Paul Heyse Cztery kobiety tłum. Bertold Merwin ISBN 978-83-288-5304-1 Beatrice Rozmawialiśmy do późna w nocy; było nas trzech; szczęśliwym trafem zdobyliśmy kilka butelek asti spumanti i sączyliśmy słodkie wino dla uczczenia przyjaciela, który właśnie wrócił z Włoch. Był najstar­szy z nas; gdyśmy go poznali przed dwunastu laty podczas podróży na Południe, był już dojrzałym czło­wiekiem. Od pierwszego wejrzenia powzięliśmy wielką sympatię ku temu człowiekowi o szlachetnym wyrazie twarzy i pewnej melancholii uśmiechu. Niezwykłe je­go wykształcenie, a równocześnie nadzwyczajna skrom­ność przyczyniły się rychło do pogłębienia przyjaźni zadzierzgniętej podczas trzech tygodni wspólnego poby­tu w Rzymie. Po upływie tego czasu musiał nagle wró­cić do swej ojczyzny, do Genewy, gdzie stał na czele wielkiego przedsiębiorstwa handlowego. W następnych latach nie pomijaliśmy żadnej sposobności, by spędzić z nim czas jakiś bądź to we Włoszech, bądź w Genewie. Obecnie właśnie nałożył nieco drogi i przybył do na­szego miasta, by choć dobę spędzić z nami. Stwierdziliśmy, że zewnętrznie nie zmienił się pra­wie zupełnie; był wciąż jeszcze bardzo przystojnym mężczyzną, włosy miał już lekko posrebrzone siwymi nitkami, czoło gładkie, jasne. Był tylko bardziej małomówny niż podczas ostatniego spotkania i często za­myślał się przez czas dłuższy, wpatrując się nieprze­rwanie w jeden punkt. Sądziliśmy, że rozmowa ożywi się, gdy zapytamy go o wrażenia z ostatniej podróży. Ale gdy również i na ten ulubiony temat niechętnie odpowiadał, przestaliśmy nalegać, czekając spokojnie, aż niejako odtaje i zainteresuje się omawianymi sprawami. Właśnie poruszyłem zagadnienie, które od pewnego czasu bardzo mnie zajmowało — zagadnienie teatru włoskiego. Utrzymywałem, że Włosi, choć są patetycz­ni i namiętni, nie stworzyli literatury dramatycznej, która dałaby się porównać z grecką, angielską, nie­miecką. Bo temperament ludów romańskich, ich natura i kultura są tak ściśle związane z konwenansami, że niezrozumiałe dla ludności włoskiej byłyby tragiczne problematy opierające się całkowicie na walce jed­nostki z konwenansem; dalej, że włoscy autorzy nie ważyliby się wyzwolić z więzów formalnych i wziąć z całą bezwzględnością naturalnych, żywiołowych tonów, które jedynie wzbudzają w nas wstrząs tragiczny. Amadeusz przysłuchiwał się moim wywodom z wielką obojętnością, natomiast Otton sprzeciwił się stanowczo tym poglądom i potępianiu konwencjonalności. Utrzymywał, że mój pogląd jest bardzo niebezpieczny, że w poezji górują właśnie ogólne prawa moralne, a nie indywidualne, że potępienia godne jest wysławianie demonizmu, przesadnego indywidualizmu nie liczącego się z nikim i niczym. — Prowadzi to — mówił — do obalenia porządku świata na korzyść nieokiełznanego indywidualizmu i do uznawania w poezji jedynie tego, co łamie pra­wa i gwałci przepisy moralne. Starałem się wytłumaczyć mu, że chodzi tu tylko o wypadki tragicznych kolizji, i że wielkie, mocne, jednym słowem, heroiczne natury inaczej rozwiązują spór między obowiązującym prawem a swymi pożądaniami niż tchórzliwi filistrzy liczący się z każdą drobnostką. — Genialne natury — mówiłem — obalają granice tuzinkowej moralności i rozszerzają jej zakres, tak jak genialni artyści wydostają się poza bariery swej sztu­ki, by bariery te ustawić potem o wiele dalej. Poeta i ci, którzy go rozumieją, nie chcą pozbawiać się wido­ku zjawisk wykraczających poza granice przeciętnej moralności. A kto to uważają niemorałność, dla tego właściwie nie istnieje piękno; taki człowiek rozróżnia tylko rzeczy pożyteczne lub niepożyteczne. Nagle Amadeusz spojrzał na mnie wielkimi oczyma i poprzez stół podał mi rękę. — Dziękuję ci — rzekł — powiedziałeś mądre sło­wo, dobre, kojące. Między nami trzema chyba nie po­winno być sporu o to, że obyczajowość nie ma nic wspólnego z moralnością i że najwyższym zadaniem poezji jest sięgać tam, gdzie manifestują się najniezwyklejsze przejawy duszy ludzkiej. Przeciw jednemu tylko muszę zaprotestować: przeciw temu, że brak tra­gicznych poetów we Włoszech wyprowadzasz z cech charakteru ludu zbytnio trzymającego się konwenan­su. Nie — mówił Amadeusz z rosnącym wciąż wzbu­rzeniem, a oczy jego poczęły niesamowicie błyszczeć — patos włoskich tragedii nie jest zasadniczym tonem, na który nastrojona jest dusza tego szlachetnego na­rodu. Miałem tego przekonywający dowód… Dowodem tym moja żona, która była Włoszką. Zamilkł po tych słowach, którym przysłuchiwaliśmy się z wielkim zdumieniem. Bo choć zdawało się nam, że znamy go dobrze, po raz pierwszy dowiedzieliśmy się, że był żonaty, i to z kobietą, która wielką rolę odegrała w jego życiu, a o której istnieniu nigdy nie wspomniał. Wstał z krzesła i począł krążyć dokoła stołu. Nie przeszkadzaliśmy mu ani spojrzeniem, ani słowem. Wreszcie przystanął, usiadł z powrotem przy stole i rzekł swym głębokim, dźwięcznym głosem: — Nie mówiłem wam o tym, gdyż wspomnienia zbytnio mnie wyczerpują… Ilekroć przed sobą samym rozsnuwałem pasmo tych przeżyć, musiałem to zawsze odpokutować dłuższą depresją psychiczną. Czy­niłem sobie wyrzuty, że na wasze docinki, dlaczego się dotychczas nie ożeniłem, odpowiadałem zawsze żarta­mi. Właśnie dlatego, by wreszcie w naszych stosun­kach wzajemnych nie było niedomówień, obecnie, wracając od jej grobu, tak się urządziłem, by tu przy­jechać i spędzić z wami kilka godzin. Pozwólcie więc, że zwierzę się wam z wszystkiego… Otwórzmy wpierw okno wiodące na ogród; jest tu tak duszno, że trudno oddychać… Tak! Pijcie i palcie, ja będę opowiadał, chodząc po pokoju… Minęło już od tych przeżyć pra­wie ćwierć wieku, a mam je tak żywo przed oczyma, jakby wczoraj zaszły… To, co opowiedział (a przesiedzieliśmy razem do świtu), spisałem nazajutrz wedle możności jego wła­snymi słowami. Nie myślałem wtedy, że to są ostatnie jego słowa wypowiedziane w naszym gronie. Nieba­wem dowiedziałem się, że zapadł ciężko na zdrowiu. Od dawna już cierpiał na chorobę płuc i leczył się na Południu. Przeziębił się w kilka tygodni po naszym ostatnim spotkaniu, pomagając w gaszeniu ognia, któ­ry w nocy wybuchł w domu sąsiadującym z jego mie­szkaniem. Wkrótce potem nadeszła wiadomość, że straciliśmy go na zawsze. Zdecydowałem się na ogłoszenie moich zapisków. Poczuwam się wprost do obowiązku ujawnienia dziw­nych losów mego przyjaciela i jego żony. Sądzę bo­wiem, że to, co przeżywają ludzie wzniośli i szlachet­ni, nie powinno być ukryte przed światem. Niechże więc jego opowieść popłynie w jak najszer­sze koła. Ukończyłem właśnie dwudziesty piąty rok życia, gdy zmarł mój ojciec. Przejąłem się tym tak bardzo, że ludzie uważali, iż postarzałem się o dziesięć lat. Tuż przedtem jedyna, bardzo przeze mnie kochana siostra wyszła za mąż za Francuza, którego rodzina od dawna osiedliła się w Genewie; został on wspólnikiem naszej firmy. Byliśmy sobie bardzo bliscy i zżyliśmy się ze sobą jak bracia. Gdy siostra namawiała mnie, bym wybrał się na kilka miesięcy w podróż i pokrzepił organizm osłabiony tragicznym przeżyciem — chętnie zgodziłem się na to. Zmiana miejsca pobytu wkrótce też bardzo dodatnio na mnie podziałała. Odzyskałem humor, młodość, chęć do życia; znowu obudziło się we mnie zainteresowa­nie dla piękna przyrody i dla dzieł sztuki; poprzednio już odbywałem podróże po Francji i Niemczech, teraz mogłem rozkoszować się w Mediolanie i Wenecji arcy­dziełami zabytków artystycznych. Przede wszystkim jednak tęskniłem za Florencją, toteż w oczekiwaniu wspaniałości, które tam spodzie­wałem snę zastać, byłem dość nieczuły na spotykane po drodze skarby sztuki. Postanowiłem w Bolonii spę­dzić tylko jeden dzień; w ciągu przedpołudnia pobież­nie zwiedziłem kościoły i galerie, a po południu wy­nająłem powóz, by wyjechać do Bosco, gdzie z pagórka, na którego szczycie wznosi się stary klasztor San Michele, podziwiać rozległą panoramę okolicy i napoić oczy bajecznym widokiem, rozpościerającym się z te­go miejsca. Był to jeden z najbardziej upalnych dni tego lata; choć byłem na ogół dość niewrażliwy na gorąco, upał wyczerpał mnie niezwykle. Gościniec wiodący z San Michele do miasta był zupełnie pusty. Nad murami zasłaniającymi ogrody wznosiły się gałęzie drzew pokryte powłoką kurzu; koła wozu z trudem obracały się w głębokich pokładach gorącego piasku; mój woź­nica kiwał się na koźle, zmożony snem, a zmęczony koń stąpał skrajem gościńca, aby znaleźć się w cieniu padającym gdzieniegdzie na jezdnię od jakiejś willi lub parkanu ogrodu. Siedziałem wygodnie, osłaniając się parasolem przed silnymi promieniami słońca; by­łem pogrążony jakby w półśnie. Nagle uczułem, że coś musnęło moją twarz, i to dość silnie. Zerwałem się z siedzenia i zobaczyłem, że z moich kolan na dno powozu zsuwa się kwitnąca gałąź drzewa granatowego, przerzucona widocznie przez murowany parkan, obok którego właśnie przejeżdża­liśmy. Na skutek mojego nagłego ruchu koń stanął i wóz zatrzymał się; woźnica spał spokojnie dalej. Miałem więc sposobność, by zbadać, skąd rzucono gałąź; interesowało mnie to tym bardziej, że wyraźnie usły­szałem chichot — śmiało się z pewnością jakieś dziew­czę rozradowane tak skutecznie zainscenizowaną psotą. Niedługo też czekałem, stojąc w wozie i bacznie wpa­trując się w mur, gdy zza niego wyłoniła się pod wielkim słomianym kapeluszem główka dziewczęca. Para czarnych oczu spoglądała na mnie… Gdy pod­niosłem gałąź i kwiaty zbliżyłem do ust, śliczna twa­rzyczka pokryła się gorącym rumieńcem. Natychmiast główka znikła za murem… Gdyby nie to, że trzyma­łem w ręce gałąź, przypuszczałbym może, że wszystko to było tylko przywidzeniem. Wysiadłem z wozu i poszedłem wzdłuż muru do wysokiej bramy ze sztab żelaznych, ułożonych w piękny deseń. Przez sztaby mogłem dojrzeć część parku i wil­lę stojącą wśród wiązów i palm. Potrząsnąłem kilka­krotnie bramą, by się przekonać, czy nie zdołam jej bez niczyjej pomocy otworzyć. Brama była zamknięta. Już chciałem ręką sięgnąć do dzwonka, gdy jakiś we­wnętrzny głos ostrzegł mnie przed wstąpieniem do te­go parku. I cóż mógłbym zresztą powiedzieć, gdyby mnie zapytano, po co dzwonię. Stałem jeszcze czas jakiś, czekając, czy nie zjawi się cudna dziewczyna, która rzuciła gałąź; przypatrywałem się willi, jakbym ją miał zamiar odrysować; wreszcie schroniłem się, znużony spiekotą, do powozu pod parasol. Obudziłem woźnicę i ruszyliśmy powoli w stronę miasta. Gdy znalazłem się już w gospodzie, spadł krótko­trwały rzęsisty deszcz. Toteż wieczór był przecudny, chłodny, orzeźwiający. Włóczyłem się długo pod arkadami, wstąpiłem potem do jednej z kawiarenek, wresz­cie w poświacie księżyca podziwiałem przepyszne sta­re budowle, kościoły, fasady. Chociaż bardzo zmęczony wróciłem do gospody, nie­mal do świtu nie mogłem zasnąć. Wciąż przed oczyma miałem twarzyczkę wychylającą się spoza murowanego parkanu ogrodu… A jednak nie wierzyłem, jako­by ona była przyczyną mej bezsenności. Uważałem to zawsze za bajkę, że wystarcza iskra jednego spojrze­nia, aby wzniecić pożar w sercu. Przypisywałem więc swoją bezsenność podnieceniu nerwowemu. Następnego poranka, gdy mi przyniesiono rachunek, który jeszcze poprzedniego wieczora poleciłem wysta­wić, i zbliżała się chwila mojego odjazdu — zacząłem szukać powodów, by wbrew powziętemu planowi prze­dłużyć pobyt w mieście. Przypomniałem sobie, że w Bo­lonii powinienem właściwie odwiedzić kupca, z którym moja firma pozostawała w dość zażyłych stosun­kach. Zwykle podczas podróży niewiele o tych spra­wach myślałem; teraz nagle wydało mi się obowiąz­kiem uprzejmości załatwić tę wizytę. Robiłem sobie też wyrzuty, że tak pobieżnie obejrzałem Świętą Ce­cylię Rafaela. Uznałem, że powinienem gruntowniej zwiedzić Bolonię; wszak Florencja nie ucieknie, nie będzie w tym nic zdrożnego, jeśli mój przyjazd do te­go miasta nieco się opóźni… Wreszcie zdołałem w siebie wmówić, że na zmianę mego planu nie wpłynęła zupełnie dziewczyna, która wczoraj obrzuciła mnie kwitnącą gałęzią granatu. Dziwna rzecz: im bardziej o tej wczorajszej scenie myślałem, tym mniej przypominałem sobie jej twarz; pamiętałom tylko jej oczy… Przez całe przedpołudnie zwiedzając zabytki miasta byłem całkiem spokojny. Dopiero po południu, gdy minął już największy upał i szedłem w stronę willi, ogarnął mnie jakiś dziwny niepokój… Gdy zbliżyłem się do żelaznych sztab bramy, zauwa­żyłem, że w willi, w której wczoraj wszystkie żalu­zje były spuszczone, dziś kilka okien jest otwartych; na balkonie stał mały piesek, który na mój widok za­czął głośno szczekać. Również i teraz nie zdobyłem się na to, by zadzwonić. Coś mnie jakby przed tym ostrzegało… Była chwila, że życzyłem sobie, by cud­na dziewczyna nie pojawiła się i abym mógł z lekkim sercem nazajutrz odjechać. A jednak mimo to ob­szedłem dokoła mur graniczący z uprawnymi polami i niskimi chatami chłopskimi. Znalazłem wreszcie miejsce, gdzie niski żywopłot przytykał do muru. Mo­głem tu wygodnie wspiąć się i zajrzeć do wnętrza parku. Uczyniłem to bez wahania, gdyż dokoła nie było żywej duszy. Olbrzymi dąb stał w pobliżu, a ga­łęzie jego ocieniały mur. Skoczyłem jednym susem na najbliższą gałąź i umieściłem się na niej. Nie mogłem obrać sobie lepszego miejsca; w odle­głości zaledwie stu kroków ode mnie na trawniku, ocienionym już o tej porze, dwie młode dziewczyny grały w piłkę, nie przeczuwając wcale, że się im ktoś przygląda. Jedna miała na sobie białą sukienkę i wiel­ki kapelusz słomkowy, który już wczoraj widziałem. Była średniego wzrostu, smukła, pełna czaru. Czarne włosy podczas gry rozluźniły się, twarzyczka jej była blada, oczy tylko płonęły; kiedy jej towarzyszka nie­zręcznie rzuciła piłkę, głośno się śmiała; słysząc jej srebrzysty śmiech, czułem, że serce mocno bije w mej piersi. Towarzyszka jej była również w białej sukien­ce, jednak nieco skromniejszej; nie była też w ruchach tak wytworna i zgrabna. Nie poświęcałem jej zresztą wiele uwagi, gdyż wzrok miałem skierowany na zja­wisko, które wczoraj tak niespodziewanie mnie za­chwyciło. Wyraźnie czułem, że zawładnęło mną cał­kowicie, po raz pierwszy w życiu byłem jakby ocza­rowany… Zastanawiałem się właśnie, jak by się zbliżyć do niej, nie przerażając jej nagłym pojawieniem się, gdy przyszedł mi z pomocą przypadek. Piłka zbyt sil­nie przez nią rzucona, przeleciała nad dębem, na którego gałęzi znajdowałem się, i upadła na pole za murem. Szybko zeskoczyłem z gałęzi na mur, zsuną­łem się na gościniec i pobiegłem po piłkę. Potem znowu wspiąłem się na mur i ukazałem się z piłką w ręku. Spojrzała na mnie wielkimi oczyma. Towarzyszka jej krzyknęła i poczęła coś dowodzić, czego jednak z oddali nie rozumiałem. Moja piękna panna nie zwra­cała jednak na to uwagi, lecz wpatrując się we mnie, czekała, aż zwrócę jej piłkę. Zdjąłem z szyi złoty medalionik w formie serca, zawieszony na czarnej aksa­mitnej wstążeczce — był to dar mej siostry — starannie owinąłem aksamitkę dokoła piłki i rzuciłem ją, celując w tę stronę, gdzie stały obie panny. Piłka upadła o kilka kroków od dziewczęcia o czarnych, błyszczą­cych oczach. Dziewczyna zrobiła kilka kroków, podniosła piłkę, a zobaczywszy medalion spojrzała na mnie wzrokiem, który wstrząsnął mną do głębi. Medalion wraz z wstą­żeczką umieściła za gorsem, a rakietą trzymaną w rę­ce kilkakrotnie skinęła w moją stronę, jak księżna dziękująca wachlarzem za hołd. Potem powoli, nie obejrzawszy się ani razu, poszła w stronę domu. Zrozumiałem, że nie wolno mi dziś przedsiębrać żad­nej dalszej próby. Byłem przekonany, iż mnie poznała. Ponowne moje pojawienie się uświadomiło jej, że pragnę się do niej zbliżyć. Symbolicznie rzuciłem jej pod nogi moje serce; podniosła je i umieściła na swoim sercu. Czy nie należałoby jej teraz dać trochę czasu na zastanowienie się? Byłem zresztą tak podniecony i rozgorączkowany, że zapewne mówiłbym od rzeczy, gdybym ją teraz spotkał. Również i tej nocy spałem niewiele. Wcześnie wsta­łem i gdy tylko otwarto galerię, usiadłem naprzeciw Świętej Cecylii. Przez dwie godziny jakby przed lu­strem badałem swe wnętrze. Miałem poczucie, że iskra, która wpadła w moje serce, naprawdę pochodzi z bo­skiego płomienia… Znowu upłynęłygodziny największego upału, zanim rozpocząłem wędrówkę w stronę willi. Tym razem jednak nie zadowoliłem się zaglądaniem przez sztaby żelaznej bramy; zdobyłem się na to, by zadzwonić, i wcale się nie przestraszyłem, gdy rozległ się głośny dźwięk. Na parterze willi otworzyły się boczne drzwi i jakiś starszy człowiek o marsowym wyglądzie poja­wił się na progu; zobaczywszy mnie za bramą, zbliżył się, ze zdziwieniem patrząc na nieoczekiwanego gościa. Powiedziałem mu, że jestem cudzoziemcem, że opra­cowuję dzieło o Włoszech i chciałbym opisać również Bolonię i jej okolice. Proszę o pozwolenie zwiedzenia tej willi, gdyż jest zbudowana w starym stylu i pod wieloma względami bardzo interesująca. Staruszek zaczął mi tłumaczyć z wielką gadatli­wością, że nie może mi pozwolić na zwiedzenie willi, a na poparcie tego przytoczył szereg spraw, o które go wcale nie pytałem. — Willa ta należy — mówił — do generała Ale­ksandra P., u którego długie lata służyłem w wojsku… Szwajcarię, skąd pan pochodzi, znam dobrze, niejedno­krotnie tam bywałem z moim generałem. Na stare lata odkomenderował mnie generał tutaj, na obecny mój posterunek, gdyż pan mój ożenił się po raz drugi i od­dał mi pod opiekę swą córkę. Wie pan przecież, jak to się dzieje, gdy córka jest przystojniejsza niż młoda macocha… Żyjemy tu sobie spokojnie, signorinie nie zbywa na niczym, ma tu nauczycieli śpiewu i języków, którzy przyjeżdżają z miasta, a moja córka jest jej towarzyszką i przyjaciółką. Tylko do miasta signorina nie wyjeżdża, bo i po cóż? Macocha wcale sobie tego nie życzy, a ojciec raz na miesiąc przyjeżdża w od­wiedziny do córki. Zawsze gdy tu bawi, przypomina mi, bym jej strzegł jak oka w głowie. W niedzielę si­gnorina chodzi z moją Niną i ze mną do kościoła; zre­sztą z nikim się nie widuje. Po cóż panu zwiedzić ten stary dom? Zapewniam pana, że jest taki jak sto in­nych, w parku również nie ma nic osobliwego. Tego by jeszcze brakowało, by się rozniosło, że wpuściłem poza bramę obcego człowieka. Mój pan wypędziłby mnie na stare lata… Starałem się wedle możności uspokoić go, silniej jednak niż moje słowa podziałała złota moneta, którą poprzez sztabę wsunąłem mu do ręki. — Widzę — rzekł — że jest pan przyzwoitym czło­wiekiem; nie zechce pan chyba narażać na nieszczęście starego żołnierza. Jeżeli więc tak bardzo panu zależy na tym, chodźmy, oprowadzę pana po willi i parku. Mogę to uczynić tym śmielej, że signorina ma właśnie lekcję śpiewu; nie dowie się, że wpuściłem obcego. Ciężkim kluczem otworzył drzwi i zaprowadził mnie do willi. Na parterze była wielka, chłodna sala, chro­niona żaluzjami przed słońcem. Nie chcąc wypaść z roli, poprosiłem starca, by otworzył okna, chciałbym bowiem przypatrzyć się wiszącym na ścianach obra­zom. Były to portrety rodzinne, niewielkiej zresztą wartości artystycznej; jeden tylko, wiszący nad ko­minkiem, przykuł moją uwagę. — Jest to matka naszej signoriny — tłumaczył mi stary — mam na myśli prawdziwą matkę, tę, która zmarła przed piętnastu laty. Była to piękna kobieta… Córka jest do niej podobna… Nasza panienka jest jed­nak o wiele weselsza niż matka; przypomina ptaszka w klatce wciąż przeskakującego z miejsca na miejsce… — I śpiewa również jak ptaszek — zauważyłem z pozorną obojętnością. — Czy to nie ona śpiewa nad nami? — Tak jest. Kapelmistrz naszego teatru dwa razy tygodniowo tu przyjeżdża. Gdy potem papa przybywa w odwiedziny… bawi u nas zwykle przez cały dzień… signorina śpiewa mu nowe arie, a wtedy biedak jest jakby w raju. Gdyby nie to dziecko, lepiej byłoby zaprawdę memu panu na tamtym świecie… — Dlaczego? — zapytałem. — Czy chory? — Można to również j tak określić… Ja przynaj­mniej wolałbym być w grobie niż tak żyć… Kto go znał, gdy był jeszcze w służbie wojskowej… Olbrzymi Giovanni di Bologna, wykuty w kamieniu na rynku, nie spoziera na świat bardziej rycersko niźli mój pan generał w tych czasach, gdy pełnił jeszcze służbę. A teraz… Teraz siedzi całymi dniami w fotelu przy oknie, bawi się wycinankami lub gra w domino… Zdaje się, jakby nic nie słyszał i nie widział; gdy mówi do niego żona, patrzy na nią przestraszony i potakuje. Tylko jeśli chodzi o córkę, jest wciąż jeszcze taki jak za dawnych lat, nie da się nikomu omamić… — A co za przyczyna tego, że popadł w taki stan? — Tego nikt nie wie, mój panie. Zaszło w domu coś takiego, o czym tylko po kątach ludzie szeptają… Ja zawsze utrzymuję, że żona… mam na myśli obecną panią generałową, zadała mu cios, który go z nóg zwalił. Znosi on nieszczęście jak żołnierz głód i prag­nienie, choćby nawet przy tym zmarniał… Rozmawiając weszliśmy na piętro. Coraz wyraźniej słychać było śpiew. Głos miał w sobie coś ostrego; był to wysoki sopran, pełen młodzieńczej siły. — Jak nazywa się signorina? — zapytałem. — Beatrice. Zwiemy ją jednak zwykle Bicetta. O, co za złote serce! Moja Nina powiada często: ojcze, powia­da, gdyby Bicetta miała czekać, aż znajdzie męża, który by był jej wart, nie wyszłaby nigdy za mąż. Oto, pa­nie, jej pokój. Tu leżą jej książki; czyta czasem do późna w nocy, powiada Nina, i to w różnych językach. Obraz nad jej łóżkiem wyobraża mojego biednego pa­na w mundurze generalskim. Ale chodźmy, nie ma tu zresztą nic osobliwego. Meble, jak pan widzi, są bar­dzo stare. Pan generał chciał przysłać z miasta nowe meble, ale signorina nie zgodziła się na to. Bo tak tu wszystko wyglądało, gdy nieboszczka jej matka spę­dzała pierwsze lato jako młoda mężatka. Tu na balko­nie siedziała zawsze wieczorami… dziecko leżało w ko­łysce… stąd spoglądała w stronę miasta i oczekiwała powrotu męża… Wyszedłem na balkon i począłem głaskać pieska, który mnie wczoraj tak głośno oszczekiwał, a teraz, widząc mnie w towarzystwie starca, łasił się do mnie. Każde słowo poczciwego staruszka było kroplą oli­wy, padającą w trawiący mnie żar wewnętrzny… By się nie zdradzić, skierowałem rozmowę na styl, w jakim dworek był zbudowany, mówiłem o wykłada­nym mozaiką stole, stojącym pośrodku wielkiej sali, do której właśnie weszliśmy, potem z udanym zainteresowaniem przypatrywałem się obrazowi al fresco na suficie. Nie mogłem się zdecydować na wyjście z tego dworku, chociaż mój przewodnik zaczął okazy­wać coraz większe zniecierpliwienie. Nagle w sąsiednim pokoju śpiew ustał, drzwi się otwarły — i na progu, z nutami w ręku, stanęła ona. Tak blisko jej jeszcze nie widziałem. A jednak nie widziałem jej wyraźniej niż w poprzednich dniach; mąciło mi się w oczach. Dostrzegłem tylko, że ma na szyi mój medalion. Stary zaczął, jąkając się, wypowiadać jakieś śmieszne słowa usprawiedliwienia. — To nic nie szkodzi, Fabio — rzekła. — Oprowadź pana, jeśli chce zwiedzić dom i park. A ty, Nino — rzekła do swej towarzyszki siedzącej z robótką w ręku na niskim krześle obok fortepianu — pójdź także i wytłumacz panu, co mamy w domu i ogrodzie ze starych zabytków. Szepnęła swej towarzyszce coś do ucha, wciąż na mnie spoglądając, a potem z wielkim wdziękiem skinęła mi głową. Następnie zwróciła się do swego nauczyciela, który z ciekawością przypatrywał się ca­łej scenie. Zeszliśmy ze schodów i udaliśmy się do ogrodu. Tu Nina zwróciła się do ojca: — Bicetta poleciła mi, bym zerwała dla pana dwie pomarańcze. Jest pan zapewne spragniony po długiej przechadzce. Chodźmy w stronę fontanny; tam są naj­dojrzalsze. Szedłem za starym i Niną i od czasu do czasu od­wracałem się, by spojrzeć w okna na pierwszym pię­trze, skąd wciąż jeszcze rozbrzmiewał śpiew. Żaluzje w oknach pokoju były tylko spuszczone do połowy; wi­działem, że Bicetta stoi obok okna i wpatruje się w nas. Nina również często patrzała w tamtą stronę. Nie mia­łem wcale zamiaru ukrywać przed nią niczego; wprost przeciwnie: chciałem z niej zrobić naszą powiernicę. Ponieważ jednak stary wciąż był w pobliżu, mogłem jej dopiero wtedy, gdy zbliżyliśmy się do bramy, a sta­ry począł manipulować kluczem, szepnąć: — Pozdrów ją i powiedz, że usłyszy jeszcze o mnie… Więcej nie zdołałem powiedzieć, gdyż stary otworzył bramę i pożegnał mnie o wiele mniej uprzejmie niż wtedy, gdy mnie wpuszczał do domu. Widocznie za­czął coś podejrzewać… Część nocy spędziłem pisząc długi list do niej; opi­sywałem swój stan duchowy i składałem swe szczę­ście i przyszłość w jej ręce. Potem zasnąłem i obudzi­łem się dopiero koło południa. Zebrałem się i ruszyłem w drogę, by sam być listonoszem i doręczyć epistołę, która miała zadecydować o mym losie. Sprzyjało mi szczęście: przygotowałem sobie mówkę, którą zamie­rzałem wygłosić, gdyby stary nie chciał przyjąć listu, by go wręczyć signorinie. Ale gdy zadzwoniłem, po­jawiła się u bramy zamiast niego córka, Nina; mogłem sobie więc zaoszczędzić wielu słów. Nie była wcale zdziwiona moim widokiem. Przyjęła też list bez ża­dnych skrupułów. Ale na moje pytanie, czy otrzymam od signoriny odpowiedź, zrobiła minę wielce dyploma­tyczną i rzekła: — Kto to może wiedzieć?… Powiedziałem jej, że na wszelki wypadek przybędę znowu następnego dnia, proszę, by mnie tu oczekiwa­ła; nie chciałbym bowiem dzwonić i wtajemniczać sta­rego w całą korespondencję. — Ojca mego? — rzekła i roześmiała się. — Nie lękamy się go wcale! Wygląda tak, jakby miał zamiar kogoś połknąć, a jest łagodny jak baranek. Ale niech pan lepiej jutro przyjdzie trochę później. Mamy jutro po południu lekcję rysunków; gdy pan profesor sobie pójdzie, będziemy miały więcej czasu. Dobrze? W tej chwili usłyszałem turkot powozu na gościńcu. Nina szybko się ulotniła, ja zaś pobiegłem wzdłuż muru i skryłem się za zakrętem. Niebawem ujrzałem, ostrożnie wychylając głowę, że powóz zatrzymał się przed bramą. Z miejsca obok woźnicy na koźle zesko­czył ojciec Niny i pomógł wysiąść z powozu wyso­kiemu, zupełnie już siwemu mężczyźnie; z oczu, czoła, nosa starca poznałem natychmiast, że to ojciec Beatrice. Szedł nieco pochylony i stawiał bardzo małe kroki. Nie doszedł jeszcze do bramy, gdy Bicetta wybiegła na gościniec i rzuciła się ojcu na szyję. Jak spędziłem resztę dnia i noc następną, sam nie wiem. Byłem jakby oszołomiony, odurzony… A jednak zupełnie nie odczuwałem niepokoju… Dziwne! Byłem pewien serca tego dziewczęcia, tak jak pewien byłem, że nazajutrz promienie słoneczne rozproszą ciemności nocy. Tylko czas dłużył mi się w nieskończoność; nie mogłem się doczekać tego rozsłonecznionego jutra. Muszę jeszcze wspomnieć tu o osobliwym spotkaniu, które miałem następnego poranka w jednym z kościo­łów. Udałem się tam tylko w tym celu, by skrócić czas oczekiwania; ani obrazy, ani rzeźby nie intereso­wały mnie zgoła. Byłem tak roztargniony, że zapo­mniałem stłumić kroki, mimo że właśnie odprawiano mszę. Dopiero niechętny pomruk jakiejś starej kobiety przypomniał mi, że zachowuję się niestosownie. Za­trzymałem się obok pierwszego z brzegu filara i wsłu­chiwałem się w grę organów i śpiewy na chórze. Nagle dostrzegłem, że wpatrują się we mnie uporczy­wie ciemnoniebieskie oczy… Naprzeciw mnie na bocz­nej ławce siedziała jakaś piękna kobieta i nie spu­szczała ze mnie oczu. Wyznaję, że innym razem był­bym niechybnie na to odpowiednio zareagował. Tego ranka byłem jednak zupełnie niewrażliwy; cóż mnie obchodziły spojrzenia, gdy dusza moja przepełniona była żarem płynącym od innych oczu? Gdy wreszcie po skończeniu mszy wszyscy ruszyli z miejsc, zauwa­żyłem, że piękna kobieta zbliża się do mnie. Nie była już pierwszej młodości, nieco otyła, jednak wciąż je­szcze tak świeża i piękna, że mogła wzbudzić zaintere­sowanie. W ręce trzymała mały wachlarz z rączką z perłowej masy. Otworzyła go i kilkakrotnie poruszy­ła białą ręką w moją stronę, patrząc mi przy tym wprost w oczy. Potem, gdy widziała, że stoję nieporuszony i jakbym nie rozumiał wcale wymowy jej oczu i ruchów wachlarza — dumnie podniosła głowę i prze­szła obok mnie. Zapomniałem oczywiście natychmiast o tym spot­kaniu. O umówionej godzinie byłem w pobliżu willi. Prze­straszyłem się bardzo, gdy zamiast Niny, którą spo­dziewałem się zastać obok bramy, ujrzałem jej ojca. Ale stary z daleka już dał mi znak, bym się zbliżył. — Napisał pan list do signoriny — rzekł, potrzą­sając głową. — Dlaczego pan tak postąpił? Gdybym był przypuszczał, że pan to zrobi, nie byłbym pana wpuścił do domu. A obiecałem przecież panu genera­łowi, że nikt… mój Boże, co to będzie! Lękam się my­śleć o tym… — Odwagi, stary przyjacielu — rzekłem. — Nie miałem wcale zamiaru podejść pana. Gdybyś był wte­dy, byłbym wręczył list tobie… byłbym ci pozwolił przeczytać go nawet, abyś widział, że nic w nim nie było zdrożnego… — Chodźmy — rzekł, przerywając moje słowa. — Nie traćmy czasu. Robi pan wrażenie przyzwoitego młodzieńca, a zresztą: jakże bym mógł przeszkodzić, gdy ona tak chce. A gdy ona coś postanowi, to trudno się oprzeć. Powiedziała mi: „Przyprowadzisz do mnie tego pana, chcę się z nim rozmówić…” Byłem odurzony tymi słowami. Spodziewałem się tylko listu… Nie marzyłem o niczym więcej. Stary był wprost wzruszony, gdy zacząłem silnie potrząsać jego ręką; poznał, jaką radością przejęła mnie ta wiadomość. Zaprowadził mnie, jak przedwczoraj, do sali na par­terze. Wszystkie firanki były rozsunięte, a okna otwar­te; naprzeciw kominka stały dwa krzesła; gdy weszli­śmy, z jednego z nich wstała Bicetta i postąpiła kilka kroków naprzeciw mnie. W ręce miała książkę; dojrza­łem, że wystawał z niej brzeg mego listu. Bicetta mia­ła rozpuszczone obfite pukle włosów. Na jej piersi wi­dniał mój medalion. — Fabio — rzekła — otwórz drzwi do ogrodu i usiądź na tarasie, na wypadek gdybym cię potrzebo­wała. Stary ukłonił się i wyszedł. Wtedy Bicetta przystąpiła do mnie i podała mi rękę; nie miałem odwagi ucałować tej białej rączki. — Chodź — rzekła — i siadaj. Mam ci wiele do po­wiedzenia. Widzisz ten obraz? To moja matka… dawno już zmarła… Gdy przeczytałam twój list, usiadłam tu i zapytałam ją, co mam ci odpowiedzieć. A potem mia­łam wrażenie, że matka każe mi wyznać ci całą pra­wdę… Oto prawdą jest, że od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałam w powozie, nie mogłam o niczym i nikim my­śleć, jak tylko o tobie, i że do śmierci nie przestanę o tobie myśleć. Nie potrafiłbym zanalizować uczuć, które mną wła­dały, gdy usłyszałem te proste słowa. Ukląkłem przed nią, ująłem jej ręce i pokryłem je pocałunkami i łzami. — Dlaczego płaczesz? — zapytała. — Czy nie jesteś szczęśliwy? Ja jestem szczęśliwa. Zniosłam już w życiu wiele cierpień, ale w tej chwili wszystko jest jakby wymazane; wiem tylko, że ty jesteś przy mnie, a ja przy tobie, i że odtąd nigdy już nie mogę być nieszczę­śliwa. Wstała. Podniosłem się z klęczek. Chciałem ją ob­jąć, ale cofnęła się o krok. — Nie, Amadeo — rzekła — nie wolno. Wiesz, że jestem twoja i że nigdy nie będę należała do innego mężczyzny. Ale teraz musimy być rozsądni. Wszystko obmyśliłam w ciągu ostatniej tak długiej nocy. Nie wolno ci więcej przychodzić do tej willi; obiecałam po­czciwemu Fabio, że dziś po raz pierwszy i ostatni tu się spotkamy. Gdybyś bowiem częściej tu przychodził, pewna jestem, że uległabym ci, a nie chcę przysparzać hańby memu ojcu… Musisz pójść do niego. Nie sprawi ci to trudu, by się dostać do niego; bywa tam nieste­ty wiele młodzieży… bywają też i cudzoziemcy. Gdy cię pozna, gdy zdobędziesz sobie jego zaufanie, wtedy poprosisz o moją rękę; powiesz mu, że znamy się i że nie chcę nikogo innego za męża, jak tylko ciebie. Musisz mi jednak obiecać, że wszystko to utrzymasz w tajemnicy przed moją macochą. To byłoby najfatal­niejsze, gdyby się ona przedwcześnie dowiedziała; ta kobieta nie cierpi mnie; nie byłaby rada, że jestem szczęśliwa. Ach, Amadeo, czy ty mnie tak kochasz, jak ja ciebie? Czy i ty miałeś pierwszego dnia naszego spotkania uczucie, jakby obok ciebie uderzył piorun, ziemia się zatrzęsła, a drzewa i krzaki w pobliżu sta­nęły w płomieniach? Nie wiem, jak to się stało, że zdjęła mnie chętka rzucić gałąź na obcego, śpiącego pod parasolem w powozie. Nie widziałam nawet twej twarzy. Była to psota; żałowałam jej już w chwili, gdy cisnęłam gałąź. Ale potem, gdy ujrzałam cię stojącego w powozie i pozdrawiającego mnie gałązką granatu — uczułam jakiś dziwny skurcz serca i odtąd wciąż cię mam przed oczyma… Zaprowadziłem ją z powrotem do krzesła i, trzyma­jąc wciąż jej rękę, opowiadałem, jak spędziłem ostat­nie dni i jakie mną władały uczucia. Nie patrzała na mnie; miałem przed sobą przecudny jej profil. Potem zamilkłem i czułem, jak silnie krew tętni w żyłach rączki, którą trzymałem. Po kilku chwilach milczenia wstała i rzekła: — Pójdźmy do ogrodu, zanim zajdzie słońce i ście­mni się. Zerwę dla ciebie kilka pomarańcz. Teraz nie potrzebuję się już wyręczać Niną. Wyszliśmy do ogrodu. Bicetta wypytywała mnie o moją ojczyzną, o rodziców, siostrę. — Chcę ją zobaczyć! — rzekła. — Jestem pewna, że mnie pokocha, gdyż i ja ją już kocham. Ale nie pozo­staniemy tam długo, gdyż ojciec mój nie przeżyłby dłuższego rozstania ze mną. Nie ma on w życiu żadnej innej radości. Prawda, że wrócisz ze mną potem do Bolonii? Oczywiście wszystko obiecałem. Bicetta poweselała, coraz głośniej śmiała się, coraz częściej powtarzała, że kocha mnie z całego serca. — Patrz — rzekła wreszcie — jak Nina tam z da­leka krąży dokoła nas, a nie ma odwagi zbliżyć się. Biedaczka sądzi, że przeszkodziłaby nam… A czyż tego, co mamy sobie do powiedzenia, nie moglibyśmy śmia­ło powiedzieć wobec wszystkich ludzi na świecie?… Chodź, Nino! — krzyknęła. — Przedstawię ci mego przyszłego męża… Nina podała mi rękę. Twarz jej płonęła. — Spodziewam się — rzekła — że pan ocenia szczę­ście, jakie pana spotkało. Ale jeśli nie będzie szczęśli­wa u pańskiego boku, biada panu! Pogroziła mi paluszkiem, po czym roześmiała się głośno. Papa Fabio był przez cały czas mego pobytu w ogro­dzie niewidoczny. Gdy się ściemniło, obie odprowadziły mnie do bramy. Co za wieczór i co za noc! W mej gospodzie ludzie byli zapewne przekonani, że jestem niespełna rozumu. Przyszedłem z wielkim koszem świeżych kwiatów, któ­ry za mną niosła fioraia; rozsypałem kwiaty po całym pokoju, na łóżku, stole, komodzie, podłodze; ka­załem sobie przynieść wina; dałem talara skrzypkowi, który przygrywał przed domem. A potem zasnąłem przy otwartych oknach… Dopiero nazajutrz uświadomiłem sobie, że niejedno jeszcze jest do przebycia, zanim wolno mi będzie po­siąść tę, którą umiłowałem. Jak dostać się w dom jej ojca? Czy zyskam równie prędko jego zaufanie, jak zdobyłem sobie miłość córki? Właśnie przemyśliwałem nad tym, krocząc pod arka­dami, gdy znowu przyszedł mi z pomocą przypadek. Spotkałem owego klienta naszej firmy, którego dru­giego dnia mego pobytu w Bolonii chciałem odszukać; był niemało zdziwiony, że bawię jeszcze w mieście. Z miejsca znalazłem wymówkę: powiedziałem, że ocze­kuję tu listu szwagra; firma nasza zamierza założyć filię we Włoszech; przede wszystkim wchodzi w grę Bolonia, muszę zatem wyjazd swój odłożyć na czas dłuższy i nawiązać w mieście stosunki, porobić znajo­mości. Wymieniłem prócz innych nazwisk wybitnych rodzin również i generała. Mój klient nie znał go oso­biście. Powiedział mi, że zna go jego kuzyn, młody ksiądz; ten chętnie mnie wprowadzi w dom generała. Radzi mi tylko, bym się miał na baczności przed nie­bezpiecznymi oczyma młodej pani generałowej; wła­śnie teraz pewien młody hrabia uchodzi za jej oficjal­nego adoratora; ma to być bardzo dumny, a przy tym pełen temperamentu młodzieniec; zapewne nie ścierpiałby nowego pretendenta… Tego samego wieczora poznałem w kawiarni owego młodego księdza i natychmiast poszedłem z nim w od­wiedziny do generała. Mieszkał w cichej uliczce, w niepozornym zewnętrznie, ale wewnątrz z wielkim przepychem urządzonym pałacyku. Przez pięknie przy­ozdobiony przedsionek weszliśmy do sali, w której co wieczór zbierali się liczni goście: prałaci, wojskowi, patrycjusze miejscy; zawsze tylko mężczyźni. Gdy wszedłem, ujrzałem generała siedzącego w fo­telu naprzeciw starego kanonika; między nimi był sto­lik marmurowy, na którym klekotały kamienie domi­na. Na taborecie obok generała leżały arkusze, na któ­rych wymalowani byli żołnierze, obok znajdowały się nożyczki, którymi zwykł był wycinać figurki, gdy nie było nikogo, kto by z nim zagrał w domino. Znowu uderzyło mnie niezwykłe podobieństwo między ojcem a córką. Wymieniłem z nim tylko kilka zdawkowych uprzej­mości, po czym zostałem wprowadzony do małego ga­binetu, gdzie na otomanie siedziała pani domu; naprze­ciw niej na krześle młody, wyelegantowany młodzie­niec. Od razu poznać było, że są nieco znudzeni tym sam na sam. On przerzucał kartki w albumie, który trzymał na kolanach, ona haftowała jakąś pstrą poduszkę; od czasu do czasu głaskała końcem swego pan­tofelka z pstrego brokatu sierść wielkiego kota leżą­cego na dywanie obok jej nóg. W pokoju panował pół­mrok, toteż nie poznałem w niej od razu kobiety, z którą miałem tak dziwne spotkanie w kościele. Ona widocznie poznała mnie od razu, zerwała się bowiem na mój widok z otomany tak szybko, że grzebień wy­padł jej z włosów. Kot obudził się i zaczął mruczeć; młodzieniec spojrzał na mnie wyzywająco; poznawszy wreszcie w pani domu kobietę, którą już spotka­łem podczas mszy, byłem tak zdziwiony, że straciłem pewność siebie; słowa z gardła dobyć nie mogłem. Na szczęście mój księżulo zastąpił mnie, wszczynając z pię­kną damą rozmowę. A ona wciąż mierzyła mnie wzro­kiem tak samo przenikliwym i badawczym jak wczoraj w kościele. Dopiero gdy spostrzegła, że młody hrabia, którego zastaliśmy w jej buduarze, zupełnie mnie igno­ruje, twarz jej ożywiła się. Cichym, przymilnym głosem zaprosiła mnie, bym usiadł obok niej na otomanie. — Hrabio — rzekła — niech pan tymczasem przej­rzy nuty, które przysłano mi z Florencji. Zaśpiewam potem, a pan będzie mi akompaniował. Wtedy „lew” rzucił mi groźne spojrzenie, ale natych­miast opuścił buduar i niebawem usłyszałem pierwsze akordy wygrywane na fortepianie w sąsiednim pokoju. Mojemu księżulkowi piękna dama poleciła, by roz­ciął — także w sąsiednim pokoju — kilka tomów ro­mansu, również świeżo z Florencji przysłanego. Pozostałem więc sam. Bóg świadkiem, że zazdrości­łem tamtym panom, zwłaszcza kanonikowi przy mar­murowym stoliku. Od pierwszego słowa, które z tą kobietą zamieniłem, czułem do niej coraz silniej­szą antypatię; uczucie to wzmagało się, im bardziej ona starała się mnie pozyskać. Musiałem wprost wy­silać się, by zachować choćby pozory taktu i notować w pamięci to, co mówiła: wszystkie bowiem myśli moje były tam, w willi, w parku ogrodzonym murowanym parkanem; poprzez gładkie słówka siedzącej obok mnie kobiety słyszałem łagodny głos mej umiłowanej i wi­działem jej oczy wpatrujące się we mnie ze smutkiem… Mimo to piękna generałowa była widocznie wcale zadowolona z tej pierwszej ze mną rozmowy. Prawdo­podobnie zupełnie opacznie tłumaczyła sobie moją nieśmiałość i rezerwę; fakt, że w ogóle wystarałem się o to, by zostać wprowadzony do jej domu, interpreto­wała sobie zapewne na swoją korzyść. Chwaliła moją włoską wymowę, a dla nabrania wprawy w konwer­sacji radziła, bym co wieczora ją odwiedzał. — Proszę o to — mówiła. — Chciałabym, by się pan tu czuł dobrze. Moje życie zaczyna się dopiero wieczorem… Jest pan taki młody i nie wiem, czy roz­mowa z melancholijną, przedwcześnie postarzałą ko­bietą sprawi panu przyjemność… Jest pan taki podo­bny do mego brata, którego tak kochałam, a niestety w młodym wieku straciłam. Podobieństwo uderzyło mnie już w kościele… Dlatego też dziękuję panu ser­decznie, żeś raczył mnie odwiedzić… Po tych słowach uśmiechnęła się i podała mi rękę, którą zbliżyłem oczywiście na moment do mych ust. — Jestem pewna, że będziemy przyjaciółmi… — rzekła szeptem. Na szczęście nowi goście weszli w tej chwili do sali; pojawił się też znowu młody hrabia. Niebawem wszy­scy wyszliśmy do sali, w której stał fortepian. Przy akompaniamencie swego cicisbea odśpiewała kil­ka pieśni. Zauważyłem, że kilkakrotnie spojrzała w stronę, gdzie stałem oparty o ścianę. Przysłuchi­wałem się jej dźwięcznym, wspaniale wyuczonym trelom, ale myślałem wciąż o młodym, subtelnym głosie, który słyszałem tam, za miastem, w dworku otoczonym drzewami granatowymi. Weszli lokaje i na srebrnych tacach obnosili sorbety i lody. Pojawił się generał, wsparty na lasce, i opo­wiadał, że wygrał z rzędu sześć partii; zapytał mnie, czy też gram. Gdy powiedziałem, że chętnie grywam w domino, zaprosił mnie, bym następnego wieczora był jego partnerem. Potem wezwał kamerdynera, gdyż nadszedł czas, w którym zwykle szedł spać. Był to sygnał dla gości, by się pożegnali. Nazajutrz, również w godzinach popołudniowych, wybrałem się znowu w stronę willi. Wprawdzie zabroniono mi przestąpić próg domu — ale przecież wolno zajrzeć przez sztaby bramy żelaznej… A nuż dojrzę choćby wstążkę jej kapelusza… I oto: zastaję ją na balkonie, samą, wpatrzoną w gościniec, jakby mnie oczekiwała… Zrobiła znak ręką, bym się zatrzymał u bramy, sama zaś opuściła balkon, by się za chwilę pojawić na pokrytej żwirem drodze wio­dącej od willi do bramy. Twarz jej promieniała ra­dością. Podała mi rękę poprzez sztaby. Gdy zapyta­łem, czy muszę zostać za bramą, położyła rękę na sercu i rzekła: — Tak, ale jesteś tu! Począłem opowiadać o wczorajszej wizycie u jej rodziców. Gdy serdecznie wyraziłem się o jej biednym ojcu, chwyciła moją rękę i ucałowała ją, zanim zdoła­łem temu zapobiec. O macosze nie wspomniałem oczy­wiście; sądzę, że zrozumiała moje milczenie. — Pójdź tam znowu — rzekła — i staraj się przypo­dobać memu ojcu. Jestem pewna, że cię polubi. A te­raz… żegnaj… nie możemy się tu widywać… Oczywiście punktualnie stawiłem się wieczorem u ge­nerała, który natychmiast zasiadł ze mną do gry. Przy­szło dziś mniej osób w odwiedziny niż wczoraj. Stary kanonik usiadł koło okna, a że go zluzowałem przy dominie, zasnął smacznie w fotelu. Tym razem gene­rałowa znajdowała się również w pokoju męża: sie­działa na kanapie niedaleko naszego stolika; młody lowelas, widocznie w cierpkim humorze, naprzeciw niej. Dała mu do ręki jakiś romans, z którego musiał odczytywać na głos całe ustępy. Wreszcie cisnął książ­kę na kanapę, mruknąwszy jakieś przekleństwo. Generałowa wstała i skinęła palcem, by wyszedł za nią do sąsiedniego pokoju, skąd doleciały niebawem echa ożywionej rozmowy. Słyszałem, że zagroziła mu zaka­zem bywania w jej domu, jeśli nie zmieni swego zachowania. Stary generał przerwał na chwilę grę, przy­słuchiwał się swarom w sąsiednim pokoju, potem głę­boko westchnął… Kanonik obudził się, zażył tabaki i podał staremu tabakierkę. Teraz generał począł zno­wu grać i niebawem ożywił się; zapomniał widocznie o scenie, która rozegrała się tuż obok. Gdy się żegnałem, poprosił, bym go znowu odwie­dził, gdyż chętniej gra ze mną niż z kanonikiem. Pani domu była przy pożegnaniu o wiele chłodniejsza niż wczoraj; miałem wrażenie, że udawała obojętność ze względu na hrabiego, z którym tymczasem się prze­prosiła. Nie myliłem się. Następnego wieczora bowiem nie zastałem u niej młodego hrabiego; ponoć wyjechał na jeden dzień do krewnych; natomiast generałowa po­dwoiła wysiłek, by mnie skaptować. Zacząłem grać rolę niewiniątka nie rozumiejącego zgoła, o co chodzi; widziałem jednak, że mi nie wierzy. Wszyscy obecni mogli oczywiście doskonale zauważyć jej intencje, gdyż zachowywała się zupełnie bez żenady i niczym się nie krępowała, ani obecnością męża, ani kanonika. Zrozumiałem, że nie wolno mi ani dnia dłużej zwle­kać, że muszę ojcu Bicetty najszybciej wyznać moje zamiary. Nazajutrz wieczorem, gdy znowu wróciłem od generałostwa do hotelu, przybył do mnie młody hrabia. Oświadczył, że daje mi do wyboru: albo zaprzestanę bywania w domu generała, albo narażę się na poważne starcie z nim, jako przyjacielem pani domu. Odparłem, że proszę go, by przeczekał dwadzieścia cztery godziny; po ich upływie przekona się, że nie jestem bynajmniej jego rywalem. Spojrzał na mnie wielce zdziwiony; ponieważ jednak nie otrzymał żadnych dalszych wyjaśnień, pożegnał się zimno i wy­szedł. Następnego dnia wczesnym rankiem — wiedziałem, że generał wstaje o świcie — kazałem się u niego za­meldować. Zastałem go w sypialni, z wielką przyje­mnością wciągającego dym z długiej tureckiej fajki. Na mój widok ucieszył się, podał mi serdecznie dłoń do uścisku i pochwalił mój zamiar odwiedzania go ró­wnież i w godzinach porannych. Gdy tylko wspomniałem o córce, wyraz jego twa­rzy zmienił się zupełnie. Spoważniał dziwnie; czo­ło pokryło się bruzdami; widać było, że starzec usiłuje skupić się i nie uronić ani słowa z tego, co mówię. A nie zataiłem przed nim niczego od chwili naszego pierwszego spotkania po dzień dzisiejszy. Gdy mówi­łem o mojej miłości, oczy jego błyszczały; spoglądał ku niebu z jakimś uroczystym wzruszeniem, uszla­chetniającym jego rysy. Opisałem mu potem mój za­wód, stosunki majątkowe i rodzinne, oświadczyłem, że gdyby mi powierzył swe dziecko, byłbym gotów pozo­stać we Włoszech przez kilka lat, by go nie pozbawiać widoku córki. Ujął moje ręce i potrząsał nimi z taką siłą, jakiej bym zaprawdę nie przypisywał zgrzybiałemu inwa­lidzie. Potem przyciągnął mnie do siebie i serde­cznie ucałował. Następnie poprosił, abym mu pomógł wstać. Gdy przy mej pomocy podniósł się z fotela, rzekł: — Klejnot mój będzie do ciebie należał, synu mój; dziękuję Panu Bogu, że dożyłem tej chwili. Chodź! Powiem to mojej żonie. Od razu gdy cię ujrzałem, miałem wrażenie, że masz dobre serce. A gdybym miał dziesięć córek, nie życzyłbym sobie dla żadnej lepsze­go zięcia. Ach, ta Bicetta! Poza plecami papy wysta­rała się o amanta! Ale takie są one wszystkie. Gdy chodzi o miłość, żadnej nie można ufać… Potem znowu mnie ucałował, nazwał uwodzicielem, zdrajcą, obłudnikiem — i powiódł mnie do swej żo­ny, której pokoje znajdowały się po drugiej stronie domu. Do pokoju swej małżonki wszedł oczywiście gene­rał sam. O tak wczesnej porze nie mogłem pojawić się przed obliczem przyszłej teściowej. Nie słyszałem te­go, co mówiono za drzwiami. Od czasu do czasu tylko głos starca podnosił się i dolatywały tony tak stano­wcze, jakich nigdy jeszcze z ust jego nie słyszałem. Potem znowu długie chwile szeptu; wreszcie drzwi się otwarły i pojawił się generał wyprostowany, pewny siebie, jakby po zwycięskiej bitwie. — Bicetta będzie twoją — rzekł. — To rzecz posta­nowiona. Moja żona kazała cię pozdrowić. Początkowo stawiała opór. Mamy kuzyna w Rzymie, młodego chło­paka; przed rokiem, odjeżdżając stąd, powiedział: pil­nujcie mi Bicetty, chcę ją poślubić. Ale to był żart, a ja i ty traktujemy sprawę poważnie. Będziesz ją miał, Amadeo! To prawda — rzekł, głęboko wzdycha­jąc — niejedno tu w domu nie jest tak, jak być po­winno. Gdy się człowiek zestarzeje, wypadają mu cu­gle z rąk. Ale co się tyczy mojej córki, nikt tu nie ma nic do gadania, tylko ja. Masz moją rękę, że Bicetta będzie twoją. Przyjdź dziś wieczorem, spotkasz ją tu. Uściśnij mnie, synu! Gdy zjawiłem się wieczorem, zastałem dom oświe­tlony rzęsiściej niż zwykle. Już w przedpokoju ujrza­łem mnóstwo osób, które przypatrywały mi się z cie­kawością. W salonie na zwykłym miejscu siedział ge­nerał, naprzeciw kanonik, ale kamyki domina leżały na marmurowym stoliku nie tknięte. Na kolanach ojca siedziała Bicetta; obejmowała ramieniem jego szyję, jakby w tym środowisku szukała schronienia u swego jedynego przyjaciela. Gdy mnie ujrzała, wstała z ko­lan ojca i stanęła przed nim spokojnie, czekając, aż po­dam jej ramię. Na otomanie siedziała generałowa w strojnej toalecie, przyozdobiona bardzo bogatą biżuterią; Bicetta nato­miast nie miała na sobie żadnych klejnotów, a tylko we włosy wetkniętą drobniutką gałązkę kwitnącego granatu. Obok generałowej siedział młody hrabia z mi­ną triumfatora; skinął mi głową, a nawet raczył się lekko uśmiechnąć. Generałowa złożyła mi z udaną ży­czliwością życzenia i ucałowała Bicettę w czoło. Potem wszyscy obecni przystępowali do nas i skła­dali nam życzenia; podziwiałem takt, z jakim moja umiłowana odpowiadała każdemu z osobna. Ojciec przypatrywał się nam uszczęśliwiony, potem zasiadł z kanonikiem do zwykłej partii. Bicetta i ja schronili­śmy się do kąta salonu, w którym znajdowały się dwa fotele. Wkrótce zapomnieliśmy o całym otoczeniu. Z ulicy padało światło latarni. Ale świeciło dość jasno, bym mógł rozkoszować się uśmiechem mej umiłowa­nej… Później niż zwykle goście opuścili dom. Wypito spo­ro butelek szampana i toastowano na szczęście i po­wodzenie narzeczonych. Ustaliliśmy termin ślubu na październik, a więc za dwa miesiące. Po kilku dniach zacząłem się niepokoić tym, że nie otrzymuję wcale odpowiedzi na moje do­niesienie o zaręczynach, jakie wysłałem do siostry. Wiedziałem, że ani siostra, ani szwagier nie sprzeci­wią się temu. Milczenie tłumaczyłem sobie albo wy­padkiem choroby, albo innym zmartwieniem, którego chcą mi zaoszczędzić. Wreszcie po trzech tygodniach oczekiwania nadszedł list; napisał go szwagier. Siostra moja po połogu bardzo ciężko zachorowała; dotych­czas stan jej jest taki, iż nie można jej było donieść o mych zaręczynach; lekarz przykazał, by niczym nie mącić jej spokoju. „Jeśli możesz — pisał szwagier — przyjedź tu choćby na kilka dni”. — Musisz pojechać — rzekła Bicetta, gdy dałem jej do przeczytania ten list. — Jutro musisz wyjechać. Będziesz codziennie pisywał. Ach, gdybym mogła z tobą pojechać! Ale to niemożliwe. Pozdrów siostrę ode mnie, powiedz jej, że ją kocham… Po tych słowach ucałowała moje usta; był to pier­wszy nasz pocałunek. Nawet wtedy, gdy byliśmy sami i nalegałem, by pozwoliła się pocałować, była nieubła­gana. Teraz, na wiadomość, że wyjeżdżam na czas krótki, z własnej inicjatywy spełniła to, o co ją przez długi czas na próżno prosiłem. Rozstałem się więc z nią w tej pewności, że zastanę wszystko tak jak w chwili wyjazdu. Stary generał po­żegnał mnie z widocznym smutkiem. Żona jego obja­wiła żywe zainteresowanie stanem zdrowia mojej sio­stry i zdołała mnie tak bardzo omamić, że ilekroć w cią­gu podróży o niej pomyślałem, przepraszałem ją w duchu za to, że ją dawniej krzywdziłem, źle osą­dzając jej charakter. Część moich bagaży zostawiłem w willi, gdyż tam wprowadziłem się; nazajutrz po zaręczynach stary odźwierny i Nina bardzo troskliwie się mną zaopie­kowali. Spodziewałem się, że wrócę najwyżej za cztery ty­godnie; możliwe, że sprowadzę z sobą szwagra i sio­strę, by rodzina moja wzięła udział w ceremonii ślu­bnej. Gdy wróciłem do Szwajcarii, zastałem siostrę w o wiele lepszym stanie, niżli sobie podczas długiej podróży wyobrażałem — Niebezpieczeństwo minęło; ra­dość ujrzenia mnie po długiej rozłące podziałała do­datnio na jej stan psychiczny. Oczywiście mowy być nie mogło, by ruszyła w tak daleką podróż na mój ślub. Również i szwagier nie mógł pojechać; interes nasz rozwinął się tak bardzo, iż równoczesna nie­obecność obu nas była wykluczona. Siostra i szwagier nalegali, bym jak najszybciej wracał do Włoch. Choć bowiem umówiliśmy się z Bicettą, że będziemy mo­żliwie najczęściej do siebie pisywali — ja spełniałem pilnie obietnicę i nie pomijałem żadnej sposobności wysłania listu — jednakże z Włoch nie otrzymałem ani słowa. Przez przeszło tydzień snułem rozmaite przypuszczenia, by wytłumaczyć sobie w sposób na­turalny to milczenie. Ale gdy po czternastu dniach ani od ukochanej, ani od kogokolwiek z Bolonii nie nadszedł znak życia, zacząłem się bardzo niepokoić. Pocieszałem się jeszcze, że chyba nie zaszła żadna nagła katastrofa, byłby mnie o tym powiadomił ów kupiec boloński, z którym pozostawałem w stosunkach handlowych. Ale — myślałem znowu — a nuż nie ma go właśnie w Bolonii? A może zarówno listy Bicetty, jak i jego ulegają konfiskacie? Musiałem więc wybrać się w drogę, gdyż niepokój mój wzmagał się z każdym dniem. W jakim nastroju, jakimi uczuciami miotany odbyłem długą podróż — nie będę opisywał. Był wczesny poranek, gdy pocztylion zatrzymał się przed bramą podmiejskiej willi. Wypadłem z powo­zu i zadzwoniłem. Niebaiwem pojawił się stary po­czciwy Fabio. Ujrzawszy mnie przybrał tak strapio­ną minę, że przerażony krzyknąłem: — Czy ona nie żyje? Zaprzeczył ruchem głowy i otworzył żelazną bra­mę. Był zmieszany, tak że z trudem i bardzo powoli zdołałem wydobyć zeń prawdę. Chciał widocznie oszczędzić mnie, a w rzeczywistości zadręczał tylko, ociągając się z szczegółową relacją. Co prawda, nie znał wszystkich szczegółów, gdyż Nina opowiedzia­ła mu o wielu rzeczach tylko w ogólnych zary­sach. Oto — wedle jego słów — zaledwie wyjechałem z Bolonii, pojawił się ów kuzyn bawiący dotychczas w Rzymie, a roszczący sobie prawo do ręki mej na­rzeczonej. Czy go wezwano, czy też byłby się zja­wił, gdybym nie był wyjechał — nie wiadomo! — Bardzo to mizerna figurka ten kuzyn — mówił Fabio. — Rozpusta, awanturki, karty i miłostki sprawiły, że ledwo trzyma się na nogach. Ale że po­chodzi ze starej szlachty i jest siostrzeńcem kardyna­ła, uważany jest wciąż jeszcze za dobrą partię. Bi­cetta nigdy go ścierpieć nie mogła. Przypominam so­bie, że tu, w ogrodzie, przed trzema laty wymierzyła mu siarczysty policzek, gdy ośmielił się pocałować swą kuzynkę. Roześmiał się wtedy głośno i przysiągł, że zemści się, gdy Bicetta będzie jego żoną. A mo­żliwe, że spełni swą groźbę… Ma po swej stronie macochę dziewczyny. Stary generał nie ma odwagi sprzeciwić się… Na widok Bicetty stary płacze jak dziecko… Przestał mówić ze swą żoną, gdyż ona jest winna wszystkiemu… — A Bicetta? — zapytałem. — Bicetta? — rzekł stary — któż by się rozeznał w tym, co ta dziewczyna wyprawia. Najpierw, gdy nalegano, by zerwała z panem, gdyż jest pan lutera­ninem, odpowiadała stale: „Przysięgłam na Boga, że będę jego żoną, i dotrzymam przysięgi, choćbym miała zginąć!” A kiedy kuzyn zjawił się przed nią, powiedziała mu zupełnie spokojnie: „Nie zadawaj so­bie trudu, Richino; gdybym nawet nie poznała Amadea, nie byłabym nigdy ciebie pokochała.” A gdy chciał ująć jej rękę, wstała z krzesła i w obecności Niny rzekła: „Przyzwoity człowiek nie wyciąga ręki po to, co należy do kogo innego. Idź, pogardzam to­bą!” Nie chce go więcej widzieć na oczy… Ale co o tym myśleć, mój miły panie, przecież nieba­wem będzie ich ślub, a Bicetta nie roni ani jednej łzy, nie prosi więcej ani ojca, ani matki, ani ko­gokolwiek bądź… Nie otrzymała ona od pana ani je­dnego listu… Co? Pan wciąż pisywał? I ona też! Sam zanosiłem listy na pocztę. Zdaje się, urzędnicy byli poinformowani, że nie wolno przeszkadzać, gdy siostrzeniec kardynała zamierza obcokrajowcowi sprząt­nąć sprzed nosa narzeczoną… Mimo to dziwię się niezmiernie, że Bicetta tak szybko się poddała. Boć przecie ani na chwilę nie mogła wątpić w wierność pana. Nina powiada, że zagrożono jej klasztorem, gdy­by sprzeciwiła się małżeństwu z kuzynem. Klasztor nie jest naprawdę odpowiednim locum dla naszej Bicetty. Ale sądzę, że lepiej pójść do klasztoru niż do­stać za męża tego zblazowanego lowelasa… Zupełnie tego wszystkiego nie rozumiem… A też i Nina nie przestaje się dziwować… Podczas tych słów poczciwego starca siedziałem jak­by odurzony w fotelu obok kominka, właśnie tam, gdzie po raz pierwszy wyznaliśmy sobie z Bicettą mi­łość. Byłem wprost niezdolny skupić myśli; ba, nawet władza odczuwania, nienawidzenia i miłowania była jakby w tej chwili sparaliżowana. Dopiero po długim milczeniu zdobyłem się na pytanie, kiedy właściwie ma się odbyć ślub. — Dziś po południu — rzekł starzec drżącym gło­sem. Podskoczyłem w fotelu; bliskość strasznego tego roz­strzygnięcia podziałała na mnie jaik silny prąd ele­ktryczny. Fabio spojrzał na mnie przerażony. — Na miłość boską! Co pan zamierza uczynić? Nie zdaje pan sobie sprawy, jak wpływowi są ci ludzie. Gdy się pan pokaże na ulicy, kto wie, czy dożyje pan wieczora… — Pójdę tam — rzekłem — i powiem temu drabo­wi, że o jednego z nas dwóch za dużo jest na świecie. Masz przecież jeszcze swe stare kawaleryjskie pi­stolety. Więcej mi niczego nie trzeba. Puść mnie! — Przedtem musiałby pan mnie zastrzelić — od­parł i ujął tak silnie moje ramię, że zrozumiałem, iż po dobremu nie dam sobie z nim rady. — A zresztą… czy wie pan, co powiedziałaby na to nasza Bicetta? — Masz rację… Tego nie wiem. Ale wiedzieć muszę! Pójdę do niej! Dostanę się, choćby wszystkie drzwi zaryglowano. Fabio nie puszczał jednak mego ramienia. Poprowadził mnie do fotela, zmusił, bym usiadł, i rzekł: — Pan dobrze wie, że nikt tak nie współczuje z pa­nem, signoriną i generałem jak stary Fabio. Dlatego pozwól pan, abym udzielił panu rady. Jeśli pan sobie wyobraża, że zdołasz teraz do niej dotrzeć, to my­lisz się. Ale mnie do niej dopuszczą, mnie nie ośmielą się wyrzucić, choć generałowa niezbyt mnie lubi; w najgorszym razie każę zawołać moją córkę. Proszę usiąść tu przy oknie i napisać list; o ile znam naszą Bicettę, jestem pewien, że natychmiast na ten list odpowie. Pobiegł po papier i atrament. Byłem tak wzburzony, że nie mogłem wcale pisać; ręce mi się trzęsły; nie zdołałem ułożyć rozsądnego zdania. — Po cóż pisać? — rzekł stary, widząc moją mę­kę. — Wystarczy, gdy ona się dowie, że pan wrócił. Jeśli potem mimo to zechce pójść do ślubu, sto listów nie pomoże. Musiałem mu solennie obiecać, że będę się ukrywać przez cały czas jego nieobecności w domu i że nikomu prócz niego nie otworzę bramy. Stary przyniósł mi śniadanie, trochę chleba i wina, i poszedł. Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Poszedłem do ogrodu. Oglądałem drzewa pomarańczowe, których owoce dla mnie zerwała, drzewa granatowe, których gałązki były pierwszymi symbolami naszej miłości. Wszędzie widziałem jej postać; im wyraźniejsza stawała się ta zjawa, tym mniej rozumiałem, że tak prędko mogła mnie zapomnieć. Potem wróciłem do samotnej willi. Obszedłem wszystkie pokoje. W jej pokoiku na stole leżały canzony Petrarki. Usiadłem na plecionym krześle na balkonie i po odczytaniu każdej strofy spoglądałem na gościniec, czy też nie ujrzę starego Fabia wracającego z miasta. Dziwnie byłem spokojny; nie obawiałem się niczego… A jednak zerwałem się gwałtownie z miejsca, gdy nagle koło bramy pojawił się stary. — Z czym wracasz? — krzyknąłem i pobiegłem w stronę bramy. — Niech pan sam przeczyta. Może pan lepiej zrozu­mie sens tych słów… Wyrwałem mu z ręki kartkę papieru, na której na­pisane były ołówkiem słowa: „Kochany mój! To, co się staje, musi się stać. Nie staraj się temu przeszkodzić, ale wierz we mnie. Nie należę do nikogo, tylko do ciebie. Pojmiesz wszystko, gdy się zobaczymy. Może nastąpi to wkrótce. Zawsze twoja!” A potem na skraju kartki: „Musisz się ukrywać. Wszystko byłoby stracone, gdyby cię spostrzeżono.” Stary zaczął mi potem opowiadać o swej wyprawie do miasta. Sam nie mógł dotrzeć do signoriny. Nina była pośredniczką. Powiedziała ojcu, że signorina wcale nie była zdziwiona wiadomością o moim powrocie. „Dawno go już oczekiwałam” — rzekła. Potem napi­sała szybko kartkę i poleciła Ninie, aby ojciec jej wrę­czył mi ją. „Pisała kartkę — opowiadała Nina — z ta­kim spokojem, jak człowiek, który gotuje się na śmierć i spisuje ostatnią wolę…” Nie pojmuję jej zupełnie — zakończył stary swą relację. A ja! Czyż mogłem ją pojąć? Wielokrotnie odczy­tywałem kartkę — i coraz mniej pojmowałem. Jeśli nie chce do nikogo należeć, tylko do mnie — to dla­czego nie ucieka z domu i nie przybywa tu, natych­miast, przed owym fatalnym popołudniem? Dlaczego raczej nie chroni się w mury klasztoru, aż znajdę środ­ki i sposoby uwolnienia jej? Dlaczego godzi się na te więzy, które rozerwać może tylko śmierć? A przecież w jej prostych słowach było coś pokrze­piającego, coś nie dopuszczającego wybuchu rozpaczy. Nie mówiłem więcej ani słowa ze starym odźwier­nym. Po kilkudniowej podróży ze Szwajcarii byłem fizycznie jakby złamany. Położyłem się na kilka go­dzin; nie spałem, a tylko w samotności wysilałem mózg, by przecież zrozumieć zagadkowe jej postępo­wanie. Po południu, gdy zbliżała się godzina, na którą był wyznaczony ślub, oświadczyłem staremu, że pójdę do miasta, by się przypatrzyć tej ceremonii. Fabio był przerażany; widząc jednak, że obstaję nie­wzruszenie przy swym postanowieniu, zgodził się, pod warunkiem, że będzie mi towarzyszył i że przebio­rę się do niepoznaki. Wyszukał dla mnie jakiś stary garnitur ogrodnika i wcisnął mi na głowę szeroki słomkowy kapelusz. — Muszę pójść z panem — rzekł. — Koniecz­nie musi być ktoś, kto by pana powstrzymał, gdy­by pan stracił głowę i chciał popełnić jakieś szaleń­stwo. Kto wie, czy stary nie miał racji… Gdy przybyliśmy do kościoła, byli tam już zgroma­dzeni goście i orszak ślubny. Ludzie tłoczyli się przed kościołem. O wejściu do środka mowy nie było. Czy­niłem staremu wyrzuty, że podał mi fałszywą godzinę ślubu. Bronił się, że taką mu córka podała. Postanowi­łem więc czekać przed kościołem, by ujrzeć ją choćby po ceremoniale ślubnym. Nagle rozległy się głosy: idą! Czułem nagle, że siły mnie opuszczają; byłbym upadł, gdybym się nie był oparł na ramieniu Fabia. Miałem wzrok utkwiony w bramę kościoła, przez którą wyjść miał niebawem orszak. I oto szła ona… Ze zdumieniem stwierdziłem, że nie zemdlałem na ten widok… Szła obok swego męża… Był taki, jakim mi go opisywał Fabio, nikła, niewy­raźna postać… Na zblazowanej twarzy wykwitł uśmiech… Z triumfem kłaniał się na prawo i lewo… Natomiast ona szła, nie oglądając się na nikogo, blada, zagadkowa… Niebawem znikła z mych oczu. Wsiadła z mężem do powozu. Za młodą parą szedł biedny stary generał ze swą młodą żoną. Widoczne było, że jest bardzo przygnę­biony; natomiast żona jego promieniała dumą i ra­dością. Słyszałem różne uwagi wygłaszane w pobliżu mnie przez gapiący się tłum. Sam arcybiskup dawał ślub — mówiła jakaś kobieta do swej kumoszki. Panna młoda sprzeciwiała się, nie chciała tego męża, ale papież sam przykazał… Fabio wyprowadził mnie z tłumu. Skierowaliśmy się z powrotem w stronę willi. Nie miałem siły, by cośkolwiek przedsięwziąć. Byłem jak człowiek ciężko chory, którego wysoka gorączka zupełnie obezwład­niła. Fabio mógł w tej chwili ze mną robić, co chciał. Nie wiem doprawdy, jak spędziłem ten dzień. Gdy wróciliśmy do willi, Fabio zmusił mnie do wypicia kilku szklanek wina; podziałało ono tak silnie, że straciłem na czas jakiś świadomość tego, co wokół mnie się dzieje. Gdy oprzytomniałem, była już noc. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, gdzie się znajduję i co dnia tego przeżyłem. Do pokoju sączyła się poświata księ­życa. Nad moim łóżkiem znajdował się obraz matki Bicetty. Zdawało mi się, że twarz ta spogląda na mnie z wielkim smutkiem i żałością. Teraz dopiero zrozumiałem, co znaczą w mym życiu te godziny. Nagle wyładował się tłumiony przez tyle godzin ból i żal. Krzyknąłem i z przerażeniem wsłuchiwałem się w rozpaczliwe dźwięki, dobywające się z mego gardła. Rzuciłem się na podłogę, rękami rwałem włosy, z oczu moich płynęły łzy, w mózgu przewalały się okropne wizje. Wreszcie uspokoiłem się, wstałem i wyszedłem do ogrodu. Zacząłem się zastanawiać, co teraz począć. Myśli tłoczyły się, pomysły przeróżne wyłaniały — ale nie mogłem powziąć decyzji. Około północy księżyc zaszedł i ściemniło się w ogrodzie. Wróciłem do willi, zapaliłem w pokoju świecę i postawiłem ją na gzymsie kominka. Przysu­nąłem krzesło do kominka i zacząłem czytać opis Piekła Dantego, którego Boską komedię znalazłem na stole. Nie minęła jeszcze godzina, gdy usłyszałem czyjeś kroki koło bramy, a potem jakby ktoś obrócił klucz w zamku. Wstałem i wyszedłem na balkon. Ścieżką wiodącą od parkanu do willi szedł jakiś smukły chło­pak w ciemnym szerokim kapeluszu i czarnym pła­szczu. Po chwili otwarły się drzwi do pokoju, w któ­rym się znajdowałem — i przede mną stała Bicetta! Padliśmy sobie w ramiona. Wyrwała się wreszcie z moich objęć i długo w mil­czeniu oczyma pełnymi łez wpatrywała się we mnie. — Taki jesteś blady… — rzekła wreszcie. — I to z mej przyczyny… Ale teraz wszystko się skończyło. Dotrzymuję słowa: jestem tu, twoja, tylko twoja… O Amadeo, dlaczego ludzie są tacy źli? Dlaczego naj­czystsze uczucia starają się znieprawić, zohydzić? Dla­czego zmuszają nas do kłamstwa i krzywoprzysięstwa, byśmy ustami mówili „tak”, kiedy serce woła „nie”? doprowadzili do tego, że miałam do wyboru między dwoma grzechami: albo oddać się temu, którym po­gardzam, albo jak złodziej w nocy zakraść się do tego, którego wobec świata nigdy nie wolno mi nazwać mę­żem. Ale nieprawdaż, kochanku, Bóg ocenia wszystko inną miarą niż ci samolubni ludzie. Nie chce on za­pewne, bym sprzeniewierzyła się tobie. Stworzył mnie dla ciebie, ciebie dla mnie. Więc bierz mnie, należę do ciebie! Tamtemu nie pozwoliłam się dotknąć. Gdy zo­staliśmy sami, powiedziałam mu: „Jeśli spróbujesz zbliżyć się do mnie, dziś lub kiedykolwiek, wiedz, że winien będziesz mojej śmierci. Przysięgłam bowiem, że nie przeżyję godziny, w której zechciałbyś skorzystać z praw, jakie ci dał ślub. Z góry cię o tym uprzedzi­łam. Mimo to przeparłeś swą wolę. A teraz i ja chcę przeprowadzić moją wolę”. Powiedziawszy mu to, wy­szłam i zamknęłam się w swoim pokoju. A kiedy zmiarkowałam, że wszyscy już śpią, przy pomocy Ni­ny przebrałam się w ten strój chłopięcy — i oto je­stem tu! Rzuciła mi się na szyję i ukryła swą płonącą twarz. Żar namiętności, powstrzymywany dotychczas, wy­ładował się teraz z nieposkromioną mocą. Gdy znowu mogliśmy myśleć i mówić, zaczęła opowiadać, co zaszło od chwili naszego rozstania, o intrygach macochy, o bezradnych próbach ojca, by siebie i swe dziecko obronić przed przemocą, o swych nadaremnych usiłowaniach wyperswadowania maco­sze i natrętnemu konkurentowi planowanego zamachu na jej wolność. Dopiero gdy przekonała się, że wszy­stko na próżno, że bez litości zamierzają ją zamknąć w klasztorze, tak że nawet listu nie zdołałaby do mnie napisać — zdecydowała się pozornie zgodzić na wszy­stko, aby uratować siebie i mnie. — Ludziom tym — mówiła — szło tylko o pozory zwycięstwa. Że przy tym moja dusza zmarnieje, cóż ich to obchodzi? Wszyscy ci ludzie są niewolnikami pozorów, gdyż nie mogą znieść widoku prawdy! O Amadeo, ileż to razy postanawiałam uciec i otwarcie przed całym światem wyznać, że jestem twoją żoną. Ale nie zdajesz sobie sprawy, jaką władzę mają ci ludzie. Gdybyśmy teraz stąd zbiegli, z pewnością schwy­taliby nas; nie wyszedłbyś żywy z ich rąk. A potem… mój biedny ojciec! Nie przeżyłby rozstania ze mną… Ale nie smuć się. Należymy do siebie; ci, którzy o tym wiedzą, są nam oddani i wierni. Wybacz, że nie napisa­łam ci już dziś rano, że przyjdę. Nie wiedziałam, czy zdołam to wykonać, czy nie przeszkodzi mi w tym ten nędznik. A gdybym nie była przyszła mimo zapowie­dzi, znosiłbyś jeszcze okropniejsze męki… Co nocy bę­dę tu do ciebie przychodziła. A tam na straży będzie Nina… Odźwierny w naszym domu w mieście jest za­cnym człowiekiem i nie zdradzi mnie z pewnością. Przysłuchiwałem się tym jej sławom w zamyśleniu. — Dlaczego siedzisz taki smutny? — zapytała. — Bo to, co jest naszym najświętszym prawem, mu­simy zdobywać sobie po kryjomu, jakby zbrodnią było spełnienie tego, cośmy sobie ślubowali. — Nie myśl o tym — rzekła. — Któż może wiedzieć, co nas czeka? Nic dla nas nie jest pewne, jak tylko ta godzina i nasze serce. Dlaczego nie radować się tym, co jest, tym, że należymy teraz do siebie? Przypuszczam, że jesteś głodny, a ja też od wczoraj nic nie jadłam. Wiem, gdzie Fabio chowa swoje zapasy. Przy­gotuję naszą ucztę weselną. Będzie ona radośniejsza niż ta, w której zmuszono mnie przed kilku godzina­mi uczestniczyć. Wybiegła z pokoju, a ja tymczasem zapaliłem wszy­stkie światła w świeczniku wiszącym w środku salonu. Gdy wróciła, niosąc talerze i szklanki, radośnie krzyk­nęła. Potem ustawiła na stole naczynia i potrawy, na­pełniła szklanki winem. — Na szczęście nasze! — rzekła. — Gdybym tu mia­ła tylko twoją siostrę, chętnie wyrzekłabym się innych gości. Podała mi na talerzu zimne mięso i oliwki, odkroiła kilka kromek chleba; widoczne było, że rola gospodyni sprawia jej wielką przyjemność. Oczywiście ani ona, ani ja nie mogliśmy wiele jeść. Skosztowaliśmy każdej potrawy i wychyliliśmy kilka szklanek lekkiego wina. — A teraz muszę dla ciebie przygotować wygod­niejsze łoże niż tu na otomanie w salonie. Najlepiej bę­dzie, jeśli ulokujesz się w moim pokoiku na piętrze. Tam będzie ci przyjemniej. A zresztą: tu mógłby ktoś zajrzeć przez okno i zobaczyć cię, a nie chciała­bym, by przedwcześnie dowiedzieli się o tym, że wró­ciłeś… Poprowadziła mnie na piętro do swego pokoiku. Gdy przechodziliśmy obok izby Fabia, zapytałem, czy wie, kto dzisiejszej nocy bawi w willi. — Tak, on wie, że tu jestem. Przedtem, gdy wy­szłam do kuchni, spotkałam go i poprosiłam, by z ogro­du przyniósł nam owoce. Płakał i łzami zwilżył moje ręce. Ale nie pojawi się teraz, nie zechce przecież nam przeszkadzać… Jeszcze promienie słoneczne nie rozproszyły mro­ków nocy, gdy sama przypomniała, że musimy się rozstać. Nalegałem, że odprowadzę ją do miasta; gdy ujrzała mnie w przebraniu ogrodnika, zgodziła się. Na gościńcu nie było żywej duszy; powoli pierzchły ciemności; świtało. Przez całą drogę milczeliśmy. Do­piero teraz, gdy mieliśmy się rozstać, odczuliśmy, w jak nienaturalnym znajdujemy się położeniu. Gdy zbliżyliśmy się do domu jej ojca, uścisnęła mnie i szepnęła: — Do jutra! Potem zapukała do bramy. Po chwili straciłem ją z oczu. Stałem przed domem, pogrążony w rozpaczy. Więc znowu — snuło mi się po głowie — ta, która do mnie tylko należy, wraca do tego obcego domu, a mnie ni­gdy nie będzie wolno przestąpić tego progu! Muszę tu stać przed domem i ukrywać się jak złodziej! Czy na dłuższy czas stan taki da się utrzymać? Czy można nazwać szczęściem życie, które co dzień okupywać trzeba męką i troską? Nie doszedłem jeszcze do willi, a już powziąłem nie­złomne postanowienie, że w jakiś sposób muszę po­łożyć kres tej sytuacji. Ulżyło mi to nieco. Idąc pustym gościńcem obmyśliłem we wszystkich szcze­gółach plan akcji. W ogrodzie willi zastałem Fabia. Wtajemniczyłem go oczywiście we wszystko. Uznał przeprowadzenie mego planu za bardzo trudne, ale zgodził się na wszystko, czego od niego żądałem: nie była to mała ofiara, gdyż miał się rozstać również ze swoją córką. Ale gdy szło o Bicettę, godził się na naj­większe ofiary. Cały dzień spędziliśmy na przygotowaniach; podzi­wiałem praktyczny zmysł starego żołnierza. Wieczorem już o godzinie dziesiątej udałem się w stronę miasta. Oczekiwałem Bicetty u wylotu ulicy wiodącej do willi. Nie omówiliśmy tego, że wyjdę jej naprzeciw. Toteż gdy ujrzałem ją i półgłosem rzekłem „Bicetto!” — przeraziła się i poczęła drżeć. Dopiero poznawszy mnie uspokoiła się; podała mi rękę i szliśmy w milczeniu. Nie mówiliśmy ani słowa, gdyż na go­ścińcu byli jeszcze ludzie zdążający do miasta. Do­piero w willi, gdzie Fabio zapalił już świece i przygo­tował nam skromną kolację, mogliśmy się do syta sobą nacieszyć. Opowiadała, jak spędziła dzień; mąż zachowywał się zimno i obojętnie; może w ten sposób chciał ją upokorzyć. Natomiast wobec świata, rodzi­ców i licznych gości, którzy przybywali przez całe popołudnie w odwiedziny, odgrywał rolę szczęśliwego małżonka. Wieczorem grzecznie się wszystkim ukło­nił i poszedł do swego pokoju. — Tak dłużej być nie może — rzekłem, wysłu­chawszy jej relacji. — Stan obecny jest niegodny cie­bie i mnie. Musimy temu położyć kres. Czekam na twą decyzję; ja już swoją powziąłem. — Amadeo! — rzekła. — Mamy się rozstać? Raczej zabij mnie! — Nie — odparłem — ciebie opuścić? Moją żonę? Moje drugie ja? Masz rację: to byłaby śmierć. Ale obecny stan jest gorszy od śmierci. Takie życie, jakie teraz pędzimy, wcześniej czy później naraziłoby nas na zgubę. Czy można sobie wyobrazić, abym stale tu mógł się ukrywać, bym tu wiódł próżniaczy, samotny żywot, z dala od ludzi, z dala od wszystkich spraw, które mnie zajmują, trawiony męką, bezużyteczny dla świata i ludzi? A nawet gdybym mógł przycho­dzić tam, w mieście, do ciebie, czyż zniósłbym tę połowiczność i kłamstwo? To, co moje, musi być moim także wobec świata, muszę mieć prawo przyznania się do tego. Czy rozumiesz teraz, do czego zmierzam? Skinęła głową i siedziała zamyślona, nie mówiąc ani słowa. — Wiem, że niełatwo ci to przyjdzie — mówiłem dalej i ująłem jej rękę. — Na zawsze stąd wyjedziesz, nie ujrzysz więcej ojca, jeśli nie zdobędzie się na to, by do nas przyjechać, opuścisz ojczyznę, wszystko, co od lat dziecinnych pokochałaś, nie pójdziesz więcej do tego kościoła, w którym po raz pierwszy odmówiłaś pacierz. Wiem, że lęk cię zdejmuje na myśl o tym… Spojrzała mi w oczy i rzekła: — Godzę się na wszystko, co czyni ciebie szczęśli­wym! — A więc wierzysz mi, najdroższa! Wierzysz, że do­kładnie wszystko obmyśliłem. Mamy tylko jedno wyjście! Ucieczkę. Musimy ją przeprowadzić z nie­zwykłą ostrożnością. Fabio zna drogę do Ankony jak własny ogród. On nas tam piechotą zaprowadzi. Bę­dziemy szli tylko nocą, przebrani za wieśniaków. W Ankonie wsiądziemy na okręt idący do Wenecji. Fabio też zostawia tu wszystko, swego pana, córkę, byle nam tylko pomóc. Czy masz odwagę i siłę, by odbyć tę daleką drogę? — Choćby na koniec świata! Przypadłem do niej i objąwszy jej kolana, zawo­łałem: — Chodźmy więc! — Już dziś? — rzekła. — Błagam cię, Amadeo, nie żądaj tego ode mnie dziś. Nie mogę przecież odejść nie zobaczywszy raz jeszcze ojca i nie zabrawszy ze sobą pamiątek po matce… Przysięgam ci, że ani na chwilę wzdragać się nie będę, ani jedną łzą nie zdra­dzę bólu rozstania, gdy raz jeszcze spojrzę w oczy ojca. Czuję, że nie zaznałabym nigdy spokoju, gdy­bym teraz, bez pamiątek po matce, opuściła ten dom. Cóż szkodzi, jeśli do jutra poczekamy? Nikt nie prze­czuwa nawet, że jesteś tu, nikt nie wie, że nie spę­dzam tej nocy w mieście. Nawet Ninie nie powiem ani słowa o naszym planie. Gdy jutro wieczorem opuszczę dom ojca, ojczyzna moja będzie tam, gdzie ty mnie powiedziesz. Spojrzała na mnie takim błagalnym wzrokiem, że nie mogłem się sprzeciwić, choć lękałem się każdej zwłoki. Zasiedliśmy do stołu, Fabio usługiwał nam i przynosił potrawy; o naszych planach nie mówiliśmy zupełnie. Potem wyszliśmy do ogrodu. — Muszę pożegnać się — rzekła — z moimi ulu­bieńcami; tu oto jest sadzony przeze mnie krzew gra­natu, tu najulubieńsze moje drzewko pomarańczowe. Jutro nie będę miała czasu na pożegnanie się… Ułamała gałązkę granatu i rzekła: — Wezmę ją na pamiątkę. Na Północy, tam, gdzie ty mieszkasz, nie ma takich drzew… Zobaczywszy leżącą na żwirze piłkę, podniosła ją. — Tę piłkę także weźmiemy z sobą. Nasze dzieci będą się nią bawiły… — rzekła szeptem, kryjąc twarz na mojej piersi. Doszliśmy do tego miejsca, w którym po raz pierw­szy ją ujrzałem wychylającą się poprzez parkan. — Wiesz — rzekła — tu przenocujemy. Przyniosę z domu koc i przyjemniej nam będzie wypoczywać niż w dusznym pokoju… Wróciliśmy więc do willi i wynieśliśmy koce i po­duszki. Legliśmy pod baldachimem wielkiej lipy… …Gdy się obudziłem — nie wiem, po ilu godzinach, było jeszcze ciemno; na wschodzie horyzont jeszcze nie zaczerwienił się — stwierdziłem, że jestem sam. W pierwszej chwili nie zdawałem sobie sprawy, jakim sposobem się tu znalazłem. Potem z przerażeniem pomyślałem: gdzie ona? Dlaczego oddaliła się cichaczem? Wstałem, by zobaczyć, czy nie ma jej w willi. Ledwo zrobiłem kilka kroków, usłyszałem, że ktoś gwałtow­nie dobija się do bramy i potrząsa żelaznymi sztaba­mi. Pobiegłem, jak tylko mogłem najszybciej do bra­my. Zastałem tu już Fabia, którego również zbudziło to dobijanie się. Właśnie starał się dźwignąć jakąś ciemną postać, która upadła tuż za bramą. — Beatrice! — krzyknąłem, pochyliwszy się nad tą postacią. Otworzyła oczy i spojrzała na mnie, potem usiło­wała uśmiechnąć się. — To nic… Amadeo… — szeptała, z trudem doby­wając wyrazów z gardła i rękę przyciskając do ser­ca. — Nie czuję wcale bólu… nie lękaj się… Czy gnie­wasz się, że odeszłam, nie budząc ciebie? Spałeś tak spokojnie; myślałam, że wrócę sama do miasta i że nic mi nie grozi… Skądże oni mogli wiedzieć, że wró­ciłeś… Teraz musisz natychmiast stąd uciec… nie­stety sam… Ci dwaj, którzy się tam przyczaili, myśleli, że to ty idziesz… Zaledwie mnie zobaczyli, zażądali, bym powiedziała, jakie moje nazwisko. Milczałam. A wtedy wykonali to, za co im zapłacono. Ale nie udało im się; patrz, mogę myśleć, nawet mówić… Zo­staw mnie tu spokojnie; nie umrę wiedząc, że tobie nie grozi niebezpieczeństwo… A potem… potem ja do ciebie przyjadę… Uciekaj, nim zaświta… Podaj mi rę­kę… usta… Straciła przytomność. Zanieśliśmy ją do sali. Roz­pinając jej bluzkę, pokrwawiłem sobie ręce. Oddychała jeszcze… Coraz trudniej… Westchnęła i — zamilkła na wieki. Gdy słońce zajrzało przez okna, leżałem wciąż je­szcze na podłodze i wpatrywałem się w jej bladą twarz. Stary Fabio siedział w kącie i cicho jęczał. Wtem usłyszeliśmy na dworze okrzyki: „Bicetta! Bi­cetta!”. Po chwili wpadła Nina i przypadła do zwłok swej przyjaciółki, głośno szlochając. Gdy ją stary ode­rwał od łóżka, zawołała, zwracając się do mnie: — Musi pan natychmiast uciekać! Przybiegłam, by ostrzec Bicettę i pana. Zanim wyszłam z domu, Richino wpadł do sypialni Bicetty. Wiem teraz dlaczego: by jej powiedzieć, że pan już nie żyje. Że tak jednak się stanie, zaprawdę nie przypuszczał… Nie zastawszy Bicetty w sypialni, Richino zbladł i wybiegł. Jestem pewna, że niebawem tu będzie… Słyszycie?… Kroki… To on! Uciekaj pan, jeśli ci życie miłe! Nie odpowiadałem. Wstałem i stanąłem obok łóżka. Po chwili otwarły się drzwi i na progu stanął Ri­chino. Zoczywszy Bicettę martwą na łóżku, zbladł straszliwie i oparł się o drzwi. — Czego sobie pan tu życzy? — rzekłem. — Spo­dziewał się pan zastać mnie martwego… Zbiry, któ­rych pan nasłał, omyliły się co do osoby… Idź pan, wyjdź natychmiast z tego pokoju, morderco mojej żo­ny. Precz! Usłuchał bez słowa protestu. Nina przystąpiła do zwłok, ściągnęła z nich męskie ubranie i przebrała w białą sukienkę, tę, którą Bi­cetta nosiła, gdy ją ujrzałem po raz pierwszy. Na­stępnie przyniosła z ogrodu mnóstwo kwiatów. Potem usłyszeliśmy turkot powozu. Fabio wprowa­dził generała do sali. Gdy starzec spojrzał w martwą twarz swej Bicetty, padł na kolana i oparł czoło o rę­ce córki, złożone na piersi. Gdy po pewnym czasie chcieliśmy go podnieść — nie żył — atak sercowy momentalnie go zabił. Pochowaliśmy ich w nocy. Obecny był tylko Fabio i Nina; stary kanonik pobłogosławił zwłoki. Oświad­czył mi, że Richino tak zarządził; przykazał, aby wy­pełniano moje zlecenia, jakbym był panem domu. Sam tegoż dnia wyjechał do Rzymu. Nazajutrz odjechałem do Florencji. W rok potem czytałem w gazecie, że generałowa oddała swą rękę wiernemu swemu wielbicielowi, młodemu hrabiemu. Ilekroć pielgrzymowałem na grób Bicetty — a czynię to co roku — nigdy nie usiłowałem się z nią zobaczyć. Garcinda W pobliżu Carcassonne w Prowansji żył, w czasie gdy świat rycerski gotował się do drugiej wyprawy krzyżowej, znamienity hrabia, pan Hugo de Malaspina; po śmierci swej pięknej i szlachetnej małżonki oddał jedyną, dziesięcioletnią córeczkę Garcindę wraz z jej mleczną siostrą Aigletą na wychowanie do klasztoru Montsalvaire, i choć już miał włosy silnie szpakowate, rozpoczął od nowa wesołe życie kawalerskie. A że był rycerzem budzącym sympatię zarówno u mężczyzn, jak u kobiet, nie brakło mu zaproszeń na przeróżne uroczystości, turnieje i bankiety w okolicznych zamkach rycerskich; z biegiem lat odeszła go chętka igrania miłością i zainteresowanie popisami orężnymi, pogodził się więc z tym, że młodsi odeń odnosili na tych polach zwycięstwa, a sam z coraz większą namiętnością odda­wał się hulankom, pijaństwu, grze w kości. Toteż ten rozważny ongi, wykwintny i mądrze swymi dobrami gospodarujący człowiek podupadł, zadłużył się i wła­ściwie nic więcej nie posiadał jak tylko nieskalany honor rycerski i miłość swej córeczki. Nie chcąc jej sprawiać przykrości, starał się usilnie o to, by do kla­sztoru nie dotarła wieść o jego zubożeniu. Dwa razy do roku odwiedzał córkę w klasztorze. Dziewczynka, z głębi serca kochająca ojca i podziwia­jąca w nim pierwowzór wszystkich cnót rycerskich, zwróciła uwagę, że oczy starzejącego się ojca od pew­nego czasu nie spoglądają już tak dumnie jak ongi, że policzki są zapadłe, a dokoła ust rysują się coraz głębsze bruzdy. Przypisywała jednak to wszystko jego samotności i nalegała, by ją zabrał z klasztoru do domu. Hrabia wzdychał, potrząsał głową i mówił, że nie może tego uczynić, gdyż na zamku znajdują się sami mężczyźni, nie miałaby więc tam należy­tej opieki. Nie może jej zabrać z klasztoru, dopóki nie zamieni opieki bogobojnych mniszek na towarzy­stwo szlachetnego rycerza-małżonka. Nie podobało się to Garcindzie. Choć u zakonnic nie brakło jej rozrywek, a jasnooka Aigleta była spryt­ną dziewką, znającą się na żartach i mimo dyscypliny klasztornej płatającą pocieszne figle — Garcinda uczuwała tęsknotę za światem, a ponadto rada by bardzo całe swe serce łaknące miłości poświęcić ojcu. Ten jednak stanowczo obstawał przy tym, że nie godzi się z obyczajem rycerskim, aby młodziutka pan­na bawiła na zamku między samymi mężczyznami; po każdej takiej rozmowie szybko opuszczał klasztor i żegnał się z córką, która, pogrążona w smutku, z wieży klasztornej wypatrywała, póki ojciec nie zni­kał na zakręcie gościńca. Mijały tak lata, hrabianka dorosła, a zacne zakon­nice, choć niechętnie rozstawały się ze swymi wycho­wankami, dziwiły się, dlaczego pan de Malaspina nie myśli o wydaniu swej córki za mąż. Nie wiedziały, że ze wstydu, iż musiałby przed zięciem wyznać swe ubóstwo, stary hrabia nigdy nie wspominał o swej córce… Pewnego poranku, gdy się go nikt nie spodziewał na zamku, hrabia przyjechał sam jeden na swej bułanej szkapie i zapukał do bramy cicho, jak ciężko chory prosi o wpuszczenie do szpitala. Gdy odźwierny, obu­rzony na wczesnego gościa, wyjrzał przez zakratowanie okienko w żelaznej bramie, przeraził się tak bardzo, że drżące jego ręce z trudem mogły poruszyć rygiel i wpuścić pana de Malaspina. Twarz bowiem hrabiego była trupio blada, a oczy takie osowiałe i ponure, jakby nie wracał z zabawy na zamku bogatego sąsiada, hrabiego Peire de Gaillac, a z piekła świętego Patry­ka lub z innego, gorszego jeszcze miejsca, w którym z upiorami spędził noc. Stary hrabia zsiadł z konia, podał uzdę odźwierne­mu i krzyknął: — Sprowadź mi Geoffroy! Po czym ruszył krętymi schodami do swej izby, nie odpowiadając wcale na pytanie służącego, czy ma przygotować posiłek i obudzić resztę służby. Odźwierny odprowadził spoconego i zupełnie wy­czerpanego konia do stajni, potem pobiegł po owego Geoffroy, jak zlecił hrabia. Młodzieniec noszący to imię mieszkał w okry­tej powojem wieży, wznoszącej się tuż obok fosy zamkowej; a że pora była jeszcze bardzo wczesna, był pogrążony w głębokim śnie. Był to chłopak liczący niewiele ponad lat dwadzieścia, siostrzeniec hrabiego, dziecię nieszczęsnej miłości hrabianki Beatryczy z wędrownym śpiewakiem, który nie mając innego sposobu zdobycia córy dumnego rodu, namó­wił swą umiłowaną do ucieczki. Stary hrabia, pan Rambaut, dowiedziawszy się o hańbie spadłej na ród, wybrał się czym prędzej z synem Hugonem na po­szukiwanie zbiegłej córki i jej uwodziciela. Po siedmiu dniach wrócili; jechali stępa po obu bokach kolasy, w której spoczywała młoda hrabianka, blada, raczej podobna do woskowej figury niż do żyjącej istoty. Brat zabił jej kochanka i uwodziciela, ojciec przeklął umierającego. Od tego czasu hrabianka Beatrycza nie zamieniła z ojcem i bratem ani słowa, żyła w owej wieży, gdzie też urodziła syna; nigdy nie żaliła się, nigdy nie chciała się pojednać, choć brat, który ją zawsze bardzo kochał, zwłaszcza po śmierci ojca usil­nie się o to starał. Gdy Hugo ożenił się, przykazał swej żonie, aby co dzień odwiedzała pustelnicę, która nigdy nie opuszcza­ła wieży. Obie kobiety już nie żyły… Syn hrabianki, Geoffroy — tak nazwany po swym ojcu — rósł jakby własny syn hrabiego Hugona, i za­prawdę: najdumniejszy ojciec nie powstydziłby się takiego syna! Wyrósł na urodziwego młodzieńca, bar­czystego, śniadego; oczy miał wielkie, przeszywające; nigdy prawie uśmiech nie wykwitał na jego ustach. Chociaż bowiem opływał w dostatki, miał piękne szaty i kosztowną zbroję, rumaka i sokoła, choć nikt mu nigdy złego słowa nie powiedział i nie przypomi­nał pochodzenia — to jednak osnuwał go jakiś cień smutku; jeśli nie włóczył się po lesie sięgającym nie­mal do fosy zamkowej, trzymał się z dala od ludzi głośno mówiących, rozradowanych; stale bawił w tej samej izbie, w której go matka urodziła, jakby na całym świecie nie miał innego locum, w którym by chętnie przebywał. Kiedy jeszcze matka jego żyła, otoczył wieżyczkę krzewami róż; jej łóżko, komodę i skrzynię utrzymywał w tym stanie, w jakim matka te przedmioty pozostawiła; sam był niejako zupełnie bez potrzeb, niczego się nie domagał, o nic nie prosił, jakby każdej chwili był gotów porzucić kąt, w którym przeżył swe dzieciństwo i lata młodzieńcze. Oczywi­ście hrabia Hugo ani myślał o tym, by czymkolwiek dotknąć chłopaka; przeciwnie, starał się wszelkimi sposobami pozyskać jego serce. Miłość, jaką odczuwał ku siostrze, przeniósł na jej syna. Ale mimo jego starań, mimo dobroci i dowodów miłości Geoffroy nie mógł wymóc na sobie, by uścisnąć dłoń człowieka, który zabił jego ojca. Toteż cóż wreszcie hrabia mógł uczynić innego, jak pozostawić chłopca własnemu losowi. Nigdy nie żądał odeń żadnych posług, a gdy majątek jego stopniał do cna, raczej sam odmawiał sobie wszystkiego, niżby Geoffroy miał odczuć jakikolwiek niedostatek. Ilekroć hrabia Hugo wybierał się w gościnę na pobliskie zamki, nigdy nie brał z sobą chłopaka; nie jakoby wstydził się tego potomka wędrownego trubadura, ale po prostu dlatego, by młodzieniec nie był świadkiem jego lekkomyślnego trybu życia i aby nie zepsuły go wielce rozluźnione obyczaje na okolicznych dworach rycerskich. Toteż Geoffroy zdziwił się bardzo, gdy wuj go o tak niezwykłej porze wezwał na zamek. Natychmiast wdział ubranie i udał się z odźwiernym do komnaty hrabiego. Zastał go przy stole, na którym stała świeca woskowa, przy pisaniu listu. Geoffroy zatrzymał się u progu, czekając, aż hrabia skończy. Napisawszy list, hrabia oparł siwą głowę na ręce i zadumał się głęboko. Trzykrotnie Geoffroy wymienił swe imię, zanim stary otrząsł się z zadumy. Gdy młodzieniec spojrzał w za­troskaną twarz i zgasłe oczy wuja, przeraził się. Za­pytał, co mu dolega, czy nie nie należałoby sprowa­dzić lekarza… — Osiodłaj konia, Geoffroy — rzekł hrabia Hugo, z trudem dźwigając się z krzesła i zamykając list swą pieczęcią. — List ten musi dziś jeszcze być dorę­czony przeoryszy klasztoru Montsalvaire. Chcę rozmó­wić się tu z moją córką. A że sam do niej udać się nie mogę… ostatnia jazda nocą bardzo mnie osłabiła, muszę położyć się do łóżka… życzę sobie, abyś pojechał po kuzynkę i sprowadził ją tu jak najszybciej. Weź ze sobą pachołka, aby w jukach przywiózł suknie i wszy­stko, co moja córka ma w klasztorze. Przeorysza po­życzy koni dla dziewczyny i panny służebnej. Proszę ją o to w liście. W połowie drogi przenocujecie na fol­warku La Vaqueira, gdyż moja córka nie przywykła do tak długiej jazdy konno, a lato jest upalne. Wie­czorem trzeciego dnia spodziewam się was tu zoba­czyć. Młodzieniec wziął list, zatrzymał się chwilę u pro­gu, jakby chciał jeszcze o coś zapytać, potem rzekł tylko: — Stanie się tak, jak każesz, panie! — i ukło­niwszy się, wyszedł. W korytarzu wydało mu się, że ktoś woła go po imieniu, przystanął więc na chwilę, chcąc się przekonać, czy się nie pomylił. Gdy jednak nic więcej nie usłyszał, pobiegł do stajni, wyprowa­dził swego konia, dał jednemu z nielicznych, pozo­stałych jeszcze na służbie pachołków zlecenie, by szy­kował się do drogi — i z niezwykłą szybkością wydo­stał się przez most zwodzony z zamku. Wykonał zlecenie z wielkim pośpiechem, gdyż lękał się, by hrabia nie zmienił postanowienia i nie kazał mu wracać. Od ośmiu bowiem lat, a więc przez cały czas nieobecności Garcindy na zamku, nie zdarzyło się ani razu, by go stryj wysłał kiedy do Montsalvaire; widocznie starannie unikano, by kuzynostwo się nie spotkało. W latach dzieciństwa Garcinda najbardziej z wszystkich lubiła swego małomównego i przekor­nego kuzyna, syna wędrownego śpiewaka, który już wówczas w małej wieży starał się jak najbardziej odosobnić od ludzi. Służba szeptała między sobą, że tylko z powodu młodego Geoffroy hrabia wysłał swą córkę do klasztoru zamiast wziąć do domu wychowa­wczynię, jak to zwykle czynią wdowcy, nie chcąc rozstawać się z dziećmi. I oto Geoffroy został teraz wysłany, by sprowadził kuzynkę, która — jak powszechnie mówiono — wyrosła na przecudnej urody pannę. Czyżby ktoś ubiegał się o rękę Garcindy, iż więcej nie trzeba jej było strzec przed rozmiłowaniem się w kuzynie? A może podczas nocnej jazdy przyłączyła się do starego hrabiego jako towarzyszka na swej upiornej szkapie Śmierć i skłoniła go, aby pogodził się z Bogiem i ludźmi, pozwolił swemu dziecku tak postąpić, jak mu serce nakazuje? Takie myśli zaprzątały głowę mło­dzieńca, gdy szykował się do drogi. Gdy jednak stracił z oczu zamek Malaspina, za­przestał dręczących rozmyślań i począł sobie przypo­minać towarzyszkę zabaw dziecięcych; żywo przed je­go oczyma stanęła jej zgrabna postać, urocza twarzy­czka, białe ząbki i ciemne, roześmiane oczy. Dzień był pogodny; piękne niwy Prowansji rozpościerały się w przepychu złotych zbóż; po raz pierwszy życie wy­dało się chłopakowi rozkosznym darem. Począł śpie­wać pieśń, tę, którą ojciec jego zdobył sobie serce matki. Znalazł ją w śpiewniku, między papierami po­zostawionymi przez matkę: Lo douz chans d'un auzehl Que chantava en un plays, Me desviet l'autr'ier De mon camin… Nie wiedział, dlaczego właśnie ta pieśń, którą zre­sztą zawaze czytał z wielką zgryzotą, przyszła mu na myśl. Dziś śpiewał ją pełnym głosem i z radością w sercu. Gdy jednak pod wieczór zbliżył się do klasztoru, ucichł, a czoło jego znowu przesłoniły chmury. Serce silnie mu biło, gdy zapukał do bramy i podał jednej z zakonnic poprzez kratę list do przeoryszy; czekał przed bramą na odpowiedź, gdyż nie wolno mu było przestąpić progów klasztoru. Niebawem otrzymał od­powiedź, że zlecenie hrabiego będzie wykonane; na­zajutrz rano zastanie mu wydana hrabianka i jej towa­rzyszka; przeorysza prosi, aby udał się na noc do domku ogrodnika znajdującego się opodal klasztoru; tam są przygotowane noclegi dla gości klasztornych, tam też otrzyma wieczerzę. Noc dłużyła się bardzo młodzieńcowi; najwierniej­szy jego przyjaciel, sen, nie zjawiał się, jak zwykle, by skrócić czas oczekiwania. Skoro zaświtało, osiodłał konia, pożegnał się z ogro­dnikiem i wraz ze swym pachołkiem udał się pod bra­mę klasztorną, by oczekiwać pojawienia się Garcindy. Niebawem otwarła się brama, wyszła przeorysza, a za nią wszystkie zakonnice. W ich gronie znajdowała się hrabianka i jej towarzyszka. Poczęły się uściski i błogosławieństwa, łzy i westchnienia, tak że Geoffroy przez dłuższy czas nie mógł przypatrzyć się twarzy swej kuzynki, wciąż otoczonej welonami i białymi kapuzami zakonnic. Tylko błysk czarnych oczu i połysk jasnych włosów wprawił go w takie zmieszanie, że nie słyszał wcale, gdy przeorysza przystąpiwszy doń zapytała, czy jest doprawdy posłańcem hrabiego de Malaspina i czy to on przyniósł wczoraj list doma­gający się wydania młodej hrabianki. Dopiero pacho­łek, który ze złożonymi do modlitwy rękami gapił się na święte kobiety, widząc, że Geoffroy nie odpowiada wcale na pytania przeoryszy, trącił go łokciem i przywrócił w ten sposób do przytomności. Geoffroy począł tłumaczyć, że pan Hugo zachorzał, nie może sam przybyć po swą córkę; polecił mu więc zabrać ją; przykazał, by nie forsować jazdy i przenocować w La Vaqueira. Przeorysza poczęła się wahać, czy można tak mło­demu człowiekowi powierzyć dziewczynę; zatroska­nym wzrokiem powiodła ku niebu, a potem zwróciła się do kilku starszych zakonnic, pytając je o radę. Wtem spośród zakonnic wysunęła się Aigleta, cór­ka mamki Garcindy, i podając rękę młodzieńcowi zawołała: — Witajcie, panie Geoffroy! Co za smukły mło­dzian wyrósł z waszeci w tych ośmiu latach, gdyśmy się po raz ostatni widzieli! Słowa te przekonały przeoryszę, że rzeczywiście młodzian jest posłańcem hrabiego Hugona. Uścisnęła Garcindę, zrobiła nad nią znak krzyża i pomogła jej sama usiąść na starym siwku klasztornym. Geoffroy umieścił Aigletę na rączym koniku i wśród płaczu, powiewania chustkami, nawoływań i ostatnich słów pożegnania, ruszyła mała kawalkata spod bramy kla­sztoru Montsalvaire. Początkowo jechali w zupełnym milczeniu. Po kil­ku zapytaniach, jak się ojcu wiedzie i co w domu za­szło — Garcinda ani słowem więcej się nie odezwała do Geoffroy; może urażona była krótkimi, acz pełny­mi szacunku jego odpowiedziami. Potem jednak Aigleta, której rozstanie z klasztorem widocznie wcale nie martwiło, wprowadziła żywszy, weselszy ton; zaczęła opowiadać, jak to co dzień obmyśliwała inne psoty, by zapobiec nudzie i monotonii życia w murach klasztornych. Umiała doskonale naśladować głosy poszczególnych zakonnic, ich szepty, gdy je ktoś obserwował, ich śmiechy, gdy nie było nikogo w pobliżu, ich kłótnie i złośliwości, ich czułostkowość. Imitowała głęboki głos przeoryszy opisują­cej niebezpieczeństwa i pokusy świata. Wreszcie wy­głosiła żartobliwą przemowę, w której opisywała, jak to szatan czyha na cnotliwe dziewice, opuszczające za­cisze klasztoru, i jak zapewne w tej chwili zakonnice modlą się, by odważni rycerze, a zwłaszcza młodzi ku­zynkowie nie czynili zamachów na cnotę dziewiczą… Garcinda jadąca przodem przerwała te wybuchy dobrego humoru Aiglety, łagodnym głosem strofując ją za bezbożne słowa. — To grzech — mówiła — za tyle miłości i dobroci doznanej w klasztorze kpić z zacnych mniszek. Ja przy­najmniej nigdy nie zapomnę, że w mym sieroctwie zaznałam tam tyle szczerych uczuć siostrzanych i opieki macierzyńskiej… Aigleta zamilkła; z podziwem przypatrywała się pięknemu młodzianowi, który w zakłopotanym milczeniu jechał stępa obok dziewcząt. Im dłużej trwała jazda, tym większa była udręka młodzieńca. Już w latach chłopięcych obraz kuzynki był dla niego wcieleniem czaru i piękna, ale wrażenie to w ciągu wielu lat rozstania niemal zupełnie wytlało w jego sercu. Teraz od pierwszego wejrzenia rozgorzał w nim płomień sprawiający mu większą udrękę, niż kiedykolwiek w życiu znosił. Pomnażała jego męki również jej oschłość, chłód. Aczkolwiek nie wiedział jeszcze, czy przyczyną tego jest brak sym­patii dla jego osoby, czy też duma córy rycerskiej wo­bec biednego potomka wędrownego komedianta — to jednak w tych godzinach wspólnej jazdy przeżywał całą mękę naporu rozpaczliwych, kłębiących się w mó­zgu myśli; a były to myśli pełne rezygnacji i buntu zarazem, myśli o obowiązku rycerskim i szaleńczych nadziejach… Przemykało mu po głowie, dla kogo te­raz odwozi tę przecudnej urody dziewicę, czy już jej ręka jest dla kogoś przeznaczona, czy też tylko tęskno­ta starego i schorzałego ojca powołuje córę do opu­stoszałego domu. Ale nawet w tym wypadku: czyż nie nadejdzie dzień, w którym zjawi się na zamku szla­chetnej krwi młodzian i zerwie ten kwiat? Coraz bardziej chmurzyło się jego czoło i coraz smutniejszy stawał się wyraz jego twarzy. Wreszcie zwróciła na to uwagę panna i zapytała, czy nie chciał­by pokrzepić się jadłem i winem. Geoffroy, rumieniąc się po uszy, począł się tłumaczyć, że wyczerpany jest szybką jazdą poprzedniego dnia, że spędził w domu ogrodnika noc bezsenną. Zgodził się na krótki wypo­czynek. Zatrzymali więc konie na skraju lasu, w cieniu drzew, tuż obok źródła i pokrzepili się zapasami, które mniszki dały na drogę. Od razu wszystkim humory się poprawiły, zwłaszcza że Aigleta, zapomniawszy już, że ją hrabianka przedtem strofowała, znowu zaczęła do­wcipkować i zabawiać wszystkich swymi żartami. Garcinda siedziała w cieniu wysokiego drzewa i cierpliwie znosiła, że jej wesoła służebna, ani na chwilę nie mo­gąc usiedzieć na miejscu, poczęła z liści i kwiatów wić wieńce, przyozdabiać nimi wszystkich, nawet pachołka i pasące się na murawie konie, śpiewając ró­wnocześnie pieśni wcale nie przypominające nastro­jem klasztornych hymnów, a pobudzające pachołka do głośnego śmiechu. Wreszcie hrabianka wstała, usunęła z czoła i szyi wieńce i nakazała podać sobie konia. Natychmiast po­biegł Geoffroy — choć wypoczynek na skraju lasu wydał mu się rajską rozkoszą — i sprowadził rumaka hrabianki. Sam pomógł jej umieścić się w siodle, nie odważył się jednak spojrzeć na małą nóżkę, którą wsiadając oparła na jego ręce. Garcinda ruszyła kłu­sem, a za nią mała kawalkata. Geoffroy jechał teraz z podniesioną głową, jakby czerwone wino klasztorne, którym go uraczyła Aigleta, wzburzyło jego krew i wypłoszyło ponure myśli. La Vaqueira, dokąd przybyli pod wieczór, był to folwark, który przed kilku laty należał jeszcze do rodu Malaspina; potem jednak został oddany w za­staw (było to po całonocnej grze w kości, podczas któ­rej hrabia Hugo przegrał tę wieś do hrabiego Peire de Gaillac); o wykupieniu zagtawu oczywiście mowy być nie mogło wobec zupełnego zubożenia pana de Malaspina. Zarządca tego folwarku i jego żona, mie­szkający tu z wielką gromadą pastuchów i dziewek służebnych, nie wiedzieli zgoła, że posiadłość nie na­leży więcej do dawnego pana (hrabia Peire de Gaillac wcale dotychczas nie zatroszczył się o tę posiadłość). Toteż powitali hrabiankę Garcindę z całym respektem należnym córce właściciela i natychmiast po jej przy­byciu zakrzątnęli się około godnego przyjęcia gości. Mieszkali w jednoizbowej chałupie; sami posłali so­bie w kuchni, a izbę odstąpili obu dziewczętom. Geof­froy wszedł po drabinie na strych i tam przenocował na sianie. Późno już było, gdy zasnął, gdyż przez dłu­ższy czas — wieczór był przepiękny, niebo roziskrzo­ne gwiazdami — spacerował z dziewczętami po folwar­ku i wiódł z nimi długie, poważne rozmowy. Panny, choć obie były zmęczone całodzienną jazdą konną i długą wieczorną przechadzką, przez wiele godzin zasnąć nie mogły; rozbierając się prowadziły ożywioną rozmowę. — Dlaczego przez cały dzień, Garcindo, byłaś tak smutna? Czy gniewasz się jeszcze na mnie, że żarty stroiłam i różne plotłam głupstwa? Pojmij, jak bardzo byłam uradowana, że wreszcie mogłam wydostać się poza furtę klasztoru i podziwiać świat boży! — rze­kła Aigleta, splatając w warkocze włosy swej pani i przyjaciółki. — O nie, moja droga — odparła Garcinda — nie gniewam się wcale na ciebie. Zazdroszczę ci, że z tak lekkim sercem odbywasz tę podróż. O, jak mi ciężko na sercu… Aigleto! Marzyłam o tym, że kiedyś wrócę do ojca, oddychać będę swobodnie, powitam radośnie świat poza wzgórzem klasztornym. A teraz… — Czy świat nie wydaje ci się dość piękny, niebo dość błękitne, łąki dość zielone, jeziora dość przezro­czyste, by się w nich odzwierciedlała cała twa pię­kność? — roześmiała się przyjaciółka. — Nie kpij z mego smutku, mego przygnębienia! — odparła hrabianka. — Zważ, w dniu, w którym wra­cam z zacisza klasztornego w świat, nie ma przy mnie ojca, nie mogę ująć jego dłoni, słyszeć jego słów… O najdroższa, coś tajemniczego, smutnego, a może nawet okropnego ukrywają przede mną… przeczuwam jakieś straszne nieszczęście i to rzuca cień na ten tak przeze mnie utęskniony dzień wolności i powrotu do domu… — Głupstwa! — rzekła Aigleta. — Czy mam powie­dzieć, gdzie znajdowała się chmura, która rzucała ten cień?… Na czole i oczach pana Geoffroy… Zaprze­czaj, jeśli chcesz, ale co wiem, to wiem i nie na pró­żno dał mi Bóg oczy… Rozumiem, że martwi cię jego zachowanie, jego sztywność! Co za głupia mina, gdy się ma szczęście służenia dwóm młodym, przystojnym panienkom, z których jedna zresztą jest rodzoną kuzynką! A wieczorem, gdy spacerowaliśmy wśród łąk, czy mówił coś rozsądnego? Tylko o gwiazdach na nie­bie i o tym, czy po śmierci dusza tam się dostanie… Zdaje mi się, że miał gwiazdy o wiele bliżej siebie, a dla prowadzenia rozmów o śmierci nie musiałyśmy opuszczać Montsalvaire. Jest on wprawdzie śmiertel­nie zakochany, ale to go nie usprawiedliwia. Takie słowa dobre są w wierszach lirycznych, ale patrząc w oczy ślicznej dziewczyny mógłby… — Co za głupstwa pleciesz! — przerwała Garcin — da. — Czy nie wiesz, dlaczego jest taki smutny i dla­czego już nigdy w życiu nie będzie w nim szczerej, prawdziwej radości? Doprawdy, nie powinien tak bar­dzo brać sobie do serca swego pochodzenia. Gdyby ru­szył na jatkiś daleki książęcy dwór i tam spełniał służ­bę rycerską, nikt nie przypominałby mu tajemnicy pochodzenia; zdobyłby sobie sławę i bogactwa i mógłby się ubiegać śmiało o córę rycerskiego rodu. A choć jest marzycielem, to jednak powinien dobrze sobie uświa­damiać, że o mnie myśleć nie może; wszak ojciec mój nie oddałby mnie jemu nigdy. Raczej sądzę, że niena­widzi mnie jako córkę tego, który zabił jego ojca. Czy moja to wina? Ja przecież wobec niego tak się zacho­wuję jak za lat naszego dzieciństwa; uczyniłabym też wszystko, by zdobyć sobie znowu jego zaufanie. — Hm! — rzekła Aigleta rozpinając gorset swej pani — możliwe, że masz rację. A jednak rada była­bym, gdyby mnie tak nienawidził jak ciebie… Nie ży­czyłabym sobie niczego więcej… Ale mnie, córę słu­żebnej… Któż by sobie zadał tyle trudu, aby zastano­wić się, czy godna jestem miłości, czy nienawiści? A zdaje mi się, że my obie zasługujemy na taki trud. — Z dobrego rodu czynnie — wszystko jedno! Skoro tylko dostanę się między ludzi, zobaczysz, donna comtessa, że w sieć tych moich ciemnych włosów złowię sobie polnego ptaszka równie dobrze jak — ty z twoimi jasnymi włosami… — Gdyby cię kto usłyszał — przerwała Garcinda — sądziłby snadnie, że skądinąd jedziesz, a nie z kla­sztoru… Ale czas już spać. Chciałabym śnić, że już jesteśmy u kresu podróży i mogę uścisnąć mego ojca. Przeszło godzinę leżały już w łóżku, a żadna nie za­snęła. Łóżko było wprawdzie twardsze niż w Montsalvaire, ale były obie zdrożone jazdą; mimo to sen nie kleił powiek. Nagle Aigleta uniosła się z pościeli i rze­kła: — Nie wierzyłam zakonnicom, gdy mówiły, że świat pozbawia ludzi spokojnego snu. I oto patrz, zaledwo opuściłyśmy klasztor, unika nas sen. A nie jesteśmy przecież zakochane… Ja mogę to o sobie przynajmniej całkiem stanowczo, powiedzieć… O Święta Dziewico z Montsalvaire! Co to będzie, gdy i nadal nie będzie­my mogły spokojnie zasypiać? Ty oczywiście będziesz miała męża, a potem kochanków, ilu ich tylko ze­chcesz… ale ja? gdy mi się kto spodoba, a nie będę go mogła dostać, zdaje mi się, że podpalę las i skoczę w płomienie… — Co ty wygadujesz! — odpowiedziała Garcinda, nie podnosząc głowy z poduszki. — Czy sądzisz, że wzięłabym męża, którego bym nie kochała? Albo że ojciec zmusiłby mnie do tego wbrew mej woli? Czy nie wiesz, że nie ma istoty na świecie, którą kochałby bar­dziej niż mnie? Śpij spokojnie… Zdaje mi się, że za wcześnie wypuszczono cię z klasztoru. — Amen! — rzekła Aigleta, naśladując niski głos przeoryszy. Potem głośno się roześmiała i ani słowa więcej nie rzekła. Niebawem była pogrążona w głębokim śnie, gdy jej młoda pani długo jeszcze leżała, rozmyślając nad swą przyszłością. Następnego poranku gdy obydwie panny pojawiły się na progu, konie dawno już stały osiodłane na po­dwórzu zagrody. Uprzejmie skinęły głową Geoffroy i podziękowały rządcy folwarku za gościnę. Potem ruszyły w drogę, by jeszcze przed skwarem południa zdążyć do Malaspina. Znowu podczas drogi bardzo mało mówiono; mło­dzieniec był bledszy i pochmurniejszy niż wczoraj; na­wet Aigleta jechała zamyślona i od czasu do czasu wzdychała. Z trudem mogła nadążyć za hrabianką, która ostrogami popędzała konia do szybkiego biegu. Raz Garcinda zwróciła się do kuzyna ze słowami: — Czy sądzisz, że ojciec wyjedzie naprzeciw mnie? — Przypuszczam, że tak — odparł młodzieniec, nie ważąc się na nią spojrzeć, gdyż i on miał złe przeczu­cia. Gdy przybyli na miejsce, z którego można było zo­baczyć zamek Malaspina, Garcinda zatrzymała konia i przez dziesięć pacierzy wpatrywała się w stare mury, ręką przysłaniając oczy przed blaskiem słońca. Droga wiła się jakby jasna, wąska taśma poprzez zielone po­la, tak że widać było na niej każdy kamień. Ale nie można było zobaczyć żadnego jeźdźca… Również gdy kawalkata podjechała tak blisko, że strażnik na wie­ży zasygnalizował jej przybycie trąbą — nikt się nie pojawił; nikt nie pomyślał o uroczystym powitaniu, o jakim dziewczyna marzyła. Wartownik ukazał się w otwartej bramie, a za nim kilku pachołków o mizernym wyglądzie i jeszcze mi­zerniejszych strojach. Geoffroy wymówił się jakoś i odjechał w stronę stajni; krwawiło mu się serce na widok rozpaczy Garcindy, nie mogącej zupełnie zrozu­mieć, dlaczego wśród tak przygnębiających i smut­nych okoliczności dokonuje się jej powrót w dom oj­cowski. — Czy mój ojciec chory? — zapytała Garcinda war­townika. — Tylko ciężki atak gośćca — odparł i spojrzał w okno komnaty zajmowanej stale przez hrabiego, jakby się spodziewał, że pojawi się tam jego pan, aby po­witać wracającą córkę. Ale okno było puste… — Poczekaj tu na mnie, aż cię zawołam, Aigleto — rzefcła Garcinda i poszła do ojca. Geoffroy wprowadził konia do stajni, po czym po­szedł do swej izdebki w samotnej wieży. Chociaż było już południe i głód mu doskwierał, nie zatroszczył się wcale o obiad, lecz usiadł na łóżku swej matki i spoglądał na śpiewnik swego ojca, który natychmiast po wejściu do izby wyjął z komody i położył na kola­nach. Nie czytał jednak, wpatrywał się w czarne li­tery, a wsłuchiwał się w słowa, które mu własne ser­ce podpowiadało… Nagle twarz jego pokraśniała. Porwał się tak szybko z łóżka, że śpiewnik spadł z kolan na podłogę. Tak, to były jej kroki… poznał je od razu… oto dotknęła ręką klamki… oto przechodzi przez ciemną sień i już jest w izbie… Przerażony, wpatrywał się w jej twarz. Była jakby odmieniona. Przed kilku godzinami promieniała mło­dością i nadzieją, teraz była jakby napiętnowana bólem, rozpaczą. — Niepokoję cię i przeszkadzam, kuzynie — rzekła Garcinda bezdźwięcznym głosem. — Przychodzę, gdyż sądzę, że jesteś moim przyjacielem, może jedynym, jakiego mam. Pozwól, że usiądę… jestem bardzo znu­żona… nie na łóżku… tu zmarła moja ciotka… O mój kuzynie, gdybym wiedziała, że łóżko to stać by się mogło również i dla mnie śmiertelnym łożem, że ser­ce moje znieruchomiałoby, gdybym się teraz tu poło­żyła… Bóg świadkiem, uczyniłabym to natychmiast… Opadła na niskie krzesło, które jej podsunął, zakryła twarz rękami i poczęła łkać. — Na Boga! — zawołał. — Co się stało? Co powie­dział ci ojciec? Odjęła ręce z twarzy i spojrzała na niego poprzez łzy. — Nie, nie będę płakała — rzekła. — Jeśli to wszy­stko, co właśnie przeżyłam, nie jest snem, nie wolno mi płakać jak dziecku… Powiedz mi przede wszystkim: czy prawdą jest, że pan de Malaspina jest żebrakiem, a córka jego posiada tylko tyle w majątku, ile ma na sobie w tej chwili?… Milczysz? Dobrze więc. Cóż mi na tym zależy? Od dawna już przeczuwałam, że cze­ka mnie ubóstwo… Widziałam je w klasztorze; nie bie­dy i niedostatku lęka się moje serce. Ale hańby, Geoffroy, hańby! — Na krew Zbawiciela! — krzyknął. — Kto ośmiela się mówić, że grozi ci hańba, póki ja dźwignąć mogę miecz i lancę? Nie odpowiedziała na to pytanie. Dopiero po pe­wnym czasie zapytała: — Czy znasz hrabiego de Gaillac? Młodzieniec poruszył się tak gwałtownie, jakby nogą dotknął węża. Mruknął jakieś przekleństwo i zmiął w ręce kraj jedwabnej makaty, którą łóżko by­ło zasłane. — Znasz go zapewne — mówiła dalej dziewczyna. — Również i ja go znam. Przed dwoma laty przybył podczas polowania do Montsalvaire z wielkim orsza­kiem rycerzy i pięknych dam. Całe to towarzystwo obozowało w gaju obok ogrodu klasztornego. Z altany mogłyśmy wszystko widzieć, uczty i pijatyki, słysza­łyśmy pieśni, które śpiewała kochanka hrabiego przy wtórze harfy. Niebawem przeorysza wypędziła nas z ogrodu i zamknęła w klasztorze, zakazując pojawiać się za furtą, póki ci ludzie są w pobliżu. Potem weszła do nas i powiedziała mi, że hrabia de Gaillac oczekuje mnie za kratą; chciałby mnie zobaczyć, gdyż ma dla mnie pozdrowienia od ojca. Przeorysza wzięła mnie za rękę i prowadząc szepnęła mi do ucha: „Jesteś na uświęconym miejscu; nawet sam szatan nie miałby tu władzy nad tobą…” Za kratą ujrzałam tego bezboż­nika z oczami jastrzębia, a twarzą wilka; obok niego stała piękna jego kochanka; mogłaby być raczej jego córką… Śmieli się, gdy pojawiłam się z przełożoną klasztoru; na jej widok zaprzestali chichotów. Słysza­łam, że hrabia mówi do swej kochanki po toskańsku; rozumiałam wszystko, ale trudno byłoby mi teraz te słowa powtórzyć… Potem zwrócił się do mnie i powie­dział, że mój ojciec jest jego najlepszym przyjacielem… Czułam, że na te słowa mąci mi się w głowie, miga mi przed oczyma — gdy oprzytomniałam, nie było ich więcej… Przeorysza ani słowem nigdy potem nie wspo­mniała o tych odwiedzinach, zakazała wymawiać na­zwisko hrabiego de Gaillac. Nie słyszałam też tego nazwiska do dnia dzisiejszego… aż własny ojciec mi oświadczył, że nieszczęsnej nocy, gdy już resztkę ma­jątku przegrał do tego człowieka… zagrał raz jeszcze w kości o bardzo wysoką stawkę… o rękę swej córki… i również przegrał… Krzyk oburzenia i rozpaczy dobył się z piersi młodzieńca. Potem jednak ciało jego jakby znierucho­miało, głos uwiązł w gardle… W izbie zapanowała ci­sza… — Nienawidzisz mego ojca, wiem o tym — rzekła wreszcie dziewczyna. — Wiem o tym od wielu lat i zawsze srodze się tym martwiłam. Ale to, co ci te­raz powiedziałam, niech nie pomnaża twej nienawiści. Gdyż jeśli istnieje na świecie nieszczęśliwiec, który już tu znosi wszystkie udręki piekła i pokutuje za swe grzechy, to jest nim, wierz mi, Geoffroy, pan de Ma­laspina, który chętnie zamieniłby się z każdym że­brakiem u bramy zamku przystającym, gdyby mógł cofnąć to, co się stało. Wijąc się jak wąż rzucony do ognia, kryjąc twarz w poduszce, by nie spojrzeć mi w oczy, ojciec opowiedział mi, jak się to wszystko sta­ło, jak go na zamku de Gaillac spojono winem, jak mu wciśnięto w rękę puchar z kośćmi. Gdy usłyszał szyderczy śmiech hrabiego, oprzytomniał i ujrzał prze­paść, w którą wtrącił swe ostatnie dobro: szczęście je­dynego dziecka… Usiłował na wszelkie sposoby odwieść zwycięzcę od domagania się wygranej, ofiarował mu się za pachołka, jeśliby tym mógł okupić długi… Na próżno. Hrabia roześmiał się szyderczo. Co? — powie­dział — chcesz wdać się ze mną w handel? Chcesz mi dać starego koguta za młode kurczątko? Mam dosyć pachołków; brak mi młodej żony; starzeję się, a ża­dnej z mych przyjaciółek tak nie miłuję, bym jej zapi­sał moje ziemie i zamki; a zresztą wiem, że każda z mych kochanek z młodszymi ode mnie chłopakami wychyliłaby kielich na wiadomość o mym wcze­snym zgonie. Wasza córka, panie de Malaspina — mó­wił de Gaillac — jest pobożna i cnotliwa; dobrze w klasztorze chowana, nawróci mnie, starego grzesz­nika, skłoni do bogobojnego życia. Nie oddałbym skar­bów całego świata za jej rękę, która otworzy mi wrota niebiańskie. I dlatego wzywam was, hrabio de Malas­pina, byście w ciągu trzech tygodni z nią tu przybyli i byli świadkiem naszego ślubu. Jako upominek ślub­ny dla mej narzeczonej a waszej córki ofiaruję wam z powrotem wszystkie pola i lasy, dwory i za­grody, które w ciągu lat od was wygrałem, byście nie jako biedak wydawali córę swą za mąż i na stare lata żyli znowu w dostatku… Po tych sło­wach pan de Gaillac wezwał służącego, aby mu po­świecił w drodze do sypialni, i zostawił mego ojca samego. Geoffroy poruszył się, jakby chciał coś powiedzieć, Garcinda wstała, przystąpiła do niego i położyła swą drżącą rękę na jego dłoni. — Kuzynie — rzekła — wiem, co chcesz powie­dzieć: że lepiej jest opuścić zamek i uciec w świat da­leki niż znosić hańbę i oddać diabłu ciało i duszę. Ale zważ, że ojciec mój nie posiada nic więcej prócz swe­go honoru, swego słowa rycerskiego. Czy wolno mi, córce jego, nakłaniać go do złamania słowa? Żywię je­dnak nadzieję, mój przyjacielu, że zdołam zapobiec nieszczęściu. Mam zamiar napisać list do tego, który do mnie nabył prawo, a ty… ty, jeśli mi dobrze życzysz, musisz list ten osobiście wręczyć panu de Gail­lac… i to dziś jeszcze; nie mogłabym bowiem spokoj­nie zasnąć, zanim nie otrzymam odpowiedzi. Wypocznij tu nieco i pokrzep się jedzeniem. Ja pójdę i napiszę list… W klasztorze zawsze chwalono mój kunszt pisa­nia… oby Bóg zezwolił, by teraz mi się ten kunszt przydał! Patrz, odchodzę stąd o wiele spokojniejsza, niźli przyszłam, chociaż nie powiedziałeś mi ani słowa pocieszenia. Ale tu, w tym miejscu, gdzie jako dzieci byliśmy tak szczęśliwi, tu nie mogę sobie wyobrazić, aby ten szatański plan mógł się ziścić i honor ojca okupiony został hańbą córki! Geoffroy głęboko westchnął, przycisnął jej rękę do swych ust na znak, że godzi się na wszystko, co mu zleciła. Wtedy Garcinda położyła swą rękę na jego ramie­niu i rzekła: — Aigleta przyniesie ci list. Żegnaj, przyjacielu, oby Bóg cię prowadził! Potem przystąpiła do obrazu Matki Boskiej, wiszą­cego na ścianie, złożyła ręce i szeptem modliła się: Maires de Crist, ton filh car Prega per nos, quens ampar E quens garde de cazer A la fin en desesper. Po czym wyszła. * Dzień i noc minęły; znowu minął dzień i noc. Geoffroy nie wracał. Pan Hugo niezbyt się tym przejmował. Był przyzwyczajony do tego, że młodzian chadzał własnymi drogami i przez całe tygodnie był nieobecny. A teraz nienawistny był mu widok ludzi w ogóle. Godzinami całymi siedział nieporuszony na jednym miejscu w swej izbie; pokarmów, które mu przynoszono, prawie nie tykał, pił natomiast wiele wina, jakby w nim szukał zapomnienia tego wszystkiego, co się stało i stać się miało w najbliższej przyszłości. Wieczorem pierwszego dnia przyszła do niego Garcinda. Nie odważył się spojrzeć na swe własne dziecko; gdy przystąpiła i dotknęła lekko ręką jego ramienia, całe jego ciało wstrząsnęło się, zsunął się z krze­sła na podłogę i, czoło przyciskając do jej stóp, objął rękami jej kolana; z trudem zdołała go podnieść i od­prowadzić na łoże. Odtąd nie przestępowała progu je­go komnaty. Trzeciego dnia o świcie Garcinda obudziła spoczy­wającą obok niej Aigletę. — Słyszysz? Moja droga, słychać na moście dudnie­nie kopyt… tak… coraz bliżej… słyszę, otwierają bra­mę… to on! Matko Boska, co mi przyniesie? Życie czy śmierć? Wyskoczyła z łóżka i szybko wdziała płaszcz. Ró­wnież Aigleta pośpiesznie opuściła łoże. Do izby sączyło się czerwone światło wschodzącego słońca i barwiło blade policzki hrabianki. Byłaby wybiegła naprzeciw Geoffroy, gdyby miała na tyle sił; nagle uczuła bezwład w nogach; jakby je obciążono i przykuto do podłogi. Stała na środku izby, gdy wszedł. Również i on był blady, a gdy na powitanie pochylił głowę, Aigleta zauważyła, że nie zdjął skórzanej czap­ki, która sięgała do połowy czoła. Natomiast Garcinda nic nie widziała prócz jego smutnych, głęboką melan­cholią owianych oczu… — Wracasz ze złymi wiadomościami… — rzekła. Potem usiadła na ławce obok okna i słuchała jego relacji: Tego samego wieczora przybył do zamku Gaillaka; popędzał konia do szybkiego biegu, by czasu nie tra­cić. Gdy go wprowadzono do sali, hrabia siedział wła­śnie przy wieczerzy: towarzyszyło mu kilku kompanów i jedna z jego przyjaciółek. Na niskim stołeczku u stóp hrabiego siedział karzeł. Piękna kobieta nalewała wciąż do srebrnego puchara czerwone wino i spijała odrobinę słodkiego napoju, po czym podawała puchar hrabiemu, który go wychylał do dna. — Wręczyłem hrabiemu list — ciągnął Geoffroy — nie mówiąc ani słowa; podczas gdy czytał, myślałem, jak by przy tym stole wyglądała ta, która list napi­sała… Na tę myśl krew uderzyła mi do twarzy, czu­łem, że mąci mi się w głowie; musiałem oprzeć się na rękojeści miecza, by nie upaść. Jeden z gości spostrzegł­szy to, zawołał, by mię odprowadzono do izby zajmowanej przez służbę i tam nakarmiono, gdyż zapewne jestem wygłodzony po całodziennej jeździe. Na to rze­kłem: — Poczekam tu na odpowiedź i natychmiast wrócę do domu. — Tymczasem hrabia przeczytał list. Podał go, nie mówiąc ani słowa, sąsiadce. Ledwo ta przeczytała pierwsze słowa, poczęła się głośno śmiać. — Kazanie! — zawołała. — Hrabio, dostajesz za żo­nę świętą kobietę! Po czym zaczęła głośno odczytywać list. Słowa, któ­re kamienie wzruszyłyby do łez, w sali tej wywołały tylko szydercze śmiechy. Po odczytaniu listu kobieta ta dumnym wzrokiem po­wiodła po całej sali i rzekła: — Niech przyjedzie tu ta świętoszka! Nienawidziłam jej, gdyż myślałam, że opanuje cię, hrabio, i bę­dzie tu władała. Ale jeśli jest podobna do listu, któ­ry napisała, nie lękam się jej! Nie tobie, Peire de Gaillac, przystoi włosiennica i pas nabity kolcami. Przy­wykłeś do żaru piekielnego, marzłbyś w atmosferze niebiańskiej. W piekle radość wielka panuje, gdy szatan widzi ludzi grzeszących, kipiących życiem! Piję za twe zdrowie, hrabio, oby twa cnotliwa i święta bog­danka niebawem pomnożyła nasze grono! List, który krążył tymczasem po wszystkich obec­nych, dostał się teraz w ręce karła. — Nie tak trzeba ten list odczytać! — zawołał bła­zen. — Zważcie, jak to zrobić należy! I począł wyśpiewywać głowo w słowo tonem, jakim w kościele odczytuje się litanię. Nie mogłem się więcej opanować. Przyskoczyłem do bezwstydnika, wyrwałem mu list z ręki i uderzy­łem z taką siłą w głowę, że potoczył się i upadł na po­dłogę. — Jeśli nie mam otrzymać odpowiedzi godnej da­my, która mnie wysłała, to niechby zamilkły bezczel­ne usta, naigrawające się z szlachetnej dziewicy i ściągające w błoto jej słowa. Przez chwilę panowała w sali cisza. Potem przysko­czyli do mnie pachołkowie… Oprzytomniałem znowu w lochu, na wilgotnej słomie; krew spływała mi po twarzy, czułem dotkliwy ból na całym posiniaczonym ciele; dziękowałem jednak Bogu, że nie muszę więcej słyszeć bezecnych słów miotanych na ciebie, Garcindo. Nie wiem, co się działo w ciągu nocy i następnego dnia. Popadłem bowiem w ciemnym lochu w głęboki sen. Około godziny dwunastej następnej nocy obudził mnie nagle blask pochodni; uczułem dotknięcie mięk­kiej ręki kobiecej. Obok mego łoża stała kochanka hra­biego i uczyniła znak, bym milczał i szedł za nią. Po­prowadziła mnie przez kamienne schody, a potem przez wiele krużganków i komnat do małych drzwi, które otworzyła kluczem. — De Gaillac postanowił, byś w lochu zginął z gło­du — szepnęła. — Chcę cię uratować. Uciekaj! Za ty­mi drzwiami stoi osiodłany koń; przytroczyłam do siodła kosz z jadłem i napojem dla ciebie. Gdybyś kie­dy zapragnął kobiety, przybądź do Carcassonne i pytaj o Agnieszkę z Sardynii; wskażą ci, gdzie mieszkam… Czekała, co na to powiem; widocznie spodziewała się słów podziękowania i czułego pożegnania. Kiedy jed­nak milczałem, uchyliła drzwi i dotknąwszy ustami rany na mym czole rzekła: — Biedny chłopcze, zasłużyłeś na lepszy los… Wskoczyłem na siodło i ruszyłem w cwał. Chłód no­cy orzeźwił mnie, czułem, że gorączka ustępuje. Popę­dzałem konia do coraz szybszego biegu i oto jestem tu… Tak skończyła się moja misja… Garcinda wstała z ławki i przystąpiła do młodzień­ca, jakby mu chciała coś powiedzieć. Nie mogła jed­nak dobyć głosu z gardła; ze spuszczonymi oczyma stała naprzeciw niego. Natomiast Aigleta powiedziała: — Pójdę i przyniosę balsamu i płótna, byśmy mogły opatrzyć ranę. Ledwo poszła, gdy Geoffroy padł na kolana przed milczącą dziewicą, ujął jej ręce i zawołał: — Rozkaż, co mam czynić! Życie moje ma dla mnie tylko tę wartość, że mogę je dla ciebie poświęcić. Nigdy nie wypowiedziałbym tego, co przepaja moje serce, gdyby nie to nieszczęście, które cię spotkało. Nie jesteś hrabianką, dumną córą pana de Malaspina, którą w snach mych przyrównywałem do dalekiej gwiazdy, hen w niebotycznych wysokościach. Jesteś biedną, nieszczęśliwą, udręczoną istotą i nie pogardzisz sercem miłującym cię nad życie. Najdroższa, rzeknij słowo, a wskoczę na koń i popędzę do Gaillaku, by ten sztylet zatopić w piersi człowieka nastającego na twą cześć, choćbym ten czyn okupić miał natychmiastową śmiercią. Po raz pierwszy uśmiech wy kwitł na jej bladej twarzy. — Geoffroy — rzekła zbliżywszy swe wargi do krwawej rany na jego czole — twe słowa są podyktowane gorączką. Pójdź, połóż się, Aigleta, która zna się na, tym, obmyje twą ranę i przyłoży lekarstwo. Musisz pokrzepić się jedzeniem i snem. Przyjmuję bowiem to, co mi ofiarujesz… życie twe… Kiedy opo­wiadałeś o tym, co cię spotkało, zastanawiałam się nad tym, co mi należy uczynić. Ale nie pora teraz mówić o tym… Patrz, oto przychodzi twoja lekarka, oddaję cię pod jej opiekę, nie pożałujesz, jeśli będziesz posłuszny, i jak najprędzej odzyskasz siły… A ty, Aigleto, zajmij się gorliwie moim kuzynem i bacz, aby mógł jak najlepiej wypocząć… Młodzieniec z podziwem patrzał na hrabiankę; nie mógł pojąć, że zachowywała taki spokój, kiedy prze­cież wrócił z Gaillaku z odmowną odpowiedzią i wszel­kie próby odwrócenia nieszczęścia były z góry skaza­ne na niepowodzenie. Aigleta zaprowadziła go do jego izby w odosobnio­nej wieży, opatrzyła ranę, zmusiła do pokrzepienia się napojem i jadłem i opuściła wreszcie, gdy zauwa­żyła, że zasypia. Niedługo spał Geoffroy. Obudził się po kilku godzinach wypoczęty, nie czujący bólu głowy, który mu przedtem silnie doskwierał; czoło miał dzięki balsamowi Aiglety chłodne, a serce dzięki tajemniczym zapowiedziom Garcindy gorące. Usiadł obok okna, wpa­trywał się w promienie słoneczne, powoli przesuwa­jące się coraz bardziej na zachód, i w ptactwo okrąża­jące wieżę. Nikt mu przez wiele godzin nie zmącił: spokoju. Pachołkowie siedzieli na kamiennych ławkach obok bramy zamkowej; dziewczęta znajdowały się widocznie w swej komnacie, gdyż nie zjawiły się ani razu. Na chwilę tylko ujrzał Geoffroy pana Hugona, który zbliżył się do swego okna i wpatrywał w głębo­ką fosę zamkową, jakby się zastanawiał, czy nie nale­żałoby położyć kres męce… Włosy i broda hrabiego sta­ły się śnieżnobiałe, twarz wychudła. Po chwili znikł z okna jak widmo… Wreszcie słońce zaszło, nad lasem wzniósł się sierp księżyca i osrebrzył ogródek róż przed wieżą. Za­milkło ptactwo, słychać było rechot żab w fosie zam­kowej. Było talk jasno w wieży, że młodzieniec mógł odczytać każdą literę w oprawnym w pergamin śpiew­niku swego ojca. Nie wiedział jednak, co czyta… Minęło sporo czasu — i oto z zamyślenia obudziły młodzieńca kroki. Przypadł do drzwi, otworzył je i ujrzał na progu obie dziewczyny. Powitały go tylko skinieniem głowy; dopiero gdy weszły do ciasnej izdebki, rzekła Garcinda: — Widzisz… dotrzymuję słowa… Ale czy ty przez dzień nie powziąłeś innego postanowienia? Czy nie żal ci się uczyniło, że zbyt pośpiesznie wypowiedziałeś słowa, które słyszałam dziś rano?… Czy prawdą jest, że miłujesz mnie nad życie? I że życie poświęciłbyś dla mnie? Możesz śmiało mówić, Aigleta wie o wszy­stkim. Wiedziała ona już pierwej niż ja sama, że serce moje należy do ciebie… O mój drogi, już w La Vaqueira… gdyśmy rozmawiali o gwiazdach i nocą prze­chadzali się po łąkach… byłam tylko dlatego taka ci­cha i smutna, gdyż przeczuwałam, że tracę cię, że nie­bawem nie będę swobodnie rozporządzała własnym sercem i ręką. Bóg świadkiem: byłam wtedy zdecydo­wana okazać posłuszeństwo ojcu, gdyby moją rękę ofiarował obcemu jakiemuś, ale szlachetnemu czło­wiekowi. Ale stać się ofiarą niefortunnej gry w kości, być odstąpioną zwyrodniałemu osobnikowi w nie­szczęsnej chwili, jakby zwierzę lub kawał złota — nie, tego zaprawdę Bóg sam nie wymaga, choć nam przykazał, byśmy czcili ojca i matkę. Widziałam we śnie matkę… płakała pochylając się nade mną… wiem, że gdyby żyła jeszcze, raczej uciekłaby ze mną w świat daleki, a nie dopuściłaby, bym dostała się do łożnicy pana de Gaillac… Oto jestem u ciebie, najdroższy, i jeśli prawdą jest to, co mi powiedziałeś dziś rano, a wierzę twym słowom, mam szczerą wolę natychimiast, tu, wobec Boga i mej Aiglety jako świad­ka, poślubić cię i uciec z tobą w świat… Wiem, że ojciec mój nie wsiądzie na koń, by nas ścigać i ukarać syna, tak jak to uczynił jego ojcu; ojciec mój bowiem zdaje sobie sprawę, że nie jemu sądzić nas przystoi, gdyż sędzia musi być człowiekiem bez win… A my, dokądkolwiek się dostaniemy, czyż nie będziemy szczęśliwi? Ja przy tobie, Geoffroy, a ty przy swej Garcindzie! Po tych słowach podała mu swą drobną rączkę. Geoffroy początkowo stał nieruchomy i milczący, jakby nie rozumiał zgoła jej słów. Podziałały one na nie­go wprost obezwładniająco. Potem jednak opamiętał się i, zdejmując pierścień z palca, rzekł: — Czy poznajesz go? To pierścień zaręczynowy me­go ojca; wierność, którą ślubował mój ojciec, wręcza­jąc ten pierścień swej umiłowanej, okupił życiem. Oto wręczam go tobie i ślubuję wobec Boga i naszej wier­nej przyjaciółki: nigdy nie będę należał do innej ko­biety prócz Garcindy de Malaspina! — A ja do żadnego mężczyzny prócz ciebie, Geoffroy! — Amen, oby tak było! — rzekła Aigleta i złączyła ręce małżonków. Potem przyklękli przed obrazem Madonny i przez chwil kilka cicho się modlili. Gdy wstali i padli sobie w ramiona, Aigleta niepo­strzeżenie opuściła izbę. Wyszła do ogródka i uplotła dwa wianki róż. — Nie ma wesela bez wieńców! — rzekła, wróciwszy do izby i wieńcząc ich czoła. Geoffroy udał się następnie do stajni, osiodłał ko­nia i wyprowadził na most zwodzony. Tu oczekiwała go już Garcinda. Siadła przed nim na siodle, Geoffroy wspiął konia ostrogami i — zniknęli w lesie. Niezbyt wielki ciężar miał koń do dźwigania. Prócz miecza i sztyletu Geoffroy wziął tylko śpiewnik swego ojca. Garcinda nic ze sobą nie wzięła z zamku ojcowskiego prócz tego, co miała na sobie. Przy blasku księżyca oddalili się od zamku ścieżyną leśną. Niewiele z sobą mówili. Tylko od czasu do cza­su Garcinda obracała się ku niemu, całowała go i szep­tała: mój mężu… Nie zdawali sobie wcale sprawy, jak niepewma przyszłość ich czeka; rozkoszowali się swym szczęściem, jakby żaden cień, żadna troska i niebezpie­czeństwo nie przesłaniało ich miłości. Gdy jednak opuściwszy las dostali się na pagórek, z którego Garcinda dopiero przed kilku dniami po wie­lu latach pobytu w klasztorze przypatrywała się zam­kowi swych przodków — ujęła nagle cugle konia i za­trzymała go. — Dlaczego tu mamy zatrzymać się, najdroższa? — zapytał Geoffroy. Wciąż wpatrywała się poprzez uśpioną dolinę w ciemne mury, w osrebrzone światłem księżyca dachy zamku. — Co tam widzisz? — zapytał młodzieniec, czując, że smukła postać, siedząca przed nim, zadrżała, jakby pośród ciepłej nocy letniej owionęły ją mroźne wichry. — Patrzmy przed siebie, a nie za siebie. Przed mami leży szczęście. Smutnie potrząsnęła głową, nie mówiąc ani słowa. Nagle zdało jej się, że widzi w oddali w samotnym zamku ojca idącego chwiejnym krokiem z pochod­nią w ręku od komnaty do komnaty i wołającego: gdzie moja córka Garcinda? Dałem w zastaw moje słowo ry­cerskie; muszę go dotrzymać. Gdzie moje dziecko i gdzie moja cześć? Nie mam zaprawdę nic więcej jak nazwisko bez skazy, i to też teraz tracę. Ostatnia z ro­du Malaspina zabiera z sobą honor rodu; wie ona przecież, że nie mogę, jak przed dwudziestu laty, wsiąść na koń, by pomścić hańbę na uwodzicielu; je­stem schorzałym i grzesznym starcem. Umrę z pięt­nem hańby na czole, zaś wrogowie moi rozgłoszą: aby nie uiścić się z długu, sam namówił córkę do ucieczki… Nagle znikła ta wizja sprzed oczu Garcindy i na­tychmiast wyłoniła się druga: oto za nią i za Geoffroy pędzi na spienionych koniach mnóstwo rycerzy i pa­chołków… oto na czele ich Peire de Gaillac… oto Geoffroy walczy z przemocą i wreszcie pada barwiąc swą krwią zieloną niwę… oto słyszy szydercze słowa zwycięzcy: „Zazdrościłeś mi wygranej, synu wędrow­nego komedianta? Wierzyciel ma prawo przemocą wziąć dług, z którego dłużnik dobrowolnie nie chce się uiścić…” Garcinda uczuła, że serce w niej bić przestaje. Uświadomiła sobie nagle: to, co uważała za szczęście, było tylko ułudą, majakiem, sennym marzeniem; ojca i męża, tych jedynych, których kocha, postępek jej naraża na niechybną śmierć… — Na miłość boską! — krzyknął Geoffroy, czując, że umiłowana bezwładnie ciąży mu w ramionach. — Oprzytomnij, najdroższa! Pozwól, że ja ujmę cugle i pomkniemy ku wolności, życiu, szczęściu. Fatalność, krążąca nad tamtym zamkiem, nie dosięgnie nas, gdy będziemy hen, daleko! Miałażbyś… Nie mógł dokończyć zdania, gdy spojrzał w oczy swej młodej żony, z których nagle znikł blask szczę­ścia i radości. Niebawem jednak blada twarz jej po­częła się ożywiać. Garcinda kilka razy głęboko wes­tchnęła, spojrzała na niego wzrokiem pełnym miłości i wysilając się na uśmiech rzekła: — Przestraszyłam cię, najdroższy. Czy mamy powód lękać się złych duchów, krążących dokoła tego zamku i zazdroszczących nam szczęścia? Ty, mąż mój, i ja, żona twa, na wieki ciałem i duszą złączeni? Co się zaś tyczy naszej ucieczki, to po głębokim zastanowieniu myślę, że Bóg nie chce, abyśmy wykonali ją tak, jak uplanowaliśmy sobie… Zemściłoby się to na nas i skoń­czyło żałośnie jak wtedy, gdy twój ojciec uprowadził ciotkę… Słuchaj, mam inny zupełnie plan… dowiesz się o nim o świcie… Pochwalisz mnie, że tak mądrze wszystko obmyśliłam, aby wierzyciel nie miał żadnych uroszczeń do dłużnika, a równocześnie bym nie nale­żała do żadnego innego mężczyzny, jak tylko do cie­bie, którego wobec Boga poślubiłam. Pomóż mi zsiąść z konia, wrócimy pieszo przez las, noc jeszcze długa, a piękniejszej nocy poślubnej nikt życzyć sobie nie może. A teraz ucałuj mnie, bym znowu ujrzała uśmiech na twej twarzy, bo zaprawdę, życie jest zbyt krótkie, by choć przez chwilę zmącać je sobie zgry­zotami i smutkiem. Uczynił to, czego sobie życzyła; gdy jednak uścisnął ją i ucałował, nie mógł się powstrzymać od py­tania: — Co zamierzasz uczynić, Garcindo? Czy nie po­wzięłaś zbyt ryzykownego planu? A gdyby się nie po­wiódł i pogrążył nas w większe jeszcze nieszczęście? Ona jednak uśmiechnęła się, położyła mai palec na usta i rzekła: — Jesteś najbardziej zazdrości godnym małżonkiem na bożym świecie, mój panie i mężu: masz bowiem żonę, która umie zachować tajemnicę. A teraz nie na­legaj więcej. Co nas obchodzi jutro? Czyż jesteśmy tak starymi małżonkami, byśmy mieli rozmawiać o rzeczach ważniejszych niż nasza miłość? Powiedz, kochanku, czy podobam ci się naprawdę lepiej niż Agnieszka z Sardynii? Czy ma ona piękniejszą i gład­szą twarz niż moja? Nie, nie obejmuj mnie tak gwał­townie: księżyc spogląda tak bezczelnie; wątpię, czy wie, żeśmy małżonkami. Chodźmy do lasu, jestem zmęczona jazdą i chciałabym wypocząć. Znam miejsce, gdzie strumyk płynie wśród mchów; rośnie tam wiele kwiatów… splotę świeże wieńce dla nas, bo te, które mamy od Aiglety, są już pogniecione. Biedaczka… Czy wiesz, że i ona ciebie bardzo kocha? Ale tak już jest na świecie: nie można mieć dwóch żon, prawo boskie zakazuje… Jeśli nie jestem lepsza od niej, to zaprawdę jestem nieszczęśliwsza… a właściwie byłabym nią, gdybym nie była posiadła twego serca… Tak mówiła, a młodzieńca oszałamiały jej słowa jak najprzedniejsze wino. Zeszli z pagórka i poszli w las. Koń stąpał za nimi, a wreszcie począł się paść, gdy na polance leśnej spo­częli na puszystym mchu. Opodal szumiał strumyk, księżyc świecił tak jasno, że nikt by zasnąć nie mógł, tym bardziej tych dwoje, którzy mieli sobie tyle do zwierzenia, a nie wiedzieli, co ich jutro czeka… Gdy zaświtało i spadła rosa, młoda kobieta pod­niosła się i rzekła: — A teraz pójdźmy do domu… — Dokąd? — zapytał patrząc na nią zdziwiony. — Chodź, pokażę ci. Czy mam inny dom niźli ten, w którym ty mieszkasz? I zaprowadziła go przez most zwodzony do jego izdebki w wieży zamkowej. — Tu chciałabym wypocząć — rzekła, siadając na łóżku jego matki — rada bym się godzinę przespać, zanim słońce się ukaże. Ale zostaw mnie samą, naj­droższy; gdybyś tu był, nie przestalibyśmy rozmawiać i nie mogłabym spać. Podaj mi śpiewnik twego ojca, chciałabym przeczytać kilka wierszy przed zaśnięciem. A teraz ucałuj mnie na dobranoc… i idź! Najdroższy, kocham cię nad życie! Czy nie zaznaliśmy tyle szczęścia, że nic więcej nas zasmucić nie może? A gdybyś­my jeszcze sto lat żyli, czyż moglibyśmy zaznać więcej radości, gdyśmy już wychylili puchar wiecznej rozkoszy? Długo i serdecznie ucałował ją i opuścił izbę. Wkrótce potem poczęły piać koguty. Nie obudziły jednak młodzieńca spoczywającego w ogródku i otulo­nego tylko w płaszcz. Uśmiechał się przez sen. Dopiero gdy już wysoko wznosiło się słońce na nie­bie, Aigleta dostrzegła go w ogródku. Przeraziła się, jakby ujrzała widmo, i dopiero, gdy usłyszała jego oddech, pochyliła się nad nim, by go obudzić. — Jeszcze tu? — szepnęła. — A gdzie Garcinda? Szybko zerwał się z murawy i nie mówiąc ani sło­wa powiódł ją w stronę wieży. Gdy otworzył drzwi, krzyknął jakby rażony śmiercionośnym grotem i przy­padł do łoża. Leżała na nim jego młoda żona… Jedna ręka była złożona na sercu, z którego płynęła jeszcze cienka struga krwi, druga przytrzymywała śpiewnik… * Dopiero około południa odważono się donieść panu de Malaspina o tragicznym zgonie córki. Słuchał, jakby nie rozumiejąc, co mówiono. Również gdy go za­prowadzono do izdebki, w której dziecko jego leżało na łożu niby piękna śnieżnobiała rzeźba marmurowa, nie zdradził swych uczuć; ani jedno słowo nie padło z jego ust, ani jedna łza nie potoczyła się z oczu. Po­został sam jeden przez całą noc przy zmarłej. Nazajutrz kazał sporządzić nosze. Chciał dotrzymać słowa i zawieźć narzeczoną do Gaillaku. W milczeniu wykonywała służba jego zlecenia. Geoffroy, który byłby do tego nie dopuścił, leżał nieprzytomny; miał silną gorączkę; rana na czole otwarła się; Aigleta uży­wała wszystkich znanych jej leków, aby go ratować. Niebawem ruszył z zamku orszak: na czele konno pan Hugo; za nim na wysokich noszach, dźwiganych przez pachołków, martwa narzeczona, potem służba zamkowa i mnóstwo włościan. Gdy orszak zbliżył się do Gaillaku, pan Hugo wysłał przodem herolda, który trzykroć zatrąbił fanfarę, a potem donośnym głosem zawołał: — Dłużnik spłaca wierzycielowi dług! Na to wezwanie zjawił się na tarasie swego zamku hrabia Peire de Gaillac. Gdy zoczył żałobny orszak, odwrócił, przerażany, głowę i ręką dawał znaki, by sobie poszli. Potem kazał czym prędzej osiodłać konia i pocwałował w dal. Gdy wrócił po wielu dniach, powypędzał kompanów i kochanice; odtąd wiódł na swym zamku żywot pustelniczy i nigdy uśmiech nie zakwitł więcej na jego twarzy. Pan Hugo przykazał pachołkom, aby zanieśli nosze w pobliże kaplicy. Tu, na ziemi pana de Gaillac, któ­remu miał zwrócić dług, złożył ciało swego dziecka; nie pozwolił nikomu tknąć się łopaty; sam wykopał grób i sam go zasypał ziemią. Potem przykazał, by wszyscy odeszli. Sam został przy grobie. Gdy nazajutrz jeden z pachołków przybył, by dowiedzieć się, co się z jego panem dzieje, zastał hrabiego nieżywego; pochowano go obok Garcindy. Geoffroy ruszył na wyprawę krzyżową i nie wrócił z niej. Żadna kronika o nim nie wspomina. W historii klasztoru Montsalvaire można przeczytać, że pod koniec stulecia żyła przeorysza Aigleta z Malaspiny, zwana Sor Sofrensa — w dzisiejszym języku francuskim: Soeur Souffrance — która dożywszy późnej starości, zakończyła bogobojny żywot. Filomena Na wschód od Meranu prowadzi z wierzchołka góry Ifinger w dolinę Adygi głęboki parów. Środkiem toczy się po wyłomach skalnych i żwirze płytki potok górski, latem zupełnie wysychający; tylko na wiosnę, gdy w górach śniegi topnieją, parów wypełnia się szumiącymi, brudnymi wodami, podmulającymi skały. Sta­czają się one potem wzdłuż wąwozu w dolinę; słychać wtedy gwałtowny huk i łomot, jakby się ziemia za­trzęsła. Ale niebawem uspokaja się wszystko i aż do jesieni cisza panuje w parowie… W piękny poranek czerwcowy szedł parowem starszy wiekiem człowiek. Miał na sobie ubranie z sza­rego, prostego płótna; pomarszczoną twarz, okoloną siwą brodą, osłaniał przed słońcem stary kapelusz słomkowy z szeroką kresą; przez ramię miał przewieszoną żółtą skórzaną torbę, do której wkładał od czasu do czasu jakiś niezwykły okaz minerału lub skamienia­łej rośliny, naniesionej z wiosną przez fale. Choć słońce mocno świeciło, nie widać było na nim śladów zmę­czenia. Maszerował żołnierskim krokiem, przystając niekiedy, by ciupagą opukać skały i pochylić się nad jakimś kamieniem. Rysy jego twarzy były również jakby skamieniałe, zwietrzałe. Nie zwracał wcale uwagi na ciche piękno przyrody, wspaniałe drzewa kasztanowe i orzechowe; nie spoglądał ani w dolinę ście­lącą się u stóp góry, ani na stada owiec pasących się na stokach pokrytych bujną zielenią. Właśnie dotarł do miejsca, w którym parów się rozszerzał i zaczynała się droga wiodąca do Meranu. Tuż obok wiła się ścieżka obramiona po obu bokach drzewami morwowymi, wiodąca do zbudowanej na stoku przepysznej willi. W tej chwili do starca zbliżył się, idąc ścieżką z wil­li, niski, elegancko wystrojony młodzieniec. Stary nie zwrócił wcale na niego uwagi i ruszył w stronę go­ścińca. A kiedy usłyszał za sobą wołanie młodzieńca, szybko skierował swe kroki na przełaj poprzez krze­wy rosnące na zboczu, jakby chciał uniknąć spotkania z kimkolwiek. — Ucieka pan przede mną, panie pułkowniku, ale to panu nie pomoże — wołał za nim młodzieniec — musi mnie pan wysłuchać! Kogoś przecież muszę zna­leźć, kto by mi poradził, komu mógłbym się zwierzyć. Czy pan wie, skąd przychodzę? Tak, może się pan do­myślić, bo widział mnie pan na drodze, wiodącej z wil­li… Ale że po raz ostatni tam byłem, tego pan nie wie. Muszę panu opowiedzieć, dlaczego sobie poprzy­siągłem, że więcej noga moja tych progów nie prze­stąpi. — Nie jestem wcale ciekaw — mruknął stary, nie zatrzymując się. — Zapewne Węgierka dała panu ko­sza. Dobrze tak panu. Niech pan podziękuje Panu Bo­gu, żeś się pozbył tej czarownicy. Lepiej od razu niż potem, gdy byłoby za późno… — Drogi przyjacielu — odparł młodzieniec melan­cholijnym, cichym głosem — jest pan wielkim znawcą ludzi. Raz tylko z daleka przypatrywał się pan tej nie­bezpiecznej kobiecie i już ją pan przejrzał. Ale ta kobieta, która dla pana zawsze była antypatyczna, miała nade mną taką władzę… — Proszę pana — przerwał stary — niech mi pan zaoszczędzi tych wyznań; już dość zaprzątał mi pan głowę swymi uczuciami. Pan wie, że przy takich roz­mowach łatwo tracę cierpliwość. — Nie dziwię się panu! — zawołał młodzieniec. — Wszak i ja, pozostając tak długo pod jej urokiem, nie­jednokrotnie byłem narażony na najcięższe próby. Dziś nadzieja, jutro rozpacz; dziś jagnię niewinne, ju­tro drapieżna pantera. Jestem optymistą; pan wie o tym. Nigdy nie pojmowałem pańskiej zasady, aby zawsze i o wszystkim myśleć jak najgorzej. Ale tu wreszcie uświadomiłem sobie, że jestem zabawką w rękach złej, przewrotnej kobiety. Wyobraź pan sobie: wczoraj przejeżdża ona na swym mule przed moim domem; za nią służący dźwigający w koszu mnó­stwo róż alpejskich; siedzę właśnie na balkonie, palę i przyglądam się ruchowi ulicznemu. Gdy mnie ujrza­ła, zsiadła ze zwierzęcia i wraz ze służącym weszła do domu; po chwili była przy mnie na balkonie. Uśmie­chając się rozkosznie, podała mi rękę, potem rozsypała na stole wszystkie róże i poczęła mi robić wymówki, że tak dawno u niej nie byłem, że zaniedbuję ją… Wyśmieje mnie pan, gdy powiem, że byłem na tyle głupi, iż dziś poszedłem do niej z formalnymi oświadczynami. Ale pan wcale się nie śmieje! A gdybym panu opowiedział, jaką komedię dziś odegrała, śmiałby się pan zapewne… Stary nie odpowiadał. Szli obok siebie w cieniu drzew, pogrążeni w myślach. Młodzieniec jednak nie mógł długo wytrzymać milczenia. Począł znowu: — Tak, szanowny panie, szczęście, że nie dałem się odstraszyć pańską opryskliwością i staram się dotrzeć do pana, choć pan tak starannie unika ludzi. Chcę, aby mnie pan wziął pod swą opiekę, aby pan wypędził ze mnie tę nieszczęsną wrażliwość i dobroduszność, która naraża mnie na coraz nowe rozczarowania. Chcę być pańskim uczniem, chcę, aby mnie pan nauczył do­strzegania plam na każdym słońcu, węża w kielichu każdego kwiatu. Naucz mnie pan ludzi nienawidzić, pogardzać nimi, a będę panu wdzięczny do zgonu. Stary chrząknął; nie wiadomo, czy był to wyraz śmiechu, czy złości. Przystanął, zmierzył młodego czło­wieka od stóp do głów i rzekł: — Za naukę trzeba płacić, panie hrabio. Czy pan myśli, że kilka kropli potu, które z powodu jakiejś kokietki sperliły pańskie czoło, to dostateczna zapła­ta? Nie wie pan sam, co pan mówi. — O, pan ze mnie kpi; już wiem, że u ludzi nie znajdę pocieszenia, jeśli mnie nawet pan nie rozumie. Będę szukał uspokojenia tam, gdzie i pan je znalazł: w przyrodzie! Po tych słowach usiadł na murawie obok drogi. Na­przeciw stały wysokie drzewa orzechowe, których listowie przesłaniało stary mur zamkowy okryty po­wojem; z muru tego padał szeroki cień na drogę. Stary stanął obok hrabiego i wpatrywał się weń, jak głodny żebrak wpatruje się w wystrojonego dzie­ciaka, żalącego się, że zepsuła mu się zabawka. — Uspokojenie?… spokój?… w przyrodzie chce pan szukać spokoju, uspokojenia?… Niech pan szuka, gdzie pan tylko chce, w pracy, w konfesjonale, w butelce — tylko nie w przyrodzie. Chyba żeby pan zwrócił się, tak jak ja, do… kamieni. Ale pańska „przyroda”, która ma pana rzekomo uspokoić, to tylko coś w rodzaju kulis teatralnych: kilka słomianych dachów, zacho­dzące słońce, fletnie pastusze, beczące jagnięta, po­szum potoku, w którym pan łowiłby pstrągi na kola­cją… A potem, gdy pan już będzie miał te kulisy i orkiestrę, czym prędzej zacznie się pan rozglądać za jakąś primadonną, która zmąci ten pański „spo­kój”, a właściwie… nudę. Pan jest zanadto zamożny, rozpieszczony, samolubny, by zdobyć spokój tam, gdzie jedynie można go znaleźć i gdzie go święci mężowie faktycznie znaleźli. — A mianowicie? — W pustyni. — W pustyni? Nie, mój panie, to nie są słowa na serio. A dlaczego pan tam się nie wybrał, aby wiel­błądom i szakalom prawić kazania o nienawiści do człowieka, zamiast żyć w tych dość kulturalnych okolicach? — Powtarzam, że nie rozumie pan, co pan mówi — rzekł stary ponuro. — Tam gdzie ja od lat wielu ży­ję, między skałami i lodowcami, są warunki gorsze niż na podzwrotnikowych pustyniach. Zszedłem w te doliny tylko po to, by się przekonać, czy łagodniejsze powietrze nie pomoże mi na reumatyzm, srodze mnie trapiący od pewnego czasu. Gdyby nie to, żadna siła nie skusiłaby mnie, bym tu bawił. Jest tu zbyt rojno… motłoch ludzki psuje powietrze… Interesować mnie mogą chyba tylko kamienie w parowie… Ale chodźmy już; upał wzmaga się coraz bardziej. Stary wszedł na stromą ścieżynę, wijącą się tuż obok muru zamkowego między niskimi krzewami. Ni­ski rów biegł koło muru. Nagle stary zatrzymał się i począł wpatrywać się w niewielką kałużę, połysku­jącą w rowie. — Co pan tu odkrył? — Ów spokój w przyrodzie, który pan tak zachwa­lał. Widzi pan tego czarnego robaka na skraju kałuży? I widzi pan tę pijawkę, która się zakrada… o, patrz pan… chwyciła go… patrz pan, jak się wije z bólu ten ślimak! — Wstrętne! Podaj mi pan laskę, usunę zbója od ofiary. — Moją laskę? Czym głupiec, abym pomagał robić głupstwa? — Panie pułkowniku! — Obraził się pan? Jak pan uważa… Ale niech się pan najpierw zastanowi, czy ma pan prawo grać na cudzy koszt rolę zbawiciela. Gdyby anioł przechodził obok rzeźni i rzeźnikowi, mającemu ubić wołu, w szla­chetnym oburzeniu zdruzgotał mieczem rękę, cóż by pan na to powiedział? A może pan podejmie się ży­wić wszystkie pijawki w rowach własną krwią lub założyć stację ratunkową dla ślimaków? — Przyznaję: nie możemy zapobiec wiecznemu sta­nowi wojny w przyrodzie… Ale winne grona nie jęczą, gdy się je ścina, zboże nie płacze, gdy się je miele, a ludzie, którzy widzą, jak owoce ziemi wokół nich dojrzewają, zyskują taki spokój wewnętrzny, jakiego zaprawdę nie ma na tak zwanym wielkim świecie. Czy przypatrzył się pan twarzom ludu tutejszego? Prawdą, pan odwraca głowę, ilekroć w pobliżu jest twarz ludzka. — Mam swoje powody — odparł stary głucho i po­czął iść tak szybko, że hrabia tylko z trudem mógł za nim nadążyć. Niebawem obeszli dokoła okrągłą wieżę wystającą z muru i przekonali się, że wysokie ruiny zamku tworzą czworobok, nowy bowiem mur prowadził do następnej wieży, jeszcze bujniej obrośniętej powojem. Niemniej obficie listowie pokrywało powierzchnię mu­ru i pustych okien. Całe miejsce to było doskonale chronione przed wiatrem; drzewa orzechowe stały jakby straż dokoła olbrzymiego czworoboku. Gdy wędrowcy dotarli do trzeciej wieży, ujrzeli bramę za­bitą deskami; było w niej jednak pozostawione nie­wielkie wejście, tyle tylko, by człowiek mógł się prze­cisnąć. Naprzeciw bramy znajdowała się niewielka winnica i miniaturowy ogródek warzywny. — Co za romantyczny zakąteik! — krzyknął entu­zjastycznie hrabia — jak z bajki! Muszę to zwiedzić… Patrz pan, tam pasie się kilka wieprzy, a w ogródku są kury. Kto tu może mieszkać? — Nie mam wcale ochoty przekonać się o tym… — mruknął stary. — A ja nie lękałbym się wcale… — Lękać się? Nie, mój panie. Dobrze, zobaczymy, co się tu dzieje. Przedostali się przez ciasne wejście i stanęli na obszernym podwórzu zamkowym. Najpierw uderzyło ich zupełne zaniedbanie tego miejsca. Tu dopiero do­strzegli, że jedno skrzydło zamku jest jeszcze jako ta­ko utrzymane, natomiast reszta znajdowała się w kom­pletnej ruinie. Nie było wokół żadnego śladu, jakoby tu ludzie mieszkali. Pod niewielkim daszkiem, zbitym z gontów, a przytykającym do muru, leżały wprawdzie rozmaite narzędzia rolnicze, pług, kilka połamanych grabi, jakieś stare deski, żerdzie — ale wszystko to było pokryte warstwą kurzu. Stała tu też stara karo­ca; miała taki wygląd, jakby co najmniej przez kil­kadziesiąt lat sterczała tu nieużywana i narażona na niszczące działanie deszczu i śniegu; żelazne szpry­chy kół były zardzewiałe, skórzane poduszki popę­kane i wypłowiałe. Na koźle leżał wielki szary kot i spał. — Myślę, że zaspokoił pan już swą ciekawość — rzekł stary. — Chodźmy stąd, zanim czarownica, do której należy ten kocur, pojawi się w oknie. Młody hrabia stał w zamyśleniu. — Nie — rzekł — mam wielką ochotę zwiedzić wnętrze tych ruin. Jeśli pana, panie pułkowniku, to nie interesuje, pójdę sam. Co za rozkoszna cisza. Żaden dźwięk tu nie dolatuje; tylko najwyższe szczyty gór dostrzec można z tego podwórza. Jak malownicze jest wszystko, co tu widzimy! Oto pustynia, pułkowni­ku, w której mógłbym spędzić życie. Od młodości ma­rzyłem o takim kącie odosobnionym od świata, a peł­nym romantycznego uroku… Wtem rozległ się z oddali strzał. — Słyszy pan? — rzekł stary. — Ktoś poluje. — Albo też ktoś strzelił do człowieka lub też do samego siebie. — Co za romanse pan wymyśla? — Romanse! — mruknął stary. — Czy mógłby pan na pewno twierdzić, że każda stopa ziemi, po której pan stąpa, nie została kiedyś użyźniona krwią ludzką? Młody hrabia nie odpowiadał. Zamyślił się nad sło­wami starca. — A jednak te ruiny są zamieszkałe… — rzekł wreszcie, rozglądając się dokoła. — Czy nie słyszy pan tam na pierwszym piętrze jakichś dziwnych dźwię­ków?… Zobaczmy, co się tam dzieje… Przystąpili do na wpół uchylonych drzwi. Ciemne drewniane schody prowadziły na piętro. Oczy z tru­dem przyzwyczajały się do półmroku panującego na schodach. Ze zdumieniem rozejrzeli się dokoła siebie. Oto byli w olbrzymiej, bardzo wysokiej, mrocznej sali. Przez szpary zabitych deskami okien wnikało skąpe światło. Ostry zapach suszonych roślin i swądu idącego z ja­kiegoś pieca kuchennego drażnił gardło. Na drugim końcu sali były otwarte małe drzwi i przez nie można było zajrzeć do niewielkiej izby, której ściany wyłożone były deskami o wypełzłej już, żółtawej politurze. Obok okna w tej izbie, pod sta­rym krucyfiksem ozdobionym różnymi kwiatami leś­nymi siedziała przy kołowrotku młoda dziewczyna i spała. W kącie izby na łóżku leżała jakaś stara ko­bieta, również pogrążona w głębokim śnie. — Pułkowniku — szepnął hrabia — weszliśmy w krainę baśni. Jesteśmy w zaczarowanym pałacu. Ta dziewczyna siedząca na ławce przy kołowrotku to chyba królewna, o której nam w dzieciństwie niańka opowiadała, a ta stara, leżąca na łóżku, to czarownica, wiedźma… — Marzycielu! Czy chce pan odegrać rolę księcia, wyzwalającego tę dziewczynę spod władzy wiedźmy? Rozmowa ta, acz szeptem się odbywająca, zbudziła jednak „zaczarowaną królewnę”. — Kto tam? — szepnęła drżącym głosem i zwróciła przestraszoną twarz w stronę olbrzymiej hali, sta­rając się poprzez panujący mrok dojrzeć tych, którzy ją obudzili. — Dwaj obcy, chcący zwiedzić ten zamek — rzekł hrabia i wszedł do izby. — Widzę, że przychodzimy nie w porę… Proszę wybaczyć… — Babka śpi… ojca nie ma w domu… W zamku nie ma nic do zwiedzania… to opuszczone ruiny… Hrabia z rosnącym wciąż zdumieniem rozglądał się po izbie. Nędza wyzierała z każdego kąta. Na stole w popękanej glinianej misie leżały resztki polenty; dzban z mlekiem obsiadły niezliczone muchy; stara, łatana bielizna wisiała na sznurach w pobliżu tynko­wanego niskiego pieca. Również i strój dziewczyny świadczył o wielkim ubóstwie; tylko gładko zaczesane ciemne włosy, spięte starym mosiężnym grzebieniem, dowodziły pewnej dbałości. — Moje dziecko — rzekł hrabia — bardzo mi przy­kro, że zbudziłem cię ze snu. Ale że już się to stało, czy nie byłabyś łaskawa oprowadzić mnie po zamku? Miałbym ochotę zakupić te ruiny, oczywiście gdyby właściciel się zgodził. — Ojciec jutro dopiero wróci. Proszę z nim pomó­wić. On ma klucze od wyższych pięter. A tu są same puste komnaty. — Czy zamek należy do ojca? — Nie, panie. Ojciec jest tylko dozorcą. — A od dawna tu mieszkacie? — My?…. Nie wiem. Może od trzech lat. — A gdzie byliście przedtem? — Tego nie wolno mi powiedzieć. Ojciec zabronił! Twarz jej pokrył silny rumieniec. Dopiero teraz mło­dy hrabia dostrzegł, że twarz jej, mimo zaniedbanego stroju, jest wybitnie piękna. Rysy tej twarzy były jednak jakieś obce, ostrzejsze, cera ciemniejsza niż u kobiet z okolicy Meranu. — Już od trzech lat! — powtórzył. — A ile masz lat, moje dziecko? — Dwadzieścia, panie, a może i więcej. Zdziwił się, gdyż nie wyglądała na więcej niż sze­snaście. — Powiedz mi, jak się nazywasz — prosił. — Filomena — szepnęła. Przez parę chwil panowało milczenie. Nagle dziewczyna podbiegła do łóżka i szarpnęła rękę śpiącej staruchy. — Babko — zawołała — jest tu jakiś pan; chce zwiedzić zamek. Miotając niezrozumiałe wyrazy we włoskim dialekcie, stara podniosła się, odgarnęła chudymi palcami wło­sy z czoła i, patrząc gniewnie na przybysza, zbliżyła się do niego. Mimo woli hrabia rozejrzał się za swym towarzy­szem, gdyż niezbyt pewnie czuł się w towarzystwie tej wiedźmy. Ale pułkownika nie było… Starucha ręką zrobiła ruch wypraszający go za drzwi. Dziewczyna siadła spokojnie przy kołowrotku i zupełnie nie interesowała się tym, co się rozgrywa w izbie. Było zgoła niemożliwe porozumieć się ze starą. Czy­stego włoskiego języka, którym hrabia próbował z nią się dogadać, nie rozumiała; nie chciała również przy­jąć pieniędzy, które jej ofiarował za oprowadzenie go po ruinach zamkowych. — Babka jest głucha — szepnęła dziewczyna. — Porozumieć się umie tylko z ojcem i ze mną. — A więc dlaczego ją obudziłaś? — rzekł młody hrabia, spoglądając na nią z wyrzutem. — Powiadasz, że ojciec jutro będzie? Dobrze więc, przyjdę tu jutro. A tymczasem do widzenia, Filomeno! Dziewczyna milczała. Wracając po ciemnych i cia­snych schodach hrabia słyszał skrzek staruchy, gnie­wnie z wnuczką rozprawiającej. Odetchnął swobodnie, gdy znalazł się wreszcie na podwórzu zalanym potokiem promieni słonecznych. Również i tu nie zastał pułkownika. Opuścił więc po­dwórze i opodal zamku, blisko dróżki wijącej się w cie-mu drzew orzechowych, położył się na mchu, by odpo­cząć przed wyruszeniem w dalszą drogę. Po pewnym czasie usłyszał zbliżające się kroki i niebawem na dróżce pojawiła się młoda kobieta dźwigająca na grzbiecie wielki kosz. — Dokąd? — zapytał. — Roznoszę chleb z miasta po dworkach okolicz­nych. — Ciężka to droga w takim skwarze… — Ha, cóż robić… — Czy przynosisz chleb również i do tego starego zamku? — Tak. — Jak nazywają ludzie te ruiny? — Planta. Właściciela już od niepamiętnych czasów tu nie było. Mieszka tylko rządca z córką i matką… diablica ta starucha… szczerzy do każdego dwa zęby, które jeszcze tkwią w dziąsłach… Rzadko rządcę za­stać tu można. — A gdzie się włóczy całymi dniami? — Jest zawołanym strzelcem. Znaleźć go można na wszystkich turniejach strzeleckich. Usiedzieć nie może w domu. Co prawda, niewiele miałby tu do roboty. Wszystkie pola i winnice są wydzierżawione. — Czy to chłop tutejszy? — Nie, panie. Nikt nie wie, skąd pochodzi. Ani on, ani matka i córka z nikim tu nie przestają. Już rok mi­nął, odkąd im dwa razy tygodniowo przynoszę chleb, a wiem tyle o nich, co pierwszego dnia. Co miesiąca punktualnie otrzymuję pieniądze, a reszta mnie nie obchodzi. Żal mi tylko dziewczyny. Piękna, dorodna i jeszcze byłaby ponętniejsza, gdyby miała coś przy­zwoitego do ubrania. Nawet w święta idzie na mszę do kościoła raniutko, bo nie ma co na siebie wdziać. No, ale dość gadania, trzeba się śpieszyć, bo przede mną jeszcze daleka droga. Hrabia wstał, by jeszcze przed porą obiadową do­stać się z powrotem do miasta. Przeżycia poranne wy­warły na nim silne wrażenie. Zajście, jakie miał z fał­szywą, kapryśną kokietką, która go przywabiła, aby go zawstydzić — zeszło na drugi plan. Natomiast na pier­wszy wysunął się obraz dziewczęcia, które ujrzał śpią­ce przy kołowrotku. Odczuwał litość nad tą zaniedba­ną istotą, z której jednak promieniował jakiś zagad­kowy czar. Był rad, że nie ma teraz przy sobie pułko­wnika, starego zrzędy, który swym sarkazmem zmącił­by wrażenia zaznane w ruinach zamkowych. Schodząc po stoku góry, wciąż myślał o fantastycznej romanty­ce tego opuszczonego zamku i tej zagadkowej istocie przy kołowrotku… „Szaleństwo — snuło mu się po głowie. — Maja­czenia! Pułkownik ma rację; tylko ludzie nadmiernie wyczuleni mogą szukać ukojenia w przyrodzie i u pro­stych ludzi. Ta niesamowita rodzina, o której nikt nie wie, skąd pochodzi i jaka jej przeszłość — może sta­nowić dla mnie tylko tło do obrazu fantastycznych ruin, ale naprawdę nie powinna mnie zupełnie obcho­dzić. Byłoby to również nonsensem, gdybym chciał te ruiny nabyć i odbudować w nich dom mieszkalny. Cóż bym począł ze stu izbami, które można by tam wy­stawić? Założyć rodzinę i umieścić ją na odludziu? Nonsens!” Przyszło mu na myśl, że przecież dziwne jest, iż zimna kokietka, która go dziś tak upokorzyła, przez tyle miesięcy wytrzymuje w samotnej willi. Co pra­wda, piękna Węgierka zebrała wokół siebie towarzy­stwo, bawi u niej często okoliczna arystokracja, przy­bywają oficerowie z garnizonu w Meranie. Ale czyż to może jej zastąpić życie towarzyskie wielkiego miasta? Czy nie uczyniłby lepiej, opuszczając tę okolicę? — przemknęło mu po głowie. Węgierka będzie zapewne wszystkim rozpowiadać, jak okrutnie sobie zakpiła z niego; narazi go na śmieszność, a to jest zabójcze dla młodego człowieka. Wróciwszy do hotelu hrabia kazał sobie obiad przy­nieść do pokoju; nie miał dziś wcale ochoty spotkać się z ludźmi we wspólnej sali jadalnej. Polecił też służbie, by nikogo do niego nie wpuszczano. Hrabia należał do tych ludzi, którym z biegiem cza­su coraz bardziej ciążyć poczyna zupełna niezależ­ność i brak zajęcia; szukał jakiegoś stałego punktu, ja­kiegoś oparcia dla swych myśli i uczuć. Należał do natur nieproduktywnych, nie mających konkretnych zadań w życiu, nie zdążających do żadnego wytknię­tego celu; ludzie ci stale żyją jakby podczas wakacji i urlopu, szukają przygodnych wrażeń, wytwarzają sobie sami tysiączne drobne obowiązki, starają się nie­pokój wewnętrzny opanować przez imanie się różnych mało ważnych zadań lub problematycznych zagadnień. Zainteresowanie się dumną i kapryśną Węgierką by­ło właśnie jednym z takich przejawów; hrabia wmó­wił w siebie, że czeka go tu piękne i wdzięczne zada­nie: chciał ujarzmić naturę tej przewrotnej kobiety i uszlachetnić ją swym wiernym uczuciem. Ten cel pedagogiczny zajmował go silniej niż sama kobieta, choć nie zdawał sobie z tego należycie sprawy. Wy­trzeźwiał dziś rano zupełnie i uczuł pustkę w sercu; i oto znowu ogarnęła go gorączka działania: ledwo spojrzał na dziewczę w opuszczonym zamku, powziął jeszcze bardziej fantastyczny plan, który go zaprzątał intensywnie przez całe popołudnie. Chętnie byłby teraz odszukał pułkownika, by z nim porozmawiać; czuł, że ironia i sarkazm starego zrzędy w tym wypadku nie miałyby takiej pożywki jak rano, gdy mowa była o nieudanych zalotach do węgierskiej kokietki. Stary pułkownik nie podał mu jednak nigdy swego adresu. Choć w Moranie wszyscy znali tego zagadko­wego człowieka, nikt nie umiał o nim powiedzieć nic dokładniejszego; wiedziano, że mieszka w jakiejś gór­skiej wiosce i że od miesięcy z ciupagą w ręku włóczy się po okolicy. Nie znano też jego nazwiska; nieliczni, z którymi w ogóle rozmawiał, nazywali go pułkowni­kiem, nie wiedząc zresztą, czy ta ranga mu przysługuje. Że był wojskowym, poznać można było od razu z jego postawy i chodu. Hrabia nic więcej o nim nie wiedział. Wieczorem położył się wcześnie do łóżka i we śnie ujrzał się w ruinach zamkowych… Nazajutrz po południu wybrał się w drogę. Znał ją doskonale. Przynajmniej do tego miejsca u wylotu pa­rowu, skąd prowadziły dwa odgałęzienia; na lewo do ruin zamku Planta, na prawo do willi kokietki. Właśnie znalazł się na rozdrożu, gdy z prawej stro­ny nadeszła osobliwa para. Młodzieniec, który prowa­dził pod ramię uroczą swą towarzyszkę, nosił wytwor­ny, jasny garnitur letni, na głowie miał lekki słom­kowy kapelusz. Był średniego wzrostu, smukły i zgra­bny. Hrabia spotykał go w Meranie, nie zwracał je­dnak na niego zbytniej uwagi. Należał do nielicznych elegantów i lowelasów tego małego miasta, którzy dzień spędzają na ulicy lub w kawiarni i regularnie wychodzą na dworzec kolejowy, by przypatrzyć się przyjezdnym. Ojciec jego miał wielki sklep w Meranie i obszerne winnice w okolicy. Młody elegant prowadził pod ramię pokojówkę Węgierki. Nie była już pierwszej młodości; twarz miała przekwitłą, z śladami burzliwych nocy i niejednej miłostki. Obok młodego wytwornego lowelasa tym bardziej to się uwydatniało. Na widok młodej pary hrabia skrył się w krzewach gęsto rosnących obok drogi. Dopiero gdy minęli go mło­dzi, zatopieni w ożywionej rozmowie, poszedł pośpie­sznie w stronę zamczyska. W dolinie leżały już głębokie cienie, ale wysokie pokryte powojem ściany zamku skąpane były je­szcze w potokach słońca. Myśli hrabiego od wczoraj­szego dnia tak często krążyły wokół tych murów, iż miał teraz wrażenie, jakby tu było stałe jego miej­sce pobytu, a teraz wracał znowu po dłuższej nieobecności. Filomenę zastał na podwórzu; rozłupywała siekierą na wielkim pniu jakąś zeschłą deskę; widocznie szykowała opał do kuchni. Teraz, w świetle słonecznym, suknia jej wydała mu się jeszcze nędzniejsza niż wczoraj; sprawiało mu to pewną przykrość, boć prze­cie w swych snach wystroił ją tak czarownie… Przez kilka chwil spoglądał na nią w milczeniu i nie zadał pytania, które cisnęło mu się na wargi. Widocznie przeczuła, o co chce zapytać, gdyż od­powiedziała: — Nie ma jeszcze ojca w domu. Nie wiem też, kiedy wróci. Powiedziawszy to, zabrała się znowu spokojnie do swej roboty. — Jestem zmęczony długim marszem. Czy wolno mi tu trochę wypocząć? — rzekł wreszcie i nie czekając na odpowiedź, usiadł na zbutwiałej ławie pod murem. — A dokąd ojciec poszedł? — zapytał po chwili. — Na strzelnicę do Lany. — Czy często bawi poza domem przez szereg dni? — Jak się zdarzy. Może z Lany uda się do Bolzano, bo i tam ma się odbyć strzelanie z nagrodami. — A nie przykro ci tu samej, Filomeno? Spojrzała na niego, jakby nie rozumiała wcale tego pytania, i nic nie odrzekła. — Czy babka nie dokucza ci? — O nie — rzekła i po chwili głęboko westchnęła. — A nie boisz się być tu z tą starą, głuchą kobietą? Włóczy się przecież często po górach mnóstwo drabów. A gdyby kiedy napadli na was? — Nie, nie — rzekła. — Nikt tu nie przychodzi, nikt o nas nie dba… jesteśmy biedni… A gdyby przy­szedł w nocy, już by babka to zmiarkowała. Babka śpi tylko za dnia, w nocy siedzi przy kołowrotku, widzi w ciemności lepiej niż sowa… Nie, nie, nikt do nas nie przychodzi… Babka zmiarkowałaby to natychmiast… Chyba że by wypiła za dużo wina… Ostatnie słowa wymknęły się jej widocznie mimo woli, gdyż wyraz przestrachu pojawił się na jej twarzy. — A czy nie masz nigdy ochoty zobaczyć innych ludzi, pójść do miasta, zwłaszcza w dni targowe? — A cóż bym tam sobie kupiła? — odparła spo­kojnie. — Znaleźliby się już tacy, którzy by ci kupili naj­piękniejsze rzeczy, gdybyś tylko chciała uprzejmie na nich spojrzeć. Twarz jej nagle poczerwieniała. Zaczęła tak silnie uderzać siekierą w drzewo, że drzazgi padały daleko od pnia. — Nie mam doprawdy nic złego na myśli, moje dziecko. Przecież nie spędzisz całego życia w tych murach… Dostaniesz za męża poczciwego chłopaka i za­mieszkasz z nim w mieszkaniu o wiele lepszym niż ta wasza izba, w której byłem wczoraj. Czy nie chciałabyś tego, Filomeno? — Nie chcę opuścić ojca — rzekła głuchym tonem. — A cóż byś na to powiedziała, gdybym kupił ten zamek i kazał w nim odbudować dla siebie i dla was mieszkania? Czy wtedy zostałabyś wraz z ojcem przy mnie? Zanim zdążyła odpowiedzieć, otwarły się w jednym z okien na piętrze okiennice i starucha poczęła skrze­czącym głosem miotać niezrozumiałe dla hrabiego sło­wa. Dziewczyna pośpiesznie zebrała do fartucha porą­bane na opał drzewo i pobiegła do małych drewnianych drzwi, wiodących do wnętrza tej części zamku, w któ­rej znajdowało się mieszkanie rządcy. Hrabia czas ja­kiś przeczekał na podwórzu, łudząc się, że może prze­cież dziewczyna jeszcze zejdzie. Gdy jednak po dłuż­szym oczekiwaniu nie zjawiła się, opuścił teren zam­czyska. Przy najbliższym rozdrożu natknął się na starego pułkownika. — Dlaczego mnie pan wczoraj opuścił? — zapytał hrabia. — Nie łażę tam, gdzie nie mam nic do roboty — mruknął stary i ostro wpatrując się w hrabiego, za­pytał: — Awantura rozwija się zupełnie normalnie? Czy ptaszek w klatce już obłaskawiony? — Pułkowniku, pan mnie krzywdzi! Nie wie pan… — …że pan wraca znowu od dziewczyny. Nabrała już trochę zaufania? Rozmówił się pan już może z oj­cem? — Myli się pan, przypisując mi jakieś lekkomyślne zamiary. Wprost przeciwnie… — O, zapewne — przerwał stary, śmiejąc się ironi­cznie — jest pan człowiekiem honoru, dżentelmenem, a zresztą udaje pan filantropa… Żal panu dziewczyny… lituje się pan nad jej losem… Kontrast też pana po­ciąga: wczoraj rano kobieta światowa, trzy razy dzien­nie zmieniająca stroje, dziś kopciuszek, uosobienie nie­winności, nie tknięta dzika różyczka… Życzę panu powodzenia i dużo przyjemności. Stary uchylił kapelusza, jakby się chciał oddalić, lecz hrabia zatrzymał go i począł żywo rozprawiać: — Uwziął się pan, aby mi dokuczać, nie mam za­miaru dosłownie brać pańskich słów, gdyż uważam pana za człowieka nieszczęśliwego. Ale bardzo prosił­bym unikać tego ironicznego tonu, gdy chodzi o moją cześć! — Co? — krzyknął stary. — Cześć? Jaką właściwie cześć ma pan na myśli? Czy chodzi panu o tę cześć, której panu nawet pies nie zazdrości, o cześć ludzką? Hrabia spojrzał nań ze zdumieniem, miał w tej chwili poważne wątpliwości, czy też stary nie jest niespeł­na rozumu. Z pewnym zakłopotaniem odparł: — Stawia pan dziwne pytania. Zapewniam pana, że uważałbym się za skończonego draba, gdybym go­dził na niewinność tego dziewczęcia lub starał się zmącić spokój jej samotnego życia li tylko dla płochej igraszki. — Tak, tak, pan jest człowiekiem szlachetnym… — rzekł stary tonem na poły ironicznym, na poły zatro­skanym. — Szkoda tylko, że ta szlachetność trwa zwy­kle bardzo krótko. Zależy to przeważnie tylko od… temperatury. Gdy krew dojdzie do punktu wrzenia, wtedy diabli biorą wszystkie surowe śluby, które człowiek poprzysiągł sobie przy temperaturze dzie­sięciu stopni powyżej zera. Nie mam tu nic szczegól­niejszego na myśli, panie hrabio, wypowiadam tylko mój pogląd. Niech pan swoją cześć położy na lodzie, jeśli pan chce ją zakonserwować… A teraz żegnam, pa­nie hrabio. Zbliżył rękę wojskowym ruchem do czapki i szybko się oddalił. Hrabia wracał powoli do miasta. Przemyśliwał nad słowami starego, nad zagadką zamczyska, nad wła­snymi uczuciami. Pułkownik wprowadził dysonans w plany, które sobie tak pięknie ułożył. Miał naj­szczersze zamiary, ale musiał przyznać, że z czasem przecież moment pożądania erotycznego począłby od­grywać wybitniejszą rolę. Cóż wtedy? W co przemie­niłaby się sielanka? Miałżeby starać się o rękę Filo­meny? Nie, nie, to chyba niedorzeczność. Następnego dnia postanowił urządzić wycieczkę w inną zupełnie okolicę; chciał się uspokoić, skiero­wać swą uwagę na inny pejzaż, przejąć się innymi wra­żeniami. Wynajął powóz i pojechał do Vintschgau. Ale choć starał się nie myśleć o przeżyciach ostatnich dni, nie udawało mu się to. Z coraz większą natrętnością myśli jego krążyły dokoła starego zamczyska i je­go tajemniczych mieszkańców. Gdy wrócił, zastał na ławce przed domem barczyste­go, krępego mężczyznę, który widocznie na niego cze­kał, gdyż na jego widok wstał i uchylił kapelu­sza. Człowiek ten nosił ciężką, łataną kurtkę, wyso­kie, okute buty i szary, wypłowiały pilśniowy ka­pelusz. Z kościstej twarzy, otoczonej rudawą brodą, przebijała taka ponurość, że hrabia mimo woli się­gnął do kieszeni, by dobyć z niej kilka groszy dla żebraka. — Nie zajmę panu wiele czasu — rzekł przybysz — ale myślę, że trudno byłoby nam porozumieć się tu, na ulicy… — Kim pan jest? — zapytał hrabia, ze zdumieniem porównując czysty akcent obcego z jego żebraczym niemal wyglądem. — Nazywam się Weber i jestem zarządcą zamku Planta. Ponoć pan hrabia chciał ze mną mówić… — Pan jest ojcem dziewczyny, którą widziałem w zamku? — Tak, panie, sądzę jednak, że to nie należy do rzeczy. Pan hrabia zwiedził zamek podobno po to, by go kupić. Tylko w tym celu tu przyszedłem. Hrabia wprowadził rządcę Planty do swego pokoju, posłał służącego po wino i usiadł w fotelu przy oknie. Weber stał na środku pokoju, jakby chciał w ten spo­sób zaznaczyć, że nie zamierza wdać się w dłuższą roz­mowę, a chce tylko jak najprędzej załatwić sprawę. — Panie hrabio — rzekł wreszcie — przyszedłem po to, by zapytać, czy pan sprawę traktuje serio. Bo wielu już było ludzi, którzy zwiedziwszy zamek oświadczali gotowość kupienia go, a żaden z nich po zastanowieniu się nie przystąpił na serio do interesu. Hrabia uważnie mu się przyglądał. Badając, czy między ojcem a córką jest podobieństwo, nie dosły­szał wcale słów rządcy. — Panie Weber — rzekł — jak długo bawi pan w tej okolicy? — Co to ma wspólnego z kupnem zamku? — mru­knął rządca. — Nie po to przyszedłem, by mówić o moich sprawach, a tylko by dowiedzieć się, czy pan hrabia chce naprawdę nabyć zamek. — Drogi panie — uspokajał go hrabia — cóż się panu tak śpieszy? Niech pan siada… Oto przynoszą wino… Przyjemniej omawia się takie sprawy przy lampce… — Dziękuję… nie piję…. — Widzę, że naprawdę panu się śpieszy. A więc chciałbym nabyć to zamczysko i odbudować części, które uległy zniszczeniu. Ale pojmie pan, że muszę się dokładniej jeszcze przyjrzeć, sprowadzić rzeczoznawcę, który by orzekł, czy stare mury wytrzymają remont; muszę też wiedzieć, ile żądają za swą posiadłość dotychczasowi właściciele; przecież nie można takiej sprawy załatwić od razu, tak jak pan to sobie wyobraża, natychmiast. — Panie hrabio — odparł brodacz i zakłopotany obracał kapelusz w ręku — proszę mi tego nie brać za złe, ale muszę oświadczyć, że nie mogę sobie wyobrazić gorszego interesu niż kupno tych ruin; kto chce tracić pieniądze na te rumowiska, chyba stracił rozum… — Niech mi pan to wytłumaczy, panie Weber, bo takie ogólnikowe sądy niewiele warte. — Panie hrabio, za te pieniądze, które trzeba wydać, aby uprzątnąć rumowiska i dotrzeć do fundamentów, można by zbudować piękny dom. A potem, panie, co za koszta zwiezienia tam na górę materiału budowlanego! — O tym pomówimy potem, gdy będzie z nami architekt. Ale czy wie pan, jaka jest cena kupna i czy ma pan pełnomocnictwo sprzedaży? Brodacz wymienił bardzo poważną sumę i z wielkim zainteresowaniem śledził, jakie wrażenie wywrze ta wysoka cena kupna. Gdy jednak jowialna, okrągła twarz hrabiego pozostała nie zmieniona, brodacz przeraził się. — To chodzi nie tylko o pieniądze, panie hrabio — rzekł pośpiesznie — zamek jest położony w niezdrowym punkcie; nigdzie w okolicy nie ma tyle szczurów, węży i skorpionów, jak w ruinach zamkowych. A ile robactwa gnieździ się w murach! Brodacz rękawem kurtki otarł pot z czoła. Hrabia nie przestawał go obserwować, ze zdziwie­niem stwierdzając rosnący wciąż niepokój rządcy. — Panie Weber — rzekł, siląc się na najbardziej dobroduszny ton — widzę, że nie życzy pan sobie, abym kupił zamek. — Mówię tylko to, co jest prawdą. A to, co mówię, mogą potwierdzić również i inni. Zresztą pan hrabia przekona się sam, gdy się bliżej rozejrzy. Wolałbym panu hrabiemu zaoszczędzić fatygi. Po co pana nara­żać na zwiedzanie tych zatęchłych nor i porozwalanych komnat? Wszak pan nie kupi tego zamku, jestem tego pewien; znam wielu, którzy tak samo jak pan gorącz­kowali się, a potem stracili zupełnie ochotę. — Ale pan, panie Weber, przecież sam tu wytrzy­muje, chociaż, jak pan powiada, okolica jest niezdrowa. Węże, o których pan wspominał, nie zaszkodziły ani panu, ani córce… Prawda, że pan rzadko bawi w zam­czysku, ale córka… — Panie hrabio! — stanowczym głosem zastrzegł się rządca — po raz drugi muszę prosić, aby osobę mo­jej córki nie mieszać do tej sprawy. Czy mam córkę, czy nie, to przecież nikogo nie obchodzi, chyba że pan hrabia właśnie… Uczynił ruch, jakby zamierzał opuścić pokój. — Myli się pan — rzekł hrabia spokojnie. — Gdy­bym kupił zamek, chętnie zostawiłbym pana na obec­nej posadzie. Chciałbym tam mieć zaufanego człowie­ka, znającego dokładnie teren; powierzyłbym panu nadzór nad budową i pieczę nad zamkiem w tych miesiącach, gdy mnie tu nie będzie. — Musiałby się pan hrabia rozejrzeć za kim innym. Nie pozostanę tu ani dnia dłużej po ukończeniu for­malności i przekazaniu panu hrabiemu praw własno­ści do zamku. — Dlaczego? — To moja rzecz… Mam obowiązek pokazania pa­nu hrabiemu wszystkiego, co jest godne widzenia w zamczysku. Proszę zatem o wyznaczenie terminu, kiedy to się ma odbyć. Ale bardzo proszę: w najbli­ższych dniach; potem znowu nie będzie mnie przez jakiś czas. Hrabia zdał sobie sprawę, że nie wydobędzie z mru­kliwego i małomównego brodacza żadnych więcej wia­domości, zakończył więc rozmowę słowami: — Dobrze więc, przyjdę jutro rano. Pokaże mi pan zamek, a potem pomówimy o dalszych sprawach. Nazajutrz o świcie hrabia wybrał się w drogę i idąc w stronę zamczyska, zastanawiał się, dlaczego Weber tak stanowczo opierał się, by nie zostać na miejscu po sprzedaży zamku. Zapewne coś ponurego w przeszło­ści zagnało go do tego samotnego kąta, może jakieś ciężkie przewinienie… A może też wyobraża sobie, że uczynię jego samotnię terenem głośnego, wesołego życia i zmącę ciszę, którą otoczył siebie i córkę… Po drodze hrabia spotkał owego młodego lowelasa z Meranu, wracającego widocznie z nocnej schadzki, spędzonej w willi owej kokietki, której wspomnienie zupełnie już zatarło się w duszy hrabiego. Minął go obojętnie. Cóż go obchodziło teraz, czy młody elegant wraca od pokojówki, czy też od samej pani? Wreszcie dotarł do zamczyska. Na podwórzu oczeki­wał go Weber. Poczęli zwiedzać szczegółowo przestron­ne ruiny. Mając w pamięci wczorajsze opryskliwe sło­wa rządcy, hrabia ani słowem nie wspomniał o Filo­menie. Zdziwił się jednak bardzo, że nie zastał jej w izbie, w której ją po raz pierwszy ujrzał przy koło­wrotku. Siedziała tam tylko stara wiedźma i łapczy­wie zajadała polentę. Hrabia opuścił pośpiesznie ponurą izbę i wszedł po drewnianych zmurszałych schodach na wyższe piętro. Znajdowały się tu jeszcze mury, ale brak było ścian przedzielających poszczególne komnaty. Strop był zu­pełnie zniszczony; między belkami poprzecznymi wił się powój, poprzez który widać było błękit nieba; olbrzymia hala stanowiła schronisko dla przeróżnego ptactwa gnieżdżącego się pod stropem. Przez okna po­zbawione szyb roztaczał się wspaniały widok na po­kryte winnicami stoki. — To trzeba by przede wszystkim odnowić — rzekł hrabia — mam wrażenie, że stosunkowo niewielkim kosztem można by tu urządzić szereg przepysznych pokoi. Rządca milczał. Twarz jego wyrażała całkowitą obo­jętność. Stał o kilka kroków od hrabiego i dawał na jego pytania krótkie, ściśle rzeczowe odpowiedzi. Otworzył drzwi wiodące z olbrzymiej hali do okrą­głej wieży narożnej. Hrabia spojrzał: wieża była pusta; brakło w niej schodów wiodących bądź to w górę, bądź w dół. Obaj zeszli potem po schodach na podwórze. — Czy to już wszystko? — zapytał hrabia. Weber wskazał ręką na przybudówkę przylegającą do murowanego parkanu i również gęsto obrosłą powojem. — I tu też nic nie ma godnego uwagi — rzekł bro­dacz. — Zobaczymy. Weber miał rację. Przybudówka była pusta, stano­wiła magazyn gratów i znajdowała się w fatalnym stanie. Hrabia wpatrywał się w mury zamkowe i nagle twarz jego poweselała. Na piętrze znajdował się w pewnym miejscu w murze wykusz; było w nim niewiel­kie okno. I tu wychylała się głowa dziewczęcia, które ojciec widocznie w tym miejscu ukrył. Hrabia radośnie skinął głową i dojrzał, że Filomena zarumieniła się, po czym natychmiast znikła. — Co to znaczy? — zawołał Weber. — Dlaczego da­je pan jakieś znaki porozumiewawcze mojej córce? Te­raz miarkuję, panie, hrabio, do czego pan właściwie zmierza. Ale myli się pan bardzo. Nie należę do ludzi, którzy przymykają oczy, gdy zawraca się głowy ich córkom. Czy zrozumiano? — Ależ, drogi przyjacielu… — Przyjacielu? Między mną a hrabią nie ma mo­wy o przyjaźni. Zwiedził pan zamek. Stało się więc to, czego sobie pan życzył. Proszę w sprawie ceny kupna zwrócić się wprost do właściciela zamku. Tu nie ma pan hrabia nic więcej do roboty. Żegnam. Ostatnie słowo poparł wymownym ruchem ręki, wskazując bramę. Hrabia jednak nie ruszył się z miejsca. — Panie Weber — rzekł — czy jest w tym coś złego, jeśli powitałem pańską córkę uprzejmym ski­nieniem głowy? — Nie życzę sobie tego, panie hrabio. Nie mam wca­le ochoty dawać okazji próżniaczym arystokratom do uwodzenia uczciwych dziewcząt, a już zgoła nie chcę, by moja córka służyła komukolwiek za zabawkę… — Panie Weber — przerwał mu hrabia z wielką sta­nowczością — jest pan albo głupcem, albo drabem, jeśli oburzasz się na to, co na całym świecie uchodzi za zwykły akt uprzejmości. Lituję się nad tym dziec­kiem, które ma poczciwą, niewinną twarz, a młodość swą musi spędzać tu, na odludziu. Oto wszystko. Za­pewniam pana solennie, nie chcę nic ani od pana, ani od pańskiej córki. I zapewniam pana również, że ile­kroć ją spotkam, powitam ją z wielką uprzejmością, nie zrażając się wcale pańską srogą miną. — Zobaczymy… — rzekł stary i poszedł, zostawia­jąc hrabiego na podwórzu. Przez kilka chwil hrabia zatrzymał się na miejscu, zanim zdecydował się opuścić teren zamczyska. Cie­mna głowa dziewczęcia nie pojawiła się więcej w ok­nie; wokół panowało grobowe milczenie… Przez kilka godzin hrabia, chodząc z kąta w kąt w małej izbie hotelowej, rozważał, jak ma teraz po­stąpić, gdy wszelki kontakt z zamczyskiem został w tak stanowczy sposób zerwany. Nie ukrywał już wcale przed sobą, że zainteresowanie jego dla dzie­wczyny nie wypływa wcale — jak to tłumaczył ojcu — tylko z litości; przeciwnie, zdawał sobie jasno spra­wę, że owładnęły nim całkiem inne uczucia. Wreszcie po dniu spędzonym w przykrej rozterce wewnętrznej postanowił na czas jakiś zmienić miejsce pobytu, osiedlić się na kilka dni wysoko w górach, na połoninach, szukać uspokojenia w szałasie paster­skim, z dala od ludzi. Nazajutrz wynajął dwa muły i wraz ze swym służącym ruszył w drogę. Gdy prze­jeżdżał obok okrytego powojem zamczyska, najchęt­niej byłby odwrócił twarz. Mimo to oczy jego bystro wypatrywały, czy też nie dojrzą postaci dziewczęcej; zamczysko było jakby wymarłe; wzrok hrabiego nie dojrzał ani śladu żywej istoty… Przez cały czas jazdy hrabia pogrążony był w ponurym milczeniu. Służący próbował kilkakrotnie nawiązać rozmowę lub skiero­wać zainteresowanie swego pana na jakiś przedmiot; widząc jednak, że jego wysiłki nie odnoszą żadnego rezultatu, dał wreszcie pokój. W szałasie, w którym spędzili kilka dni, usposobienie hrabiego było jednakie; dniami całymi włóczył się po skałach i szczytach, jed­nak spokoju wewnętrznego, jaki mu dać miała przy­roda i samotność, nie zyskał. Tyle tylko że znużony wędrówkami zapadał co wieczora w ciężki sen, trwa­jący do świtu. Wreszcie pewnego poranku kazał służącemu osiodłać zwierzęta i szykować się do powrotu. Zdawał sobie sprawę, że kuracja zupełnie się nie powiodła. Po drodze zaskoczyła go gwałtowna burza i zmusiła do schronienia się na kilka godzin w nędznej chału­pie przydrożnej. Gdy ją opuszczał, deszcz wciąż jeszcze padał. Hra­bia chciał jednak przed nocą stanąć w Meramie i dla­tego nie bacząc na niepogodę wracał przez rozmokłe ścieżyny górskie ku miastu. Gdy znalazł się w pobliżu zamczyska, ujrzał nagle u stóp drewnianego krzyża, wznoszącego się o kilka­dziesiąt kroków od muru, jakąś postać kobiecą, przy­tuloną do krzyża. Dojrzał tylko z oddali część głowy i ramię oplatające pień drzewa. Nie miał jednak ani na chwilę wątpliwości, że jest to Filomena. — Pojedziesz z mułami naprzód i będziesz mnie oczekiwał u wylotu parowu — rzekł do służącego. Sam przystąpił do krzyża i pochylając się nad dziew­czyną, rzekł: — Co tu robisz, Filomeno? Dlaczego nie wracasz do izby? Jesteś cała przemoczona… Nie odpowiedziała. Zakryła twarz rękami. — Co ci dolega, Filomeno? Drżysz na całym ciele… Pójdź do izby; deszcz cię zmoczył, musisz się prze­brać… Nie możesz przecież tu pozostać… Czy ojciec w domu? — Nie. — Odprowadzę cię do domu. Jeśli nie pójdziesz do­browolnie, zaniosę cię na rękach. Powiedz mi, co ci dolega. Może potrafię ci pomóc… Łzy trysnęły jej z oczu. Oparła głowę na jego ra­mieniu. — Chciałabyś opuścić ten ponury zamek? Powiedz szczerze, drogie dziecko. Męczy cię to życie… — Tak, chciałabym umrzeć… — szepnęła i zatrzęsła się. Przeraził się tego wybuchu rozpaczy. — Będziesz żyła, Filomeno, jesteś zbyt młoda i zbyt… piękna — chciał powiedzieć i słowo to za­marło mu na wargach. Dziewczyna znowu przypadła do stóp krzyża i za­częła głośno łkać. Pochylił się nad nią i starał pocieszyć. — Ależ, dziecko, nie ma takiej sytuacji, z której nie byłoby wyjścia, kiedy się ma dobrą wolę. Gdybym wiedział, że masz do mnie zaufanie, że poszłabyś ze mną… Głośno jęcząc, wypowiadała jakieś niezrozumiałe wyrazy. — Chodź! — rzekł i podniósł ją — usiądźmy na tym kamieniu. Powiedz mi, co ci dolega. Nie wiesz wcale, jak bardzo cię polubiłem. Od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem. Spojrzała mu nagle w twarz, jakby o coś chciała zapytać; jej usta zadrżały; po chwili jednak znowu lęk przeraźliwy strzelił z jej oczu. — Nie, to niemożliwe! — rzekła, nie patrząc na niego. — Co nie jest możliwe? — Abym to przeżyła! — Oszusz łzy — rzekł i podał jej swą chustkę. — Pomówię z twym ojcem… — Nie, nie! — wybuchnęła. — Nie z ojcem! Z ni­kim!… Niech mi pan da spokój. Niech pan idzie i nie wraca nigdy. Wszystko na próżno… Nie przeżyję tego! — Mena! Mena! — rozległ się nagle skrzeczący głos. Hrabia i Filomena zwrócili głowy w stronę bra­my zamkowej i ujrzeli tu staruchę wciąż powtarzającą imię dziewczyny. Po chwili stara była przy krzyżu, ujęła ramię dziew­czyny i poczęła ją szarpać, zmuszając do pójścia za nią. Hrabia chciał temu przeszkodzić, tłumaczył sta­rej, że przyszedł do rządcy i przypadkowo zastał dziew­czynę. Stara zupełnie na to nie reagowała; widocznie nie rozumiała ani słowa. Wciąż mamrotała jakieś prze­kleństwa we włoskim dialekcie i zmuszała Filomenę do pójścia. Niebawem hrabia sam został pod krzyżem. Miał przykre uczucie, że interwencja jego tylko pogorszyła los biednej dziewczyny. Wracając do Meranu, miał głowę zaprzątniętą jedną tylko myślą: jak by dopomóc tej nieszczęśliwej istocie. Bo że jej musi pomóc, uratować, wyzwolić — to sobie już święcie postanowił. Niedługo bawił w swym pokoju w hotelu. Po burzy powietrze było tak rześkie, że postanowił przejść się. Pierwsza znajoma twarz, którą spotkał na ulicy, by­ła otoczona siwą gęstą brodą i ocieniona szerokim ka­peluszem. — Pułkowniku! — zawołał uradowany hrabia — na­reszcie pana znowu spotykam! Brakło mi pana w tym nieszczęsnym ostatnim tygodniu. Serdeczność bijąca ze słów hrabiego widocznie po­działała na starca. — Po cóż mnie pan potrzebował? — rzekł, zatrzy­mując się, tonem mniej zimnym niż zwykle. — Szanowny przyjacielu, musi pan wysłuchać mo­jej relacji. Dobrze mi to zrobi, jeśli potem pan wedle swego zwyczaju obleje mnie potokiem kpin. Jeśli nie ochłodzi to mej głowy, zrozumiem, że to, co we mnie płonie, nie jest słomianym ogniem, i utwierdzę się je­szcze bardziej w mych zamiarach. — Tylko nie historie miłosne! — mruknął stary. — Czy nie skończył pan jeszcze z tą węgierską uwodzicielką? A może wdał się pan z kopciuszkiem w zacza­rowanym zamczysku? — Dowie się pan o wszystkim, pułkowniku. Ale wstąpmy do jakiegoś szynku. Przez cały dzień byłem w drodze, jestem zmęczony i pokrzepiłbym się chętnie szklanką wina. Bądź pan spokojny, nie zaprowadzę pa­na między ludzi cywilizowanych; usiądziemy między chłopstwem, gdzie nikt pana nie zna i nikt nie zechce narzucać się. Ot tu mamy małą winiarnię. Co niedziela przychodzą tu włoscy murarze, śpiewają i piją. Dziś tu mało będzie gości, a już z pewnością nie ujrzymy nikogo z tak zwanego „towarzystwa”, z którym i ja dziś chętnie uniknąłbym spotkania. Nie zatrzymali się w obszernej szynkowni, lecz we­szli do niewielkiego pokoiku za nią, w którym znaj­dowały się tylko dwa stoły. W szynkowni siedziało niewielu chłopów; burza wypłoszyła ich z miasta; czym prędzej pośpieszyli do swych winnic, by się przekonać, czy nie ma jakowejś szkody; w izdebce za szynikownią przy jednym stole nie było nikogo, przy drugim zaś siedział skromnie, ale po miejsku ubrany człowiek, który przy świetle lampy czytał gazety; tak był zatopiony w lekturze, że nie zauważył wcale, gdy hrabia i pułkownik zasiedli na drugim końcu podłużnego stołu. Kelnerka przyniosła karafkę wina; pułkownik wypił niewiele, natomiast hrabia jednym haustem wychylił całą szklankę. Pułkownik sięgnął do swej skórzanej torby i dobył z niej jakieś kamie­nie, którym począł się bacznie przypatrywać przez lupę. Nie przerywał tego zajęcia przez cały czas, gdy hrabia zdawał mu sprawę z zaszłych ostatnio wy­padków. — Niech mnie pan zechce zrozumieć — kończył hrabia swą relację (mówił cały czas półgłosem, by sie­dzący po drugiej stronie stołu jegomość nie słyszał jego słów). — Przede wszystkim muszę się jeszcze dokładniej przypatrzyć temu Weberowi. O niewinności i uczciwości dziewczyny jestem przekonany. Gdyby pan widział, z jaką rozpaczą, kurczowo trzymała się krzyża, przyznałby mi pan rację, że w tym wypadku nie wolno się liczyć z żadnymi innymi względami, że jest wprost obowiązkiem wyzwolić tę nieszczęśliwą istotę z okropnego środowiska, w jakim się znajduje. Zaprawdę, jest to klejnot, który należy tylko oprawić ma nowo, by zajaśniał wspaniałymi barwami! — Więc ma pan zamiar dać temu klejnotowi opra­wę pierścienia i ozdobić nim hrabiowską rękę? — Cóż by w tym było złego? — zapytał hrabia z wielkim ożywieniem. — Na razie sprawa je­szcze tak daleko się nie posunęła. Coś w każdym razie musi się stać. Przede wszystkim trzeba ją uwolnić spod opieki starej wiedźmy, przekonać się, co to za fi­gura ten Weber, podający się za jej ojca. A gdyby mi się udało umieścić ją w innym środowisku… — Wtedy zrobiłby pan z niej hrabinę lub co naj­mniej zaszczyciłby pan ją rolą swej kochanki… — Pułkowniku! — oburzył się hrabia i twarz jego pociemniała. — Ale dlaczego mam się gorączkować? Niech pan sądzi o moich zasadach i planach, co się mu podoba. Chciałbym tylko, by mi pan poradził, gdzie byłoby najodpowiedniej umieścić na razie dziewczynę. Bo wprost z tej pustaci osadzić ją w jakimś miejskim pensjonacie wydaje mi się zbyt ryzykowne, oczywiście o ile zdołam się w ogóle porozumieć z jej ojcem i uda mi się dojść tajemnicy tej dziwnej ro­dziny… Przerwała mu głośna rozmowa kilku osób, które właśnie weszły do pokoju, minąwszy bez zatrzymania się szynkownię. Zajęli miejsce przy drugim stole, było ich trzech. W jednym z nich hrabia rozpoznał młodego eleganta, kochanka węgierskiej pokojówki. Towarzysz jego głośno domagał się wina, a trzeci, po którym można było poznać, że już dziś wychylił nieje­dną szklankę, obejmował kelnerkę i szeptał jej coś do ucha. Trzej młodzieńcy nie krępowali się zu­pełnie obecnością innych gości, mówili głośno i bez wstydu o różnych intymnych sprawach, jakby sa­mi byli w pokoju. Wreszcie lowelas wyjął z kiesze­ni portfel wypełniony banknotami, a z drugiej talię kart i zaproponował swym kamratom partyjkę. Nie­bawem wszyscy trzej byli pogrążeni w grze. Jegomość czytający gazety zupełnie nie zwracał uwagi na to, co trzej weseli kompani mówili i czynili; pułkownik studiował obojętnie swoje minerały. Przez czas jakiś było dosyć cicho przy stole, przy którym siedzieli gracze. Tylko ten, który był najbar­dziej pijany, interpretował każdą fazę gry swymi uwa­gami, posługując się wyrazami zarówno włoskimi, jak francuskimi i niemieckimi. Wtedy przystojny lowelas i jego towarzysz strofowali go wzywając, by nie prze­szkadzał w grze. Na zegarze kościoła parafialnego wybiła dziewiąta. Szybko zapadła noc. Na ulicach stawało się coraz ciszej. Czasem tylko słychać było przez otwarte drzwi szynku głosy przechodniów. W pokoiku, w którym przy dwu stołach siedzieli goście, paliły się lampy naftowe, natomiast w przedniej izbie było pusto, panował pół­mrok; nie zapalono tu wcale lampy, a skąpe światło sączyło się z przyległego pokoju. Niebawem do szynikowni wszedł jakiś człowiek, usiadł przy stole tuż obok drzwi wejściowych i zażą­dał wina i chleba. Gdy kelnerka chciała postawić na stole świecę i pozdrowiła go słowami: „Dobry wieczór, panie Weber!” — rzekł szeptem: — Cicho! Szkoda światła. Trafię i tak do szklanki. Gdy dziewczyna odeszła, by zająć się gośćmi w przy­ległym pokoiku, Weber zdjął pilśniowy kapelusz i się­gnął do kieszeni, by wyjąć chustkę i obetrzeć spocone czoło. Ale zamiast swej kraciastej grubej chustki płó­ciennej wyjął śnieżnobiałą, batystową. Zgrzytnął zę­bami i umieścił ją w drugiej kieszeni. Była to ta sama chustka, którą hrabia wręczył pła­czącej Filomenie pod krzyżem, by otarła zapłakaną twarz. Dziewczyna zatrzymała ją mechanicznie w ręce, gdy babka zaciągnęła ją z powrotem do zamczyska. Niebawem wrócił ojciec i rozpoczął dokładną indagację. Kazał sobie opowiedzieć każde słowo jej rozmowy z hrabią. Nie rzekł potem ani słówka, nie klął, nie gromił, tylko jego krzaczaste, rudawe brwi ściągnęły się ponuro pod głęboko osadzonymi oczami. — Czy powiedział, że cię kocha? — Tak, ojcze. — I że chce ze mną mówić? — Tak, ojcze. — Ladro maledetto! — mruknęła starucha. — Cicho, matko… Połóż się do łóżka, Meno. Daj mi tę białą chusteczkę. Chciał mówić ze mną? Pomówię ja z nim… Po tych słowach wyszedł. Co miał do omówienia i tym wytwornym panem, niejasno sobie uświadamiał. Udał się wprost do pokoju w hotelu, w którym hrabia mieszkał. Nie zastał go. Postanowił poczekać, aż hrabia wróci. Wstąpił więc do szynku, by pokrzepić się szklanką wina. Byłby przystąpił do hrabiego, ale trzeciego jegomościa, siedzącego przy stole i czyta­jącego gazetę, wolał raczej uniknąć. Dlatego usiadł się szynkowni: tędy musi hrabia przejść, gdy będzie wracał do domu… Przy stole, gdzie trzej młodzi ludzie grali, powstał nagle głośny hałas. Jeden z nich, najbardziej pijany, rzucił karty na stół i począł krzyczeć: — Jakieś tu są cygaństwa! Corpo della Madonna! nie będę z tobą więcej grał, Alojzy! Był to ów przystojny lowelas, którego poznaliśmy już, imieniem Alojzy. Obruszył się na te słowa i zapytał: — Co znaczą te niedomówienia? Będziesz łaskaw udzielić mi bliższych wyjaśnień, albo, sapristi, po­mówimy ze sobą gdzie indziej… — Sangue freddo, amico mio! Myślę tylko… — …że Alojzy ma nie tylko damy, ale i króle, i asy — wtrącił trzeci. — To już tak się trafia przy hazardzie. Dziś ja, jutro ty, jak się zdarzy. Wina, kelnerko! — Peste alla fortuna! — mruknął ograny. — Nie będę więcej grał! Ecco! — rzucił na stół resztę monet, które miał w kieszeni. — Jestem perduto, che il diavolo vi porti! — Dobrze — rzetkł Alojzy — nie chcesz grać wię­cej? Nie zależy mi na tym. Mogę ci dać jutro rewanż. Jest i tak już późno, a tobie dwoi się w oczach, nie rozpoznajesz kart… — Co? późno? — wtrącił trzeci — chyba nie pój­dziesz już do domu? — O nie — rzekł przystojny lowelas i spokojnie wypił swe wino — muszę jeszcze gdzieś pójść… — Ha, ha — roześmiał się jego towarzysz i począł śpiewać: La notte e bella, Fa presto, Ninella… — Presto, presto, oto rzecz główna! He? Wiem, dokąd masz pójść! — Nie masz pojęcia! — Załóżmy się! O flaszkę cypryjskiego! Dobrze? — Dobrze! — Do zamku Planta… Twarz lowelasa pociemniała. Potrząsnął szybko głową i rzekł: — Nie zgadłeś! Ale wypraszam sobie, abyś o tym kiedykolwiek wspominał! Jakby ukąszony przez skorpiona hrabia zerwał ławki, opanował się jednak natychmiast udając, że sięgnął po stojącą na stole butelkę. Pułkownik z niewzruszonym spokojem badał swoje minerały. Tymczasem przy stole karciarzy w dalszym ciągu toczyła się ożywiona rozmowa. — Co? Czy już uprzykrzyłeś sobie dziewczynę? — zaczął znowu ten, który zaproponował nakład. — Franku! — krzyknął lowelas — powtarzam raz jeszcze: trzymaj język za zębami! — Oho, bratku, musisz mi wyśpiewać całą prawdę! Kelnerko! — zawołał w stronę bufetu — litr przed­niego wina! Alojzy musi pokrzepić obolałe serce! — Jesteś pijany, Franku — rzekł Alojzy, wstając z ławki — dobranoc! — Ależ, do licha, co się dziś z tobą dzieje? Zwykle chlubisz się swymi zdobyczami, a dziś wstydzisz się ich? Czyż nie opowiadałeś mi sam przed dwoma tygodniami, że obłaskawiłeś już sferą wiedźmę? A więc dlaczego ukrywasz przed swym przyjacielem prawdę? Co zrobiła ta Cyganka Filomena, że… — Że jej imię jest poniewierane przez opoja w szynku? — przerwał wynurzenia pijaka głos hrabiego. Alojzy odwrócił twarz w stronę mówiącego i siląc się na spokój zmierzył go od stóp do głów wyzywają­cym wzrokiem. — Kim pan jest? Nie mam zaszczytu znać pana. — A ja — odparł szybko hrabia — nie starałbym się wcale o zaszczyt poznania pana, gdybym nie miał powodu żądać wytłumaczenia tych słów, które padły tak głośno, iż wszyscy obecni mogli je słyszeć. Proszę mi odpowiedzieć na pytanie: czy prawdą jest to, co pański przyjaciel właśnie powiedział ujemnego o pewnej dziewczynie? — A ja panu odmawiam prawa do stawiania takich pytań — rzekł młodzieniec. — Czy jest pan krewnym tej dziewczyny albo czy ma pan inne jakieś prawa do niej? Hrabia milczał przez chwilę. — Jestem przyjacielem rodziny… dziewczyna ta jest mi droga… Ale gdybym nawet był obcy zupełnie, nie znał wcale osoby, którą panowie szkalujecie, miał­bym również prawo ująć się za spotwarzoną dziew­czyną. Wzywam pana, abyś natychmiast swemu to­warzyszowi oświadczył, że żałujesz tego, iż przechwał­kami swymi rzuciłeś podejrzenie na cześć dziewczyny. Abyś pan jednak wiedział, z kim będziesz miał do czynienia, gdybyś odmówił memu wezwaniu, oto mój bilet! Alojzy przyjął spokojnie bilet, schował go do kie­szeni i rzekł: — Oświadczenie, którego pan ode mnie żąda, mogę chętnie dać, a to tym bardziej, że jak pan słyszał, nie ja skierowałem rozmowę na ten temat; słyszał pan też, że starałem się przeszkodzić memu koledze w dal­szym poruszaniu tej sprawy. Nie jestem kochankiem tej dziewczyny, niech mnie Pan Bóg przed tym strze­że! Co się zaś tyczy jej czci, nie moją jest rzeczą bro­nić jej. A jeśli pan jest przyjacielem tej rodziny, czego panu zresztą nie zazdroszczę, i żąda dalszych wyja­śnień, stoję do dyspozycji jutro w mym mieszkaniu; sądzę, że tu nie pora i nie miejsce na takie wyjaśnie­nia. Dobranoc, moi panowie! Podał hrabiemu swój bilet i opuścił szynk. Towarzy­sze jego wypadli czym prędzej z lokalu, nie kłaniająe się nikomu i nie płacąc kelnerce, której zresztą przez cały czas zajścia nie było w szynku; widocznie zajęta była czymś na podwórzu. Teraz dopiero okazało się, jak silne było wzburzenie, które hrabia z trudem ukrywał dotychczas pod formą rycerskich zwyczajów. Zdzierżył pole, ale zwycięstwo było właściwie klęską. Wzburzony chodził po po­koju z kąta w kąt, zaglądał do pierwszej izby szyn­kowni. — Czy szuka pan tu kogo? — zapytała kelnerka. — Nikogo tu już nie ma. Ostatni wyszedł pan Weber. — Weber? — zawołał hrabia z najwyższym zdumie­niem. — Jaki Weber? — Ten z Planty… Przed chwilą wyszedł. — Dokąd? Nie wie pani? — Skąd mam wiedzieć?… Czy mam przynieść je­szcze wina, panie? Hrabia nie odpowiedział, wrócił do stołu i powie­dział do pułkownika: — Ojciec jej był w sąsiednim pokoju. Słyszał wszy­stko. Cóż pan na to, pułkowniku? — Może pan sobie pogratulować — mruknął sta­ry. — Wygląda pan, jakby pana wąż ukąsił. Bądź pan kontent. Gdyby nie to ukąszenie, byłby pan po­szedł dalej i ugrzązł w bagnie. Teraz pan wie, co o tym wszystkim sądzić. Tak, tak, hrabio, mówiłem panu przecież: przyroda stworzyła cudowne kulisy osłaniające zgniliznę. Tam gdzie są ludzie, wszędzie są bagniska, trujące opary, pleśń… Hrabia odczytał bilet wręczony mu uprzednio przez młodego eleganta i rzekł: — Muszę się dokładnie o wszystkim dowiedzieć. Mam głębokie przekonanie, że dziewczyna jest nie­winna; a gdybym nawet się mylił, to czyż nie nale­żałoby ratować jej duszy? Gdybym wiedział, gdzie mieszka ten Alojzy! Nie zasnę, dopóki nie dowiem się od niego, czego nie chciał tu powiedzieć. W tej chwili jegomość czytający przy stole gazetę odłożył ją i odezwał się: — Mogę panu hrabiemu udzielić wyjaśnień. Mło­dzieniec ten mieszka niedaleko stąd, wskażę panu dom. Co ma panu do powiedzenia, tego oczywiście nie wiem. Ale o dziewczynie i jej rodzinie jestem naprawdę le­piej poinformowany niż on. Dziwię się w ogóle, że on cośkolwiek wie o tych ludziach. Byłem bowiem do­tychczas przekonany, że tylko burmistrz i ja znamy smutną historię tych nieszczęśliwych ludzi. Jeśli prawdą jest, że ten lekkomyślny chłopak wdał się w mi­łostkę z Filomeną, to chyba dziewczyna wtajemniczyła go w dzieje swej rodziny. Ja zaś w bardzo prosty spo­sób poznałem tajemnicę. Zanim zostałem przeniesiony do tutejszego sądu, pracowałem jako młody praktykant sądowy w Trydencie i przesłuchiwałem sam Webera. Miał on wówczas inne nazwisko. Wniósł potem poda­nie, aby mu pozwolono zmienić nazwisko, na co wła­dze się zgodziły. Zamilkł i powiódł wzrokiem po twarzy pułkownika, która nagle silnie zbladła. — Czy panu niedobrze? — zapytał. Stary podniósł się z trudem z ławki, przewiesił drżą­cymi rękami torbę i rzekł głucho: — Nie! Chcę odejść. Dym pańskiej fajki… — Odprowadzę pana, pułkowniku — rzekł hrabia. — Nie może pan w takim stanie sam iść przez opustoszałe i ciemne ulice. Pan sędzia będzie łaskaw poczekać tu na mnie… — Do diabła! — krzyknął stary. — Nie potrzebuję niańki. Dobranoc! Po czym pośpiesznie opuścił izbę. — Dziwak… — rzekł hrabia po chwili milczenia. — Znam tego pana tylko z widzenia — odparł sędzia powiatowy. — Jutro muszę go odwiedzić. Taką straszną miał twarz… taką bladą… Lękam się o jego zdrowie… Gdy­bym tylko wiedział, gdzie mieszka. Postaram się ju­tro dowiedzieć… Ale, panie sędzio, obiecał mi pan udzielić informacji o Weberze i jego rodzinie. — Miej się pan przed nim na baczności. Nieszczę­ście uczyniło tego człowieka niepoczytalnym. A że mu nikt pomóc nie może, najlepiej go unikać. Proszę wy­baczyć, że wypowiadam tak szczerze swoje zdanie, chociaż nie wiem zupełnie, jaki stosunek łączy pana z tymi ludźmi… — Jest on zupełnie przypadkowy i luźny… Nie­dawno temu po raz pierwszy ujrzałem to zamczysko; powziąłem plan kupienia go, odbudowania zniszczo­nych części i osiedlenia się na zamku. Zaproponowa­łem Weberowi, że zatrzymam go w służbie. Odmówił. W ogóle okazał się zupełnie nieprzystępny i opryskli­wie odnosił się do wszystkiego, co mu mówiłem. Dziew­czyna wzbudziła we mnie taką litość, że mam i nadal zamiar coś dla niej uczynić, ulżyć jej nieszczęsnemu losowi, nie dać jej zmarnieć w takim otoczeniu. Czy może mi pan poradzić, w jaki sposób dałoby się to najlepiej uczynić? Sędzia zapalił fajkę, która w trakcie rozmowy, zgasła. — Niech pan to sobie wybije z głowy — rzekł. — Stary nie wyda dziewczyny, choćby cesarz chciał ją umieścić obok siebie na tronie. Jest to jedyne, co mu pozostało z dawnych szczęśliwych lat; w każdym człowieku, który zbliża się do dziewczyny, widzi wroga i rabusia. Że ten młody drab zdołał się tam zakraść, to wydaje mi się zgoła nieprawdopodobne; bo gdy ojca nie ma w domu, pilnuje skarbu ta stara wiedźma. Zapewne i na pana wyszczerzyła dwa kły, które jej pozostały w ustach. Hrabia zrobił przytakujący ruch głową. — Czy ta ohydna baba jest naprawdę matką owego Webera, czy jak tam się on zwie? Mówi ona tylko ja­kimś dialektem włoskim, zaś Weber robi wrażenie Niemca, Tyrolczyka. — Jest to jego teściowa. Za swych młodych lat po­ślubił w południowym Tyrolu piękną, śniadą, czarno­oką Włoszkę, w której się po uszy zakochał. Miała to być zacna kobieta, łagodniejsza od swej matki, która zawsze była nieposkromioną, dziką diablicą. A że We­ber był małżeństwie szczęśliwy, nie raziło go to, że miał stale na karku teściową. Zgodził się też na to, że przeniosła się z córką i zięciem do Val Sugana, gdzie Weber otrzymał posadę leśniczego. Niestety żona jego umarła wcześnie; młodsza córka, Filomena, jeszcze była niemowlęciem, starsza, Anna, chodziła już do szkoły. Ta starsza była prześliczna, ale z tempera­mentu wdała się w babkę. Natomiast młodsza, Filo­mena, przypominała z usposobienia nieboszczkę matkę; była łagodna, dobroduszna, a przy tym bardzo wrażli­wa i sentymentalna. Prawda, poznał ją pan przecież… oczywiście taką, jaka jest teraz po tylu ciężkich, tra­gicznych przejściach… Gdy Filomena miała szesnaście lat, ojciec zaręczył ją z dalekim swym krewnym, człowiekiem już starszym. Dziewczyna zgodziła się; była jeszcze niemal dziec­kiem, serce jej milczało, nie znała zupełnie życia; była posłuszna ojcu, któremu się zdawało, że w ten sposób najlepiej zabezpieczy jej przyszłość. Natomiast ze starszą swą córką miał wiele kłopotu; nie godziła się na żadnego z licznych konkurentów, dawała kosza najprzystojniejszym i najzamożniejszym chłopcom. Ale nie była doprawdy z kamienia, jak ludzie przypusz­czali. Miała w tajemnicy przed wszystkimi amanta; był to młody gajowy, pracujący u jej ojca, wesoły, zuchwały chłopak, pełen temperamentu Włoch. Weber nie lubił go. Weber z lat swej służby wojskowej za­chował wiele cech żołnierskich; cenił przede wszyst­kim punktualność, dokładność — a młody gajowy był typowym Włochem, gorącej krwi, namiętnym, często nawet w służbie dającym folgę swemu nieposkromio­nemu temperamentowi. A kiedy wreszcie ojciec zmiar­kował, że młody gajowy bałamuci mu córkę — po prostu go wypędził. Oczywiście nie oziębiło to stosunku między młody­mi; wprost przeciwnie: zbliżyło ich jeszcze bardziej. Około pół godziny drogi od leśniczówki, w głę­bi lasu, znajdował się szałas, będący w zimie schro­nieniem dla drwali. Tam nocną porą wykradała się z domu rezolutna dziewczyna i tam przybywał też jej chłopak z Trydentu, gdzie po odejściu od Webera przyjął posadę u tkacza. Nikt nie wiedział o tych schadzkach. Dziewczyna pilnowała swej cnoty; sa­motne schadzki nocne w szałasie nie zawróciły jej w głowie; bunt krwi gorącej nie doprowadził jej do upadku… I rzecz dziwna: mimo to chłopak nie zrażał się, latem i zimą odbywał uciążliwą, wielogodzinną drogę z miasta, byle tylko z godzinkę porozmawiać ze swą ukochaną… Była od niego o dwa lata starsza; a że dziewczęta włoskie szybciej przekwitają, zaś chłopak był biedny jak mysz kościelna, przyszłość tych dwojga była bardzo niepewna… Ale mało ich to obcho­dziło… Wybuchła wtedy właśnie wojna włosko-austriacka. Austriacy brali rekruta również i w południowym Tyrolu. Wtedy jeszcze chłopcy wyciągali losy, kto z nich ma służyć w wojsku. Zbliżał się dzień, w którym w Trydencie miało od­być się losowanie; Anna srodze się trapiła, ale w domu ani słowem nie wspominała o tym, że lęka się o swego chłopaka. Ostatniej nocy przed terminem losowania udała się do szałasu; przybył tam też jej chłopak; był jak zwykle wesoły, kpił z jej zmartwienia, utrzymy­wał, że z pewnością nie wyciągnie kartki, na której znajduje się fatalny wyraz „wzięty!”, gdyż jakaś stara baba dała mu niezawodny środek na wyciągnięcie pu­stej kartki. Oto trzeba trzy razy napluć na prawą dłoń, lewą zrobić trzy razy znak krzyża, potem prawą rękę zakopać w ziemi i wyjąć ją dopiero po trzech pacierzach. Nie uspokoiło to jednak wcale dziewczyny. Rozstali się niebawem. Ona płacząc, on śmiejąc się. Obiecał jej, że bez względu na to, jak wypadnie losowanie, stawi się następnej nocy w szałasie, by ją powiado­mić o wyniku. Proszę sobie wyobrazić przerażenie biednego chło­paka, gdy nazajutrz wbrew swej nadziei i wbrew cza­rodziejskiej formułce wyciągnął kartkę „wzięty!” Ba, natychmiast po losowaniu usłyszał rozkaz, że żadne­mu z nowych rekrutów nie wolno więcej opuścić koszar… Zdarzało się bowiem, że wzięci do wojska chłopcy woleli dezerterować niż jako żołnierze austriac­cy strzelać do własnych rodaków. Toteż pobór do wojska przeprowadzano z niezwykłą surowością; ogła­szano młodym rekrutom, że każda próba ucieczki pociągnie za sobą niechybną śmierć przez rozstrze­lanie. Kochanek Anny udawał, że nie ma wcale zamiaru uciekać. Wcześnie wieczorem ułożył się w koszarach na pryczy. Ale gdy rano przy apelu, odczytano jego nazwisko — nikt się nie odezwał słowem „jestem!”… Znikł… Nie natrafiono na żaden ślad, który by wskazywał, w jaki sposób zdołał uciec; prawdopodobnie wylazł kominem na dach i po rynnie wydostał się poza koszary; możliwe, że chciał tą samą drogą po zobaczeniu się z Anną wrócić. Niestety, nie powiodło mu się to… Patrole wysłane za nim długo go szukały, aż wreszcie znalazły u stóp skały, o kilka kilometrów od miasta; leżał na wpół omdlały; miał złamaną nogę. W jaki sposób się tam znalazł, czy spadł ze skały — nie można było zeń wy­dobyć. Możliwe, że zmniejszono by mu karę, gdyby był wyznał, że chciał pożegnać się z kochanką, gdyby był zapewnił, że miał zamiar wrócić o świcie. Ale mil­czał, odmawiał wyjaśnień: nic go zatem na sądzie do­raźnym nie mogło uratować. Wiadomość o zaszłych wypadkach lotem błyskawicy obiegła okoliczne wsie. Do leśniczówki przyniósł ją sam Weber; choć nie lubił chłopaka, to jednak żal mu było, że miał tak marnie skończyć. Anna wysłuchała jego relacji w milczeniu. W pięć minut potem zniknęła z domu. Było to po południu. Do tego momentu wszystko w tej smutnej historii jest zrozumiałe. Zresztą takie wypadki już się zda­rzały. Ale to, co od tej chwili zaszło, jest zgoła nie­wytłumaczalne! W moim zawodzie dostrzega się ra­czej ciemne niż jasne strony ludzkich charakterów. Homo homini lupus. Na ten temat sędziowie mogliby więcej powiedzieć niż inni ludzie. Ale na to, co w da­nym wypadku zaszło, nie byłem naprawdę przygoto­wany! Oto komendantem oddziału, złożonego z nowych re­krutów, był pewien młody oficer; nie chcę wymienić jego nazwiska, gdyż ojciec jego, również oficer, i to starszy rangą, żyje może jeszcze, choć od owego cza­su nie wiadomo, gdzie się obraca i co się z nim stało. Syn robił doskonałe wrażenie; często spotykałem go w restauracji wieczorami i chętnie z nim rozmawia­łem; był to człowiek skromny, wytworny i inteli­gentny. W południe tego fatalnego dnia spotkałem go na ulicy; był bardzo zasmucony tym, że nie można wcale pomóc chłopakowi. O szóstej miano go rozstrzelać. Chłopiec już się wy­spowiadał i napisał kartkę do jednego z przyjaciół z prośbą, aby udał się do Anny i złożył w jej ręce za­łączony list pożegnalny. Nie lękał się wcale śmierci; zachowywał się w ostatnich godzinach z wielką god­nością. Gdy w kilka godzin potem usłyszałem salwę — po­myślałem, jak straszną być musiała dla młodego i in­teligentnego oficera chwila, w której wydał rozkaz strzelania. Nie przybył wieczorem, jak zwykle, do restauracji; przypuszczałem, że zbyt silnie wstrząsnęła nim egze­kucja. Ach, jakże daleki byłem od tego, by zrozumieć powód jego nieobecności! Ordynans tego oficera zeznał potem, gdy go prze­słuchiwałem, że tego wieczora, w godzinę po egzekucji, pojawiła się w mieszkaniu jakaś smukła, bardzo przy­stojna dziewczyna. Nie znał jej wcale. Kazał jej pocze­kać w przedpokoju, a sam poszedł do koszar, by spro­wadzić porucznika. Ordynans przypuszczał, że chodzi tu o jakąś miłostkę jego pana; dziwił się jednak, gdyż młody oficer wcale nie zadawał się z miejscowymi dziewczętami z ludu. Ale gdy taka przystojna panienka sama przychodzi do kwatery — myślał — to pan porucznik chyba nie będzie głupi… Podsłuchiwał pod drzwiami, co się dzieje w pokoju oficera; ale ten rozmawiał z dziewczyną tak cicho, że ani słowa nie rozumiał. Gdy jednak pobyt dziewczyny przedłużał się ponad miarę, wszedł pod pozorem ja­kiegoś meldunku dość obojętnej treści. Dziewczynę zastał siedzącą na kolanach oficera, który ofuknął go i kazał mu natychmiast wynieść się z pokoju. Po przeszło godzinie dziewczyna wyszła sama; ordynans zauważył, że twarz jej była niezwykle bla­da. Stała przez kilka chwil w przedpokoju, jakby sobie dopiero teraz przypomniała, gdzie się znajduje. Potem kilka razy ręką potarła czoło. Wreszcie zapu­kała do drzwi wiodących do pokoju oficera. Nie rea­gował na to zupełnie; z pokoju nie dochodził żaden głos. Wtedy poczęła silniej pukać i rzekła wreszcie głośno: — Niech mi pan wyda kartkę… tę z ułaskawieniem… zostawiłam ją na stole; chcę ją zanieść do niego… mu­szę ją mieć; nie uwierzą mi przecież, gdy przyjdę z pustymi rękoma… Drzwi nie otworzyły się; w pokoju panowało mil­czenie. Dziewczyna zaczęła się jeszcze gwałtowniej dobijać. Wtedy ordynans zapytał ją, czego właściwie chce i o jakie ułaskawienie chodzi. Spojrzała na niego bardzo zdziwiona i rzekła: — Proszę pana, niech pan wejdzie i poprosi go o kartkę. Gdy się nie ruszał z miejsca, krzyknęła energicznie: — Muszę mieć kartkę! Warta mnie nie wpuści do niego; po cóż ma całą noc spędzać w śmiertelnym strachu? — Pani zapewne mówi o tym Włochu? — rzekł ar — dynans i wymienił nazwisko jej ukochanego. Przytaknęła głową. — Mój pan zażartował sobie z pani. Ten Włoch nie potrzebuje więcej warty… Stamtąd, gdzie się dostał, nie można zbiec… Czy nie słyszała pani przed godzi­ną strzałów? Jedna krótka salwa… Szkoda chłopaka… Byłby z niego doskonały żołnierz. Ani drgnął, gdy żoł­nierze ładowali karabiny… A potem runął jak kłoda. „Ledwo to powiedziałem — zeznał przede mną or­dynans — pożałowałem swych słów. Dziewczyna spoj­rzała na mnie takim wzrokiem, jakby szatan rozpalił w jej biedniej mózgownicy żar piekielny. Cofnęła się o krok; otworzyła usta; zdawało mi się, że chce krzy­czeć; nie, zaczęła się nagle śmiać… Chwała Bogu, po­myślałem, nie obchodzi ją ten wypadek, zna się na żartach… Po chwili twarz jej spoważniała; zmarszczyła ciemne brwi — i szybko opuściła nasze mieszkanie…” Sędzia zamilkł na chwilę; wytrząsnął z wygasłej faj­ki popiół i począł napychać świeży tytoń. Hrabia otarł chustką czoło zroszone kilku wielkimi kroplami potu. — Straszne!… okropne! — powtarzał. — Tak jest — począł znowu sędzia swą opowieść. — Ale jeśli pana to tak przejmuje, to może przemilczę dalszy ciąg tej tragicznej historii. — Nie, panie sędzio, bardzo proszę, niech pan mówi dalej! — nalegał hrabia. Trwało jednak jeszcze dość długo, nim sędzia, prze­jęty naporem wspomnień, zdołał się tak dalece opano­wać, by spokojnie dalej mówić. — Widzi pan — rzekł wreszcie — po dzień dzisiej­szy nie mogę sobie zdać sprawy z postępowania tych ludzi i postępku oficera. Stosunkowo najlepiej rozu­miem Annę. Zobowiązała swego ukochanego, by do niej następnej nocy przyszedł; uważała się więc poniekąd za winowajczynię, za sprawczynię moralną tej nieszczęsnej nocnej wyprawy. Wiedziała też, że raczej dałby się usmażyć w smole, niżby zdradził, iż wykradał się na schadzkę z nią. Niech pan również uwzględni, że była to dziewczyna o niezwykłej sile woli, i przy tym czysta dusza, zdająca sobie sprawę z całej ohydy postępku owego oficera austriackiego i z ceny, jaką okupić musiała ułaskawienie swego ukochanego… Czyż wiemy, do czego biednego, bezradnego człowieka może doprowadzić lęk? Czyż nie robi on czasem z ludzi słabych bohaterów, i na odwrót: czy nie łamie najsilniejszych natur, tak iż tracą wszelką rozwagę? Pojmuję więc dalsze postępki tej dziewczyny, umiem je sobie wytłumaczyć. Ale on, uwodziciel, jest dla mnie zagadką! Wiem, że szał nagle ogarniającej człowieka zmysłowości nie daje się ująć żadnymi normami logi­ki. Ale znałem przecież tego oficera, rozmawiałem z nim wiele razy, spędziłem z nim wiele wieczorów — nigdy nie byłbym przypuszczał, że w jego mózgu mogła powstać taka szatańska, ohydna myśl. Czy przelana świeżo krew biednego żołnierza uczyniła go bestią w ludzkim ciele? Czy jakiś demon nagle go opętał, by zhańbić biedną dziewczynę, której kochanka przed chwilą kazał rozstrzelać? Czy był po prostu pijany? A może zrobił to w przystępie szału? Niekiedy byłem skłonny przypuszczać, że rzeczywi­ście działał pod wpływem ataku szaleństwa. Bo to, co potem nastąpiło, nasuwa poważne wątpliwości, czy panował nad swymi władzami umysłowymi. Następ­nego dnia wszyscy zauważyli, że jest dziwnie roztar­gniony i przygnębiony. Niedbale załatwiał swe sprawy służbowe, ni stąd, ni zowąd wydał rozkaz, by kom­pania nazajutrz odmaszerowała. Pobór nie był jeszcze ukończony, oddział należało wprzódy zorganizować. Py­tano go, czy otrzymał rozkazy przyśpieszające odmarsz. Zaprzeczył. Mimo to naglił swych podwładnych do pośpiechu; termin zbiórki i odmarszu wyznaczył na dzień następny. Ordynans jego zeznał, że w południe tego dnia ja­kiś chłopak przyniósł list, który porucznika bardzo uradował. Posłaniec nie chciał przyjąć napiwku za do­ręczenie listu; oświadczył tylko, że wróci koło wieczora, by wskazać porucznikowi drogę. Ordynansowi wy­dało się to wszystko podejrzane: dnia poprzedniego wizyta dziewczyny, dziś list… nocna wycieczka… Odra­dzał więc swemu panu wdawać się tuż przed odmar­szem w nową przygodę, lecz porucznik ofuknął go i za­kazał wtrącać się w nie swoje sprawy. Gdy zapadł zmierzch, pojawił się znowu ten sam posłaniec i porucznik poszedł z nim. Nazajutrz rano ordynans zastał pokój swego ofi­cera pusty; porucznik nie wrócił ze swej nocnej wy­prawy… Gdy zbliżała się pora południowa, a oficera jeszcze nie było, ordynans przybiegł do mnie (wiedział, że jestem sędzią i że znałem dobrze porucznika) i opo­wiedział mi o zniknięciu oficera. Udałem się natychmiast z patrolem policyjnym do leśniczówki. Droga była daleka i uciążliwa; kilka go­dzin pięliśmy się w górę. Zastałem całą rodzinę pogrążoną w rozpaczy. Leśni­czy opowiedział mi, że rano, gdy siedział przy śniada­niu, weszła do izby Anna; spódnicę miała poplamioną i podartą, włosy zmierzwione, wyraz twarzy niesamo­wity. Zaczęła głośno śpiewać jakieś niezrozumiałe wy­razy i wezwała obecnych, by również śpiewali. A na pytanie, co to wszystko znaczy, odpowiedziała: „Piekło jest poskromione, gad zdeptany, Alleluja!” I znowu zaczęła śpiewać. Wreszcie zamilkła, przerażony wzrok skierowała ku ziemi i poczęła krzyczeć: „Mrówki! mrówki! nie odpędzajcie ich! wykonują tylko swą powinność”. Po czym wybuchnęła śmiechem… Z trudem umieszczono ją wreszcie w izdebce na poddaszu; tam od czasu do czasu śpiewa, a potem wybucha spazmatycznym śmiechem i powtarza owe niezrozumiałe zgoła wyrazy… Poszedłem na poddasze wraz z podoficerem, komen­dantem patrolu. Drzwi do izdebki były zaryglowane; w izbie panowała ciemność, nie mogłem dojrzeć Anny; na moje pytania nie dawała wcale odpowiedzi, wciąż to śpiewała, to śmiała się, to powtarzała słowa: „Mró­wki, mrówki! Nie odpędzajcie ich!…” Zostawiłem kilku policjantów w leśniczówce, a z re­sztą patrolu i leśniczym zacząłem badać teren; w mie­ście zaopatrzyliśmy się przedtem w latarnie i pochodnie. Widzę jeszcze teraz twarz młodszej córki leśniczego, Filomeny. Siedziała obok pieca, osowiała, sztywna, bla­da. Jej narzeczony na próżno starał się nakłonić ją, by przemówiła. Czy wiedziała więcej niż inni? Czy Anna się jej zwierzyła? Nie mogłem zdać sobie z tego spra­wy. Siedziała skulona, jakby przed nią i za nią była przepaść… Narzeczony wreszcie dał pokój naleganiom, by przemówiła, i przyłączył się do nas. Był to spokoj­ny mieszczanin z Trydentu, widziałem, że cała afera jest mu bardzo przykra; poczuwał się jednak do obowiązku pójść z nami. Trafnym instynktem wiedzeni, dostaliśmy się do sza­łasu, w którym Anna miewała schadzki ze swym uko­chanym. Wewnątrz nie było wiele przedmiotów: w ką­cie legowisko, na ławie wielki dzban, który leśniczy od razu rozpoznał jako swój; obok dwie szklanki; jedna z nich była pusta, a druga napełniona winem. Pod ławą leżał mundur porucznika… Obok zegarek i portfel, który ordynans od razu poznał. Natomiast w szałasie ani śladu oficera… Również w pobliżu… Nigdzie śladu krwi, nigdzie śladu jakiej­kolwiek walki. Podzieliliśmy się na mniejsze patrole i rozproszyli po okolicy. Leśniczy, ordynans i ja samotrzeć ruszyliśmy w jedną stronę… Będę się streszczał. Doszliśmy na skraj dość głębokiej przepaści. Księżyc świecił i mogliśmy na wielką odległość wszystko dokładnie widzieć. Kilka drzew rosło tuż nad skalistym brzegiem przepaści. „Co tam wisi białego?” — zawołał nagle ordynans i stanął jak skamieniały. Spojrzałem w tę stronę i oniemiałem z przerażenia. Sosna rosła na skraju przepaści; na naj­niższej jej gałęzi, wznoszącej się nad skałą na wysoko­ści człowieka, wisiał nieszczęsny porucznik; miał na sobie tylko spodnie i koszulę; ręce miał sznurem zwią­zane na plecach; nogi, również tuż nad stopami mocno związane, obejmowały gałąź, zaś głowa zwieszała się w dół… Włosy sięgały niemal ziemi… I tu właśnie, między korzeniami drzewa, mrówki zbudowały sobie olbrzymie mrowisko… Widać je było łażące po sinej głowie… — Dość już!… — jęknął hrabia i zerwał się z ławki. Zaczął biegać po pokoju, wypił duszkiem szklankę wi­na. Na czole jego pojawiły się krople potu. — Jeszcze tylko kilka słów, a skończę moją opo­wieść — rzekł sędzia. — Muszę stwierdzić, że ta szatań­ska zemsta nie była wymysłem dziewczyny; jest to prastary zwyczaj, stosowany wciąż jeszcze, acz bardzo rzadko, w odwiecznej walce między kłusownikami a le­śniczymi. Ja sam, chwała Bogu, w mej długiej prakty­ce raz tylko miałem taki wypadek. Anna, uświadomiwszy sobie, jakie łajdactwo zostało przez oficera na niej popełnione, obmyśliła ten rodzaj zemsty, o której zapewne jako córka leśniczego musiała niejednokrotnie słyszeć. Pominę dalsze szczegóły. Trupa przenieśliśmy do leśniczówki. Porucznik zginął w najstraszniejszych mękach. Trudno nam było sobie wyobrazić, jak ta dzie­wczyna sama mogła dokonać tego okropnego czynu. Stwierdzone jest bowiem, że nie miała żadnego pomo­cnika. Sama związała oficera, pogrążonego we śnie, sa­ma zawlokła go na kraj przepaści i tu powiesiła głową w dół. Bardziej jeszcze przejmującą była chwila, gdy przy­nieśliśmy zwłoki do leśniczówki. Babka dość obojętnie przypatrywała się, natomiast młodsza siostra, Filome­na, z przeraźliwym krzykiem rzuciła się na zwłoki i zemdlała. Ocuciliśmy ją wreszcie. Weber nie dobył z gardła ani słowa. Mimo swej srogości i akuratności w służbie był to w życiu prywatnym wcale miły czło­wiek, często żartował z swymi dziećmi i chętnie też wiódł rozmowy z przyjaciółmi przy flaszce wina. Od tego dnia nigdy uśmiech nie wykwitł na jego twarzy; nigdy nie wziął do ust kropli wina, unikał towarzy­stwa. Z wielkim trudem zdołałem go nakłonić, by umieścił Annę w zakładzie dla obłąkanych. Musiałem mu tłumaczyć, że pobyt jej w domu fatalnie mógł­by oddziałać na młodszą siostrę; Anna do tego czasu bawi w zakładzie, jest spokojna i cicha, a tylko cza­sem nagle zaczyna śmiać się i wołać: „Mrówki, mró­wki!”… Filomena uspokoiła się po pewnym czasie, je­stem przekonany, że mogłaby być jeszcze szczęśliwa, gdyby znalazła męża i wyrwała się ze środowiska, w którym dotychczas tkwi, a więc spod opieki starej wiedźmy i ojca złamanego nieszczęściem. Pierwszy jej narzeczony, ów kupiec z Trydentu, tuż po tej tragicz­nej aferze wycofał się. Ani ojciec, ani córka nie ża­łowali tego. Weber zrzekł się posady leśniczego. Wy­znaczono mu emeryturę. Chciał gwałtem wydostać się z okolicy, w której spotkało go tyle nieszczęść. Nie przyjął żadnej z ofiarowanych mu posad. Nie chciał mieć do czynienia z ludźmi, którzy by mu przypomi­nali przeszłość. Wreszcie otrzymał stanowisko zarząd­cy w pustym zamczysku Planta. Zmienił też za zgodą władz nazwisko. Przybył tu z dalekich stron; nikt go nie znał; nikt prócz wójta i mnie nie wiedział, jaka tragedia przeobraziła tego pogodnego dawniej człowie­ka w mruka i odludka. Zaczął interesować się głównie konkursami strzeleckimi. Nie bez kozery. Opano­wała go bowiem idée fixe, że najlepiej uczyni, jeśli z córką wyemigruje do Ameryki; tam może Filomena zdoła zapomnieć o tragicznych przeżyciach swej mło­dości. A że nie ma żadnego majątku, postanowił zebrać na koszta podróży zdobywaniem premii na konkursach strzeleckich. Odmawia też sobie i swej rodzinie wszy­stkiego, byle tylko zaoszczędzić potrzebną sumę. Zau­ważył pan zapewne, jaka nędza tam u nich w domu panuje. Ludzie ci żyją tylko chlebem, polentą i nabia­łem. Nigdy nie jedzą mięsa, Weber ani kropli wina do ust nie bierze. — Ale stara pije. Mówiła mi to Filomena — zau­ważył hrabia. — Widocznie po kryjomu skądś sobie sprowadza wi­no. Bo Weber nigdy nie sięga do szklanki. Oszczędza na wszystkim, jedzeniu, ubraniu, byle tylko zebrać po­trzebną gotówkę. Nie wiem, kiedy będzie gotów do wyjazdu, ale jestem pewien, że z chwilą, w której będzie miał dosyć gotówki, ruszy w świat wraz z córką. Wziąłby chętnie z sobą również i starsze swe dziecko, ale Anna, nieuleczalnie chora w zakładzie, w któ­rym jest umieszczona, zemrze wreszcie; obecnie już nikogo ze swej rodziny nie poznaje… Teraz pan pojmie, dlaczego Weber z niechęcią patrzy na każdego, kto zbliża się do jego córki, dlaczego stroni od ludzi. Życzę mu z całego serca, by jak naj­prędzej zdołał wykonać swój plan i wyjechał do Ame­ryki. Może podróż i pobyt w odmiennych warunkach zdołają tych poczciwych i zacnych ludzi przeobrazić, tchnąć w nich otuchę, chęć nowego życia. A może tam za oceanem znajdzie Weber również towarzysza nie­doli. Bo, jak już panu wspomniałem, także i ojciec po­rucznika przepadł bez wieści. Najpierw szukał on śmierci podczas wojny. Potem wniósł prośbę o dymi­sję, odmówił przyjęcia zasłużonego orderu i poszedł na emeryturę jako pułkownik. — Jako pułkownik? — przerwał hrabia. — Mój Boże, co za przypuszczenia nasuwają mi się! Zauwa­żył pan, jak szybko opuścił nas ten starszy pan, który ze mną siedział, i to w chwili, w której pan począł opo­wiadać? Tak, tak, jego dziwaczne poglądy, stronienie od ludzi, ucieczka przed światem… — Może pan ma rację, panie hrabio. Jeśli tak jest, jak pan przypuszcza, nie ujrzy pan już zapewne sta­rego pułkownika; będzie on pana unikał. Ale jeśli mo­żna panu służyć radą: niech pan również nie zadaje sobie więcej trudu spotykania się z Weberem. Po dzi­siejszej scenie będzie on zapewne bardziej jeszcze roz­drażniony i podejrzliwy; niech Bóg ma w opiece tego lekkoducha, za którym Weber przedtem poszedł; da on mu już porządną lekcję. Jeśli bowiem ojciec przekona się, że ten chłopak nie chełpił się tylko, a naprawdę skrzywdził dziewczynę, lękam się, że będziemy świad­kami nowej katastrofy. Bo Filomena to niejako jedy­ne jagnię, które biedakowi pozostało; kto ośmieliłby się tknąć ją tylko, na tego Weber rzuciłby się z drapieżnością dzikiego zwierzęcia. Hrabia nie ukrywał wcale wielkiego lęku. Przypo­mniał sobie scenę u stóp krzyża i słowa rozpaczy wy­powiedziane przez Filomenę. — Chodźmy! — zawołał — mam bardzo złe prze­czucia. Kto wie, czy nie przyjdziemy zbyt późno, by zapobiec nieszczęściu. — Dokąd mielibyśmy pójść? — odparł sędzia spo­kojnie. — Ma pan rację — westchnął hrabia. — To byłoby szaleństwo… A zresztą rzeczą pana nie jest zapobiegać winie, lecz osądzać ją… — Przejdziemy się po mieście, panie hrabio. Taka przechadzka uspokoi pańskie nerwy. Opuścili oberżę i szli wzdłuż górskiego potoku, to­czącego z poszumem swe wody. — Bardzo pana proszę, panie sędzio, pójdźmy jednak w pobliże zamczyska. Jestem taki niespokojny… Czuję, że tam stanie się coś okropnego… Coś mnie ciągnie w tę stronę… — Dobrze. Chodźmy! Ale tylko na krótką przecha­dzkę. Nie ma zgoła sensu, byśmy teraz włóczyli się po tych bezdrożach. * O tej samej godzinie do mostu wiodącego nad paro­wem w pobliżu zamczyska dotarli dwaj inni wędro­wcy. Przystanęli koło mostu, wypoczywając po uciążli­wej drodze. Żywo z sobą rozmawiali. — Teraz wróć do miasta, Franku — rzekł przystojny lowelas — ja mam tu jeszcze coś do załatwienia, a nie chciałbym mieć świadka. Ale pamiętaj: to, co ci powiedziałem, musi pozostać między nami! — Sapristi — odparł jego towarzysz — że też dzie­wczyna ci to wszystko wypaplała… — Tak jakoś się złożyło. Wiesz przecież, Franku, że umiem się obchodzić z kobietami. Zwykle nudzą mnie, gdy się przez czas jakiś z nimi zadaję. Pozwalają zaj­rzeć do swoich wszystkich kart i od razu gra staje się nudna… Ale z tą biedaczką było całkiem inaczej. Mu­siałem odbyć czas próby; najgorszemu wrogowi nie ży­czę tego! Mnóstwo par butów zdarłem, włócząc się zi­mą i latem, dniami i nocami, zanim od czasu do czasu ujrzałem jej twarzyczkę. Byłem jakby oczarowany. I co najgorsze, że się doprawdy bardziej bałem samej dziewczyny niż tego starego wilka, którego zwie oj­cem, i tej okrutnej wiedźmy, która ponoć jest jej babką. — A jakże się to stało, że przecież zdołałeś ją omo­tać, że uległa ci wreszcie? — Stale przede mną uciekała. Czasem przez całą noc do świtu czatowałem, by tylko spojrzeć jej w oczy, gdy szła do studni zaczerpnąć konewkę wody. Na mój widok zatrzymywała się i wracała do zamku. Powta­rzało się to wiele razy. Wreszcie powiedziałem sobie: zaprzestanę tej włóczęgi, tego łażenia za nią, tego na­rzucania się. Przez trzy tygodnie nie pojawiłem się ani razu. Głupio się czułem przez ten czas, irytowałem się, ale przetrzymałem! Wreszcie poszedłem. Zastałem ją tuż obok bramy; niosła dzieżę z pokarmem dla wie­przy. Spojrzała na mnie i — nie uciekła. — A co powiedziała? — Ani słowa. Wysłuchała jednak, co do niej mówiłem. A wcale wtedy nie blagowałem. Słowa płynęły mi z serca. Bo też była przecudna, urocza. Byłem na tyle sprytny, że nie tknąłem jej wtedy. Począłem przy­chodzić co dzień i wtedy dopiero… Ale trudno mi było przecież tak w jasny dzień… Toteż wyszukaliśmy sobie kryjówkę. W jednej z piwnic zamkowych… Poradzi­łem sobie też ze starą wiedźmą, czuwającą po całych nocach. Dałem dziewczynie proszek nasenny, by go wsypywała do flaszki z winem, którym stara w nocy się raczyła. Mieliśmy potem zawsze kilka godzin spoko­ju… Opowiadała mi różne rzeczy, ale nigdy nie chciała powiedzieć, skąd pochodzi jej rodzina i w jaki sposób dostała się do tych okolic. Byłoby doprawdy lepiej, gdybym o to wcale nie był pytał! Ale coś mnie kusiło, że wciąż rozmowę na to skierowywałem. Wreszcie za­groziłem jej, że nie przyjdę więcej, jeśli mi nie wyzna całej prawdy. Przestraszyła się i opowiedziała to, co ci już mówiłem poprzednio. Gdy skończyła swą rela­cję i zauważyła, jak okropne wrażenie to wszystko na mnie wywarło, zaczęła jęczeć, narzekać, że zape­wne przestanę ją kochać, że chociaż jest niewinna, to przecież nie zechcę poślubić dziewczyny, której siostra zabiła człowieka i jest w zakładzie dla obłąkanych. Siedziałem obok niej w milczeniu… Odchodząc zdawa­łem sobie sprawę, że wszystko między nami skoń­czone… Zamilkł na parę chwil, rozejrzał się dokoła i zapytał: — Czy nie słyszałeś? — Co? — Zdawało mi się, że słyszę czyjeś kroki w pobli­żu… Od tej nocy, gdy dziewczyna opowiedziała mi tę okropną historię, wciąż mi się zdaje, że prześladują mnie jakieś widma. Przedtem, gdy szliśmy w górę, miałem wrażenie, jakby ktoś szedł za nami; obejrzałem się kilka razy — nic… Tak, tak, Franku, żal mi biedaczki, ale nie mogę więcej pójść do niej. Wciąż mam przed oczyma jej siostrę wołającą: „Mrówki! mrówki!…” Również i w Filomenie jest coś niesamowi­tego, budzącego lęk. Kto wie, co by zrobiła, gdyby się dowiedziała, że ją zdradzam… Toteż postanowiłem raz na zawsze z nią zerwać, nie pokazywać się jej na oczy. Przecież nie pójdzie sama, by mnie szukać, nie powie też ojcu, że była moją kochanką… A tobie, Franku, powiadam: trzymaj język za zębami! Powiedziałem ci wszystko tylko po to, byś umiał przemilczeć to, co potrzeba, gdyby ten hrabia, z którym mieliśmy w szyn­ku spór, wdał się z tobą w rozmowę. Dobranoc, Franku! — Dobranoc, łobuzie. Z jedną skończyłeś, a już śpieszysz do drugiej… Hrabina węgierska czy poko­jówka? Corpo della Madonna! Uczyć się u ciebie, jak korzystać z młodości! Dopiero gdy Franek znikł w mrokach nocy, Alojzy ruszył w stronę mostu. Wtem uczuł, że jakaś ciężka ręka dotknęła jego ra­mienia. Odwrócił się przerażony… — Weber! — krzyknął mimo woli i cofnął się o krok. — Tak, to ja. A kim ty jesteś, wiem teraz także. Jesteś drabem, którego zabiłbym jak parszywego psa, gdybyś nie był moim zięciem… Mam szczęście do zię­ciów, drugi jest wart pierwszego… A może przecież potrafię z ciebie zrobić uczciwego człowieka. Jeśli nie tu, to za morzem, gdzie już niejeden łajdak przemienił się w porządnego obywatela. Młodzieniec prawą ręką trzymał się poręczy mostu, a lewą ścierał pot z czoła. — Panie Weber… — dobył wreszcie głosu z gardła — czego pan… chce… ode mnie? — Chcę krótkiej i jasnej odpowiedzi: o której godzinie jutro rano pojawi się u mnie twój ojciec, pro­sząc o rękę mojej córki dla swego syna? Na to chcę odpowiedzi. — Przykłada mi pan nóż do gardła… Mój ojciec?… ma prosić?… pomyśl pan… — Już pomyślałem — przerwał stary. — Pomyśla­łem, że muszę moje jedyne dziecko wydać za człowie­ka, który niewart jest całować jej podartych trzewi­ków, jakie się rzuca na śmietnik; pomyślałem też, że ojciec tego draba chętnie oddałby pół majątku, byle nie dostać mojej córki za synową; pomyślałem również, że chętnie dałbyś mej córce dawkę trucizny zamiast zwró­cić jej cześć, którą podstępnie zrabowałeś. Wszystko to pomyślałem. Ale to nie zmienia faktu, że musisz wykonać, czego żądam! Zamilkł, jakby chciał młodzieńcowi dać czas do namysłu. Chłopak nie rzekł ani słowa. Wtedy sta­ry zaczął nim potrząsać; trzymając w zaciśniętej pięści połę jego surduta, mówił ze wzmagającą się pasją: — No, otwórz usta, człowieku, i powiedz głośno „tak”, a potem poprzysiąż na wszystkie świętości, że naprawisz krzywdę, jakąś wyrządził dziewczynie! Czy słyszysz? Czego się namyślasz? Bo gdybym ja zaczął się namyślać, jak podle postąpiłeś z mym dzieckiem, to tą pięścią… — Precz z ręką! — krzyknął młodzieniec, usiłując strząsnąć z siebie przytrzymującą go rękę leśniczego. — Napadł pan na mnie jak morderca. Przekona się pan, że nie jestem drabem, za jakiego mnie pan ma. Żałuję sam bardzo, że to się stało; jeśli pan podsłu­chał moją rozmowę z kolegą, wie pan wszystko. Zastanowię się, jak sprawę załatwić. Ale siłą nie dam się przymusić, rozumie pan? — Tak, to prawda — rzekł stary po chwili namysłu — zapominam, że to mój zięć… muszę po ojcowsku i obchodzić się z tobą… A więc, paniczu? — pytał ochrypłym głosem — czy zastanowiłeś się już nad odpowiedzią? Wiem, że niezbyt to dla ciebie wygodne spełnić moje żądanie. Ale moja córka… Sam przecież powiedziałeś, że nie jest taka jak inne; mogłeś różne dziewczęta bałamucić bezkarnie, ale z moją Filomeną źle żartować… Zważ zresztą: mam już jedną córkę w szpitalu wariatów, a nie chcę doprawdy, by i druga tam się dostała. Spokój, z jakim te słowa wypowiadał, zwiódł wido­cznie młodzieńca, gdyż odetchnął swobodniej, wyjął z kieszeni zegarek i rzekł: — Już zbliża się północ, a nie mam wiele czasu… Muszę jeszcze gdzieś pójść… Odroczmy naszą rozmowę na kilkanaście godzin; gdy się prześpimy, spokojniej i rozważniej będziemy o wszystkim mówili. Doprawdy, mnie samemu zależy bardzo na tym, by tę smutną sprawę jakoś załagodzić. A jak to zrobić, o tym jeszcze pomówimy. — Pomówimy teraz albo nigdy! — krzyknął stary. — Po raz ostatni zapytuję: czy poślubisz moje dziecko, czy nie? — Nie obiecywałem jej tego wcale… A gdybym na­wet był obiecał, żałuję bardzo, ale nie mógłbym do­trzymać. — Nie mógłbyś? — Nie. Stanowczo nie. Krzykiem czy pięścią nie dam się sterroryzować. Dam panu odszkodowanie… — Odszkodowanie! — roześmiał się gorzko stary. — Tak, i to wcale pokaźne. A jeśli nie chce pan go przyjąć, to ma pan przecież możność zastrzelić mnie przy lada sposobności. Ale póki żyję, nie dam się do niczego przymusić; nie mam też żadnej ochoty zostać pańskim zięciem i pachołkiem. Stary przez czas jakiś w milczeniu weń się wpatry­wał, a potem zapytał: — Masz już inną kochankę… idziesz właśnie do niej… czy tak? — A gdyby i tak było! Cóż to pana obchodzi? — Czy to pokojówka, czy sama hrabina? — Nie ma pan prawa o to pytać. Ale by wreszcie to wszystko skończyć… idę do hrabiny… — Ani słowa więcej! — przerwał stary. — Nie pój­dziesz do niej! Bo… — Daj mi pan dokończyć zdanie. Co Bóg złączył… — Bóg? Ośmielasz się, łotrze, w tej strasznej chwili powoływać się na imię tego, o kim ze zgrozą myśleć powinieneś? — Postradał pan zmysły, panie Weber. Może oprzy­tomnieje pan, gdy powiem to, czego jeszcze nikt nie wie: hrabina jest moją żoną. Wzięliśmy potajemnie ślub… Wypowiedział to kłamstwo z całym spokojem, prze­konany, że nagły pomysł poprawi jego chwilową sytu­ację i pozwoli mu na razie wycofać się z przykrego położenia. Stary stał przed nim w milczeniu; z głębi parowu szedł poszum spienionych fal; księżyc przedarł się przez zwały chmur i oświecał twarze obu wrogów, tak że mogli dokładnie przypatrzyć się sobie. Wido­cznie w rysach twarzy leśniczego młodzieniec wyczy­tał coś strasznego, gdyż nagle zbladł, cofnął się o krok, kolana zatrzęsły się pod nim. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł dobyć słowa z gardła. Chciał uciekać, ale czuł, że nogi są jakby zdrętwiałe. — Bóg złączył? — krzyknął stary. — Szatan, chcia­łeś powiedzieć! Hahaha! Jego żona! A ja mam pójść do córki i powiedzieć: przepadło, on ma już żo­nę… A potem kiedyś będziesz przechodził z żoną obok zamczyska, a jaśnie pani zapyta: czy znasz tę dzie­wczynę? a ty powiesz: jakaś Cyganka, upadła dziew­ka… i śmiejąc się opowiesz, jak to za kawalerskich czasów tarzało się z dziewką na słomie w piwni­cy… Jeśli szatan twoim patronem, drabie, to ruszaj do piekła! — Weber! — nieludzkim głosem ryknął młodzie­niec. Ale już leśniczy podniósł go w górę i przerzucił przez poręcz mostu w dół, w głęboki parów, między złomy skalne, po których szeroką strugą z szumem przewala­ły się wody. Morderca i mściciel zbladł, ale żaden nerw w nim nie zadrgał. — Czy nie krzyknął ktoś? — szepnął sam do sie­bie. — Nie, nikogo nie ma… Jestem sam… Rozejrzał się. — Stało się! — snuło mu się po głowie — gdy go znajdą, pomyślą, że po pijanemu chodził w nocy po moście i runął w przepaść… Biedna Filomena… Jakże przetrzyma śmierć kochanka? Ale lepiej tak, niż gdyby żył, a ona miała znosić pogardę, przecierpieć ból rozstania, czuć się poniżoną, porzuconą… Ruszył w stronę zamczyska. Gdy przestąpił próg izby, stara siedziała koło okna czuwając. Podszedł do łóżka, na którym leżała córka. Przez chwilę wsłuchiwał się w jej niespokojny oddech, potem pochylił się nad nią, by w półmroku przyjrzeć się jej rysom. Nagle otworzyła oczy, wyskoczyła z łóż­ka i przestraszona zapytała: — To ty, ojcze? — Tak, Meno! Czy lękasz się ojca, dziecko? — Nie, miałam takie jakieś dziwne sny… Skąd wra­casz? Czy mówiłeś z nim? — Z hrabią? Nie. Nie zastałem go. Opowiem ci ju­tro. Połóż się znowu i zaśnij. — Nie mogę spać. Ubiorę się i siądę do kołowrotka. — Usiądź koło mnie na ławie. I ja również nie jestem śpiący. Co to chciałem powiedzieć… Podoba ci się hrabia? Robi wrażenie porządnego człowieka. Nie odpowiedziała, pogrążona w myślach. Siedzieli więc na ławie pod krucyfiksem; on oparty o ścianę, a ona przytulona do jego piersi. Nie mówili ze sobą ani słowa. Od czasu do czasu głaskał szeroką ręką jej włosy; pieszczota ta uspokajała ją; lekki uśmiech wykwitał na jej twarzy. Wreszcie zamknę­ła oczy. Wtedy ojciec ułożył ją wygodniej na ławie, opierając jej głowę na swej nodze. W tej pozycji zasnęła. Cisza panowała wokół. Na duszę starego Webera spływał spokój i pocieszenie. Miał obok siebie tę, dla której w ogóle jeszcze żyć się opłacało. Poczuł siły do stoczenia dalszej walki życiowej. Postanowił miłością ojcowską powetować klęskę, jaką w zaraniu życia zadał jej uwodziciel. Źle strzegł swej córki; winę swą okupił, obciążając sumienie zbrodnią morderstwa. Te­raz nie zostawi jej już ani na chwilę samej. Jutro czy w dniach najbliższych pocznie starania o wyjazd za morze. Tam rozpoczną nowe życie… Z czasem za­bliźni się rana w jej sercu; może nowa miłość w nim zakwitnie… Dlaczegóż by się nie miało to udać? Wszak bardziej nieszczęśliwi, obarczeni winą, tam, za morzem, od nowa rozpoczynali życie… Mijały godziny, a stary wciąż siedział na ławie, obok niego spała córka. Twarze tych dwojga nieszczęśliwych ludzi stawały się coraz spokojniejsze; opromieniać je poczynała cisza i ukojenie snu. Również i oczy starego zamknęły się niebawem… * Po przechadzce z sędzią hrabia nie mógł przez dłuższy czas zaznać spokoju. Opowieść sędziego, ujaw­nienie tajemnic rodzinnych Webera, splot tragicznych wypadków — silnie wzburzyły nerwy hrabiego. Do­piero o świcie zdołał zasnąć. O ósmej wszedł do jego pokoju służący i zameldo­wał, że jakiś obcy pan chce się z nim widzieć. Zebrał się szybko, przekonany, że chyba jakieś no­we nieszczęście sprowadza o tak wczesnej porze przy­bysza. Do pokoju wszedł sędzia. — Przybywa pan ze złymi wiadomościami! — po­witał go hrabia. — Mów pan: co się stało? Weber? Młodzieniec?… — Przychodzę o tak wczesnej porze, gdyż nie chciał­bym, aby się pan dowiedział o zaszłych faktach od osób postronnych. W godzinę po naszym rozstaniu, gdy już ułożyłem się na spoczynek, posłyszałem gwałto­wne dobijanie się do drzwi. Gdy je otworzyłem, ujrza­łem jakąś dziewczynę, za nią kilku żandarmów i kil­ku włościan. Dziewczyna zaalarmowała ich wszystkich, a komendant posterunku żandarmerii sprowadził ich natychmiast do mnie. Ze słów dziewczyny dowiedzia­łem się o okropnym wypadku. Jest to roznosicielka pieczywa w Obermais. Zwykle około północy idzie do miasta, by o świcie z koszami świeżego chleba roz­począć wędrówkę po górskich osiedlach i szałasach na połoninach. Gdy zbliżyła się do mostu, ujrzała na nim dwóch mężczyzn. Byli tak zajęci sobą i tak żywo roz­mawiali, że wcale jej nie zauważyli. Ukryła się za pniem drzewa. Nagle rozległ się okropny krzyk; młod­szy i smuklejszy został przerzucony przez barierę mo­stu w przepaść… Wtedy wydarł się z jej gardła lekki okrzyk; człowiek stojący na moście zaczął się rozglą­dać i wówczas poznała, że jest to zarządca zamku, We­ber z Planty. Księżyc świecił jasno; może przysiąc, że nie był to nikt inny, jak tylko pan Weber… Prze­rażona, pobiegła do miasta i natychmiast doniosła o wszystkim posterunkowi żandarmerii… Udałem się — mówił dalej sędzia — wraz z dzie­wczyną i żandarmami na miejsce wypadku. Niezbyt długo przyszło nam szukać nieszczęsnego chłopaka, ofiary mordu. Leżał na dnie parowu… Zaoszczędzę pa­nu opisu, w jakim stanie znaleźliśmy zwłoki. Była to zniekształcona masa… Wszystkie kości miał, biedak, potrzaskane… czaszka zdruzgotana o skały… Kazałem odnieść ciało na noszach do miasta, a sam udałem się do zamczyska; za mną szli okoliczni chłopi, których coraz więcej zbierało się na miejscu zbrodni. Chętnie byłbym ich trzymał z dala i nie pozwolił im iść za so­bą, ale wzburzenie między nimi było zbyt wielkie. Zresztą nie spodziewałem się, że zastanę Webera w do­mu. Nakazałem więc wszystkim, by zatrzymali się na podwórzu, a sam w towarzystwie jednego żandarma udałem się do izby zamieszkałej przez rządcę. Wyobraź pan sobie: wchodzę i zastaję Webera siedzą­cego spokojnie na ławie… był pogrążony we śnie… obok niego, oparłszy głowę o jego kolana, leży Filomena… Spali tak mocno, że nie obudziło icłi nasze wejście. Dopiero gdy potrząsnąłem nim, obudził się. Wstał z ławki, a ruch ten obudził również i córkę. — Panie Weber — rzekłem w możliwie najspokoj­niejszym tonie — musi pan pójść ze mną… Wpłynęło doniesienie… Spodziewam się, że zdoła pan wykazać swą niewinność, ale na razie muszę pana aresztować. Nie spuszczałem zeń oka. Stał nieporuszony, twarz jego ani drgnęła. — O co mnie oskarżają? — Dowie się pan o tym później. Tu… — wskazałem mu ruchem ręki córkę stojącą obok niego — nie jest miejsce do przesłuchiwania… — Nie ma pan prawa w nocy wdzierać się do mego domu — odparł hardo — jestem niewinny. — Niewinny? — krzyknęła za nami dziewczyna, która zaalarmowała żandarmerię; mimo mego zakazu dostała się niepostrzeżenie do izby. — To znaczy, że ja złożyłam fałszywe zeznania? Na własne oczy wi­działam, jak pan stał na moście, mocował się z Aloj­zym, wreszcie podniósł go w górę i przerzucił przez barierę. Zastaliśmy też nieszczęsną pańską ofiarę na dnie parowu tak zniekształconą, że rodzona matka nie rozpozna twarzy biedaka. I pan śmie mówić, że to nieprawda! Że jest pan niewinny! Zamilkła, gdyż nagle Filomena zaczęła się głośno, przeraźliwie śmiać. Był to okropny widok, panie hrabio. Oczy dziewczęcia gorzały niesamowicie, śmiech stawał się coraz bardziej szaleńczy, spazmatyczny, nie­przytomny. Stary Weber odezwał się: — A więc i ta także… Tak jak tamta… Ha, po cóż ukrywać więcej? Tak, panie sędzio, to ja zrobiłem. Hrabia przesłonił twarz rękami; siedział nieporuszo­ny, niezdolny do wypowiedzenia choćby jednego słowa. — Kazałem odprowadzić Webera do aresztu — mó­wił dalej sędzia. — Przed godziną otrzymałem meldunek, że rządca nie żyje… Powiesił się w celi… Zdjął z nóg owijacze… zrobił pętlicę i na klamce… Kazał na razie Filomenę umieścić w szpitalu miejscowym, opiekują się nią zakonnice. Trzeba ją będzie odesłać do zakładu, w którym bawi jej starsza siostra… Gdyby pan chciał ją zobaczyć… Wprawdzie nie poznaje ni­kogo… Hrabia szepnął: — Nie, nie mógłbym… nie miałbym sił… Sędzia opuścił pokój. W godzinę potem hrabia wezwał służącego i kazał mu poczynić przygotowania do dalszej podróży. Najbliższym pociągiem wyjechał do Szwajcarii. Lotka Nie miałem jeszcze siedemnastu lat; znajdowałem się w owym kłopotliwym okresie, gdy się już nie jest dzieckiem, a bardzo niepewnie kroczy śladami ludzi dorosłych. Z bujną wyobraźnią, a głupawym sercem, ulegając to wybujałemu samopoczuciu, to dziewczęcej niemal wrażliwości — młodzieniec stara się uchylić zasłony ukrywającej tajemnice życia; myśli, że „zjadł wszystkie rozumy”, by przekonać się nazajutrz, że właściwie bardzo niewiele wie; jest pretensjonalny, nieznośny i chyba pociechą jest wtedy, że i inni ró­wieśnicy są tak samo bezradni. Przyjaźniłem się wówczas z pewnym kolegą star­szym ode mnie o kilka lat, ale również zmuszonym jeszcze do dyscypliny szkolnej w najwyższej klasie gimnazjalnej. Nie uczęszczał do tej samej szkoły co ja, nie znałem też jego rodziny, mieszkającej gdzieś na prowincji. Nie potrafiłbym powiedzieć, w jaki sposób to się stało, że zaprzyjaźniliśmy się z sobą tak, iż nie mijał dzień, by nie przestępował stromych schodów wiodących do mego mieszkania. Również gdyby trzecia osoba przysłuchiwała się naszym rozmowom, nie potrafiłaby zupełnie zgadnąć, co uczyniło nas właściwie tak nierozłącznymi przyjaciółmi. Wchodził do mego pokoju, przez czas jakiś odbywał po nim wędrówkę, przemierzając go miarowym krokiem od ściany do ściany, tam i na powrót, potem siadał w sta­rym fotelu zastępującym kanapę. Mógł w tej pozycji przesiedzieć bez słowa szereg godzin czekając, aż upo­ram się z zadaniem łacińskim. Jeśli podnosiłem oczy i rozglądałem się po pokoju, spotykałem jego wzrok, wpatrzony we mnie; a miał łagodne, marzycielskie oczy. Byłem wtedy bardzo rad, że jest w pobliżu. Ile­kroć przychodził, gdy nie pracowałem, słuchał w sku­pieniu opowiadań, również i to uważne przysłuchiwa­nie się moim słowom było mi miłe. Tylko gdy mowa była o muzyce, ożywiał się i wtedy wszczynaliśmy na­miętne dyskusje. Miał piękny i głęboki głos basowy, dobrze harmonizujący z jego męską postawą, ciemny­mi oczami i śniadą cerą. A ponieważ z wielką gorli­wością studiował teorię muzyki, z łatwością mu przy­chodziło zwalczać rzeczowo moje dyletanckie, uczuciem podyktowane poglądy na muzykę. Ale gdy mnie już zapędził w kozi róg, żałował wprost mojej klęski. Przypominam sobie, że raz zadzwonił o północy i wy­ciągnąwszy mnie z łóżka zaczął przepraszać, że po południu w gorącej dyspucie ze mną nazwał Cyrulika Rossiniego — którym się zachwycałem — marnym golibrodą w porównaniu z Cyrulikiem Mozarta i że arie Rossiniego określił jako mydliny na misce trze­ciorzędnego golibrody prowincjonalnego. Prócz tej niezwykłej dobroduszności dwie rzeczy mocno mnie do niego przywiązały: wtajemniczył mnie w sztukę palenia papierosów i dorobił muzykę do mo­ich pierwszych wierszy. Było to w lipcu i zbliżały się ferie, gdy pewnego popołudnia mój przyjaciel Bastel wszedł do mego pokoju niezwykle wzburzony. Nie zapalił, jak zwykle, papierosa, nie siadł, jak zwykle, w fotelu, lecz przez kwadrans stał przy oknie, wypukując na szybie takt non piú andrai farfallon amoroso i wzdychając od czasu do czasu tak silnie, jakby na sercu miał ciężar wagi co najmniej cetnara. — Bastel — rzekłem — co się stało? Milczenie. — Czyś chory? Czy miałeś jakieś zajście w szkole z profesorem? Albo może na wczorajszym komersie przytrafiło ci się coś nieprzyjemnego? (Należał do związku studenckiego, choć był jeszcze uczniem gim­nazjum, i nosił w kieszeni kamizelki szarfę studencką, którą przepasywał pierś tylko po kryjomu, gdy nie­jako incognito brał udział w komersach studenckich). Dziwny człowiek wciąż milczał i zaczął silniej je­szcze bębnić, aż szyba groźnie zadźwięczała. Dopiero gdy zauważył, że przestałem się nim zaj­mować, rzekł jakby sam do siebie: — Są rzeczy między niebem a ziemią… Nie skończył zdania. Podszedłem i ująłem jego rękę. — Bastel — rzekłem — co znaczy ta poza? Miarku­ję, że coś cię trapi. Powiedz szczerze, a zobaczymy, jak na to poradzić. Albo nie mów wcale, ale miej li­tość nad moimi szybami i zachowuj się rozsądnie. Czy nie chcesz zapalić papierosa? Potrząsnął głową przecząco. — Jeśli masz czas — rzekł — pójdź ze mną; mogę ci to powiedzieć tylko na dworze. W pokoju jest tak duszno… Wyszliśmy z domu. Z cichej uliczki, w której znaj­dowało się mieszkanie moich rodziców, dostaliśmy się w jedną z najbardziej ożywionych ulic miasta. Do­piero w zgiełku ulicznym, w tłumie ludzi i pojazdów Bastel poczuł się widocznie lepiej. Zatrzymał się, oparł rękę na mym ramieniu i rzekł: — Nic nie zaszło niezwykłego, Pawle, zdaje mi się tylko, że jestem zakochany… Tym razem na całe życie. To zakończenie wyznania wcale mi się nie wydało śmieszne. Gdy się ma lat siedemnaście, wierzy się w nieskończone trwanie uczuć. — Kim jest ta szczęśliwa? — zapytałem. — Zobaczysz ją — odparł i oczy jego bezmyślnie rozglądały się po tłumie zalegającym ulicę. — Zaraz cię do niej zaprowadzę, jeśli w ogóle chcesz ją zobaczyć. — Ale czy można tak znienacka, w zwykłym ubra­niu? Zapomniałem wziąć ze sobą rękawiczki… — Ona nie jest hrabiną — odparł i śniada jego twarz pokryła się lekkim rumieńcem. — Wczoraj przy­padek albo moja dobra gwiazda zaprowadziła mnie do malej cukierenki i tam… Przerwał. Natomiast ja dokończyłem: — …tam zastałeś ją, zajadającą ciastka z kremem. A że sam przepadasz za ciastkami, od razu się w niej zakochałeś. Dla słodkiej słodycze… Gratuluję, mój dro­gi. Ale czy doszedłeś już z nią do porozumienia, tak że możesz liczyć, iż ją tam znowu spotkasz? Nie odpowiadał. Widocznie uraził go mój ironicz­ny ton. Żal mi się go zrobiło, ale mimo to tonu nie zmieniłem. Wtedy jeszcze akordami „mol” posługiwa­łem się jedynie w wierszach lirycznych; w rozmowach używałem tylko tonacji „dur”, zimnej, ironicznej. Przez czas jakiś w milczeniu szliśmy ulicami, gdy nagle Bastel skręcił w jedną z uliczek podmiejskich. Stały tam wtedy jeszcze małe, jednopiętrowe domki, nieliczne tylko sklepy, ruch uliczny mało ożywiony, turkot dorożki stanowił taką rzadkość, że zaciekawione kobiety podchodziły do okien, a bawiące się na jezdni dzieci uciekały w popłochu. Prawie na końcu tej uliczki zatrzymaliśmy się przed domkiem pomalowanym na zielono; nad szklanymi drzwiami widniała brudna, ciemna tablica, na której złoconymi, mocno już rdzawymi literami umieszczony był napis: „Cukiernia”. Na prawo i lewo widać było okna przesłonięte szczelnie starymi ciemnobrunatny­mi firankami. Drzwi wejściowe chyba od dziesięciu lat nie były myte; pokrywała je gruba warstwa kurzu. Byłem niezmiernie zdziwiony, gdy Sebastian Bastel zatrzymał się przed tym domkiem i ujął za klamkę; nie chcąc go jednak znowu urazić, milczałem i z nie­małym napięciem i ciekawością podążyłem za nim do środka „cukierni”. Wewnątrz panowała słodka, duszna atmosfera (w innych okolicznościach byłbym natychmiast wybiegł z tego lokalu); czuć było zjełczałe masło i zapach soku malinowego pomieszany z wyziewami wanilii i taniej czekolady; chyba tylko namiętny zwolennik ciastek lub człowiek zakochany mógł tu wytrzy­mać. Izba była poza tym niska, a wietrzenie odby­wało się chyba tylko wtedy, gdy ktoś z wchodzących otwierał drzwi. Niebawem pojąłem, co skusiło mego przyjaciela do odwiedzenia tego obskurnego lokalu. Za niską ladą, na której umieszczone były w bardzo skąpym doborze i z wyglądu niezbyt zachęcające ciastka — siedziała młoda dziewczyna w zwykłej perkalowej sukni; gęste, czarne włosy miała gładko zaczesane i nad szyją ob­cięte; w ręku trzymała robótkę, którą dopiero wtedy odłożyła, gdy przystąpiliśmy do lady i zamówiliśmy dwa kawałki placka z czereśniami. Mój przyjaciel, który ani słowem się nie oderwał, a nawet nie miał odwagi spojrzeć na dziewczynę, udał się do sąsiadującej ze sklepem izdebki; był to malutki pokoik, o jednym oknie; przy ścianie stała wypło­wiała kanapa, a przed nią okrągły stół, na którym leżał jeden dziennik i jedno pismo ilustrowane; miało to upozorować „czytelnię” tej „cukierni”. Na ścianie wisiało niewielkie lustro, gęsto upstrzone śladami much; po obu jego stronach dwa landszafty, a w ką­cie brązową farbą pociągnięte popiersie, wyobrażające jakiegoś cesarza czy wodza (na to przynajmniej wska­zywały liczne ordery). Sebastian szybkim, nerwowym ruchem opadł na jeden kąt kanapy, ja zająłem miejsce w drugim ką­cie — gdy weszła dziewczyna z dwoma talerzykami, na których leżały dwa kawałki placka z czereśniami. Postawiwszy talerze na stole zajęła się zapalaniem lampy gazowej (już mrok zapadł i trudno byłoby czytać bez światła); mogłem tedy lepiej się jej przy­patrzyć. Postać jej, niezbyt duża, była harmonijna i odznaczała się tak idealną smukłością, że oko z za­chwytem śledziło każdy jej ruch. Nogi miała drobne jak u dziesięcioletniego dziecka; białe paluszki jej rąk tak delikatne, jakby zawsze tylko spoczywały na jed­wabnym fartuszku. Wszystko, co na sobie miała, od­znaczało się niezwykłą czystością; śnieżnobiały kołnie­rzyk i fartuszek stanowiły silny kontrast z poplamio­ną tapetą, wypełzłym Obiciem mebli i całą szpetotą otoczenia. Powinienem zrobić również próbę naszkicowania jej twarzy; nie zdołałbym jednak tego uczynić. Nie dla­tego, iżby jej rysy były tak nieporównanie piękne, by ich zgoła nie można było opisać. Ale dlatego, że twarz jej tchnęła jakimś uduchowieniem, z którego na razie nie mogłem sobie zdać należycie sprawy: głęboka zaduma, wyraz to zalękniony, to groźny, słowem, twarz, w której trudno rozeznałby się dojrzały mężczyzna, a cóż dopiero siedemnastoletni chłopak. — Jak pani na imię, jeśli wolno zapytać? — sta­rałem się nawiązać rozmowę, widząc, że mój przyja­ciel nie ma odwagi spojrzeć na dziewczynę i pochy­lony nad stołem z niezwykłą gorliwością zajada placek z czereśniami. — Lotka — odparła i nie spojrzawszy nawet na mnie wyszła do sklepu. — Czy byłaby pani łaskawa przynieść szklankę czerwonego wina? — rzekłem głośno, by dosłyszała w sąsiednim pokoju. — Natychmiast! — odparła. Sebastian począł studiować ogłoszenia na ostatniej stronie dziennika, jakby szukał tam uczciwej znalazczyni swego zagubionego serca. Ja przeglądałem pismo ilustrowane. Ani słowo nie padło między nami. Po trzech minutach weszła znowu, niosąc na talerzu szklankę z ciemnoczerwonym winem. Nie mogłem odwrócić spojrzenia od jej białych przecudnych rąk; czułem, że bije mi serce; wreszcie zdobyłem się zno­wu na odwagę przemówienia do niej. — Czy nie chciałaby pani przysiąść się do nas? Pro­szą usiąść na kanapie, ja przyniosę sobie krzesło ze sklepu. — Dziękuję panu — rzekła z niemal obrażającą obojętnością. — Moje miejsce jest tam, w sklepie. — Proszę chwilę tu zostać… — prosiłem i dotkną­łem jej ręki, którą natychmiast cofnęła. — Te gazety są strasznie nudne. Pozwoli pani, że się przedstawi­my. Mój przyjaciel, pan… W tej chwili otwarły się drzwi sklepu. Weszła mała dziewczynka trzymając w rączce kilka miedziaków, za które chciała kupić łakoci. Lotka skorzystała z tej sposobności, by uniknąć zaznajomienia się z nami, a gdy wręczyła dziecku torebkę z cukierkami, zasiadła znowu z robótką za ladą. Nasza sytuacja stawała się coraz przykrzejsza. Placki były już dawno zjedzone, szklankę wina wy­chyliłem jednym haustem; siedziałem na kanapce, podniecony i zmieszany obojętnością dziewczyny, i wpatrywałem się w muchy łażące po gładkich ścianach szklanki i upijające się ciemnymi kroplami wina. Sebastian siedział w milczeniu jak indyjski fakir… — Chodźże, milczku — rzekłem. — Zapłacimy za ciastka i wino i wyjdziemy na świeże powietrze. Cięż­ko mi tu oddychać. Trzeba być chyba muchą, by wytrzymać w tym zaduchu. — Do widzenia, piękna pani — rzekłem, stając przed ladą. — Spodziewam się, że innym razem będzie pani mniej zajęta i bardziej skora do rozmowy. Byłbym może wygłosił dłuższą przemowę, ale spoj­rzała na mnie wzrokiem wyrażającym kompletny brak zainteresowania tym, co mówię, więc złożywszy głęboki ukłon czym prędzej opuściłem cukiernię. Sebastian wyszedł za mną; nie odważył się nawet spoj­rzeć na dziewczynę za ladą. — A więc? — zapytał, gdy znaleźliśmy się na ci­chej, już zupełnie ciemnej uliczce. — Co powiesz? — Wino było niezłe, ale placek wyglądał fatalnie. Nie pojmuję, jak mogłeś przełknąć swoją porcję, a potem i moją. Mam podejrzenie, że w tej cukierni sprzedaje się stare ciastka, które przedtem odleżały się przez kilka dni w jakimś wielkim śródmiejskim lokalu. — Co mnie to obchodzi? — mruknął. — Nie o to pytałem. Chciałbym wiedzieć, co powiesz o niej… — Drogi przyjacielu — rzekłem, przyjmując ton nie­mal ojcowski. — Cóż powiedzieć o dziewczynie, która może oddychać w takim powietrzu! Wiesz przecież, że niewiasta jest istotą zagadkową… Westchnął głęboko. Uważał mnie — sam nie wiem dlaczego — za wielkiego znawcę kobiet; użyłem też, wypowiadając swe poglądy, wyrazu „niewiasta”, co brzmi niemal mistycznie, gdy się ma siedemnaście lat. — Nie mogę zaprzeczyć — mówiłem dalej — że ta milcząca osóbka jest śliczna. Ale ostrzegam cię przed nią, Bastel! Wierz mi, ona nie ma serca… — Sądzisz więc… — przerwał i spojrzał na mnie przerażony. — Sądzę, że albo nigdy nie miała serca, albo ska­mieniało w jej piersi. Bo czyżby mogła zachować się tak zimno wobec moich słów? Ta niewiasta ma prze­szłość, powiadam ci, ale nie ma przyszłości. Aforyzm ten, bezmyślnie przeze mnie wygłoszony, wywarł na mego towarzysza niespodziewane wrażenie. Zatrząsł się, jakby ukąszony przez węża, i rzekł: — Sądzisz więc, że ona… że nie jest… jednym słowem: wątpisz w jej cnotę? Zrozumiałem, że rozpętałem burzę. — Spokoju, mój drogi — rzekłem i objąłem go ra­mieniem. — Chodźmy, po co się irytować? Jak już powiedziałem: jest kobietą, a więc zagadką. Co się tyczy jej charakteru, nie mam żadnych podstaw, by się o nim ujemnie wyrażać. Chciałem tylko powie­dzieć: zważ, zanim wdasz się w przygodę, z której nie przewiduję nic dobrego. Bo ona doprawdy nie wy­gląda tak, aby łatwo wypuściła tego, kogo zdoła usid­lić. Jeśli chcesz, będę ją bacznie obserwował; obiecuję ci pomoc, jaką przyjaciel świadczyć winien przyja­cielowi. Właśnie doszliśmy do rogu ciemnej, pustej ulicy. Nagle ucałował mnie, potem silnie uścisnął moją rę­kę — i szybko się oddalił. Po chwili znikł w mrokach nocy. Powoli wracałem do domu; wciąż myślałem o tym dziwnym zjawisku w obskurnej cukierence. Przy kolacji zachowywałem się tak dziwnie, że matka mo­ja zaniepokoiła się, dotknęła mego czoła, by się prze­konać, czy nie mam gorączki, i kazała mi się wcześniej niż zwykle położyć do łóżka. Gdy następnego dnia poszedłem do szkoły, byłem zupełnie nieprzygotowany z języka greckiego, a nau­czyciel historii wypowiedział pod moim adresem kilka ironicznych, kąśliwych uwag, gdyż pomyliłem się co do daty bitwy pod Kannami o kilkaset lat. * Byłem na wieczór zaproszony do znajomych, mia­łem jednak jeszcze godzinę czasu. Zdawało mi się, że najlepiej go użyję, jeśli udam się na uliczkę, przy której mieści się cukierenka; przyszedłszy tam stanąłem na chodniku naprzeciw drzwi wejściowych i śledziłem pod osłoną parasola, a również i zapada­jącego mroku, wszystkich wchodzących i wychodzą­cych z cukierni. Byli to przeważnie ludzie z najniższych sfer, poza tym dzieci kupujące łakocie. „Niebezpiecz­nych” ludzi, to jest młodzieńców, nie widziałem ani między wchodzącymi, ani między wychodzącymi; wi­docznie nie przeczuwali, że za ladą siedzi przecudnej urody młoda dziewczyna… Uspokojony tym spostrzeżeniem, przeszedłem przez środek ulicy na drugą stronę chodnika i starałem się zbadać, czy z zewnątrz można widzieć, co się dzieje w cukierni. Lampy gazowe w obu pokojach były za­palone, ale okna sklepu miały tak gęstą roletę, że nie sposób było nic dojrzeć. Natomiast w firance, opuszczo­nej w oknie izdebki obok sklepu, była dość szeroka szpara. Zbliżyłem głowę do samego okna; przy­znaję, że w tej chwili wstydziłem się mej roli szpiega, ciekawość jednak przemogła. I oto widzę: w tym samym kącie co wczoraj sie­dzi mój Sebastian przed pustym talerzem, oblężonym przez roje much; wzrok jego błądzi po brudnych ta­petach ścian. Dziwne uczucia mną owładnęły w tej chwili: na poły zazdrość, na poły satysfakcja, że je­szcze zaloty jego nie wyszły poza to stadium, w jakim były wczoraj. W chwilę potem wstał z kanapy i wziął do ręki kapelusz. Cofnąłem się ze swego posterunku i jak złodziej, którego omal nie przychwycono na go­rącym uczynku, uciekłem. Wieczorem w towarzystwie byłem weselszy niż zwykle, umizgałem się z nonszalancją siedemnasto­letniego światowca do obu panien, dałem się nawet nakłonić do odczytania najnowszych moich wierszy i wypiłem kilka kieliszków mocnego wina węgierskiego, przez co nie stałem się ani trochę skromniejszy i mądrzejszy. O godzinie dziesiątej pożegnałem się pod pozorem, że mam jeszcze spotkanie z jednym z moich przyjaciół; zdawało mi się, że taka pora jest właściwa dla młodego poety, zbierającego wrażenia w „nocnych lokalach”. Gdyby wiedziano, że właściwie miałem jesz­cze przepisać na czysto zadanie matematyczne — cały nimb byłby się niechybnie rozwiał… Faktycznie też nie przepisałem na czysto tego nie­szczęsnego zadania matematycznego! Noc była prze­cudna, powietrze po długim deszczu tak czyste jak serce ludzkie pogodzone dopiero co ze starym wro­giem (mimo woli wpadam znowu w ton liryczny owych czasów)… Mimo późnej nocy przechadzały się po ulicach kobiety i dziewczęta bez kapeluszy i chu­stek, skuszone pogodną nocą, poświatą księżyca, roz­iskrzonym gwiazdami niebem — opuściły swe mie­szkania, by po pracy dnia używać rozkoszy prze­chadzki. Niemal wszystkie okna były otwarte; dolatywał z nich silny zapach kwiatów doniczkowych; tu i ówdzie słychać było dźwięki fortepianu lub piękny głos kobiecy wyśpiewujący jakąś arię. Jak to się stało, nie wiem, ale nagle znalazłem się przed cukiernią i nie zastanawiając się wcale, otworzyłem drzwi. Gdy wszedłem, Lotka podniosła głowę znad lady. Leżała na niej jakaś książka. — Przepraszam, że przeszkadzam — rzekłem. — Zaraz sobie pójdę. Przechodziłem właśnie tą ulicą, a że noc taka piękna… nie widziałem pani od wczoraj… Czy mogę prosić o szklankę wina, panno Lotko? Dziwne, że moja swada opuszcza mnie stale wobec tej skromnej, cichej, tak małomównej istoty! — prze­mknęło mi po głowie. — Co pani tu czyta? — rzekłem po chwili. — Książkę z wypożyczalni? Chętnie służę pani moimi książ­kami… mam ich wiele w domu… także romanse… — Nie mam czasu na czytanie romansów — rzekła spokojnie. — To jest francuska gramatyka. — Uczy się pani języka francuskiego? Sama? Bez pomocy? — Już nawet trochę mówię. Chciałabym ten język dobrze opanować. Zajęła się nalewaniem wina z butelki. — Panno Lotko — rzekłem po chwili — czy wol­no mi o coś zapytać? I nie czekając wcale na jej zgodę, zapytałem: — Czy czuje się pani szczęśliwa w tej sytuacji, w ja­kiej się pani tu znajduje? Spojrzała na mnie swymi wielkimi oczami tak zdumiona, jak dziecko w bajce na ptaka, który nagle zaczyna mówić. — Co znaczy to pytanie? — rzekła. — Proszę sobie tylko nie tłumaczyć pytania tego jako zwykłą ciekawość. Niech pani wierzy: odczuwam dla pani szczere zainteresowanie. Gdyby pani potrzebowała przyjaciela… życie jest takie poważne, panno Lotko… Byłem coraz bardziej zmieszany i czułem, że krople potu występują mi na czoło. W tej chwili otworzyły się drzwi za ladą i weszła właścicielka sklepu, otyła, starsza kobieta, która z wiel­ką uprzejmością, ale i nie mniejszą stanowczością oświadczyła, że już jest za kwadrans jedenasta, sklep zaś zwykle zamyka się o wpół do jedenastej. Zapłaci­łem więc szybko za szklankę wina, spojrzałem wymownie na milczącą dziewczynę i opuściłem cukiernię. W domu zasiadłem do mego zadania matematycznego, ale cóż mnie obchodziły równania drugiego stop­nia i logarytmy? Na marginesie zeszytu począłem pi­sać wiersze, których melodia podziałała na mnie tak kojąco, że wkrótce po północy zasnąłem w krześle i i obudziłem się dopiero nad ranem; w wierszach napisanych przed zaśnięciem wyznałem, że znowu się zakochałem i że moją nową bogdanką jest umiłowana mego przyjaciela… To było też pierwszą moją myślą po przebudzeniu się. Zdawałem sobie jednak równocześnie sprawę, że to nieszczęście właściwie wcale nie czyni mnie nieszczęśliwym, przeciwnie, wzmaga dobre samopoczucie i budzi pewną dumę, gdyż oto mam we własnej osobie doznać tego wszystkiego, co wyczytałem w przeróż­nych romansach. Wyobraźnia moja wysnuwała nie­zmordowanie dramatyczne, burzliwe sceny, które niechybnie spowoduje taka komplikacja; wszystkie moje myśli zajęła bezbrzeżna litość dla siebie samego, poczciwego Sebastiana i niewinnej sprawczyni naszych cierpień. Zamiast pójść do gimnazjum, gdzie musiałbym się pojawić bez zadania matematycznego, udałem się do parku, by na samotnej ławce w jakimś odludnym zakątku przelać na papier swoje najświeższe udręki ser­cowe. Około południa stwierdziłem, że kajet, którego wierzch zdobił napis Nowa miłość, wypełnił się rymowanym słowem do ostatniej kartki. Po południu, gdy siedząc w mym pokoju starałem się z pamięci odrysować na arkuszu papieru profil ukochanej, usłyszałem na schodach kroki Sebastiana. Szybko ukryłem rysunek, położyłem na stole jakiś zeszyt i udawałem, że opracowuję właśnie szkolne zadanie. Gdy wszedł do pokoju, nie miałem odwagi spojrzeć mu w twarz. Również i on przywitał się nie patrząc mi w oczy, rzucił się wedle swego zwyczaju na fotel i zapalił papierosa. Upłynęło pół godziny, zanim wyrzekł pierwsze iłowa: — Czy byłeś tam znowu? — Tak — odpowiedziałem i zacząłem bardzo gor­liwie przewracać kartki łacińskiego słownika. — A co myślisz o niej… teraz?… — Co myślę? Nie odgadłem jeszcze zagadki. O ile mi się zdaje jednak, nie jest to zwykła młoda dzie­wczyna, lecz coś w rodzaju rusałki, boginki… zimnokrwista istota… kto wie, czy dolna połowa jej ciała nie jest podobna do ryby… desinit in piscem… Zerwał się z fotela. — Proszę cię, takie słowa!… — Uspokój się, mój drogi! — rzekłem. — Nie sądź, że chcę ją oczernić. Że ta kobieta ma jakąś przeszłość, to pewne. Ale czy wina spada na nią? Możliwe, że by­ło to jakieś nieszczęście, jakiś wielki ból albo jakaś wielka miłość… — Sądzisz więc?… Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym lęku. — Jej spokój, jej oczy zasnute mgłą smutku — rze­kłem — czyż nie dowodzą, że przeszła już piekło rozczarowania miłosnego? W jaki sposób biedaczka do­stała się do tej dusznej jaskini, w której tylko muchy mogą się dobrze czuć, Bóg to raczy wiedzieć. My dwaj zapewne nie zdołamy jej stamtąd wyzwolić. Ledwo te słowa wypowiedziałem, Bastel wybiegł te pokoju. Niebawem i ja opuściłem mieszkanie. Nie miałem właściwie żadnego celu przed sobą; chciałem zażyć ru­chu i uspokoić w ten sposób podniecone nerwy. Po godzinie wałęsania się po mieście znalazłem się niepostrzeżenie w pobliżu owej fatalnej uliczki. Kusiło mnie, by wejść do cukierni, a równocześnie coś mnie od tego kroku wstrzymywało. Miałem wrażenie, że wczoraj wieczorem nie odegrałem tu pięknej roli. Byłem przekonany, że Lotka powita kpiącym uśmiechem obcego młodzieńca, który tak natrętnie ofiarował jej swe rycerskie usługi. Tym bardziej powinienem postarać się o to, by nabrała o mnie lepszego przekonania. Ostatecznie więc postanowiłem: wstąpię do cu­kierni. W tej chwili spostrzegłem mego przyjaciela i rywa­la, zmierzającego wielkimi krokami również w stronę małego domku. I on mnie poznał, jakby na komendę obaj zatrzymaliśmy się i w następnej sekundzie zro­biliśmy (jak podczas musztry wojskowej) „w tył zwrot”. Serce biło mi silnie; uczuwałem głęboki wstyd, a ró­wnocześnie i gniew, że jeden drugiemu włazi w drogę. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli tak dalej pójdzie, znienawidzę z całego serca mego najlepszego przyja­ciela. Miotany sprzecznymi uczuciami, szedłem ulicą i za­stanawiałem się, czy nie byłoby najwłaściwiej wrócić i popróbować znowu zbliżyć się do fascynującej isto­ty, choćby nawet legion przyjaciół starał się przegro­dzić drogę. Czyż nie miałem tego samego prawa co każdy inny umizgać się do pięknych dziewcząt? Czyż mam wycofać się tchórzliwie, gdy wczoraj wziąłem rozmach i zaproponowałem zagadkowej tej osobie przy­jaźń? Nigdy, przenigdy! Natychmiast pójdę do niej, choćby cały świat się zawalił! Szybko obróciłem się i — natknąłem się na Seba­stiana. W swym wzburzeniu nie dosłyszałem wcale jego pośpiesznych kroków ani nie zauważyłem, że sta­ra się mnie dogonić. — Ty tutaj? — zawołałem z udanym zdumieniem. — Pawle — rzekł; głos jego drżał silnie — po co ta komedia? Zbyt przecież się lubimy… Wiem, dokąd zamierzałeś pójść; i ja również tam szedłem. Ale wierz mi: gdyby tak dalej być miało, nie wytrzymałbym w tej głupiej sytuacji… I ty ją kochasz… Nie usiłuj przeczyć… — A gdybym ją kochał? — rzekłem z pewną prze­korą, a równocześnie trochę zawstydzony. — Przyzna­ję: wrażenie, które na mnie wywarła… — Chodźmy stąd do jakiejś bramy. Mówisz tak gło­śno, że ludzie zaczynają zwracać uwagę. Widzisz, że miałem rację, i dziwiłbym się, gdyby było inaczej. Ale pojmiesz, że to niemożliwe. Jeden z nas musi ustąpić. — Tak jest — rzekłem i usiłowałem przybrać mi­nę twardą i wrogą. — Jeden z nas musi ustąpić. Nie wiem tylko, dlaczego właśnie ja… Czyżby dlatego, że jestem młodszy?… dwa lata chyba nie stanowią różni­cy… zresztą za rok będę studentem uniwersytetu, tak samo jak ty. Zaledwo te słowa wypowiedziałem, począłem ich ża­łować. Przemknęło mi po głowie: jesteś bez serca, a w dodatku samochwał! Toteż starając się zatrzeć wrażenie poprzednich słów, rzekłem szybko: — Nie o to chodzi, kto z nas ma mieć pierwszeń­stwo, lecz o to, kogo ona wybierze. Na razie mamy obaj równie małe szanse… — To prawda — odparł. — Mimo to nie mogę się z tym pogodzić, by z tobą rywalizować… a zresztą: je­steś wymowniejszy, odważniejszy… z góry byłbym pewny przegranej, gdybyśmy obaj przed nią nasze uczucia… wiesz przecież, co chcę powiedzieć… — Jeśli tak się rzecz ma — rzekłem — jeśli nie masz odwagi, to jest to tylko dowód, że nie jesteś tak bardzo zakochany, jak ci się zdaje. Spędziłem bezsen­ną noc, zmarnowałem dziś cały dzień, sądzę więc… Nie mogłem dokończyć zdania. Bladość, jaką pokryła się jego dobroduszna twarz, świadczyła, że o wiele głę­biej przejmuje się tą naszą rozmową niż ja. Zrozu­miałem znowu, jak bliski jest mi ten człowiek. — Słuchaj — rzekłem — tak nie dojdziemy do ża­dnego rezultatu. Dobrowolnie, sądzę, żaden z nas nie ustąpi. Niech więc rozstrzygnie los. — Los? — Albo przypadek, jeśli wolisz. Rzucam tę dziesięciogroszówkę na ziemię. Jeśli na górze będzie orzeł, ty zwyciężyłeś, jeśli reszka… — Dobrze! — rzekł półgłosem. — Chociaż o wiele piękniej byłoby… — A więc zgoda? — Zgoda! Dziesięciogroszówka padła na ziemię. Pochyliłem się, by w mroku panującym w sieni domu, w którym to­czyliśmy tę rozmowę, dojrzeć, jaki jest rezultat „loso­wania”. — Co jest na górze? — mruknął; nie miał odwagi sam spojrzeć. — Bastel! — rzekłem. — Przygotuj się na najgorsze. Na górze jest reszka… Pojmujesz, że kiedy już zdecydowaliśmy się na losowanie… Nie ruszył się z miejsca; z ust jego nie dobył się ża­den dźwięk. Gdy powoli wyprostowałem się i monetę chowałem do portmonetki, widziałem, że ma oczy za­mknięte i oparty jest o ścianę. — Nie przejmuj się tym — rzekłem. — Jestem pe­łen, że za kilka dni przyjdę i powiem ci, że ona mnie nie chce, że masz wolną drogę, że… — Dobranoc! — mruknął nagle i wypadł z sieni. W tej chwili, jakby mi łuski z oczu spadły: zrozumiałem, że uczucia moje dla tej zagadkowej dziewczy­ny ani mierzyć się nie mogą z głębią uczuć mego przy­jaciela, że popełniłbym łajdactwo, gdybym chciał sko­rzystać z przypadku, który rozstrzygnął na moją ko­rzyść. Szybko wybiegłem i dogoniłem go. Musiałem siłą go zatrzymać, gdyż gwałtem chciał mi się wyrwać. — Słuchaj — rzekłem — powziąłem inną decyzję. Musisz mnie wysłuchać, jeśli mam uwierzyć, że byłeś kiedyś szczerze moim przyjacielem. Przysięgam, Bastel, przysięgam uroczyście, że odstępuję ci ją. Zrzekam się jej raz na zawsze. Teraz dopiero zdaję sobie spra­wę z krzywdy, jaką chciałem ci wyrządzić. Ja sobie jakoś dam radę… wiesz przecież, że się nie umiera, gdy nie wszystkie marzenia się spełniają… Podaj mi rękę, Sebastianie, i nie mówmy o tym więcej! Rzucił mi się na szyję; w tej chwili wydałem się sobie samemu wcieleniem szlachetności, miałem wra­żenie, jakbym wyrzekł się tronu na rzecz kuzyna z „bocznej linii”. Szliśmy ramię w ramię, przejęci głęboką idealną zgodą, jaka między nami zapanowała. Uparłem się, by odprowadzić go do drzwi cukierni. Chciałem pokazać, że ofiara nie jest ponad moje siły. — Życzę ci szczęścia — rzekłem, gdy ujął klamkę, i starałem się przybrać najbardziej pogodny wyraz twarzy. Potem opuściłem go, dumny, że cnota i przyjaźń odniosła triumf, że zdobyłem się na taki heroizm. Przespałem noc tak dobrze, że nazajutrz wstydziłem się niemal, iż nawet nie śniłem o odstąpionej przy­jacielowi bogdance. A więc tak szybko, nie zostawia­jąc nawet iskier, zgasł płomień tej „nowej miłości”? Nie chciałem wyznać tego przed sobą, by nie umniej­szać we własnych oczach ciężaru „tragicznego kon­fliktu”, właśnie tak bohatersko przebytego. A że była właśnie niedziela i nie musiałem pójść do szkoły, popełniłem na temat wczorajszych zajść… wiersz liryczny. * Przez najbliższych czternaście dni spotykałem szczę­śliwego rywala tylko przygodnie i przelotnie. Z wiel­ką subtelnością, którą u niego bardzo ceniłem, unikał codziennego przychodzenia do mnie; gdy spotkaliśmy się na ulicy, wymienialiśmy kilka obojętnych słów i szybko żegnaliśmy się uściskiem dłoni. Gdy jednak zaczął się trzeci tydzień, postanowiłem położyć kres stanowi niepewności i zaspokoić swą cie­kawość. Mieliśmy wakacje, dzień za dniem wlókł się monotonnie i nudnie, panowały wielkie upały, zniechęcające zarówno do pracy, jak i dalszych spacerów. Teraz dopiero odczułem, że stałe wizyty mego przy­jaciela stały się dla mnie niemal potrzebą, i zacząłem coraz bardziej za nim tęsknić. Postanowiłem więc odszukać go. Mieszkał daleko ode mnie, na przedmieściu, u jakiegoś krawca, gdzie zajmował mały, ciemny pokoik. Gdy wszedłem, krzyknął radośnie, ujął moją dłoń w obie ręce i serdecznie i długo nią potrząsał. Potem zmusił mnie, bym usiadł na twardej otomanie, służącej mu za łóżko — uraczył mnie papierosem i szklanką piwa, które przyniosła na jego prośbę żona krawca z pobliskiego szynku. Z początku wedle zwyczaju milczeliśmy, często tylko spoglądaliśmy na siebie i uśmiechaliśmy się, radzi ser­decznie z tego spotkania. — Sebastianie — rzekłem wreszcie, otaczając się możliwie najgęstszymi kłębami dymu — muszę ci wy­znać: co się tyczy owej wiadomej sprawy, nie krępuj się wcale… Rana, którą mi zadały owe oczy (styl liry­czny siedemnastoletniego poety! )… albo nie była tak głęboka, jak mi się początkowo zdawało, albo też dłuż­sze rozstanie zdziałało cuda. Słowem: jestem uleczo­ny, a jeśli ty byłeś przez te ostatnie tygodnie szczęśli­wy, wierz mi, będę się szczerze, bez wszelkiej zazdrości radował… Spojrzał na mnie błyszczącymi oczyma. — Czy to prawda? — rzekł. — Kamień spada mi z serca. Sto razy czyniłem sobie najcięższe wyrzuty, że przyjąłem twą ofiarę; najlepsze chwile zatruwa mi myśl, że ciebie ich pozbawiłem. Nie wiem oczywiście, czy ty byłbyś zadowolony z tego, co mnie już wpra­wia w stan błogiego uszczęśliwienia… Jakże to pięknie, że zdołałeś opanować swe uczucia! Uścisnął mi znowu mocno rękę; radość jego była tak wzruszająca, że wydałem się sobie samemu kome­diantem, sztucznie rozdymającym fantasmagorie do szczytnej roli uczuć. Teraz zaczął mi dokładnie opowiadać o tym, co w tych dwóch tygodniach zaszło. Zaiste: musiała to być głęboka miłość, a poza tym nie lada skromność, by się kontentować tymi nikłymi sukcesami, jakie zdołał dotychczas osiągnąć poczciwy Sebastian! Co wieczora przychodził do cukierenki i przeszło godzinę przesiadywał w małej izdebce. Widocznie ten cichy, pokorny hołd wzruszył dziewczynę, gdyż wreszcie zdecydowała się na to, by usiąść naprzeciw niego i po­gawędzić przez kilka chwil. Pewnego razu nawet, gdy się o kilka godzin spóźnił, powitała go z widocznym niepokojom i przyznała, że dziwiła się jego nieobecności. „Już się przyzwyczaiłam — rzekła — że mogę z pa­nem porozmawiać, gdyż nie mam nikogo, kto by się mną w ogóle interesował…” Tu przerwała, widocznie spłoszona wybuchem jego radości, może nazbyt żywo objawionym. Opowiedział jej wszystko, co się tyczyło jego życia, stosunków, planów. Ona natomiast ani sło­wem nigdy nie wspomniała o sobie, o swej rodzinie, swej przeszłości, raz tylko powiedziała, że chciałaby bardzo wydostać się z tego środowiska i najchętniej wybrałaby się gdzieś w dalekie kraje. Od roku robi oszczędności, by zebrać na koszta podróży, uczy się też języka francuskiego i angielskiego, by przy pier­wszej sposobności ruszyć w świat. — Gdybyś mógł ją widzieć — zakończył Sebastian swą relację — gdybyś mógł, Pawle, słyszeć, z jakim smutkiem i rezygnacją ona to opowiada, i ty przysiągł­byś, że nigdy zła myśl w jej mózgu nie powstała, że jest tak czysta i niewinna jak anioł; jestem też zde­cydowany wytężyć swe siły, by uczynić ją szczęśliwą. — Więc na serio myślisz o poślubieniu jej? — Czy możesz w to wątpić? Oczywiście, jeśli ona mnie zechce. Że mam uczciwe zamiary, wyraźnie da­łem jej do poznania, chociaż… co ludzie zwą formalnie oświadczynami… wiesz, że nie mam odpowiedniej swa­dy ani daru poetyckiego… Zresztą nie mam się czego śpieszyć. Jeszcze długo potrwa, zanim będzie mogła porzucić swą obecną posadę, a ja, gdybym nawet był bardzo pilny, czyż przed czterema, pięcio­ma laty… — Cztery lata? Albo pięć? Zaledwo zdołałbyś wte­dy otrzymać absolutorium prawa. — Nie, nie mam zamiaru kończyć studiów prawni­czych. Sądzę, że łatwiej i prędzej muzyka da mi jakieś stanowisko. W najgorszym razie, gdybym widział, że jako kompozytor mam wielkie trudności, próbowałbym szczęścia w Ameryce i wyemigrowałbym z nią… Patrzyłem na niego z podziwem. Nagle wydał mi się o dziesięć lat starszy; pomyślałem, że ja nie umiał­bym powziąć tak stanowczych i daleko sięgających planów. — A ona? — zapytałem — czy zgodziłaby się na to? — Nie wiem… — odparł i zamyślił się na chwilę. — Jeszcze nie mogłem jej o to zapytać. Raz tylko mówi­liśmy z sobą o małżeństwie. Bardzo stanowczym gło­sem oświadczyła, że nigdy nie wyjdzie za mąż. „Nawet wtedy, gdyby się trafił ktoś bardzo odpowiedni?” — zapytałem. „Właśnie wtedy nie!” — odparła i głęboko westchnęła. — Komedia! — zawołałem. — Tak mówią wszystkie, a potem stają się doskonałymi żonami. — Zresztą ona jest o rok starsza, niż myśleliśmy; jest ode mnie młodsza tylko o cztery tygodnie. A pro­pos… miałbym prośbę do ciebie… to znaczy, jeśli mógłbyś… — Tylko bez wstępu! Powiedz śmiało, o co ci idzie. — Jutro są jej urodziny. Dowiedziałem się o tej dacie przypadkowo. Onegdaj powiedziała mi, że czuje się już bardzo stara, zmęczona życiem; gdyby miała umrzeć w dzień swych urodzin, ani na chwilę nie żałowałaby tego… Właśnie gdy przyszedłeś, spisywa­łem melodię, skomponowaną do słów twego wier­sza: Ach, gdybym mógł ciebie zdobyć! Pieśń tę poświęcę jej. Ale boli mnie to, że nie mogę jej ofiarować na urodziny nic lepszego. Mała broszka z pewnością bardzo by ją ucieszyła, niestety… nie mam grosza… a co gorsza, nie mam co sprzedać… któż by mi dał co za te łachy, które wiszą w szafie? — Poradzimy na to, musimy poradzić! — rzekłem.— Rozumie się, że jej urodzimy muszą być uczczone jakimś pokaźniejszym podarunkiem. I ja nie mam przy sobie większej gotówki, ale w domu jest sporo zbę­dnych rzeczy! Ot na przykład czterotomowy słownik. Jest właściwie zupełnie niepotrzebny. Chodź, pójdziemy do antykwarni i postaramy się jak najlepiej i go sprzedać. Po kilku słabych próbach nieprzyjęcia ofiary złożonej przeze mnie na ołtarzu przyjaźni, poszedł ze mną do mego mieszkania, gdzie każdy z nas obładował się dworna tomami grubego słownika. W godzinę potem, bogatsi o pięć talarów, wstępowaliśmy do sklepu jakiegoś trzeciorzędnego jubilera, gdyż nie mieliśmy odwagi przestąpić progu wielkiego magazynu jubilerskiego, jakich wiele znajduje się na głównych ulicach. Jubiler pokazał nam małego złotego węża, zwinię­tego w kłębek i spozierającego na nas drobnymi, czwo­rokątnymi oczkami z rubinu; zażądał dziesięć talarów, przyjął jednak po długich targach siedem, choć doprawdy broszka nie była warta ani połowy… Całą tę transakcję musiałem przeprowadzić sam. Sebastian był bardzo zakłopotany i tak uporczywie wpatrywał się w inne złote przedmioty, ułożone na ladzie, że kupiec nabrał podejrzenia i bacznie mu się przyglądał, jak gdyby miał do czynienia ze złodziejem. — Oto masz klejnot — rzekłem, gdy znaleźliśmy i się znowu na ulicy. — Możesz jej jutro pogratulować również i w moim imieniu. Zresztą myślę, że już mnie nie pamięta… A przyjdź kiedyś do mnie i opowiedz, jakie wrażenie wywarł ten wąż w waszym raju, ty szczęśliwy Adamie… Potem pożegnałem się z nim i poszedłem do domu. Czułem bowiem, że na dnie mej duszy tli przecież ja­kaś iskierka zazdrości. * Następnego wieczoru siedziałem z rodzicami przy kolacji, gdy weszła służąca i powiedziała, że przyszedł kolega i czeka w moim pokoju; było już około dziesią­tej; byłem bardzo zdziwiony tymi późnymi odwiedzinami. Gdy wszedłem do mojego pokoju, zastałem Sebastia­na jak zwykle siedzącego w fotelu. Przeraziłem się wyglądem jego twarzy: była blada, zmizerowana, ponura. — Co się stało? — zawołałem.. — Pawle — rzekł, nie ruszając się z miejsca, jakby unieruchomiony ciężkim ciosem — wszystko skończone. Jestem zgubionym człowiekiem. — Jakoś cię odnajdą! — odparłem żartobliwie. — Pomogę cię poszukać. Ale przede wszystkim opowiadaj! — Bez kpin, jeśli nie chcesz, bym natychmiast sobie poszedł! Powiadam ci, sytuacja jest bardzo powa­żna. Dopiero teraz zrozumiałem, jaką ona jest anielską istotą, i to właśnie teraz, gdy ją po raz ostatni widziałem! — Co? Uciekła? W świat daleki? Zaprzeczył ruchem głowy. Dopiero po dłuższym cza­sie i wielu korowodach wydobyłem zeń przyczynę roz­paczy i dowiedziałem się, co zaszło. O zwykłej porze, pod wieczór, zjawił się w cukierence i zjadłszy, jak zwykle, placek czereśniowy, zaczął wręczać swej bogdance dary urodzinowe. Najpierw wręczył jej mały bukiecik róż; podziękowała przyjaznym spojrzeniem i natychmiast przyniosła szklankę z wodą, w której umieściła róże. Potem wręczył jej swą kompozycję i półgłosem zanucił pieśń. Słuchała uważnie, potem podała mu rękę i ser­decznym tonem powiedziała: — Dziękuję panu uprzejmie za piękne kwiaty i śliczną piosenkę. Kwiaty i śpiew to największa radość, która, niestety, tak rzadko spotyka mnie w życiu… Przez dłuższą chwilę nie wypuszczał jej ręki z swojej dłoni, a potem, ośmielony serdecznością jej słów, wyjął z kieszeni pudełko z broszką i podał jej. — Oto jeszcze coś dla pani — rzekł — skromny upominek… byłbym szczęśliwy, gdyby pani raczyła go przyjąć i nosić… Spojrzała na niego zdziwiona, przez chwilę wahała się, czy ma otworzyć pudełko, a kiedy to wreszcie zrobiła i ujrzała błysk złota, rzuciła broszkę na stół, jakby dotknęła się żarzącego metalu. — Dlaczego pan tak postąpił? — rzekła i szybko wstała z krzesła. — Nie zasłużyłam sobie na takie traktowanie. Zdaje mi się, że nie zachowałam się wobec pana tak, abyś się ośmielił mi ofiarować coś ta­kiego. Widzę, że omyliłam się bardzo, uważając pa za człowieka nie takiego jak inni. I pan nie zastanowił się, że mnie to obraża? Tylko dlatego, że jestem biedna? Nie przeczę, że bardzo mnie to boli, iż właśnie ze strony pana mnie to spotyka… A teraz proszę: opuść mnie pan natychmiast, i to raz na zawsze! Po tych słowach wręczyła mu manuskrypt pieśni i i kwiaty i mimo jego próśb i zaklęć opuściła nie tylko izdebkę, ale również i sklep. Na próżno oczekiwał jej powrotu. Siedział przeszło godzinę, pogrążony w rozpaczy — potem zapłacił za placek grubej gospodyni, która po pewnym czasie zjawiła się za ladą — i wybiegł na ulicę, zmiął i podarł na kawałki manuskrypt, cisnął na środek jezdni bukiet róż. — I oto masz twą broszkę — zakończył swą relację Sebastian — to nieszczęsne złoto, które spowodowało całą katastrofę. Weź je, podaruj, komu chcesz… — To wszystko? — rzekłem spokojnie, gdy zamilkł. Zerwał się z fotela. — Widzę, że mógłbym był sobie zaoszczędzić przyj­ścia do ciebie. Dobranoc. — Czekaj! — zawołałem. — Bądź rad, że przynaj­mniej jeden z nas zachowuje równowagę i może ze­brać myśli. Cała ta historia z broszką to drobnostka. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego jej nie przyjęła. Nie wi­dzę powodu do rozpaczy. Przeciwnie: przekonuję się, że jest to zacna, czysta osoba, której nie przekupisz świecidełkami. Jestem pewien, że jeśli jutro pójdziesz do niej, tak jak gdyby nic nie zaszło, i wytłumaczysz jej… — Zapominasz, że zabroniła mi… — Głupstwo! Założę się, że ona już teraz żałuje. Tak wiernego chłopca nie tak prędko znajdzie! Jestem pewien, że gdybyś przestał co dzień przychodzić do cukierenki, poczęłaby za tobą tęsknić. Znam ja ko­biety! — zakończyłem, nie zdając sobie oczywiście sprawy, jak śmieszne są takie słowa w ustach siedemnastoletniego sztubaka. — Mógłbyś mi wyświadczyć wielką przysługę… — rzekł Sebastian po dłuższym wpatrywaniu się w lam­pę. — Gdybyś jutro poszedł do niej ze mną… gdybyś jej w moim imieniu wytłumaczył… — Niech i tak będzie! Powiem jej takie rzeczy, któ­re by z kamienia łzy wycisnęły… Z pewną ulgą, a jednak mimo to bardzo przygnę­biony, uścisnął moją rękę i opuścił pokój. * Ułożyłem sobie piękne i wzruszające przemówienie, gdyśmy wieczorom następnego dnia rozpoczęli wspólną wędrówkę; mój przyjaciel nie przeszkadzał mi w układaniu tej oracji, gdyż szedł obok mnie w mil­czeniu. Gdy zbliżyliśmy się do cukierni, dojrzałem, że zaczyna drżeć. Również i ja nie byłem zupełnie spokojny. Miałem ją ujrzeć po tak długim niewidzeniu i wygłosić prze­mówienie na rzecz mego przyjaciela — uświadamia­łem sobie, że nie lada zadania się podejmuję… Gdy weszliśmy do cukierni, nie była sama. Po raz pierwszy zastaliśmy jakiegoś eleganckiego pana, któ­ry przysunął krzesło tuż do lady i widocznie umizgał się do pięknej sprzedawczyni. Smagła twarz Sebastia­na na ten widok pociemniała bardziej jeszcze, choć spokój na twarzy dziewczyny i jej krótkie, chłodne od­powiedzi dowodziły, że rozmowa z tym lowelasem nie sprawia jej żadnej przyjemności. — Już sobie z nim damy radę — szepnąłem, zamó­wiłem wino i ciastka i wraz z milczącym towarzyszem usadowiłem się na kanapie w izdebce za sklepem. Ale obcy pan, który teraz przyciszonym głosem roz­mawiał z Lotką, nie miał widocznie wcale ochoty ustą­pić z pola. Mogłem go spokojnie obserwować. Miał krótko ostrzyżoną głowę, rudawe, już siwiejące kępki włosów wzdłuż policzków, na grubym nosie złote okulary; twarz ta była odrażająca. Właśnie przemyśliwałem, jak by pozbyć się stąd natręta, gdy uczułem ból w ramieniu: to palce Sebastiana wbiły się kurczowo w moje ciało. — Czy zwariowałeś? — rzekłem. Zamiast odpowiedzi wskazał ręką na ladę, po czym nruknął: — Bezczelność! Nie dopuszczę, aby po raz drugi… Obcy pochylił się nad ladą i ujął ręką dziewczynę pod brodę. Mój przyjaciel skoczył do sklepu i stanął obok jegomościa. Oczy jego płonęły, a twarz była czerwona jak burak. — Jak pan śmie? — krzyknął. — Jakim prawem odważa się pan dotknąć dziewczynę, która… Był tak wzburzony, że nie mógł z gardła dobyć głosu, by dokończyć zdania. Stał z groźnie wyciągniętą ręką przed nieznajomym, który cofnął się o krok i mierzył niespodziewanego obrońcę cnoty kelnerki wzrokiem na poły zdziwionym, na poły kpiącym. — Widocznie nie służy panu czerwone wino, młody przyjacielu — rzekł nieznajomy. — Idź pan do domu i przestań pleść głupstwa. Zwracam panu uwagę, że kto inny zareagowałby energiczniej na pańskie zu­chwałe wścibstwo… Co to chciałem powiedzieć, Lotko? Zwrócił się do dziewczyny, która blada, z zamknię­tymi oczyma stała oparta o ścianę. Podszedłem do Sebastiana i szepnąłem mu, aby się dobrze zastanowił, zanim coś powie lub uczyni. Mój przyjaciel nie zwrócił wcale na mnie uwagi. Prze­mówił natomiast do Lotki: — Chciałbym tylko zapytać panią, czy dzieje się to za jej wolą, że ten pan ośmiela się zachowywać tak nieprzyzwoicie, czy pani zna go tak dobrze, iż wolno mu nazywać ją po imieniu i czy w ogóle sprawia pani przyjemność towarzystwo tego człowieka… Nie odpowiedziała. Spojrzała tylko na mego przyja­ciela takim wzrokiem, jakby go błagała, by dał pokój dalszym badaniom. Sebastian jednak wzroku tego nie zrozumiał. — Kim jeat ten młodzieniec, który tu gra rolę twe­go rycerza, Lotko? — rzekł obcy. — Zaczynam rozu­mieć, że zmąciłem tkliwy stosunek. Żałuję bar­dzo, ale chcę ci poradzić, moje dziecko, byś na przyszłość była wybredniejsza w wyborze swych wiel­bicieli. Deklamacje sztubaków są niekiedy bardzo mi­łe, prowadzą jednak do zgoła niepożądanych następstw. Ile jestem winien? Rzucił na ladę talara. — Resztę otrzymam innym razem. Nie chcę dziś przeszkadzać… Wziął kapelusz i ruszył w stronę drzwi. Sebastian zastąpił mu drogę. — Nie puszczę pana — rzekł — zanim pan w mej obecności nie przeprosi panny Lotki i nie da słowa, że więcej pan nie dopuści się wobec niej podobnego nie­taktu. Spodziewam się, że pan mnie zrozumiał. — Zupełnie, mój młody chłopcze — rzekł obcy głosem wzburzonym. — Zrozumiałem, że pan jest ma­rzycielem; nie mającym jeszcze pojęcia o życiu. Ce­nię w panu entuzjazm młodzieńczy, ale proszę, niech się pan odczepi i nie prowokuje mnie, gdyż w przeci­wnym razie… Uczynił swą laseczką niedwuznaczny ruch. Wtedy uznałem, że najwyższy jest czas, bym położył kres tej scenie. Przystąpiłem i rzekłem: — Mój panie, proszę o pański bilet. Omówimy tę sprawę na innym miejscu. Roześmiał się głośno, wyjął z portfelu swą wizytówkę i głęboko się kłaniając, wręczył mi ją. Potem poufale skinął głową dziewczynie i wcisnąwszy kapelusz głęboko na czoło wyszedł z cukierni. Dopiero po pewnym czasie zdołałem ochłonąć z wrażenia i przemówiłem do Lotki, nieruchomo stojącej od ścianą: — Na miłość boską, kim jest ten człowiek? Jakim prawem tak się wobec pani zachowuje? Czy zna go pani od dawna? Błagam panią — dodałem szeptem — przemów pani. Wszak widzisz, jak piorunujące wrażenie wywarło to wszystko na mym przyjacielu, może pani sobie nie zdaje sprawy, że osoba jej jest dla niego nietykalną, świętą… Sebastian, który dotychczas stał jakby gromem rażony, poruszył się nagle, podszedł do lady i rzekł ochrypłym głosem: — Tylko jedno słowo, Lotko… Czy zna pani tego zuchwalca? Czy dała mu pani kiedy powód do ta­kiego zachowania się wobec siebie? Tak czy nie, Lotko? Milczała. Widziałem wyraźnie, że z jej zamkniętych oczu spływają dwie wielkie łzy. — Tak czy nie, Lotko? — powtórzył Sebastian na­tarczywiej. — Nie chcę wiedzieć nic więcej. Niech pani nie sądzi, że pierwszy z brzegu łobuz mógłby zachwiać moją wiarę w panią. Ale dlaczego pani go nie ofuknę­ła? Dlaczego pani milczy teraz? Zadrżała na całym ciele. — Proszę pana — rzekła ledwo dosłyszalnym gło­sem — niech pan o nic więcej nie pyta… niech pan odejdzie i nie wraca nigdy… Jeśli to pana uspokoi, zapewniam pana… jestem niewinna… ale taka nie­szczęśliwa… Proszę wierzyć: byłoby lepiej, gdybym była winna… Idź pan, dziękuję panu za wszystko… ale idź pan i zapomnij, że istnieję na świecie… — Lotko! — krzyknął i chciał się do niej zbliżyć. Ona jednak wyciągnęła ręce i broniła przystępu za ladę. Zdawałem sobie sprawę, że zarówno dziewczyna, jak i mój przyjaciel zanadto są w tej chwili podnieceni, by mogli spokojnie ze sobą pomówić; toteż oświadczy­łem, że jutro wrócimy, i wyprowadziłem Sebastiana z cukierni. Szliśmy obok siebie w milczeniu. Nie mogłem prze­cież Sebastianowi wyznać, że cała ta scena głęboko wstrząsnęła moją wiarą w dziewczynę. Dopiero przed moim mieszkaniem odezwał się Se­bastian: — Musisz mi wyświadczyć przysługę i jutro rano pójść do niego… Daję ci całkowite pełnomocnictwo. (Odczytaliśmy na wizytówce nazwisko; człowiek ten był asesorem sądowym; adres był wydrukowany na bilecie). — Słuchaj — rzekłem — rozumie się, że jestem, gotów do wszelkich usług, ale nie byłem jeszcze ni­gdy sekundantem… prawdopodobnie nie obejdzie się tu bez pistoletów… Gdybyś miał kogoś lepiej się na tych sprawach rozumiejącego… zważ, że wobec tego człowieka traktującego nas jak uczniaków trzeba wystąpić z całą powagą. — Masz rację. Ale nie mogę przecież wtajemniczać trzeciej osoby w tę sprawę. Możliwe, że ten człowiek złoży jakieś zeznania, powie jakieś oszczerstwa… Musi to pozostać między nami… Będę jutro całe rano w do­mu. Wprost od niego przyjdziesz do mnie, dobrze? Obiecałem mu to i rozstaliśmy się. Co moi rodzice o mnie pomyśleli, gdy przy kolacji na wszystkie pytania udzielałem bezsensownych odpowiedzi — nie wiem. Tej nocy spałem bardzo niewiele. Myślałem o tym, co niebawem zajdzie, słyszałem strzały rewolwerowe, widziałem mego przyjaciela padającego na ziemię. Przemyśliwałem również wiele nad Lotką i upewniałem się coraz więcej w przekonaniu, że dziewczyna ta nie jest warta, by poczciwy chłopak narażał dla niej życie. O świcie byłem już na nogach. Ubrałem się bardzo starannie, włożyłem czarne ubranie i wziąłem nowe rękawiczki. Zajrzawszy do lustra nabrałem przekona­nia, że wyglądam bardzo uroczyście i poważnie. O godzinie dziewiątej wybrałem się w drogę. Do­zorca domu, w którym mieszkał nasz przeciwnik, po­wiedział mi, że o tej porze jeszcze za wcześnie do pa­na asesora, gdyż zwykle wstaje o wiele później. Mi­mo to zadzwoniłem do drzwi jego mieszkania. Otwo­rzył lokaj, który mnie wprowadził do eleganckie­go gabinetu i poprosił, bym poczekał, aż pan asesor się ubierze. Im dłużej czekałem, tym głupszą mi się wydawała moja sytuacja. Porównywałem wytworny gabinet z go­łymi ścianami pokoiku mego przyjaciela — i docho­dziłem do wniosku, że wdaliśmy się w bardzo nieró­wną grę. Z jednej strony człowiek dojrzały, na stano­wisku — z drugiej dwaj chłopcy przykuci jeszcze do ławy szkolnej… Czułem, że odgrywam bardzo niewdzięczną rolę i mimo mego młodzieńczego idealizmu byłem mocno strapiony prozaiczną rzeczywi­stością, którą teraz coraz wyraźniej sobie uświada­miałem. Po dziesięciu minutach otworzyły się drzwi i ukaza­ła się w nich twarz pana asesora, który mnie poprosił, bym cierpliwie czekał; niebawem ukończy swą toaletę… na stole są papierosy… Po pięciu minutach wszedł, powitał mnie uściskiem dłoni, jakby starego znajomego, i poprosił, bym obok niego usiadł na otomanie. Musiałem zapalić papierosa, odmówiłem jednak spożycia śniadania, które lokaj wniósł na srebrnej tacy. Nalewając sobie herbaty pan asesor począł mówić: — Bardzo mi miło, że pan mnie odwiedził, domyślam się, co pana do mnie sprowadza, i muszę wyznać, że wczorajsza scena, której zawdzięczam poznanie pana, wywarła na mnie fatalne wrażenie. Pojmie pan, że nie należy do rzeczy przyjemnych, gdy jakiś mło­dzieniec napadnie i obrzuci człowieka inwektywami. Ale znam na tyle ludzi, że mogę sobie wyobrazić przy­czyny tego zajścia. Pański przyjaciel jest po prostu zadurzony w dziewczynie, czemu zresztą zupełnie się nie dziwię. Przeczytał kilka romansów i zdaje mu się, że poznał świat i ludzi. Ta iluzja zwykle kończy się rozczarowaniem… Ale cóż to mnie właściwie obchodzi? Bardzo mi przykro, że zmąciłem idyllę… Sądzę, że pański przyjaciel zadowoli się tym oświadczeniem; zresztą życzę mu przyjemnych marzeń i możliwie ła­godnego przebudzenia się… Ale pański papieros źle się pali, może pan pozwoli innego?… Na jaki fakultet uczęszcza pan? Czułem, że się rumienię. Przez sekundę zastanawia­łem się, czy mam wyznać prawdę. — Jesteśmy jeszcze w ósmej klasie gimnazjalnej — rzekłem. — Tacy młodzi — rzekł, potrząsając dobrodusznie głową — a już tacy donżuani? Rokuje pan piękne nadzieje, mój młody przyjacielu… — Proszę wybaczyć — przerwałem — ale muszę raz jeszcze poruszyć wiadomą sprawę. Mój przyjaciel po­ważnie kocha tę pannę i czuje się obrażony lekceważącym traktowaniem jej przez pana. Sądzę, że zadowoliłby się pisemnym oświadczeniem ze strony pańskiej, iż żałuje pan swego nietaktu wobec panny Lotki. W przeciwnym bowiem razie… Spojrzał na mnie z ukosa, tak dziwnie, że przerwa­łem swe wywody. — Czy pan mówi to na serio? — rzekł. — Wygląda pan na zbyt rozsądnego chłopca, bym mógł uwierzyć, że godzi się pan z tym zleceniem swego przyjaciela. Moje „zachowanie się” wobec panny Lotki? Nie, mój drogi, nie mam zgoła chęci ośmieszania się. Czy zasta­nowił się pan nad swą propozycją? Cenię poczucie ho­noru pańskiego przyjaciela, ale czy na serio ten stu­dent przypuszcza, że otrzyma ode mnie satysfakcję za to, że w cukierni kelnerkę pogłaskałem po buzi… Począł się głośno śmiać. — Wątpię — rzekłem, wstając z otomany — czy taka odpowiedź wystarczy memu przyjacielowi. Gdy­by pan przynajmniej oświadczył, że nie wie pan nic o pannie Lotce, co by rzucało cień na jej dobrą sławę… — Niech pan siada i wysłucha — przerwał. — Wi­dzę, jak poważnie pan rzecz traktuje, toteż winienem panu całą prawdę powiedzieć. Czynię to zresztą ró­wnież w interesie pańskiego przyjaciela, aby sprawy nie brał tragicznie i w końcu nie popełnił jakiegoś głupstwa. Przed przeszło dziesięciu laty miałem przy­jaciółkę… Była to przepiękna kobieta, którą uwiódł jakiś szlachcic i zostawił z dzieckiem na bruku… Ko­bieta ta zdołała się szybko pocieszyć, otoczyła się rojem wielbicieli, żyła zbytkownie, urządzała huczne przyjęcia dla tak zwanej złotej młodzieży, utrzymy­wała tajny dom gry; przypominam sobie, jak dziwne na mnie wywarło wrażenie, gdy pierwszego wieczora, wprowadzony świeżo do salonu tej damy, ujrzałem przy stole około ośmioletnią dziewczynkę wpatrzoną zaspanymi oczętami w złoto, rozglądającą się obojętnie po twarzach graczy… Pamiętam, że dla żartu dawano tej dziewczynce pić szampana, aż zasypiała na kana­pie wśród śmiechu, brzęku złota i bardzo frywolnych rozmów. Żal mi było biednego dziecka; widziałem, że odnosi się z wielkim lekceważeniem do własnej mat­ki, która się zresztą wcale nie krępowała obecnością swej córeczki. Po kilku latach zerwałem stosunek z matką i słyszałem potem od osób trzecich, że na­dal pędzi ten sam sposób życia, tylko że nie polega więcej na uroku własnej, przekwitłej już piękności, a posługuje się młodszymi pomocnicami… Pytałem też o córkę, ale nikt mi o niej nie mógł nic powiedzieć… Wczoraj przypadkowo przechodzę ulicą, w której znajduje się ta nędzna cukierenka, i widzę jakąś damę wsiadającą do dorożki stojącej przed samą cukiernią. Kelnerka właśnie wynosi ze sklepu paczki i torebki i wręcza je owej damie. Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy w tej kelnerce poznałem owo dziecko, które przed dziesięciu laty zasypiało w szulerni, gdzie złota młodzież spędzała wesołe noce… Ponieważ nie miałem nic lepszego do roboty, wszedłem do cukierni, przypomniałem jej naszą znajomość i byłem bardzo zdziwiony, że była w tym samym stopniu nieprzy­stępna, w jakim jej matka była zawsze… jak by to po­wiedzieć, uprzedzająco grzeczna. Jako prawnik i sę­dzia mam wielką rutynę w przesłuchiwaniu ludzi, mimo to nie zdołałem z niej wydobyć więcej niż to, że przed trzema laty rozstała się z matką. Co w tych trzech latach robiła, przez ile rąk przeszła, czy udaje tylko tak zimną, czy jest nią w istocie — nie mogłem odgadnąć, zwłaszcza, że Orlando Furioso, pański przyjaciel, nagle przerwał naszą rozmowę. A teraz, kiedy panu dałem te wyjaśnienia, niech pan sam po­wie, czy nie jest absurdalne pańskie żądanie, abym tej panience wystawił świadectwo moralności lub bym pojedynkował się z obrońcą cnoty panny Lotki, a pań­skim przyjacielem. Mój drogi, jeśli ma pan wpływ na swego przyja­ciela, proszę go ostrzec, by się nie posuwał zbyt da­leko. Bo gdyby nawet córka była zupełnie niewinna, to czyż życie matki nie rzuca na nią pewnego cienia? Pański przyjaciel jest synem przyzwoitych rodziców. Przelotna miłostka… à la bonne heure! Ale przejmo­wać się, dobywać pałasza… allons donc! Spodziewam się, że wyperswaduje mu pan to wszystko. A teraz pro­szę wybaczyć, mam termin w sądzie i nie wolno mi być niepunktualnym. Wstał, zadzwonił na służącego i pożegnał się ze mną z wielką serdecznością. Schodziłem ze schodów jak pi­jany. * Dopiero w godzinę potem — długo kołowałem po przedmieściach, by jako tako oprzytomnieć — zapuka­łem do drzwi pokoiku Sebastiana. Zastałem go leżące­go w ubraniu na kanapie; z rozmierzwionej czupryny i pogniecionego ubrania wywnioskowałem, że w tej pozycji spędził całą noc. Zanim mogłem się odezwać, podał mi list leżący obok niego na krześle. List ten przyniósł mu wczesny rankiem jakiś chłopak. Nie pamiętam już oczywiście dosłownie tego listu. Treść jego była mniej więcej taka: „Zaledwo mnie pan opuścił, gdy uświadomiłam sobie, że zajście, którego byłam przyczyną, może spowo­dować straszne następstwa. Piszę, by pana prosić, by zakląć pana, jeśli pańskie uczucia dla mnie są szczere, abyś zaprzestał wszelkich dalszych kroków w tej nie­szczęsnej sprawie. Niech pan wierzy: nie jestem warta (słowa te były dwa razy podkreślone), byś się dla mnie poświęcał. Jestem biedną, nieszczęśliwą istotą, a wyzwolić mnie może tylko śmierć. Nie umrę jednak tak prędko; bądź pan o to spokojny. Spróbuję gdzieś urzą­dzić sobie życie w ten sposób, by mnie moja fatalność nie prześladowała na każdym kroku. Dziękuję panu za jego dobroć i miłość; nie zapomnę pana nigdy… Niech pan nie stara się mnie odnaleźć. Jestem zdecydowana nie zobaczyć pana więcej nigdy, zwiększyłby pan tyl­ko mój ból, gdybyś pan nie uszanował mej prośby i starał wymusić spotkanie”. List nie miał ani nagłówka, ani podpisu, pismo było czytelne i żaden wyraz nie był błędnie napisany. W milczeniu zwróciłem mu list; nie chciałem od razu wyznać, że w danych warunkach najwłaściwsze jest stanowcze zerwanie. Potem jednak zrozumiałem, że w całym liście nic dla niego nie jest tak ważne, jak wzmianka o tym, że go nie zapomni. Wszystko inne było mu obojętne. Toteż uznałem za wskazane jasno postawić sprawę i opowiedziałem mu swą rozmowę z asesorem. Ku me­mu zdziwieniu nie wywarło to na nim tak piorunują­cego wrażenia, jak się obawiałem. — Sam przypuszczałem coś takiego — rzekł, gdy skończyłem moją relację. — Żałuję, ale wszystko to nie może zmienić moich uczuć; przeciwnie: moja mi­łość jest teraz jeszcze głębsza, bo dołącza się do niej wielki respekt, jaki mam dla Lotki, że stara się wydo­stać z bagna i usamodzielnić. Cenię ją też za to, że ma odwagę i stawia czoło nieszczęściu, które przecież nie z jej winy hańbi jej nazwisko. Wiem, że nie bez walki zdołam osiągnąć swój cel; poświęcę dla niego wszy­stko: rodzinę, przyjaciół, ojczyznę. Od chwili, w której sama w liście przyznała, że nie jestem jej całkiem obojętny, nie powstrzymają mnie żadne przeszkody; mam nadzieję, że zdołam jej powetować krzywdy wyrządzone przez fatalny los. Mówił z takim przejęciem i entuzjazmem, że jego odwaga porwała również i mnie; nie tylko nie wystąpiłem z zastrzeżeniami, które sobie po drodze w myśli wystylizowałem, ale nabrałem przekonania, że jedynie ważną rzeczą jest teraz odszukanie dziewczyny i przeszkodzenie jej w wykonaniu tych planów, o których pisała w liście. Siadłem do dorożki i kazałem się zawieźć do cukierenki. Sebastiana zostawiłem w domu; powiedziałem, że wobec jej zakazu nie ma prawa szukać jej, mnie natomiast jej zakaz nie dotyczy. Postanowiliśmy, że spotkamy się w południe. Niestety, wróciłem z kiepskimi wiadomościami. Właścicielka cukierni dowiedziała się o zniknięciu swej kelnerki rano, gdy na ladzie zastała krótki list Lotki. W sąsiedztwie nikt nie zauważył, kiedy i dokąd się oddaliła. Zastawiła niemal wszystkie swoje rzeczy z wyjątkiem kilku sztuk bielizny i małej walizki. Właścicielka skle­pu powiadomiła policję o zniknięciu Lotki, lecz i to nie doprowadziło do odnalezienia zaginionej. Dopiero teraz nastąpił u mego przyjaciela silny wy­buch rozpaczy. Zachowywał się początkowo tak, że lękałem się o jego zdrowie. Po raz pierwszy w życiu miałem przed sobą żywiołowe zmagania prawdziwej i głębokiej namiętności. Pozostałem u niego przez cały dzień i część nocy; dopiero gdy stwierdziłem, że jest zupełnie wyczer­pany — nie zmrużył oczu poprzedniej nocy — opuści­łem go, zresztą na jego nalegania; poleciłem jednak gospodyni, by od czasu do czasu zaglądała do jego pokoju, gdyż jest ciężko chory. Wiedziałem, że nie ma broni przy sobie; spodziewałem się, że sen go po­krzepi i nieco uspokoi. Następnego poranku nie zaznałem w domu spokoju; robiłem sobie wyrzuty, że pozostawiłem go samego; ubrałem się pośpiesznie i czym prędzej udałem się do jego mieszkania. Nie zastałem go. Gospodyni wręczyła mi krótki list: donosił, że wyjeżdża na jakiś czas. Nie spocznie, aż ją znajdzie; obiecuje, że nie zrobi żadnego szaleństwa, gdyż zdaje sobie sprawę z innych swych obowiązków; prosi, bym spokojnie oczekiwał jego powrotu. Gospodyni, żona krawca, opowiedziała mi, że o świ­cie spakował swą walizkę i pożegnał się. W nocy prze­spał kilka godzin. Musiałem się z tym faktem pogodzić. Niebawem i ja też wyjechałem; spędziłem z rodzicami kilka tygodni na wsi. Pisywałem kilkakrotnie listy i wysyłałem je pod jego adresem; nie otrzymywałem jednak odpowie­dzi. Toteż gdy po powrocie z wakacji udałem się do jego mieszkania, byłem pewien, że go nie zastanę. Jakież było moje zdziwienie, gdy sam otworzył mi drzwi! Miał wciąż jeszcze zatroskaną twarz, ale nie było na niej owego wyrazu chorobliwej rozpaczy, która mnie tak przeraziła przed kilku tygodniami. Domyśliłem się od razu, że Lotki nie znalazł. Owła­dnęła nim jakaś obojętność pełna melancholii; na wszystko się zgadzał, co mu proponowano, ale co naj­dziwniejsze: zamiłowanie do muzyki zupełnie go opu­ściło. Nigdy więcej nie zanucił melodii, nigdy nie wspomniał o nowych kompozycjach; najchętniej wy­rzekłby się udzielania lekcji, gdyby miał inne środki utrzymania. Zasadniczy akord jego duszy był nieuleczalnie roz­strojony; pękła struna, której nie sposób było uzupeł­nić… Gdy następnego roku zapisaliśmy się na uniwersy­tet, widywaliśmy się niemal codziennie. Uczęszczał pilnie na wykłady i wyrabiał się na bardzo poważnego prawnika. Niespodziewanie zaszły wypadki, które znowu otwo­rzyły wszystkie zabliźnione już — jak się zdawało — rany. Opowiem wszystko pokrótce w kolejności zdarzeń, a nie tak, jak się od niego w długich przerwach dowia­dywałem. * Było to w czas Bożego Narodzenia. Zamiast pojechać do rodziców Sebastian został w mieście; chciał ferie świąteczne wyzyskać dla nauki; przygotowywał się właśnie do egzaminu. Na próżno starałem się go na­kłonić, by przyjął zaproszenie do nas na wieczór wigi­lijny. Unikał towarzystwa, a gdy przypadkowo znalazł się w większym gronie osób — zwłaszcza gdy były kobiety — milczał zawzięcie i raził wprost ponurym wyrazem twarzy. Owego 24 grudnia przesiedział cały dzień w pokoju przy pracy; około piątej, gdy już poczynało się ściemniać, oświadczył gospodyni, że wychodzi na krótką przechadzkę; wróci za godzinę, by dalej pracować. Gdy znalazł się na ulicy, orzeźwiło go zimne, świe­że powietrze. Mróz, panujący w ostatnich dniach, zelżał, padał gęsty śnieg. Powoli szedł głównymi ulicami miasta. Ruch był jeszcze bardzo wielki; czyniono ostatnie zakupy przed­świąteczne. Tu i ówdzie pojawiały się w oknach świa­tełka na choinkach. Samotny student przemykał się między ciżbą, nie odczuwając wcale nostalgii, która opanowuje każdego, jeśli nie może wieczoru wigilijne­go spędzić w towarzystwie bliskich mu i drogich osób. Przed kilku dniami wysłał pocztą dla rodziców i ro­dzeństwa kilka upominków; sam zaś nie spodziewał się ich od nikogo. Nie przywiązywał zresztą żadnej wagi do takich zewnętrznych objawów uczucia, od­kąd stracił jedyną istotę, która zdołała rozpętać w nim burzę namiętności. Na wielkim placu znajdowało się mnóstwo bud i stołów, na których porozmieszczane były świecideł­ka ozdabiające choinki, mnóstwo tanich zabawek, lalek i innych przedmiotów uszczęśliwiających dzieci. Nagle Sebastian zobaczył coś bardzo interesującego. Oto przed jedną z bud stała dama w eleganckim futrze i gęstej woalce na twarzy; mufkę położyła na stole i rękami zgarniała różne zabawki; rozdawała je dzie­ciom, które z wszystkich stron placu zbiegały się w co­raz większej ilości i radosnymi okrzykami kwitowały podarunki nieznanej, a tak szczodrej damy. — Ile mam zapłacić za wszystko? — zapytała wre­szcie dama otyłą handlarkę, rozradowaną tym niespo­dziewanym pozbyciem się całego zapasu świątecznych podarunków. Sebastian, zaintrygowany tą sceną, podszedł bliżej. Głos damy podziałał na niego jakby silny prąd elektryczny. — Lotka! — szepnął. Dama szybko obróciła się i podała mu rękę. — To pan! — rzekła nie zdradzając szczególniejszego przejęcia się. — Nie myślałam, że ujrzę pana jeszcze kiedyś. Tym bardziej jestem temu rada…. Dokąd pan teraz idzie? Czy oczekują pana gdzieś wie­czorem? Więc proszę mi podać ramię. I ja też je­stem wolna, zupełnie wolna… — dodała z naciskiem. — To tak pięknie przechadzać się, gdy śnieg pada, i oglą­dać tyle szczęśliwych twarzy. Czy nie zgadza się pan ze mną? Nie odpowiedział. Niespodziewane spotkanie formal­nie odurzyło go; sposób, w jaki się poruszała i mówi­ła, był mu obcy. Wsunęła rękę pod jego ramię, gdy dawniej unikała wszelkiego zetknięcia, i szła obok niego, jeszcze piękniejsza niż ongiś. — Panno Lotko… — rzekł wreszcie. — Nie wie pani… nie uwierzyłaby pani… jak szukałem, jak sta­rałem się. — Dlaczego nie miałabym wierzyć? — odparła spokojnie, nie patrząc na niego. — Czy sądzi pan, że nie wiedziałam, że jest pan jedynym na świecie człowie­kiem, który mnie naprawdę kocha? Właśnie dlatego musiałam się rozstać z panem. Zasługuje pan za swą dobroć i miłość na coś lepszego niż nieszczęście, które­go bym panu przysporzyła. Dosyć, że jedna egzysten­cja idzie na marne… Ale po co mówić o tak smutnych rzeczach? Proszę mi powiedzieć, jak się panu przez ten czas powodziło. Wie pan: wygląda pan jeszcze lepiej niż wtedy… Zmężniał pan, spoważniał, a ma pan przy tym wciąż te same niewinne oczy, pasujące raczej do twarzy dziewczęcej… Zamilkła i jakby pogrążona we wspomnieniach szła u jego boku. — Proszę wybaczyć — rzekła wreszcie — że może o zbyt wiele rzeczy pytam. Ale nie przeczuwa pan nawet, jak długo milczałam; właściwie zawsze… odkąd rozstaliśmy się. Natomiast wiele myślałam… Z tym jednak uporałam się i odtąd jestem zupełnie szczęśliwa. Nie od dawna; właściwie od dziś rana; przedniej nocy jeszcze trapiły mnie straszne myśli. Powiedziałam sobie jednak: musisz z tym skończyć! Nie można żyć, gdy się jest nękaną takimi myślami! Ulżyło mi to… i oto: mogę znowu mówić… Ale pan za to oniemiał, jak widzę… Dlaczego? Czy nie cieszy się pan, że idziemy ze sobą i śnieg pokrywa wszystko bielą i tyle ludzi śpieszy do domów, by radować się światłem i śpiewem, weselić się i wzajem się obdarowywać? I ja chciałam sobie zrobić święto i oddać kilka ostatnich moich talarów na improwizowaną wi­lię. Widział pan, w jaki sposób ten pomysł zrealizowa­łam. Ale nie powiem, by mi się to całkowicie udało. Rozdawanie upominków sprawia przyjemność tylko wtedy, gdy się kocha tych, których się obdarowuje. Żałuję teraz, że nie mam więcej pieniędzy. Chętnie bym i panu też coś podarowała. — Lotko — rzekł — najpiękniejszym darem jest to, że panią odszukałem… że pani jest taka dla mnie serdeczna… że pani wie, jak bardzo kocham… — Cicho! — przerwała. — Nie należy o tym mówić. Bo sytuacja nasza jest dziś tak samo smutna jak wów­czas i tak samo beznadziejna… Przystanął i wlepił w nią oczy. — Beznadziejna? — rzekł głucho. — Ale czy wia­domo ci, że ja wiem o wszystkim? Że robię sobie z te­go tyle co z historii rozgrywającej się na księżycu? Że nie dbam o nikogo na świecie, a gdyby nawet mój ojciec i moja matka… — Na miłość boską, nie kończ pan! — krzyknęła i położyła mu rękę na usta. — Nie zdaje pan sobie sprawy, co chciałeś powiedzieć, jak okropne to jest i jak bardzo kiedyś żałowałbyś tych słów… Ma pan matkę, którą wolno ci kochać i szanować, matkę, któ­ra cię kocha i jest dumna z ciebie: miałżebyś jej przy­sporzyć zgryzoty i hańby… Gdybyś pan mógł się za­stanowić, co to znaczy… ale nie mówmy więcej o tym. Chodźmy! Muszę się przyznać, że jestem głodna. Od wczorajszego wieczoru nie jadłam. Ze wstrętu… My­ślałam, że nigdy więcej bez odrazy nie będę mogła przełknąć kęsa chleba… Ale to nasze nagłe spotka­nie przejmuje mnie taką radością… Niech mnie pan zaprowadzi do jakiejś restauracji. Będziemy mogli przez kilka godzin porozmawiać z sobą swobodnie; ale będzie pan musiał za mnie zapłacić; jak już wspomniałam, ostatni grosz wydałam na zabawki dla dzieci. Zaprowadził ją do małej restauracyjki, która — jak się spodziewał — tego wieczora była niemal pu­sta. W kącie sali siedział tylko stary kelner i drzemał. Ze zdziwieniem spoglądał na parę, która zabłądziła w wieczór wigilijny do tego skromnego, przeważnie przez studentów odwiedzanego lokalu, i oddalił się, by z kuchni przynieść zamówione przez Sebastiana po­trawy. — Uważa nas za rodzeństwo — szepnęła Lotka. — Albo za parę małżeńską w podróży poślubnej… — odparł Sebastian i ujął jej rękę. Odpowiedziała serdecznym uściskiem dłoni. — Jest tu bardzo pięknie — rzekła. — Bardzo się cieszę, że jeszcze raz mogę być z panem, zanim… — Co? — zapytał przerażony. — Chyba nie mówi pani na serio, że to ostatni raz… — Niech pan mnie o nic nie pyta. I niech się pan zupełnie o mnie nie niepokoi. Wtedy, gdy napisałam do pana, nie wiedziałam jeszcze, co z sobą począć. Tyl­ko kilka pierwszych tygodni spędziłam spokojnie. Pod­czas gdy pan, a też i inni, szukali mnie, siedziałam w pobliżu cukierenki, na poddaszu, w małej izdebce u starej przyjaciółki, jedynej, którą miałam; była to szwaczka, suchotnica, kupowała u nas często karmelki słodowe i polubiła mnie, gdyż czasem raczyłam bie­daczkę ciastkami. Bywały tygodnie, w których nie mogła zupełnie pracować. Owej nocy zapukałam do drzwi jej pokoiku i pozostałam u niej przez dłuższy czas; pomagałam jej w robocie i gotowałam dla nas na małej kuchence; wreszcie nie mogłam dłużej wy­trzymać w tej ciasnocie, u kaszlącej wciąż suchotnicy. Miałam niewielkie oszczędności, chciałam przedostać się przez granicę do Francji, gdzie mnie nikt nie znał. Od dawna już o tym marzyłam; byłabym sobie jakoś dała radę. Ale po drodze zatrzymała mnie policja; coś było w mym paszporcie nie w porządku, odstawiono mnie ciupasem z powrotem do Berlina i tu… ale wolę o tym nie mówić. Czuję, że wstręt mnie znowu ogar­nia, a tu podają właśnie dla nas wieczerzę wigilijną… Nalał wina i trącił się z nią kieliszkiem. — Może reńskie wino nie smakuje ci? — rzekł. — Czy mam kazać podać szampana? Potrząsnęła przecząco głową. — Nie mogłabym wypić ani kropli. Zbyt wcześnie piłam szampana, i to w złym towarzystwie. Ale proszę, jedz ze mną, bo mnie samej potrawy nie będą smakowały. Wziął na talerz odrobinę ryby, nie mógł jednak przełknąć ani kęsa; wciąż się wpatrywał w nią i radował, że zajada z wielkim apetytem. — Nie dziw się — rzekła — że tyle jem; byłam bardzo głodna. Jak tu dobrze… Jak się cieszą, że raz jeszcze siedzimy obok siebie. Gdyby wszystko mogło się ułożyć inaczej i gdybyśmy oboje mogli ruszyć razem w świat… Ale to niemożliwe; będzie ci kiedyś dobrze z inną kobietą, a jej z tobą… Nalej mi jeszcze wina. Tak… A teraz… za zdrowie twej matki!… Więcej nie będę piła. Wychyliła kielich do dna i rzekła: — Chodźmy już! Zapłacił kelnerowi i podał jej ramię. Gdy wyszli na ulicę, dostrzegli, że pada gęsty śnieg; po kilku kro­kach mieli twarze zupełnie mokre. — Dokąd pójdziemy teraz? — zapytał. — Wszystko mi jedno — odparła. — Nie mam wię­cej domu. Myślałam wprawdzie… Czy daleko do twe­go mieszkania? — Wciąż jeszcze mieszkam tam, gdzie uczyłem się do matury… Wtedy, kiedy ciebie poznałem… Nieda­leko stąd… chodźmy? — Co powiedzą ludzie… — zastanawiała się i zwol­niła kroku — co pomyślą w domu, gdy nagle sprowa­dzisz dziewczynę? — Masz przecież twarz zasłoniętą woalką… — Nie o mnie chodzi. Ja jutro będę Bóg wie gdzie, nic sobie nie robię z plotek. Ale ty… Źli ludzie mogli­by donieść twojej matce… Nie chciałabym, by się martwiła… — Nie obawiaj się. Do mojej izdebki prowadzi osob­ne wejście. Nikt cię nie zobaczy. Nie mówili więcej z sobą, aż przyszli do domu. * Otworzył ostrożnie drzwi. W małej izdebce panował półmrok; skąpe światło padało tylko z żarzących się węgli na kominku i z poświaty księżyca wnikającej przez niewielkie okno. Zaryglował drzwi i rzekł: — Obok jest kuchnia, ale o tej porze nikogo w niej nie ma. Możemy zatem rozmawiać głośno. Nie rzekła ani słowa, usiadła na krześle koło okna i wpatrywała się w śnieżycę szalejącą na dworze. Gdy Sebastian podszedł do stołu i zapalił lampę naftową, zauważył pudło owinięte starannie w gruby brązowy papier i obwiązane szpagatem. — Patrz — rzekł — oto co mi z domu przysłali na gwiazdkę. Czy nie chciałabyś zdjąć kapelusza i fu­tra i usiąść tu na kanapie? W futrze będzie ci za go­rąco. Posłusznie zdjęła kapelusz i płaszcz futrzany. — Czy nie otworzysz pudła? Chciałabym wiedzieć, co w nim jest. — Nie ma pośpiechu — rzekł uśmiechając się. — Mam tu w pokoju kogoś, na kim mi więcej zależy… — Wstydź się pan — odparła, nagle przestając mó­wić mu „ty”. — Niewart pan, że istnieją ludzie, którzy starają się panu zrobić przyjemność. Gdyby mnie matka posłała upominek na gwiazdkę… Proszę mi dać to pudło, otworzę je. I poczęła szybko rozcinać scyzorykiem sznury oplatające pudło. — Lotko — rzekł — a gdybyśmy byli w Ameryce i to pudło nam przez morze posłano… — Nie posłano by nam wcale… — Dlaczego, Lotko? Gdyby moja matka cię znała, tak jak ja cię znam, czy sądzisz, że nie pokochałaby cię? Ma ona naturalnie swoje przesądy. Ale wiem, że bardziej niż wszystko na świecie kocha mnie… Lotka przerwała wypakowywanie pudła, zamyśliła się i rzekła wreszcie, nie patrząc na niego: — Czy nazywa pan to… przesądami? Czy chciałby pan jeść jabłko znalezione na ulicy w błocie? Może je pan dziesięć razy umyć, odraza jednak pozostanie. Kto wie, czy brud nie przeniknął skorupy, choć pestka wewnątrz jeszcze jest czysta… Nie, nie, nie! Tak jest, i kwita. Bardzo źle, że tak jest, ale cóż na to po­radzić? Objął ją ramieniem i rzekł: — Lotko, to niemożliwe, by tak miało zostać. Nie możesz zmarnować twego życia dlatego tylko, że… Przerwał; nie znalazł bowiem od razu takich wyra­zów, które by jej nie uraziły. — Zmarnować? — powtórzyła i spojrzała na niego. — O nie, wcale tego nie chcę! Powiedziałam już panu, byś był zupełnie spokojny o moją przyszłość. Nie jestem zresztą tak samotna i opuszczona, jak by się to na pozór zdawało… Mogłabym zresztą, gdybym tylko chciała, wyjść za mąż. Starano się już znaleźć dla mnie męża; miałam do wyboru bogatych i młodych konkurentów, niektórzy z nich chcieli naprawdę minie ipoślubić, w kościele wobec księdza… A jednak… nie mogłam… — Dlaczego? — zapytał szybko. — Po co o tym mówić? Albo… nie, powiem panu, abyś nie sądził mnie fałszywie. Wie pan, co budzi we mnie wstręt do wszystkich mężczyzn? Z wyjątkiem chyba pana… Powiem panu do ucha: nigdy nie wiem, czy narzeczony nie był kochankiem matki, zanim po­czął się ubiegać o córkę. Odwrócił się i szybko podszedł do okna. Po chwili wrócił i objął ją ramieniem. — Mój Boże, ile ty wycierpiałaś… — szepnął zdła­wionym głosem. — Więcej, niż może znieść młoda dziewczyna… Przed siedmiu laty wszystko zrozumiałam… Sądziłam, że zdo­łam się uratować, wyzwolić. Opuściłam natychmiast dom… ten dom… wystarałam się o posadę, obcięłam sobie moje piękne, długie włosy, by wyglądać jak najskromniej, nosiłam tylko bardzo skromne suknie, by uchodzić za przyzwoitą dziewczynę. Sam wiesz, że niewiele mi to pomogło. Gdy chciałam się wydo­stać za granicę, sprowadzono mnie, jak ci już opowia­dałam, z powrotem do domu, do tej, która, jak mówią, ima prawo do opieki nade mną. He, he… opieki! Ona moją… opiekunką! Powiedziałam jej jednak od razu, że zabiję się, jeśli nie dadzą mi spokoju ci… ci goście… klienci… Prawie przez rok cały siedziałam w swoim pokoju, starannie zawsze od wewnątrz zaryglowanym… Musiałam jednak czasem przecież wyjść na ulicę, po prostu, by się przejść, przespacerować; toteż różni by­walcy w domu mej matki wiedzieli, że jestem… Cza­sem natrętnie dobijali się do mych drzwi… A ona… ona udawała, że mnie bardzo kocha… Unikałam jej, nigdy słowem nie odzywałam się do niej… Ostatecznie stanowczością swą okupiłam sobie spokój; aż wczoraj przyniosła mi do mego pokoju list… zgadnij od kogo? — Jakże mam zgadnąć? — Masz rację. Żaden człowiek nie mógłby na to wpaść… Przypominasz sobie człowieka, z którym mia­łeś zatarg w cukierni? — Lotko! Czy to możliwe? — Tak. Otrzymałam wczoraj bardzo uprzejmy list; papier był perfumowany; obiecywał mi bardzo wiele w tym liście, gdybym… Nagle potrząsnęła silnie głową, jakby chciała od­pędzić natrętne, a wstręt budzące myśli. — Mieliśmy przecież wypakować paczkę? — rze­kła. — Dajmy spokój tym ohydnym sprawom dziś, w wieczór wigilijny, gdy przypadek nas złączył. Chodź do naszej paczki! Powiadam: naszej… Niech nam się przez chwilę zdaje, że spełniło się twoje marzenie: je­steśmy daleko stąd, bardzo daleko, za oceanem, w Ameryce… — Spełnimy je, spełnimy to, co zwiesz moim ma­rzeniem! — rzekł z silnym wzruszeniem w głosie. — Przypomnę ci kiedyś po latach ten nasz pierwszy wie­czór wigilijny i wtedy będziesz musiała przyznać, że miałem więcej odwagi i byłem lepszym prorokiem niż ty. Nie odpowiedziała; zajęła się rozpakowaniem pudła. Były w nim przeróżne drobiazgi, para wełnianych rę­kawiczek, zrobionych ręką starszej siostry, łańcuszek do zegarka, spleciony z jasnych włosów najmłodszej siostry, tort migdałowy, pieczony w domu, wreszcie wielka, zalakowana butelka. — Czy macie winnicę? — zapytała. Roześmiał się głośno. — Wino porzeczkowe! W naszym ogródku rośnie dużo porzeczek. Jako dziecko przepadałem za tym „winem”. Odtąd matka stale przesyła mi flaszkę tego napoju… — Przypuszczam, że smakuje ci lepiej niż najdroż­sze reńskie wino… ale patrz, są tu też listy. — Czy chcesz je przeczytać? Jestem tak wzruszony, że nie wiedziałbym, co czytam. Usiadła na kanapie i zaczęła czytać z takim przeję­ciem, jakby w listach tych były niezwykle intere­sujące wiadomości. A były tylko typowe życzenia świąteczne sióstr i matki, były słowa żalu, że brat i syn bawi z dala, że nie może spędzić dzisiejszego wieczora wśród swoich… — Czy jeszcze czytasz? — zapytał wreszcie. — Są to ludzie prości; gdy piszą, nie umieją wcale prze­lać na papier najlepszych swych myśli i uczuć… Mój Boże! płaczesz? Lotko! Włożyła listy z powrotem do pudła i otarła szybko łzy. — Pójdę sobie — szepnęła. — Pójdziesz? Teraz? Dokąd? W taką śnieżycę? Zo­stań przez noc tu, jeśli chcesz… Obok jest kuchnia, prześpię się tam, zestawię kilka krzeseł… Słuchała, mając oczy skierowane ku ziemi. Nagle spojrzała na niego tak, że mu serce poczęło mocno bić. — Prawda, na dworze śnieżyca… I dokąd miałabym pójść teraz? Czy nie obchodzimy dziś Wilii? Ostatniej, którą spędzamy z sobą? Muszę i ja ci coś podarować… — Mnie… podarować? — zapytał i spojrzał na nią zdziwiony. — Jedyne, co jeszcze posiadam… siebie samą! — szepnęła i objęła ramionami jego szyję. * Gdy o świcie obudził się i usiadł na łóżku, nie zda­jąc sobie sprawy, czy śnił tylko, czy też rzeczywiście przeżył to przecudne zdarzenie — pokój był pusty… obszedł wszystkie kąty, zajrzał do kuchni; może dla żartu ukryła się?… Kilkakrotnie szepnął: Lotko… Lot­ko… Nikt nie odpowiadał. Zimno było bardzo w po­koju; wsunął się znowu pod kołdrę i ustawiwszy po­duszkę niemal pionowo, siedział, z trudem zbierając myśli. Nagle straszne podejrzenie przemknęło mu po głowie. Szybko ubrał się i zapalił lampę. Na stole stało jeszcze pudło z podarunkami od rodziny. Tuż obok leżała kartka papieru. Pismo na niej było dość niewyraźne, jak gdyby ktoś ołówkiem pisał drżącą ręką w ciemności. Z trudem odcyfrowal: „Żegnaj, mój drogi przyjacielu, mój jedyny przyja­cielu! Sprawia mi ból, że muszę się w ten sposób z tobą rozstać. Ale nie ma innego sposobu; nie puściłbyś mnie tam, gdzie iść muszę… Dzięki za tę miłość i wierność. Ale cała słodycz twej duszy nie może usunąć goryczy, która się we mnie zebrała. Żegnaj! Śpisz, a ja pochy­lam się nad tobą, by cię raz jeszcze ucałować. Przy­pinam do bluzki broszkę z wężem. Teraz wolno mi ją nosić. Nie wiem, czy zdołasz odczytać te słowa; piszę w ciemnym zupełnie pokoju. Nie martw się; wierzaj, że jest mi teraz dobrze. Twoja wierna do śmierci!” Służąca, która właśnie weszła do kuchni, by napa­lić w piecu, usłyszała przeraźliwy okrzyk w sąsiednim pokoju i przestraszona otworzyła drzwi. Ujrzała mło­dego studenta, leżącego na kanapie i przyciskającego dłonie do twarzy. — Co się stało? — zapytała. — Która godzina? — Szósta. — Podaj mi prędko płaszcz i laskę, idę… Zerwał się z kanapy i poszedł w stronę drzwi. — Bez czapki? Na taki mróz? Żywej duszy nie ma na ulicy. — Gdzie czapka? — Może by się pan napił kawy? Woda wkrótce się zagotuje… Nie odpowiedział. Szybko zbiegł ze schodów. Śnieg skrzypiał pod jego nogami. Na ciemnych ulicach panowała pustka. Tylko na skrzyżowaniach, oparci o mury domów, stali posterunkowi, otuleni w długie płaszcze. Gdy przyszedł na most, stwierdził, że rzeka w nocy pokryła się cienką warstwą lodu. Szedł wzdłuż brzegu rzeki, bacznie wpatrując się w powłokę lodową, jakby czegoś szukał. Potem za­czął błądzić w labiryncie ulic, bez planu, bez celu. Pędził go lęk, okropna wizja; szedł coraz szybciej; biegł, przystawał, rozglądał się — i znowu pędził na­przód. Upłynęło kilka godzin, ulice zaczęły się już ożywiać, pierwsi przechodnie śpieszyli do kościołów. Dostał się na krańce miasta. Wtem ujrzał dorożkę zatrzymującą się przed budką poborcy akcyzy. W sze­rokim futrze stał przed budką poborca i rozmawiał z policjantem siedzącym obok woźnicy na koźle. — Muszę tę kontrabandę — mówił policjant — od­stawić do sądu… Właśnie objąłem o świcie służbę i ob­szedłem swój rejon, gdy na pierwszej ławce ogrodu zastaję przyzwoicie ubraną kobietę; siedziała opiera­jąc się o poręcz, jakby spała. Moje dziecko, powia­dam, proszę sobie poszukać lepiej ogrzanej sypialni… Kobieta ani drgnie… W ręce ma flaszeczkę… Otruła się, biedactwo… Zimna już… Do widzenia! Muszę ją odstawić do urzędu śledczego. Woźnica trzasnął z bicza. Poborca krzyknął: — Czekajcie! Możecie zabrać ze sobą jeszcze jed­nego pasażera. Jakiś pan zajrzał do wnętrza dorożki… i bums… runął na śnieg. Złaź pan z kozła, mój drogi, i pomóż mi podnieść tego młodego człowieka. Musi to być nie lada pokraka, kiedy mdleje na widok trupa. Woźnica i poborca zanieśli młodzieńca do budki i po­częli nacierać śniegiem. Jednak omdlenie było tak silne, iż dopiero wezwany lekarz przywrócił z trudem studenta praw Sebastiana Bastla do przytomności. Po wielu tygodniach spędzonych w szpitalu odjechał ze stolicy do swych rodziców, którzy nigdy nie dowiedzieli się, dlaczego przez dalszy okres życia był taki smutny i ponury i dlaczego pędził życie odludka i samotnika. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/heyse-cztery-kobiety. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Nowoczesna Polska zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Paul Heyse, Cztery kobiety, tłum. Merwin Bertold, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1960. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Aleksandra Kopeć, Dorota Kowalska. ISBN-978-83-288-5304-1