Johann Wolfgang von Goethe Faust tłum. Emil Zegadłowicz ISBN 978-83-288-2243-6 DEDYKACJA Znów, duchy zwiewne, przychodzicie do mnie, zjawione smętnym oczom przed latami. Do marzeń dawnych serce lgnie niezłomnie, zatrzymać pragnie was i odejść z wami. O, przybywajcie! niech was wyogromnię, zjawy stłoczone za mgłą i mrokami; gromado cicha, wonią opowita — młodzieńczym czarem drżąca pierś zakwita. Radosna przeszłość spromienia się jaśniej, umiłowane cienie idą w gości; jakby z zamierzchłej i przebrzmiałej baśni mży pieśń przyjaźni i pierwszej miłości; i ból powraca — wskrzesza z skarg i waśni błędne rozstaje, życia zawiłości, niesie imiona tych, co w szczęsnej chwili złudą zmamieni dom mój opuścili. Wy, którym pierwsze wyśpiewałem pieśni, o, duchy dobre, dalszych nie słyszycie; kędyż jesteście, bracia i rówieśni? w echu pobrzmiewa zapomniane życie. Cierpienie moje już się nie rozwieśni, czymże nieznani? cóż po ich zachwycie? kogóż śpiew skrzepi? jakich mam słuchaczy? zmarłych jedynie, jedynie tułaczy. Tęskność zbudzona do lotu się zrywa ku onej cichej powagi krainie; śpiew mój szelestem błędnym się wygrywa jak wiatr, co struny potrąci i minie, a w mężnym sercu słodycz wschodzi tkliwa, drżenie mnie zmaga — łza po licach płynie… tak teraźniejszość gubi się, szarzeje, co przeminęło, prawdziwie istnieje. ROZMOWA WSTĘPNA W TEATRZE / Dyrektor, Poeta, Wesołek. / DYREKTOR Pomóżcie, druhowie moi, w ciężkim kłopocie i biedzie, bardzo mnie to niepokoi, czy się impreza powiedzie… Dziś pragnę tłumom dogodzić, co żyją i żyć pozwalają — czymś im to trzeba nagrodzić, a na zabawę czekają. Kulisy kazałem ustawić, lecz jakaż sztuka dziś wzruszy? publiczność łaknie się bawić; brwi wznosi, oczy bałuszy; ja wiem, jak zdobyć jej serce! — lecz właśnie jestem w rozterce — bo choć się na sztuce nie znają — straszliwie dużo czytają. Co począć, by olśnić nowością i myśl znaczniejszą przemycić —? by przypodobać się gościom, nauczyć, zniewolić, zachwycić —? Boć przecie radość to duża, gdy tak się cisną do sali jak potok wezbrany, jak burza — tłum biegnie — tłum rośnie — tłum wali; gdy już o czwartej się garnie, biletów żąda przy kasie, jak w czasie głodu — piekarnie szturmem zdobywa i pcha się. Lecz któż tu mocen w potrzebie —? któż oczaruje tych wielu? Dziś apeluję do ciebie, poeto, mój przyjacielu! POETA O, nie mów! Nie wspominajże mi tłumu, przed którym duch ucieka jak najdalej; nie chcę jaskrawizn, stłoczonego szumu, co w topiel ciągnie na kształt chytrej fali. Raczej mnie prowadź, kędy cichość nieba jak modry bławat zakwita radością, gdzie prócz łask bożych niczego nie trzeba sercu, co żyje przyjaźnią, miłością. Ach! wszystkie głębie, wszystkie uczuć cuda, o czymśmy sobie półszeptem mówili i pełni lęku, czyli czyn się uda — ginie w przemocy rozkrzyczanej chwili. Często latami hartują się dzieła, zanim dojrzeją do pełnej wzniosłości. Błyskotka ledwie zalśni, już zginęła. dzieło rzetelne wskrześnie w potomności. WESOŁEK Bodaj się asan wraz z tym słowem schował! Wyobraź sobie, gdybym ja tak prawił wciąż o przyszłości — któż by baraszkował? Tłum chce się bawić — z kimże by się bawił? Chłop z wiary zawsze się na świecie przyda istnienie jego warte coś — bez sporu — kto swe dowcipy jak szelągi wyda wszystkim — nikomu nie spsowa humoru; na rozszerzenie wpływu bardzo łasy, pragnie ogarnąć jak najszersze masy. Odważny w karty gra! więc do roboty! z fantazją łączcie wszystkie pokrewieństwa: rozum, rozwagę, namiętność, tęsknoty — lecz najważniejsza rzecz: dużo błazeństwa! DYREKTOR Najpierwsza, mniemam, rzecz — to ruch na scenie! Ludzie chcą patrzeć — widzieć chcą najchętniej. Gdy się im nadmiar przed oczy nażenie tak, że to zdziwi, olśni, roznamiętni — toś, bracie, wygrał już na całej linii, kochać cię będą i nikt nie obwini. Na tłum trza tłumem działać! Juści wtedy każdy sobie wybierze z rozrzutności onej, co mu dogadza — no i nie masz biedy; do domu wraca widz zadowolony. Dajecie sztukę — krajcież w kawałeczki — bigosu trzeba dzisiaj publiczności; robota łatwa, przyjęcie bez sprzeczki. Cóż —? — sztukę dawać bez skrótów, w całości? to mrzonki! pomylone obowiązki! tak czy tak, tłum ją rozskubie na kąski. POETA Miast dobrego rzemiosła dajecie partactwa! nie dojdziecie do ładu z rzetelnym artystą! Moi szczwani panowie, z waszego matactwa już zasadę robicie, widzę, oczywistą. DYREKTOR Ten zarzut mnie wcale nie boli: sprawnie znać musi narzędzie, kto sprostać pragnie swej roli i przypodobać się wszędzie. Publiczność to glina przecie, glina niezwykle miękka — niechże ją twarda ręka nazbyt gwałtownie nie gniecie! Dla kogóż, poeci, piszecie?! Jednego nuda tu wiedzie, drugi po sutym obiedzie przychodzi; trzeci, niestety, przed chwilą czytał gazety. Jak na redutę roztargnione roje schodzą się — siadają rzędami; panie na pokaz przywdziewają stroje i grają… bez gaży z nami. Zaklęci w poezji koliska, czyż was co komplet obchodzi? radzę wam, spójrzcie no z bliska, co zacz ten widz, wasz dobrodziej! gbur obojętny, co pełen pustoty myśli o dziewkach, liczy w kartach tuzy; wartoż to, głupcze, dla takiej hołoty nadobne trudzić Muzy? Radzę wam — dawać, dawać z siebie dużo, wtedy jedynie nie chybicie celu; niech się nadmiarem ludziska odurzą — choć bardzo trudno zadowolić wielu — — Cóż to? Czy cię co boli? Czyliś zachwycony? POETA Nie będzie nigdy między nami zgody! bo dla poety to najwyższe prawo: prawo człowieka dane od przyrody — niesfrymarczone jest i nie zabawą! Czymże, odpowiedz, wszystkie serca wzrusza? czymże żywioły do posłuchu zmusza? czyż nie harmonii to tajemna praca, co z serca idzie, do serca powraca? Kiedy natura przędzę nieskończoną tak obojętnie zwija na wrzeciono, gdy żywioł wszelki rozbrzmiewa niestrojnie, skłócony z sobą i we wiecznej wojnie — czyjaż go godzi ożywcza potęga i rytmem spina, i w melodie sprzęga? kto każdy szczegół w wielką pieśń sprzymierza, która akordem wspaniałym uderza? kto namiętności rozpętuje burze? kto zachodzącej każe skrzyć purpurze? i kto kwiatami najwonniejszej wiosny stroi kochanej gościniec miłosny? Kto liście niepozorne splata w wieniec trwały dla zasług przerozmaitych, dla wieczystej chwały? Kto bogów zabezpiecza i godzi w wszechświecie —? Potęga człowieczeństwa zaklęta w poecie. WESOŁEK Właśnie! niechaj ci służy ta potęga wzniosła, chciej do poetyckiego użyć ją rzemiosła; niechajże dzieło twoje ma romansu postać — ów przypadek poznania, ową chęć, by zostać; więzy coraz ciaśniejsze, już serce w niewodzie, szczęście świeci, to gaśnie w zwątpieniu, w niezgodzie — zachwyt, zachwyt bez granic! — potem ból i żałość — ani się nie spostrzeżesz — już jest przygód całość. O — takie nam wyczaruj, panie, widowisko! Do zjawisk życia podejdź i sprawnie, i blisko! Mało kto, żyjąc, z życia zdaje sobie sprawę; gdziekolwiek je ułapisz, wszędzie jest ciekawe. Stwórz obrazy jaskrawe, prostoty niewiele, iskra prawdy wśród myłek niech błyszczy w twym dziele; taki napój najlepszy — świat się nim odświeży. Tedy się zbierze zacnej świetny kwiat młodzieży, wpatrzy się w sztukę twoją jakby w objawienie, melancholią upoi czułe swe sumienie; każdy się z tym czy z owym zapozna i wzruszy, I usłyszy wyraźnie, co mu grało w duszy. O śmiech i łzy rzęsiste łatwo u tej rzeszy, która uwielbia polot, ułudą się cieszy; dojrzałemu dogodzić to duże trudności; ten, co dojrzewa, zawsze pełen jest wdzięczności. POETA Więc wróć mi młode lata moje, gdy duch się jeszcze w pąku krył, a pieśni nieprzebrane roje skrzyły jak złoty, gwiezdny pył; świat we mgle tonął popielatej, kwiat każdy wieścił nowy cud, w dolinie rwałem w naręcz kwiaty; nie miałem nic — wszystkiego w bród: bo żądzę prawdy, rozkosz złud. Wróć mi kipiący, młody war, szczęścia bolesne niepokoje, nienawiść i miłości czar, o, wróć mi młode lata moje! WESOŁEK Przyjacielu! — młodości potrzebne ci wdzięki, gdy się potyczka zdarzy wyogniona, lub gdy najmilsze dziewczynki na szyję twoją zarzucą ramiona, kiedy podczas wyścigów lśni na mety krańcu nagroda niezbyt łatwa zwycięskiego wianka, lub kiedy po zawrotnym i gwałtownym tańcu resztę nocy trza przepić do białego ranka. Lecz waszym obowiązkiem, mężowie stateczni, z odwagą, z wdziękiem w struny uderzyć znajome! do wytkniętego celu zdążajcie bezpieczni, chociażby przez pomyłki wielkie czy znikome; nikt was za to nie zgani, a każdy pochwali. Starość nas nie zdziecinnia, jak to się wydaje, jeno nas dziećmi jeszcze małymi zastaje. DYREKTOR Dość już, dość już słów, zamętów — przejść do czynów nam się godzi! — oni pełni komplementów — a mnie o pożytek chodzi! Cóż pomogą nam nastroje? na cóż się to wszystko przyda? Kto poety przywdział zbroje, niech poezji rozkaz wyda. Wiecie, czego nam potrzeba: trunek warzyć krzepki, mocny! dzisiaj głodnym trzeba chleba — dzień jutrzejszy bezowocny. Trza skorzystać z sposobności, zdecydować, chwycić z siłą — potem droga się wymości, rzecz potoczy się aż miło. Wiecie — dziś na każdej scenie eksperyment — głupio, serio — rozkaz mody miejcie w cenie, ruszyć całą maszynerią! księżyc, słońce, niebo, chmury, roje gwiazd! niech skrzą i mrużą! wody, ognie, skały, góry. zwierz i ptaki — byle dużo! Oby nas scena pochopnie kręgiem wszechstworzeń urzekła, a wy nią spieszcie roztropnie z nieba przez ziemię do piekła. TRAGEDII CZĘŚĆ PIERWSZA PROLOG W NIEBIE / Pan; Zastępy niebieskie; Archaniołowie: Rafał, Gabriel, Michał; Mefistofeles, / RAFAŁ W melodii bratnich sfer wszechświata gra słońce pieśń wieczyście młodą, torem znaczonym w skrach wylata i drży jak burza nad pogodą. Cud niepojęty darzy mocą, zachwyt z serc naszych wypromienia: dzieła rąk bożych tak się złocą dziś — jak za pierwszych dni stworzenia. GABRIEL W przelocie wartkim niepojęcie mknie świat — w urodzie niepoznanej — i w przemian utajonym święcie dzień z nocą splata na przemiany. Pieni się morze w fal zalewie, szturmem zdobywa skalny brzeg, lądy i morza w burzy gniewie gna w wieczną dal, sferyczny bieg. MICHAŁ Wichrzą się burze — naprzód — dalej z morza na turnie — z turni w morza — aż się wykuje z rąk kowali łańcuch wiążący przestworza. Żarzą się zgliszcza! — Z błyskawicy wyrasta gromem ognia słup! lecz Twoi, Panie, posłannicy czczą cichy przelot Twoich stóp. RAZEM Cud niepojęty darzy mocą, zachwyt z serc naszych wypromienia; dzieła rąk bożych tak się złocą dziś — jak za pierwszych dni stworzenia. MEFISTOFELES Panie, władnący dniem i mrokiem raczyłeś zejść przed nieba próg — patrzysz łaskawym na mnie okiem — przeto tu staję w gronie Twoich sług. Nie umiem splatać słów górnie i grzecznie — niechże niebiańska szydzi ze mnie brać — rozśmieszyłbym cię patosem bezsprzecznie, gdybyś się, Panie, nie oduczył śmiać. Gwiazdami, bezkresami włada myśl Twa boska; nie znam się na tym; jedno wiem: człowiek się troska! Ten mały bożek ziemi w życia błędnym kole pcha swój ciężar w jednakim, upartym mozole; rzekłeś: złudę światła mu dam, niechaj go krzepi. — wierzaj, Panie, bez tego byłoby mu lepiej — rozumem złudę nazwał, spaczył ten dar Boży — w rezultacie jak zwierzę żyje, bodaj gorzej. Wybacz, Panie łaskawy, lecz tak mi się zdaje — podobien człowiek wielce do świerszcza, co wstaje na wydłużonych nóżkach — skacze i rzępoli, i brzęczy skargą zrzędną o tym, co go boli — i więcej — ! — gdybyż w trawie siedział! — aleć oto podnosi się — skok w górę! — nosem zarył w błoto! PAN Oskarżać jeno umiesz, nic więcej, Mefiście, pełne niesnaski są twe słowa — MEFISTOFELES Rzeczywiście, nie taję, Panie, bardzo źle ludziom na ziemi i nierad ich uwodzę sztuczkami diablemi — i tak się sami z dnia na dzień grążą w szarugę. PAN Znasz ty Fausta? MEFISTOFELES Doktora? PAN Tak! Mojego sługę! MEFISTOFELES Przedziwnie on Ci służy! Myślą nieodgadłą! Nieczłowieczy jest jego napitek i jadło. Rozterka gna go w otchłań, spokój ducha płoszy, pożądań obłąkanych zalewa go fala, z nieba pożąda skrzących gwiazd — z ziemi — rozkoszy, w tej zamieszce od Ciebie czucia swe oddala; jego serce znękane ciągłą wrzawą boju zapomniało, co miłość i błękit spokoju. PAN W tej służbie jego opacznej, w tej myśli jego opornej, pomocą podam mu rękę, światło wykrzeszę w pomroce: każde drzewo w ogrodzie zna ogrodnik przezorny i dokładnie wie, jakie i kiedy wyda owoce. MEFISTOFELES O zakład idę — utracisz go, Panie! daj zezwolenie, a ja go w otchłanie zawiodę zgrabnie i niespostrzeżenie. PAN Dopóki żyje na ziemi, wódź go na pokuszenie — z błędem jest ożenione wszelkie człowiecze dążenie. MEFISTOFELES Dzięki Ci, Panie, bo umarłym ciszy staram się nie zakłócać, do grobów nie złażę; jestem jak kot, co zdechłej nie dotyka myszy — słowem — lubię zażywne kształty, pulchne twarze. PAN Zezwalam. Czyń, co ci dogadza, z Faustowym duchem; od źródeł światłości niechaj odciąga po przewrotna władza i wywłóczy po drogach pustki i nicości, lecz bacz, iż pycha we wstyd się przeradza, gdy stwierdzić musi, że człek szlachetny prawdziwie po omacku odnajdzie drogę swą szczęśliwie. MEFISTOFELES Więc parol! doskonale! raz dwa się uwinę! ot, po prostu wygraną już w zanadrzu noszę; na cztery strony świata szczęśliwą godzinę zwycięstwa tryumfalną fanfarą ogłoszę — ! Wtedy pozwolisz, Panie, aby ten zuchwalec proch ze stóp moich lizał jak mój kum: padalec. PAN Przychylność moja ciebie zabezpiecza, nienawiść jej nie zgasi ani nie umniejszy; z rzeszy przekornej, co wiecznie zaprzecza — sowizdrzał ostatecznie jeszcze najznośniejszy. Czynność ludzkiego ducha zbyt łatwo wiotczeje — baczę, aby w lenistwie gnuśnym nie osłabła, przeto podsycam wolę, podżegam nadzieje niepokojącym towarzystwem diabla. Lecz wy, synowie światłości, zapłońcie pięknem, radością! wiążcie więzami miłości serca z wszechświata miłością! Kędy niestałość się mieni w wahaniu w rozliczne strony, lećcie obliczem zwróceni, stałej udzielcie obrony. / Zamyka się niebo. / / Archaniołowie znikają. / MEFISTOFELES / sam / Lubię staruszka czasem i jestem ostrożny, by nie czynić niczego, co nazbyt Go zraża; przecież to bardzo miło, gdy pan tak wielmożny z chudopachołkiem za pan brat przygwarza. POCZYNA SIĘ TRAGEDIA PRACOWNIA / Faust, Duch ziemi, Wagner, Chór aniołów, Chór niewiast, Chór uczniów. / / Noc. / / Wysoko sklepiona, wąska komnata gotycka. Faust pełen niepokoju siedzi przed pulpitem. / FAUST W żądzy wiedzy poznałem wszechnauk dziedzinę, zgłębiłem filozofię, prawo, medycynę, niestety, teologię też! — cóż? — pozostałem mizernym głupcem! — tyle wiem, ile widziałem. Magistrem jestem, nawet zowią mnie doktorem, i tak latami z męką, z wewnętrznym oporem oświecam rzesze uczniów bezpłodnym zarzewiem i wiem, że nic nie wiemy — i że ja nic nie wiem. Czyż zawiłości świata ta pewność zwycięża, że wiem więcej niż mędrcy, doktorzy i księża? że nie ma we mnie zwątpień, że łza mi nieznana, że się nie lękam piekła, nie trwożę szatana? Pustka we mnie i wszelka radość mi odjęta, pustka mi bieg hamuje, skrzydła moje pęta. Zaledwie krok uczynię, już muszę powracać — i jakoż mogę bliźnich polepszać, nawracać? Ani się ze mną dobro, ni pieniądz nie brata, nie wiem, co sława ziemi, co wspaniałość świata, Któż drugi byt sobaczy tak wlec się odważy z maską obojętności na posępnej twarzy? Przeto magii oddałem i czas mój, i siły, może przez nią odnajdę ślad bytu zawiły, może przez tajne moce i przez pomoc ducha mój duch się prawd odwiecznych dopatrzy — dosłucha… Obym nie musiał mówić, czego nie rozumiem i kłamstwem poklask zyskać w lekkomyślnym tłumie. Może znajdę najgłębszą, wieczną spójnię życia, tajemnicę ziarn poznam i wyrwę z ukrycia, zbędę słów, które są słowami tylko, poznam, czy życie wieczne jest, czy tylko chwilką. Księżycu, druhu bratni, obyś na me cierpienia patrzał raz ostatni; ileż ponurych nocy oto przy tym stole szukałem w księgach prawdy w łudzącym mozole, a ty, mój przyjacielu wierny — po cichutku patrzałeś w moje oczy przygasłe od smutku. Obym mógł w twoim świetle radosny, pogodny, na szczytach gór oddychać wolny i swobodny, nad przepaście z duchy wzlatać, mgły na łąkach snuć i splatać i zbyty nauk, pustej wiedzy — poić się rosą przesrebrzonej miedzy. A oto żyję w mroku, w cieniu, w przeklętym, ponurym więzieniu, gdzie przez szkieł barwnych zator wpada jasność zamglona, brudna, blada. Zwał ksiąg mnie więzi i dusi swym pyłem, wśród stert papieru tyle lat przeżyłem, wśród szkieł, przyrządów, instrumentów wiela, z których każdy od życia grodzi i rozdziela. Ułóż w stos książki, Fauście, stań na wiedzy szczycie oto jest świat twój, oto twoje życie!! Czyliż zapytam jeszcze, czemu serce moje ból kąsa nienazwany, gnębią niepokoje? miast się przyrodą cieszyć w wzniosłym Boga dziele otaczają mnie dymy, mole i piszczele. — niech wolna dusza uskrzydlona wzlata poprzez ziemię, przez życie — na granice świata… Gdy poznam mądrość ziemi, gwiazd sferyczne kręgi, duch wyrośnie strzeliście, nabierze potęgi. Poznam żywe ogniwa wszechświata łańcucha, poznam, jak z ducha mówić i duchem do ducha. Na próżno umysł w znaków wpatruje się dziwa — otocz mnie, rzeszo duchów widząca i żywa… Może stąd spłynie na mnie wielkiej łaski cisza? Nostradamusie — biorę cię za towarzysza! / otwiera księgę; dojrzał znak makrokosmosu / Oto Makrokosmosu znak! — z jakąż rozkoszą zmysły me pełnią żyją — ku pełni się wznoszą! Szczęście życia prześwięte i wieczyście młode toczy przez żyły moje jasność i pogodę. Czy to Bóg znak ten wpisał — nim mądrość swą zwierza, serce radością pełni, rozterkę uśmierza? Wszystkie moce przyrody stanęły niezłomnie w tej chwili uroczystej pomocnie koło mnie. Czyż Bogiem jestem? — Przejasna świetlistość wiecznie twórczej przyrody stwarza oczywistość, która wzrasta i rośnie, budzi się od nowa, uczy i przypomina wielkie mędrca słowa: „Świat duchów nie zamknięty, otwarty na ścieżaj, myśli i serca twego wiedza nic otworzy — w duchu się przetwórz, uczniu, i duchem zwyciężaj i kąp pierś młodą w przedporannej zorzy!” / przyjrzał się znakowi / Wszystko się tutaj w całość splata, jedno o drugie zadzierżgnięte. Siła niebiańska kręgiem wzlata — z rąk do rąk idą wiadra święte! A duch na skrzydłach łaski wonnej, w wiecznej harmonii dźwięcznej, dzwonnej, w żywot przeradza się bezzgonny. Przecudna świateł gra, pusta, choć śliczna — ! Jakoż cię pojmę, o, ty bezgraniczna przyrodo? — gdzie twe piersi? — gdzie źródła przeczyste, z których sączą się dzieje wszechświata wieczyste? Źródło, co złudne blaski z siebie wypromienia, płynie i poi! — Duchu! ja konam z pragnienia! / odwraca z niechęcią karty księgi, zobaczył znak Ducha ziemi / Jakżeż inaczej ten znak na mnie działa, o ileż bliższy jesteś, Duchu ziemi! jakoby winne pokrzepienie ciała, a barki prężne skrzydłami orlemi. Odwaga wzrasta! rzucę się w wir świata, poznam ból ziemi, mej ziemi szczęśliwość — z burzami i wichrami mężny duch się brata, w zawiei i pomroce wzmoże się gorliwość. Mroczą się już jaśnie — księżyc pośród chmur — lampa moja gaśnie! niepojęty chór! Duszący dym w ogniach się mieni! wokół mej głowy zamęt czerwonych płomieni! Huk piorunowy wykrzywia sklepienie! Światła i cienie! Stań się! czuję twoją obecność — słyszę — przelatuje koło mnie! — Duchu! Duchu ziemi! Ukaż się! zjaw się! Serce me pęka! Twoja ręka wzrok mi zasłania — Stań się! w godzinie zwiastowania twój jestem cały na tej chwili szczycie — zjawić się musisz — choćbym stradał życie! / Wznosi księgę i wymawia tajemnicze zaklęcie. Rozbłyska rudy płomień; zjawia się Duch. / DUCH Kto mnie woła? FAUST Postać przeraźliwa! DUCH Woła na mnie słów potęga, omdlewa ręka twa gorliwa i niedołężnie po mnie sięga. FAUST Niestety! sprostać ci nie mogę! DUCH Wołałeś, by mi spojrzeć w twarz, by wzlotów moich poznać drogę, jestem! a oto w lęku twarz — o, nadczłowieku! — gdzie twój hart? Gdzie ducha krzyk? i wielkość wzgard dla trwogi, lęku? Gdzież pieśń owa, co u wieczności stała bram i w woli swojej piorunowa mówiła, że jest równa nam?! Gdzież jesteś, Fauście! gdzieś twe dumne słowa? Tchnienie moje cię mrozi! — Nad tobą się chylę, ty drżysz jak robak podeptany w pyle! FAUST Mamże, płomieniu, ulec twej osobie? Przenigdy! Jam jest Faust — i równy tobie! DUCH W odmętach życia, w czynów zawierusze płynę to w rozgwar sfer, to w zmarłą głuszę! ja — wieczne morze, zmienność, spłomienienie, ja — grób i narodzenie! W chorale czasu tkają me warsztaty Bogu wiecznemu wiecznie żywe szaty. FAUST Duchu, co w lotów bezmierne koliska zagarniasz światy — nad światy szybujesz — jakże mi moc twa znana — jakże bliska! DUCH Bliskiś duchowi, którego pojmujesz, nie mnie! / Znika. / FAUST / w rozpaczy / Nie tobie? więc komu? Ja — żywy obraz Boga! — Boża we mnie postać! nie mogęż tobie nawet dorównać i sprostać?! Pukanie. Już mija chwila szczęścia, famulus nadchodzi, wezbraniu wielkich widzeń natręctwem przeszkodzi. / Wchodzi Wagner w robdeszanie i nocnej mycce, z lampą w ręku. Faust odwraca się z niechęcią. / WAGNER Wybacz mi, mistrzu, że pokój zakłócę, lecz słyszę, deklamujesz? więc biegnę z ochotą. Chciałbym skorzystać coś w tej wzniosłej sztuce, która dziś wartość taką ma jak złoto. Ksiądz od aktora, kiedyś mi mówiono, skorzystać może bardzo wiele pono. FAUST Zbytnio nie mija się to z prawdy torem, zwłaszcza, jeżeli ksiądz chce być aktorem. WAGNER Gdy człeka w domu żądza wiedzy spęta tak, że nie widzi świata, jeno w święta i z nim się tylko przez lornetkę brata — jak tu przemówić do świata?! FAUST Czego w uczuciu nie ma — nie ma w głowie. Tylko co widzi i w co wierzy dusza, w najpotrzebniejszych słowach to wypowie, co bliźnich wznosi, przekonuje, wzrusza; poza tym? — siedźcież sobie w domu i zagłębiajcie nos w swym dziele; na nic niezdatne i nikomu iskry zgubione w słów popiele; zaledwie małpy albo dzieci odnajdą wiedzę w tej iskierce, bo w sercach wspólność jeno nieci to współczujące właśnie serce. WAGNER A jednak chciałbym ja posiadać swadę, szyk zdań udatny, akcent, gest, ogładę. FAUST Nie bądź no asan samosobkiem, co się w blazeńskie stroi szaty. Rozsądek da ci plon bogaty, czystość sumienia jest zarobkiem. Jeśli z radości rzeczywistych i z prawdziwego zechcesz bolu przemawiać — nie trza słów strzelistych szukać jak wiatru w polu. Po prawdzie — mowy bezmiłosne, ten cały styl wysokopienny są takie tępe i żałosne, jak w suchych liściach wiatr jesienny. WAGNER Sztuka jest długa, żywot krótki! Często w krytycznym mym rzemiośle wielkie mnie opadają smutki! Chciałbyś żyć górnie i wyniośle, wysoką wiedzy stawić wieżę — kroczek chcesz zrobić w przód — malutki — w połowie kroku śmierć cię bierze! FAUST Czyż księga pustkę w pełnię zmienia? czyż skrzepi kogoś, wzniesie, wzruszy? nie znajdziesz, bracie, ukojenia, jeśli go nie masz w własnej duszy. WAGNER Jednak to radość bardzo duża, gdy się duch w dawnych czasach nurza, poznaje zmarłych mędrców brać i że to wszędzie postęp znać. FAUST O, postęp — aż do gwiazd bez mała! i co się jeszcze dalej święci! Dla nas zamknięta przeszłość cała na siedem, bracie, pieczęci. To, co nazywasz czasu duchem, jest jeno duchem historyka, który z zacietrzewieniem głuchem przeszłość jak rdzawe drzwi odmyka; lecz cóż tam znajdziesz w tym lamusie? ożogi, z kanap stare włosie — czasem historyk to przystroi w miłe powaby lśniącej zbroi; ktoś inny w krotochwilach licznych skład zrobi maksym pragmatycznych! WAGNER Ale myśli i czucia nurtujące świat! Na to jest każdy łasy, każdy poznać rad! FAUST Tak, tak! lecz cóż ty zwiesz poznaniem? jakim obdarzyć to nazwaniem? Tych kilku, którzy prosto, szczerze czucie i myśl umiłowaną tłumowi dali w dobrej wierze, spalono lub ukrzyżowano. Lecz północ już — czas bieży prędko, kończyć nam trzeba z pogawędką. WAGNER Pragnąłbym, mistrzu, z twej pomocy korzystać zawsze, z twoich słów; więc jutro, w święto Wielkiejnocy, pozwolisz, przyjdę znów. Przy książce umiem-ci fałdów przysiedzieć, lecz choć wiem wiele, rad bym wszystko wiedzieć. / Wychodzi. / FAUST / sam / Jak to w głupocie oczywistej z nadzieją kopie wszędzie, grzebie, jeśli miast skarbów znajdzie glisty, to już jest w siódmym niebie. Dziwna przekorność! Tutaj, gdzie mnie duch otacza, przychodzi z zewnętrzności jego myśl prostacza; lecz dzisiaj tej lichocie serce me wybaczy, wybawił mnie, nie wiedząc, z ostatniej rozpaczy, która zaćmiła umysł i wtrąciła ducha w mrok posępniejszy niźli noc grudniowa, głucha. Na zjawisku me myśli i uczucia wsparłem, zjawiło się olbrzymie! a ja byłem karłem Oto ja, który Boga zmogłem i posiadłem i twarzą w twarz przed prawdy stanąłem zwierciadłem, już zobaczyłem siebie w tym zbyciu ziemskości, w chwale i dumie własnej, w blasku i jasności! Ja, większy niż cherubin, którego tęsknota zapragnęła czci bożej — bożego żywota! w chwili, gdy myśl wzleciała ponad ludzkie plemię, jedno słowo gromowe zaryło mnie w ziemię. Więc mi się z tobą, duchu, porównać nie wolno? Przywołałem cię wolą twardą i mozolną, lecz nie mogłem zatrzymać prośbą ni rozkazem w tej chwili wielki w sobie i mały zarazem. Okrutnieś mnie odepchnął w odmęt ludzkiej doli; co teraz? cóż mam czynić? posłuchać twej woli? O! czyny nasze wszystkie i nasze cierpienia hamują bieg żywota! Najwyższe natchnienia plączą się, zadzierżgają o obce widzenia: gdy się nam dobro zdobyć i ogarnąć uda, wszystko, co odeń lepsze — zmamienie i złuda! Najwspanialsze uczucia, potęga zachwytu w lód się ścina w zamęcie globowego bytu. Gdy wyobraźnia nasza w śmiałym naprzód locie, pełna górnych nadziei w wiecznej mknie tęsknocie, lada rozbicie szczęścia u skalnego złomu więzi nas w bezradosnych czterech ścianach domu! Troska gnieździ się w sercu i tysiąc niesnasek; wtedy na twarz przywdziewasz smutną złudę masek i nazywasz je różnie wedle konieczności: zjawą domu, rodziny, zagłady, miłości; drżysz ciągle i lękasz się, wieczną trwogę czujesz, i to, czego nie tracisz — właśnie opłakujesz. Nie jestem Bogiem! duszę kornie chylę; robakiem jestem, który żyje w pyle, smagany biczem lęku, nieustanną trwogą, że go przechodzień zmiażdży nieostrożną nogą. Pył i ksiąg szereg liczny, co się wkoło piętrzy, mole i bezpotrzeba obmierzłych rupieci, oto wszystko, w czym żyję, skąd myśli najświętszej wyczekiwałem — długo — czyż dziw, że nie świeci? Czyliż mam czytać o tym, że w życia obręczy człowiek nędzny wpleciony wieczyście się męczy? że na stulecia może jeden jest szczęśliwy? Czaszko! cóż grymas śmiechu znaczy urągliwy? chcesz nim powiedzieć, że mózg twój przed laty tak, jak mój dzisiaj, po manowcach błądził i szczęścia szukał pełni przebogatej? i w państwie myśli szaleństwem się rządził? Przyrządy niepotrzebne, śmiecie kół i noży, skalpele i sprężyny! — Przed bramami stałem, lecz zatrzaśniętych nicość wasza nie otworzy! Przyroda zasłonięta giezłem zblękitniałem, nie zezwala go zedrzeć! — nikt jej nie posiędzie, gdy ona sama nie chce! Na nic tu narzędzie! Stare sprzęty spłowiałe, niepotrzebne graty, stoicie, jak was ojciec ustawił przed laty! Pergaminie zwinięty, dymem okopcony, przesłuchałem nad tobą wiele lat zgarbiony. I cóż? — obym was raczej roztrwonił rozrzutnie, niźli wraz z wami pyłem okrywał się smutnie! Czym ojcowego mienia dziedziczenie? co zapracujesz, w należnej jest cenie. Bezużyteczne ciężarem się staje — jedyna wartość w tym, co chwila daje! Lecz czemuż wzrok mój ciągle od ksiąg i rupieci do tej flaseczki wraca, co na półce świeci? ilekroć spojrzę na nią, barwi się, jaśnieje jak księżyc, który nagle w borze zbłękitnieje. Witam cię, przyjaciółko, pozdrawiam nabożnie i zdejmuję z tej wnęki lekko i ostrożnie; w tobie uwielbiam sztukę i rozum człowieczy, kwintesencjo wszystkiego, co zbawia i leczy; oto wywar, co w sobie śmierć i ciszę ziszcza, o, bądźże dziś łaskawy dla swojego mistrza! Widzę cię — wraz cierpienie i smutek mój pierzcha, dotykam — ból pożądań zamilka i zmierzcha. Burza, co ducha mierzwi, zatapia się w ciszę: statek życia na morzu pełnym się kołysze; pode mną głębie tajemniczych lśnień! do nowych brzegów wabi nowy dzień! Wóz złoty, płomienisty na skrzydłach się zniża — po mnie on przybył! — oto chwila się przybliża, w której na nowej drodze, drodze eterycznej, stanę do wielkich czynów w przestrzeni sferycznej! O, życie wzniosłe, o, radości boska, czy to ja jestem — czy to moja troska? Odwróciłem wzrok chory od ziemskich rubieży — oto bezmiar przede mną rozjaśniony leży; otwieram złote bramy, które mija chyłkiem człowiek przewidujący, strwożony wysiłkiem. Czas nadszedł, aby czynem zaświadczyć przed światem, że godność ludzka boskiej mocy bratem; niestraszne dla mnie piekielne podcienie, gdzie wyobraźnia maluje cierpienie; wyjść szukam wszędy — chociażby przy bramach płomienny szatan knuł na ducha zamach. O, niechaj radość jasna w sercu mym zagości, choćby ta droga nawet wiodła do nicości! A teraz ciebie biorę, czaro kryształowa, ukryta w czarnym puzdrze; już wieku połowa mija bez mała, gdy to dla swych miłych gości ojciec na wielkie stawiał cię uroczystości; rozweselałaś serca — podawana wkoło, krążyłaś wśród toastów wznoszonych wesoło; niejeden z sztychów rżniętych w krąg zgrabny i ładny chwalono wdzięcznym rymem w uciesze biesiadnej; niejedna noc młodzieńcza powraca pogodna, gdy wino z ciebie pito jednym haustem do dna! Nie podam ciebie więcej swemu sąsiadowi, i pochwały na pełną nikt już nie wypowie; napełniam cię napojem z własnego wyboru — na śmierć upija siła ciemnego likworu; ostatni raz cię do ust podnoszę: na zdrowie idącego poranka! Jutro — twoje zdrowie!! / Przykłada czarą do ust. Bicie dzwonów i śpiewy chóralne. / CHÓR ANIOŁÓW Chrystus zmartwychwstał! Radość dla ludzi, których grzech brudzi, których grzech trudzi; Chrystus zmartwychwstał! FAUST Pieśni cudowna! Uroczyste dźwięki, które mi czarę wytrącacie z ręki! czyliż muzyką dzwonów niepojętą zmartwychpowstania ogłaszacie święto? Czyliż to dźwięczą nabożne chorały, które w Wielkanoc kojąco wołały mojej młodości nabożne: „Hosanna, nowych przymierzy godzino poranna”? CHÓR NIEWIAST Wonnościami namaszczony, w grobie Pan nasz położony, w płótna białe owinięty, spoczął Chrystus z krzyża zdjęty. Tą godziną powołaną przyszłyśmy w dzisiejsze rano, niesiem mirry, nard i chusty — ciała nie ma — a grób pusty. CHÓR ANIOŁÓW Chrystus zmartwychwstał! Szczęsny — w miłości swe przeciwności zwalcza radośnie — ożył miłośnie! Chrystus zmartwychwstał! FAUST Przyszłyście do mnie, dźwięki wzniosłe, w gości, w godzinie pustki i wielkiej żałości; wołajcie ludzi cichych i godnych ofiary, słyszę wasze wołanie, lecz już nie mam wiary! Najsłodszym dzieckiem wiary jest cud! a ja przecie nie znajdę już odwagi, by w sferycznym świecie waszej muzyki szukać słów Wielkiej Nowiny. A jednak w graniu dzwonów wracają godziny dobrej młodości mojej na zawsze odbiegłej, gdy święte pocałunki od zguby mnie strzegły. Wołacie mnie do życia! lata w was się głoszą, w których korna modlitwa była mi rozkoszą, a tęsknota mnie wiodła w głąb wiosennych kniei, gdzie z łez gorących wstał kształt nowych idei. O, szczęsne święto wiosny! Czasie wspomnień błogi! wstrzymujesz krok ostatni na połowie drogi. Grajcie dzwony i pieśni! dźwiękami słodkiemi otoczcie serce moje! powracam w krąg ziemi! CHÓR UCZNIÓW Oto stracony i pognębiony wznosi się w górę; wzniosłość i życie walczy, zwycięża groźną wichurę. Radość tworząca, wiedza widząca w sercu się ziszcza; dom się wzbogaca, szczęście powraca naszego mistrza. CHÓR ANIOŁÓW Chrystus zmartwychwstał! Grób przezwyciężył! Serca wyzwala z więzów nicości! Czynem Go wielbcie, braterstwem darzcie, wianem miłości! Chrystus zmartwychwstał! Przełamał mroki, ku wam, pokorni, kieruje kroki! PRZED BRAMĄ MIEJSKĄ / Faust, Wagner, Czeladnicy, Służące, Studenci, Mieszczanki, Obywatele, Dziad, Stara Baba, Żołnierze, Chłopi. / / Miejsce przechadzek. / / Sporo luda. / CZELADNICY Dokądże, dokąd to tak skoro? INNI Do leśniczówki upłazami. PIERWSI A my do młyna, chodźcie z nami. CZELADNIK A ja wam radzę nad jezioro. DRUGI Po cóż drogami iść zwykłymi? DRUDZY A ty co robisz? TRZECI Idę z nimi. CZWARTY Radzę wam, chodźmy na folwark co żywo, najładniejsze dziewuchy i najlepsze piwo, i harmider tam, co się zowie tęgi. PIĄTY Wisus z ciebie, kolego — nie pomnisz? a cięgi, które dwukrotnie brałeś? chcesz raz trzeci jeszcze? ja nie idę, to miejsce, zda mi się złowieszcze. SŁUŻĄCA Ja już wracam do miasta; zresztą, co kto woli. DRUGA Spotkamy go na pewno przy tamtej topoli. PIERWSZA Wielka mi rzecz! Toć z tobą gwarzył będzie i z tobą tylko tańczył w pierwszym rzędzie; chcesz pogruchać i zażyć miłości, cóż mnie obchodzą twoje przyjemności? DRUGA Nie będzie sam na pewno, bądź więc bez obawy, mówił mi, że z nim przyjdzie, wiesz, ten kędzierzawy. STUDENT Sto diasków, jak te dziewki rozkosznie się noszą! chodź, bracie, ino podejść, same nas poproszą; fest zakurzyć i popić, i tęgo mieć w czubie, strojna dziewka do tego, oto, co ja lubię. MIESZCZANKA Spójrz tylko na tych chłopców, jak oni się trwonią, Bóg wie, co mieć by mogli — za dziewkami gonią. DRUDI STUDENT / do pierwszego / Nie śpiesz tak — tam za nami idzie para gładka, jedną z nich znam i lubię, to moja sąsiadka; idą sobie powoli, w biodrach się kołyszą, na pewno rade będą zgrabnym towarzyszom. PIERWSZY Ja na tamte dzierlatki większą mam ochotę; po co mi zalecanki, długie ceregiele, zresztą ręka, co miotłą para się w sobotę, ta na pewno najlepiej popieści w niedzielę. OBYWATEL Ani mi się podoba, ani jest rozumny nasz nowy burmistrz — pyszny jest i dumny, dla miasta nic nie robi, z dniem każdym jest gorzej, utrudnienia wciąż nowe i przeszkody tworzy; bądź uległy, posłuszny, ciągle płać podatki — jak to tak dalej pójdzie — trza zbierać manatki. DZIAD / śpiewa / Panowie dobrzy, niewiasty nabożne, strojne, rumiane, piękne, wielemożne; dobo scęśliwo! prose wos, w dniu tym, w którym sie ciesycie, rzućcie jałmużnę, duse swą zbawicie, niek dziod ma żniwo. OBYWATEL DRUGI Gdy tak we święta cicho i spokojnie, chętnie się gwarzy o bitwach i wojnie, że to w tej Turcji bitki są i sprzeczki — słuchasz, pociągasz z nadobnej szklaneczki, a rzeczka płynie, z towarem okręty, wracasz do swego domku uśmiechnięty, rad, że to pokój w ojczyźnie jest święty. OBYWATEL TRZECI Słusznie, sąsiedzie! Tylko ład i praca toruje drogę wiekowi złotemu, niechże się wszędzie wali i przewraca, byleby w domu było po staremu. STARA BABA / do Mieszczanek / Jakie to strojne panny — jak się złocą! każdy się snadnie w was zakochać może, jeno się zbytnio nie dróżcie — bo po co? — gdyby coś tego — to stara pomoże. MIESZCZANKA Chodźmy, nie mówmy z wiedźmą na widoku, zaczęto by nas obmowami chłostać; wiesz — na Andrzeja ubiegłego roku w wosku mi męża pokazała postać. DRUGA I mnie to samo, tylko że w krysztale, w gronie wojskowych właśnie go widziałam — sam także żołnierz — mówię ci, wspaniale!… Lecz go dotychczas jeszcze nie spotkałam. / Śpiew żołnierzy / Mury, blanki, serca, wianki, twierdze harde i kochanki zdobyć szturmem — w to mi graj! Panieneczko! grzmi fanfara! do ataku! naprzód, wiara! do alarmu, trąbko, graj! Czarne oczy u tej wojny, żywot przy niej niespokojny! Czarnooka! buzi daj! Nad żołnierza nie masz pana! musisz moją być, kochana! znaj żołnierza! pana znaj! / Faust i Wagner nadchodzą. / FAUST Lody puściły. Strumienie i rzeki niosą w rozbłyskach śpiew idącej wiosny; aż po zmodrzały widnokrąg daleki ziemia hymn śpiewa wonny i radosny. Zima, w manowcach posępnych ukryta, dmie ostatkami sił, wiatrem szronistym; słońce z dnia na dzień bujnieje, rozkwita przepychem kwiatów, wzniosłym, uroczystym. A jak te kwiaty, tak strojni przechodnie barwą się mienią — spójrz jeno ku bramie — długim szeregiem idą — tak pogodnie! krasne bukiety w wiosny panoramie. Z ponurych murów na świetlane błonie — jako na dłoni widać z tego wzgórza — rój dziew i chłopców wylata i płonie, w słonecznych blaskach pławi się i nurza. Tak radość chłoną od wczesnego rana, idą, przystają i znów idą dalej — i sercem wielbią Zmartwychwstanie Pana, w tym dniu wiosennym sami zmartwychwstali. Z niziutkich domów, z suteryn, z poddaszy i z wąskich ulic gwaru, rojowiska, idą ku kwietnej i słonecznej paszy, gdzie smęt daleko jest, a radość bliska. Spójrz jeno — miasto budzi się i roi, i szumną falą rozlewa po łące; rzeka żaglami, tratwami się stroi; tam łódź ostatnia w dale migocące z ochotną ciżbą płynie wśród śpiewania: z hali górale idą, lśnią jak w zbroi w wzorzystej krasie szumnego ubrania. Jasna, wesoła chwil uroda pod niebem wielkim, modrym, lekkim… budzi się radość i swoboda — oddycham w pełni nią! — Jestem człowiekiem. WAGNER Z tobą przechadzka, mój panie doktorze, korzyść niemała, zaszczyt bardzo duży, lecz sam bym nie szedł tu o takiej porze, nie lubię chamstwa, krzykliwość mnie nuży. To smyczkowanie, krzyki, hałas, wrzawa, po prawdzie mówiąc, napełnia mnie gniewem, może to dła nich wreszcie i zabawa, dla mnie to ryki, co oni zwą śpiewem. CHŁOPI POD LIPAMI / taniec, śpiew / Pasterz się przybrał, poszedł w tan w kwiaciastej jubce, na łbie wian; pod lipą taneczników koło śpiewa i wodzi rej wesoło. Oj! dana, dana, dana, da — wodzi rej wesoło! Pośród tancerzy lotnych kół znalazł dziewuchę, wziął ją wpół — niechcący pchnął ją — ona: „Wara! cóż za latawiec i niezdara”. Oj! dana, dana, dana, da — latawiec, niezdara! W głowie się kręci — oczy mglą — w lewo i prawo — toż to szło — z ręki dziewuchy szły do ręki — furczą i wznoszą się sukienki. Oj! dana, dana, dana, da — wznoszą się sukienki! Hola, dziewczyno! nabierz tchu! a nie wierz chłopcu jako psu — nasieje w żytko twe kąkolu, a potem szukaj wiatra w polu. Oj! dana, dana, dana, da — szukaj wiatra w polu! STARY CHŁOP Dla nas to zaszczyt, doktorze, nie lada, żeś nie pogardził dziś naszym kiermaszem i że jegomość bratnio z nami siada. Więc się ośmielę, z zezwoleniem waszym, podać wam dzban ten zacnego napoju — niech wam na zdrowie będzie, dobry panie, żyjcie tak długo w szczęściu i bez znoju, ile jest kropel wina w dzbanie. FAUST Szczerość serdeczna w twoim prostym słowie, chętnie przyjmuję — wznoszę wasze zdrowie! / Tłum się gromadzi. / STARY CHŁOP Dobrze czynicie, że w kole wesołem jesteście z nami, żeście nie wzgardzili, bośmy to przecie dawno temu społem i ciężkie czasy przeżyli. Jeszcze tu żyją i są między nami, których wasz ojciec wyleczył w czas dżumy, hej, doktor to był ponad doktorami i rozum jego był ponad rozumy! Z ojcem zarazę zwalczaliście wtedy, młodzieńcze serce wasze się nie bało, i ratowaliście nas z ciężkiej biedy — wielu pomarło — wam nic się nie stało. Tu w sercach naszych wieczny macie dług, wspieraliście nas, a was wspierał Bóg! Wszyscy Zdrowie twe z pełnej pijem kruży! żyj i pomagaj jak najdłużej! FAUST Bogu hołd złożyć się należy — pomoże temu, kto weń wierzy. / Odchodzi z Wagnerem. / WAGNER Jakże cię cieszyć muszą zaszczyty i sława, które za twe zasługi tłum ci szczodrze dawa; szczęśliwy, komu korzyść przynoszą zdolności! Oto cię wszyscy wielbią w wylanej miłości — ojciec dzieciom wskazuje mówiąc: patrzcie, dzieci, oto człowiek, co wśród gwiazd jako księżyc świeci. Cisną się wszyscy, tańce ustają i granie — idziesz — a wraz tłum milknie i szpalerem stanie — omal nie klęknie z drżeniem niepojętem, jakby ksiądz z Przenajświętszym przeszedł Sakramentem. FAUST Jeszcze nas kilka kroków tylko dzieli od kamienia, na którym przysiądziemy nieco dla wytchnienia. Ileż razy mnie kroki zamyślone wiodły tu właśnie na marzenia, na post i na modły! Pełen nadziei, silny na duchu i wierze modliłem się do Boga gorąco i szczerze o zmniejszenie zarazy; dziś poklaski żywe są dla mnie jak szyderstwa słowa obelżywe. Zgoła nie zasłużyliśmy — ojciec ze synem, aby lud ich zasługi uwieńczał wawrzynem. Mój ojciec, widzisz, parał się ciemnymi siły — w jego pracowni w tyglach się rodziły one leki i maści, czarodziejskie brednie, które w nocy spłodzone, leczyć miały we dnie. Ogółem biorąc był to człowiek sprawiedliwy, który wierzył w te swoje obłąkańcze dziwy — wierzył — więc był spokojny i czysty w sumieniu. Owe lwy i lilije żenione w płomieniu na łożu madejowym rozciągał i smażył, aż królewnę rumianą w retorcie uwarzył. Lecz gorzej, kiedy chorych tym wywarem leczył, boć, rzecz jasna — nikogo tym nie zabezpieczył przed śmiercią, wprost przeciwnie, dużo zdziałał złego, umierali — nie wiedząc przez kogo i z czego; w dolinach tych i górach z ojcowej poręki najsroższe były mory i największe męki; ja sam, ojcowym zarażony szałem tysiącom te trujące leki podawałem. A dzisiaj, o, ironio! ofiarują serce i wielbią — chwałą darzą — kogóż to? mordercę! WAGNER Czym tu się trapić? ja bym się nie liczył! Kto pracuje w tym kunszcie, który odziedziczył, czyni dobrze — a jeśli w tym ojca przerośnie — stokrotnie rad być winien, bo może radośnie przed sobą samym stwierdzić, że jego syn może dojść do doskonałości, idąc po tym torze. FAUST Szczęśliwi, którzy wierzą, że szczątki okrętu swej wiary wyratują z pomyłek odmętu! Do niewiadomej prawdy tęskni się bez granic, a to, co się zdobyło, nie zda się nam na nic. Lecz dość! po cóż zatruwać poczuciem swej winy darzące ukojeniem zachodu godziny! Domy pod strażą sadów opromienia zorza — znów dzień jeden odpływa w nieznane przestworza na nowe życie! O, móc skrzydłami orlemi lecieć za nim w bezmiary, za orbitę ziemi! Oto widzę w marzeniu, podniesiony lotem, całą ziemię oblaną promieni tych złotem — ogniem płonące turnie, ściszone doliny — rzeki stopionym złotem płynące w krainy dalekie! Nic nie broni wysokiego biegu — góry ani przepaście! — aż morskiego brzegu odsłonią się kontury, skąd wieczyste fale zdają się wpływać światłem w gwiaździste oddale. Przede mną cień — a za mną noc — przede mną morze — a nade mną na wieczność spłomienione zorze. Piękny sen! — dzień szarzeje, zaumiera, kona, o, nie wytęsknią skrzydeł tęskniące ramiona! Lecz któż zabroni sercom wieczne marzyć życie, gdy w cichy dzień skowronek dzwoni na błękicie, gdy orzeł z turni patrzy w stawów oczy pawie, gdy z klangorem na wyraj wzlatują żurawie? WAGNER Ja także w moim życiu różne sny miewałem, lecz takich smutnych tęsknot nigdy nie zaznałem. Bywało — myślą w lasach i polach zagoszczę, lecz skrzydeł marnym ptakom nigdy nie zazdroszczę… O, ileż już rozkoszniej — tak karta po karcie czytać księgi — w maksymach znachodzić oparcie; zwłaszcza w zimowe noce, gdy kominek grzeje, jak słodko w ludzkiej myśli wczytywać się dzieje; a jeśli się nadarzy pergamin nieznany do rąk dostać — ach! wtedy duch szczęściem pijany. FAUST Tę jedną żądzę czujesz, nie chciej innej! — We mnie ogień wieczystych tęsknot nigdy się nie zdrzemnie! Dwie dusze mam — w rozprzęgu wiecznym i zamęcie: jedna się pazurami w ziemię prze zacięcie, druga z oparów ziemskich podnosi się w niebo, niezwalczoną zaświatów wieczystą potrzebą. O, jeśli na powietrzu są niewidne duchy, wiążące między ziemią a niebem łańcuchy, jeśli jesteście, wołam, spłyńcie ku mnie skrycie i prowadźcie na nowe, wielkie, bujne życie! O, płaszcz czarowny mieć, płynący gwiezdnym śladem! oddałbym zań królewskie berło i diadem! WAGNER Nie wołaj, mistrzu, nieszczęsnej gromady, ukrytej chytrze w mgle niewidnej, bladej! przyczajone niestwory czatują i baczą, by myśl klęską zaorać i posiać rozpaczą! Jeśli z północy przyjdą — lodem cię zamrożą, jeśli z południa — pożarem zagrożą, jeśli ze wschodu — żegnaj się z nadzieją, jeśli z zachodu — potopem zaleją. Wołań ludzkich słuchają chętnie, lecz na szkodę, potrafią wyczarować piękno i urodę; kłamią — mamiąc rozkosze i niebiańskie raje, lecz nic po nich krom klęski i zła nie zostaje! Lecz chodźmy, noc zapada, mgły włóczą się sine, najbardziej dom się ceni w wieczorną godzinę. Czemuż stoisz z tą dziwną ciekawością w oku, co widzisz, co dostrzegasz w tym wieczornym mroku? FAUST Czy nie widzisz tam w polach tego psa czarnego? WAGNER Owszem, dawnom go zoczył — no, ale cóż z tego? FAUST Czy ciebie niepokoi ta postać nieznana? WAGNER Zdaje się, że to pudel — zgubił swego pana i węszy za śladami. FAUST No, a co oznacza i co oznaczać może, że nas tak otacza kręgami coraz ciaśniej, wciąż biegnie za nami, a jeśli się nie mylę — za jego krokami dostrzegam smugę iskier. WAGNER To chyba złudzenie; ja widzę pudla — mamią was wieczorne cienie. FAUST Mnie się zdaje, co zresztą wcale mnie nie straszy, że on tak sieć zaplata wokół drogi naszej. WAGNER Ja mniemam, że on węszy, szukaniem się trudzi, strwożony, że miast pana spotkał — obcych ludzi. FAUST Lecz krąg coraz ciaśniejszy, już jest bardzo blisko. WAGNER Wszakże to nie jest upiór! jakieś miłe psisko, szczeka trwożnie, waruje, kładzie się i czai, i ogonem zamiata wedle psich zwyczai. FAUST Chodź z nami! chodź! tu bliżej. WAGNER Ładne psisko wcale, a z bliska się przedstawia nawet okazale; i tresowany; bardzo zmyślna jucha; stoisz — on stoi; idziesz — idzie; słucha słów twoich, skacze, widać jeszcze młody; rzuć laskę! ciekaw jestem, czy skoczy do wody — o — na pewno da nura! FAUST Masz rację, to nie duch w nim, to wszystko tresura. WAGNER Pies, co umie wyprawiać różnorodne sztuki, rozweseli i męża głębokiej nauki. A ten zda mi się sprytnym losów darem, możesz go zamianować, mój mistrzu, scholarem. / Wchodzą w bramą miasta. / PRACOWNIA / Faust, Mefistofeles, Duchy. / FAUST / wchodzi z pudlem / Ostały łąki, kwieciste rozłogi osnute siecią zwycięskiego cienia; w duszy przeczucia budzą się i trwogi, pragnienia dobra, ciszy, ukojenia. Minęły burze, szały, namiętności, ściele się równa i pogodna droga; serce me pełne człowieczej miłości i drugiej, dalszej miłości do Boga! Ucisz się, piesku! nie skacz po pokoju! progu nie wąchaj — leżeć! cóż za licho! tam się za piecem ułóż, śpij w spokoju, masz tu poduszkę — a teraz sza! cicho! Gdyśmy się dzisiaj spotkali nad rzeką, skokami swymi bawiłeś mnie, psino, więc się odwdzięczyć chcę dobrą opieką, serdeczną ciebie obdarzam gościną. Gdy wąska cela zalśni w świec urodzie, na duszy raźniej, serce z sobą w zgodzie, myśl się ucisza! budzą się nadzieje, przyszłość się do nas zaleca i śmieje. Tęsknota z nagła wyłania z ukrycia rzeki żywota — ach! i źródło życia. Nie warcz, psie! nie warcz — twe szczekanie zrzędne z świętością pieśni we mnie niestrojne i zbędne. Wszak jeno ludzie, gdy dobra nie widzą ni piękna — mówią z lenistwem zbyt taniem, że dobra nie ma, z piękna głośno szydzą. Tak, co im nie dogadza, zbywają szemraniem. Chcesz ludzi naśladować upartym szczekaniem? Już zgasła moja cisza! Niespokojne drżenie coraz bardziej oddala me zadowolenie; czemuż zdrój łask tak prędko wysycha, a mrok i zasępienie z wszystkich kątów czyha? czym tęsknotę zaświatów w duchu opromienię? doświadczenie mi mówi: wiarą w objawienie! a gdzież ją nieskalanie odnajdę i święcie? w wiecznej księdze żywota: w Nowym Testamencie. Zanurzę myśli w tę światłość przeczystą i zaklnę treści słów w mowę ojczystą. / otwiera Biblię, zabiera się do pracy / Więc czytam: „Na początku było Słowo!” — utknąłem! Dziwną to przemawia mową; czyż Słowo może wszechświat wyłonić i stworzyć? Muszę inaczej to przełożyć! Jeślim dobrze zrozumiał — w brzmieniu tego wątku jest sens, że jeno Myśl była z początku; lecz niechże dociekania treści nie zakurczą — możeż Myśl sama w sobie być wszechtwórczą? Sprawa jest coraz bardziej mętna i zawiła, a może na początku była Siła? Już chcę napisać, a jednak coś broni, czy się w tym słowie część treści nie trwoni? Duch mi objawia sens wieków porządku, już wiem — i piszę oto: Czyn był na początku! Jeżeli mamy z sobą żyć, przestań raz wreszcie szczekać, wyć, towarzysz z ciebie niespokojny; ciszy wymaga trud mój znojny. Gościnność nierad cofam; lecz nie w smak widać kąt? drzwi nie zamknięte — proszę! ktoś z nas wyjść musi stąd! Lecz cóż to? czy mnie mamią oczy? czy to złudzenie? czar pomroczy? cóż to — cóż? pies nagle urósł wszerz i wzdłuż, podnosi się i potwornieje! coś się niesamowicie dzieje! to już nie pies! z oparów, z chmur — wyrasta knur! mordę podnosi przeobrzydłą, ślepiami toczy jak straszydło. O, piekielniku, rychło cię pokona gromkie zaklęcie Kluczem Salomona!! DUCHY / w korytarzu / Niech każdy czuwa, niech nikt tam nie leci! Bies się zaplątał w sieci! Latajcie, czuwajcie, krąg zatoczcie bratni, póki nie wyjdzie z matni! Często pomagał, z opresji ratował, czuwajmy, czuwajmy u ścian i u pował. FAUST Najpierw, duchu przeklęty, wzywam cztery elementy: salamandry niech płoną, sylfy łudzą, undyny toną, koboldy trudzą. Ten, co je wzywa, zmusza do posłuchu, panem jest twoim, nieposłuszny duchu. Znikaj w płomieniu, salamandro! rozpłyń się w zielonym cieniu, undyno! zalśnij w komet rozmietleniu, sylfido! Spokój zapewnij domowi — Incubus! Incubus! Kto zacz — niechaj odpowie! Więc nie jesteś z ich rodziny? Leży, patrzy, szczerzy zęby — więc poza zaklęć ziemskich obręby! klnę cię w imię ofiar za winy! Czarci pomiocie, szczeć ci się zjeża — klnę cię w imię Nowego Przymierza, co w glorii złocie wznosi się z ziemi wzwyż! klnę cię na krzyż!! Zaklęty drży i truchleje, puchnie, wzrasta, olbrzymieje, całą przestrzeń wypełnia, zakrywa i w mgle sinej się rozpływa. Czar zaklęć się pełni i ziszcza — spod stropu padnij, duchu, do nóg swego mistrza! Grożę niedaremno! Spokój w tym domu zagości! Duchy jasności ze mną! Nie chciej, bym cię zaklinał w imię potrójnej światłości! / Mgła opada. Spoza pieca wylania się Mefistofeles w postaci wędrownego żaka. / MEFISTOFELES Po cóż hałasu tyle? jestem, do stóp się chylę! FAUST Więc tuś mi, bracie! Zmiana taka! miast psa mam wędrownego żaka? MEFISTOFELES Pełen atencji sługa twój, mężu uczony — zmordowałeś mnie setnie — brr! jestem spocony. FAUST Jakież twe imię? MEFISTOFELES Och, to drobiazg przecie. Kto jeno do spraw wielkich wyczuwa tęsknotę, kto słowu moc odbiera światłotwórczą w świecie, ten dba jeno o głębię, o rzeczy istotę! FAUST Lecz w tym wypadku godzi mi się pytać; istotę można z nazwiska wyczytać tam, gdzie ono wyraźne — widzi pan dobrodziej, jak to się mylić, gdy ktoś zwie się złodziej, Rokita albo Kusy — ? niepotrzebne waśnie; Więc kim ty jesteś, powiedzieć chciej właśnie. MEFISTOFELES Ja jestem częścią owej siły, której władza pragnie zło zawsze czynić, a dobro sprowadza. FAUST Zagadka trudna, zgoła nieczłowiecza! MEFISTOFELES Ja jestem duchem, który wciąż zaprzecza! I mam prawo! bo wszystko, co powstaje, słusznie się pastwą zatracenia staje; więc lepiej, żeby nic nie powstawało. A wszystko to, co wy zbyt śmiało zowiecie grzechem, złem przeklętem — moim jest właśnie elementem. FAUST Zowiesz się — częścią, a stoisz tu cały! MEFISTOFELES Rzekłem! umiej wyciągnąć treść i z prawdy małej: jeżeli człowiek, jak się często zdarza, z urojeń siebie za całość uważa — to jam jest częścią części tej pierwotnej mocy, z której światło powstało! jam częścią pranocy! Dumne światło, co mrokom pierwszeństwa zaprzecza, jest jeno marną złudą, świata nie ulecza, z ciał spływa, ciała barwi — stąd wnioskować snadnie, że z rychłym ciał upadkiem i światło przepadnie. FAUST Więc znam już ciebie i twe myśli śmiałe! nie możesz zmóc wielkości — niszczysz to, co małe. MEFISTOFELES Lecz skutek jakżeż marny! sam się temu dziwię! to, do czego odnoszę się tak urągliwie, ta ziemia, którą ciągle siła moja niszczy, odradza się uparcie z popiołów i zgliszczy; zalewam ją falami, burzami obalam, trzęsieniami nawiedzam, pożogami spalam — po czasie ląd i morze znów się uspokaja, i znów się mnoży zwierząt i ludności zgraja; pogrzebałem ich tyle, zmiażdżyłem do szczętu, a oni się dźwigają z strasznego zamętu — krew świeża płynie w żyłach żywa i wszechmożna! i tak ciągle, tak zawsze, ach! oszaleć można! Wszystko żyje: powietrze i woda, i ziemia tysiączne ziarna stwarza, kiełkuje, rozplemia i bez przerwy, bez wytchnień rodzi, rodzi, rodzi — czy zima, czyli lato, w posusze, w powodzi. Gdybym ognia dla siebie chytrze i przytomnie nie zastrzegł, mistrzu magii, już byłoby po mnie. FAUST Tak więc potędze, która wiecznie stwarza, pięść twa diabelska na próżno wygraża? Krzyczysz spieniony gniewem — nikt nie słucha głosu, musisz zmienić proceder, o, synu chaosu! MEFISTOFELES Pomyślę o tym! rzecz jutro wyłuszczę, a teraz pozwól, mistrzu, że cię już opuszczę. FAUST Dlaczego mówisz o pozwoleniu? Poznałem cię — więc przychodź, kiedy chcesz; tu okno w świetle, a tam drzwi w przycieniu, jest ostatecznie komin też. MEFISTOFELES Wyznać ci muszę! dla mnie zamknięta jest droga przez ten maleńki znaczek u twojego proga. FAUST Pentagram broni? lecz powiedz otwarcie, jakżeż tu mogłeś wejść, okpiony czarcie? MEFISTOFELES Zauważ proszę, widzisz? z jednej strony trójkąt zbyt krótki — nie daje obrony. FAUST Rzeczywiście, przypadek; jest skaza w wykroju, więc waszeć uwięziony jesteś w mym pokoju? MEFISTOFELES Pudel nie zauważył, teraz jest inaczej, trudno przez próg przekroczyć — diabeł jest w rozpaczy. FAUST Jest przecież okno, na cóż ta obawa? MEFISTOFELES Diabły i strzygi prawa nie naruszą: którędy weszły, tędy i wyjść muszą; to już jest nakaz taki i ustawa. FAUST A więc i piekło miewa swoje prawa? To dobrze! znaczy się: dotrzymujecie słowa, gdy stanie między wami a nami umowa? MEFISTOFELES Bezsprzecznie; przekonasz się! Lecz trudno w tej chwili załatwić to: jeśli chcesz, byśmy omówili tę sprawę, przyjdę jutro, rozważym w spokoju, a teraz już mnie wypuść z twojego pokoju. FAUST Toć zostań jeszcze, z wielką przyjemnością zabawię się dziś plotką lub nowością. MEFISTOFELES Niech mnie doktor nie więzi, niechże mnie wyzwoli wrócę i spełnię chętnie życzenia twej woli. FAUST Wszakżem cię nie napędzał w sieci, czarci synku, kto diabła raz przychwycił, niech go trzyma w ręku. MEFISTOFELES A więc trudno! Zostaję! za gościnność w darze różne sztuki diabelskie chętnie ci pokażę. FAUST Owszem! byle twe sztuczki były pełne wdzięku! MEFISTOFELES W tej jednej godzinie więcej się cudów przed tobą rozwinie niż w latach wielu. Oto ci, miły przyjacielu, śpiewy przedziwne wyczaruję, tęczą obrazów cię osnuję, woń przerozkoszna cię owionie, nasycę twoje podniebienie i tysiąc uczuć wskrzeszę w łonie, i najpiękniejsze dam marzenie! Bez przygotowań, zbytnich słów, do mnie! bywajcie duchy snów! DUCHY Znikajcie mroczne sufity, witajcie jasne błękity! bez burz i chmur, niech słońce niesie nadzieję, gwiazd złotych niech zajaśnieje rozgrany chór. Witajcie, niebiańskie syny, urocze, wdzięczne dziewczyny zawiedźcie tan. Oto się barwi i kwieci uśmiechem i pląsem dzieci kwiecisty łan. Wzorzyste, rozwiane szaty zakryją ziemię i światy welonem tęcz, a pod tą zwiewną zasłoną ciała w uścisku zapłoną w przycieniu wnętrz. Skwarni pożądań tęsknotą, senni doznaną pieszczotą, zapadli w cień. Nad chłopcem i nad dziewczyną pnączami wije aię wino — rozkoszy dzień! A oto wino dojrzewa, źrałością w słońcu omdlewa na stokach wzgórz — w uścisku pryska jagoda i sączy się płynna i młoda w kryształy kruż. Wino perlące, pieniste, ożywcze, chłodne, złociste, wzbiera po brzeg i spływa szumiącą strugą jak rzeka szeroko i długo w okrężny bieg. Przez góry, lasy, pól składy, w wybryzgach skrzącej kaskady powodzią mknie — z gór spada, zalewa łęgi, ogarnia szałem potęgi noce i dnie. A ponad winnym zalewem z uśmiechem, tańcem i śpiewem nasz wietrzny wir — płynie, opada, znów wzlata przez chmury do gwiazd ze świata w melodii lir. Ty — góry przelatuj strome, ty — w rzece ciało łakome kąp, śpiewaj, chwal! Wszyscy do życia, radości wzlatujmy pełni miłości w gwieździstą dal!! MEFISTOFELES Już śpi! zwinęliśmy się gracko, sprawnie — leży cichutko i zabawnie! Nie tobie więzić diabła, bracie!! A teraz jeszcze zaśpiewacie! odurzcie go, by w tym śpiewaniu szalał i drżał jak w obłąkaniu. Lecz trzeba mi ten próg przekroczyć, — żeby gdzieś szczura zoczyć! No, nic trudnego, już chroboce, zaklnę na mroki i na noce! Ja, władca szczurów, myszy, much, węży i stonóg — wytęż słuch — wyjdź z nory, próg ten naznaczony, oliwą wonną namaszczony, przegryź! — Już jesteś? do roboty! zniszcz ten przeklęty znak! wolność mi niosą te chroboty! tu jeszcze zatop ząb — o tak! I już się sytuacja zmienia! Śpij, Fauście, zdrowo! Do widzenia! FAUST / budzi się / Więc znowuż jestem oszukany? Czyż taki sennych marzeń kres? gdzież ten piekielnik, ten żak szczwany? snem był snadź diabeł i snem pies! PRACOWNIA / Faust, Mefistofeles, Uczeń. / FAUST Ktoś puka! — proszę! — Kogóż wiodą nieba? MEFISTOFELES Ja jestem. FAUST Proszę. MEFISTOFELES Trzykroć prosić trzeba. FAUST Proszę! MEFISTOFELES O, tak to lubię! Może mi się uda skaptować ciebie; pragnę, by pierzchła twa nuda, przeto czerwony wdziałem strój powabny, złotem bramiony kraj, a wierzch jedwabny; kogucie pióro lśni na kapeluszu, przy boku szpada — ot, dla animuszu; i tobie lepszy ubiór przywdziać radzę — zawsze to dobrze zgrabnie się przystroić; odświeżonego, wolnego wprowadzę w świat — życie poznać musisz i — pobroić. FAUST To obojętne! czy z tą, czy z tą szatą zawsze tak się czuł będę jak więzień za kratą; za stary do zabawy, a sercem za młody, by nie mieć pragnień; życie już żadnej osłody dać mi nie może; jaką? — wszak o każdej dobie uparty nakaz słyszę — wciąż: odmawiaj sobie! odmawiaj sobie zawsze — oto śpiew wieczysty — odmawiaj sobie — schrypłe złe godziny dzwonią! Przerażenie mnie budzi w ranek chłodny, mglisty, a oczy zrozpaczone omal że łzy ronią, bo znów dzień nowy idzie w najzwyklejszym torze, który spełnić jednego pragnienia nie może, każde pragnienie, twórczość i wzloty niweczy i przedrzeźnia koszmarem niemocy człowieczej — ba, nawet marne poczucie radości schnie, zanim złudą w sercu mym zagości, Gdy noc nadchodzi długa — jakżeż dla mnie wroga — budzi sny, z których rozpacz wyziera i trwoga. Bóg, co w mym sercu mieszka, wzrusza moje wnętrze, na zewnątrz jest bezsilny! oto tak się męczę, a byt mój jest ciężarem po dziś od powicia, jeno śmierci wyglądam — nienawidzę życia! MEFISTOFELES A jednak przed tą śmiercią żyjecie w obawie. FAUST Szczęśliwy, kto z wawrzynem w pełnej kona sławie, szczęśliwy, kogo w tańcu śmierć zdławi, przy winie albo podczas pieszczoty przy słodkiej dziewczynie! Obym w chwili zjawienia i w onym zachwycie przed siłą Ducha ziemi, w słońcu skończył życie! MEFISTOFELES A jednak ktoś nie wypił, pamiętam coś mętnie, trucizny — choć się bawił niejaki czas krużą… FAUST Szpiegowaniem się parasz, przyjacielu, chętnie! MEFISTOFELES Nie jestem wszechwiedzący, jednakże wiem dużo! FAUST Tak — wtedy z ducha straszliwej zamieszki wyrwał mnie słodki dźwięk — grozę przełamał, przypomniał kwietne mej młodości ścieżki, lecz dziś, niestety, widzę, że głos kłamał! Przeklinam wszystko, co złud wabi tęczą, a jest li omamieniem i siecią pajęczą! Przeklinam niebotyczne mniemanie o sobie, które wznosi nas na to, by zamknąć w żałobie! Przeklinam złudne zjawy, które zmysły dręczą! Przeklinam sny o sławie, przeklinam godziny przemarzone o szczęściu pracy i rodziny! Przeklęty pieniądz, który wabi na życia urody lub darzy zapomnieniem sobkowskiej wygody! Przeklęta własność wszelka — dom, rola i knieja! Przeklęte wino i miłosna tkliwość! Przeklęta niechaj będzie wiara mi, nadzieja, a ponad wszystko przeklęta — cierpliwość! CHÓR DUCHÓW / niewidoczny / O biada! biada! Oto się iści z twej nienawiści ziemi zagłada! Świat się rozpada, świat się zapada! Gruzy znosimy w nicość bez miana; w głos się żalimy: piękność zszargana. Wyrzeknij słowo: stań się, światłości! Zbuduj na nowo; w sercu swym światy i nowe życie wykrzesz z radości! i stań na szczycie, synu światłości, i zanuć pieśń! MEFISTOFELES Oto moi pieśń śpiewają o radości i o czynie — jakże mądrze zachwalają! mówią: niech twój duch wychynie z samotności, z mroku, z cienia na dzień nowy — odrodzenia! Weź rozbrat z troską, która cię wciąż trudzi i zżera jak sęp! Towarzystwo ludzi, choćby najgorszych — powie ci wymownie, żeś jest człowiekiem. Lecz nie bierz dosłownie tych słów i nie myśl, że zło synów chwalę! Nie jestem ja ci wielkim panem wcale, lecz jeśli zechcesz ze mną iść i rady mojej słuchać — nie będziem namyślać się długo — zapukamy do zacnych podwoi, gdzie towarzyszem będę ci i sługą! FAUST Będę dłużnikiem twoim wtedy. MEFISTOFELES Och, z tym nie będzie wielkiej biedy. FAUST Nie! nie, mój panie, diabły to są egoiści — dla czyichś pięknych oczu nie zrobią nikomu nic, co by przynieść mogło choć szczyptę korzyści! Więc warunki! Gość z ciebie niebezpieczny w domu! MEFISTOFELES Więc tak: *tu* będę na rozkazy twoje, niczym mi będą trudy, prace, znoje, a gdy się *tam* spotkamy — za tą wielką bramą — uczynisz dla mnie, doktorze, to samo. FAUST To „tam” mnie nie obchodzi dużo, to są utopie i drobiazgi. „Tu” niech mi siły twoje służą, a potem — rozbij ziemię w drzazgi lub niech się w inny glob przemienia! Tu na tej ziemi me radości, tu pod tym słońcem me cierpienia; gdy już rzucone będą kości, gdy się rozstanę z nią — co potem, to nie jest dla mnie już kłopotem! Czy się tam kocha, nienawidzi, chwali, opiewa, gani, szydzi — wszystko mi jedno — nawet to, czy górą dobro tam, czy zło. MEFISTOFELES Więc doskonale! a więc naprzód — śmiało! Ja wszelkich starań sumiennie dołożę; zobowiązanie jeno daj, a stworzę marzeniom twoim tak cudowne ciało, jakiego ludzkie oko nie widziało! FAUST Cóż ty mi, biedny biesie, możesz dać? czyż kiedykolwiek twoja brać przez długich wieków ciąg niemały mogła zrozumieć te zapały, które w człowieczych piersiach płoną i ogniem rozpalają łono? masz jadła, które gorczycą są jeno, które nie sycą, masz złoto, które w ręce człowieka, jak żywe srebro przecieka, gry, które zgubę przynoszą, dziewczynki, co się nie płoszą, lecz owszem pieszczą z ochotą mnie albo ciebie — za złoto, sławę, która jak meteor właśnie zabłyśnie, zalśni i zgaśnie! Pokaż mi owoc, co gnije przed owocobraniem, i drzewo, i codziennie świeże liście na niem! MEFISTOFELES Twoje żądania wcale nie są duże tymi skarbami zawsze chętnie służę. Lecz zanim, przyjacielu, służba ma się zacznie, chodźmy cośkolwiek wypić i najeść się smacznie. FAUST Jeżeli ukojony leniwie na łoże, pochlebstwami skuszony, do snu się ułożę, jeżeli mnie pociągnie w swe sidła użycie, jeśli mnie podejść zdołasz kłamliwie i skrycie — twój będę na wieczystą radość lub udrękę — jeżeli chcesz — to zakład. MEFISTOFELES Zakład! FAUST Ręka w rękę! Jeśli przed jaką złudą myśli moje klękną i powiedzą: trwaj chwilo! chwilo, jesteś piękną! wtedy twój będę i weź mnie w niewolę na jakąkolwiek, najstraszliwszą dolę: Niech mojej śmierci wybije godzina, zegar niech stanie, wskazówki opadną, a ja i moja wina pójdziemy na dno! MEFISTOFELES Rozważ to dobrze! bo ja nie zapomnę! FAUST Prawo w twej ręce! czucia me przytomne, jeśli z zakładu z złym wyjdę zarobkiem, to wszystko jedno, czyim być parobkiem. MEFISTOFELES Już dziś przy uczcie spełnię powinności mnie przynależne jako twemu słudze; wpierw tylko dla porządku, no — i dla pewności o podpis proszę, przepraszam, że trudzę. FAUST Ach, cyrografu żądasz, pedancie, z uporem! nigdyś nie spotkał człowieka z honorem? Czyż nie wystarczą ci rzeczone słowa, których treść klęskę na wieczność zachowa? Przez świat mkną szaleństw wzburzone strumienie, a nieruchomo trwać ma przyrzeczenie? Lecz obłęd ten głęboko snadź wrósł w serca nasze, więc go rozumowaniem żadnym nie wystraszę — przeciwnie — stwierdzam: kto dotrzyma wiary, szczęśliw jest i żadnej nie lęka ofiary. Ale pergamin, świat liter, pieczęci — zmorą dla wszystkich, nikogo nie nęci; słowo zamiera w piórze — wtedy panowanie jedynie już przy wosku i skórze zostanie. Czegóż, zły duchu, chcesz? — mów! spiżem czy marmurem mam cię obdarzyć? pisać czym — dłutem czy piórem? MEFISTOFELES Ach, gorączkujesz się, przesadzasz, mój kochany! wystarczy karteluszek — byle krwią podpisany. FAUST Śmieszne to nieco — lecz żądasz, więc zrobię. MEFISTOFELES Krew ma specjalne właściwości w sobie. FAUST Bądź bez obawy! Niech się waść nie zżyma! Co Faust przyrzeka, to święcie dotrzyma. Zresztą — pychą się wzniosłem do duchów ogromu, duchy mnie odepchnęły — spadłem do poziomu twojego bractwa! Przyroda zamknięta, myśli moje spłoszone, obmierzła mi wiedza; więc spraw, niechaj się zmysłów szał rozpęta, niechaj użycie żądze me wyprzedza; czego zapragnę — niech się zaraz stanie, rzućmy się w przelot czasu i w zdarzeń otchłanie; tam niechaj znajdę, od mąk do zachwytu, powodzenia, zawody przeplatane wciąż i tak uzyskam potwierdzenie bytu, bo jeno w walce czyn swój stwierdza mąż. MEFISTOFELES Żadnych w tej kwestii tobie nie wyznaczam granic, używaj gdzie i czego chcesz — nie zważaj na nic. Pij pełnym haustem uciechy, a śmiele! garściami rozkosz bierz — nie mędrkuj wiele. FAUST To nie o radość chodzi! całe moje życie przetopić chcę na obłęd jeno i użycie; niechaj udziałem moim będą i cierpienia, i zazdrość, miłość, nienawiść, strapienia. Serce wzgardziło wiedzą — i oto ku męce całego człowieczeństwa wyciągam me ręce i duchem chcę ogarnąć głębie i niziny, przejąć w siebie radości ludzkie i przewiny; rozdać siebie, a jaźń swą stopić z jaźnią ziemi — być człowiekiem wśród ludzi — runąć razem z niemi! MEFISTOFELES Wierzaj mi, znam się na tym, od wieków tysiąca param się tym poznaniem, które myśli zmąca, za kwaśne i niestrawne to ciasto dla ludzi — całość sam Bóg ogarnia i On się nią trudzi. Dla niego światłość wieczna, dla nas mrok nieznany, dla was się dnie i noce mienią na przemiany. FAUST Jednak ja chcę! MEFISTOFELES A jam twój sługa — lecz życie krótkie — sztuka długa — mniemam i tak sumuję, że to trzeba by zawrzeć pakt z poetą; niechby się nieco namozolił i sięgnął mocno do natchnienia, i w tobie bezmiar cnót zespolił: odwagę lwa, rączość jelenia, włoską ognistość, ład północy; niechby wziął chytrość do pomocy i wielkoduszność — plan rozważył z precyzją i umiejętnością i postać swą obdarzył młodzieńczą porywczością; chciałbym w tym poemacie lubować się panem i nazwać mikrokosma przynależnym mianem. FAUST Czymże ja jestem? niczym! — w żądzach myśl się trwoni, a rząd dusz upragniony wymyka się z dłoni. MEFISTOFELES Jesteś, czym jesteś! Wdziej na swoją głowę niebotyczną perukę, na nogi koturny — nie będziesz przez to bardziej wyniosły ni górny. FAUST Czuję, że siły nie powstają nowe, na próżno wziąłem w siebie cały ducha przepych — tyle mój wzrok ogarnia, ile oczy ślepych, a nieskończoność zawsze jednako daleka. MEFISTOFELES Na wszystko trzeba spojrzeć przez pryzmat człowieka — trzeba się mądrze brać — nie czas żałować, gdy się już życiem serce nie może radować! do diaska! mówisz: ręce i nogi, i głowa, i wszystkie części ciała są moje, li-moje — więc ci i rozum, i myśl każe zdrowa funkcje tych członków też uznać za swoje! Gdy kupię ogrów sześć — czyjeż ich nogi? moje! — to ja ubijam kopytami drogi! Więc porzuć medytację, w bystre życia fale skocz z śmiechem i weselem, żwawo i zuchwale. Śledziennik jak wół głupi po lasach się błąka, nie wie, że o dwa kroki rośnie smaczna łąka. FAUST Więc cóż? MEFISTOFELES Pójdziemy! w życie damy nura! wszak ta komnata twoja straszliwie ponura; to zowiesz życiem, tak się z uczniami mozolić i groch o ścianę rzucać, i bez mydła golić? to potrafią koledzy twoi jeszcze lepiej, boć prawdę i tak skryjesz, więc uczniów nie skrzepi; właśnie idzie tu jeden. FAUST Nie przyjmę w tej chwili. MEFISTOFELES Żal mi chłopca; niechże mój dowcip się wysili — czeka długo; wiesz, Fauście — daj no mi swą togę i beret, dobrze? wszakże zastąpić cię mogę. Świetna zabawa! Strój ten z przyjemnością kładę, kwadransik krótki — potem hop — na eskapadę! / Faust wychodzi. / MEFISTOFELES / w stroju Fausta / O tak! Pogardzaj wiedzą i rozumem, które jedyną człowieka są mocą; niech ci kłamstw duchy wielobarwnym tłumem szałami złudy w oczach zamigocą! mój jesteś, Fauście! Duch twój, którym losy szczodrze cię obdarzyły w wieczystym dążeniu mierzył uparcie, gwałtownie w niebiosy i leciał w słońce — i zetlał w płomieniu. Teraz cię, druhu, po bagnach wywłóczę, w niezwyciężone pogrążę cię cienie, tysiąca złudzeń i sromów nauczę, aż cię ogarnie szał, zawiść i drżenie. Nienasycony! spragnionymi usty pić zechcesz z czary ułudnej i pustej! Gdybyś był diabłu nie zaprzedał duszy i tak byś zginął w zwątpień swych katuszy. / Wchodzi Uczeń. / UCZEŃ Niedawno tu przybyłem; wraz kieruję kroki, mistrzu sławny, do ciebie, pełen czci głębokiej. MEFISTOFELES Za uprzejmość, młodzieńcze, serdecznie dziękuję, jam nie lepszy od wielu; szczerze się raduję uznaniem; cóż cię tu sprowadza, chłopcze, do mnie? UCZEŃ Pod twą opiekę pragnę dostać się ogromnie, odwagi dużo mam i jakieś grosze, a najwięcej młodości; matka się po trosze gniewała — „nie” mówiła wciąż, wreszcie przystała widząc, jak dusza moja żądzą wiedzy pała. MEFISTOFELES Tutaj jest dla cię miejsce wymarzone. UCZEŃ Mówiąc otwarcie — uciekłbym już chętnie; te stare mury pleśnią obleczone, ta cela na mnie patrząca niechętnie, ani zieleni, kwiatów, ani drzewa, sale posępne pełne złowrogiego cienia — umysł się trwoży i serce omdlewa. MEFISTOFELES To kwestia przyzwyczajenia. Toć i dziecię z początku pierś chwyta niechętnie, a potem od niej oderwać je trudno — tak i z piersiami wiedzy — najpierw nieco smętnie, a potem już rozkosznie, choć zdało się nudno. UCZEŃ Radosne mam do wiedzy wielkiej powołanie, lecz jakżeż dotrę do niej — oto jest pytanie? MEFISTOFELES Ale, ale, odpowiedz za świeżej pamięci, który fakultet ciągnie cię i nęci? UCZEŃ Nie umiem się uporać z myślami swojemi — chciałbym wiedzieć to wszystko, co jest tu na ziemi i tam na niebie; pojąć w pełni, co się mieści w słów tych: — przyroda, wiedza — nieznanej mi treści. MEFISTOFELES To trop właściwy; owszem, lecz rzecz najważniejsza pamiętać, że rozrywka pęd wiedzy pomniejsza. UCZEŃ Duszę i ciało chcę poświęcić, choć wyznam tobie, mistrzu, śmiele, że przecież zawsze będzie nęcić swoboda — chociażby w niedzielę. MEFISTOFELES Porządek cię nauczy wyzyskać stokrotnie czas, który mija szybko, mija bezpowrotnie; przeto logika ciebie, drogi przyjacielu, najniezawodniej przywiedzie do celu; tresura ducha doskonała, opanowanie myśli, ciała, uczuć statecznych uczy też; nie będziesz błąkał się wzdłuż, wszerz, jak te ogniki zwiewne w bagnie; logika wolę twoją nagnie — co ci się zdało niezłożone i proste — będzie obliczone w tempie mniej więcej: raz, dwa, trzy; bo to z myślami jak z przędziwem: stąpnięcie jedno — aż z podziwem patrzysz — cała osnowa w ruchu! czółenko biega tam, z powrotem, lecz jak, lecz skąd — nic nie wiesz o tem — aż tu filozof ci objaśni, że nie ma nic w tym zgoła z baśni, bo pierwsze tak i drugie tak, dlatego trzecie i czwarte tak, a gdyby pierwsze z drugim skrewiło, to by trzeciego z czwartym nie było; naukę taką uczeń w ucznia chwali, dziw, że tkaczami jednak nie zostali. Lecz mniejsza z tym! Rzecz w tym: kto wiedzy pragnie sprostać, musi się najpierw z duchem rozstać, a wtedy złowi treść w zawiązku — niestety! bez dusznego związku. Owładnięcie przyrodą nauka w tym widzi, co prawda, mówiąc tak, sama z siebie szydzi! UCZEŃ Nie bardzo jasne są dla mnie te słowa. MEFISTOFELES Zawsze się trudną wydaje myśl nowa; rubryk nauczysz się wnet należycie, kiedy sklasyfikujesz naukę i życie. UCZEŃ Do cna zgłupiałem — toż to straszna praca — koło się młyńskie w mej głowie obraca. MEFISTOFELES Jeśli się skłaniasz ku dalszym wynikom, musisz się zająć i metafizyką; tu dotrzesz łacno do głębokich treści; wszystko, co w ludzkim mózgu się nie mieści, co trochę mgliste, trochę osobliwe — na wszystko znajdziesz nazwanie właściwe. Lecz przede wszystkim uczeń nowy musi być pilny i obowiązkowy; pięć godzin dziennie, punktualność, praca — oto, co kształci, uczy i popłaca: przygotować się w domu, lekcję ogarnąć pamięcią, by tym łatwiej ku szkolnym zbliżyć się pojęciom, poznać, że to, co mówi profesorska władza, jota się w jotę z twoją książką zgadza; a co dyktować będą — niech twa ręka kryśli, jakby to sam Duch święty dyktował swe myśli. UCZEŃ O tym mi, mistrzu, nie mów, z tym z góry się liczę, czarne na białym — to są właściwe zdobycze. MEFISTOFELES Jakiż fakultet waść obierze? UCZEŃ Prawo mnie nie pociąga — mówię szczerze. MEFISTOFELES I nie dziwię się, szczerość odpłacę szczerością: prawo się jak zaraza wlecze za ludzkością i z pokolenia w pokolenia ustawa idzie za ustawą, a nic się przecież nie zmienia: rozum staje się głupstwem, dobrodziejstwo klęską, bezprawiom toruje prawo drogę zwycięską; ty brzemię to dziedziczysz — rozpacz ciebie chwyta — bo o prawo, niestety, nikt nigdy nie pyta. UCZEŃ Wzmógł się wstręt mój! Szczęśliwy, komu wskażesz drogi! Prawie że w myślach skłaniam się ku teologii. MEFISTOFELES Nie chciałbym ciebie w błąd wprowadzać, a trudno mi doradzać; błędne tu drogi, mętne cele, skrytej trucizny bardzo wiele, której od lekarstw odróżnić nie można! W tej wiedzy bardzo trza z ostrożna! Rada: *jednego* słuchać, wierzyć jego słowu i zaufać mistrzowi ślepo, bez zwątpienia, wtedy na pewno z mętnego połowu wyłowisz słowo, co się w pewność zmienia. UCZEŃ Lecz przecież słowo wyraża pojęcie? MEFISTOFELES Tak! naturalnie! lecz prawdy tej święcie przestrzegać nie potrzeba; słowo znakomicie zastępuje pojęcie; można nim szermować, nim walczyć i zwyciężać, nim system budować! w słowo wierzyć to czystość sumienia; pojęcie zmienia się — słowo nie zmienia! UCZEŃ Tyle pytań ciśnie się do głowy, nie wyczerpałbym ich w tej godzinie; więc jedno tylko najkrótszymi słowy: pouczcie mnie, co sądzić mam o medycynie. Trzy lata — czasu mało — a wszystko by się wiedzieć chciało; drogowskaz jakiś, jakaś rada, a wszystko jaśniej się układa. MEFISTOFELES / do siebie / Już mam po uszy uczonej maniery! dość, mości diable, bądź no teraz szczery! głośno O! medycynę ogarniesz z łatwością, trza jeno poznać świat, rozmaitość dróg, a potem, potem skumasz się z nicością, bo, widzisz, tak woli Bóg. A to bałamucenie naukowe — panie Macieju — wciąż dokoła — po prawdzie nie jest zbytnio zdrowe, każdy wie tyle, ile pojąć zdoła; ten jeno dufność pokłaść może w sile, kto umie dobrze wykorzystać chwilę. A tyś młodzieńcze, chłop na schwał, do przygód zęby ci się szczerzą, byłeś ty jeno wiarę w siebie miał, a wszyscy ci uwierzą. Lecz przede wszystkim kaptować kobiety! przy czym ta wiedza będzie nie od rzeczy, że to ich „ach” i „och”, „niestety” — jednym lekarstwem skutecznie się leczy. Naucz się gędzić mową wdzięczną, ładną, a już ci one same w potrzask wpadną. Musisz przekonać je o swej wielkości; zanim się jedna czy druga ośmieli, już tam dotarłeś do sedna miłości bez straty czasu i bez ceregieli. Tak trzeba umieć drogę sobie skracać. Gdzie inni lata zabiegają marnie, tam twoja ręka zdoła puls wymacać, a potem zwinnie w pasie ją ogarnie, do piersi przygnie — przekona się z bliska, czy biódr sznurówka zbytnio nie uciska. UCZEŃ Ze zrozumieniem słowa twoje chłonę. MEFISTOFELES Mój drogi przyjacielu — teoria jest szara, a złote drzewo życia wiecznie jest zielone. UCZEŃ Przysięgam, mistrzu — wielka we mnie wiara, że sprostam wiedzy, i bardzo cię proszę, pozwól, że kiedyś znów się tutaj zgłoszę. MEFISTOFELES Co tylko będę mógł, uczynię chętnie. UCZEŃ Jakoś mi odejść stąd byłoby smętnie bez upominku tej chwili! Racz, panie, do pamiętnika wpisać choćby krótkie zdanie. MEFISTOFELES Z radością. / Pisze — oddaje pamiętnik. / UCZEŃ / czyta / „Będziecie jako bogowie, wiedząc dobre i złe.” / Z oznakami czci wychodzi. / MEFISTOFELES Wierz w to i przysłowie i skłaniaj na podszept węża swe ucho, a już z twym podobieństwem do Boga będzie bardzo krucho! / Faust wchodzi. / FAUST Więc dokąd wreszcie wyruszamy? MEFISTOFELES Byle się woli stało zadość! Mały i wielki świat poznamy;. a cóż za korzyść! cóż za radość z tej wielobarwnej panoramy! FAUST Z poważną brodą nie do pary będzie ta lekkość życia, mniemam, na płochość jestem już za stary, swobody odpowiedniej nie mam; zawsze się czułem taki mały wobec każdego i nieśmiały. MEFISTOFELES Mój przyjacielu — nie dziw! tak z początku bywa. Trzeba mieć dufność w siebie — tym się świat zdobywa. FAUST Więc w drogę! a gdzież służba, konie? MEFISTOFELES To fraszka! Oto płaszcz rozwinę i polecimy w wietrzne tonie! Góry i chmury w locie minę! Zamiast rumaków — wiew ognisty, miast drogi ziemskiej — lot strzelisty! To wszystko ostaw, niech w użycie Faust wolny leci! — w nowe życie!! W PIWNICY AUERBACHA / Faust, Mefistofeles, Frosz, Brandem Zybel, Allmajer. / / Pijatyka wesołego bractwa. / FROSZ Cóż, nikt nie pije? do diaska! wesoło! ponure gęby zasiadły wokoło — siedzą jak kukły słomiane, gnijące, gdzież się podziały dowcipy gorące?! BRANDER Sam krewisz, bratku, pieśni nie zanucisz i swego świństwa do świństw nie dorzucisz! FROSZ / wylewa mu kubek wina na głowę: / Masz za to! BRANDER Świntuchu! FROSZ Chciałeś, a teraz wyzywasz, mój zuchu! ZYBEL Za drzwi, kto się kłóci! Pić, bracia, i śpiewać — kiep ten, co się smuci! Za mną, chłopcy! dalej żywo! ALTMAJER Jak ten się ruszy, to koniec! dajcie waty, bo mi pękną uszy! ZYBEL Dalejże za mną! Echo od powały powiększy głos stokrotnie — będzie śpiew wspaniały! FROSZ Kto się gorszy, niech siedzi cicho w swoim kątku albo niech się wynosi! Trarallaralla la… ALTMAJER Traralla rallla — la! FROSZ Więc gardła w porządku! śpiewa Kochane, święte państwo rzymskie, jak to się jeszcze trzyma… BRANDER Szkaradna polityczna pieśń! Bogu codziennie dzięki składam rano, że mnie na władcę państw nie powołano: wielkim zaiste jest to nieba darem, nie być kanclerzem ani też cezarem. Lecz władza musi być! druhowie mili. wybierajmy przeora z tych, co dużo pili. FROSZ / śpiewa / Słowiczku, leć i mej kochance zaśpiewaj słodkie, czułe stance. ZYBEL Wara mi o kochankach! Dość tego śpiewania! FROSZ Całusa miłej posłać ten drab mi zabrania! śpiewa Otwórz dźwierka! noc cichutka — otwórz dźwierka! nocka krótka — zamknij dźwierka! ranek już… ZYBEL O, śpiewaj, śpiewaj, sław i chwal, a wy słuchajcie radzi — dawno już minął — cóż tam! żal — zdradziła mnie i ciebie zdradzi! Niech ją tam, psiamać, strzyga pieści na dróg rozstaju u figury lub stary cap spod Łysej Góry niech ją wytryka, co się zmieści! Dla jej pieszczoty i miłości szkoda chłopaka z krwi i kości, więc daj ty spokój takiej śpiewce, chodź ze mną okna wybić dziewce! BRANDER / uderza w stół / Uwaga! Baczność! Przyznajcie — znam ja życie! Biedzą się zakochani — chmurno! Trzeba im pieśń zaśpiewać jurną, skomponowaną należycie; a żem to majster jest w tej sprawie, więc — hola! pomagać zabawie! Piosenka będzie całkiem nowa — refrenu powtarzajcie słowa! śpiewa W piwnicy starej szczur raz żył, a miał tam walne jadło, więc jak sam Luter zdrowo tył, brzuch mu porastał w sadło: Kucharka go otruła trutką, oj, cierpiał, cierpiał i niekrótko. jakby go miłość sparła. CHÓR / gromko / Jakby go miłość sparła. BRANDER Szczur się z boleści kurczył, wił, skarżyć się nie miał komu: z każdej kałuży wodę pił, gryzł, skrobał w całym domu, biegał po sieni i po dachu, wściekł się z boleści i ze strachu, jakby go miłość sparła. CHÓR Jakby go miłość sparła. BRANDER W tej trwodze wskoczył w jasny dzień! do kuchni — ziemię drapał — kolo nalepy padł — wśród drżeń ostatkiem siły sapał. A śmiech wytrząsa brzuch kucharce: „Oj, na ostatniej gwiżdżesz szparce, jakby cię miłość sparła!” CHÓR Jakby cię miłość sparła! ZYBEL Jak się raduje głupia młódź przy śpiewce i przy fasce! Wielka mi sprawa — szczury truć! BRANDER U ciebie szczury w łasce! ALTMAJER Pasibrzuch! Patrzcie! Łysa pała! wzrusza ją, wiecie, męczeństwo, bo w wzdętym szczurze uwidziała do siebie znaczne podobieństwo. / Faust i Mefistofeles wchodzą. / MEFISTOFELES Więc przede wszystkim cię wprowadzę w bractwo, gdzie śmiechu wiele — w wesołej żyją, szczęsnej bladze codziennie, jak w niedzielę. Kręcą się w tle zadowolonem jak młode koty za ogonem, gwiżdżą na smutek i na biedę, dopóki mogą pić na kredę! BRANDER To widać muszą być podróżni, dziwaczny strój ich od nas różni; dopiero co przybyli. FROSZ A rzeczywiście! — moi mili, wiwat nasz gród! — tu świat się budzi — nasz gród jak Paryż kształci ludzi. ZYBEL Jak myślisz — kto to może być? FROSZ Ostaw to mnie! zaczniemy pić, już ja podszewkę z nich wypruję! Coś mi się nazbyt dworsko niosą i spoglądają na nas koso — już w lot ich spenetruję! BRANDER Zakład! Targowi to krzykacze. ALTMAJER Może. FROSZ Już ja ich przeinaczę! MEFISTOFELES / do Fausta / Diabeł tuż, tuż przy ich kołnierzu — nie wiedzą nic, że są w więcierzu! FAUST Witamy! ZYBEL Wzajem! cicho, obserwując Mefistofelesa O, la Boga! Toćże ten drugi kuternoga! MEFISTOFELES Wolno się przysiąść? Widzę napój podły, ale kompanii zacnej nie brak — więc korzystamy, gdy nas tu drogi przywiodły. ALTMAJER Wybredny widać ma pan smak. FROSZ Tak ostro waszeć prosto z mostu kropi, pewnoś dziś popił z Filipem z Konopi? MEFISTOFELES / z ukłonem w stronę Frosza / Nie dzisiaj! przed kilkoma dniami widzieliśmy go — właśnie szedł w te strony, mówił, że chce się spotkać z kuzynami, i wam posyła ukłony. ALTMAJER / cicho / Ależ się odciął! ZYBEL Szczwaniak tęgi! FROSZ Już ja przyciągnę mu popręgi! MEFISTOFELES Weszliśmy — słyszym: kipi życie i śpiew przeplata się z uciechą — zapewne głos tu znakomicie odbija sklepień gromkie echo! FROSZ A pan wirtuoz? MEFISTOFELES Ach, mój panie miły, ochota byłaby — za słabe siły! ALTMAJER Zaśpiewaj wasze! MEFISTOFELES Jeśli trzeba — ZYBEL Byleby nowość! Nic nam z pleśni! MEFISTOFELES Spod hiszpańskiego idziem nieba, z krainy wina i pieśni. śpiewa Był król — tak się zaczyna ta pieśń o wielkiej pchle — FROSZ O pchle! słyszycie, bracia? — to dobrze, wasza mość, pchła, nie pchła, zawsze gość! MEFISTOFELES / śpiewa / Był król — tak się zaczyna ta pieśń o wielkiej pchle — kochał ją król jak syna, więc raz po krawca śle: „Ubierz ją, krawcze, modnie, ciasno dopinaj spodnie!” BRANDER „Ale uważaj, krawcze, świetnie, bo jak się raz materia przetnie, to już nie pora na poprawki, a trudno w spodnie wstawiać skrawki!” MEFISTOFELES W jedwabiu, w aksamicie chodziła pchła jak pan, szat jej zazdrościł skrycie obłudny dworski klan, i tego dnia wieczorem została komandorem, a siostry jej bez sporu były damami dworu. I zaraz łaskę ową dwór na swej skórze czuł: służącą i królową pchli motłoch gryzł i kłuł; więc drapią się z ostrożna, bo zabić pchły — nie można! Lecz nam nikt nie zabroni, ukłuje pchła — to po niej! CHÓR / z werwą / Lecz nam nikt nie zabroni, ukłuje pchła — to po niej! FROSZ Brawo! a niech cię las ogarnie! ZYBEL Tak każda pchła niech ginie marnie! BRANDER A na paznokieć z tą gadziną! ALTMAJER Niech żyje wolność! wiwat wino! MEFISTOFELES I ja bym chętnie wypił za zdrowie wolności — cóż, kiedy wasza lura pobudza do mdłości! ZYBEL Skończ już z tą pustą gadaniną! MEFISTOFELES Gdyby gospodarz nie źlił się i nie oponował, chętnie bym arcymiłych gości winem z mych piwnic poczęstował. ZYBEL Dawać! już ja to załagodzę. FROSZ Jeno nam pełną dajcie, nie minie was pochwała, byle szklenica wasza nie była nazbyt mała, bo jeśli mamy być sędziami, musimy popić srodze! ALTMAJER / cicho / Zapewne reńskich winnic są właścicielami. MEFISTOFELES Macie świderek? BRANDER A cóż z tego będzie? Czy beczki macie tam za drzwiami? ALTMAJER Tu jest kosz gospodarza z narzędziami. MEFISTOFELES / bierze świderek — do Frosza / Jakież dobrodziej preferuje? FROSZ Jak to, różnego macie znaku? MEFISTOFELES Każdy wybiera wedle smaku. ALTMAJER / do Frosza / Oho, już wargi oblizuje. FROSZ Ano, mam wybrać, w pierwszym zawsze rzędzie stawiam rodzime — więc niech reńskie będzie! MEFISTOFELES / wierci otwór na kraju stołu przed Froszem / Niech z wosku korki zrobi, kto tam umie! ALTMAJER Kuglarskie sztuczki — aha! już rozumiem! MEFISTOFELES / do Brandera / A pan? BRANDER Ano, niech szampan bieży, byle musował, jak należy. / Mefistofeles wierci — ktoś ulepił z wosku korki — zatyka. / BRANDER Ja się do obcej udam ziemi, gusta się nasze rozminą, precz z chorobami francuskiemi, lecz lubię francuskie wino. ZYBEL / gdy się Mefistofeles doń zbliża / Niech sobie kwaśne pije zgraja, mnie pan słodkiego niech natoczy. MEFISTOFELES / wierci / Więc dam ci dziś tokaja. ALTMAJER Spójrz no mi, panie, prosto w oczy, najoczywiściej nas nabierasz! MEFISTOFELES Dalipan — gdzieżbym się odważył z panami? źle bym wyszedł na tem! Pozwól, bym dalej gospodarzył — — a zatem? ALTMAJER Byle raz-dwa, cóż bym się swarzył! / Przed wszystkimi już wywiercone otwory i zatkane. / MEFISTOFELES / z gestami dziwacznymi / Winogrona rodzi winna macica, rogi na łbie ma kozica, krzewy drzewieją, wino się słodzi, drewniany stół też wino rodzi; wszędzie jest tajemnica — świat ciemna pieczara — by cud się stał, potrzebna jest wiara! Wyciągać korki — używajcie! WSZYSCY / wyciągają korki; tryska wino, chwytają za szklanki / Cud! wino tryska — szklenic dajcie! MEFISTOFELES Ostrożnie! pijcie — lecz nie rozlewajcie! / Piją po raz drugi. / WSZYSCY / śpiewają / Ach, jak nam dobrze się powodzi, jak świni, gdy po błocie brodzi! MEFISTOFELES Lubię niefrasobliwość i humor u ludzi. FAUST Odszedłbym z wielką stąd ochotą! MEFISTOFELES Zaczekaj chwilę — zwierzęcość się zbudzi i całą zawładnie hołotą. ZYBEL / pije nieostrożnie; wino wylewa się na ziemię, wystrzelają płomienie / Ratunku! Ogień! Piekieł progi! MEFISTOFELES / zażegnuje płomień / Uspokój się, żywiole drogi! do kompanii Tym razem ogień był czyścowy tylko. ZYBEL Cóż to? straszycie? weszliście przed chwilką i taki zamęt?! Popamiętasz, bratku! FROSZ Nie radzę ci próbować drugi raz tej sztuczki! ALTMAJER Ja radzę obić draba na ostatku! ZYBEL Już tu poznali twoje diable kruczki — nie nas na hokus-pokus brać! MEFISTOFELES Niech no nie dudni winna kadź! ZYBEL Psiamać! Brakuje ci nauczki! BRANDER Bracia! Kto w Boga wierzy — prać! ALTMAJER / wyciąga korek ze stołu — wystrzela płomień / Płonę! Goreję! ZYBEL Czarodzieje! Nacieraj! naprzód! niech się, co chce, dzieje! / Wyciągają noże — nacierają na Mefistofelesa. / MEFISTOFELES / z gestami poważnymi / Fałszywy obraz, słowa zmylone odmienią umysł, przestrzeń i stronę — bądźcie tu i tam. / Przystają zdumieni — przypatrują się sobie. / ALTMAJER Gdzież jestem? jakiż cudny kraj! FROSZ Winnice! ZYBEL Grona! chcę tam iść! BRANDER Oto polany chłodny skraj — Jaki krzew! jaka kiść! / Chwyta Zybla za nos, inni też się już za nosy wodzą, podnoszą noże. / MEFISTOFELES / jak poprzednio / Mamidło! ustąp na diabła głos — tym żartem darzę was w podzięce! / Znika wraz z Faustem. Bractwo odskakuje od siebie. / ZYBEL Cóż to? ALTMAJER Jak? co? FROSZ Czy to twój nos? BRANDER / do Zybla / Czy to twój nos w mej ręce? ALTMAJER Ognisty prąd po żyłach mych szaleje Podajcie krzesło — mdleję! FROSZ Powiedzcie mi — cóż to się stało? ZYBEL Dawać hultaja! z duszą i z ciałem! nie wyjdzie z rąk mych cało! ALTMAJER Na własne oczy go widziałem — na beczce dunął drzwiami; a nogi mam jak ołowiane! zwraca się ku stołowi Czy też ostało wino z nami? ZYBEL Oszustwo! mamidła nieznane! FROSZ Wszak piłem wino — czy to złuda? BRANDER A winogrona niesłychane? ALTMAJER Jak tu nie wierzyć w cuda! U CZAROWNICY / Faust, Mefistofeles; Kocur-Koczkodan, Kotka-Koczkodan, Młode koczkodany; Czarownica. Na niskim palenisku stoi wielki kocioł; w unoszącym się znad ognia dymie jawią się rozmaite postacie. Kotka-Koczkodan kuca koło kotła, daje baczenie na wrzątek; Kocur z młodymi stoi z boku; nagrzewa się. ściany i powała upstrzone dziwacznymi, czarodziejskimi przyrządami. / FAUST Ohydne są te sztuczki czarnoksięskie! i ty mi każesz wierzyć, że tą drogą szaleństw — wrócą się moje lata męskie? że gusła babskie odmłodzić mnie mogą? że miksturami, które wiedźma warzy, zniweczy starość i zmarszczki na twarzy? Jeśli lepszego nie masz nic — to bez protestu zniosę nadwyżkę starych lat trzydziestu! widać ni umysł twórczy, ni mądra przyroda napoju ożywczego wargom mym nie poda. MEFISTOFELES Rozsądnie mówisz, drogi przyjacielu; lek naturalny też znaleźć potrafię, który do znaczonego doprowadzi celu — lecz to już w innej księdze — w innym paragrafie! FAUST Chcę wiedzieć! MEFISTOFELES Owszem! lek ten bez pieniędzy, bez czarnoksięstwa, mówię, bez lekarza osiągnąć możesz; lecz musisz co prędzej pojechać na wieś, sprząc z losem nędzarza, orać, siać, młócić — i umysł swój chronić, by go myśleniem zbytnim nie roztrwonić; żywić się skromnie, żyć w zgodzie z bydlęciem, po żniwach znowu pole wynawozić; w ten sposób żyjąc i z tym przedsięwzięciem — o lat ośmdziesiąt możesz się odmłodzić. FAUST Nie dla mnie orka, grabie i motyka, do tego już się z młodości nawyka, a mnie nie wabi żywot ciasny, blady. MEFISTOFELES A więc do czarownicy! — innej nie ma rady. FAUST Lecz na cóż wiedźma?! Czemuż ty napoju sam nie uwarzysz? MEFISTOFELES Ostaw mnie w spokoju! Wolałbym tłuc kamienie i mościć rozstaje! Chociaż się wielka sztuka z wielką wiedzą splata, dopiero z cierpliwości twór wielki powstaje. Duch cichy działa, medytuje lata; z czasu się rodzi, z ciągłości potęga i owa moc odrodzeń skuteczna i tęga! A co tu ingrediencji! — jak w tkaninie przędzy, najzawilsze arkana i przemyślne zioła… receptę wprawdzie diabeł daje jędzy, lecz sam wykonać jej nie zdoła! spostrzega Zwierzęta Spójrz, co za kocia familia mizdrząca to pan służący — to pani służąca. do Zwierząt Pani, zdaje się, nie ma w domu? ZWIERZĘTA Nie mówiła nikomu, kiedy powróci; kominem wyleciała, kominem wróci. MEFISTOFELES Kiedyż możemy spodziewać się wróżki? ZWIERZĘTA Aż sobie przy ogniu zgrzejemy nóżki. MEFISTOFELES / do Fausta / Cóż — podobają ci się te kocięta? FAUST Obrzydłe, szkaradne zwierzęta! MEFISTOFELES A właśnie dyszkur z tą czeredą to dla mnie rozkosz niepojęta. do Zwierząt Powiedz no, socjeto przeklęta, co się w tym diablim kotle praży? ZWIERZĘTA Dziadowska zupa dla nędzarzy. MEFISTOFELES Więc los was, widzę, gośćmi darzy. KOCUR / podchodzi do Mefistofelesa — łasi się / Grajcie ze mną w kości, pragnę majętności — przy mnie wygrana! Obaczysz wtedy bogacza z biedy, z kocura pana. MEFISTOFELES Tej małpiej donżuanerii śni się też stawka na loterii. / Tymczasem młode koczkodany bawią sie dużą kulą, właśnie ją przytoczyły. / KOCUR Oto jest ziemska kula — podnosi się — opada. Kręci się, toczy, tuła, a kot nią włada; jak szkło dźwięczy. Kto ją rozłamie, ten się okłamie pustkami wnętrzy; błysk, blask tu i tam omamienie, kłam; umrzesz z swej winy, nie baw się banią! kula jest z gliny, czerepy zranią. MEFISTOFELES Na cóż to sito? KOCUR / zdejmuje je / By cię obito za twoje myto! do Kotki Spójrz no przez sito, czy to jest złodziej, czyli dobrodziej? MEFISTOFELES / zbliża do ognia / A ten gar na co? KOCUR I KOTKA To ci ladaco, nie wie, co gar, co kocioł, co war, matołek! MEFISTOFELES Niegrzeczny gbur! KOCUR a oto wygodny stołek! / Mefistofeles zniewolony siada. / FAUST / przez ten czas wpatruje się w lustro — to odstępuje, to podchodzi / Cóż za uroczy obraz moim oczom to czarodziejskie podaje zwierciadło? Miłości! nieś mnie przestrzenią przeźroczą, kędy króluje urocze widziadło! Gdzież ten kraj święty, boże uroczysko, w którym sen jawą jest — w błękicie żyje! Stąd ciebie widzę… gdy podchodzę blisko, mgła cię zazdrosna zasłania i kryje. O, najpiękniejsza niewiasto na świecie, rozkwita w krasie niźli róża wonniej! Piękno i szczęście w tej jednej kobiecie, której ni serce, ni myśl nie zapomni! MEFISTOFELES Słusznie! — chcesz wiedzieć, skąd się piękność wzięła: przez sześć dni długich Bóg pracował znojnie; zadowolony z swego arcydzieła, już dnia siódmego odpoczął spokojnie. Wpatruj się w zjawę — upij się do syta, moja moc sprawi, iż pryśnie zasłona, a piękność żywa, ze snu rozpowita, padnie szczęśliwa w szczęśliwsze ramiona. Faust wpatruje się ustawicznie w zwierciadło. Mefistofeles rozpiera się w krześle — bawi się wachlarzem — mówi w dalszym ciągu. Siedzę jak król na tronie — oto królewski znak — ten wachlarz — berło moje, jeno korony brak. ZWIERZĘTA / które dotychczas w pociesznych podskokach harcowały, przynoszą z wielką wrzawą koronę / Jedni w pokorze się gną, drudzy drwią; zlep tę koronę potem i krwią! nieopatrznie wydzierając sobie koronę, łamią ją na dwie części: w podskokach Stało się, stało — symbol — czcze dymy — Cóż nam zostało? już tylko rymy! FAUST / w stronę lustra / Ja oszaleję! oszaleję! MEFISTOFELES / wskazuje na Zwierzęta / Ze mną się też niedobrze dzieje. ZWIERZĘTA Wspak, w poprzek kryśl, aż znajdziesz myśl. FAUST / jak poprzednio / Ogień mnie spala, żar mnie dusi, uchodźmy prędko, prędko stąd! MEFISTOFELES / jak poprzednio / Chcąc nie chcąc, każdy przyznać musi, że poetycki drży w nich prąd. / Zupa w kotle wykipiała, bucha płomień wysoko pod okap komina, czarownica wpada poprzez ogień z krzykiem straszliwym. / CZAROWNICA A! przeklęte bydło, przeklęte świnie, żar opuszczony, dom wyogniony, przeklęte bydło! Kara nie minie! zauważyła Fausta i Mefistofelesa Kto tu? skąd? Kto tu? skąd? kto tu się skrada do mojej włości? Trąd i zagłada, żar spali kości! / Nabiera chochlą płomienie z kotła — pryska nimi na Fausta, Mefistofelesa i Zwierzęta. Zwierzęta wyją. / MEFISTOFELES / trzonem wachlarza tłucze szklanki i garnki / Na części to — — na szczerby to — stłuczone szkło! To tylko żart — takt, bity szyk — lecz tyle wart, co i twój krzyk. Czarownica cofa się zła i przerażona Poznałaś już, wiedźmo i jędzo, swojego pana i mistrza? Zawalę dom — ostaną zgliszcza, a wiatry koty twe rozpędzą! Gdzież respekt twój przed tą czerwienią — kogucie pióro — spójrz no — blisko! jak się w tym ogniu lśnią i mienią — cóż? może podać mam nazwisko? CZAROWNICA Łaski! przyszliście do mnie skryto! Gdzież, panie — końskie twe kopyto? Gdzież twoje kruki? MEFISTOFELES Dość już na dzisiaj tej nauki! Dawnoś mnie przecież nie widziała — myślisz, że przyszedł taki-siaki, a tu kultura świat opanowała, która i diabłom dała się we znaki! Przepadły już dziecinne baśnie, ogon nikogo już nie złudzi, a co do nogi końskiej — właśnie trudno z nią iść pomiędzy ludzi. Chcę mieć swobodę, korzyść i nogę niebrzydką, od dawna paraduję z przyprawioną łydką. CZAROWNICA / tańczy / Radością jestem opętana, dziś gościem mam szatana! MEFISTOFELES Nazwisko zamilcz — sza! szkarado! CZAROWNICA Czemuż? czy ono wam zawadą? MEFISTOFELES Ludzie me imię w baśniach pochowali. lecz jak źle żyli, tak i żyją zwadą Złego pozbyli się — lecz źli zostali! Tytułuj mnie baronem, to popłaca w świecie, toćże szlachcicem jestem, szlachcicem się czuję: że w żyłach mam błękitną krew, nie wątpisz przecie. a oto klejnot, którym ja się pieczętuję. / Gest czyni nieprzyzwoity. / CZAROWNICA / śmieje się do rozpuku / Ha, ha, ha! To jest twój wypróbowany sposób, poznałabym cię, kpiarzu, wśród tysiąca osób! MEFISTOFELES / do Fausta / Ucz się, mój przyjacielu, może się przydarzyć, byś wiedział, jak to wiedźmy sprytnie z mańki zażyć! CZAROWNICA Czymże usłużyć mam, wróżbą czy lekiem? MEFISTOFELES Trza nam napoju, co młodość przywraca, musi dostały być, wytrawny wiekiem, bo krzepkość jego wiek wzbogaca. CZAROWNICA Chętnie! — mam starą butelczynę, z której pociągam sama czasem, chętnie odstąpię leku krztynę — a likwor — czysty! Ani kwasem, ni siarką już nie zalatuje! cicho lecz umrzeć może! ryzykuje! MEFISTOFELES Daj jeno mocny — będzie zdrów! Więc do roboty — dalej! zrób czarci krąg, zaklęcia zmów i pełną szklankę nalej! / Czarownica w cudacznych podskokach i gestach zatacza krąg; ustawia w nim przedmioty fantastyczne — szklane naczynia podzwaniają, kotły dudnią; z dźwięków tych splata się muzyka niesamowita; wreszcie przynosi foliał olbrzymi, grupuje koczkodany w kręgu; dzierżą pochodnie, podtrzymują księgę, Fausta wabi do wnętrza. / FAUST / do Mefistofelesa / Cóż to jest? powiedz! co to z tego będzie? Te ruchy obłąkańcze, cudaczne narzędzie znam nazbyt dobrze — nienawidzę z duszy — mnie oszukańcza praktyka nie wzruszy! MEFISTOFELES Ech! drobiazg, żarty, trochę śmiesznych pokus, toć istne głupstwo, więc nie wszczynaj sporu, jak lekarz, tak i ona robi hokus-pokus, ażeby napój dojrzał i nabrał wigoru. / Zniewala Fausta do wejścia w krąg. / CZAROWNICA / recytuje z księgi z wielką przesadą / Oto twoje uczynki: dziesiątkę zrób z jedynki, opuść dwójkę, natychmiast wezwij trójkę, wszystko dla złotej ery! Przekreśl cztery z piątki i szóstki — mówi czarownica — niech się siódemka z ósemką wyświeca; wymotaj z wątka dla dokończenia: dziewiątka jedynką, zerem dziewiątka. Oto czarownic tabliczka mnożenia. FAUST Wiedźma wyplata mętne banialuki. MEFISTOFELES Och, to nie koniec jeszcze tej nauki, ja ją przewertowałem — wierzaj, nie szło gładko, zanim do tego wniosku doszedłem, że w wierze sprzeczności są dla mędrców i głupców zagadką; lecz są to sprawy stare — chociaż wiecznie świeże, z trójcy jedność, z jedności trójcę wyprowadzać, oto fałsz, którym prawdę czystą się zabija; a uczą nas i mówią: to się musi zgadzać! Głupstwo jest wieczne — ludy mrą, ono nie mija! Zazwyczaj wierzy człowiek, gdy usłyszy słowa, że pod ich wierzchnią szatą myśl się jakaś chowa. CZAROWNICA / w dalszym ciągu / Potęgi, siły wiedzy zawiłej, zamknięte dla świata zgłoski, kto myśl zatraci. ten się wzbogaci: zdobędzie ją bez troski. FAUST Bajdurzy strasznie czarci stwór — mnie pęka łeb — ona wciąż więcej! zda mi się, jakbym słyszał chór upartych błaznów sto tysięcy. MEFISTOFELES Więc dość już tego, zakończ, sybillo, zabiegi, niechże mu mocny napój te męki osłodzi, prędko podawaj kielich — a natocz po brzegi, przyjacielowi memu pełny nie zaszkodzi; zresztą doktorska to persona, wielce godna, niejeden kielich w życiu wychyliła do dna. / Czarownica pośród karesów i ceremonii nalewa napój do czary. Z chwilą, gdy Faust czarę do ust podniósł, wybuchnął z niej płomień. / MEFISTOFELES Wypij odważnie aż do krzty, niech ci się lice rozpromieni; ze samym diabłem jesteś na ty, a lękasz się płomieni?! / Czarownica rozwiera krąg, Faust występuje z niego. / MEFISTOFELES Ruszaj się żwawo, spocząć ci nie wolno! CZAROWNICA Niechże wam siły lek wróci młodzieńcze! MEFISTOFELES / do Czarownicy / Za krzątaninę twą mozolną na Łysej Górze się odwdzięczę. CZAROWNICA / do Fausta / Oto piosenka — ona da ci władzę, W wszelkiej obierzy doradzi skutecznie. MEFISTOFELES / do Fausta / Chodź żwawo ze mną — ja cię poprowadzę — teraz wypocić musisz się koniecznie, aby napoju czarodziejska siła ze sfer zewnętrznych w głębie ku wnętrznościom statecznie się rozprowadziła. Więc ruch! już później wypoczniem do woli; rychło poczujesz z rozkoszną radością, jak Amor w tobie tańczy i swawoli. FAUST Pozwól mi spojrzeć jeszcze raz w zwierciadło, raz jeszcze obraz ujrzeć chcę uroczy! MEFISTOFELES Po co? niebawem niewieście widziadło w krew się i ciało wdzięcznie przeistoczy. cicho Już ciebie żądze jak wicher pożeną; każda kobieta zda ci się Heleną. ULICA / Faust, Małgorzata, Mefistofeles Małgorzata przechodzi. / FAUST Piękności twej, nadobna pani, moją osobę składam w dani! MAŁGORZATA Anim ci pani, ni nadobna — przystojniej wracać mi z osobna. / Wymyka się i oddala. / FAUST Jak mi Bóg miły, śliczne dziecię! tak pięknej nie spotkałem w świecie, skromna, cnotliwa, bardzo zgrabna, zalotna nieco i powabna; różowość warg, jagód pogoda urzekła mnie do cna uroda; a oczka skrywa jak najskromniej — już jej me serce nie zapomni! Zbyła mnie krótko, węzłowato. jeszcze ją więcej kocham za to! / Wchodzi Mefistofeles. / FAUST Moją być musi ta podwika! MEFISTOFELES Która? FAUST — A właśnie przeszła tędy. MEFISTOFELES Ta? — wraca wprost od spowiednika, przewiny zmazał jej i błędy — po prawdzie żadne! sam słyszałem, ukryty za konfesjonałem; cóż to za spowiedź? sama cnota! Tu, bracie, na nic ma robota! FAUST Skończyła wszak czternaście lat? MEFISTOFELES Mówisz jak stary, kuty wyga, co każdy uszczknąć pragnie kwiat, co się przed cnotą, czcią nie wzdryga sądzi, że wszystko zdobyć można! Czasem, mój panie, trza z ostrożna! FAUST Daj no mi pokój, mój mentorze! Morały! w niestosownej porze! To ci powiadam: jeśli ona, w której gorąca krew rozkwita, dzisiaj nie padnie w me ramiona — to koniec z nami, panie, kwita! MEFISTOFELES Kąpanyś w warze! zostaw mi przynajmniej choć czternaście dni — niech się sposobność dobra zdarzy. FAUST W siedmiu godzinach się uwinę, jak nic zdobędę tę dziewczynę, a diabeł o tygodniach gwarzy! MEFISTOFELES Francuska w mowie twej maniera; niechże się waszeć nie upiera: tak prędko? cóż to za użycie? przedłużać rozkosz, cicho, skrycie zabiegać, starać się, uwodzić, posprzeczać się i znów pogodzić, aż pieszczotami odurzona, stęskniona — padnie w twe ramiona. wszak figle znasz Dekamerona! FAUST Ja bez tych przypraw czuję żądzę. MEFISTOFELES Bez żartów i bez gniewu! sądzę, że z tą dziewczyną będzie bieda, bo się zbyt prędko zdobyć nie da; atakiem nie dopniemy celu, trzeba się uciec do fortelu. FAUST Zaprowadź mnie do jej komnaty, pozwól mi dotknąć się jej szaty lub daj mi piersi jej zasłonę — podwiązkę bodaj! ogniem płonę! MEFISTOFELES Chcę cię przekonać, że twa męka prawdziwie boli mnie i nęka, przeto cię zaraz po kryjomu, dziś jeszcze — wwiodę do jej domu. FAUST Zobaczę ją! Posiędę? MEFISTOFELES Nie! Zbyt jednak niecierpliwisz się! Jest u sąsiadki o tej porze; tym bardziej twa tęsknota może myślą upajać się samotnie i barwić przyszłość tysiąckrotnie, jej bliży odurzona czarem. FAUST Więc chodźmy! MEFISTOFELES Jeszcze wczesna pora. FAUST Chciałbym ją uczcić zacnym darem! MEFISTOFELES Już dar? Tak zaraz? myśl twa skora! Lecz owszem — brawo! nic w tym złego — — przeciwnie — dotrzesz w mig do celu! Spośród zaklętych skarbów wielu wyszukam coś odpowiedniego. / Wychodzą. / KOMNATKA MAŁGORZATY / Małgorzata; Faust, Mefistofeles. Wieczór. / MAŁGORZATA / zaplata warkocz / Kto to mógł być? Kto mnie, nieznaną, zaczepił w mieście dzisiaj rano? wcale przystojny, coś w nim jest krew widać zacna — pański gest i wzięcie całe — gładkość twarzy; kto bądź się przecie nie odważy. / Wychodzi. / / Wchodzi Mefistofeles z Faustem. / MEFISTOFELES Wejdź — tylko cicho! los poszczęścił nam. FAUST / milczy chwilę / Dziękuję — pragnę zostać sam. MEFISTOFELES / myszkuje / Tak schludnych dziewcząt mało mam. / Wychodzi. / FAUST / rozgląda się / Witaj mi, cichy zmierzchu dnia, komnaty tej urocze śnienie! Serce! miłością spłoń do dna, nadzieją ukój swe cierpienie! Jakże ten spokój pieści mnie ładu, ufności pieniem cichem! Każdy tu przedmiot ciszą tchnie, ubóstwo staje się przepychem! siada w skórzanym fotelu przy łóżku Przyjmże mnie ty, coś długie pokolenia bronił w rozpaczy, przytulał w radości! Ileż to razy w ciszy twego cienia dzieci zaznały ojcowskiej miłości! Może tu właśnie za gwiazdkowe dary w podzięce szczęsnej, co lice zrumienia, do ręki dziada przypadałaś starej, o dziewczę miłe! — Zasłuchany w ciszę, ducha twojego widzę, jak przecudnie w takt prac domowych wdzięcznie się kołysze, jak kobierczykiem stół zaścielasz schludnie — nawet szmer piasku u stóp twoich słyszę… Ręko nadobna, twój to cud i władza sprawia, że chata w niebo się przeradza. A tu! odgarnia zasłonę łóżka Rozkoszą, lękiem serce pała! Ach, marzyć tu godziny, dnie; ta, gdzie przyroda w cichym śnie anielską postać kształtowała! Tu spoczywało wonne ciało, tu życie w piersiach falowało, przeczyste świętych cnót przędziwo przędło jej obraz — boże dziwo! I stoję tu — i na co — po co? wzruszenia myśli moje złocą; serce stęsknione w piersiach drży! Nieszczęsny Fauście — czy to ty? Urok opływa sprzęty, ściany; użyć przyszedłem z miną chwata, a oto marzę rozkochany! Czyż nami los jak liśćmi wiatr pomiata? tak! bo gdyby teraz się zjawiła I nagłe przekroczyła próg, błagałbym kornie: wybacz, miła! Faust! wielki! u jej małych nóg! MEFISTOFELES / wbiega / Wraca! uciekaj, póki pora! FAUST Odejdź! nie wyjdę stąd! MEFISTOFELES Oto szkatułka wcale spora, nie pytaj — mniejsza skąd; ukryj ją zgrabnie tutaj w szafie, już zbałamucić ją potrafię, możesz mi wierzyć. — Istne cuda są w tej szkatule — można nią uwieść niejedną!! Rzecz się uda — dziecko jest dzieckiem, gra jest grą. FAUST Nie wiem doprawdy… MEFISTOFELES Co? wahanie? Skarbu ci żal? a — w tym sposobie radzę pożądań zbyć się, panie, dać święty spokój mej osobie, chwil nie marnować — szkoda czasu! me przeczuwałem skąpca w tobie! Rąk nie żałuję, w łeb się skrobię… ustawia szkatułkę w szafie, zamyka się A teraz precz stąd! prędko! … tak sprawnie manewruję wędką, by złowić dla cię kąsek smaczny, a ty w bezwoli tu rozpacznej czy w osłupieniu, czy w bezwładzie, stoisz jak student na wykładzie, którego troski trapią liczne — fizyczne i metafizyczne! Ach, dość już! Chodź! / Wychodzą. / MAŁGORZATA / z lampą / Tak duszno tutaj i parno, otwiera okno na dworze wcale nie skwarno. Jakoś mi dziwnie na duszy, w tej domu samotnej głuszy — matka nie wraca, drżę cała odurzona, struchlała. / rozbiera się i nuci / Był w Thuli król wielkiej cnoty — owiał go legend czar — otrzymał puchar złoty, kochanki ostatni dar. Droższy mu był nad życie, miłosny żar w nim tkwił — król łzę ocierał skrycie, ilekroć z niego pił. Gdy śmierć nadeszła — spokojnie przeliczył miasta, wsie, i rozdał wszystko hojnie, jeno puchara nie. Kędy spienione morze roztrąca się o brzeg — do uczty ostatniej na łoże w gronie rycerzy legł. Grały mu morskie odmęty, słuchał ich pieśni i pił — i rzucił puchar święty w mórz tonie z całych sił. I patrzał zamglonym wzrokiem w topiel chłonącą — bez skarg — aź śmierć zasnuła go mrokiem z tą kroplą wina u warg. chce suknie zwiesić w szafie — spostrzega szkatułę Patrzcież — szkatułka jakaś stoi, ale skąd tutaj? w szafie mojej? o, jakżeż mnie to niepokoi! wszakże zamknęłam szafę! — może to zastaw złożył kto? Otworzyć? nie otworzyć? Boże! chyba otworzę! A to co? Cóż to za cuda te klejnoty — toć wielka pani i w niedzielę może się w nich pokazać śmiele! Ustroję się w ten łańcuch złoty — jak się to w słońcu musi skrzyć! Czyjaż to własność może być? / przystraja się — podchodzi do lustra / Gdybym choć te kolczyki miała! jak się to zmienia postać cała! Bo i cóż piękność, młodość wreszcie? pewno — przydatne to niewieście, lecz jeśli chwali za to ktoś — to raczej z litości jeno; — złoto znaczy! i gorzej: przed zlotem się korzy i złotem się puszy cały świat! Biednemu w oczy wicher prószy! PRZECHADZKA / Faust, Mefistofeles. Faust przechadza się w zamyśleniu, zbliża się Mefistofeles / MEFISTOFELES Na piekielne czeluści! do stu miłosnych omamień! Mało mi wszystkich wyzwisk! Kląłbym w żywy kamień! FAUST Co takiego? cóż się stało? Jakiż ciebie uciął giez? MEFISTOFELES Diabłu bym oddał ciało, ale sam jestem bies! FAUST Pocieszny jesteś w swym obłędzie! Diabły szaleją — co to będzie? MEFISTOFELES Toć pomyśl jeno — te psie pały, klechy, zabrały skarb nasz cały! Matka klejnoty zobaczyła, coś niedobrego w nich zwietrzyła — a ma węch baba — wierzaj mi — w modlitewnikach wiecznie tkwi — więc jakie by nie były sprzęty, wysznuchta: świecki czy też święty; nie dziw więc, że klejnotów blask nie zdradzał przed nią zbytku łask. — Skarb nienabyty na złe przecie wyjść tylko może, moje dziecię. Matce go ofiarujmy Boskiej, niech nam łaskawie ujmie troski. Małgosia się skrzywiła srodze: Klejnotów żal niebodze. Myśli, czy może być niecnotą ten, kto klejnoty daje, złoto? Lecz matka zaraz woła klechę; przychodzi, no i ma uciechę — do skarbu oczy mu się śmieją! Powiada — jak umieją księża: — Kto przezwycięża się — zwycięża: a kościół ma żołądek strusi. tyle tych skarbów strawić musi, a na niestrawność nie choruje — tak słodko obie panie kusi — więc się i tym nie struje. FAUST To znany zwyczaj — mnie się widzi: królowie czynią tak i Żydzi. MEFISTOFELES Ale co dalej — słuchaj proszę: zabrał bez dzięki całe mienie, jakby to były marne grosze; łańcuch, kolczyki i pierścienie zgarnął do kabzy jak orzechy — pełen anielskich słów pociechy; bliźnim zdrój łaski — skarb dla siebie — a baby były w siódmym niebie. FAUST A Małgorzata? MEFISTOFELES — No cóż — siedzi i medytuje, głowę biedzi — niespokojnymi widzi snami tego, co darzył klejnotami. FAUST Żal mi jej szczerze! Proszęć serio, obdarz ją jeszcze biżuterią, tamta nie była bardzo ważka. MEFISTOFELES Dla ciebie wszystko fraszka! FAUST Wypełń sumiennie me zlecenie: z sąsiadką wejdź w porozumienie — bądź diabłem wreszcie, nie mazgajem! A Małgorzacie przynieś złoto. MEFISTOFELES Wykonam rozkaz twój z ochotą! Faust wychodzi. Otom do dudka poszedł w najem! Aby dogodzić kaprysowi umiłowanej damy swojej, sprzeda kochliwiec, dudek wieczny, noc wygwieżdżoną, dzień słoneczny. U SĄSIADKI / Marta, Małgorzata, Mefistofeles. / MARTA / sama / Wybacz mężowi memu, Panie, lecz boskie było z nim skaranie! Poszedł ni stąd, ni zowąd w świat, a ja tu czekam tyle lat. Przecież kochałabym go szczerze i dom by miał, i stół, i leże. płacze Kto wie, odkąd już jestem wdową! Żeby choć dowód! jedno słowo! / Małgorzata wchodzi. / MAŁGORZATA Ach, pani Marto! MARTA No, cóż? mów! MAŁGORZATA Drżę i słów sklecić nie potrafię, wyobraź sobie, oto znów szkatułkę w mej znalazłam szafie. a jakie cuda wewnątrz lśnią! — gdzie tam się pierwszej równać z nią! MARTA Nic nie mów matce — jak się dowie, zaraz spowiednikowi powie. MAŁGORZATA Spójrz jeno! popatrz! cóż za dziwa! MARTA / przystraja ją / W czepkuś rodzona i szczęśliwa! MAŁGORZATA Szkoda — w kościele ani w domu nie mogę pokazać się nikomu. MARTA Gdy matka wyjdzie lub się zdrzemnie, przychodź tu do mnie potajemnie; ustroisz się przed lustrem ładnie; ostoję zawsze znajdziesz we mnie. Gdy się sposobność zdarzy, duszko, kiermasz lub festyn jakiś w mieście, stopniowo, nikt nic nie odgadnie. raz łańcuch włożysz — perłę w uszko — matka się nie spostrzeże, wreszcie oczy zamydlić można snadnie. MAŁGORZATA Skąd te szkatuły? — powiedz — czyje? w tym się niesamowitość kryje! Pukanie. To matka pewno — już się płoszę! MARTA / wyjrzała przez zasłonę / Pan jakiś obcy: proszę! / Wchodzi Mefistofeles. / MEFISTOFELES Mojej wizycie obcesowej raczcie wybaczyć, piękne panie! cofa się z oznakami czci przed Małgorzatą Szukam cnej pani Mieczykowej. MARTA To ja — do usług panie. MEFISTOFELES / cicho do Marty / Poznałem panią; na dziś dość, widzę — u pani znaczny gość. Przepraszam bardzo, iż wejść śmiałem, przyjdę wieczorem, nie wiedziałem. MARTA / głośno / Wyobraź sobie, moje dziecko, Pan cię za pannę wziął szlachecką. MAŁGORZATA Zbyt łaskaw pan! dziękuję panu, lecz jestem z mieszczańskiego stanu, a te klejnoty nie są moje. MEFISTOFELES Kobietę stroi wdzięk — nie stroje, a pani wzięcie ma, spojrzenie; znajomość bardzo sobie cenię. MARTA Wybacz ciekawość mą niewieścią… MEFISTOFELES Przychodzę z niewesołą wieścią! Mąż pani umarł — świeć mu, Panie! przeze mnie śle swe pożegnanie. MARTA Umarł! — o serce to nie lada! Umarł mój mąż! Biadaż mi, biada! MAŁGORZATA Ach, ona umrze z tej boleści! MEFISTOFELES Więc posłuchajcie smutnej wieści. MAŁGORZATA Niechaj nie kocham, póki żyję! kochać — to w jednej lec mogile! MEFISTOFELES Radość udrękę — męka radość kryje. MARTA Jakież ostatnie były jego chwile? MEFISTOFELES W Padwie jest jego grób, tam leży u stóp świętego Antoniego, anioły w wszelkiej go obierzy na poświęconej ziemi strzegą. MARTA Cóż więcej? mów, choć serce drży! MEFISTOFELES Tak, wielka prośba, dla pocieszeń zamów za niego trzysta mszy! Poza tym — pusta moja kieszeń. MARTA Przecież choć drobiazg jaki dał! Toćże czeladnik w kabzie na dnie chowa pamiątkę; gdy tak padnie, raczej głoduje — a jej strzeże… MEFISTOFELES Nic nie poradzę, choćbym chciał; nie putał grosza, powiem szczerze, cierpiał za grzechy, klął swój los, lecz tym się nie wypełni trzos. MAŁGORZATA O, wielkie ludzkie jest cierpienie! Wieczne mu, Panie, odpocznienie. MEFISTOFELES Pani powinna znaleźć męża — twa tkliwość mnie zwycięża! MAŁGORZATA Czas jeszcze na mirtowy wianek. MEFISTOFELES Jeśli nie mąż, to choć kochanek. Możesz się mierzyć sceptr czy złoto z słodką w ramionach twych pieszczotą? MAŁGORZATA Zwyczaj ten u nas nie uchodzi. MEFISTOFELES Zwyczaj — obyczaj! cóż to szkodzi. — MARTA Mówcie, panie! MEFISTOFELES Nad śmierci jego stałem łożem, po prawdzie był to barłóg szpetny; zgon jak i żywot był nieświetny, lecz zmarł przykładnie z słowem bożem. Mówił „O, jakże siebie nienawidzę! dom opuszczony, rzemiosło i żona; straszne me winy — dziś dopiero widzę! Ach, te wspomnienia! wybaczyż mi ona?!” MARTA / z płaczem / Kochany człowiek! Wybaczam mu z serca! MEFISTOFELES Lecz rzekł: „więcej jej niż mojej winy!” MARTA Oszczerca! Kłamał! nie uszanował ostatniej godziny! MEFISTOFELES W gorączce tak zapewne bredził, choć się to na tym znać potrzeba. Mówił, że życie tak przebiedził w tym przysparzaniu dzieci, chleba, słowem, wszystkiego — w wielkim znoju, a sam nie zaznał, rzekł, spokoju. MARTA Zapomniał o miłości naszej, o przysiędze, o dziennym uganianiu, o nocnej mordędze! MEFISTOFELES Nie! Niezupełnie! Owszem — tęsknił duszą, ciałem; pamiętam, opowiadał: „Z Malty wyjeżdżałem — o zdrowie żony, dzieci, modłym słał do Pana I wraz się szczęście pokumało z nami; statek spotkalim wielkiego sułtana naładowany po burty skarbami — napadliśmy nań, zdobyli go śmiele i mnie część łupów przypadła w udziele”. MARTA Jakie? gdzie? pewno je zakopał w ziemi? MEFISTOFELES Dokładnie nie wiem, co się stało z niemi; pomnę jedynie, że dziewczynka śniada zajęła się nim i była zeń rada, to było w Neapolu; miłego pożycia pamiątkę nosił aż do końca życia. MARTA A szelma! własne dzieci okradł! złodziej! ty karm je, matko, ty je, matko, odziej, a mąż z dziewkami po świecie się włóczy! MEFISTOFELES Kto się nauczył, już się nie oduczy; umarł biedaczek z tego! ano, trudno! Lecz wam w tym stanie wdowim pewnie nudno! radzę wam: rok żałoby, a potem wesele! MARTA O, już takiego jak nieboszczyk pewnie nie znajdę! mój głuptasek! o, takich niewiele! dorównaż mu kto drugi? płaczę po nim rzewnie; tylko że się tak ciągle parał tą włóczęgą, za babami uganiał, wińsko smolił tęgo, no i ta gra w kosteczki, ta go rujnowała! MEFISTOFELES No, no — toć widzę, nie było tak źle, bo jeśli tak umowa stała, ja tobie, a ty mnie, nawzajem sobie wybaczamy, to — słowo daję! bez obsłonki! zmieniłbym z wami rad pierścionki! MARTA Ach, wolne żarty! Figlarz z pana! MEFISTOFELES / cicho / A teraz w nogi! Baba szczwana ślub bodaj z diabłem zawrzeć rada. do Małgorzaty A któż serduszkiem pani włada? MAŁGORZATA Co pan chce rzec? MEFISTOFELES / cicho / Istoto dobra i niewiedna! głośno Żegnam: MAŁGORZATA Żegnajcie! MARTA Lecz rzecz jeszcze jedna: jak to uzyskać — pewnie, panie, wiecie — o zgonie męża prawne zaświadczenie: lubię porządek i czyste sumienie, zgon ogłoszony pragnę mieć w gazecie. MEFISTOFELES To drobiazg, pani, który przewidziałem, zeznania świadków dwóch przed trybunałem starczą zupełnie! zajmę się tym skrzętnie, mam przyjaciela, co zaświadczy chętnie; bardzo wytworny pan; z nim tu przyjdziemy. MARTA Bardzo dziękuję! MEFISTOFELES / do Małgorzaty / Panią zastaniemy? To bardzo miły chłopiec — w podróżach obyty, dla pań pełen atencji, czci niepospolitej. MAŁGORZATA Wstydem się spalę, lica zapłoną szkarłatem. MEFISTOFELES W krasie swej stanąć możesz bez wstydu przed światem. MARTA Za domem moim jest wirydarz mały, tam dziś wieczorem będziemy czekały. ULICA / Faust, Mefistofeles. / FAUST I cóż? więc jakże? jakież wieści? MEFISTOFELES Brawo! Pan, widzę, płonie nie na żarty! wierę — rychło się panicz z Małgosią popieści. Dziś wieczór spotkasz się z nią w ogrodzie u Marty. Co to za baba kuta! ma w niej diabeł służkę, kuplerka wymarzona! stworzona na wróżkę! FAUST Świetnie! Nie będziem czasu tracić! MEFISTOFELES Lecz widzisz, trzeba jej zapłacić. FAUST Przysługę wynagrodzić trzeba. MEFISTOFELES Musim zaświadczyć jak należy, że mąż jej przeniósł się do nieba, a zewłok jego w Padwie leży. FAUST Więc w podróż!? MEFISTOFELES Wpisz się w głupców bractwo! Świadectwo złożyć masz, nie jechać! FAUST Nie piszę się na to matactwo, kiepski twój plan, trza go poniechać! MEFISTOFELES O, mężu świątobliwy! Panie, czy to raz pierwszy w twoim życiu fałszywe złożyć masz zeznanie? Czyliż o Bogu, świecie, o wszelkim żywiole, o człowieku zamkniętym w wszechistnienia kole, o świadomości ludzkiej, iż jest nieśmiertelną, nie plotłeś prawd rzekomych z odwagą bezczelną? Bądź szczery, przyznaj proszę, że o tym wiesz tyle, co o pana Mieczyka nieznanej mogile! FAUST Byłeś i jesteś kłamcą i sofistą. MEFISTOFELES Im głębiej, bardziej mroczno i bardziej jest mglisto; już jutro z czcią należną, wymowy potęgą tumanić będziesz dziewkę z wiarą oczywistą I poprzesz swoją miłość wieczystą przysięgą. FAUST To z serca! MEFISTOFELES Pięknie! rzecz dla mnie nie nowa! A potem o wierności będą słowa znaczne, O przemożnym popędzie — ostatnie! rozpaczne! Czyliż to także będzie — powiedz! — serca mowa? FAUST Tak jest: bo jeśli czuję i dla mych uczuć szukam słów, gdy się wspólnoty nić wysnuje i w mgłach otchłani gubi znów, kiedy w wszechświata szukam łonie najdalszej w mrokach lśniącej skry, gdy ogień, który we mnie płonie, nazwę wiecznością, czy to też kłamstwo, czarcie gry?! MEFISTOFELES Lecz słuszność przy mnie! FAUST Dosyć! prowadź! Kto umie szpadą słów szermować, zawsze ma rację; a więc: ty! Chodźmy! tematu tego więcej nie poruszę — twoja racja! przegrałem, bo ustąpić — muszę! OGRÓD / Faust, Małgorzata, Mefistofeles, Marta. Małgorzata z Faustem, Mefistofeles a Martą spacerują na przemiany. / MAŁGORZATA Ja wiem, pan tylko tak z grzeczności rozmową bawi mnie układnie. Wojaże uczą uprzejmości zażywać, gdzie wypadnie. Jeno mi to jest bardzo dziwno, że pan rozmawiać chce z naiwną. FAUST Ponad mądrości cenię więcej wzrok, słowo, urok twój dziewczęcy. / Całuje ją w rękę. / MAŁGORZATA Nie trzeba, nie! przepraszam bardzo. Ja nie mam ręki gładkiej, robotą ręce me nie gardzą, z mej woli — z woli matki. / Przeszli. / MARTA Więc wy tak, panie, zawsze w drodze? MEFISTOFELES Ciągle ku innym, nowym krajom pcha zawód, obowiązki gnają; czasem ta zmiana boli srodze. MARTA W latach młodzieńczych łatwiej sami dajemy sobie radę w świecie, lecz kiedy starość już za drzwiami — samotność gniecie, bardzo gniecie, lecz pewno sami o tym wiecie. MEFISTOFELES Ze zgrozą czasem myślę o tem. MARTA Za wczasu zmieńcie się, bo potem… / Przeszli. / MAŁGORZATA Co z serca — z myśli! mówię śmiele, choć słowa me prostacze, przyjaciół ma pan mądrych wiele, cóż ja tam przy nich znaczę. FAUST Wierzaj, nadobna, to, co zwą mądrością, zbyt często jest szalbierstwem i próżnością. MAŁGORZATA Czy tak? FAUST Doprawdy: skromność, cnota nie umie sycić się swym czarem; pokora, ufność i prostota największym są przyrody darem. MAŁGORZATA Panu wciąż nowość myśl odmienia, ja mam dość czasu na wspomnienia. FAUST Pani samotna? MAŁGORZATA Tak; gospodarstwo jest nieduże, lecz wszystko trzeba zrobić samej więc tak po prawdzie w domu służę. rozkazy spełniam mamy, mamusia bardzo drobiazgowa! A już jeżeli o tym mowa: skąpić nie musim! — mamy własny kątek wielu by z nami los swój zamieniło; ojciec zostawił dość ładny majątek: domek z ogródkiem; schludnie tam i miło. Obecnie spokój mam po prawdzie duży. siostra umarła, a brat w wojsku służy. A z tą siostrzyczką miałam wiele żmudy. lecz po raz drugi poniosłabym trudy z radością: — słodka dziecina, kochana! FAUST Anioł, gdy w ciebie podana. MAŁGORZATA Samam to dziecko wychowała po ojca śmierci narodzone, mamusia ciężko chorowała, myślałam — wszystko już stracone; mama nie mogła karmić wcale i tak się przy mnie wychowało, i rozwijało się wspaniale na mleku z wodą; już się śmiało, zaczęło chodzić, paplać — wierzcie, maleństwa nigdy nas nie nużą — to dziecko właściwie moje. FAUST Cichego szczęścia miałaś dużo. MAŁGORZATA Ciężkie przeżyłam z siostrą znoje: w nocy, by zawsze mieć ją blisko, przysuwałam ją z kołyską do swego łóżka: praca trudzi, usypiam prędko — już mnie budzi. już wstawaj, karm ją, kładź przy sobie, już płacze, chodź z nią po komnacie. — Czasem płakałyśmy tak obie; rano w domowym już kieracie — to pranie, na targ znów iść trzeba. przynieść jarzyny, mięsa, chleba — znów gotuj — i tak do wieczora, to samo jutro, co i wczora: tak, tak, mój panie, znój był srogi, lecz za to jakiż spokój błogi, gdy się tak dzień przepracowało, jak smakowało, jak się spało. / Przeszli. / MARTA Biedne niewiasty! czyż jest sposób na starokawalerstwo? nie! MEFISTOFELES Więcej podobnych pani osób, a byłoby z nami źle. MARTA Czy pan wciąż lata za czymś nowem? — a może pan związany słowem? MEFISTOFELES Przysłowie mówi: szczęście to rodzina. ognisko własne i miłość żonina. MARTA Chętki nie zaznał pan w swym życiu całem? MEFISTOFELES Właściwie wszędzie mile czas spędzałem. MARTA Rzec chciałam: miał pan zamiary uczciwe? MEFISTOFELES O, z niewiastami żarty niegodziwe! MARTA Ach, nie rozumie mnie pan? MEFISTOFELES To mnie rani, rozumiem jedno — żeś grzeczna, o, pani! / Przeszli. / FAUST Mówisz — poznałaś, kto ku tobie kroczy, gdy z towarzyszem weszliśmy w podwoje? MAŁGORZATA Wszak zauważył pan: — spuściłam oczy. FAUST I wybaczyłaś mi natręctwa moje z onegdaj, pomnisz, gdy u bram kościoła ujrzałem ciebie, ujrzałem anioła? MAŁGORZATA Wtedy to siebie zapytałam drżącą, jak to się stało? przecież nigdy o mnie nikt nigdy mówić nie mógł, iż wyzywająco stroić się pragnę lub noszę nieskromnie: cóż we mnie było, pytałam w obawie, co mogło mówić o mojej złej sławie? Rzecz najdziwniejsza dla mnie, chociaż pewna: żalić się siła wzbraniała nieznana — na siebie byłam zła i bardzo gniewna, a nie umiałam gniewać się na pana. FAUST Kochanie! MAŁGORZATA Chwilkę! / Zrywa margerytkę — obrywa płatki jeden po drugim. / FAUST Cóż to będzie? wian? MAŁGORZATA Zabawka. FAUST Jaka? MAŁGORZATA Wyśmieje mnie pan! / Zrywa i szepcze. / FAUST Co mówisz? MAŁGORZATA / półgłosem / Kocha — nie kocha mnie nic! FAUST Urzekła mnie, dziewczę, piękność twoich lic! MAŁGORZATA / w dalszym ciągu / Kocha — nie kocha — kocha — nie kocha — zrywa ostatni płatek; z słodką radością kocha mnie FAUST Tak, lube dziecię! Słowem tym rozpocznij swe nowe życie w tej kwiatów wyroczni: on kocha ciebie, czy wiesz, co to znaczy? on kocha ciebie — tak! już nie inaczej! / Bierze jej ręce. / MAŁGORZATA Drżę cała! FAUST Nie drżyj! niechaj w oczu mowie, niech w tym uścisku rąk cichszym od cienia cud niewymowny serca się wypowie: wielkie oddanie, rozkosz współistnienia, bezmiar uczucia błękitny, daleki, co dnie żywota słońcem opromienia i już do końca — na wieki — na wieki! / Małgorzata żegna go uściskiem ręki — zrywa się, wybiega, Faust trwa chwilę w zamyśleniu — idzie za nią. / MARTA / wchodzi / Zapada noc. MEFISTOFELES Już na nas czas. MARTA Chętnie bym, mili, zatrzymała was, lecz trudno, w ciągłym żyjem swarze, sąsiedzi straszni to plotkarze! nic, jeno śledzą wciąż przez cale dnie, a jak, a skąd, a co, a gdzie, jakby wdzięczniejszej nie mieli roboty, jak brać swych bliźnich w omowne obroty; cała ich radość, Boże ty mój słodki, zbierać, hodować i wypuszczać plotki. Gdzież nasza parka? MEFISTOFELES O, tam, zakręt mija, gruchają sobie! MARTA Młodzieniec jej sprzyja. MEFISTOFELES A ona jemu — tak się zawsze splata i splatać będzie aż po koniec świata. ALTANA / Małgorzata, Faust, Marta, Mefistofeles. Małgorzata wpada do altany — skrywa się za drzwiami — palec na wargach, patrzy przez szczelinę. / MAŁGORZATA Idzie! FAUST / wchodzi / A tuś mi! szukam małej, a ona tu! / Całuje ją. / MAŁGORZATA / obejmuje go — oddaje pocałunek / Kocham cię, drogi, z duszy całej! / Mefistofeles puka. / FAUST / zły / Kto tam? MEFISTOFELES Przyjaciel! FAUST Zwierzę! MEFISTOFELES Na nas czas! MARTA / wchodzi / Już bardzo późno. FAUST Czy mogę odprowadzić was? MAŁGORZATA Nie, nie! Idź sam! Matka by zaraz do sumienia… FAUST Więc muszę iść już? — do widzenia! MARTA Adiu! MAŁGORZATA Do zobaczenia! / Faust i Mefistofeles wychodzą. / MAŁGORZATA Boże! Cóż on pomyśli o mnie, drżę przed nim jak schwytany ptak i odpowiadam nieprzytomnie, na wszystko mówię: tak! Jak dziecko stracham się i trwożę, a on — cóż we mnie widzieć może? / Wychodzi. / JASKINIA W LESIE / Faust, Mefistofeles. / FAUST / sam / Dałeś mi wszystko, o, duchu potężny, O co prosiłem. W tajemne ogniska wzrok skierowałeś, wzrok mój niebosiężny, I tam ujrzałem cud przyrody z bliska: i panowanie dałeś mi nad światem, poczucie siły, poczucie użycia, iż mogłem stać się powiernikiem, bratem i słyszeć bicie serca w piersi życia! Szeregom przemian nakazałeś oto, aby przed wzrokiem mym przeszły w pochodzie i pozwoliłeś, bym ducha tęsknotą poznał mych bliźnich w krzach, ogniu i wodzie. A jeśli burza uderzy szalona o rozjęczoną czarną lasu ścianę, jeśli grom runie w kłąb zbitego łona i strzaska dębu gałęzie rozwiane, a on w upadku niezbłagany, srogi, obala w wichrów zaplątany chórze drzewa bliźniacze w dno śmiertelnej trwogi, i echo huku góra rzuci górze — i idzie jęk ten, to burzy wołanie przez ziemię całą, w wieczności otchłanie — wtedy mnie wiedziesz w cichych jaskiń łono i każesz spojrzeć w swoje własne lice i własną duszę poznać nieskończoną, jej ból i radość — sny i tajemnice. Wtedy przed okiem moim księżyc wstaje, ziemię okrywa kojącą poświatą i ożywają przeszłości rozstaje, drzwi otwierają się ku wszystkim światom, mrok ócz umarłych kirem nie zasłania w wielkiej godzinie myśli i poznania. A jednak baśnią ludzka doskonałość, widzę to jasno w tej chwili upojnej, gdyś mi dał boskie dojrzenie i źrałość i wraz pchnął w lęku odmęt niespokojny. Za towarzysza i za powiernika wieczną ironię mam, wyrzut sumienia, co zimnym wzrokiem czyny me przenika i twe owoce w szary popiół zmienia. On to czarami z pamięci wyłania postać barwioną marzeniami skrycie. Tak żyję w kręgu wiecznego wahania: żądza mnie spala i kusi użycie. MEFISTOFELES / wchodzi / No — może dość już ukrywania; przez jakiś okres można — owszem, lecz dłużej życie samo wzbrania i każe tęsknić za czymś nowszem! FAUST Czyż nic lepszego nie masz do roboty, jak dręczyć mnie codziennie? MEFISTOFELES Przeszkadzać nie mam ci ochoty, zwłaszcza żeś ciągle zły niezmiennie. Miły towarzysz z ciebie! — Bracie! wciąż strzec się trzeba — stać na czacie, co cię umęczy, co zamroczy — jak pies trza patrzeć w pańskie oczy. FAUST Oto właściwy tenor mowy! Mamże dziękować za udręki? MEFISTOFELES Cóż byś ty, synu mój globowy, bez mej pomocnej czynił ręki? Jakżebyś żyć potrafił?! Z mrzonek imaginacji wybuchowej zleczyłem cię w ów piękny dzionek, w który, sam sobie będąc katem, chciałeś się żegnać już ze światem; a waść się teraz w norze chowa jak gacek, lelek albo sowa; mchem i pleśniami karmisz ducha jak gad obmierzły lub ropucha: ach, pozazdrościć cnej osobie, wciąż doktor pokutuje w tobie. FAUST Gdybyś zrozumiał, jakie życia siły na tej pustelni we mnie się zrodziły, gdybyś mógł pojąć! — gniew by diablej mości imał się srogi — gniew pełen zazdrości. MEFISTOFELES O, wielkie szczęście — nadświatowe! na rośnej nocy złożyć głowę, ziemię i niebo wziąć w ramiona i u bożego spocząć łona; miąższ ziemi przeczuć nieświadomie, dni genezyjskie w ich ogromie; użyć w poczuciu sił, w ich dumie — lecz co? sam dobrze nie rozumiem; to znów miłosnym rozemdleniem rozpłynąć się w wszechświecie cieniem, znika syn ziemi w snów rozmachu, a potem — intuicji gmachu gest niechlujny jak, już nie powiem, zamknąć drzwi! FAUST Precz, obrzydliwcze! MEFISTOFELES A — nie dogadza ci? W tym rzecz! O tak! z słusznością mówisz: „precz”! Często cnotliwe uszka parzy, o czym cnotliwe serce — marzy! Sądzisz, że zazdrość widzisz we mnie?! Okłamuj siebie — to przyjemnie! O — kłam przed sobą — kłam nadzieje!! Zresztą — nie wytrwasz tutaj długo, już się stanowczość twoja chwieje, trwogi i strachu nędzny sługo! Lecz dosyć! — Luba twa panienka samotnie, tęsknie spędza czas i wypatruje u okienka, czyli nie zoczy nas. Najpierw twa miłość tak wezbrała jak wiosną zalew rzek, gdy lubą siła fal porwała, strumyczek zmalał — suchy brzeg. Zamiast królować tutaj w lesie, raczej — ukoić tęskny żar! — niech wielki pan w jej domek wniesie miłosny, wdzięczny dar. Biedactwo małe liczy chmury — jedna za drugą w dale mknie, tam poza smutne. miejskie mury… samotne noce, puste dnie — i jeno śpiew ten: „gdyby ptaszkiem, skrzydlatym ptaszkiem chwilę być” snuje się pod gontowym daszkiem, by się z powrotem w sercu skryć! Dzień jeden — w nagłym zweseleniu! Dzień drugi — deszczem łez owiany! Dzień trzeci — w głuchym drżeniu! A każdy tobą rozkochany! FAUST Żmijo podstępna! MEFISTOFELES Już w potrzasku! FAUST Przeklęty! mowa twa zbyt śmiała! Jej imię czyste, białe! Nie rzucaj na łup żądz jej ciała przed zmysły oszalałe. MEFISTOFELES Nic nie rozumiem! Do tej chwili ona jest pewna, żeś ją rzucił, sądzę, że zbytnio się nie myli: nie wierzę, abyś wrócił. FAUST Z nią jestem myślą rozkochaną, bez niej mi ziemia pusta, zazdroszczę Chrystusowym ranom, które całują jej usta! MEFISTOFELES Zazdrość mnie gryzła w swoim czasie — tak mówiąc między nami — o parę jagniąt, co się pasie pod wonnych róż pąkami. FAUST Rajfurze! MEFISTOFELES Wyzywasz! ja się śmieję! Bóg, tworząc płci osobność, musiał im także dać nadzieję — więc stworzył i — sposobność! A teraz chodźmy! bądź radosny — wesoły wzrok i głos! masz do komnatki iść miłosnej, a przecież nie na stos! FAUST W słodkich ramionach radość wieczna, jej pierś ogrzeje mnie słoneczna! Niedole jej i dolę znam: jestem wędrowcem i banitą, co w parną noc niesamowitą u zatrzaśniętych stoi bram. Jak strumień burzą rozszalały rwałem przez góry, bory, skały w przepaści straszne dno; ona w ufności bożej stała na wonnej hali cicha, biała, niebieskie za nią tło. Mały jej świat w tych ścianach chaty, lecz jakże wdziękiem przebogaty, a ja skradałem się jak wróg. Sam nad otchłanią czarną wiszę, zabrałem spokój jej i ciszę, przeto mną wzgardził Bóg. Piekło — już znam do ciebie drogę! Szatanie — skróć mój czas i trwogę! Co stać się ma, niech zaraz stanie się! Biorę na siebie los bezwiednej, niechaj w przepaści legniem jednej: los jeden jej i mnie!! MEFISTOFELES O, jakże wrze i kipi wrzątek! Do niej! — by prędzej smutek szczezł! Tam, gdzie dopiero jest początek, rozumek ludzki mówi: kres! Odważni żyją! Życie z nami! Wszakżeś co nieco przediablony, a nic głupszego na tej ziemi jak diabeł zrozpaczony! KOMNATKA MAŁGORZATY / Małgorzata. / MAŁGORZATA / sama; przy kołowrotku / Spokój mój przeminął, w sercu płomień burz, nie zaznam spokoju nigdy, nigdy już. Gdzież mój ukochany? cóż z szukania prób? cały świat bez niego czarny, zimny grób. Płonie moja głowa, w myślach wir i szał, szczęście i pogodę ranny wicher zwiał. Patrzę przez okienko, szkoda moich ócz: serce, moje serce, pustki ty się ucz. Puste moje życie, pusty jest mój dom; przejechał wodami z ukochanym prom. Jego chód wyniosły i postaci czar, uśmiech ust prześliczny, oczu jego war, mowa jego — pienia wenecjańskich bark, uścisk jego dłoni, słodycz jego warg! Spokój mój przeminął, w sercu płomień burz, nie zaznam spokoju nigdy, nigdy już! Piersi moje tęsknią, moje piersi drżą, bez jego pieszczoty usychają, mrą. Przy nim mego życia ostateczny schron; przecałować życie! Przecałować zgon! OGRÓD MARTY / Małgorzata, Faust, Mefistofeles. / MAŁGORZATA Wybacz, Henryku — FAUST Powiedz proszę. MAŁGORZATA Dawno się już z myślami noszę, czy się zapytać, jak twa sprawa z religią — jesteś grzeczny i dobry człowiek, i serdeczny, lecz w tym względzie na niedowiarstwo coś zakrawa. FAUST Daj temu spokój! Znasz mnie przecie, wiesz, jak cię kocham, drogie dziecię, a już gdy kocham — oddam krew i życie! a przecież nie przeszkadzam wam, którzy wierzycie. MAŁGORZATA Niedobrze mówisz, jeszcze trzeba wierzyć! FAUST Trzeba? MAŁGORZATA Ach! gdybym mogła wiarę twą rozszerzyć! Wiem to, że nie czcisz świętych sakramentów! FAUST Czczę je. MAŁGORZATA Bez pragnień duch się próżno biedzi! Nie chodzisz na mszę ani do spowiedzi, Wierzysz ty w Boga? FAUST A któż bez wykrętów rzec może śmiele: Tak! ja w Boga wierzę! Kapłan czy mędrzec odrzeknąż ci szczerze? Mogąż powiedzieć: tak czy nie? MAŁGORZATA Nie wierzysz w Boga! FAUST Nie chciej mnie źle rozumieć, wysłuchaj mnie, droga! Któż nań imieniem zawoła? Któż Go ogarnąć zdoła i rzec: ja w Boga wierzę?! Któż się ośmieli, zważy, rozdzieli — by rzec: ja weń nie wierzę?! On — wszechogarniający, On — wszechpodtrzymujący, czyż nie ogarnia zarazem mnie, ciebie i samego siebie?! Nad nami dale błękitnieją, pod nami twardy ziemski glob, nocą się wieczne gwiazdy śmieją jak złote ziarna wsiane w strop. Patrzą me oczy w twoje oczy — oto ku sercu i ku myślom wieczność się święta garnie, tłoczy — tajemne znaki w mgle się kryślą — i cały bezmiar sił wszechświata świetlistym skrzeniem cię oplata — już tęczą przed tym wzrokiem legł; napełń swe czucie aż po brzeg i nazwij to przed wiary progiem miłością! szczęściem! sercem! Bogiem! Ja nazwy nie mam na to! Uczucie to najwyższa władza, a nazwa to czczy dym, który świetlistość ćmi, zaczadza. MAŁGORZATA Z radością słucham twojej mowy; ksiądz także tak mniej więcej mówi, jeno innymi słowy. FAUST Pod tym słonecznym, ziemskim niebem tak samo każde serce powie, każde na sposób swój, więc i ja w swojej mówię mowie. MAŁGORZATA Upajam się słów twoich winem, lecz jest w nich to, czego nie słyszysz: nie jesteś ty chrześcijaninem… FAUST Dziecino… MAŁGORZATA I jeszcze jeden ból ci zdradzę: czemu on ma nad tobą władzę? czemu ty z nim się towarzyszysz? FAUST Z kim? MAŁGORZATA Z człowiekiem, który chodzi z tobą; czy wiesz co o nim? czy go znasz? ja lęk przed jego mam osobą, to człowiek zły i złą ma twarz! Serce powtarza, wciąż ostrzega: to człowiek zły i zły kolega. FAUST Nie lękaj się go, moja mała! MAŁGORZATA Od czasu, gdym go wtedy tu poznała, obecność jego boli mnie i trwoży; ja, która w ludziach zawsze dobro widzę, tego człowieka z duszy nienawidzę; na ciebie z dnia na dzień działa coraz gorzej! Gdy stoi przy mnie, jakiś głaz mnie gniecie; że się z nim wdajesz, pełnam jest rozpaczy; jeśli go krzywdzę, niech mi Bóg wybaczy. FAUST Takie kaduki bywają na świecie. MAŁGORZATA Nie chciałabym z nim żyć pod jednym dachem! ilekroć wchodzi, przejmuje mnie strachem: zawsze z drwinami i zawsze zę złością, a nigdy z sercem, prostotą, szczerością. Spode łba patrzy jakoś chytrze, wrogo — tacy pokochać nikogo nie mogą; przeczuwam franta w nim i łgarza! W twoich ramionach tak słonecznie i tak swobodnie, i bezpiecznie — jego obecność serce moje zmraża. FAUST Przeczucia twoja myśl powtarza. MAŁGORZATA Tak lękiem jestem spętana, że gdy się do nas zbliża, nie wiem, czy kocham, czym kochana — myśl trwogą się naniża — gdy na mnie wzrok swój zły wyszczerza, to zapominam słów pacierza; ty pewno też tak czujesz. FAUST To antypatia. MAŁGORZATA Iść już muszę. FAUST Czyż nigdy prośbą cię nie wzruszę? Tak pragnę chwilę przemilczeć z twym śnieniem i kochającym objąć cię ramieniem — serce me stopić z twoim — w duszę wtopić duszę. MAŁGORZATA Ach, gdybym, widzisz — w domu spała sama, drzwi byłyby otwarte, nie zamknięta brama. Lecz, wiesz, matka śpi ze mną, sen ma bardzo lekki, lada szmer ją przebudzi: otwiera powieki, a gdyby nas we dwoje ujrzała! O, wstydzie! żyć bym nie potrafiła w tak strasznej ohydzie!! FAUST Na to jest rada, mój aniele, oto jej trzeba w napój wlać trzy krople tego: całkiem śmiele, a będzie twardo spać. MAŁGORZATA A co to jest? — czy tak się godzi? FAUST Nic jej to, miła, nie zaszkodzi! MAŁGORZATA Niczego odmówić ci nie zdolę w tym miłującym dziele; coś mnie przymusza pełnić twoją wolę, choć mogę tak niewiele. / Wychodzi. / MEFISTOFELES / zbliża się / Poszła turkawka? FAUST Szpiegowałeś? MEFISTOFELES Dokładnie doszło do mych uszu doktorskie katechizowanie; dobregoś pełen animuszu! Mają w tym swój interes panie, nie bez kozery tak mniemają — wniosek zupełnie słuszny: kto skromnie podda się zwyczajom, ten w domu będzie też posłuszny. FAUST Tego nie widzisz już, potworze, że serce to ofiarnie ogniem miłosnej wiary gorze, że zanim rozpacz je ogarnie, broni tą wiarą i sumieniem mnie! mnie! przed wiecznym potępieniem! MEFISTOFELES Duchowa zmysłowości maska! O, już ty wisisz u jej paska! FAUST Pomiocie piekielnego smrodu! MEFISTOFELES Ą jaka ona już za młodu fizjonomistka! jak ją wzrusza mej obecności moc nieznana — wyczuwa we mnie i geniusza, a może nawet i — szatana — pod maskę tak się wejrzeć stara! Więc dzisiaj będzie po harapie? FAUST Tobie od tego wara! MEFISTOFELES Kąsek uciechy i ja złapię! PRZY STUDNI / Małgorzata, Halszka. Obie z konewkami. / HALSZKA Ależ się Basia nam spisała! MAŁGORZATA Nic nie wiem. HALSZKA Lecz ja wiem na pewno! Tak! „Żeby kózka nie skakała…” I tak się Basia doigrała, a chciała być królewną! MAŁGORZATA Jak to? HALSZKA To wszystko z tej pańskości przecie; a gdzie jest dwoje, tam jest trzecie, to już tak bywa — na tym świecie. MAŁGORZATA Co ty powiadasz? HALSZKA Nie żałuję, nic nie żałuję, sama chciała! ciągle się z drabem swym swędrała — jak cień się za nim, bywa, snuje: przechadzki, tańce i zabawy przez tyle nocy, tyle dni, a ino aby zażyć sławy, że to jest pierwsza w całej wsi: a on wciąż znosi jadło, wino i baraszkuje wciąż z dziewczyną — a ona dufna w siebie, śmiała — bezwstydny zatraceniec — z śmiechem podarki przyjmowała — no, i na kołku zawisł wieniec. — MAŁGORZATA Biedna dziewczyna! HALSZKA Co? żałować? Nie! — to my musimy pracować? Nas matka nie wypuszcza z domu — siedź jedna z drugą przy kądzieli! a ona idzie po kryjomu — czasem pół nocy przesiedzieli z gaszkiem to w sieni, to na przyzbie, a nigdy w domu! nigdy w izbie! Jaka zasiadka, taki łup! Pewnie, że szatę wdziać pokutną po kozaczeniu trochę smutno! MAŁGORZATA Powinien wziąć z nią ślub. HALSZKA Nie głupi! Szwarny — to w okolu inną dziewczynę znajdzie snadnie, a zresztą — szukaj wiatra w polu! MAŁGORZATA A to nieładnie! HALSZKA Choćby ją zechciał jej kochanek, my się rozprawim z kochaneczką; chłopcy jej zerwą z głowy wianek, a próg jej obsypiemy sieczką. / Wychodzi. / MAŁGORZATA / zmierza do domu / O, jakżem łatwo przewinienia dziewczęce potępiała — starczył mi drobiazg, ba, cień cienia, skaza nieznaczna, mała, już mnie raziło to, gniewało — z wyśmiewem i pogardą mówiłam: „grzesznaś” i szłam śmiało, podnosząc głowę hardo! Dziś by mi szukać trza pociechy za własne winy, własne grzechy; lecz jestże winą, co miłością jest, szczęściem jeno i radością? ZAUŁEK / Małgorzata. / / We wnęce muru obraz Matki Boskiej Bolesnej, przed obrazem kwiaty w dzbankach. / MAŁGORZATA / stroi kwiatami obraz / Przed tobą stoję grzeszna i drżąca, spójrz na mnie, Matko! O, Bolejąca! Miecz w twojej piersi, Matko Jedyna! Patrzysz na męki swojego Syna! „Ojcze w niebiesiech” szepczą Twe wargi — ukój mą boleść, Usłysz me skargi. Takam zstrachana i taka biedna — Matko Bolesna, Ty wiesz to jedna! Wieczny ból we mnie, ból za mną, ze mną — oczy spłoszone już się nie zdrzemną. Samotna jestem i przeto płaczę — łzami dróg nędzę skraplam i znaczę. A w Twoim sercu rany wieczyste — a na Twych kwiatach łzy me rzęsiste. Rwałam je tobie w dzisiejsze rano, godziną wczesną i zapłakaną. Jeszcze złocista nie zeszła zorza — rozpacz mnie gnała z zimnego łoża. Spójrz na mnie, Matko, z gwiaździstej drogi, ochroń od śmierci, od hańby srogiej. Przed Tobą stoję grzeszna i drżąca, spójrz na mnie, Matko! O, Bolejąca! ULICA / Żołnierz Walenty — brat Małgosi,Faust, Mefistofeles Małgorzata, Marta; Mieszczanie. Noc. Przed domem Małgorzaty. / WALENTY Gdy się tak w knajpie tęgo piło. siedziało, grało i gwarzyło, koledzy, pełni już ochoty, chwalili dziewczyn swoich cnoty. Przy pełnej flaszy i kielichu spokojniem patrzył w głośny krąg i uśmiechałem się po cichu do tych wiwatujących rąk. Jeden z drugiego się natrząsa, ten mówi to, a tamto ów, a ja podkręcam w górę wasa i mówię sobie: gadaj zdrów! I biorę w garście pełny kielich i mówię dziarsko, jak to młody, a któż mej siostrze cnót anielich nie pozazdrości — jej urody? — a oni mówią: rację masz! kto co innego twierdzi: łgarz! hura! i brzęk, i brzęk o szkło — Zdrowie Małgosi! — toż to szło!! A teraz — włosy z głowy rwać — palce ogryzać aż do krwi! Gdzież się podziała dziarska brać? już nie ma — każden jeno drwi — tu jakieś słówko podejrzane, tam szpilkę wbije ktoś znienacka — kto może, rozdrapuje ranę i poszła sława w dym wojacka! Ej! — gdybym krzyknąć mógł — kłamiecie! i sam przed sobą rzec: nie wierzę! rozbiłbym w puch to marne śmiecie, ejże! leciałyby paździerze! Ktoś idzie! Zbliża się! Czuj duch! — nie mylę się — tak! idzie dwóch! — jeśli to on — Małgosin gach, nie wróci żywy pod swój dach! / Wchodzą Faust i Mefistofeles. / FAUST Jak to w zakrystii światło właśnie oliwnej lampki drżące w dali, co mży i cichnie, pełga, gaśnie i choć się z nagła żywiej pali, już w czyhające wsiąka ciemnie, tak właśnie mroczno we mnie. MEFISTOFELES A we mnie jakaś chęć raczej łasząca, uczucie kota, który po drabinie na dach wychodzi — patrzy do miesiąca i znów przez rynnę zwinnie się przewinie; trochę złodziejstwa w tym i lubieżności, oraz swoistej, rzekłbym, cnotliwości. Już się w mych żyłach z krwią przelewa jutrzejszy łysogórski gon, noc czarodziejska we mnie śpiewa melodią nietoperzych błon. FAUST Kiedyż się wzniesie skarb ku górze, który rozbłysnął tam przy murze! MEFISTOFELES Ach, będziesz mógł wydobyć sam kociołek z ziemi stary. Spojrzałem kiedyś tam: talary — bite talary! FAUST Ni dyjademu, ni pierścienia dla lubej mojej przystrojenia? MEFISTOFELES Widziałem, zanim zapiał kur, w kociołku pereł suty sznur. FAUST To bardzo dobrze — wstyd mi broni tak bez podarków chodzić do niej. MEFISTOFELES Toć nie powinno serca chmurzyć, można za darmo czasem użyć. — Lecz teraz — gdy tak gwiazdki mżą i pięknie niebo stroją, do reszty już odurzę ją moralną piosnką moją. śpiewa — przygrywa na gitarze O, Kasiu moja, powiedz mi, co u kochanka szukasz drzwi godziną tak poranną. Chętnie on Kasiu wpuści cię, lecz z wypuszczeniem będzie źle, nie wrócisz, Kasiu, panną! Więc, Kasiu słodka, rozważ to; Kasia nie słucha, kocha go, więc: dobrej nocy w łóżku! Ej, Kasiu, przestrzegałem cię, stokrotnie pewniej kochać się z pierścionkiem na paluszku! WALENTY / wpada / Gruchać przyszedłeś, szelmo, tu? Patrzcie no gaszka! — drań, sobaka! Wpierw z instrumentem do diabłów stu! teraz się wezmę do śpiewaka! MEFISTOFELES Gitara pękła — gra skończona! WALENTY Teraz się po łbach będziem prać! Ty albo ja, ktoś z nas tu skona. MEFISTOFELES / do Fausta / Doktorze! nie uciekać — stać! tu do mnie! — już się składa, mądrze się jeno trzeba brać — zaczynać! z pochwy szpada! WALENTY Odparuj! MEFISTOFELES Już! WALENTY Ten cios… MEFISTOFELES I ten! WALENTY Moc czarcia! Mdleje dłoń! MEFISTOFELES / do Fausta / Uderzaj!! WALENTY / pada / A! MEFISTOFELES Wieczny mu sen! Doktorze, szpadę skłoń! A teraz w nogi! Trzeba umknąć zaraz, zanim się zbiegnie ciekawskich czereda: z policją jeszcze mniejszy jest ambaras, lecz z klątwą raz — dwa uporać się nie da. / Wychodzą szybko — tłum się zbiera. / MARTA / w oknie / Gwałtu! ratunku! MAŁGORZATA Światła dajcie! MARTA / jeszcze w oknie / Bójka, ratunku! Przybywajcie! TŁUM Tu już zabity jeden leży! MARTA / wychodzi z domu / Zbrodniczy popełniono czyn! MAŁGORZATA / wychodzi z domu / Kto to? TŁUM Twej matki syn! MAŁGORZATA Ratuj mnie, Chryste, z złej obierzy! WALENTY Umieram! — to niedługie słowo! a krótsza jeszcze zgonu chwilka. Precz z łzami, z potrząsaniem głową! Przybliżcie się — chcę rzec słów kilka! Otaczają go wszyscy. Małgosiu moja! jeszcześ młoda — tak jakoś wszystko… wielka szkoda… … tak jakoś zrobiłaś opacznie — niechże śmiertelna ta nauka przypomni, powie ci, żeś suka! A teraz się to gorsze zacznie. MAŁGORZATA Bracie! Mój Boże! całyś krwawy… WALENTY Nie mieszaj Boga do tej sprawy! Co się stać miało — już się stało; źle bardzo się podziało… Najpierw się z jednym — no tak — lubisz — i drugi przyjdzie — tak — niewiasto — i trzeci — tuzin przyhołubisz, aż w łoże całe wpuścisz miasto! Gdy hańba na ten świat przychodzi, to w tajni, w mroku, w ćmie się rodzi, rękę się trzyma u jej warg, by nie zdradziła się przedwcześnie; tak się ją kryje wciąż obleśnie — najchętniej skręcić by jej kark! Lecz gdy podrośnie — furda! basta! w dzień biały idzie środkiem miasta! a przecież nic nie wypiękniała, lecz im kaprawsza — bardziej śmiała! na rynek pcha się i w południe, gdy gwarno, rojno, strojno, ludnie, mizdrzy i puszy się obłudnie. Ja widzę już przedśmiertnym wzrokiem, jak ty się stajesz hańby łupem, jak szybkim cię mijają krokiem bliźni — w ohydzie — jak przed trupem Niech jak choroba wstyd cię toczy, kiedy ci ludzie spojrzą w oczy! Ścierko! porzucisz ty złotości. nie będziesz stawać u ołtarza: w ozdobie szat i zalotności już do miejskiego wirydarza nie pójdziesz — nie! Tobie ciemnica. ukryty w zgniłej ćmie zaułek, tam niech ci nędza czerni lica, twym miejscem szpital i przytułek! Choć Bóg się wzruszy skargi twemi ja cię przeklinam tu — na ziemi! MARTA Zamiast się modlić tej godziny, bluźnierstwem jeno zwiększasz winy! WALENTY Rajfurko stara! gdybym mógł zemstę swą wywrzeć na tobie — sprościłbym grzeszne szlaki dróg i spokój znalazł w grobie! MAŁGORZATA Bracie! mój bracie! straszny kres! WALENTY Zaprzestań płakać! szkoda łez! Odchodzę — idę na boski sąd z krwawiącą w sercu raną, przez twoją rękę i twój błąd na wieki mi zadaną! Bóg wydał rozkaz, żołnierz słucha, przyjmij w Twe ręce mego ducha! EGZEKWIE / Małgorzata; Zły Duch; Tłum. Katedra. Nabożeństwo: organy, śpiew. W tłumie Małgorzata; za nią Zły Duch. / ZŁY DUCH Jakożeś inna w swych dniach młodości, wiary, miłości, cicha, niewinna, przed ołtarz szła. Słodko i szczerze twoje pacierze, jak dym kadzielny, jak wonna mgła modrzą się, snują, gdzie Nieśmiertelny w aniołów gronie w niebie króluje, w gwiezdnej koronie. Małgosiu — dziecię — kędyż na świecie serce zgubione, nieodgadnione? Matka twa siwa, o, nieszczęśliwa! ducha oddała Bogu. Tyś ją zabiła, sponiewierała — ty i grzech ciała!… Nieczysta siła matkę zabiła. Małgosiu — krew na twym progu. A pod twym sercem w strwożonym łonie już nowe życie tli się i płonie tajemnie, skrycie — MAŁGORZATA O, myśli grzeszna, myśli straszliwa! czymże ją zwalczę ja nieszczęśliwa! CHÓR Dies irae, Dies illa Solvet saeclum in favilla / Organy grają. / ZŁY DUCH Groza nad tobą? Organy grają, a groby wnętrza swe otwierają. Grzech twoje myśli, serce popieli, jakże z popiołu ogień wystrzeli?! Drżyj! MAŁGORZATA Zamieram w sobie straszną tęsknotą, psalmy organne głazem mnie gniotą. CHÓR Iudex ergo, cum sedebit quidquid latet adparebit nil inultum remanebit. MAŁGORZATA Ciemno i duszno! Cierpi sumienie, wali się ma mnie ciężkie sklepienie. Słupy olbrzymie, ściany kościoła duszą mnie, więżą! Śmiertelne koła! Tchu! ZŁY DUCH Ukryj się! Grzechu nic nie ukryje, umrzesz zhańbiona, wstyd cię przeżyje. Wołasz ty — światła — wołasz — powietrza — wzgardzonej duszy nic nie ulecza! Biada ci! CHÓR Quid sum miser tunc dicturus? Quem patronum rogaturus? Cum vix iustus sit securus. ZŁY DUCH Błogosławieni skrywają lica — umknie się tobie czysta prawica. Biada twej doli. CHÓR Quid sum miser tunc dicturus MAŁGORZATA Podajcie mi trzeźwiących soli! / Omdlewa. / SABAT / Faust, Mefistofeles, Błędnik, Czarownice, Czarownicy, Generał, Minister, Parweniusz, Autor, Straganiarka, Proktofantazy. Zjawy: Lilith, Meduza, Serwibilis, Oberon, Tytania, orszak weselny. Łysa Góra. / MEFISTOFELES No cóż — przydałoby ci się stylisko? Ja chętnie dosiadłbym już kozła; droga daleka — cel nieblisko. FAUST Jeszcze mnie krzepko niosą nogi, sękacz mi tęgi dobrze służy; piękne widoki są z tej drogi, więc się i wzrok nie nuży. Po pochyłościach piąć się ku szczytowi przez skały, z których spada woda, u stóp czar dolin — któż wysłowi! Dzika, wspaniała gór przyroda. Brzoza już liśćmi się zieleni, przebujne życie kipi w sośnie; pławi się w wiośnie las radośnie — my jedni mamyż być znużeni? MEFISTOFELES Mnie jakoś mróz po kościach chodzi, noc czarna — istna sadza, księżyc niemrawo w chmurach brodzi, wciąż drogę jakiś pień zagradza lub skała twarda jak ze stali omal że głowy nie rozwali; po prostu byłby nam niezbędny przewodnik — bodaj ognik błędny; tam właśnie u kamiennych płyt błyszczy się błędnik: przyjacielu! hej! — wyprowadzisz nas na szczyt! BŁĘDNIK Chętnie — lecz nie wiem, czy do celu dojdziecie prędko moim szlakiem, ja bowiem płynę zygzakiem — gdzie wiatr — tam i ja. MEFISTOFELES Po prostu naśladujesz ludzi? Niech no się asan dziś potrudzi! A nie — to zdmuchnę cię jak świecę. BŁĘDNIK Władczy twój głos — już świecę — lecę, lecz zważcie, czarów dziś godziny! góry szaleją, wicher wieje i czarcie przypomina dzieje, możemy zbłądzić — nie z mej winy. FAUST, MEFISTOFELES, BŁĘDNIK / śpiewają na przemiany / W światy czarów, snów i baśni, które noc i mrok spowiły! Świeć nam, ogniu, świeć najjaśniej przez tej drogi szlak zawiły — w nieobjęty kraj — w przestrzenie! Drzewa, drzewa i drzew cienie pędzą, lecą, czas mijają rzeszą gwarną i pątniczą, góry grają, lasy grają, chrapią, wrzeszczą, trąbią, krzyczą. A strumienie cienko smyczą na skrzypicach kamienistych; słyszysz szumy — słyszysz pieśni — pól i krzów, i łąk rosistych? czy to podziomkowie leśni? czy to piosenka zagubiona tej przeszłości, co już kona? wraca echem baśń wygrana, zapomniana — przypomniana! Uhu! Uhu! Puchacz huczy — stado sów się nocą włóczy, zwołują się kruki, wrony — cały ptasi świat zbudzony. Spod łopuchów, patrz, ropuchy wywalają grube brzuchy, a korzenie, giętkie łozy, jak kłąb wężów, jak połozy siecią pnączy zapowiły pnie, wykroty, skały, iły i czyhają na wędrowca u przepaści, u manowca; człek się trwoży, męczy, dyszy — aż tu nagle z mchu, z upłazu tysiącbarwne wojsko myszy skacze do twych nóg od razu. Lud świetlaków skrzy się, roi, aż się w oczach mży i troi. Czy stoimy, czy idziemy? wszystko w ruchu, w wirze, w splocie — nic nie wiemy, nic nie wiemy — drzewa, skały, świateł krocie — jakieś duchy na przelocie — noc się mnoży, tysięcznieje — dziwa! czarnoksięskie dzieje! MEFISTOFELES Chwyć się mocno mego płaszcza, skała twarda, duża, śliska — i spójrz teraz! spoza chaszcza mamonowy skarb rozbłyska. FAUST Jakże przedziwnie mroczne dale rozkwieca odblask złotych zórz, światło przez lasy i przez hale przerzuca się od wzgórz do wzgórz: wpada w przepaście uroczyste, budzi uśpione, głuche dna, jaśniejsze wraca, przezroczyste i snuje się jak srebrna mgła; z nagła się stapia w mknące źródło, znów rozpryskuje w tysiąc smug i szarfą zbladłą i wychłódłą oplata wąskie linie dróg. A w bliży grają światła żywe jak struny fosforycznych lir — sypią się iskry urokliwe na górski szczyt jak złoty żwir; lecz słysz — lecz słysz — w górzystym łonie drży serce — drży — od dna po czub — wybucha pożar! góra płonie! wyrosła jak ognisty słup! MEFISTOFELES Pałac Mamona lśni jaskrawo — noc wielkich dziś uroczystości! Z sutą gotują się zabawą na przyjazd licznych gości. FAUST Wiatr oszalałe gna powietrze, po twarzy smaga, tnie i siecze. MEFISTOFELES Chwyć się skał rękami mocno, bo cię wicher w przepaść rzuci: iść nam trzeba przez mgłę nocną, która zwodzi, bałamuci. Słysz, jak wicher zrywa skały, mierzwi bory, zgniata drzewa, znaglonego ognia grzywa, skier zawieją świat zalewa; a z tej mierzwy płomienistej raz po razie grom wylata, błyskawice, huki, świsty, jakby krwawy koniec świata; pogłos wrzawy w alarm wali, leci szarża w tysiąc koni — ognia!! lecą, tętnią — w dali stukot kopyt w skały dzwoni; w dali — w bliży — w dole — w górze — głosy — krzyki rechotliwe — czarownice w skier wichurze lecą żądne i chutliwe. CHÓR CZAROWNIC Leci czarownic dziarski chór, żółte rżyska — zielony siew — pan czarny siedzi na szczycie gór — śpiewa — w nas kipi krew! Przez miasta i wsie chór czarownic mknie! Za nami! za nami! wprzód! przez lasy — przez góry — przez swąd i smród! GŁOS Staruszka Baubo na maciorze w skrach płomienistych wicher porze! CHÓR Chwała jej, chwała! za nią w bieg! — Matka na świni — czart ich strzegł! GŁOS A ty! — skąd jazda? GŁOS Z Kamieńca wprost! Zajrzałem sowie do gniazda — ślepia rozwarła — uciekła. GŁOS Przez diabli most! Dokąd tak w cwał?! GŁOS Noc mnie urzekła, wicher mnie zwiał — rana zapiekła, spala mnie szał. CHÓR CZAROWNIC Droga się dłuży, droga się snuje — cóż to za pęd! cóż to za szczęk! widły nas bodą, miotła w zad kłuje — dziecko się dusi, brzuch matce pękł! PÓŁCHÓR CZAROWNIKÓW Wleczemy się wśród złomu, a każdy z nas się biedzi — w drodze do czarta domu baba chłopa wyprzedzi. DRUGI PÓŁCHÓR Ejże! patrzcie proroków! Daremne to gadanie, gdzie baba za sto kroków, chłop jednym susem stanie. GŁOS / z góry / Do mnie — do mnie! Z jeziora! GŁOSY / z dołu / Ach, chętka nasza skora — pierzemy — czyste i godne — cóż z tego — jesteśmy niepłodne! OBA CHÓRY Ucicha wicher, gwiazda wschodzi, księżyc się kryje w chmur powodzi — chór leci w mgły, zawieje — ogniste iskry sieje. GŁOS / z dołu / Hola — czekajcie — hej! GŁOS / z góry / Któż to tam woła z kniej? GŁOS / z dołu / Weźcie mnie z sobą — podajcie ręce, trzysta lat idę w znoju i męce — każdy rok płaci — każdy rok traci, dotrzeć nie mogę do moich braci. OBA CHÓRY Niesie mnie miotła — dźwiga drąg — widły unoszą w górę, w krąg — nogami wierzgaj, ręką trzep — kto dziś nie wzleci — istny kiep. PÓŁCZAROWNICA Kuśtykam z tyłu — no i cóż, nadążyć siostrom ani rusz! W samotnym domu nie usiedzę, a tu na próżno nogi biedzę. CHÓR CZAROWNIC Pomaga nam skutecznie maść, spódnice trza na wietrze kłaść, a wtedy z cebra świetna łódź — nie możesz zdążyć, to się wróć! OBA CHÓRY Obieżym szczyt najwyższy w krąg, wy na nas patrzcie z błotnych łąk! o czarnoksięstwie myślcie wciąż! Bywajcie! Chórze, w górę dąż! / Odlatują. / MEFISTOFELES Cóż to za hałas, wrzask i ścisk! Krzyk, wycie, rechot, ryk i pisk! Ogień i chuć — skrzy, świeci, pryska, na czarnoksięskie mknie igrzyska! A teraz ze mną! przy mnie stój! Gdzie jesteś? FAUST / z oddali / Tutaj! MEFISTOFELES Już cię rój latawic porwał w taniec swój! Już ja tu sobie z tym poradzę! Trzeba odsłonić swoją władzę! Rozstąpić się! precz! idzie mistrz! Miejsca, sławetni! Doktorze, tu! masz rękę moją — trza się wydostać z dymu, z zgliszcz; już mnie samego niepokoją te tłumy i obrzydliwości, na to trza dużo cierpliwości. Tam chodźmy! Nowość mnie pociąga, choćby rodziła dziwoląga. FAUST Sprzeczności duchu! Na toś mnie prowadził, pełen przekory i wraz roztropności, byś mi tu nagle najpoważniej radził opuścić czary — ostać w samotności? MEFISTOFELES Spójrz jeno — tutaj nie ma ścisku, ktoś przecież siedzi przy ognisku, czyliż ci zaraz tłumu trzeba? FAUST Wolałbym jednak być tam w górze, w płomieniu chmurnym i wichurze; kędy panuje czarny książę, jakaś zagadka się rozwiąże. MEFISTOFELES Może i jedna się rozwiąże, lecz nowe drogę ci zagrodzą. Niechajże wielki świat szaleje, no już zbyt znane, stare dzieje: z wielkich się małe światy rodzą. Ostań na chwilę ze mną tu, w spokoju nabierzemy tchu, tym bardziej, że tu rojno, widzę: stare z młodymi w zgodnej lidze, ależ — czarownic nagich sporo! a wszystkie młode! stare za to chętnie się odziewają szatą, bardzo rozumnie! chętki biorą podejść tam nieco; trudu mało, uciechy dużo; chodźmy śmiało. A cóż za wstrętna brzmi muzyka! Do szpiku kości drze, przenika tak sobie wszyscy chwile szpecą; trzeba się przyzwyczaić nieco! No, chodź już, chodź! ja dobrze radzę — ja pójdę pierwszy — poprowadzę. Ależ, mój drogi, toż olbrzymia przestrzeń, — popatrz no! końca jej nie widać prawie — a co tu tańców, pijatyki, pieszczeń, trzeba się przecież przypatrzyć zabawie! FAUST W jakiejże roli chcesz się tutaj dostać? Czy weźmiesz diabła, czyli maga postać? MEFISTOFELES Najchętniej incognito! To najbardziej lubię, lecz można się z orderem zjawić — właśnie w klubie: podwiązki nie dostałem od królewskiej żony, ale mam nóżkę końską — order tu ceniony. Zresztą tu nawet ślimak już z mojego cienia orientuje się dobrze, z kim ma do czynienia; trudno się, widzisz, ukryć, swój świat swoim światem; chodźmy! bądź panem młodym, ja będę twym swatem. do kilku obstarniejszych zgromadzonych koło ogniska A cóż wy tu robicie, dobrodzieje mili? życzę wam szczerze, byście się zbytnio nie nudzili, tu uciecha jest prawem i prawem swawola, nudzić można się w domu, jeśli czyja wola. GENERAŁ Narodom ufać? niech to piorun trzaśnie! Zasługi? to czczy dym! W narodach jak u kobiet właśnie, młodość jedynie dzierży prym. MINISTER Wszystko się do upadku chyli — czemu? rzecz prosta: nie ma nas! Wtedy, gdy myśmy wszystkim byli, wtedy był złoty czas! PARWENIUSZ Na kim się zmełło — na kim skrupi! Co zakazane — to popłaca! Tę prawdę tłum odrzucił głupi — w perzynę poszła nasza praca. AUTOR Dziś młodzież jest mądrości katem, a dobrych książek pełne — strychy! doprawdy, jeszcze jak świat światem nie było w młodych tyle pychy! MEFISTOFELES / postarzał się nagle / Przyszedłem tu, lecz pełen smutku. Sądny dzień idzie! słyszcie, głusi! Gdy ja się kończę pomalutku i świat się ze mną skończyć musi. STRAGANIARKA Panowie — nie mijajcie! czemu tak z ostrożna? niebywała sposobność — czego pragnie dusza — kupić nie kupić — potargować można! popatrzeć — wybrać; kupić nikt nie zmusza. Czego nigdzie na świecie nie ma, nie dostanie — tu właśnie jest — kupujcie!! Na moim straganie nie ma ni jednej rzeczy, która bólu nie sprawiła; ni jednej nie ma rzeczy, która kogoś nie skrzywdziła; ten sztylet zabił wielu — z żeber się nie zśliźnie — ten kielich — jeszcze wilgny po strasznej truciźnie — oto klejnoty, kupić za nie można cnotę, oto miecz, zdradzający wieczystą robotę skrytobójczego mordu; czego pragnie dusza: popatrzeć! wybrać! kupić nikt nie zmusza! MEFISTOFELES Źle coś pojmujesz czasy współczesne, ciotuchno, co do towaru twego — owszem, w tym masz rację, lecz przestarzałą mocno, toż to samo próchno! nowe czasy! — więc nowe potrzebne sensacje. FAUST Czy ja się mylę? — zdaje się, tu istny jarmark w lesie. MEFISTOFELES Wszystko się w górę zbitą tłoczy zgrają. Sądzisz, że ty pchasz?! nie! to ciebie pchają! FAUST Kto to?! MEFISTOFELES Przyjrzyj się dobrze: Lilith pięknowlosa! FAUST Kto? MEFISTOFELES Lilith Adamowi dana przez niebiosa, żona pierwsza przed Ewą. — Radzę ci, zmruż oczy, by nie złowiła źrenic na sidła warkoczy. Na kogo rzuci urok włosów swoich cudem, ten spod władzy okrutnej wychynie się z trudem. FAUST A oto, widać, w tańcu chyba przerwa krótka — siedzą jedna przystarna, ale druga młódka. MEFISTOFELES Dziś się nie nuży nikt! Czas opętany! Już się poczyna! Chodźmy w tany! FAUST / tańczy z młodą / Wiesz, śniło mi się, piękna ma, że w słonku ślicznie jabłoń płonie, a na gałęzi jabłuszka dwa kusiły — wylazłem po nie! NADOBNA Już w raju jabłka was kusiły, tę chętkę waszą znam. Strasznie się cieszę, panie miły, że to i ja jabłuszka mam. MEFISTOFELES / tańczy ze starq / Wiesz, śniło mi się, stara ma, żem wierzbę widział rozłupaną, w nią………………………. zbudziłem się aż rano. STARA Pięknie się kłaniam końskiej nóżce — słodki to sen był, panie mój, bądź pewien, zawsze twojej służce będzie smakował…………………. PROKTOFANTAZY Przeklęty tłumie! przeklęta gra! Tak długo wykładałem wam to w trudzie, że duch gliniane nogi ma, a wy tańczycie tu jak ludzie! NADOBNA / tańczy / Po cóż on przyszedł na nasz bal? FAUST / tańczy / Bo, widzisz, byłoby mu żal, gdyby go nie mógł skrytykować, nic nie istnieje dlań — czego nie widzi; a jeśli czegoś nie może zmiarkować, to albo milczy, albo-li wyszydzi. Gdybyście jednak tańczyli, tak jakby on wam grał, usprawiedliwiłby łaskawie i taniec wasz, i szał; nawet by rzekł, żeście wspaniali, gdybyście mu się w pas kłaniali. PROKTOFANTAZY Jeszczeście tutaj! — Niesłychane! Zniknijcie przecie — nie ma was! To mrzonki jeno są pijane! Czym dla was przestrzeń i czym czas? To prawda — w zamkach ponoć straszy, lecz siły to nieznane! Kiedyż wymiotę z świadomości waszej te bzdury niesłychane?! NADOBNA Przestanie waćpan wreszcie nudzić. PROKTOFANTAZY Niechże mnie ktoś tu z was posłucha — duchy! Nie lubię despotyzmu ducha, co czysty rozum może zbrudzić! Tańczą bez przerwy. Na nic dziś słowa i dorady; podróży się nie zrzeknę przeto — czas przyjdzie! O, dam ja rady i diabłom, i poetom! MEFISTOFELES Czekajcie chwilę — wnet się mędrzec znuży i po pijawki pójdzie do kałuży, a gdy mu z zadu wysączy się jucha, z duchów wyleczy się — i z ducha! do Fausta, który wycofał się z kręgu tańczących Czy ona w tańcu się zmęczyła czy ciebie zabolał krzyż? FAUST Ach — podczas śpiewu wyskoczyła z jej ust czerwona mysz. MEFISTOFELES To drobiazg! żeby chociaż szara — doprawdy schadzki szkoda! FAUST A potem… MEFISTOFELES Co? FAUST Przedziwna mara — dziewczyna blada, młoda, przeszła koło mnie powolutku, pełna cichego w sobie smutku; w kolanach jakoby spętana, a w oczach — jakby czegoś prosi, nieznana, a wraz przecież znana — to widmo jest Małgosi! Spójrz — ona — tam — idzie. MEFISTOFELES To, co dojrzałeś w sennym zwidzie ócz niewidzących majaczeniem — jest omamieniem, śladem, cieniem; niedobrze spotkać to widziadło! Na kogo jej widzenie padło, temu zastyga w żyłach krew, w kogo wzrok wwierci, wznosząc brew, ten się od tego jej spojrzenia powoli w twardy kamień zmienia: to Meduza! FAUST Zaiste — oczy szklane jak u zmarłej, których miłosne palce nie zawarły; lecz to jej piersi, to Małgosi lica! To ona! ona — z mroków się wyświeca! MEFISTOFELES To właśnie czarów mocą jest nieznaną: wszyscy w niej widzą swoją ukochaną. FAUST O, rozkosz czuję i zarazem trwogę, oczu oderwać nie zdolę, nie mogę; a jakże zdobi jej łabędzią szyję czerwony sznurek, co się wkoło wije, tak wąski, że się ostrzem brzytwy zdaje. MEFISTOFELES I ja go widzę stąd, i rozpoznaję; — strach dodam jeszcze twoim własnym strachom: może swą głowę nosić i pod pachą — to właśnie ślad jest cięcia Perseusza. Wiecznym szaleństwem obąkana dusza! Chodź! — już się wyzbyć tych majaczeń radzę, chodź! — tam na wzgórek ciebie wyprowadzę, festyn tam istny — śmiechu, gwaru tyle; ten gmach olbrzymi, jeśli się nie mylę, to teatr! SERWIBILIS Tak! w istocie tak! Zaraz poczęcia damy znak; siódmą dziś sztukę odgrywamy, taki dosiódmy zwyczaj mamy. Dyletant ją napisał, panie, i dyletanckie będzie granie, a jam dyletant też — kurtyniarz! MEFISTOFELES Dużo radości mi przyczyniasz, gdy na właściwym miejscu widzę głupotę ze szaleństwem w lidze. INTERMEZZO / SEN NOCY SABATOWEJ czyli ZŁOTE GODY OBERONA i TYTANII / DYREKTOR TEATRU Dzisiaj odpoczniemy przecie, dzielni synowie Muz; lepszej sceny nie ma w świecie niż ta wśród gór i łóz. HEROLD Lat pięćdziesiąt migiem zleci, wtedy złotych godów pora; gdy już słońce zgody świeci, mogę złoto pchać do wora. OBERON Zastęp duchów niechaj spłynie, czeka na was król z królową, którzy oto w tej godzinie pobierają się na nowo. PUK Puk zlatuje — Puk się kręci, zgrabnie w tańcu stopki stawia; nikt się z duchów dziś nie smęci, każdy z Pukiem się zabawia. ARIEL Śpiew Ariela szczerozłoty, jak niebiańska brzmi muzyka; dźwięk jej wabi moc szpetoty, lecz i piękno w cwał pomyka. OBERON Chcesz w małżeństwie żyć szczęśliwie, nuże ucz się od nas skoro! Ci kochają się prawdziwie, co wpierw rozwód z sobą biorą. TYTANIA Pan grymasi, zrzędzi pani, lek na to pomocny: południowy biegun dla niej, dla niego północny. ORKIESTRA TUTTI / fortissimo / Muszych skrzydeł szmer, bzykania komarze i trzmiele, rechot żab, świerszczowe grania: to nasze kapele! SOLO Kobza idzie! na bok! z drogi! To bańka mydlana. Gra na nosie — mazur srogi — ramtajdiadana. DUCH / który się dopiero kształtuje / Pajęcze nóżki, brzuch ropuszy i skrzydełka ma ten skrzacik! chce być zwierzątkiem, już się puszy, ledwo zeń będzie poemacik. PARKA Kroczek mały, skok wysoki; wonie, rosę chłepce — nie wyleci nad obłoki, kto wciąż w kółko drepce. CIEKAWY PODRÓŻNY Toć reduta wynaglona! Mamże wierzyć oczom? Widzę boga Oberona osobę uroczą. ORTODOKS Nie ma wprawdzie końskiej nogi, lecz mówię nie żartem: że jak wszystkie greckie bogi i on też jest czartem. ARTYSTA PÓŁNOCY To, co widzę, to szkicuję w swobodzie beztroskiej — lecz się już przygotowuję do podróży włoskiej. PURYSTA Napytałem sobie biedy: wpadłem w straszną ruję! Prawie nikt się z tej czeredy diablej nie pudruje. MŁODA CZAROWNICA Suknia, puder, miły ciołku, zdatne starej babie; siedzę goła na koziołku, jędrnym ciałkiem wabię. MATRONA Kto wytworny, słowa waży; jednak mam nadzieję, że ciał chutność, powab twarzy przepadnie, spróchnieje. KAPELMISTRZ Ejże! muchy i komary, do gołej lecicie —? — żabo szczwana, świerszczu stary, i wy takt gubicie! CHORĄGIEWKA NA DACHU / z tej strony / Panien na wydaniu mrowie! Towarzystwo, istny raj! W chłopa chłop — kawalerowie! To wesoło, w to mi graj! CHORĄGIEWKA NA DACHU / z tamtej strony / Gdy się w ziemię nie zapadną, gdy ich los nie skarci, niech mnie zaraz w piekło na dno porwą wszyscy czarci! KSENIE Ćma owadów leci z cienia żądlista, zażarta, niesie cześć i pozdrowienia dla ojczulka czarta. KRYTYK Patrzcie, jak nas zgrają mamią rozśmiane, niefrasobliwe! jeszcze w końcu nas okłamią. że serduszka mają tkliwe. PRZYWÓDCA MUZ Chętnie bym w świat ten dziwów wrósł pośród czartowskiej dziatwy; bo bardzo trudny jest rząd Muz, a rząd czarownic łatwy. BYŁY GENIUSZ CZASU Z mądrym nie żal tracić czasu. Dobrniemy do mety! Łysej Góry i Parnasu rozłożyste grzbiety. CIEKAWY PODRÓŻNY A któż to ten sztywny człek? Stąpa dumnie pośród szczytów; „ach! to taki sobie szpieg, wszędzie wietrzy jezuitów”. ŻURAW Przezroczyście — trochę mętnie — łowić można, byle w wodzie; więc świętoszek żyje chętnie nawet z diabłem w zacnej zgodzie. DZIECIĘ ŚWIATA Dla świętoszków dobra wszędzie sposobność na popisy; zejdą się — bractwo będzie, choćby na Górze Łysej. TANCERZ Już chór nowy ku nam płynie, jakby werbel bębna głuchy; jeno cicho! — w szumnej trzcinie brzęczą bąków zrzędne duchy. TANCMISTRZ Każdy nóżki swe naciąga! Kuternoga dryga! Tłuścioch w taniec wziął kośląga, śmieszna to fatyga. WEREDYK Chętnie by utopili siebie w łyżce wody, taka w nich żywie nienawiść zawzięta; tylko kobza ich jedna i skłania do zgody, jak lira Orfeusza godziła zwierzęta. DOGMATYK Ni krytyka, ni zwątpienie nie zmoże mnie siłą. Diabli muszą mieć znaczenie — bo by ich nie było! IDEALISTA Wyobraźnia zbyt szaleje, stwierdzam to ze smutkiem. Jeśli się to we mnie dzieje, to już jestem dudkiem. REALISTA Istnienie mnie przeraża, na wszystko patrzę gniewnie; raz pierwszy mi się zdarza, że stąpam coś niepewnie. NADNATURALISTA Z radosną patrzę nadzieją i pełen jestem otuchy, bo jeśli diabły istnieją, muszą i dobre być duchy. SCEPTYK Jak zdobyć skarby i mienie tym myśl swą dręczy biedną: diabeł, to znaczy zwątpienie — wszakże trafiłem w sedno? KAPELMISTRZ Żabo szczwana, świerszczu stary, precz z dyletantami! Jeno muchy i komary — te są muzykami! ZRĘCZNI Beztroskliwców rzesza ludna — z śmiechem się zowie — nie zwyczajnie, to rzecz nudna, chodzimy na głowic. NIEZARADNI Miły Boże! Toż się żarło! Teraz zmiana taka! Dziś obuwie się podarło — tańczmy na bosaka! BŁĘDNIKI Błędne ogniki — lecimy z mokradeł, bagniska; ach, jak wspaniale świecimy pośród zbiegowiska. GWIAZDA SPADAJĄCA Zabłysnęłam w gwiezdnej sławie, rozświetliłam się jak zorze, oto spadłam, leżę w trawie — któż mi powstać dopomoże? OCIĘŻALI Czyńże ruch, latawców zgrajo! trawa w lęku, w zawierusze, idą duchy — duchy mają także tęgość, setną tuszę. PUK Ociężale tak kroczycie, jakby stęp słoniowych nóg — niech na niezgrabności szczycie jeden tylko stanie — Puk. ARIEL Skrzydła dała wam przyroda za mną do świetlanych wzgórz! Lećmy, kędy lśni pogoda w wonnym gaju róż! ORKIESTRA / pianissimo / Lotne chmury, zwiewne mgły, świetlistość zalewa. W trzcinach powiew, w drzewach tchy wszystko się rozwiewa. DZIEŃ POSĘPNY / Faust, Mefistofeles. W szczerym polu. / FAUST Więc uwięziona! w nędzy, w pohańbieniu! Trwogą szarpana — ona! — jak zbrodniarze w strasznej udręce, w ohydnym więzieniu — w zwidzeniach patrzy w pokrwawione twarze! Czysta! Niewinna! — A ty, duchu czarny, szyderstwa czarcie, ukryłeś przede mną jej poniżenie i jej los ofiarny! Wpijaj wzrok we mnie ponuro i ciemno — o, bo ponura i ciemna twa zdrada, w której niewinność łamie się i pada! A ty tymczasem w wiecznym pokuszeniu blekotem zabaw usypiasz mą duszę, a ona w ducha przeraźliwym cieniu cierpi i kona! — Wyzwolić ją muszę! MEFISTOFELES Nie pierwsza ona, ani nie ostatnia. FAUST Psie! Psie przeklęty! Straszna twoja matnia, w którą pociągasz jak pająk w swe sieci — najniewinniejszych i czystych jak dzieci! O, niezmierzony, niepojęty Duchu! zamień zbrodniarza w psa! Niechaj na wieki skomli i wyje, i lży na łańcuchu wśród mrozów nocy i południa spieki. Niech w tej postaci, w którą sam się przecie przedzierzga chętnie, u nóg moich leży, abym go kopać mógł za te na świecie przewiny czarne! — Niechaj zęby szczerzy, niechaj złe ślepia miota, lecz na zawsze będą odjęte czyny mu najkrwawsze! „Ona nie pierwsza!” — Męki niepojęte! Ona, ta dusza i serce prześwięte! Oto śmierć jedna! — męko i rozpaczy — była — myślałem — Przedwieczny wybaczy i zbawi serce od męki kielicha tej, która biała jest — świętością cicha. Rzucam w świat straszne, przeraźliwe skargi, a tobie uśmiech igra koło wargi! MEFISTOFELES I oto znowu stanęlim u granic, gdzie dowcip ludzki nie zda się już na nic. Czemuż wchodziłeś w tajemne układy, kiedyś tchórzliwy i na sercu blady? Chciałbyś ty latać, lecz zawrót ci broni; szkoda dla tego władzy, kto ją trwoni. Wszak nie zaprzeczysz w piekle ani w niebie, żeś do nas przyszedł, a nie my do ciebie. FAUST Duchu przedwieczny, któryś moim oczom raczył swą światłość objawić przeźroczą ty, który znałeś duszę mą i serce, czemuś zbrodniarza tego i oszczercę przykuł do boku mego? — Jego, który kocha nie słońce, lecz gradowe chmury, nie noc gwiaździstą, ale piorunową, zamiast zbawienia — potępienia słowo! co wiecznie dręczy i zdradza, i knuje, klęską się puszy — nieszczęściem raduje! MEFISTOFELES Czy już skończyłeś? FAUST Ratuj ją lub biada tobie na wieki! Z szatanem jest zwada, wiem o tym dobrze — ale się nie trwożę i mówię: ratuj ją!! albo ci gorze!! MEFISTOFELES Chcesz do mnie dotrzeć przez strach i przez trwogę? zemsty i klątwy uchylić nie mogę! Ratuj ją — mówisz! wejdź w swoje sumienie; czy ja ją pchnąłem, czy ty w potępienie? Faust uderza weń wzrokiem. Szukasz pioruna! — Zamysł to człowieczy. Sądzicie, że was zbawi lub uleczy, jeśli miast sobie przypisać przyczyny, na niewinnego przełożycie winy. FAUST Prowadź mnie do niej, dziś musi być wolna! MEFISTOFELES To nie jest prosta droga, lecz okolna, zważ, nie zapomnij, obłąkany bracie, że tam w jej mieście zemsta czeka na cię, że krew na bruku przez ciebie przelana właśnie krwią twoją musi być zmazana, że sprawiedliwi, a już nie oszczerce wracającego schwytać chcą mordercę; a jeszcze gorzej, jeśli się w to wmiesza duchów mścicieli wygłodniała rzesza. FAUST Więc i to także! Lecz nic to i basta — ratować musisz ją — prowadź do miasta!! MEFISTOFELES Wszakże wszechwładnej nie mam w sobie mocy, uczynić mogę tylko to, co mogę, jednak udzielić pragnę ci pomocy; uśpię dozorcę i bramy otworzę; jeno ją *ludzka* ręka wywieść może. Więc wyprowadzisz ją; wszystko, co mogę! Z czarcimi końmi stać będę na dworze — siądziesz i jazda! FAUST A więc naprzód: — W drogę!! NOC / Faust, Mefistofeles na karych koniach w galopie. / FAUST Cóż to tam przędą od pól ku wzgórzom? MEFISTOFELES Nie wiem — coś czynią — gotują — FAUST Raz w cieniu się grążą — raz w świetle się nurzą — gną się — prostują — i snują. MEFISTOFELES Zapewne zaklęcia to będą — FAUST Coś święcą — coś sieją i przędą — Ku czyjejż to czynią obronie? MEFISTOFELES Mijamy — mijajmy — w cwał konie!! WIĘZIENIE / Faust, Mefistofeles, Małgorzata. / FAUST / z pękiem kluczy i z lampą przed żelaznymi drzwiami / Dusza w śmiertelnej trwodze kona, piętrzy się ludzkich cierpień wał. Tam za murami — w mrokach — ona! Jej zbrodnią był miłosny szał! U tych okropnych drżę podwoi, stoję i bicia serca liczę, lękam się spojrzeć w jej oblicze! Naprzód — wahanie mękę dwoi. / Chwyta za klamkę. / ŚPIEW MAŁGORZATY Zabiła mnie macocha i ojcu dała zjeść — siostrzyczka jedyna kocha — kosteczki pozbierała, by je na cmentarz nieść. Niesie kosteczki — szlocha, pod wierzbą kopie grób; zły ojciec — gorsza macocha! siostrzyczka jedyna kocha — modli się u mych stóp. A ja ptaszyną małą wzleciałam: siostro ma, serduszko twoje kochało, siostrzyczkę pochowało — macocha była zła. FAUST / otwiera drzwi / Zgrzyt łańcuchów, chrzęst słomy na nędznym barłogu; nie przeczuwa, że miły stoi już na progu. / Wchodzi. / MAŁGORZATA / kuli się lękliwie na barłogu / Idą już — idą — wywlec na ostatnią mękę! FAUST / szeptem / Cicho, cicho, ja idę, wolność niosę w darze. MAŁGORZATA / tarza się w lęku przed nim / Jeśliś ty człowiek — odczuj mą udrękę! FAUST Cicho, przebudzisz straże! / Pragnie uwolnić ją z więzów. / MAŁGORZATA / na klęczkach / Któż ci dał, kacie, taką moc, kto kazał oczom trwogę skrzyć! Przychodzisz — a to jeszcze noc. Litości — pragnę żyć! Nie dość ci czasu jutro rano —? wstaje wszakżem ci młoda, taka młoda… na śmierć okrutną mnie skazano. A byłam piękna — ta uroda na zgubę wiodła mnie nieznaną. Ze mną był mój umiłowany — dziś on nie w moim, obcym świecie — wianek przedarty i rozwiany, wiatr zmarłe kwiaty zwiał jak śmiecie. Nie tykaj! nie szarp straszną siłą — biedactwo — cóż ci zawiniło? Błagam cię! Serce twe jak głaz! Nie znam cię! pierwszy widzę raz! FAUST Czy zdołam tyle znieść boleści! MAŁGORZATA Ja wiem, że jestem w twojej mocy, lecz pozwól mi nakarmić dziecię! Leżało przy mnie dzisiaj w nocy, to wszystko, co mam na świecie! Zabrali mi je, a ja w męce — puste me łoże — puste ręce. Nigdy się już nie rozweselą! Mówią, że ja je zabiłam — za wiele zbrodni — za wiele! a ja je tylko powiłam! Śpiewałam pieśń przed chwilą — to stara pieśń gminna: to nie o mnie! nie o mnie! jam w sercu niewinna! FAUST / pada na kolana / U nóg twych ja — umiłowany! zdjąć z ciebie chcę kajdany! MAŁGORZATA / klęka przy nim / Klęknijmy razem! Pomódlmy się społem! Słysz! pod progiem, pod podłogą szatan wiedzie bój z aniołem. Walkę srogą —! Wre piekło — płonie nad zatratą — słyszysz ten huk — ten — cios! FAUST / głośno / Małgorzato! Małgorzato! MAŁGORZATA / uważnie / To był miłości głos! Zrywa się — kajdany opadają. Gdzież on! Usłyszałam wołanie! Wolność! ukończone konanie! Na piersi jego spocznę. Odpocznę — odpocznę. Zawołał: Małgorzato! — Tu — tu stał przy ścianie, cisza mnie z nagła błękitna oblekła, przez grozę, hałas i wzburzenie piekła — usłyszałam to słodkie, to miłosne wołanie! FAUST To ja! MAŁGORZATA Ty?! Powiedz to raz jeszcze! obejmuje go To on! to on! O, męki złowieszcze! O, trwogo więzienna! kajdany! Wszystko minęło — przyszedł mój kochany! … oto ulica — i poznanie — … dłoń twoja — pierwszy dzień — … oto ogród — i czekanie — … drzew starych miły cień… FAUST Chodź ze mną! chodź! MAŁGORZATA / pieszczotliwie / Chwileńkę! Przy tobie! za ten ból — za mękę! ukoić się! ucieszyć! FAUST Nie można dłużej! trzeba śpieszyć! Już czas — nie można chwil marnować! MAŁGORZATA Czy już nie umiesz całować? Całowały mnie twe wargi — niedawno całowały! O, bardzo prędko twoje wargi całować zapomniały. Chłodem od ciebie powiało! W twych oczach — w słowach twoich — zawsze się niebo śmiało, do tchu utraty całowałeś, jakoż tak prędko zapomniałeś? Kochany — całuj — daj ust — obejmuje go zimna twa warga — oniemiała, kędyż twa miłość ostała? kto mi ją zabrał — kto? / Usuwa się. / FAUST Chodź! ze mną — chodź! już nagli czas! Odwagi! Już idą chwile, w których pieszczota spali nas! MAŁGORZATA Lecz czyś to ty? jam nie w mogile? FAUST Ja jestem! Chodź! MAŁGORZATA / ku niemu podana / Więzy podarłeś, głowę na mych kolanach wsparłeś. A czy ty wiesz, że męka we mnie nie ścichnie nigdy i nie zdrzemnie? FAUST Chodź! chodź! ostatnia chwila prawie! MAŁGORZATA Matkę zabiłam w mej niesławie, a dziecko utopiłam w stawie — to nasze dziecko! bo i twoje — Toś ty!… Przywidzeń tak się boję — daj rękę — więc to nie marzenie! twoja droga ręka!… złe w niej drżenie!! mokra! obetrzyj! krew jest na niej — Boże — znów grążysz mnie w otchłani! Krew na twej ręce — odejdź precz! Odejdź — i schowaj miecz! FAUST Zapomnij — przeszłość nie wraca — twój ból mi życie skraca! MAŁGORZATA Nie — ty zostaniesz! Przecież musi ktoś grobów strzec — posłuchaj mnie — najlepsze miejsce dla matusi, tuż przy niej brat — a troszkę dalej chcę, aby mnie tam pochowali — w pobliżu — w jednym rzędzie!… a ze mną dziecko — już nikt inny i nigdy przy mnie spać nie będzie w tej skrusze mej powinnej. Przepadło szczęście słodkie moje, nie położymy się we dwoje nigdy, już nigdy. — Zmora czyha — czyli mnie ręka twa odpycha!… wszak jesteś! — patrzysz tak kochanie… FAUST Chodź! — wiesz, że jestem, słyszysz me wołanie! MAŁGORZATA Iść? — dokąd? FAUST W świat! MAŁGORZATA Jeśli tam grób, jeśli tam śmierć już na mnie czeka i koniec prób — idę! bo widzisz — dla człowieka jedyne wyjście stąd być może: w śmiertelne, zimne łoże — Henryku! — Pójdziesz… — Taka sama… FAUST Chciej! Wyjdź! Otwarta brama — MAŁGORZATA Nie wolno; nie dla mnie nadzieja! świat to zdradziecka, chytra knieja, pierwej czy później upolują, zmordują jeno i zeszczują, wytropią sprawnie i zdradziecko! FAUST Zostanę z tobą — MAŁGORZATA O prędko! prędko! ratuj dziecko! Pędź! droga prosta — wzdłuż strumienia, tam, gdzie się łąka w staw przemienia — na lewo — tam — przez most — tam staw — pędź! rękę podaj, dziecko zbaw! — Podnosi główkę — rączki wznosi — kwileniem cichym — prosi — prosi — Henryku! Ratuj! FAUST Krok jeden — będziesz wolna! MAŁGORZATA A gdy się droga skończy polna, wejdziemy w bór, w pomrocze — tam matka siedzi na kamieniu — jak zimne węże me warkocze — tam matka siedzi na kamieniu i głową chwieje w pochyleniu — O, już nie chwieje — ciężka głowa! o, już nie mówi — zmarła mowa! Spała tak długo — już się nie zbudzi, tak się biedactwo tym spaniem trudzi, abyśmy kochać mogli się jawno — to było dawno — to było dawno! FAUST Prośby ni groźby nie poradzą — ręce cię moje wyprowadzą. MAŁGORZATA Na co ta nagłość — na co ta siła! Niczegom tobie nie odmówiła — lecz dziś — umarły nadzieje! FAUST Oto dnieje! MAŁGORZATA Ostatni dzień się z mroku wznosi. Wesele moje dziś być miało! — Nie mów, że byłeś u Małgosi — o, nie mów! — wianek zwiało — szkoda mi wianka! Już się stało — O, zobaczymy się! — nie w gwarze, lecz w ciszy sercem dzwoniącej — tam przy szafocie — jak przy marze tłum stoi — czeka milczący — dzwon woła — dzwon budzi — rynek, ulice ogarnąć nie mogą tyle ludzi!! A wszyscy czekają z trwogą! Wiążą mnie — porywają — do pnia, do pnia podciągają — Miecz zalśnił — nim uderzył — pochylają się karki, jakby miecz w nie mierzył! A to w mój tylko! — Świat milczy jak grób… FAUST Oby cię oczy moje nie widziały, świecie! MEFISTOFELES / zjawia się / Prędko, bo przepadniecie; drżą na chłodzie konie; mówi się, słucha, plecie, a tu świt już płonie! MAŁGORZATA Kto się z ziemi wyłania? Świętość wejścia zabrania! To on! — precz — po mnie przyszedł —! FAUST Żyć będziesz! MAŁGORZATA Tobie, o, Boży Sądzie, powierzam mą duszę! MEFISTOFELES / do Fausta / Chodź ty! Jeśli nie pójdziesz, ostawić was muszę! MAŁGORZATA Twojam już jeno, Ojcze mój, Boże! Anieli, serce me ochraniajcie! skrzydeł opieką mnie osłaniajcie! Henryku! Ciebie się trwożę! MEFISTOFELES Już osądzona! / Głos z góry / Sercem zbawiona! MEFISTOFELES / do Fausta / Ty ze mną! / Znika z Faustem. / GŁOS / z więzienia — głuchnący / Henryku! Henryku! ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/goethe-faust-czesc-pierwsza. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Goethe, Faust, tomI, tłum. Emil Zegadłowicz, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1953. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów Pauliny Ołtusek. Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Eine Publikation im Rahmen des Projektes Wolne Lektury. Die digitale Reproduktion wurde von der Stiftung Fundacja Nowoczesna Polska anhand eines Exemplars aus der Sammlung von Paulina Ołtusek ausgeführt. Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Paweł Kozioł. ISBN-978-83-288-2243-6