwartego dnia… ale nie, czwartego dnia nie byłam nigdzie, bo zaledwie uchyliwszy okno z rana, spostrzegłam wielki tumult na ulicy. Oficerowie kręcili się w galowych mundurach; kilku urzędników z poczty i z telegrafu wybiegło bez czapek, z piórami za uchem; mały właściciel wielkiej, narożnej kawiarni, zapuścił się w białym fartuchu i z moździerzem w ręku aż na środek placu; znalazło się nawet — nie wiem jakim sposobem — uliczników kilku. A od hotelu Alla Posta tymczasem, biegło całe nasze współpodróżne grono, na czele którego trzymał się ów tłusty Niemiec z Ala, gwałtem widać od kawy rannej oderwany, bo jeszcze ustami ruszał i serwetę białą pod brodą miał. Biegnąc, rękoma dla pośpiechu machał i ruchem tym zastępował pewną ociężałość małych, krótkich swoich nóżek. Orszak zamykała dama z grzebieniem i papilotami w ręku. — Co się to stało? — zapytałam Gemmy, która z szczotką i miotełką wybiegła patrzeć przed bramę. — Generalissimus! — huknął mi przechodzień jakiś, podniósłszy głowę ku oknu. Ten generalissimus był to feldmarszałek Thun, który przebywał tę część Tyrolu dla obejrzenia spustoszeń przez Adygę na liniach kolei zrządzonych. Cały ten dzień miasto było w gorączce. Młody adiutant feldmarszałka po dziesięć razy musiał opowiadać damom przygody swojej podróży, ot tak, na środku placu, a niezliczone „och” i „ach” pół dnia rozlegały się w powietrzu. Myślałam, że tym razem przynajmniej zapomną nam dać kurcząt na pieczyste, ale nie, signora Franchini pamiętała o nich wśród powszechnego wzburzenia umysłów. Nie wiem, jaką tam generalissimus konferencję na miejscu z Adygą odbył, ale tak mi się coś zdaje, że musiała ona być nieco podobną do wszelkich konferencji dyplomatycznych, w których ostatnie słowo ma wielka wypadków fala. Przybycie wszakże feldmarszałka wlało w nas pewną otuchę, nie brakło nawet śmiałków, co się tego samego dnia jeszcze puścili śladem generalissimusa. My czekałyśmy jutrzejszego ranka. ------------------------------------------------ Ostatnia noc w Roveredo była księżycową nocą. Taką, co to myśli nasze na skrzydłach nosi i czyni z nas po głębinach modrych latające duchy, i serce nam naciąga jako łuk tęczowy, i na czoła nasze kładzie gwiazdę srebrną. W taką ja noc myślę o łąkach ros pełnych, budzonych o brzasku rżeniem spętanych koni, i o węgłach niskich i czarnych chatach, na których się rozłamują promienie miesięczne, i o ludziach zmęczonych bardzo, którzy ani wiedzą, po ławach twardych pośpieni, że jasność wielka o nich się otrąca. W taką ja noc szumy ojczystych niw słyszę i zapach ziemi poruszonej czuję, i wiem, że żniwo się zaczyna, kłosami ciężkimi bogate, co brzęczą jak stal trącona, a chleba przyszłości są pełne. O, bądźcie mi pozdrowieni z dala wy, co żniw tych czujecie czas. Bądźcie pozdrowieni kosarze dobrzy, co czekacie dnia, aby na dziale stanąć. Za wami pójdzie łanem pieśń, jako Ruth zbierająca uronione kłosy, i wieniec z nich uwije, i na czoło włoży sobie, aby pokazała światu, iż bez ozdoby pól ojczystych nie jest… 10 Wyjazd z Roveredo — Trento — Lavis — Nasza szkapa — Noc w Salurn — Poranek w górach — W Cortinau: — Jul Prell — Jego zięć — Schimele i Juvele — Margreit — Kaltern — Dyliżansem — Przeprawa w Sigmundskron — Bozano — Przez góry Ortles — Hans Michael — Alois Flinks — Nad przepaścią — Czym koń nasz w Klausen popasał. Z jakąś melancholią porzuca się miejsca, gdzie dusza nasza odetchnęła raz choćby, więc i ja żegnałam Roveredo z mimowolnym wzruszeniem, oglądając się na winnice jego i domy białe, i kasztany, co nam cień swój na drogę rzucały. Gemmo, doboszu mały i ty udręczony kosie, bądźcie mi zdrowi, żegnajcie! Kilka dni cichych bardzo tu przebyłam i to jest słowo, które chciałabym mieć na ustach, żegnając ziemię. Jaki to był świeży i otrzęsiony rosami poranek, tego wypowiedzieć nie umiem! Mając przed sobą krainę dziwną, we mgłach liliowych leżącą, ruszyliśmy tym samym mostem, na którym dziad ów z Bożej łaski siedział nie gorzej, jak się siedzi na innych — z tejże łaski — miejscach. Zbudzone trąbką postiglionenaszego, góry wstawały ze snu i zachodziły nam drogę to z prawej, to z lewej strony, a po załamach skalnych grały świeże echa, dając nam odzew daleki. Wkrótce jednak chwyciły nas między siebie głębokie wyboje, wśród których, drogą ze żwirów wymytą, woda jeszcze bystro szła, tak że tylko bokami się wieszając po przydróżkach, gruntuśmy pod kopyta koniom dostać mogli. W ten sposób przebrnęliśmy jakoś Pomarole, Villa, Levico, ni to wsie, ni to miasta; coś, co ma kościół swój, urząd i winiarnię. A i biedę też swoją ma, wyłażącą wszystkimi bokami. Domy tu, z szarego kamienia na wysokich podmurowaniach wzniesione, na piętrach dopiero, pod dachem gdzieś okna mają — ślepe i martwe od dołu. Odrzwia starym, dobrym gustem w głębokie łuki z kamienia wpuszczone, po murach gdzieniegdzie malowania zblakłe, ganki zatrzęsione śmieciem, chusty się na nich suszą i kukurydzy pęki. Przed domami kobiety się czeszą, nogi myją, karmią dzieci, mężczyźni… ale nie, niepodobna opowiadać wszystkiego, co się w miastach włoskich na ulicy robi. Południowa już była godzina, kiedyśmy w Trento stanęli. Mocne, niezapomniane wrażenie zrobił na mnie ten Trydent stary, w siwiźnie średniowiecznych budowli swoich stojący, trochę przyćmiony zadumaniem wieków, co nad nim szły, nieregularny w planie, z pierwotnego jądra wywinięty w ozdoby i gmachy nowe, które by wędrowiec odmuchnąć z niego rad, dziwny, sam sobie tylko podobny, kłócący się fizjonomią z powszedniego życia ruchem. Na obejrzenie go wszakże tyle tylko miałam czasu, ile go potrzebował pocztylion, aby zmienić konie, i kucharz z hotelu Europa, aby przyrządzić polentę con u'celli, potrawę, którą tu robią na prędce, jak u nas befsztyk. Zbrodniarz, zużył do polenty tej tyle skowronków, że starczyłoby ich na rozśpiewanie całej polskiej wioski. Więc tylko okiem rzuciwszy na tum starożytny i wieżę sądową, krótkim wejrzeniem objęłam główne punkta miasta i poszłam do Santa Maria Maggiore, kędy przed trzema przeszło wiekami zasiadał zbór ów sławny, na którym i nasz Hozyjusz głos brał. Dziś — cicho tu i pusto; i tak swobodnie zadumać się można o prostocie nauki Chrystusowej, jakby nie było na świecie konsyliów, które ją tłumaczą uczenie. Z żywym i bardzo rozbudzonym uczuciem pożegnałam Trydent stary, a kiedy godzina może drogi za nami była, dał się słyszeć głuchy łoskot wód, z Val Cembra ku nam idących. Był to Aviso, który pod Lavis takim niepowstrzymanym wałem do Adygi z wysoka się rzuca, że w zwykłych nawet czasach tworzy jakoby górę szklaną, zapadającą się w przepaść — jak w bajce. Cóż teraz, kiedy i Adyga podjęła ku niemu wody swoje z namiętnym szumem, kiedy się zlały w jeden huk dwa głosy: otchłani, która pragnie, i tej, która się oddaje. Powóz stanął, konie dalej ważyć się nie mogły, zostawiono nas tutaj własnej naszej doli. Przed nami leżało Lavis, do którego trzeba nam się było dostać bądź co bądź, gdyż tamtędy droga nasza ku Bozano szła, ale pomiędzy nami a miasteczkiem była rzeka, i Aviso, gwałtownik ów szalony, który w pędzie swoim zerwał z Adygi most, na cały Tyrol z długości swej sławny, zamiast którego deski tu teraz rzucono, linami je powiązawszy jak tratwy. Z jednej i z drugiej strony tego improwizowanego mostu wojsko stało i kupy kamieni leżały zwalone; i zaiste, było o czym dwa razy pomyśleć, nim się tu postawiło stopę. Deski na prędce z tartaków chwycone tak były gibkie, że się uginały pod ciężarem ludzi, co z kuframi naszymi szli, a woda kłębami przewalała się wierzchem, ilekroć silniejsza uderzyła fala. Nie wstyd chyba przyznać się, że mi strach ścisnął serce, że jednak ludzie patrzeli na nas, podniosłam głowę i w ogniach cała wstąpiłam na chwiejący się pomost. Zaledwie jednak uszłam kilkanaście kroków, kiedy jakaś ogromna tyrolska łapa z taką siłą pochwyciła rękę moją, żem z bólu zapomniała zupełnie o strachu i sama nie wiem jak, znalazłam się na drugim brzegu. Tutaj powitano nas okrzykiem, byłyśmy pierwszymi kobietami, co się nad otchłań tę bez zawrotu głowy ważyły. Zaraz też opowiadać zaczęto, że wczoraj całe grono dam z Roveredo przybyłych, nakrzyczawszy się tutaj w różnych językach i napłakawszy nawet, wsiadło do powozów, zmuszając i mężów do haniebnego odwrotu. W Lavis natychmiast krzątać się zaczęto, żeby nam podróż do Salurn ułatwić; na poczcie wszakże najsmutniejsze czekały nas wieści. Jeden koń, stara jakaś arka, która i na lwa, po dobrej drodze, niepospolitym byłaby ciężarem, a w dodatku ani kawałka woźnicy — ot wszystko, cośmy tu zastały po wczorajszym przejeździe feldmarszałka Thuna. Poczciwy wszakże zawiadowca poczty tak był odwagą naszą przejęty, że w skok pobiegł wyprosić drugiego konia u właściciela zameczku w Lavis, a zaprzągłszy go wraz z własną szkapą do arki owej, sam na kozioł wsiadł wpośród kumów radzących, co się z nami stanie, i do Salurn nas powiózł. Słońce już zniżać się zaczęło; ostatnie blaski jego błąkały się po górach jako duchy złote. Gejer tylko, szatańska Alpów Tyrolskich forteca, w ciemnościach stał gniewny, od słońca wyklęty, piorunowych dróg ślady na sobie noszący. Dzikość gór — niezrównana. Mchy goreją pod światło, dzikie kwiaty osypują się w szczeliny skalne. Tu by dobrze było zapomnieć o wszystkim i żyć sam na sam z jakimś wielkim szczęściem. Tymczasem po zakrętach tej skamieniałej Tebaidy, pełnej kuszących duchów, wiozła nas arka nasza sędziwa, utykając po trosze, iż koła przednie z półwozia jakiegoś nienajlepiej dobranymi były. Co do szkapy pocztowej, było to poczciwe zwierzę, w sam raz dla turysty stworzone. Pociągnąwszy mało wiele drobnym, gospodarskim truchcikiem, podnosiła ona łeb do góry, spoglądała melancholicznie na prawo i lewo, a jeśli jej się co pięknym wydało, stawała. Między górami Tyrolu wszędzie czarodziejstw tyle, że trudno się było spierać z nią co do trafności jej artystycznych instynktów; niemniej jednak przyznać muszę, iż trochę za często zdarzały się te chwile zachwytu i była pewna uzasadniona obawa, że zanocujemy na Bühling lub Essler, tym bardziej, że i koń z zamku rycersko stosował się do marzycielskich usposobień towarzyszki swojej i także przystawał chętnie. Wtedy szkapa nasza zakładała wielki swój, ciężki łeb na jego gibką szyję i przymrużywszy oczy, zaczynała rozkosznie drzemać. Nie śmiem utrzymywać, iż podróżując w taki sposób można objechać świat w 150 dni, że przecież wszystko musi mieć swój koniec, więc przyszła wreszcie i taka chwila, kiedy z pośrodka gór zsiadłych wystrzeliła przed nami w niebo iglica skalna, na której szczycie stał zamek Salurn — w ruinie. Dziwnie to lekka, przezroczysta, jakby niewykończone arcydzieło — ruina. Arkady jej, na tło jasnego nieba rzucone, już zachodziły lekkim różem i pierwszymi mgłami zmierzchów liliowych; nic zapylonego, nic ciężko uszkodzonego, nic, co by trąciło rozkładem. Dzisiejszej nocy jeszcze mogłaby ruina Salurn być komnatą balową rusałek białymi stopy po rosie tańczących. Zorze zaczynały gasnąć, kiedyśmy do miasteczka wjeżdżali. Przed nami wznosiła się idąca stromo w górę, kamienista droga, po której trzoda kóz schodziła z pastwisk dziennych. Kozły z dzwonkami szły naprzód, łby pochylone niosąc i o ziemię racicami bijąc, za nimi jarki młode, w podskokach całe, lśniące, smukłe, z wielkimi przezroczystymi oczyma, potem ociężałe matki, wreszcie kozy dojne, a przy nich drobiazg beczący, przez kundysa pilnie zganiany. Na samym już końcu pasterz szedł w brunatnej opończy, kapeluszu głęboko na oczy wciśniętym, na piszczałce grając przenikliwie. Cały ten obrazek tak mi się żywo w myśli wymalował, że widzę nawet złotawy pył, co się był podniósł za idącą trzodą, i dzieweczkę tę bosą, co po kozę swoją przed innymi na drogę wybiegła. A tu już arka nasza, szturchnąwszy o węgieł na prawo i o takiż węgieł na lewo, zatoczyła się szczęśliwie przed albergoBernardina Mommi, który, prócz wybitnej tuszy, tę właściwość miał, że w nocnym ubraniu wśród białego dnia przed bramą domu swego rad stawał. Zresztą wszystko było w porządku, jak miałyśmy sposobność przekonać się o tym, wszedłszy do wielkiej, o trzech oknach sali, którą nam Bernardino Mommi uprzejmie na sypialnię przeznaczył. Najmilej by nam było, co prawda, nie czekając rozkoszy tego paradnego noclegu ruszyć dalej tegoż jeszcze wieczora, ale było to niepodobieństwem. Teraz bowiem wpadłyśmy w sam gardziel rozlewu, a poza Salurn nie stało już drogi dla wozu i koni; trzeba więc było dnia czekać, a dalej pieszo iść. Zmówiwszy tedy ludzi, którzy mieli ponieść kufry nasze, miałam dość czasu do rozejrzenia się wokoło siebie. Pokój nasz ozdobiony był widokami natury dość zagadkowej, malowanymi wprost na murze, ot tak, od razu z ramą, czterema pociągnięciami pędzla zdziałaną. Signor Mommi junior, jak nas objaśniła usługująca dziewczyna, był twórcą obrazów tych, z których najmniej fantastyczny przedstawiał Wenecję, utopioną w dość sporej wannie, skąd tylko dwa niedźwiedzie szczęśliwie na ląd wyszły. Na innym widać było Neapol, skopiowany z najpiękniejszej części Salurn, z dodaniem kilku porządnych kamienic, które artysta w Bozano widzieć musiał. Ciemnozielona dziewica miała tu małe rendez-vous z pomarańczowym strzelcem; zresztą wszystko było spokojnie, gdyż Wezuwiusz przeniósł się nad piec, w kącie sali stojący, i stamtąd buchał ognistym słupem dymu, aż pod strop, het, wysoko. Jeszczem oglądała dziwaczną tę galerię, kiedy w nagle zapadającym zmierzchu błysnęło mi do oczu światełko bliskie. Była to lampka szewca z przeciwka, który siedząc przy szerokim, okno zastępującym otworze, młotkiem skórę bił i przez zęby gwizdał. Wnet porozumieliśmy się szczęśliwie i przez okno odbyli naradę, skutkiem której warszawskie obcasy naszych bucików pozostały w Salurn, a podeszwy nasze dostały jednę jeszcze skórę, ćwieczkami porządnie przybitą. Po czym, w przewidywaniu jutrzejszej podróży, położyłyśmy się spać, co wcale nie było tak łatwym, jakby się to zdawać mogło tym, co nigdy nie mieli szczęścia nocować w paradnej sali Bernardina Mommi. Łóżka tu bowiem tak były ustawione wysoko, że wszedłszy na rusztowanie, mające trzy czy cztery schodki, trzeba było krzesło jeszcze przystawić i po nim dopiero dostać się na owo łoże, które było równie twarde, jak ogromne. Przecież wgramoliłyśmy się jakoś szczęśliwie, zostawiwszy drzwi otworem, gdyż w tej błogosławionej krainie ani zamków, ani klamek nie ma. Gałka u drzwi do popchnięcia ich — oto wszystko. Usnęłam prędko i mocno, ale niebawem zbudził mnie odgłos jakiś, z którego sobie sprawy zdać nie mogłam. Siadłam na posłaniu; pokój był pełen blasków miesięcznych, które trzema smugami przez okna wpadając, na podłodze i na ścianach się kładły. Za oknem słychać było śpiew męski, jednostajny, prosty, w krótkich strofach padający w ciszę. Czy pamiętasz hejnał ten wieczorny, który halabardnicy w drugim akcie Hugonotów śpiewają? Otóż hejnał ten to jest pieśń stróża nocnego z Salurn, którą Meyerbeer w Tyrolu za skrzydła schwytał kędyś. Tylko, że na żadnej scenie świata nie robi pieśń ta takiego wrażenia, jak tu, w tej mieścinie w górach zapadłej, stojącej pod pełną duchów ruiną starego zamczyska swego, o tej godzinie, wśród nocy miesięcznej, głosem pełnym prostej, głębokiej wiary śpiewana. Tyle już czasu minęło, tyle pieśni słyszałam już odtąd, a przecież, kiedy się obudzę w noc podobną, myślę o tym dalekim śpiewaku i słyszę hejnał jego. Nazajutrz szarym jeszcze rankiem ruszyłyśmy z Salurn piechotą. Mgły leżały na górach, chłód był przejmujący, Adyga przewalała się w pianach mętnych, groźna choć leniwa. Rzuciwszy brzeg jej na prawo, przeszłyśmy po kładce niezbyt szeroką łachę pod tartakiem i okrążywszy miasteczko z drugiej strony, wyszły wpośród winnic cichych, obsadzonych niskim żywopłotem. Szałwie tu pachniały i lawendy, i hyzop drobny, a rosy tak było, jakby kto pereł nasuł między zioła. Ptaki budziły się dopiero i otrzepywały ze snu pióra, próbując pierwszych świergotów, wkrótce też rogi pastusze grać poczęły we mgłach tu, to tam, dając odzew klekotkom kóz, pasących się na wrzosach. Góry ożyły. Wiatr poranny przeciągnął raz i drugi, i wnet różaność złota zaczęła się przez liście klonów siać, a kiedym się obróciła ku wschodowej stronie, na kamiennym cyplu Alpów gorzało słońce. Proboszcz z Curtinay, który tego ranka po kawie z fajeczką i w pudermantlu na ganek plebanii wyszedł, miał przed oczyma widok niezwykły w tym kącie w górach zapadłym. Obaczył mianowicie dwie podróżne kobiety w rynku miasteczka na kufrach swoich siedzące, a wkoło nich kupę dzieci i trochę cieląt, które na pastwisko idąc, przystanęły, aby się na wędrownice popatrzeć. Proboszcz wychylił się z ganku i fajka mu zgasła w zębach, to jednak nie zmieniło w niczym losu obcych kobiet, które się nie miały gdzie podziać, do jedynej bowiem oberży w Curtinay przybywał w tej chwili gość równie krzykliwy, jak mały, dla którego kołyskę natrząsano świeżym sianem właśnie… Posiliwszy się tedy mlekiem na ulicy, pozostałyśmy i nadal przedmiotem obserwacji dzieci, cieląt i proboszcza, póki Jul Prell, Tyrolczyk, ogromnych barów i wielkiej fantazji słowa, nie wytoczył wózka, którym nas dalej powieźć miał. Zaprzęganie wózka tego było całą epopeją. Przede wszystkim dowiedziałyśmy się, że nim to właśnie gospodarz nasz przed trzydziestu laty na ślub swój do Tramin jechał; potem nastąpiła historia Marcina Holerejt, który na wózek ten od dawna zęby ostrzy i daje za niego dwadzieścia guldenów i pół, ale ho, ho! Niedoczekanie to jego! Chyba by się dziś na tej piekielnej drodze gdzie rozleciał. Zrobiwszy nam tak miłą nadzieję, Jul Prell wyniósł dwie dery, z których każda miała osobną historię, gdyż na dwóch jarmarkach w Kaltern z różnymi przygodami kupowane były, a kiedy się i to szczęśliwie skończyło, Tyrolczyk nasz wyprowadził chlubę swoją całą, swoje dwa konie. Ale co za konie! Drugich takich chyba w Margreit szukać. Jeden z nich, szkapa dobrze już letnia, zwał się Schimele od przyprószającego ją szronu, drugi, młodszy, miał imię Juvele i wart był imienia swego. Przede wszystkim musiałyśmy wysłuchać historii tych zacnych zwierząt, o tyle wzruszającej, o ile śmiertelnie długiej, po czym Jul Prell raz jeszcze po bat się wrócił, a następnie wykończywszy przy nas toaletę swoją podróżną, na rozworze siadł i przewiesiwszy nogi, ruszył szczęśliwie, wprost przez podmiękłe bruzdy i zagony, gdyż drogą woda szła jakoby wielka rzeka. Nie wiem, o ile na wózku Jula Prell do ślubu jechać by miło; ale do Kaltern na przykład trzęsie on niemiłosiernie. Czyś chciał, czyś nie chciał, mogłeś się po godzinie drogi takiej dorachować wszystkich kości swoich, gdyż każda bolała cię osobno. Byłoby to jeszcze bardzo pomyślnym zdarzeniem, gdyby Jul Prell nic innego nie miał na świecie prócz wózka, dwu derek i koni. Na nieszczęście miał jeszcze — zięcia. Nie przypuszczałam nawet, aby zięć jaki w ogóle tak komu zbrzydnąć mógł, jak mnie ten nieszczęsny chłopak, co się z jedynaczką Jula Prell ożenił. Nimeśmy pół drogi do Margereit zrobili, wiedziałam z jakiego rodu „zięć” ten idzie, ile nań schedy po rodzicach spadnie, jakie oporządzenie przed weselem dostał, co wreszcie robi w dzień, a co w nocy, z czego ostatecznie taka wynikała konkluzja, że się Jul Prell pierwszego wnuka spodziewa. Koniki tymczasem przystawały sobie po trosze, z namysłem zabierając się do każdego pociągnięcia dyszlem, wtedy gospodarz nasz przemawiał do nich pieszczotliwie grubym swoim głosem: — Zieh', Schimele, zie'h!… Juvele, na Juvele! zie'h doch, na!… I tak jakoś wreszcie dobiliśmy się do Margereit, mieściny tyleż, co i Curtinay wartej. Tu, posiedziawszy na wózku z godzinę może, podczas której zrobiło się koło nas powszechne zbiegowisko, miałyśmy szczęście ujrzeć owego historycznego „zięcia”, który prowadził szkapę na przyprzążkę, gdyż Jul Prell zabierał Schimele do domu, Juvela tylko powierzając wraz z nami i wózkiem przyszłemu ojcu swego pierwszego wnuka. „Zięć”, był to młody, barczysty, koloru palonej cegły chłopak, który wytrzeszczywszy na nas okrągłe swoje oczy, zarzucił lejbik na ramię i pieszo przy wózku ruszył. Tłum dzieci biegł za nami poza Margereit jeszcze, póki coraz bardziej zniżający się grunt nie spłynął wodą, tak że cała okolica stała się jednym jeziorem, z którego przed oczyma naszymi wstawały wapienne skały i góry lasem obrosłe, dźwigające na sobie zamki stare, z imienia nawet zapomniane przez lud, którego karki niegdyś gniotły. Tak minęliśmy Kurtatsch, Tramin, Egna, po skałach jak dzikie ptactwo się gnieżdżące, po czym, zostawiwszy na prawo Neumarkt, do którego teraz nie dawała przystępu Adyga, dźwignęliśmy się z doliny Fleimser i podnieśli na górniejszą już drogę. Tu wszakże wózek nasz tak okropnie dał mi się we znaki, żem porzuciwszy towarzyszkę moją, pieszo poczęła iść, mając po prawej ręce kapiące bluszczem i kaliną góry, a u stóp na lewo, ogromne jezioro Kaltern, po którym cienie lasów czarnych szły zasypane modrymi iskrami falującej powierzchni jego. Poza jeziorem rozciągały się sławne winnice tutejsze i bielało na górze miasteczko, które ciągle zdawało się być bliskim, a było zawsze dalekim. Oberża Kaltern mieszcząca się, jak zwykle w Tyrolu, na poczcie, była dnia tego niezmiernie ożywioną i gwarną, pierwszy dyliżans po długiej przerwie do Bozano szedł, Oberdanka schwytano, w Meranie ktoś się zastrzelił, pełno było wrzawy i uciechy. Ledwośmy wśród ciżby tej kąt dla siebie znalazły, kiedy trąbka ozwała się raz i drugi, więc jak kto stał, tak się od stołu zrywał, ten do drzwi, ów do okna. W dyliżansie — jak nabił; na stopniach, na koźle wieszali się mniej wymagający pasażerowie, byle dziś jeszcze w Bozano stanąć. Tłusty brygadier, dama w sukni wyciętej z mężem dobrodusznie uśpionym i trzech księży do Innsbrucku jadących, zajmowało miejsce przeciw nas, dając nam z siebie nieocenione widowisko. Gwarna rozmowa szła mieszanym trybem; brygadier rżnął po niemiecku, wspaniały brunet z tonsurą po włosku przyszeptywał z boku, a dama przy nim siedząca odcinała się mezzo Tedesco, e mezzo Lombardo. Słowem wszystko było w porządku. Zaraz za miastem droga z takiej wysokości wagę w dół poczęła brać, że trzeba było dyliżans hamulcem trzymać, żeby konie za łby nie runęły w przepaść. W powozie powstały krzyki, kobiece zwłaszcza; uważałam jednak, że towarzystwo nie było nierade zamieszaniu temu. Zaczęliśmy się teraz przedzierać poszarpanym łańcuchem mittelsberskich Alpów, z porfirów swoich sławnych, wypadło nam góry okrążać, za suchsze podchwytywać przęsła i trzymać się ciągle między ścianą, która runąć chce, a otchłanią, w którą runąć można. Droga to była męcząca, dla oczu nawet, które tą groźbą natury zasmucone się czuły i błądziły niespokojne po wieżycach zamków i kościołów nad przepaściami wiszących. A tam, na wschodzie, podnosiły się ostro cięte dolomity Alpów Fassańskich i Adyga obwieszczała się hukiem złowróżbnym, dalekim. Wieczór się zbliżał, kiedyśmy stanęliw Sigmundskron. Po lewej ręce wzburzona rzeka toczyła się, a tuż zrujnowana, zniesiona zupełnie linia kolei żelaznej, najsmutniejszy przedstawiała widok. Wszystko tu spienione, wściekłe z pasji jakiejś tajemnej. Połowa mostu wisiała jeszcze u przyczółka swego, druga połowa runęła w wodę z całym nasypem i palami. Nieco dalej sterczały szyny żelazne, w powietrzu nad rzeką wiszące, gdzie indziej woda garnęła belowinę dębową, z posad wyrwaną; słowem spustoszenie zupełne. Tutaj czekała nas ciężka przeprawa, gdyż na drodze naszej, pomiędzy Sigmundskron a Bozano, stały zatopione sady, przez które trzeba było wiosłem drogi szukać wśród niewidzialnych pniów grusz i jabłoni. Gromadki kobiet siedziały przed opustoszałą stacją, płacząc i o biedzie swej radząc; wylękłe dzieci spały lub na wodę patrzyły bezmyślnie. Mężczyźni hakami wyciągali belki, inni rzucali z łóżek siecie rybackie, aby pochwycić pływające jabłka i melony. Były to wody dziwne, ludzkimi łzami i krzywdą biedaków wezbrane. Z żałością też raczej niż z obawą przebyłam je, oczy mając utopione w głębinie mętnej i w smutku. Nie było czasu wypoczywać w Bozano i zaraz z wieczora przybywszy, zaczęłyśmy się krzątać koło jutrzejszej podróży. Teraz już naprawdę strach brał, bo przed Adygą uciec już nie sposób, tylko się trzeba biegu jej aż ku Brixen kędyś pilnować. Mówiono o całych górach w rzekę strąconych, o zapadających się mostach, po prostu o niemożliwości wydobycia się dalej z Bozano. Doświadczenie jednak nauczyło już nas, że w takich razach właścicielom hotelu niekoniecznie wierzyć należy, i właśnie chciałam zbiec na dół dla zasięgnięcia pewniejszych jakichś wieści, kiedy na wstępie samym uderzył mnie widok niezwykły. W końcu przyćmionego trochę korytarza, wisiał na ścianie ogromny Chrystus ukrzyżowany na wielkim czarnym krzyżu, sięgającym od pułapu, aż do kamiennej podłogi, przed nim paliła się krwawym płomykiem brązowa lampa na łańcuszkach wisząca. Przyznaję, że byłam zdumioną. Wielu bowiem rzeczy spodziewać się można w hotelu, ale najmniej — ołtarza. Wczesnym bardzo rankiem, kiedy Bozano ze snu dopiero budzić się zaczyna, myśmy się znów już zbierały do drogi, która też miała pieszą być. Przez miasto tylko, do tunelu odwieźć miano rzeczy nasze, a potem… któż tam wiedzieć mógł, co nastąpi potem. Radziłyśmy właśnie o dalszych losach naszych w sali gościnnej na dole, kiedy podróżny jakiś, chodzący tu i tam, przemówił do nas po polsku. Było to pierwsze polskie słowo od bardzo dawna z ust obcych słyszane. Kto był ten ziomek mój i jak się zwał, nie wiem, bo nam się poznać nie przyszło; jeżeli przecież kartki te wpadną mu kiedy w ręce, niech wie, żem ja miała wtedy błogą chwilę, słuchając mowy polskiej na dalekiej ziemi. Jak my, jeniec tyrolskiego zalewu, wędrowiec ten przesiedział w Brixen dni dziesięć, zanim się do Bozano pieszo dostać mógł, a widząc nas, zabierające się do drogi, którą on już zostawił za sobą, odradzał nam gorąco nasz pośpiech i chciał nas koniecznie skłonić do zatrzymania się w Bozano dni kilka, póki by oślizłe w górach ścieżki bezpieczniejszymi nie były. Ale nas już coś porywało, coś unosiło dalej, dalej… To była tęsknota. Ruszyliśmy tedy niecierpliwie, śmiałymi oczyma niebezpieczną drogę naszą mierzące. Drobny deszczyk, który z nocy zaraz mżyć począł, wzmógłszy się teraz nieco, obiecywał być przez dzień cały cierpliwym towarzyszem podróży. Ale tyle już było w drodze tej wody, że jedno wiadro mniej albo więcej nie przestraszało nikogo. Jakoż z dobrą fantazją stanęliśmy u wejścia do ogłuchłego tunelu, przez który droga do Brixen szła, my dwie i czterech tragarzy, niosących rzeczy nasze. Zaraz za nami wpadło tam dnia trochę jasnością siną. Dalej — noc była, a wytężone oko nie dostrzegało jej końca. Przewodniczący zażegli pochodnie i szli w czeluść tę czarną przed nami, sypiąc iskry czerwone, z trzaskiem w powietrzu gasnące, i otrząsając na ziemię grube bryzgi palącej się smoły. Cicho było, nikt nie wymówił słowa. Od czasu do czasu przewodnik podnosił pochodnię, a wtedy widać było strop, opełzły wilgotnymi mchami i pleśnią zieloną. Kroki nasze odbijały się głucho w tej pustce, a powietrze ciężkie było od żywicznych dymów. Wreszcie pochodnie jedna po drugiej przygasać zaczęły i rzucone o ziemię, dopalały się gorejącymi kręgami, a u wyjścia świtał dzień chmurny. Tuśmy usiedli, by odpocząć trochę, po tym, co było, i przed tym, co będzie. Jeden z tragarzy, Hans Michael, podjął się kufer mój sam na plecach nieść i odprawił do domu pomocnika swego, więc już tak we dwoje tylko razem my się odtąd trzymali, wyprzedziwszy znacznie towarzystwo nasze. Deszcz nie ustawał wprawdzie, ale mu znów tak bardzo nikt za złe tego nie miał. Od Lavis jeszcze porzuciłam kapelusz i rękawiczki, lekkie okrycie i chusteczka na głowie czyniły też zbytecznym dźwiganie parasola. A tak mając ręce swobodne, szłam, podpierając się kijem, kupionym w pierwszej spotkanej poza Botzen chacie, i błogosławiąc zacnego szewca z Salurn, który mi po góralsku, choć z gruba, buciki przyrządził. Przede wszystkim trzeba było przekroczyć Adygę i dostać się na jej brzeg lewy. Nie było to łatwym. Most, przez który dawniej kolej szła, runął teraz jak długi i jednym tylko przęsłem gruntu się jeszcze trzymał, do tego to przęsła przyrzucono sośnic kilka, po których Hans Michael puścił się naprzód, jak wiewiórka leśna, aby mi pokazać, że tu można iść, a potem wrócił, i chwyciwszy mocno za rękę, powiódł mnie po tych pniach potężnych, które gałęźmi zamiatały pianę mętną. Zaraz za rzeką urywała się droga, bo nasypy kolei zupełnie zniesione były, a powódź tak tu szalała, że na znacznej przestrzeni obdarła Alpy do żywego granitu z ziemi, z traw, z drzewin po stokach rosnących, ze wszystkiego, co dało się unieść, rozbić, zdruzgotać. Od razu tedy wynieśliśmy się wysoko w góry, przebierając się przez nie, jak Bóg dał, obchodząc turnie, drąc się przez wąwozy zarosłe. Mnie to nic jeszcze, ale Hans Michael, przyciśnięty tak znacznym ciężarem, wpół zgięty szedł, potem kipiąc cały. Prosiłam go, aby odpoczął nieco, lecz chłopak uśmiechał się tylko swoją szeroką, czarną, ospowatą twarzą, która wyglądała tak, jakby ją kto świerkową korą obszył, po czym kręcił głową i szedł dalej. Już tedy nic nie mówiąc, przyzostawać zaczęłam, zbierając sobie goryczki błękitne i paprotki drobne, bom chciała, aby przewodnik mój wypoczął sobie trochę; Hans Michael wszakże szedł ciągle, a ile razy stracił mnie z oczu, wracał się po mnie natychmiast, zestraszony cały, czy mu się nie zbłąkałam kędy. Wszakże ktoś inny jeszcze prowadził mnie gromkim głosem swoim. Był to huk i łoskot Adygi rwącej nagle zwężonym łożyskiem w iskrach i w kataraktach, i w pianach, wyrzucanych aż na czoła górom. Wściekłość to jakaś była, jakaś żądza wywarcia całej siły swojej, całej mocy podnieconej wewnętrznym parciem strumieni, aby potem omdleć w dolinie Grödener, i przewalać się, jak boa, kiedy zdobycz trawi. — Co za zniszczenie! — mówiłam do przewodnika mego, patrząc na powałem leżące winnice małej wioszczyny, którąśmy spotkali odartą, spustoszoną, nagą, jakby po Tatarach. Hans Michael podniósł głowę i popatrzył. — Wir leben doch — odrzekł mi po chwili spokojnie, z tą jakąś dumą ludzi wkorzenionych w ziemię swoją, którzy grunt pod nogami czują bądź co bądź. W wioszczynie owej zrobiliśmy sobie mały odpoczynek; ja, siedząc na przewróconej do góry dnem taczce pod szopą jakąś gromadzką, gdzie wozy i narzędzia rolne całej tej ubogiej osady złożonymi były; Hans Michael, popijając kwaśnym winem i rozprostowując ramiona. Po czym raźniej już puściliśmy się w drogę, zawsze tym samym łańcuchem gór Ortles, szukając sobie przejścia na lewym brzegu Adygi, kędy też gromadki robotników włoskich pracowały z wielkim pośpiechem nad naprawą gościńca. Co do kolei żelaznej, na niższym niż gościniec ten poziomie zbudowanej, wszystko tu tak było zniszczone, że Tyrol wpierw miliony zebrać musi, nim wody swoje znów okiełzna i drogi w ruch puści. Jużeśmy z godzinę szli albo i więcej może, kiedy nagle rozległ się w górach śpiew, a w chwilę potem ukazało się kilku podróżnych, którzy z przewodnikiem, niosącym bagaże, zstępowali w wąwóz górski, drogę sobie śpiewem skracając. Była to prosta, ludowa piosenka, którą Hans Michael w lot pochwyciwszy, rozłamał głos swój na echa niknące i na poświsty ciche, i tak z nuty w nutę, oddał się cały śpiewaniu. Podróżni pozdrowili nas hucznie; od Klausen szli i radzili trzymać się ostro na oślizłych od deszczu ścieżkach. Zrazu prowadziło nas krzemieniste dno jakiegoś parowu, wśród ogromu skał dzikich, królujących w majestacie nieujarzmionej, wolnej jeszcze przyrody. Strumienie tak gęsto tu biły, że ciągły szum napełniał powietrze perłowe; stronami świerkowina rzucała się po stokach, wyżej mchy siwe pełzły po kamiennych ścianach, tak wygładzonych nieraz, jakby to były tablice spiżowe, czekające nieśmiertelnego imienia. Ale sława ludzka nie znała tu drogi. Potem grunt zniżał się coraz i stawał bardziej gliniastym, aż wreszcie zeszliśmy ku Tierserthal, między podmiękłe winnice, ciągle się przecież pilnując podgórza i twardszych posad jego. Kawał już było z południa, kiedyśmy się do Atzwang dobili, kędy też strumień jakiś wielkiego wichrzyciela i rewolucjonistę udawał, przeskoczywszy aż trzy kładki i stargawszy babom konopie. Hans Michael powiedział mi, że to jest Finsterbach, a mówiąc to, miał w oczach błyski i uśmiech. Na kamieniach siedząc przydrożnych, doczekaliśmy się wreszcie i reszty gromadki naszej, i tak już razem do miasteczkaśmy się dowlekli, gdzie nam w altanie podała obiad świeża jak śnieg górski Julchen, znajoma Hansa mego, któremu też z lekkim okrzykiem zadziwienia przyszła uścisnąć rękę. Hans Michael w milczeniu dłonie jej ujął i w długim uścisku trzymał, a potem powiedział tylko Mädchen!… i umilkł. Zrozumiałam teraz, dlaczego nieśliśmy sami kufer i nie chcieliśmy w drodze odpoczywać, i byliśmy tu wcześniej niż inni. Hans Michael byłby tak może do wieczora stał, nie czując nawet zmęczenia, ale Julchen pierzchnęła nagle, odwołana głosem gospodyni, gdyż przed oberżę, która była i pocztą zarazem, zatoczył się powozik jednokonny z parą żółtych butów ze sztylpami i dodanym do nich Anglikiem. Najpierw ukazał się but lewy, potem kawał płóciennego chałata, potem but prawy… ale nie, nie mam czasu przypatrywać się Anglikowi temu! On przyjechał — a więc tam jest droga! W chwilkę potem wszystko już było umówione. Powozik przybywał z Klausen i powracał tam, zabierając nas z sobą. Wprawdzie był on tak szczupłym, że kufry nasze pomieścić się na nim nie chciały; jeden ciągnął nas i przechylał w tył, drugi nam na kolana spadał. No, ale bądź jak bądź, nie było to przynajmniej piechotą. Najwięcej wątpliwości przedstawiał woźnica. Był to czternastoletni Alois Flinks, syn mieszczanina z Klausen, do którego należał i koń, i powozik. Alois Flinks skończył wprawdzie cztery klasy w normalnej szkole miejskiej, ale tak był mały i drobny, że aż strach brał pomyśleć, jak się ten dzieciak na taką drogę waży. Przecież ważył się — i my z nim. Deszcz ustał trochę, niebo wyjaśniło się na zachód. Przed nami pełne winnic podgórza opadały ku cichej dolinie, rozjaśnionej błogim latem plonów, których Adyga nie śmiała tknąć, bokiem się kędyś wygiąwszy. Na miękkich stokach bieliły się wioski utulone w zieleni, jako łabędzie śpiące. Gniazdo jakieś rycerskie na straży doliny tej stało, wybrawszy sobie na posadę najwyższej góry szczyt. Alois Flinks powiedział nam, że to jest Frostburg, zamek hrabiów Wolkenstein. Kilka ostatnich promieni słońca gasło cicho na skraju tej czarodziejskiej doliny, kiedy naraz góry dźwignęły się groźnie i przystąpiły bliżej, i zsunęły porfirowe ściany, i pokazały nam w nagłym zmierzchu posępne swoje oblicza. Wnet też i rzeka huczeć poczęła głucho, gwałtownie wyprężywszy się ku nam, i napełniła złowrogim łoskotem cały wąwóz, który zamykał dolinę ową cichą. Jeszcześmy się nie mogły obaczyć w tej nagłej zmianie, kiedy Alois Flinks obrócił się ku nam w milczeniu, a potem powstał z kozła i z całej siły zaciął konia, który parskał i cofał się, wszystkie cztery kopyta zbierając razem. Chciałam krzyknąć, ale już było za późno. Szum, trzask, huk ogłuszył mnie zupełnie, stalowe bicze wody spadły na nas potopem całym, zrobiło się ciemno jak w nocy. Co to było — nie wiem. Pamiętam tylko, że w chwili, kiedy mi się zdawało, że jakaś przepaść nas pochłania, poczułam nagle świeżą woń malin dzikich w zbylczyckim lasku, w jarze rosnących. A kiedy się opamiętałam wreszcie, kilku robotników otaczało powozik nasz wodą zalany, a jeden z nich wstrzymywał za uzdę zastraszonego konia, który zrywał się, parskał i uszami strzygł. Z zapalczywej ich mowy tyle tylko na razie wyrozumieć mogłam, że grożą chłopcu, który też blady był jak płótno i czapki na głowie nie miał. Spojrzałam. Za nami z prostopadłej skalnej ściany rzucał się strumień… nie, cała rzeka wody, która szaloną kataraktą przeskakiwała wąską, miejscami powyrywaną drogę i spadała z nierównym pędem wprost w Adygę, prawie na poziomie drogi otwierającą przepaści swoje. Jakeśmy to przebyć mogli, jakim sposobem ten wodospad straszliwy nie zmiótł nas, nie porwał z sobą do rzeki — nie pojmuję. Zuchwalstwo jakieś zbawiło nas albo też ciężkie kufry dodały wagi lekkiemu wózkowi naszemu, a tak przecież fatałaszki kobiece choć raz się na coś przydały. W ciszy i osłupieniu jakimś przybyliśmy do Klausen i tu, nie wysiadając nawet z powozu, przestali godzinę jakąś na ulicy, podczas gdy Alois Flinks, opowiedziawszy ojcu, że podróżnych dalej jeszcze wiezie, konia swego bułką w czerwonym winie maczaną z ręki pasł. Po czym przy ostatnich dnia blaskach puściliśmy się dalej, ku Brixen drogą, która też roztoczyła się przed nami spokojniej, równiej, pozwalając odetchnąć nam po przebytych wzruszeniach uroczystą ciszą alpejskiej nocy. 11 Nocleg w Brixen — Nasz sąsiad — Hausknecht — Komenda burszów — Poranek — Brenner — Kufstein i Salzburg — Na mgle — Wiedeń — Nasza ziemia. Nie wiem, co to za szatan złośliwy, płatający figle podróżnym, rezyduje w hotelu Zum goldenen Kreuz w Brixen — choć właściwie nie powinno być dla niego miejsca w świątobliwym książęco-biskupim grodzie, ale to wiem, że dał się on nam porządnie we znaki. Przede wszystkim jedno tylko łóżko było w pokoju, do którego wprowadzono nas przez cały labirynt sieni, schodów i korytarzy; jakeśmy tedy zaczęły wzajem ustępować go sobie, skończyło się na tym, że łóżko stało próżne, podczas gdy my drzemałyśmy w dwóch rogach nieludzko twardej sofki. Następnie sąsiad nasz chodził po pokoju tak zdesperowanym krokiem, że lada chwila oczekiwałam jakiejś katastrofy za drzwiami, a w dodatku, powzięłyśmy wiadomość o tyle miłą, o ile niedogodną, że kolej do Vörgl o drugiej w nocy odchodzi. Do Vörgl mówię, w ciągłej tej bowiem niepewności nauczyłam się brać w rachubę tylko najbliższą stację. Być przemoczoną do nitki, znużoną do ostatka, mieć łóżko i nie móc położyć się na nim, a przy tym słyszeć ciągle przeraźliwe skrzypienie śmiertelnych butów przyszłego samobójcy — było to chyba więcej przykrości, niż ich naraz na dwie osoby potrzeba. Niesprawiedliwą byłabym jednakże utrzymując, że w Brixen z niczym dobrym spotkać się nie można. Owszem, z dawnych czasów książęco-duchownej świetności swojej zachowało to dobre miasto tradycję wykwintnej kuchni, a potem samobójca nasz spod nr 2 wpadł na ostatni szczęśliwy pomysł napalenia w piecu, ogrzewającym także i nasz pokój. Prawdopodobnie napalić w nim musiał pamiątkami młodości, gdyż miłe ciepło rozeszło się błogo — i sama nie wiem, jak pod wpływem jego zasnęłam. Nagle zbudził mnie wystrzał. Skoczyłam na równe nogi, serce mi biło jak młotem. Zza drzwi dolatywało chrapanie, które naturalnie czym innym być nie mogło, jak tylko chrapaniem konającego. W najwyższym przerażeniu rzuciłam się do okna, nie wiedząc sama, co robię, gdy wtem drugi wystrzał tuż za nim padł. Oprzytomniałam jakoś. Przed bramą stał wielki omnibus do dworca kolei z hotelu Zum Stern idący, a Landsman, który nim powoził, zabierał się właśnie do trzaśnięcia z bicza po raz trzeci. Potężna klątwa zwiastowała w tej chwili przebudzenie się sąsiada naszego, który do piekła posyłał noc taką, miasto i hotel, gdzie się porządny człowiek nawet wyspać nie może za własne pieniądze. Nie, to nie był samobójca. Naturalnie, że cofnęłam mu natychmiast wszystkie dawniej powzięte sympatie, a nazwawszy go Hofrathem, przestałam się troszczyć o niego. Z wieczora jeszcze zamówiłyśmy sobie miejsca w omnibusie Sterna, dowiedziawszy się, że Pod złotym krzyżem powozu nie ma, a do banhofu dobra wiorsta drogi. Kiedy jednak i trzeci wystrzał z bicza okazał się nadaremnym, grubych obyczajów Landsman ten, który nic o rycerskich względach damom należnych nie słyszał, cmoknął na konia raz i drugi, a omnibus potoczył się dalej spokojnie, zostawiając nas własnemu przemysłowi. Zbudziłam panią T., zaczęłam dzwonić i ubierać się na gwałt w ciemności, gdyż cienkie hotelowe świece dopaliły się i zgasły, podczas kiedyśmy spały. Na dzwonek nasz echo tylko odpowiedziało w pustym korytarzu. Widząc tedy, że nikt nie przybywa, zeszłyśmy poomacku ze schodów i szczęśliwie dobiły się do bramy. Ta jednak okazała się zamkniętą na głucho. Stukam klamką, ręką, kijem — przeciągłe tylko jęki odpowiadają mi w ciemności. Zapalam zapałkę, spostrzegam bardzo wiele beczek, których nie zauważyłam wczoraj, a w głębi — drzwi drugie. Biegnę do nich, wytężam wszystkie siły, wołam: głuche westchnienie odpowiada mi tylko złowieszczo. Wracam się, idę na górę raz jeszcze, ale już nie mogę trafić do korytarza, z którego było wejście do pokoju naszego; w niepewności gdzie tu służby szukać, obawiam się zapukać gdziekolwiek, aby nie zbudzić kogo z nocujących gości; co gorsza, wcale teraz nie mogę znaleźć drzwi naszych, i przy ostatniej zapałce widzę, że przed każdymi stoją świeżo wyczyszczone buty. Rozpacz mnie jakaś ogarnia, myślę, że zmyliłam się o piętro, idę wyżej jeszcze i trafiam na strych, gdzie w sieni na tapczanie chrapie Hausknecht niecnota. Budzę go, wstrząsam, na nogi niemal stawiam, ocknął się przecie, ale dobra chwila upłynęła jeszcze, zanim zrozumiał, czego chcę od niego. Zrazu, w głowę się tylko drapał i zapewniał mnie, że za tydzień odda z pewnością. Potem zaprzysiągł się na duszę swoją, że wczoraj tylko kwartę piwa wypił. — Nur einen Bock! Auf meine Seele — powtarzał gamoń obrzydły, bijąc się pięścią w piersi, podczas gdy tam kolej ruszała może. Wreszcie rozjaśniło mu się jakoś w jego ciężkiej szwabskiej głowie; zapalił tedy latarkę i poszedł za mną, mrucząc przez zęby. — Was Teufel wollen doch die Damen da? Tutaj dopiero, mając go już na dole, zaczęłyśmy z największą irytacją powstawać na taki niesłychany nieład w hotelu, gdzie przy drzwiach nie ma portiera, gdzie wszystko pozamykane, gdzie się jak z więzienia wydobyć nie można. — A tu kolej nie czeka — dodaje pani T. — Proszę natychmiast otwierać! — Na, sehen Sie— odrzekł Hausknecht z stoicką obojętnością, otwierając gębę, jak szeroką miał — das ist ja aber unser Kuhstall… Tu okazało się, że zmyliwszy schody, zaszłyśmy na gospodarskie podwórko i dobijały się do obory, skąd nam odpowiadały głębokie westchnienia objedzonych jałowic tyrolskich. Nie było nawet czasu rozśmiać się z tej przygody, zawołałam tedy na knechta, żeby się odział i poniósł za nami drobiazgi nasze podróżne, ale ten machnął obojętnie ręką i otworzywszy bramę, poszedł przed nami, jak stał, w bardzo silnym negliżu, mrucząc sobie pod nosem: — Wenn die Damen so etwas in Eile nehmen… Bez tchu prawie dobiegłyśmy do dworca kolei, a tu już komenda jakaś ostra na peronie szła. Myślałam, że jest obyczajem w Brixen posługiwać się nią zamiast dzwonka, ale podszedłszy bliżej, przekonałam się, że byli to dwaj lustige Bursche, z których jeden bębnił kijem po tłumoczku, wołając: — Trettner, trettner, kil-lo-lo-mettner. A drugi odpowiadał mu basem: — Wer hat ein Zweck, der nimm' sein Weg! Jakoż czas na to był najwyższy; kasjer zamykał już okienko, trzeci dzwonek słyszeć się dawał. Chwyciwszy tedy bilety, rzuciłyśmy się do wagonu, zabite przez pół, oszołomione, to tylko wiedząc, że nareszcie naprawdę jedziemy. Nad Franzensfeste mrok nocy jeszcze stał, w puklerzu z czarnych chmur i w hełmie stalowym. I nad Grosstein i Freienfeld stał tak jeszcze, olbrzymi cień swój rzucając na ruiny Thumburg i na Eisack drżący. Potem dopiero zaczęły mu z hełmu tego mgliste pióra wiać i w kolorach zorzeć, a pancerz jego rozjaśniał się stopniowo i widać było, że w rubiny sadzon jest. A zaraz też i rusałki te, co na skałach pod Gossensass siedziały, zaczęły włosy czesać w obrzasku dziennym i perły z nich suć w wodospady, które się cicho z gór siały w powietrzu chłodnym. A tu już biegły tunele owe sławne, co z ciemności w ciemność cię pędzą, i spadki gwałtowne, i nagłe pędy w górę, które nas wyrzucały coraz wyżej, przez Sterzing, Pflersch, Schelleberg, aż na Brenner, po którym chmury chodzą i tęcze się kładą po burzy. Człowiek poszedł tam między nie i na kark góry jarzmo z żelaza wtłoczył, i dzieło to swoje nazwał Brennerjoch. Wieczny tu chłód i mgła, i zachmurzenie góry w jeństwo wziętej, która też działem wód dla Tyrolu jest i rozsyła jedne na południe do Adriatyku, a drugie do Morza Czarnego na północ. Sill, Adyga, Eisak, Inn plączą się pod nim jako nitki srebrne; szumy ich u podnóża przepadły kędyś. Brenner, to był najwyższy i ostatni punkt, z którego swobodnie dano mi było patrzeć na świat w złocie i purpurze stojący. Spadliśmy potem przez Gries, Steinach i Mattrei do Innsbrucku, skąd się już zaczęła ta zwykła, porządna, mieszczańska podróż, w czasie której sąsiad z lewej o pogodzie mówi, a sąsiadka z prawej zimną swoją i znudzoną twarzą zabija w tobie wszelką władzę wzruszeń. Szczęśliwyś, jeśli miejsce przy oknie masz, a odwróciwszy głowę, możesz myśli własne prząść i puszczać je, jak czółenko nawinięte nitką złotą, po olbrzymim postawie przyrody. Cóż powiem więcej? Widziałam Kufstein na pikiecie, jak żołnierz stojący, widziałam Salzburg, zbrojny w średniowieczną kolczugę swych murów, wznoszący wieżę katedry swojej — jak kopię ku niebu, ale jakoż podziwiać je miałam, kiedy tam, dalej podnosiły się przede mną budowania Boże, którym piorun cieślą był, a rysownikiem błyskawica sina. Odjęta jest teraz ręka ich, ale po ognistych rysach gmachu znasz, jakiego cechu pracownicy byli. Turnie na turniach stoją i w przepaście patrzą, jakoby tu mocarz jakiś wielki przed wiekami twierdzę miał, żeby duchy na łańcuch brać i życie tłumić. Aż kiedy zobaczył, że ze szczeliny skalnej puścił się kwiat dziki i że przylatują tam ptaki powietrzne, aby śpiewały swobody pieśń, porzucił z hukiem wielkim i z przekleństwem warownie swoje i zaszedł w noc i w cień. A teraz tylko olbrzymim mrokiem po wąwozach górskich się włóczy i tumanem wód lecących w oczy bije, i słońce by zdmuchnąć rad — jeno, że mu wysoko. Około południa jakoś rozwlokły się chmurzyska dżdżyste, dalekie horyzonty zatarły się bez śladu, a góry we mgłach stojące były jak te pomysły z gliny lepione, na które rzeźbiarz mokrą płachtę zarzuca, odchodząc. Gdy wróci — nieśmiertelna piękność z nich wybłyśnie, lecz teraz głuche są i martwe. Miasta i wioski, ponad którymi przelatywaliśmy z pośpiechem, wyglądały jak ślepce przy drodze siedzące albo jak kominy, co dymią na słotę. Z poręby oczadziałej torfowymi pary słychać było stuk siekier niewidzialnych drwalów i zgrzyty mglistych pił, chwytających zębem potężne sosny tyrolskie. Wyżej, na wąskim burcie, siedział chłopak płachtą okryty i świstał jak trznadel; przy nim dwa białe pasące się wólce puszczały ciepłe tchy z wilgotnych nozdrzy. Pod zachód dopiero rozbłysło trochę powietrza, a lekkie przygaje, jak arabeski rzucone po łagodnych stokach nad Nordsee i Prien, mieniły się w słońcu jesiennym — od srebrzystej zieloności i różu, aż do złota i ciemnej czerwieni. Z daleka widać było zaśnieżone rajhenhalskie czuby, a niżej Rosenheim stał w ciszy dolin swoich i chat podleśnych, i przejrzystych stawów. Pod nami, het, na dole, ciągnęła się droga wiejska wzdłuż pól kukurydzowych i podorów jesiennych idąca. A drogą szedł góral smagły z przerzuconym przez ramię workiem i prowadził kozę z koźlęciem, śpiewając wesołego jodlera. Nim jasność przebłysła, widziałam w blaskach zachodnich świecącą klamrę jego kapelusza, trzy rzędy guzików jego spencera i fajkę nabitą ćwieczkami. Z boku na lewo tłukły się dymy sine, a u ogniska, iż dzień był chłodny, grzało się kilkoro chłopiąt i pokurć owczarski. I nagle przypomniała mi się wioska nasza i dział pod Grodziskiem, i żuraw, co tam rankiem na mokradła spadał, cały w zorzach i w rosach, i pies od Pietrycha, i konie spętane Bugaja, i Antek Maryśki w zgrzebnej koszulinie — i droga za Zimną Górę… Hej, hej! Czemu ja tutaj?… Czemu tam wszystko? ------------------------------------------------ Nocą już prawie wysrebrzył się ku nam Dunaj siny i Wiedeń stanął przed nami w mnogości świateł swego południowego dworca. Ale mnie tam inne błyski od Kahlenberga przez duszę szły — błyski szabel polskich. Pięć dni przypatrywałam się Wiedniowi. Były to godziny zadumy spędzone w wielkiej jego gotyckiej katedrze i godziny włóczęgi po Ringach, przedmieściach, ogrodach, teatrach, po czym rozstałam się pewnego wieczora z miłą towarzyszką moją, gdyż droga jej szła na zachód, a moja — na północ. Przebywając wśród cichej nocy jesiennej znaną mi już od Linzu krainę, zauważyłam, że na każdej stacji słychać było jakąś bałamutną muzykę, ni to smętną, ni to wesołą, coś niby dumki, i niby hołubce, i śmiech — i płacz razem. Nasłuchawszy się tego łaskotliwego grania, zasnęłam. Naraz, za Przyrowem już jakoś, zbudził mnie lament głośny. Dzień jasny już był, na drodze stało kilka kobiet wiejskich. Zaledwie się pociąg zatrzymał, kiedy głowy ogolone poczęły się wychylać z wagonu. A tak poznałam, że wieźli rekruta. Jeden z nich płakał. W tej chwili jakaś kobieta załamała ręce, krzycząc głośno: — O mój Jezusieńku, mój Jezusieńku! Oj, mój Antek, oj, moje dziecko rodzone! Przez Boga żywego! To już nasza ziemia! ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/konopnicka-wrazenia-z-podrozy. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Maria Konopnicka, Wrażenia z podróży. Cztery nowele, wyd. Czytelnik, Warszawa 1974. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Fundację Nowoczesna Polska. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Ilona Kalamon, Aleksandra Kopeć-Gryz. ISBN-978-83-288-6876-2