Stefan Grabiński W pomrokach wiary Klątwa W godzinę chuci Kłoniło się na podwieczerz. Duszny, niesamowity czas. Jesienną, przeźrałą dawno porą było, kiedy już zwiezion zbożny sprzęt, rozprzędło lato babskie kądzielne włosy, pomiotły drzewa… Tam w dali łęgi, ścierne płanie, ozime uwrocie, sposoczyło słońce… mocne, dziw żarne w tej chwili, pobudne… Więc rozgorzały zioła, ciekał się niewczesną rują zwierz, schutnieli ludzie… Zawoniała przynętnie macierzanka, rozwiodły wabne czary dziewanny, uroczniki… rozwarły lubieżnie przęsła skrzypy, wzdęły plemiona modrzeńce… Cichajcie!… Cyt, cyt, cyt!… Skleszczyły się w dzikiej rozkoszy stepowe turzyce, splotły lebioda z kostrzewą za bujne, rozwiązłe kędziory… Pijane szałem, potrute wyślizgły się dzwona glist ziemnych z zabójczych uścisków czerwiody… Cichajcie!… Cyt… cyt… cyt… Dziwny odwieczerz, jesiennej żądzy smęt… Pocichły sioła, zgłuchły łany wsłuchane w krwi swej szept… Wieczornej zorzy szał płony na starczy, karli ląg. W parną godzinę pożądań, w klątewną chwilę zapłodu, gdy słonko na zapad się chyli, skoralą grzebieńce pagórów… Jałowy żar, wyrodny pęd, wszetecznych sparzeń chwila… Cichajcie!… Cyt… cyt… cyt… W prześcigłym sadzie pogwar wystałych, zległych drzew, pomiotem hardych, błogosławnych. Stary, dobry sad — Błażeja Żwacza włość… A w sadzie cicho. Po ścieżach liście się rozesłało zwiotszałą pościelą, zmarniały słoneczniki… Tylko hań pod przełazem modrzeje wrotycz, hołubi się przytulia… A w sadzie cicho… Liść jedno zżółkły spadnie, zaszeleści, zawinie się w kręgach i legnie… Przy wrótni spomiędzy czaharów przed chatą człek widniał młody, urodziwy i bystro poglądał na gościniec. Snać niespokojny mocno i nieswój, bo bez postanku odwracał oczy ku zagrodzie, co spoza drzew bielała i znów wylękły wzrok wlókł spopielałym kurzawą traktem. Wyglądał kogoś — ponoć niestęskniony gościa. Odbywał stróżę na przeklętych czatach przed rodzicem własnym, przed ojcową sadybą, bo brat młodszy z macochą się w chacie sparzyli w duszną godzinę zachodu, w poblaskach łuny wieczora. Więc strzegł ich przed ojcem postawion na straży u wschodu, gdy się stary przed świtem na kiermasz wybrali. Czuwał, by ich przestrzec, gdy będzie powracał w obejście, niosąc korale, okrajce dla Halszki nowożonki, dla synów niedzielne przyodziewy. A miał wrócić o zmroku drogą, co hań się wije ku miastu. Przyczaił się Wonton, przywarł do ziemi, strażując kazirodczej miłości. Bo taka wola Ostapa, młodszego brata. Dziwnie przemożną miał władę, że nie lza się było Wontonowi przed nią uchylić, swobodną piersią odetchnąć. I nie byłoć to miłowanie braterskie, serdeczne. — Bogać tam! — Jeno się go bał czegoś okrutnie i truchlał na jadowity błysk tych źrenic ciemnych, migotliwych niesamowitym żarem. Chmurzyła się w nich dzika moc i skuwała mu wolę, że ni kroku nie ważył postąpić. Wonton miał serce śmiałe, nieulękłe na śmierć i przygodę i niejednemu by dogodził: mocny był, w barach rozłogi, śmigły — nie byle kogo się uląkł. Przecież gdy Ostap, wpoiwszy weń połyskliwe swe ślepia, cichym a przykazującym głosem coś mu prawił, słuchał, przystając mimo woli. Nieraz bywało, nie ma go parę niedziel doma, zwyczajnie na zarobkach — myślałbyś, że się trocha odetchnie, spod ciężkiej ręki wychynie… Darmo! Wonton nie śmiał przeciwić się bratu ni tym pomyśleniem marnym, co w tajni dusznej się nurza, zakryte mglicą, roztratne, ni tą płochą chęcią. Przeczże?… Dlaczego?… Nie wiada… Może, że miał duszę wierzącą… A był ci Ostap człek mały, przysiadły i wątły; siły u niego w członkach nie było nijakiej, jeno w oczach żglił się trawiący, niby cień czerwieńce biesowe na uroczyskach podleśnych. Żarzyło się tam coś, mżyło zielonym ognikiem obłędnie, paląco, urocznie. Sprawiedliwie też powiadali ludziska, że człek ten ni Bogu świeczki nie zażegł, ni diabłu ogarka. Bo i prawda. Bogać się nie bał ni krzynę, bies za kmotra go nie chciał. A wszystkoć u niego śmiech, a wszystkoć duby i mierzwa. Czarci zatraceniec!… Hej, hej! Nie potrzać było, Błażeju stary, młodziawej żonki brać, nie potrzać!… Nie lza! Chciałeś. — Pojoneś Halszkę, pojoneś krasawicę na dolę i niedolę, być porubstwem stadło skaziła. Hardoś się nosił, z junoszów przekpiwał: córkęć powiła. Miłowałżeś ją, miłował i zweselonym okiem po niej wodził, gdy ci dziecię karmiła. Jenoś zabaczył, że wodził ponoś i drugi. I nie dziwota! Cudna bo była niewiastka! A małe ssało pierś krągłą, odętą karmią krwi maci. I szło młodziwo słodkie jak pierzga pszczelna, gruźliłoś jędrne, posytne… Pozierał Ostap i łuną kraśniał, ilekroć spotkał się z źrenicą macochy. Tak i rozgorzeli oboje… A dziś sprzęgli się tam w chacie, w komorze: wieczór bo był jakiś dziwny, pobudny, więc nie zdzierżyli parnoty… Pod czas strażował Wonton przy wierzejach. Naraz mróz go zajął po pacierzu. Zdało mu się, że ktoś zaszedł w obejście z zatyla, furtą od sadu, tam gdzie się łan poczyna. Skoczył gromem, by zajrzeć. Błażej to był, co znienacka miedzą ugorową powrócił z miasta, wybrawszy dłuższą nad zwyczaj drogę: sąsiada odprowadzał, więc mu się i zboczyło. Ręką już imał skobli. — Ojciec poczkajcie no, coś wam rzeknę! Obejrzał się na Wontona i nagle jakoś mu z niedowierza łysło w oczach: — A to stanie nam czasu i na potem… I już nie zważając pchnął przed się dźwirze… Zajrzał w głąb… Krzyknęli… rozsprzęgli się. Rozchełstana, sromem, lękiem zejmana Halszka przypadła na ziem z odzieżą, Ostap nie wiada, zestrachany, czy okoniem stanąć gotowy nie ruszył od wyrka; jeno po licu niejasne światła chodziły i pobielał niesporo… Błażej zrazu nie odrywał oka od cudzołożnicy, jeno zapuścił w nią wejrzenie szklane bolem i krzywdą, zda się — skamieniał. Wtem przeniósł je na Ostapa: coś go poderwało z miejsca, że począł się wokoło oglądać, niby za czymś dybiąc, by cisnąć w wyrodka; lecz rychło poniechał, twarz mu krzepciej zziemiała, łeb powisł ku nalepie. Borykało się w nim, pieniło niedobrze, coś strasznego ważył… Z nienagła dźwignął ku synom ważkim miotem oblicze okrutne wolą, wzniósł w górę ręce drgające, zradlone udręką, zwęźlone ręce rataja: władny był jakiś, dostojny z tym włosem szedziwym w posoce zachodu, w sukmanie odświętnej spłomienion… …Klątwa wam, syny wyrodne! Klątwa wam! Ty, Boże wielki w niebie, słysz i słowa pełń! Ty, ziemio święta, czuj i mścij! Pomsta na was ojcowa!… Niechaj wam łan szalejem zlega, ostem mątwi; niechaj was ugor tarnią posoczy, blekotem truje! Bezdomne włóczęgi, żebraki!… Radości nie znajcie nijakiej, tą klątwą przeżarci do sedna, do wnątrza duszycy!… Na próchno was zmiele, na rdzawe, na stęchłą, zbutwiałą czerwotocz!… Bezrolni najmyci, zesłańce!… Niech dzień ten w czas swój zachodowy przeklęty święci dla was skon… w ten dzień, za rok, w odwieczerz pomrzecie oba!… — …Chi, chi, chi! — zarechotał urągliwie Ostap. — Słuchaj ty głupi stary, nie wierzę ni w ciebie, ni w klątwę twoją. Chi, chi, chi!. Pójdź Wonton!… Cóże tak dygotasz jak osika na wietrze? Pójdź ino, a nie wierz mu, mówięć, nie wierz mu, bo… At!… Co gadać… Ino się nie przyostawaj!… Szarpnąwszy brata za świtę, pociągnął na gościniec… A był to dzień Ofiarowania Przeczystej Panienki, gdy już liście rzęsnym pokotem zalega, słonko u stoku się waży, a po polach, po szerokich porozwiesza mgławe czechła jesienny, cichy smęt… Nagle skądś, spod ziemi zerwał się wicher mocny, zagonny, opadał zeschłym różańcem liści, zgarnął w lute pazury sypkie pięstugi piachu i cisnął im w twarz na odchodne… Słonko gdzieś z nagła zapadło i poćma gwałtowna, jesienna zapuściła na świat grube, nieprzezorne rańtuchy. Zawyło po raz wtóry, zaniosło kurniawą i rozhulała wichrzyca… Znacie jesienne nawałnice, gdy po rozłogach drzewa w przekłonach się chylą, gawrony w kruczych korowodach kraczą, rozełzawi się strugami dżdżu rozmokły, nudny świat? Znacie chery poletnie, rozkiełzłe, gdy po chojarach biesy się kołyszą, po wiatrowiskach jędzony chutnią, a po stajach, po samotnych wypatruje ślepe oczy czarna, biedna noc?… W taką godzinę wygnał Błażej Żwacz synów z ojcowskiej, rodzimej zagrody… Więc poszli w wicher, w szarugę, w poświstach zjuszonych orkanów, w odchlisko mgłami ciężarne… ------------------------------------------------ Na lewadzie Była kotlina — przestronna, darniowa płań, podszyta łączą i zielem. Pagóry po krańcach, uroczyska pobrały się wkoło, zsupliły we wian przełęków, wierzchołów… a szłomy gorzały w pokrwawiu. Zachód bo się rozżagwił czerwcowy, więc i łuniały w zgorzeli. Na przełaj przez darń, przez murawę przebierał się modrawą strugą potok, rozwodził pośrodku w wiszarem zgłuszoną młaczkę i zatracał hen za kurhanem, gdzie zagaj bukowy się ćmawił. Poprzez rozpadlinę, co ówdzie się rzuciła między dwa osypiska, wnęciły się poślednie promieńce i klinem przypadły w lewadę: spłomieniły się gładysze, zapachniały dzwońce, marzanna, zagrały grzechotki stada wedle moczaru… tak słonko żegnało dolinę… Na zboczu połogiego wysypu, pod wierzbą, płaczką-samotnicą dwoje młodych siedziało. On dziewkę wpół objął, a drugą rękę przyłożywszy do czoła zapatrzył się gdzieś daleko przed siebie, w rozświetl zachodową… Choć droga mu być musiała jedyna, płowowłosa Hanka, przecież cień mroczył młode lice, udręka cicha, tajona mętniała w oczach. Niewesoło miłował Wonton, niewesoło. Zawszeć pono był taki ponury i markotny. Nie widziała innego od owego dnia, jak przyszedł z bratem Ostapem do słobody ojcowej, aż do tego wieczora, co ot na łanach goreje. Pomni, jak wstąpili do zagrody jej rodzica przemokli, nasiąkli deszczem, zgłodzeni… w jesienny, późny dzień — jak im warzę ładziła, podejmowała… I pozostali w chacie najmytami. We wsi nikt ich nie znał, bo snać z dalekich stron przywędrowali, ojciec też nie wywiadywał… bo i po co?… Sieroty pogorzelcy… Boże dzieci. Pracowali niezgorzej, jeno młodszy czasami zbereźnikiem patrzył, zbożności urągał, że i stary, sam nieraz zgromił i rozeźlił się niepomiernie, ale że był chłop nieleniący się, a czasu orki czy kośby nie wylegiwał jako on głupi Maciuś za przypieckiem i roboty się imał piorunem, więc mu gazda jedno luźne rozpinał wniki i poszerzał oka. Różnie też obnosiły go baby po siole, choć nie zawsze po bożemu; ale czego to jęzorami nie wymielą? Obstawał sam za nim, przeto i milkły. Pono nawet o dorodną dziewkę z przysiołka, gospodarską córkę zabiegał i o dziewosłębach zatrącał. Wiodło mu się. Hankę coś odeń odrzucało strachem i odrazą okrutną, że się nim jak jadowitym gadem mierziła. Przychodziły na nią godziny nieprzejednanej nienawiści i lęku przed tym człekiem wieczyście urągliwym, śmiejącym. Szeptało w piersi dziewuszej, że od niego przyjdzie na jej młodą dolę jakieś wielkie, niechybne nieszczęście. Za to umiłowała całą duszą Wontona. Może za to sumowanie od rana do nocy, za to utrapienie, co mu się uporczywie na szyi wieszało, za wielką cichość serca? Smutny był zawsze i zadumany; coś robaczywego toczyło duszę. A choć na chwilę, gdy mu biedną głowę przyciskała do piersi, o tym zapominał, to nie na długo; nieraz bywało w całunku miłosnym wykrada się przez bielejące wargi głuchy, tłumiony stęk. Ważki snać ciężar ugniatał Wontonową duszę. Rada by go zdjąć, cisnąć precz daleko, lecz nie wiedziała jak. Nie zwierzał się, nie skarżył nigdy. Nagabywała Ostapa, lecz się śmieszkami opędzał i przekpiwał z brata. Więc i poniechała. A wiedział bez pochyby! Coś było między nimi, jakiś się supeł nieludzki zawęźlił w osierdziach i sczepił obu tajną pętlicą, której końców nie wydoliła zachwycić. Wonton potrzebował Ostapa; łaknął jego beztroski, szydnego śmiechu i — dziwna — jakoby rad słuchał bezbożnych natrząsań. Wtedy, zdało się, nabierał otuchy; odchodził, tajał stęgły na czole ból, marniał wieczny lęk leżący się w oczach. Tak było na małą chwilę. Za jakiś czas znów wyczołgiwała się z przeklętej nory zgryzota i zapuszczała w duszę drążące zagony. Na ostatek począł pić. Pił dużo, łapczywie, jak na śmierć i jakoś nie mógł upić się ni razu; rankami wracał w obejście trzeźwy jakby nic i ruszał w pole na robotę, chmurniejszy jeno niż wczora i głębiej pochylon ku ziemi. Tak i przekociło się z pół roku: ziemia odjęłaś lodowatej obieży, prześcigła wiosenka, ładziłoś na drogę lato miłościwe… Pod zmierzch na wodopój zalatywały z dolin, łąk, wygonów pośpiewy dziewuch, parobów, gdy do dom od dziennych mozołów pilili, poryki stad. Rodzic Hanczyny dostatnią oborę dzierżył, że dziewce ponierazu przychodziło się dobrze nagonić, nakrzyczeć, nim to z pastwiska w obejście zawróciła. Litował się jej umęczeniu Wonton i nieraz, bywało, od roboty wolniejszy zachodził w parów i pomagał spędzać kierdel w opłotki. Tak ci się i dziś przygodziło. Że już pora była zawracać do domu, przytknął do warg ligawkę i smutna dumka poniosłaś po rosie wieczornej. Gdy już rozwiały się ostatnie pogłosy, skądś zza wzgórzy, pagórów przewąkroniłoś w lewadę… Jawor, jawor, Jaworowy gaj!… Słysz, jak głucho smęci, Zżółkłe liście kręci Dziki, luty wiatr!… Hej!… Jawor, jawor, Jaworowa stroń! Czuj, jak oman chodzi, Jak w bezdnie zawodzi, W tajną, ślepą chłań! Hej!… Jawor, jawor, Jaworowy strzyg! Poszedł w ścież zawrotną, Junosza — wykrotną Zatracił się ślad… Hej!… Wzdrygnęła się Hanka. — Antek, straszno mi, skądś od wertepu przywiało, od hańtego bugaju. — Pono… kędy wiedzie Czarcia Perć… Hanuś! To doli mojej znak! Zarechotało złe! Jak dnia jakiego nie wrócę do chaty, wspomnij na odwieczerz ten… To rodzic przed sąd Boży pozywa w klątewną godzinę… Przypadł twarzą ku ziemi i zwinął się w kłąb. Słyszała, jak kłańcał zębami ze strachu, drąc murawę, a oczy obłędem nabiegły. — Antek! Miejże Boga w sercu! A cóże robisz, nieszczęśniku?… Jać przeznać doli, nie przeznam, ale ci rzekę, że rychło nastanie odmiana i nam może miłościwsze jutro zapłonie. Za dwa dni święcim gody słonka w noc uroczną Soboty. Dziew boże stado zawiedzie święty wian, kuplanych ogni kolisko… Kralicą pośród stanę, wianeczek pierwsza na wody cisnę; ty złów, a będziesz mój… Antek! Cóże ci to?… W rusalnym zdroju ocudzim się, zbędziemy winy na szczęsny życia znój… W świątalnym żarze otrząśniem z niemocy w sobotni cudów czas, gdy Ładoń w męża tężnieje… Antek! W noc czarów zajdziemy w las po kwiecie, co dolą darzy, paprotne ziele… razem… Ino się ulęknij! — Darmo, darmo cieszysz; nie dla mnie ono wyrośnie, nie dla mnie… Z innym pójdziesz na szczęsnej doli łów… Nie lza, za późno… — I z bólem okrutnym podjął ją za kolana… — Chi, chi, chi!… — zaniosło śmiechem i z leszczyny wychynął czegoś wielce zweselony Ostap. — Wonton!… Chi, chi, chi!… Nowinę niosę: uradujesz się ździebko samostrachu! Stary skapiał! A jakże… do cna… jutro na cmentarzyk wywloką. Chi, chi, chi!… Ot i wywróżył… jeno sobie, nie nam… Nuże, zaliś osłupiał?!… Wonton słowem nie odparł, jedno oczyma błąkał po bracie, niby po obcym; wreszcie zwiesił w zadumie głowę ku ziemi… Aż coś snać mu zaświtało od nowa, bo wpił ręce tak krzepko w ramię Ostapa, że syknął z bólu: — A ja ci Ostap powiadam, że to nic. Jeszcześmy nie po drugiej stronie… jeszcze nie minęła pora… Przeczżeś wesoły? Lecz tamten już się rozeźlił. — A zmarniejże w tej udręce, skoro ci się tak zachciewa, ino mnie przyostaw w spokoju! A toć powiem w przydatku, że się z godami ładzę pod jesień. Pojoneś, Wonton?… Pod późną jesień, na przekór… Obaczym, kto z nas przeważniejszy: ty… Nie!… Chciałem rzec: wy czy ja?… ------------------------------------------------ Słabo już pełgotała czerwień spomiędzy pni, zgarniając resztę ogni pod ziemię. Ponad głowami wszczęły przedzmierzchowe kwilenia lelki, cmentarne przyzywy puchacze… Z bajorów dźwigały mleczne cielska mgły wieczorne, skłaczały się w odęte buły i położyły po polach. Od stawisk przygnały wiatrowe podmuchy gawędę żab… Na trakcie pędziło trzodę owiec troje ludzi. Widno spóźnili się mocno, bo żwawo pomykali na wieczerzę. Przyjęła ich wieś kręgiem lśnień watrzanych… ------------------------------------------------ Czarci Skok Zapuściło jesienne słonko złotooki niewód pomiędzy pnie rapatych jesionów, jaworów, spławiło w czerwonej topieli zrudziałą usłoń rozkali. Na zachód mu było, na rychły — po znojnej, latowej zgorzeli, na zbożny, późny wczas… Więc gasło. Zagrała żagwicami wichrów debra, miotnęły się w niebo wyzewem krzesanice… Poniknąć im było za chwilę, zanurzyć się w nocnej omroce… Więc płomieniały pod koniec. Już chyłkiem pełzał po zboczach zdradliwy ćmuk, podlizywał stoki, zarzucał ponure więcierze w głębiny pieczar… Tylko hań górą na przełęczy jasno było i krwawo. Spodem w rozpadli gruchotała po żwirowisku woda głęboko, że pod mrok okiem nie dojrzysz. A po dniu strach patrzeć; parów bo do cna zjeżony iglicami graźni, co od dołu się stożą i od samego wejrzenia kolą. Toż i nikt nie zaglądał w roztokę, gdy mu przełękiem droga wypadła. Przerzucała się powyż ścież ściągła jak dziewuszyna przewiązka, stroma, wyboista: chyba biesowi poręczna, gdy pod nockę wiatrową do kochanic w zaloty wędruje. Nie darmo Czarcim Skokiem nazwano. Rzadkoć i nieochotnie puszczali się ludziska tym zawodnym wykrotem, chyba że na czasie zbywało, a pośpiech przynaglał. Właśnie widniał żywo, zatopion w powodzi słońcowej, jak skrzącą zaworą sprzęgał skalne wirchowiska. Po brzegach wgłobiły się w opoczyste podglebie szaroty, zazierały w otchłań nieulęknione badyle czartopłochu. Drapieżna krasa była i twarda. Nie dziwota: orłowe grodzisko… Z nagła na grzbiecie od lewicy ozwały się wartkie stąpania i głosy; ludzie widno nadciągali ku perci. Jakoż i przyspiali niebawem zamajaczywszy w żlebowej gardzieli. Odprowadzał Wonton Ostapa na gody, jakie miał nazajutrz z gospodarską dziewką odprawiać, a że już spóźniona zdała się chwila, zasię przed weseliskiem trza było jeszcze coś niecoś przyładzić, przeto rzucili się przełęczą z kiełza przemierzając drogę. Młodszy szedł w poprzód, cały w pośmiechach, zradowany szczęsną żeńbą — Wonton z nawisłą głową z zapamiętaniem jakowymś naśladował kroki bratowe. Lica schylonego widać nie było ni oczu, lecz kiedy od czasu do czasu prostował się w górę, postrzegałeś twarz ziemią bardziej niż ludzkim ciałem patrzącą, w jagodach zapadłą jamami, przeżartą. Tylko źrenice mu pełgotały gromnicznym światłem gdzieś głęboko, głęboko w jaskiniach oczodołów. We wsi gadali, że człek to już strawiony do przyciesi. Bo i prawda: ostatkami gonił… Dziwnie bo, dziwnie bywa na tym tu ziemskim postoju i przeróżne ludziska snują się po obłędliwych lasach świata tego. Idzie ci człek, idzie niby narokiem, aż tu się nie opatrzy, gdzie i po co zawitał. Na pokaz własnowolny, a w rzeczy jako to łątko konopne, wiatrów igrzysko napolne. Wije się to, krąży, a wkoło, a wkoło wartoli… Dolo ty, dolo człowiecza… Przywrze niejeden wierzeniem do czegoś tak krzepko, rozeprze się skalnym zamczyskiem w posadach tak rozłogo, że go stamtąd nie wyruszyć. A wierzenie owo rozliczne. Jeden się klnie Bogiem, drugi biesowi przykłonną cześć niesie, poniektóry z innymi się siłami zmaga. Zaklęci owych mocy wyzwiskiem najcięższym mozołom wydolą, jakby wsparci na tajemnych barach po szczerby reglowe się dźwigną. Nie odgadniesz pono nigdy, kto ich tak mocarzy — one włady ciemne, którym zawierzą, czy własny duch wierzeniem stalny? Bo znikąd nie wiesz, zali są naprawdę. Może to z człeka własnej duszy na świat wychodzą mocarki? Jeno że sam inędy źródliska dopatruje. O takich mówią, że z Bogiem abo ze złym społecznie trzyma. Lichoć tam przezna, z kim — może i z sobą samym?… Ale bywa też ponierazu owo zbratanie we wierze straszne dla ludzkiej doli, gdy wyświęci swą wtórą wywrotną stronicę. Wtedy obraca się na sojuszników i wspólnym, świętym słowem o ziem powala wierzących. Tak też bywa, gdy klątwa zawiedzie piorunową chmurę nad głową tego, co jej wiarę daje. Na to piekielne pozwanie bogi tajne jakoweś, wspólne obojgu bożyce stawić się muszą, by świadczyć ich wierze potęgą karzącą… Bo nie przeklnie nigdy ten, co nie wierzy… Tak ci się zawiązuje wspólnota, klątewna sprawa między tą trójcą nieludzką i toczy się, toczy, aż spełni… Zaś spełnić się musi, bo wierzą. A może i nie ma trójcy, nie postał i ślad tajnych mocarzy, jeno dwa duchy człowiecze wzajemną się silą wszechwładą… Boć nie przenikniesz, czy Bogiem klnie, czy duchem własnym. Na jedno wyjdzie — byle wierzyli. Kiedyś, po wszystkim powiedzą ludzie: — Bóg skarał. Czy po prawdzie, nie wiada. Może sam siebie. Może go własna dusza spełnić klątwę niewoli. W mrokach bo brodzim wszyscy, we mgławych i nikt nie pewien, dlaczego. Bywa i druga moc duszna, po równo straszna i władna. Potęga niewiary. Choćby go ojciec, mać rodzona na sąd Boży pozwali, klątwą obrali, nic mu to — zurąga i dziwo: nic mu się złego nie przygodzi. Bywają, bywają ostapowe ludziska! I ci mocarni, przewładni, lecz, zda się, inaczej. Mroczno bo pośród nas, ćmawo i wieczyście bytujemy na oparzeliskach młaczanych, bez postanku dymiących, mglicami zasnuci, że brat brata w poćmie nie odróźni. Ziemni posieleńcy! Jedno z tych odparów wyziera, jedno krwawiącym ślepiem łzawi: krzywda! Okrutna, bezwinna krzywda ludzka!… I to powieczne pytanie: „Przeczże? Dla jakiej przewiny?”. Pytał i Wonton, wypatrywał od roku, od onej godziny i po dziś dzień nie odzierżył odparcia. Więc zmarniał do szczętu i spiołuniała mu dusza… Weszli na Czarci Skok. — Ostap! Bracie, daj rękę, cno mi jakoś wedle osierdzia! — Naści, boju! A dzierż się krzepko! — Bóg zapłać: tak raźniej… Szli dalej. Ostap, co przodował, trzymając w podanej w tył ręce dłoń brata, rzucał po wirchach spokojne wejrzenia, zagłębiał rysie oczy w żlebowe kotliny. Wtem poczuł, że ręka Wontona poczyna dziwnie jakoś drżeć w jego, ni to by ją coś wyrywało, ni to sam swobodził… Po razu wywinęła mu się z garści i w owejże chwili posłyszał za sobą nagły szmer, jakby kto drugiego ze ścieży w chłań strącił… Wartko się obejrzał; Wontona już na perci nie było, jeno tam w dole rzuciła mu się raz w oczy ostatni bratowa opończa… Bez krzyku go zmiotło, bez jęku. A był to dzień Ofiarowania Przeczystej Panienki, gdy już liście rzęsnym pokotem zalega, słonko u stoku się waży, a po polach, po szerokich porozwiesza mgławe czechła jesienny, cichy smęt… Ostap przyostanowił się. — Staryli to, czy sam? Hm!… i krzyknął w bezdeń. — Głupi ty! A przeczżeś wierzył!? Rechotem odgrzmiały skaleniska. Postał jeszcze czas jakiś na samym środku zawrotnej przełęczy jakby na wyzywy, z urągiem… czekał, aż się słonko w niż pokładzie. Wtedy zaniósł się śmiechem raz jeszcze i gwizdając puścił w drogę: śpieszyło mu się na weselisko; najcudniejszą dziewkę z sioła w łoże brał — Ksenię czarnobrewą. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/grabinski-z-wyjatkow-w-pomrokach-wiary-klatwa. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Stefan Żalny, Z wyjątków. W pomrokach wiary, Drukarnia ,,Narodowa", Lwów [1909]. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Katarzyna Czech, Aleksandra Kopeć-Gryz, Wojciech Kotwica, Aleksandra Sekuła, Agnieszka Tulicka.