Ignacy Drygas Wspomnienia chłopa-powstańca z 1863 r. ISBN 978-83-288-7325-4 Część I. W walce 1. W wojsku pruskim Służyłem we wsi Zimnej Wodzie, w powiecie wówczas krotoszyńskim, za parobka. Dobrze mi się działo; państwo byli dobrzy, dbali o nas; pan urzędnik był, co prawda, chciwy na robotę, jednak był to niezły człowiek; nie dał sobie grać po nosie, ale ludzi nie krzywdził i nawet nam, parobkom, co to (jak za młodu bywa) niejeden się psoci, to niby gderał, ale i wybaczył. Już mi 21. rok nadchodził, poszedłem też i do trzeciej miary. Było to na jesień; przyszedł order, i musiałem iść do wojska. Markotno mi się jakoś zrobiło, boć trzeba było wszystko opuścić, a Bóg wie, jak we świecie będzie. Nasi bardzo straszyli tymi unteroficerami, że to bardzo hardzi panowie i kpin nie lubią. Poszedłem do spowiedzi św. i zdałem się na Boga! W tym całym nieszczęściu pocieszało mnie, że miałem nakazane do konnicy. Już bowiem z młodości miłe mi były te bydlątka najbardziej, boć to, żeby jeno człowiek o nie dbał, to wdzięczne są człowiekowi i człowieka znają. Już to w całej okolicy nie było, jak moje cztery kasztany! Była tam na odkół brudnokasztanowa klacz, ździebłko figaczka, ale dało się jakoś jej radę, choć nieraz trzeba ją było wziąć z mańki, jak to mówią. Najbardziej niepokoił mnie młody dziedzic, bo cięgiem chciał dwa przednie wałachy wziąć mi do forszpanki, alem jakoś zawdy szczęśliwie się wykpił; raz jeden, to znów drugi niby na nogę kulał; a ja mu byłem między podkowę a kopyto wsadził kawał gwoździa, dlatego niby utykał — ale jak młody dziedzic zeszedł z oczu, tom wyjął i ani znaku nie było kulawizny. Ledwom się nie spłakał, gdym odchodził od mych kasztanków; ale cóż robić, kiedy trzeba. Mus wielki pan! Przymaszerowało nas ze czterdziestu z okolicznych wsi do Ostrowa, gdzie zaraz nas zapisali do dragonów. Tu inaczej trzeba było słuchać, jak p. ekonoma! Nieraz mi matuś mówili: „Oj, Ignaś, Ignaś, kto nie słucha ojca i matki, ten będzie słuchał psiej skóry”. Nie mieliśmy tam bębna przy kawalerii, ale trąbkę — toć już na jedno wyjdzie. Jak zaczęli nas uganiać: „Marsz, langsam, szryt” i różnie nam nogi wyciągać, a prostować, a szykować, to aż się nogi trzęsły; a trzymaj nogę do góry; a pan unteroficer patrzy i ogląda, czy dobrze; aż nieraz już człowiek myślał, że się obali. Ani jadło nie smakowało, a jak się człowiek układł, to ani wiedział, jak usnął, niby kawał drzewa. Najgorsze to już były te pierwsze sześć tygodni, nim nas wsadzili do szwadronu; jedyną to już moją pociechą była gniada klacz moja. Już ta klacz prawdziwie ludzki rozum miała! Jak zatrąbili, to ja jeno cugle puścił, a ta jucha szła, jak była komenda. Nieraz nie mogliśmy się wydziwić, jaki to rozum miała. Jak nas rekrutów na konie powsadzali, to już było pół biedy; ale to na piechotkę mustrowanie, a ten (niech go tam Pan Bóg skarze) „langsame-szryt” to już niepodobna ani. Przez całą zimę nas mustrowali — ale ten karabinek, cośmy mieli u dragonów, to nam nieraz zbrzydł, choć na wojnie bardzo dobra rzecz. 2. Na Moskala! Ludzie coraz bardziej zaczęli gadać między sobą, jak to te Moskale niby zwierza naszych duszą. Raz nawet jeden gospodarz znajomy opowiadał nam, że te katy Moskale Boga w sercu nie mają i naszych na procesji św. napadli we Warszawie, zaczęli strzelać i pomordowali siła ludu. Krzyże św. potrzaskali i nogami tratowali. Nie chciałem im wierzyć, żeby tacy źli ludzie mogli być, że aż się na Pana Boga miotali i że Bóg zaraz ich tam piorunem nie trzaśnie; ale stary gospodarz przysięgał nam na Pana Boga, że prawda, i drudzy ludzie też mówili, że była prawda; to nasi zaraz mówili, że nasz król pruski to bardzo nabożny, to pewno Moskala porządnie za łeb złapie! Ludzie coraz bardziej gadali, a w nas się jeno gotowało, boć to niepodobna, żeby biednych Polaków tak marnować, a to tacy Polacy jak my. Między nami zrobiła się taka mowa: „Idźmy na nich, tych Moskali; nasz król się pewnie nie bardzo będzie gniewał, bo to aż niepodobna z tymi Moskalami!” Przyjeżdżał do Ostrowa młody znajomy pan; mówili, że się szykuje na Moskala; nazywał się p. Sylwester Błociszewski. Poszedłem raz do oberży, gdzie był zajechał, a znałem jego forszpana i zacząłem z nim gadać, czyby się z jego panem nie można rozmówić. Powiada: „Możesz, to dobry pan”. Ja myślę sobie: „Poczekam, a jak wyjdzie, pomówię”. Po chwili też wyszedł, a ja do niego z moją prośbą, czy mamy iść albo nie. Zaklął mnie na wszystko, abym tego nie robił, i drugim zakazał, bobyśmy mogli zrobić wielkie nieszczęście: jeszcze by Prusaki za nami poszli i Moskalom na Polaków pomogli. Poszedłem sobie jak zmyty; ale nam się to jakoś nie widziało; zeszliśmy się za miastem z drugimi i uradzili bronić naszych. Jeszcześmy się naradzali, a tu jeden wojskowy pan, Niemiec, przyszedł do nas i powiedział, że dobrze wie, o co się naradzamy, i że on też pójdzie z nami, ale nie mamy długo myśleć, jeno zaraz jutro, skoro świt, wyjechać z bronią konno, a on nam już drogę pokaże przez granicę i pójdzie z nami. Wylękliśmy się z początku, żeby nas nie wydał, bo to jednak nie był nasz; ale jak nam się zaklął, że pójdzie z nami i nie zdradzi, tośmy się na drugi dzień rano zmówili. Jeszcze na wieczór ks. proboszcz przysłał po jednego z nas i zakazywał mu; ale myśmy myśleli, że to księdzu inaczej nie wypada — i skoro świt zebraliśmy się 23 z bronią i ładunkami konno nad granicą i zaraz też przeszliśmy na wolę bożą przez granicę. Było już blisko południa, gdyśmy się zatrzymali na boku niedaleko Goliszewa; wytarliśmy konie porządnie wiechciami, bo były bardzo spocone, a potem napaśliśmy je obrokiem, zabranym z Ostrowa. Objął komendę nad nami ten pan Niemiec, co był poszedł z nami, i zaraz zaczął się uczyć komendy po polsku; ale z początku bardzo to pociesznie szło, bo żaden z nas nie rozumiał, co on chciał. Później dopiero poduczył się tak naszej mowy, że już zupełnie dobrze komenderował, a nawet poczciwie się mógł z nami rozmówić. Ze trzy godziny leżeliśmy w borku, a potem dalej na koń, bo nasz oficer mówił, że tak blisko granicy to włóczą się różne patrole, a nużby nas naszli, toby z nami kiepsko było — a bardziej w głębi kraju to już wcale co innego, wiele bezpieczniej. Ładny był to dzień, właśnie suchy przymrozek od rana, a koło południa tak prawie ciepło było jak latem. Ładnym krajem maszerowaliśmy; wszędzie widać zasobne, a nawet bogate gospodarstwa. Zabudowania dworskie porządnie murowane, a dwory niby pałace; najbardziej się nam już podobał dwór w Żelaskowie, gdzieśmy się przede dworem zatrzymali. Wielmożna pani, zdaje mi się, Radolińska się nazywała, wyszła do nas i kazała nas poczęstować, i, pamiętam, wyszły z nią dwie panny, a jedna to taka już ładna była niby obrazek — i też bardzo po ludzku z nami gadały i opatrzyły nas żywnością i napitkiem na drogę, żeby już nam na parę dni było mogło starczyć. To już zaraz powiem, że podczas tej naszej wojny to panie z każdym z nas zawsze tak rozmawiały jakby ze swoim równym, a widać było, że by nam były choć ostatek jak najchętniej dały, a wypytywały się: skąd, czy mamy rodziców, czy krewnych, a czy czego z bielizny nam nie brak — słowem, tak dbały jak o własne dzieci. 3. Pierwsza potyczka Wyjechaliśmy z Żelaskowa ku Błaszkom; jest to tam niedaleko małe miasteczko, niby nasze Piaski pod Gostyniem. Właśnie pod tym miasteczkiem miał nas spotkać pierwszy chrzest. Już mówił nam chłop, który wozem jechał, że za godzinkę będziemy w Błaszkach, a jeżeli się pośpieszymy, to w pół godziny tam zajedziemy; i nasz komendant kazał kłusem ruszyć, gdy na skręcie od razu pokazuje nam się jakaś kupka konnych. Ledwieśmy się spostrzegli, a tu nasz dowódca krzyknął: „Forwerc, marsz, marsz!” i galopem wpadliśmy na nich. Zaraz, jakeśmy wpadli na nich, kropnąłem na odlewkę jednego z kosmatą czapką przez gębę, że się nieboraczysko zaraz zwalił na ziemię; ale w tej samej chwili drugi jakiś kropnął mnie przez plecy pałaszem, to bolało, jakby porządnie kijem skropił; alem mu też nie darował, bom go wyciął koszem od pałasza w zęby, że aż krwią zapluł. Jakem się potem obejrzał, to już reszta tych kosmali była uciekła, a nasi gonili. Dopiero jakeśmy się znowu zebrali, dowiedziałem się od drugich, że to były objeżczyki, a te wielkie, niedźwiedziami obszyte czapki to od tego, aby mu głowy pałaszem nie przeciął; i też prawda: takiej czapki pałaszem nie przetnie. Przyprowadzili nasi czterech złapanych Moskali, a moi dwaj, com ich był zwalił z konia, też wstali i tylko trochę byli pokaleczeni; jeno temu, co to przez gębę dostał, musiał golibroda potem w Błaszkach zeszyć. Sześciu Moskali wsadził nasz oficer na konie, ale broń im odebraliśmy, i kazał na nich uważać, aby nie uciekli; ale tak się do nas przyuczyli, że już potem nikt ich nie pilnował — a jak przyszło do bicia się, to lepiej się bili jeszcze z Moskalem, niż nasi, gdyż bali się, żeby ich Moskale nie zabrali w niewolę, bo byliby ich zaraz powiesili. Przejeżdżając przez Błaszki, wstąpiliśmy do cyrulika, który zeszył twarz biednemu Moskalowi. A wycierpiał też dopiero ten biedak, jak mu szył; pierwszy też raz widziałem, jak się to robi; to musiało też tego biedaka bardzo boleć, gdy mu tak w żywe ciało szpilkę wpychał, a potem dopiero nićmi ściągał. Już nocą przyjechaliśmy do Nowej Wsi, może na milę daleko od Błaszek; tam przenocowaliśmy; młody syn pana Rembowskiego chciał koniecznie pójść z nami, ale stary pan mu nie pozwolił; zabrało się jednak z nami dwóch parobków od gospodarzy i służący, któremu pan dał konia. Naturalnie, że tam nie mieli takiej dobrej broni, jak my mieliśmy, ale jednak każdy miał pałasz i stary pistolet do dania znać na placówce, gdyby szedł nieprzyjaciel. Szliśmy dalej ku Częstochowie i nareszcie doszliśmy do Wólki Krakowskiej, wsi dużej, gdzie mieliśmy spotkać oddział; ale tam o oddziale nikt nam nie umiał powiedzieć; tylko nasz pan oficer dowiedział się, że może o milę dalej było coś naszych w boru; zaraz też pośpieszyliśmy, aby się z nimi złączyć. 4. Połączenie się z oddziałem Szymanowskiego Koło południa na drugi dzień udało nam się nareszcie dogonić ten oddział, który myślał o nas, żeśmy Moskale, i dlatego przed nami uciekał — i gdyby nie przypadek był zdarzył, żeśmy ich wpędzili pomiędzy błota, to byliby dalej przed nami uciekli. Dopiero śmiechu było, gdy poznali, że jesteśmy swoi; było ich trzydziestu kilku (jak nam mówili) z różnych oddziałów; jakiś Szymanowski nimi dowodził. Tęgi to był człowiek: choć szczupłej postawy, nie bał się nikogo, samego diabła byłby się nie wyląkł, a Moskale już go dobrze znali, bo był się im już nie raz dał we znaki. Raz to go rannego wzięto do niewoli, ale szczęśliwie im uciekł, choć jeszcze rana mu się nie była zagoiła ze wszystkim. Zaraz też nasz pan oficer oddał mu się z nami pod komendę. Już to ci ludzie byli bardzo licho uzbrojeni. Każdy miał jeno lancę, na którą mógł liczyć, bo reszta broni to aż żal się Boże! Stare pałasiska — niektóre nawet ułamane końce miały — a pistoletów mieli w całym oddziale dwa i dwie dubeltówki, które zawsze ci brali, którzy szli na placówkę, i to jeszcze te gruchoty nie puszczały. Bardzo byli więc wszyscy radzi naszym karabinkom, a szczególniej wydziwić się nie mogli, że strzelały, jak ta igła żgnęła w nabój. W sześćdziesiąt koni ruszyliśmy dalej; my, dragoni, mieliśmy być w drugim szeregu, a reszta z lancami poszła do pierwszego szeregu, bo jak stawaliśmy we front, to zawsze w dwa szeregi, a komenda zawsze szła dwójkami. W marszu dogonił nas jakiś pan bryczką; rozmówił się z dowódcą naszym i zaraz nawrócił i pojechał sobie. Jakoś nasz dowódca zaczął coś sobie pod nosem mruczeć i raz po raz wąsa podkręcał; dawni jego ludzie zaraz nam mówili, że pewno się dowiedział o jakim patrolu moskiewskim i pewno w głowie układa, jakby go napaść. Niedługo też potem skręciliśmy z głównej drogi na lewo w bór. Inny to już był kraj niż u nas, coraz więcej górzysty, a góry pokryte w wielu miejscach świerkami. A choć znów był kawał równego pola, to gdzieniegdzie pokazywały się ze ziemi duże kamienie, jakby domy albo kościoły, które się tutaj skałami nazywają. Mówili, że ta ziemia nazywa się Krakowskie, a dalej za Krakowem pod Austriakiem to cały kraj taki jest, gdzie same bardzo wielkie góry są, które nazywają się Karpaty. Ale tam tośmy wcale nie doszli, jeno w jednym miejscu z góry pokazywali nam na niebie jakby jakie chmury i powiadali, że to są nasze polskie Karpaty. Maszerowaliśmy całą resztę dnia tego, ale to takimi ścieżkami i nad głębokimi przepaściami, że nieraz człowiek się bał, że z koniem zleci i roztrzaska się na dnie. Ale to tylko z początku tak nam się zdawało, bo potem przyzwyczailiśmy się do tego i nieraz z takiej ostrej góry galopem się na dół zjeżdżało, że u nas myślałby człowiek, że się kark skręcić musi. 5. Potyczka z kozakami Koło północka może stanęliśmy nad jakąś szosą, poschodziliśmy z koni i nasz dowódca powiedział nam, że z godzinę lub dwie odpocząć możemy; ale ogni zapalać nie wolno, bo tutaj tą szosą do dnia ma przeciągnąć patrol kozaków, który napaść mamy. Już dniało, gdy nam kazano cicho ruszyć się z miejsca; nas z karabinkami i te dwie dubeltówki zaprowadził nasz stary oficer na piechotkę w krzaki nad samą szosę. Ukryliśmy się dobrze i dopiero na komendę oficera, gdy Moskale będą przed nami, mieliśmy zacząć prędko strzelać. Tymczasem nasi ułani mieli wpaść na nich z ukrycia. Już tak wszystko było urządzone z pół godziny i myśmy cicho leżeli, gdy z dala zaczęło coś dudnić po szosie, jakby wozy szły albo bardzo dużo koni. Zaraz nasz oficer dał znać naczelnikowi, który też zaraz do nas przyszedł i cicho mówił, że ten patrol pewno jakieś wozy ze sobą prowadzi, i cieszył się, że je zabierzemy. Zaraz się też wrócił do ułanów, aby na ich czele uderzyć na Moskala. Z cztery pacierze czekaliśmy jeszcze, a coraz bliżej dudniało. Nagle przeleciało przed nami może z dziesięciu konnych, ale nie strzelaliśmy, bo znaku nie był dał nasz oficer. Już coraz jaśniej się robiło, gdy na szosie zobaczyliśmy kozaków, którzy sobie stępa jechali; po chwili byli przed nami, a że nasz oficer gwizdnął na znak, sypnęliśmy do nich z karabinków, a potem, jak który mógł najprędzej, nabijał i strzelał. Zamieszanie na szosie wielkie się zrobiło, konie padały na ziemię, kozak niejeden spadł przez łeb konia na ziemię; a jak dopiero nasi ułani napadli z ukrycia, okropne się zamieszanie zrobiło. Kozacy, z naszymi zmieszani, zaczęli uciekać, a nasi ułani pędzili ich, żgali pod żebra lancami, że aż się serce śmiało! — Do koni! — zabrzmiała komenda, bo już i tak nie było do kogo strzelać, gdyż cała kupa galopem już była się od nas oddaliła. Jak kto mógł, najprędzej biegł do koni, aby pośpieszyć z naszymi. Dopadamy koni i galopem szosą za drugimi. Jakie było nasze zadziwienie, gdy wyjeżdżając z boru, ujrzeliśmy, jak nasi ułani wracali galopem na powrót, a za nimi może ze trzysta moskiewskiej konnicy pędziło! Dalej zaś na szosie ujrzeliśmy armaty i piechotę. Zaraz nasz oficer kazał nam wykręcić na prawo za dużą skałę i co prędzej zsiąść z koni; trzech ludzi zostało przy naszych koniach, aby je trzymać, a myśmy się czym prędzej rozsypali w krzakach nad szosą, aby ścigających Moskali przyjąć ogniem z karabinków. Nasi może na trzysta kroków przed Moskalami pędzili; jak nasi mijali, pokazał im się nasz oficer, aby dowódca wiedział, gdzie my jesteśmy — a potem zaraz, jak Moskale nadjechali, sypnęliśmy do nich z karabinków, co ich bardzo zmieszało, bo myśleli, że ich nasi wciągnęli w zasadzkę. Te nasze karabinki to jednak bardzo dobre były: dobrze strzelały, a nabijały się tak prędko, że zdążyłem aż pięć razy do Moskali strzelić i nabić. Cała ta kupa konnicy nawróciła się i pędem do swoich uciekła; myśmy zaś czym prędzej do koni pobiegli i po chwili pędziliśmy do naszych. Tymczasem nasi ułani złapali ze dwadzieścia koni moskiewskich i zebrali ze ziemi, co się dało, broni, a po chwili uciekaliśmy na złamanie karku borami, i to przez takie drogi spadziste i głębokie wąwozy, że szczęście prawdziwe, żeśmy wszyscy karków nie pokręcili! Dowódcy meldował ten pan, co to nas dogonił, że stu Moskali jako podjazd ma tą drogą jechać, a to tymczasem z tysiąc Moskali tą szosą szło i prawdziwy cud Boski, żeśmy się tak szczęśliwie wykpili. Czterech naszych brakło do apelu, a tymczasem nie tylko, że nam się nic więcej złego nie stało, ale jeszcze zebraliśmy dwadzieścia koni i dużo broni, która nam się nadzwyczajnie przydała; prócz tego leżało na szosie z piętnastu Moskali, a drugie ze dwadzieścia koni latało luźno, bośmy nie zdążyli złapać. Co prawda, uciekaliśmy jeszcze ze cztery godziny aż do jakiegoś zabudowania brzozowego w lesie i tam stanęliśmy nareszcie. Nasze konie takie były pomęczone, żeśmy tam stali trzy noce. Wygodnie nam było w tej leśniczówce, bo wprowadziliśmy wszystkie nasze konie do stodółki, obory i szopy od siana. A poczciwy borowy dał znać do sąsiednich wsi, aby nam jeść i pić przywieziono. Co noc też przychodziły z prowiantami ze cztery wozy. A już chyba nie zapomnę bigosu, który nam we wannie blaszanej przywieźli: dziś mi jeszcze smakuje. Przez te trzy dni nasz komendant zaczął nas także mustrować; my, pruscy żołnierze, znaliśmy mustrę doskonale, ale ci z Królestwa to ciągle się błąkali — a ponieważ nie było takich koni starych, dobrze wymustrowanych, jak myśmy mieli w pruskim wojsku, co na trąbkę same chodziły, czasem więc wielkie było zamieszanie, a panowie oficerzy bardzo się nagniewali. Przybyło też do naszego oddziału dużo nowego rekruta, tak żeśmy już nasz oddział liczyli na sto pięćdziesiąt chłopa. Osiemdziesiąt ludzi było z karabinkami, a reszta była ułanów — ale już każdy ułan miał pistolet albo rewolwer do dania alarmu na placówce, gdyby nieprzyjaciel się zbliżał. 6. Pod Lelowem Po trzydniowym odpoczynku poszliśmy dalej ku Lelowowi, małemu miasteczku; przechodziliśmy może o milę od Częstochowy, gdzie to jest w kościele przy klasztorze obraz cudowny Najświętszej Maryi Panny. Bardzo mnie to martwiło, że tak blisko byłem cudownego miejsca, a nie mogłem upaść na kolana przed cudownym obrazem Maryi, Królowej Polski; ale starszyzna powiadała, że tam bardzo dużo Moskali. Zaśpiewaliśmy litanię do Najświętszej Panny i błagaliśmy, aby prosiła Swego Boskiego Syna, aby się nad naszą Polską zmiłował i nam dopomógł wygnać Moskala. Stanęliśmy nazajutrz w boru pod Lelowem. Znowu zaczęła się mustra i obroty konne; już dosyć ci nowi zaczęli się przyuczać, tak że już gładziej szło, a jeno czasem który się błąkał. Przyjeżdżało tu do nas dużo z sąsiednich wsi i bardzo się cieszyli, że jakoś tęgo wyglądamy, a każdy, czy to pan, czy chłopek, przywiózł nam coś ze sobą, tak że nam nie zbywało na niczym, a kotły nie tylko były zawsze tęgo pełne, tak żeśmy czasem ani nie dali rady zjeść, ale nawet i pieczenie były doskonałe. Już to takiego dobrego życia, jak pod Lelowem, nigdzieśmy nie mieli. Znów przybyło do nas ze dwudziestu ochotnika, ale na małych, słabych koniach, tak że było można zaraz wiedzieć, że marszów długo nie wytrzymają. Zabawę też mieliśmy z Żydkami krawcami, których kazał przyprowadzić nasz naczelnik z Lelowa do szycia mundurów. Okrutnie Żydki się bali, aby Moskale ich nie złapali w naszym obozie; a myśmy się tak umówili między sobą, że raz po raz który wpadał tam, gdzie Żydki szyli, i wołał: „Moskale idą!”, a Żydki rzucali, co mieli w ręku, o ziemię, dalej w nogi, aż naczelnik musiał zakazać tej zabawy, bo Żydki ze strachu nie mogli nic uszyć. Ośm dni pod Lelowem bardzo nam się dobrze działo, ale ósmego rano zaalarmowały nas nasze placówki, tak że ledwośmy zdążyli zebrać obóz: musieliśmy co prędzej uciekać, bo już piechota rosyjska była w boru i zaczęła kulkami do nas sypać. Jeden nawet z naszych, właśnie jak siadał na konia, dostał kulką w łeb. Pierwszy to raz widziałem z bliska człowieka zabitego! Trochę mnie ciarki przeszły, ale pomyślałem sobie, że dla tej naszej kochanej Polski to i nie żal życie stracić, i tylkom się jeszcze więcej na tych szelmów Moskali zaciął! 7. Zwycięstwo pod Sadowiem Umykaliśmy ku wsi Sadowiu, która leży zaraz za borem od Lelowa, ale uciekaliśmy w dobrym porządku. Za nami szło tylko z daleka coś kozaków, ale nie śmieli się zbliżyć, bośmy im raz po raz posyłali kulki z naszych dragońskich karabinków. Już minęliśmy wieś Sadowię i zjeżdżamy z górki za wsią, gdy nam się z boku pokazała dość wielka kupka kozaków; oczywiście, chcieli nam zabiec drogę, aby nas ci, co za nami szli, mieli czas dogonić. Zaraz wyszykował nasz naczelnik pierwszy szwadron do ataku, a drugi szwadron, w którym ja byłem, miał powoli posuwać się za pierwszym. Dowódca nasz poprowadził sam pierwszy szwadron do ataku; bardzo ładnie szedł, tak żeśmy się nacieszyć nie mogli. Gdy patrzę, jak nasz szwadron idzie do ataku, a tu pokazuje się za kozakami, co ich atakować miał pierwszy nasz szwadron, druga kupa, jeszcze większa, Moskali, tak że wszystkich Moskali było może na pięćset! Gdy to zobaczył nasz oficer, dawniejszy nasz komendant, który dowodził drugim naszym szwadronem, zaraz zakomenderował do ataku: „Marsz! Marsz!”, aby naszym iść jak najprędzej na pomoc. Był też wielki czas, bo chudziaki dostali się byli we środek pomiędzy dwie kupy Moskali i było im już bardzo duszno! Jakby kupa dzikich koni wpadliśmy na Moskali otaczających nasz szwadron; już też człowiek leciał jak na złamanie karku; mój koń zaraz przewrócił dwóch Moskali z końmi na ziemię; żem się na nich nie przewrócił, nie wiem, jak się to stało, ale dosyć żem jakoś przeleciał, a tuż obok mnie jechał Wojtek Domagała, też dragon. Zaczęło się dopiero łomotanie po łbach i karkach pałaszem! Wojtka jakiś starszy ciął przez ramię, ale kożucha nie przeciął; Wojtek go za to w kark, że się nieborak zwinął. Aż tu od razu ścisk się wielki zrobił, bo juchy Moskale nie chcieli ustąpić i pchali się kupą na nas. Już tak było ciasno, że pałaszem ciąć nie było można, jeno jak kto mógł, walił kolbą od pałasza albo pięścią! Z początku z wielkim krzykiem uderzyliśmy na Moskali, a oni też krzyczeli, co siła; ale gdyśmy się tak zbili w kupę, cicho się zrobiło jak w kościele; raz po raz tylko który jęknął lub zaklął, a z rzadka tylko oficerowie nasi wołali ochryple: „Naprzód!”. „Jezus, Maria! Ratuj, Wojtek!” — zawołałem, bo właśnie był mnie złapał za łeb jakiś Moskal i już mi świeczki aż w oczach stanęły, tak mnie z tyłu ciągnął. Poczciwy Wojtek jeno się na pół odwrócił i dmuchnął z pistoletu, a te przeklęte łapy nareszcie mnie puściły. Jeszczem nie zdążył „Bóg zapłać” powiedzieć Wojtkowi, a już mi Bóg zdarzył odpłacić mu przysługę. Trzech Moskali uderzyło na Wojtka razem: już go był jeden ciął przez łeb, już mu drugi pałasz wytrącił, już Wojtczysko miał duszę na ramieniu, gdym machnął jednego z tych Moskali, a potem, jak się rzucę koniem naprzód, złapałem dwóch drugich każdego ręką za gardło i tak długo im gardła cisnąłem, choć mnie tęgo z początku pięściami okładali, póki im tchu nie zabrakło, tak żem ich obu zwalił na ziemię. „No, Wojtek, kwita!” Oj, ciężko to szło, ciężko! Już myśleliśmy, że nie pokonamy, ale jakoś Pan Bóg dodawał siły. Nasz dowódca uderzył na pułkownika moskiewskiego, ale go drudzy Moskale obskoczyli i żeby nie był taki dzielny jeździec i nie był tak celnie strzelał z rewolweru, po nim by już dawno było. Własną ręką pięciu zwalił z konia, ale coraz więcej Moskali naokoło niego się gromadzi, już źle z nim bardzo. — Wojtek, patrz!… — wołam i wskazuję na naczelnika… Wzięliśmy się razem i wpadliśmy na pomoc dowódcy. Wojtek zaraz z mostu dwóch zrzucił z konia, ja też jednego skiereszowałem. Nawinął mi się szczęśliwie pułkownik moskiewski; jak go lunę pałaszem, jak poprawię drugi raz, tak się zaraz skiwnął z konia, a Moskale ogromnie zaczęli wrzeszczeć i uciekać na wszystkie strony. Czas też był wielki, bośmy już nie mogli. Moskale tęgo się bili i zdaje się, dopiero gdy pułkownik ich spadł z konia, stracili odwagę. Co prawda, leżało ich osiemdziesięciu kilku na ziemi; naszych około pięćdziesięciu spadło z koni, ale jak przekonaliśmy się, mieliśmy tylko dziesięciu zabitych, a dwudziestu ciężko rannych; reszta mogła wsiąść na konie, rannych zaś rozesłaliśmy bryczkami do wsi okolicznych. Z Moskali, co byli spadli z koni, zabraliśmy dwudziestu pięciu, którzy byli tylko lekko ranni albo wcale nie, ze sobą i wcieliliśmy ich, jak tych dawniejszych sześciu, w nasze szeregi. Wkrótce przyzwyczaili się do nas tak dobrze, że wcale na nich uważać nie potrzebowaliśmy, bo im się ani śniło uciekać do swoich. Moskali rannych opatrzyliśmy, ale zostawiliśmy ich na miejscu, bośmy widzieli, jak z dala piechota moskiewska stała, i wiedzieliśmy, że swych rannych zabiorą. Po półgodzinnym odpoczynku ruszyliśmy dalej ku Pradłom, zdaje się, wsi odległej od Sadowia może z milę drogi, gdzieśmy przenocowali, a do dnia puściliśmy się do borów należących do Solcy. Tu odpoczywaliśmy znowu z dziesięć dni i nasz naczelnik znowu organizował nasz oddział, który rósł powoli i doszedł do dwustu sześćdziesięciu ludzi. Na trzy szwadrony zostaliśmy podzieleni i mustra szła bardzo ostro; coraz też lepiej wszystko szło, tak że czasami już tak dobrze nasi potrafili jak dragoni w Ostrowie. 8. Cofanie się ku Sandomierzowi W nocy jednego dnia dostał rozkaz nasz rotmistrz, dawniejszy dowódca, jechać z pół szwadronem na podjazd ku Pilicy — ale mieliśmy się w boru pod samą Pilicą zatrzymać i tam siedzieć przez cały dzień, aby zobaczyć, czy Moskale na nas z Pilicy wojska nie wysyłają. Dostaliśmy się też szczęśliwie do boru pod Pilicą i siedzieliśmy tam cały dzień, ale żadnego wojska widać nie było. Nasz rotmistrz nad wieczorem posłał sztafetę do naczelnika z raportem i z zapytaniem, co mamy dalej robić, ponieważ się był dowiedział, że Moskali w Pilicy wcale nie ma. Czekaliśmy może do dziesiątej godziny, ale żadnej odpowiedzi nie było. Ruszył więc nasz rotmistrz z nami na powrót. Na pół drogi może spotkał nas posłaniec i przyniósł bardzo przykrą wiadomość. Oddziału naszego pod Solcą już nie było i nikt nie wiedział, gdzie się podział! Niezadługo po naszym wymarszu z boru pokazali się z dwóch stron Moskale, a nasz naczelnik, chcąc się z nami złączyć, ruszył ku Pilicy, ale wszedł na Moskali, których myśmy jakoś minęli. Co prawda, było tam dość dużo dróżek idących przez bór: łatwo się to mogło stać, żeśmy koło nich przeszli, nie widząc ich, niespostrzeżeni. Cóż teraz począć? Bardzo się zmartwił nasz rotmistrz, ale czasu do namysłu nie było, bo posłaniec donosił, że od Solcy ku nam idzie znaczny oddział Moskali. Pogadał więc nasz rotmistrz z przewodnikiem na stronie i z jednym żołnierzem, który pochodził z tych stron, i natychmiast zboczyliśmy i puściliśmy się wąskimi ścieżkami w drogę. Całą noc maszerowaliśmy bez odpoczynku i dopiero nad ranem zatrzymaliśmy się w odludnej okolicy, na górce w brzezinkach. Dola nam się bardzo pogorszyła, nie mieliśmy prawie co wziąć do ust; ten i ów wprawdzie miał jeszcze kawał chleba lub słoniny i dzielił się z kolegami, ale to nie starczyło dla wszystkich; a choć noc była zimna, nie było wódki na zagrzanie, a jeszcze przez ostrożność nie pozwolił nam nasz rotmistrz ogni zapalić; słowem, była bieda! Przez dzień leżeliśmy spokojnie, dopiero o zmroku puściliśmy się dalej przez chęchy, błota i krzaki. Tłukliśmy się tak do rana i już słońce miało wschodzić, gdyśmy weszli do jakiejś wsi; ledwośmy z koni zsiedli i ze dworu nam coś jadła i wódki przynieśli, gdy placówka doniosła, że Moskale idą. Co kto mógł, złapał do jedzenia lub picia, i ruszyliśmy czym prędzej w drogę. Mnie się udało wziąć duży gąsior wódki, może na jakie sześć kwart duży, który trzymałem przed sobą na siodle, a który nas przy życiu utrzymał, bo żeby nie ten mój gąsior i ten jeszcze większy, który Wojtkowi sam pan w tej wsi na konia podał, bylibyśmy pewno skarkli od zimna. Teraz dopiero nastała u nas prawdziwa bieda, jakby się wszystko było na nas uwzięło. Deszcz lał, a raz po raz śnieg nas zasypywał, a my ciągle dalej, dalej musieliśmy uciekać. Było tak, jakby te Moskaliska były sobie do nas biedaków coś upatrzyły: dnia prawie nie było bez spotkania się z Moskalami! Wszystkich nas razem było ze czterdziestu i to nas ratowało, żeśmy prawie wszyscy mieli dobre konie. Dwudziestu dwóch było nas dragonów z Prus, a reszta sami Moskale, wzięci przez nas do niewoli. Dobrzy to byli ludzie, a tak nas pokochali, żeśmy byli pewni, że nas nie zdradzą; byle czym się najedli, a wytrzymali lepiej od nas; ale już wódczysko tak lubili, żeśmy zawsze wartę musieli postawić przy bryczce, bo ani się kto spodział, to się jak bydlęta popili, a myśmy nie wiedzieli, co z nimi począć, bo czasem trzeba było maszerować, a oni leżą jak bele spici. Raz nawet dla pośpiechu, nie chcąc dwóch z nich zostawić, przywiązaliśmy jak nieboszczyków na koniach, a dwóch ludzi ich z boków podtrzymywało. Ale potem wymyśliliśmy na nich sposób. Wódka była pod wartą, a który się spił, temu laliśmy zimną wodę na łeb, póki nie wytrzeźwiał, a potem przez trzy dni ani kropli wódki nie dostał. Oj, cośmy tam wtenczas biedy użyli, to aż strach wspomnieć! Głód był taki, że aż człowiek do cna osłabł, a tu jeszcze do tego pluta a pluta. Po dwóch przeszło tygodniach włóczęgi konie nam zupełnie ustały i tak wychudły, że jeno skóra i kości były. Zaczęły się choroby; dwóch ludzi musieliśmy w pewnej wsi zostawić, bo, jak mówili starsi, dostali tyfusu. Mnie tak przez trzy dni febra trzęsła, że myślałem, iż już nie przeżyję, i żeby nie Wojtek, który mnie podtrzymywał, byłbym nieraz spadł z konia w marszu. 9. Zwinięcie oddziału. Odpoczynek Nareszcie widział nasz rotmistrz, że już dalej nie zajdzie, i postanowił nas rozpuścić po wsiach na odpoczynek, aby nas później znowu zebrać i przyłączyć się do jakiego większego oddziału. Ja i sześciu moich kolegów dostaliśmy się do Wólki, wsi, leżącej może o trzy mile od miasta Sandomierza i może dwie mile od rzeki naszej Wisły. Byłem u gospodarza na kwaterze. Zaraz poczciwy Gluma (tak się nazywał ów gospodarz) przyjął mnie jak swego syna. Kazał mi się do łóżka położyć, bom był bardzo chory; żona jego gotowała mi jakieś leki, którym musiał wypić i od czegom też zaraz usnął. Koło południa obudziłem się już zdrowszy. Zaraz gospodarz dał mi swoje rzeczy, aby mnie nikt nie poznał, żem żołnierz. Nie mogłem się też nadziwić ich ubraniu; a już najbardziej mnie wstydziło koszulę na spodniach nosić, jak tutaj wszyscy noszą. Już to ci Krakowianie to wcale inaczej się ubierają niż u nas; białe mają kamzele, szerokie na kamzelach pasy skórzane, nabijane świecącymi guzikami — koszula na spodnie, spodnie w buty, a na głowie śpiczasty kapelusz, a przy kapeluszu na paradę pęk wstążek. Kobiety i dziewuchy też się inaczej ubierają niż u nas. Bardzo ładne staniki noszą, sznurowane na przodku wstążkami, koszulę ładną, białą widać na ramionach i rękach, spódniczki kolorowe, dosyć krótkie, a głowę mają chustką obwiązaną, jak u nas baby. Ale jak w niedzielę zaczną w karczmie tańczyć krakowiaka, to aż się serce śmieje: szelmy dziewuchy, jakby skrzydła miały, a parobki, jakby byli na sprężynach! Przez cały miesiąc, com był u mego gospodarza, chodziłem co dzień do roboty, a gdy przyszło do orki i bronowania, już gospodarz mnie to zlecił, bo widział, że lepiej potrafiłem niż on, a robota mi też od ręki idzie. Nieraz przy robocie przypomniały mi się moje kasztanki ze Zimnej Wody; pewno te przodkowe wałachy wziął młody dziedzic do forszpanki; żeby ich tylko ten morowy Kuba nie pochwacił, bo to szelma, jeno lecieć końmi i lecieć, a dbać, jak się przynależy, to mu się nie chce; ledwo konie wyprzęże, zamiast je opatrzeć, to się uwali i śpi; a szkoda by było koni, bo dobre. Inaczej to wygląda w tym Księstwie Krakowskim niż u nas. Prawie ciągle górzysty kraj, skały wychodzą ze ziemi albo też duże kamienie leżą na wierzchu. I ziemia inna; jak u nas, dużo piasków, ale także dużo dobrej, czarnej ziemi. A już najbardziej dziwowały mnie te ich rędziny: takiej ziemi jam nigdzie nie widział. Na wierzchu może na cztery cale, czasem głębiej, czasem mielej, jest czarna, tłusta ziemia, a pod spodem same kamyczki białe z czystego wapna. Na tych rędzinach to doskonale zboże rośnie, a już najlepsze grochy: te już są takie strączaste, jak nigdzie. Ludzie także są inni: bardzo ładną mają mowę, a tacy weseli, że prawie ciągle śpiewają, w karczmach przy tańcu też śpiewają, a co tańczą, tańczą ładnie. Dobrze mi było u mego gospodarza, ale tęskno mi się zaczęło robić za wojaczką. Tam się nasi biją — my tu do góry brzuchami leżymy! O drugich z naszego oddziału powiadali ludzie, że się wykurowali i wypaśli, a nasz rotmistrz nam obiecywał, że lada dzień ruszy. Konie nasze też się już tak wypasły, że nie byłby ich nikt już poznał; co było kulawych, wygoiły się tak, że jeno wsiąść na nie. 10. Ostatnia walka Nasz rotmistrz spotkał mnie, gdy wracałem z pola, i kazał być gotowym za trzy dni do marszu; punkt zborny naznaczył w boru, o milę odległym. O północy mieliśmy się zebrać. Poczyściłem broń, a najbardziej karabinek mój dragoński, aby wszystko było w porządku, i w dzień naznaczony pożegnałem się z kochanym moim gospodarzem i gosposią, wsiadłem pod wieczór na konia i ruszyłem z sześcioma kolegami którzy stali na kwaterze w tej samej wsi, co ja, na miejsce, gdzieśmy się mieli zebrać. Po drodze przyłączył się do nas nasz rotmistrz z kilkoma kolegami, dalej spotkaliśmy się z kilku, a reszta czekała już na nas w umówionym boru. Nikogo z naszych nie brakło, a prócz tego przyłączyło się do nas dosyć dużo świeżego ochotnika, tak że naszemu oddziałowi nic nie było można zarzucić. Tędzy byli ludzie, a konie też bardzo dobre. Przy pierwszej lustracji stanęło stu pięciu ludzi w szeregu z oficerami; prawie wszyscy na sobie mieli ładne mundury granatowe, tylko czapki to każdy miał jaką bądź. Rychłym rankiem ruszyliśmy pełni nadziei, że nam dobrze pójdzie, w drogę. Nasz dowódca chciał przeprawić się przez rzekę Wisłę niedaleko Sandomierza, aby na drugiej stronie połączyć się z jakimś innym większym oddziałem, ale dzisiaj już nie pamiętam, kto dowodził tym oddziałem. Pięknie słońce zaszło, właśnie gdyśmy wychodzili z boru; płaszczyzna była szeroka przed nami i tylko gdzieniegdzie widać było mały borek; wesoło maszerowaliśmy naprzód może z godzinę, gdy się pokazała mała kupka kozaków. Nasz naczelnik zaraz umyślił zrobić na nich zasadzkę. Posunęliśmy się kłusem naprzód aż pod mały borek, który stał nade drogą, którą mieli Moskale przechodzić, i zaczailiśmy się na Moskali w tym borku. Taki był rozkaz, aby przepuścić Moskali, a potem połowa naszych miała z tyłu wpaść na nich, a reszta miała zostać w rezerwie. Moskale nie przeczuwali, jak się zdawało, nic złego, przymaszerowali do samego borku; ale gdy już do borku doszli, stanęli i oczywiście było widać, że coś miarkowali, bo konie nawrócili. Jak to nasz dowódca zobaczył, w tej chwili kazał połowie naszych uderzyć na Moskali, a sam z resztą posunął się kłusem za drugimi. W tej połowie, co szła z naczelnikiem, byłem i ja. Widzieliśmy, jak nasi pędzili za Moskalami i już niejednego zrzucili z konia; aż serce nam się radowało na to patrzeć, tylko nam było markotno, żeśmy musieli na to patrzeć, a sami nic nie robić. Wtem patrzymy, że od razu Moskale, którzy uciekali przed naszymi, nawrócili konie, a z boku druga kupa Moskali opadła naszych! Jak to nasz naczelnik zobaczył, zakomenderował: „Naprzód!” i ruszyliśmy z kopyta naszym na pomoc; w jednej chwili wpadliśmy na Moskali i jak miotłą zmiataliśmy ich przed sobą! Już to użyliśmy do syta z tymi Moskalami, tylko mi to jakoś dziwno było, że tak nagle nam z placu ustępowali. Pędzimy tak za Moskalami, zrzucamy z koni, których dognamy, i już przekonani, że zwyciężymy, wpadamy na górkę! A tu piechota moskiewska jak sypnie do nas! Kozacy jak się nawrócą!… Zamieszanie wielkie się stało pomiędzy naszymi… W tej samej chwili uczułem lancę kozacką, jak mnie w kark ubodła… potem z drugiej strony karku ciepło mi się zrobiło… A później, nie wiem, co się dalej stało, tylko uczułem, że spadam z konia!… 11. W moskiewskim więzieniu Jakieś szare długie postaci snuły się naokoło mnie. Widziałem na łóżku obok siebie skrwawionego człowieka; jakieś białe płaty na głowę mu kładli; zdawało mi się, że okropnie jęczał! Jakieś postaci koło niego chodziły; tylko to było dziwne, że co się który do mnie twarzą obrócił, to miał inną głowę na karku i te głowy wszystkie jakoś dziwnie ku mnie się kiwały. Potem zdawało mi się, że jestem już w grobie, a pod moją trumną jakiś diabeł ogień podpala, tak że mi się coraz goręcej robi, aż mi już tak skwar dokuczył, że myślałem, iż się palę; chciałem krzyczeć, ale nie mogłem, coś mi gardło sznurowało. Nie wiem, jak to wszystko długo trwało, dopiero później zmiarkowałem, że to wszystko mi się zdawało w gorączce. Ale nareszcie wszystko minęło i pewnego rana obudziłem się tak słaby, że ledwo ręką ruszyć mogłem. Ale już przynajmniej wiedziałem, co się naokoło mnie dzieje; kark to mnie bardzo bolał, ale zresztą nic mnie nie bolało, tylkom cały taki słaby był, że już ani niepodobno. Po chwili przyszło kilku panów i zaczęli mi odwijać bandaże, które miałem na karku; dopiero to był ból, jak mi zaczęli w karku grzebać! Bronić się nie mogłem, bo byłem za słaby, alem okropnie jęczał. Nareszcie już mi dali pokój, obwinęli mi kark, a zdaje się, najstarszy doktor powiedział mi: „No, jak już dotychczas wytrzymałeś, to się już wyliżesz”. Zaraz potem usnąłem i już od tego czasu, jak tylko mnie opatrzyli i dali co zjeść, tom ciągle jeno spał, ale co dzień czułem się mocniejszy. Po czterech tygodniach może pozwolił mi doktor wstawać, a jak tylko nikt nie widział, to mi rękę ścisnął; a jak byłem już zdrowszy, to mi raz po raz rubla w rękę wcisnął, abym mógł od dozorcy coś sobie kupić lepszego do zjedzenia. Razu pewnego przyszedł do lazaretu ten pan doktor w niedzielę i kazał dozorcy mnie do swego pokoju przysłać. Jak byliśmy sami, wypytał się mnie, kto ja jestem. A jak mu powiedziałem, żem prosty parobek z Księstwa Poznańskiego, to aż mu łzy w oczach stanęły i bardzo mnie chwalił; ale ja jemu na to powiedziałem, że przecież ja Polak, a każdy dobry Polak powinien naszej Polski bronić co siła, i że mnie też wcale nie żal, że tam trochę za mój kraj, za moją kochaną Polskę, cierpię; a Matka Boska, nasza królowa, mi to wynagrodzi. Jak mu to powiedziałem, tak mnie pan doktor uściskał i przyrzekł, że będzie robił, co może, aby mnie z niewoli moskiewskiej uwolnić. „Mam tylko — powiedział mi — ciągle udawać, żem chory, abym jak najdłużej był w lazarecie, a może się sposobność zdarzy uciec”. Usłuchałem też tego kochanego doktora i com mógł, tom udawał, żem chory, choć mi się już dłużyło w tym lazarecie. Tak przez całe cztery miesiące byłem tam, a ani razu Moskaliska mnie z oczu nie spuścili. Parę razy chciałem nocą się wydostać, ale każdą razą zastąpił mi który dozorca, a ja musiałem udawać, że to w gorączce chodzę. Już też przy końcu ani wierzyć w to chcieli: zapowiedzieli, że jakby mnie jeszcze raz na korytarzach trafili, to mi kajdany wsadzą! Nareszcie udawanie choroby już się na nic nie przydało, bo jednego wieczora wzięli mnie z lazaretu, kazali się wprzód ubrać w aresztanckie rzeczy, sprowadzili schodami na dół i wsadzili do zamkniętego woza; wsiadł także jakiś dozorca ze mną i po dobrej pół godzinie zatrzymał się na dużym podwórzu, otoczonym wysokimi domami. Gdzie mnie przywieźli, nie wiedziałem, bo wóz był cały obity deskami, a oprócz tego noc była ciemna; potem się dowiedziałem, że to więzienie nazywali Cytadelą. Dozorca kazał mi wysiąść i przeprowadził mnie przez długie korytarze, na których warty stały, aż mnie zaprowadził do małej izby, w której dwóch dozorców było, i ci mnie zaraz zewlekli i wszędzie zrewidowali, czy czego przy sobie nie mam; przy tej sposobności zabrali mi dwa ruble, które miałem od doktora. Po zrewidowaniu mnie kazali mi się znowu oblec i zaprowadził mnie inny dozorca do innego więzienia przez różne korytarze i schody. Tu postawił mi dzban wody, kawał chleba na stole położył i nic nie mówiąc do mnie, odszedł sobie i zostawił mnie w ciemności. Tu najcięższe dni i nocy na mnie przyszły: we dnie i w nocy było w mym więzieniu prawie równo ciemno, bo okno było żelaznymi listwami zabite. Tu okropnie się namęczyłem, bo tak zawsze o ciemku siedzieć, o chlebie i wodzie, do nikogo nie móc słowa przemówić, to niech ręka boska broni!… Zamknęły mnie w tej ciemnicy te szelmy Moskale, abym zmiękł, alem ja się jeno bardziej na nich zaciął i przysiągłem sobie, jak tylko Pan Bóg zdarzy sposobność, im to zapłacić! A prosiłem też Pana Boga, aby mi dużo synów dał, aby mi pomogli Moskala bić za naszej Polski i moje krzywdy. I też Bóg mnie wysłuchał, bo mi dał kilku synów tęgich, za których się pewno nie powstydzę! Ażeby się jeno okazja natrafiła, tobyśmy już Moskaliskom pokazali, co Drygasy potrafią! A kochają Moskali jak psi dziada! Po długim czasie nareszcie wszedł do mnie dozorca i kazał iść za sobą. Znowu prowadził mnie przez nowe długie i kręte korytarze, po schodach na górę i na dół, aż nareszcie wprowadził mnie do dużej izby, gdzie trzech panów siedziało, a czwarty na boku przy osobnym stole. Zaraz zaczęli mnie się wypytywać, kto jestem, skąd pochodzę i prócz tego zadawali mi jeszcze różne inne pytania. Najbardziej chcieli się dowiedzieć, gdzie nasz oddział się zatrzymywał, w których wsiach, i czy tam dobrze był przyjmowany. Na pierwsze pytanie odpowiedziałem prawdę, jak było, ale na pytania, gdzieśmy się zatrzymywali, i jak nas przyjmowali, odpowiedziałem, że ja tam tego wiedzieć nie mogę, bośmy bardzo krótko wszędzie byli, a po większej części staliśmy w borach, a żywność kazał naczelnik ze wsi do obozu sprowadzać; ponieważ mnie nigdy nie posyłali po żywność, tom też nie wiedział, od kogo była i czy chętnie dawali. Na to jeden z tych panów zaczął się bardzo na mnie gniewać i groził, że jeżeli wszystkiego, co wiem, nie powiem, to mnie każe powiesić, bo cesarz kazał każdego powiesić, którego z bronią w ręku złapią; a jeżeli wszystko powiem, to cesarz w swej wspaniałości mi daruje. Temu panu na to odpowiedziałem, że przecież nie mogę mówić, co nieprawda, a chociażbym chciał nieprawdę powiedzieć, to nie mógłbym nawet, bo nie wiem, jak się tam te wsie i ci panowie nazywają. Więc jak przyskoczył do mnie i zaczął mi pięściami grozić, i że jak mi każe sypnąć z pięćset pałek, to mu wszystko wyśpiewam, co tylko wiem. Zelżył mnie od ostatnich słów, a choć połowy nie rozumiałem, to przecież, jak żyję, nie słyszałem podobnych wyzwisk. Nareszcie po godzinnym męczeniu złapali mnie żandarm i dozorca, którzy przy mnie stali, za kark i wypchnęli za drzwi, a potem przez całą drogę do mego więzienia kopali mnie i okładali pięściami. W ten sam dzień znowu mnie z więzienia zaprowadzili do osobnego domu w podwórzu, gdzie mnie okuli w kajdany. Jedną obręcz mi na prawą nogę przylutowali, a drugą na prawą rękę, a od jednej obręczy do drugiej szedł gruby łańcuch, tak że nie mogłem ręki podnieść do góry. Gdy mnie do mojej ciemnicy odprowadzili, tom padł jak niestworzenie boskie na barłóg i znowu długo, długo byłem sam; jeno raz na dzień dozorca przynosił mi trochę ciepłej strawy, ale takie szkaradzieństwo, że aż obrzydzenie brało, i nieraz zazdrościłem trzodzie u nas, że tak dobrze jadła, bo tego, co ja z głodu musiałem jeść, pewno żadna trzoda by nie ruszyła. Ale cóż było robić? Do wszystkiego się człowiek przyuczy, jak musi. Najbardziej to mi już ta ciemnota w więzieniu dokuczała i to, że ciągle byłem sam, to, że nic nie robiłem, przez co mi się czas jeszcze dłuższy zdawał. 12. Pięćset pałek Po kilku dopiero tygodniach znowu zawołali mnie przed sąd i zaczęli bardzo pochlebiać i obiecywać, nie wiedzieć co, jeżeli powiem, gdzie nas dobrze przyjmowali; ale znowu powiedziałem jak pierwej, że nic nie wiem, to tak się ten jeden pan na mnie pogniewał, że aż mnie dwa razy w twarz trzasnął. Znowu mnie wyprowadzili i po drodze katowali; nawet raz tak mnie dozorca kopnął, że upadłem na twarz na ziemię. Ale też już dosyć tego miałem: jak się też ze ziemi podniosę, jak kropnę lewą ręką dozorcę w pysk, jak go złapię za gardło i rżnę o ziemię! Tak okropny krzyk się zrobił, dozorców i żandarmów zleciało się, potłukli mnie i pokaleczyli, żem ledwo o bożym świecie wiedział i na pół przytomnego potem zawlekli do mego więzienia. Gdyby to jeszcze na tym było się skończyło, ale nazajutrz przyszedł jakiś starszy do mego więzienia i powiedział, że za rzucenie się na dozorcę dostanę pięćset pałek! Zaraz mnie też wywlekli na podwórze więzienne i tam zobaczyłem przeszło stu żołnierzy, którzy we dwa rzędy ustawieni stali, a każdy z nich miał w ręku pręt, gruby jak środkowy palec u ręki, a długi na pięć stóp. Zdarli dozorcy ze mnie wszystko, tak że miałem na sobie tylko koszulę i spodnie, przywiązali mi ręce do dwóch karabinów na krzyż i tak dopiero prowadzili mnie przez tę ulicę pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy. Szli sobie ci dwaj, którzy trzymali karabiny, powoli, a każdy z żołnierzy, około których przechodziliśmy, uderzył z całych sił prętem. Z początku to każde uderzenie mnie bolało, ale potem, jak już dwa razy byłem przeszedł tę ulicę, tak mnie paliły całe plecy, jakby mi kto rozpalone żelazo przykładał. Zaciąłem zęby na ten ból, ale anim pisnął, żeby się te gałgany ze mnie nie śmiali, a chciałem im też pokazać, że Polak potrafi dla swojej Ojczyzny cierpieć i swoim nieprzyjaciołom nie pokaże, że go boli! Pięć razy mnie przeprowadzili przez tę krzyżową drogę, a potem mokre prześcieradło włożyli mi na plecy i odprowadzili do więzienia; tam trzy razy na dzień przynosił mi poczciwy dozorca mokre prześcieradło na plecy, co mi bardzo plażyło. Bardziej mnie moje plecy bolały potem jak podczas bicia, a już trzeci dzień był najgorszy, bo gorączkę miałem wielką i plecy tak paliły, jakby mi tam kto był zarzewia nasypał i ciągle rozdmuchiwał. Dozorca mi powiadał, że czasem i cztery tysiące pałek niejednemu sypną, a jak już z bolu ujść nie może, to położą go na półwozie i tak przez tę śmiertelną ulicę ciągną i dalej biją, choć już nie czuje, póki nie dostanie tylu pałek, na ile został skazany. Nie bydlęta to ci Moskale? Zawszem sobie myślał jednak, że choćby mi tam mieli dać i dwa tysiące pałek i więcej, choćby mnie i zabić mieli, to nikogo nie wydam, czy to pana, czy chłopa, boć to przecie czy pan, czy chłop, jedno. Niejeden chudziak, co to w domu mógł sobie wygodnie siedzieć, to po równo z nami chłopami głodem marł, a jak przyszło się bić z Moskalami, to zawsze naprzód szli i pierwsi łba nadstawiali, a ratowali nas w potrzebie, jak swoich braci — i nie mieliśmy to ich po równo kochać z drugimi? Znowu zostałem sam w mojej ciemnicy; już myślałem, że rozum stracę: ledwo oczy zamknąłem, pokazywały mi się jakieś widziadła, jakieś smoki, bitwy, ognie — gdy nareszcie Pan Bóg się nade mną zlitował. Przyszedł po mnie znowu dozorca i kazał iść przed sąd. Znowu wprowadzili mnie do tej samej izby, gdzie ci sami panowie zasiadali, co dawniej; znowu zaczęli mnie się pytać jak dawniej, a jak zobaczyli, że to samo, co dawniej, odpowiadam, powiedzieli mi, że, kiedy jestem taki zatwardziały, to poślą mnie do ciężkich robót na Sybir. Część II. Na Sybirze 1. Wyjazd z Warszawy Odprowadził mnie mój dozorca do więzienia, a na drugi dzień zostałem znowu zawołany i powiedziano mi, że poślą mnie do Włodzimierza, aby mnie tam osądzili. Bogu podziękowałem, że jeszcze tak wypadło, bo chcieli mi koniecznie w Warszawie dowieść, że byłem żandarmem Rządu Narodowego, i za to powiesić, bo drugich, co złapali z bronią w ręku, to zaraz wieszali. A tego, że mnie skażą na robotę, tom się już wcale nie bał, bom myślał, że to taka robota jak każda inna, a przecież roboty człowiek zwyczajny. Dopiero potem przekonałem się, że krwawa to robota była, bo musiałem robić, a miałem kulę żelazną do nogi przykutą albo też nas przykuwali do taczek, i tak człowiek musiał wszędzie z tą taczką chodzić i wlec ją za sobą. Zaraz też na drugi dzień odwieziono mnie na kolej. Jeszcze ciemno było, gdym stanął na dworcu. Cały dworzec był zapakowany skazanymi; pociąg zajechał i wpakowano nas do zamkniętych wagonów. Do mego wagonu wsiadło siedmiu więźniów i jeden żandarm uzbrojony. Ruszył nareszcie pociąg, a ja tylko cicho się modliłem i prosiłem Najświętszą Pannę o pomoc i opiekę, tym bardziej, że myślałem, iż na zawsze opuszczam moją kochaną Ojczyznę. Oj, smutno, smutno mi było! Byłbym płakał, żeby mnie nie było wstyd pokazać moją słabość przed Moskalem. Zaciąłem więc zęby i poleciwszy się jeszcze raz Bogu, obejrzałem się na tych, którzy razem ze mną jechali. Byli oni wszyscy młodzi ludzie, ale, tak jak ja, bardzo zmizerowani przez długie więzienie. Poczęstowaliśmy naszego żandarma na jednej stacji wódką i cygarem, a on pozwolił nam spokojnie rozmawiać. Złożyliśmy się żandarmowi na rubla, a on za te pieniądze kupił wódki i parę cygar na stacji i długi czas dał nam rozmawiać, cośmy chcieli. Zadziwi to może niejednego, żeśmy mieli pieniądze, ale po większej części każdy więzień potrafi sobie przechować parę papierków tak, że ich przy rewizji nie znajdą. Tylko mnie się to nie udało, bo bezprzytomny byłem, gdy mnie wzięli; ale moi koledzy chętnie się ze mną dzielili, choć ostatkiem. Już to nie ma jak bieda: ta najbardziej ludzi kupi do siebie. Jak się dobrze rozwidniło, dopiero widzieliśmy, jak ta nasza ziemia prędko uciekła od nas, a coraz to inny kraj nam się pokazywał. Jak długo jechaliśmy tak, już nie pamiętam, ale zda mi się, że dwie nocy i dzień byliśmy w drodze. 2. W więzieniu pskowskim Przybyliśmy nareszcie po długich przystankach do dosyć dużego miasta, które nazywają Psków; leży ono nad małą rzeczką nazwaną Wielikaja i powiadali nam, że niedaleko stamtąd jest bardzo duże jezioro Pejpus. Raz nawet widziałem to jezioro, bo wyprowadzili nas może na dwie mile do roboty koło jakiegoś kanału, ale że jeden z nas uciekł podczas drogi, już więcej nas nie wyprowadzali z więzienia. Więzienie tak było natkane samymi więźniami z Polski, że pakowali nas po trzydziestu do jednej izby. We dnie to jeszcze jakoś szło, bo każdy usiadł sobie na ziemi albo stał, ale w nocy to już była czysta męka, bo miejsca dosyć nie było, aby się wszyscy mogli pokłaść, a jak się człowiek położył i usnął, to nie był pewny, czy w nocy nie przekulnie się kto na niego albo czy mu nóg na głowę nie położy. Często też w nocy robił się krzyk o to i ledwo dozorcom udawało się te kłótnie poskramiać. Całe szczęście, że we dnie wypuszczali nas w podwórze, gdzieśmy trochę świeżego powietrza chłypnęli, bo ten zaduch w izbach to aż dusił; dla tego pewno też zaduchu zaczęli nasi chorować, a nawet raz po raz dowiadywaliśmy się, że który z naszych skonał. Jednej nocy, pamiętam, jakiś Chwaliński z Wilna zaczął okropnie stękać, potem zaczął krztusić się; wołaliśmy o pomoc, ale dozorca pewno gdzieś był poszedł, bośmy nikogo dowołać się nie mogli. Biedny Chwaliński coraz bardziej charchotał, aż nareszcie rzucił się parę razy i skonał. Rano dopiero przekonaliśmy się, że krew mu się rzuciła gardłem i zadusiła. Okropna to była noc! Bylibyśmy ze serca chcieli dopomóc biednemu koledze, tym bardziej że to był podobno dzielny żołnierz; ale cóż począć po ciemku bez żadnego sposobu do ratunku! W tę noc właśnie nawet wody nam zabrakło, którą by można cucić. Modliliśmy się tylko za nim i prosili Boga, aby mu dopomógł. Nareszcie nas z Pskowa po pięciu tygodniach dalej wywieźli koleją do Petersburga, miasta, w którym car mieszka. Było nas w partii czterystu. 3. W więzieniu petersburskim Już tu wcale inna mowa jak u nas, i ludzie inaczej ubrani, a okolica coraz bardziej pusta, tylko gdzieniegdzie wieś, duże bory, jeziora albo wzgórza gołe, piaszczyste. Nareszcie nasz pociąg zbliżył się po różnych przystankach do Petersburga. Dużo nie mogliśmy zobaczyć, bo tylko tyle widziałem, ile z okna wagonu było można widzieć; dużo wież było widać cerkiewnych, a dachy tych wież zielono malowane. Duże to jest bardzo miasto i prawie całe zdawało się murowane, a nie mogliśmy się wydziwić, że w tak pustej okolicy takie miasto wielkie stoi i wyżywi się. Już pod samym miastem przejechaliśmy przez dużą rzekę, którą nazywają Newa; po tej rzece pływało dużo statków parowych i szkut, takich jak to u nas na Warcie; ale co mnie najbardziej zadziwiło, to ogromne stogi siana na tratwach, a tak, że sześć tratew jedna do drugiej była przywiązana; dziwnie się to zdawało widzieć tyle dużych stogów siana albo słomy płynących na rzece. Pociąg nasz wolno szedł, więc mieliśmy czas przypatrzeć się wszystkiemu; nareszcie wjechaliśmy do bardzo dużego dworca, ale nie dali nam wysiadać, tylko staliśmy z naszym pociągiem ze trzy godziny, a naokoło był pociąg otoczony żołnierzami z nabitą bronią. Gdy zapadła ciemna noc, rozprowadzili nas do różnych więzień po moście. Mnie niedaleko prowadzili; bodaj o dwa tysiące kroków od dworca stało duże więzienie, w którym zamknięto nas. Tutaj było już wygodniej niż w Pskowie, bo w jednej izbie zamknęli nas tylko pięciu; tutaj też lepiej jeść nam dawali i bardziej strzegli porządku. Dozorca nawet nam mówił, że wie, iż nie jesteśmy żadni zbóje, ale że biliśmy się za naszą matuszkę, i widać było, że nas żałuje. Tu zostaliśmy tylko tydzień i nocą znowu wywieźli nas, może ze trzystu, koleją do miasta, gdzie mnie mieli sądzić. 4. Na pięć lat rot aresztanckich Tu zamknęli mnie znowu samego w ciemnym lochu i na przesłuchy prowadzali; stawiali mi też w oczy różnych świadków i starali we mnie weprzeć, żem służył za żandarma wieszającego w oddziale Oswalda, czego się wypierałem i nawet nazwiska się mego wyparłem; powiedziałem, że się nazywam Matuszewski. Jednak nie byłoby mi się to na wiele przydało, gdyby się już w Warszawie nie byli za mną ujęli sami oficerowie moskiewscy, i przy ostatnim przesłuchaniu ujął się za mną ksiądz Brzeziński z Litwy, który tym panom sędziom powiedział, że przecież to niepodobna, abym się tak wypierał, gdyby nie było prawdą, co mówię, i że przecież jestem zanadto prosty człowiek, żebym mógł dużo Moskalom szkodzić. Nareszcie po sześciu tygodniach śledztwa wydali na mnie wyrok i skazali mnie na pięć lat „rot aresztanckich”. 5. W więzieniu w Moskwie Zaraz nazajutrz wywieźli mnie i może jeszcze czterystu tak skazanych, jak i ja, do Moskwy. Jest to druga stolica kraju, a nim Petersburg był wybudowany, była to pierwsza stolica. Jeszcze tam z daleka widziałem starodawny pałac carów, co go Kremlin nazywają. Wygląda ten pałac, jakby pięćdziesiąt dużych kościołów w kupie stało, że człowiek prawie myśli, że to niepodobna, aby to było wybudowane dla człowieka, a nie dla Pana Boga. Już też tylu kościołów, co w Moskwie, jeszcze nigdy nie widziałem. Moskale mawiają: „Sorok sorokow imiejet matuszka Moskwa cerkow”. To po naszemu znaczy, że matka Moskwa ma czterdzieści czterdziestek kościołów. Czy tam ich tyle jest, nie wiem, bo nie policzyłem, ale to wiem, że okropnie dużo cerkwi widziałem, a wszystkie bardzo ładnie pomalowane zielono albo złociste kopuły mają, co tak w słońcu błyszczą i świecą się, że aż oczy trzeba mrużyć. Pięknie też to bardzo było, gdy w dzwony zaczęli bić na jakie święto; już tak dźwięczało ładnie, że się zdawało, iż to nie dzwony, ale słychać piękne śpiewy. Nasłuchałem się tych dzwonów dosyć, bom był w Moskwie przez sześć tygodni, a pięknie z naszego więzienia było też całe miasto widać, bo więzienie, w którym byłem, stało na dosyć wysokich górach za miastem — te góry nazywają Wiedyńskie; całe miasto jakby pod nogami leży. Bardzo się też ucieszyłem, bo mnie razem z księdzem kanonikiem Brzezińskim wsadzili do jednej izby. Był on biedak też skazany, jak i ja, do rot aresztanckich — tylko Bóg wie, jak tam przetrzymał wygnanie na Sybir, bo już był bardzo kruchy i miał też już przeszło sześćdziesiąt pięć lat. Pewno tam już nie oglądał swego kraju, a kości jego pewno już dawno gdzie w Sybirze leżą, jak tysiące innych naszych biednych Polaków. 6. Wspomnienia o hetmanie Żółkiewskim, carze Samozwańcu i Napoleonie Nieraz pokazywał mi kochany ks. kanonik, w którym miejscu wszedł do Moskwy nasz wielki hetman Żółkiewski, kiedy Moskwę zdobył i przyprowadził starego i młodego carów Szujskich jako jeńców do Polski. Po czym prosili Moskale króla polskiego Zygmunta Wazę, aby im dał na cara syna swego, późniejszego króla naszego Władysława IV; ale król im go dać nie chciał, bo chciano, aby na prawosławie przeszedł, a on swojej wiary opuścić nie chciał. Pokazywał mi także ks. kanonik, gdzie nasz dzielny król Batory stał, kiedy w głąb Rosji ze swoim wojskiem doszedł i tylko przez carów uproszony pokój z nimi zawarł. Dalej pokazał mi też ks. kanonik, którędy nasz magnat Mniszech zaprowadził do Moskwy swego zięcia Dymitra, którego Moskale Samozwańcem nazywali, a za którego był wydał swoją córkę Marynę. Dziwna to historia była tego Samozwańca. Na dworze magnata polskiego Mniszcha zjawił się młody Moskal jako kuchcik; po niejakim czasie zaczął opowiadać kuchcik, że ma prawo do tronu moskiewskiego jako syn zabitego cara. Mniszech, gdy to usłyszał, najprzód nie wierzył, ale gdy się znaleźli Moskale, którzy go poznali i potwierdzili, że on jest tym Dymitrem, tak z nim Mniszech postępował, jako się przynależało z carem, i wszystkie honory mu oddawał. Córka Mniszcha Maryna upodobała sobie Dymitra. Dumny ojciec chciał, aby jego córka jako carowa panowała, a że był to pan potężny, zebrał za swoje pieniądze znaczne wojsko, wszedł na moskiewską ziemię, bojarów pobił, zdobył Moskwę i córkę swoją Marynę razem ze zięciem posadził na tronie moskiewskim. Prawda, że nie długo się Dymitr na tronie utrzymał, bo, jak Mniszech do Polski powrócił, zrzucili Dymitra Moskale z tronu i zabili go, równie jak i żonę jego, Marynę Mniszchównę; a zrzucili tego Dymitra Moskale, bo mówili, że on tylko udaje, że jest tym carem Dymitrem, ten zaś prawdziwy już gdzieś tam podobno zginął. Czy Dymitr był prawdziwym, czy też tylko Samozwańcem, jak go Moskale ochrzcili, to tam sam Pan Bóg wie, ale to jest do zastanowienia, jaka musiała być wtedy nasza Polska potężna, kiedy jeden taki wielki pan mógł takie tęgie i duże wojsko na swój koszt postawić, aby swoją córkę na carski tron wsadzić. A tak możnych panów w Polsce było przynajmniej z dziesięciu! Co to niezgoda może zrobić? Boć prawdę mówił ks. kanonik, że nieprzyjaciele się przyczynili do upadku naszego kraju, ale wszyscy nigdy nam nie byliby dali rady, gdybyśmy się sami nie byli zjedli. Jeden chciał zawsze być lepszy od drugiego, a wszyscy króla nie słuchali, ciągle się między sobą kłócili, aż też Pan Bóg skarał i za pokutę nasłał ciężką niewolę. Powiadał mi też kochany ks. kanonik, jak ten mocarz nad mocarzami, cesarz francuski Napoleon I, aż tu ze swymi wojskami i z naszym księciem Poniatowskim był zaszedł i jak Moskale, żeby go wypędzić, nawet swoją stolicę Moskwę spalili, a biedne Francuzy musiały przez okropne śniegi i w mrozy do domu wracać; że jak muchy po drodze kapali, że i naszych dużo wtedy naginęło, choć mniej wiele niż Francuzów, boć Polak to się z mrozami zna. Już też kochany ksiądz bardzo dużo mi naopowiadał i dopiero od niego się dowiedziałem, jakim to Polacy wielkim narodem byli; nie zapomnę mu też tego do śmierci, boć kiepski taki Polak, co to nic nie wie o swoim narodzie! 7. Droga z Moskwy do Kazania Z Moskwy wyjechaliśmy znowu koleją do Włodzimierza, gdzieśmy trzy tygodnie zostawali; ale już nam tak dobrze jak w Moskwie nie było, choć byłem razem zamknięty z księdzem kanonikiem. Tu też poznałem pana Nowackiego z naszego Księstwa Poznańskiego, który był po powrocie ze Syberii (gdzie go też Moskale wywieźli za to, że się bił za Polskę) w Kokorzynie pod Kościanem urzędnikiem gospodarczym. Z Włodzimierza znowu koleją żelazną, może z dwoma tysiącami skazańców jak ja, wywieźli nas do portowego miasta nad Wołgą, rzeką ogromną, do Niżnogrodu. Tu już wpakowali nas na wielki statek, a takie okręty nazywają tam „przechodami”. Jechaliśmy przechodem dwa tygodnie do Symbirska. Byłaby to bardzo ładna jazda rzeką, bo brzegi jej są bardzo ładne, obrosłe borami, a rzeka sama jest bardzo szeroka i tak duża, że jak żyję, nie widziałem tak wielkiej i szerokiej rzeki. Często brzegu widać nie było, a powiadają, że tam, bliżej tego morza, do którego wpada, to ma być na dwie mile szeroka. Tymczasem rzadko nas partiami wypuszczali na pokład okrętu, a ciągle musieliśmy siedzieć pod pokładem; tak napakowali nami izby pod pokładem, żeśmy prawie jak śledzie w beczce, tam siedzieli, a zaduch był taki, że człek myślał, iż się zadusi. Przetrwało to się jednak i wreszcie jednego dnia powiedzieli nam, że w nocy już dobijemy do Symbirska. Jak się też noc zbliżyła, patrzałem ciągle małym okienkiem na wodę — aż tu patrzę, jakaś wielka jasność na niebie się robi i zaraz też na wierzchu na pokładzie jakiś hałas się rozpoczął, a niedługo potem dowiedzieliśmy się, że cały Symbirsk w ogniu! Dobiliśmy do brzegu, ale wysiadać nam nie kazano, a przez całą noc taka jasność była jak we dnie. Nad ranem nam powiedziano, że cały Symbirsk do szczętu się spalił i więzienie także. W tym ogniu miało też wielu Polaków się spalić, bo nie zdążono wypuścić ich z więzień. Zaraz na drugi dzień nawróciliśmy naszym statkiem do Kazania, gdzieśmy się już byli zatrzymali na krótko, jadąc do Symbirska; tu dopiero wysadzili nas na ląd i dostaliśmy się do dosyć wygodnego więzienia. Tu też lud w okolicy był inny, bo bardzo dużo było Tatarów, a mogliśmy się o tym przekonać, bo chodziliśmy do roboty do budowania nowej jakiejś kolei. 8. Kibitką do Tobolska Nagle po dwóch tygodniach wpakowali nas na sto kibitek i wyprawiono w dalszą drogę do Tobolska. Dziwiło nas, że tak od razu nas nie wyprawili, a dopiero w drodze dowiedzieliśmy się, że Tatarzy też chcieli zrobić powstanie tak jak i my, że się byli z Polakami umówili, że razem zrobią powstanie; ale że Polacy pośpieszyli się, więc Tatarzy nie zdążyli i dopiero teraz, gdy u nas już się skończyło wszystko, Moskale weszli u nich na ślad i znaleźli składy broni, którą byli sobie sprowadzili, i zaczęły się u nich prześladowania, rewizje i aresztowania. Trzy tygodnie jechaliśmy kibitkami do Tobolska. Tu już wcale inny kraj nam się pokazywał. Z początku po wyjeździe z Kazania zaczynały się wzgórza; te coraz większymi się wydawały, aż pokazały się góry takie, że zdawało się, iż do samego nieba sięgają. Przewozili nas też promami przez różne rzeki: pierwsza zaraz za Kazaniem była rzeka Wiatka, ale druga to była o wiele większa, nazywali ją Kama. Po tej rzece zaczynały się coraz większe góry, a nasze kibitki to tak skakały i trzęsły, żeśmy już po kilku dniach i kości nie czuli. A jak też te kacapy pędzą, to niech Pan Bóg broni! Jak tylko wyruszy ze stacji, to jednym galopem wali co koń wyskoczy, prawie ciągle stoi, a wrzeszczy i kwiczy na konie. Te ich konie to niech ich ściernoty biorą, jak lecą — tak lecą, aż zdawałoby się, że inaczej chodzić nie mogą; bardzo wytrzymałe, chociaż niepozorne; a zaprzęgają je w trójkę w pobok. Środkowy, który pod takim jakby kabłąkiem idzie, to ciągle kłusa wali, ale to takiego kłusa, że aż włosy świszczą; a te dwa po boku muszą galopować. Kibitka ich to też dziwnie zbudowana: przednie koła od zadnich bardzo daleko idą, a od przedniej osi idą dwa drągi na krzyż, a trzecia rozwora środkiem; na tych to drągach przybite jest pudło duże, w którym są siedzenia. Są i lepsze kibitki, jak u nas kocze, półkryte — te nazywają tarantasami; ale tylko starsi oficerowie naszej straży nimi jechali. Dziwnie to też nasz pochód wyglądał: sto kibitek, otoczonych może trzema sotniami kozaków — to wszystko wyglądało jakby ogromny wąż. Zatrzymywaliśmy się też podczas drogi na stacjach, które może na cztery mile były od siebie oddalone, a na każdej stacji czekały na nas świeże konie. Przystanki były tylko tak długie, póki nie przeprzęgli koni, a zawsze świeże kozaki luzowali naszą straż. Jeść nam dawali w drodze dobrze, a im bliżej byliśmy Syberii, lud był lepszy i miłosierniejszy dla nas. Dawali nam pierogi z kapustą albo mięsem i mięsa nam nie żałowali, a gdy nas zobaczyli, to mówili „nieszczęsny”. Nie tak jak Moskale bliżej Kazania, co na nas „mycieżniki” wołali. A tutaj też i niejednemu nieznacznie, żeby straż nie widziała, parę rubli w rękę włożyli. 9. Ciężko służyć w moskiewskim wojsku Nieraz przypatrywałem się żołnierzom naszej straży; kozacy to jeszcze dosyć wyglądali, ale piechury i całe wojsko liniowe to takie jakieś było zbiedzone, smutne, biedę aż czuć było od nich! I dziwić się niepodobna, boć każdy, co może, ich okrada. Pułkownik to tak jakby gospodarz, bierze z kasy na każdego utrzymanie pieniądze. Liwerantom poleca żywienie ludzi. Naturalnie, bez zarobku się tu nie obędzie. Pułkownik chowa połowę do kieszeni, liweranci znowu coś urwą, więc tak czy siak, biedny żołnierz często mrze z głodu. Kraść go, naturalnie, bieda nauczy, a gorzałką pociesza się, jak może; toteż każdy żołnierz jest pijak. Nieraz się też nam trafiło, żeśmy widzieli wysłużonych żołnierzy, jak wyciągali rękę przy robocie, i aż nas żałość brała, gdyśmy patrzali na tych biedaków, tacy biedni i zniszczeni wyglądali! Już to pewno żaden żołnierz tak źle nie ma jak moskiewski. Służyć musi 25 lat, a potem taki jest zmarnowany, że jest prawdziwie do niczego. Są, jak mi mówili, urzędy różne dla wysłużonych żołnierzy, ale trudno się do tych urzędów docisnąć, a że gdy człowiek 25 lat był żołnierzem, już trudno się czegoś nauczyć potrafi, aby czy tam w rzemiośle, czy też w jaki inny sposób coś sobie zarobił, toć większa część starych żołnierzy marnieje, bo to i schorowane, i zmizerowane. Car pozwala wysłużonym żołnierzom osiadać na skarbowych ziemiach, ale tylko bardzo zasłużonym, nie w swoich stronach i gdzie się rodzili, lecz czasem o sto mil daleko, gdzieś w głębi Rosji, w okolicy prawie niezaludnionej, pomiędzy ludźmi, których nie zna. Jakie to ciężkie musi być dla niego życie na starość! A to jeszcze najszczęśliwsi tak kończą. Oj, opłaci się to, opłaci na cara pracować i bić się za niego! A jeżeli taki biedak ożeni się, to jego dzieci od dziesięciu lat należą do rekrutów i gdy tylko dojdą do lat, to zaraz biorą ich do wojska. A co to każdy rosyjski żołnierz odbierze kar i pałek, to prawie nie do uwierzenia! Z żadnym bydlęciem człowiek się tak nie obchodzi. Rozpowiadali mi to nieraz żołnierze. Najprzód już oficerowie i podoficerowie katują ich i za lada co walą pięściami po głowie i twarzy, a potem za najlżejsze przewinienie zaraz knuty lub pałki. Może też niejeden nie wie, co to knuty, pletnie i pałki? Pałki, już opowiadałem, jakie są, w opisie, jak mnie bili w więzieniu. Pletnia to jest gruby rzemień z byczej skóry, który łapie się za szerszy koniec ręką, a może na trzy stopy od ręki dzieli się na trzy części, a na końcu każdej z tych części jest kula ołowiana. Gdy więc bijący pletnią uderzy, to od razu trzy kule uderzają katowanego i odbijają ciało od kości. Długość całej pletni jest sześć stóp. Dwieście pletni może zwyczajnie człowiek wytrzymać jeszcze, ale potem prawie zawsze umiera na suchoty. Knut to najstraszniejsza rzecz na świecie. Jest jak pletnia, długi na sześć stóp rzemień, ale cały nabijany opiłkami żelaznymi, a przy końcu jest drut wkręcony, który zakończony jest haczykiem. Koniec knuta także jest zgnieciony tak, że w środku jest rowek z ostrymi brzegami, i tak jest knut urządzony, że zawsze padnie tymi ostrymi brzegami na ciało i obydwa ostrza przetną skórę, a haczyk na końcu za tę przeciętą skórę się zahaczy, a ten, co bije, po uderzeniu szarpie i zedrze cały ten pas skóry z ciała. Widziałem raz, jak jednemu z naszych dali, już nie pamiętam za co, 25 knutów; po drugim uderzeniu zaczął takim przeraźliwym głosem okropnie wyć, że się dusza w człowieku trzęsła. Po dziesiątym już uderzeniu zemdlał, ale oprawca bił dalej, póki 25, na które był skazany, nie dostał. Bez duszy prawie biedaka z placu kary odnieśli do lazaretu. Co się z nim dalej stało, nie wiem, bośmy zaraz po tym katowaniu dalej pojechali, ale bodaj go tam docerali. Każdego, kogo Moskale biją pletnią lub knutem, przywiązują do deski tak, że podchodzi ta deska pod samą brodę, a rękoma i nogami obejmuje skazany tę kobylicę, a nogi i ręce ma tak przywiązane, że się ruszyć nie może. Już to żeby temu carowi choć z pięć knutów tak na tej kobylicy wypalić, toćby przynajmniej wiedział, jak to smakuje! Ale taki car to ma się za Boga na ziemi, a myśli, że on nie taki człowiek jak drudzy. Koło Kazania spotykaliśmy też dużo Tatarów. Brzydki to lud, nosy mają spłaszczone, a oczy jakby zyzem patrzały. Na głowach mają kończate kołpaki, naokoło futrem obszyte, i długie kończate wąsiska. Tatarki bo ładniej wyglądają, szczególniej młode. Stopy mają obwinięte w skórzane jakieś trepki, rzemieniami przywiązane; od dołu nogi w szerokich białych spodniach, a może od kolan spódniczka aż do pasa. Górą obwinięte w jaką kolorową chusteczkę, spod której wygląda zgrabny staniczek; a na głowie takie same kołpaki prawie mają jak i mężczyźni. Dla tych to Tatarów nie pędzili nas Moskale przykutych do drąga żelaznego jak innych skazańców, bo byli się właśnie dowiedzieli, że Tatarzy mieli zrobić z nami powstanie; więc bali się Moskale, aby nas Tatarzy nie odbili i razem z nami im na karki nie wsiedli. Dlatego starali się Moskale nas jak najprędzej przez tę okolicę przewieźć. Szczęście to też nasze było, żeśmy tak jechali, bo taka podróż piechotą do Syberii jest okropna. 10. Jak wygląda partia skazańców pędzonych na Sybir Zbierają zwyczajnie przeszło dwustu do trzystu skazanych i jak bydło pędzą. Okropnie pomyśleć, że co rok tyle tysięcy biednego ludu jest pędzonych tak daleko! Widziałem parę takich partii w drodze; kobiety szły zawsze w innych partiach, a mężczyźni w innych. Naprzód przed każdą partią jechał kozak konno, stępa i wolno, w całym uzbrojeniu i z lancą. Za nim szli pojedynczo albo po dwu pokuci za nogi skazani, lub też po dwóch pokuci za ręce. Później szli pokuci za ręce po kilkunastu do żelaznego drąga i obu stronach tego drąga; nareszcie ci, którzy jak poprzedni, będąc przykuci do drąga, mieli jeszcze kajdany na nogach. Wszystkie kobiety w partiach, którem widział, były bez kajdan, ani na rękach, ani na nogach. Na przodzie, z tyłu i po obu bokach partii szli żołnierze z nabitą bronią; a oprócz tego z obu boków, jak i z tyłu, jechało kilkunastu kozaków. Zaraz za więźniami w tarantasie siedział oficer, dowódca całej partii, ze spuszczoną głową, z fajką w gębie; za nim dopiero na wózkach chorzy więźniowie, dalej kibitki z pakunkami, przy których była warta, a na samym końcu wozów szedł kapral albo podoficer z dwoma żołnierzami. Ilem razy taką partię spotkał, szczególniej kobiet, aż mi się płakać chciało na tę ich wielką biedę. Idą zwyczajnie cicho, jakby na śmierć, tylko słychać głuchy brzęk kajdan i raz po raz nawoływania i klątwy żołnierzy. Widać na ich twarzach rozpacz i znużenie, a po głowach spuszczonych widać, że idą bez nadziei. Tak to wyglądało, jakby ich sami diabli do piekła na wieczne męki pędzili. Żeby to choć świat widział taką okropność, pewno bym się wszyscy poczciwi ludzie za ręce wzięli i zapobiegli, by car nie pędził więcej na tak okropne męki biednych ludzi. Jak na nich patrzałem, choć wiedziałem, że pomiędzy nimi jest dużo ludzi, którzy popełnili wielkie zbrodnie, to mi ich żal było, a w sobie tylko czułem chęć zemsty na tego potężnego kata w Petersburgu! Boć karać za złe ludzi jest sprawiedliwie, ale nie tak męczyć, jak tych biedaków męczą; to już chyba sam diabeł potrafi i wymyślił! A ile to tam pomiędzy biedakami było naszych biednych Polaków, którzy za to tak byli karani, że swą Ojczyznę, naszą biedną Polskę, kochali i chcieli ją uwolnić od tych, co ją już prawie od stu lat uciemiężają i gnębią! Przed każdą taką partią zdjąłem czapkę i jak przed pogrzebem pomodliłem się, aby Pan Bóg im dopomógł znosić takie męki. Jak Bogu dziękowałem, żem nie musiał tak jak i oni iść w partii, a błogosławiłem Tatarom, że ze strachu przed nimi nas wieźli. Powiadali mi, że, jak na noclegu spać się położą, żaden nie może się ruszyć, żeby nie obudzić innych, a jeżeli który się szarpnie albo we śnie mocniej poruszy, to sprawia ból wszystkim tym, którzy są przykuci do tego samego drąga, bo wszyscy mają obtarte ciało od pierścienia, który mają na rękach lub nogach, a oprócz tego pod ciężkimi kajdanami puchną im nogi i ręce. Jak podczas skwaru w drodze zatrzyma się partia przy jakiej wodzie, to siadają skazańcy na ziemi, a żołnierze naokoło nich. Połowa kozaków musi zawsze siedzieć na koniach. Partie idą przez trzy dni wciąż i dopiero czwartego dnia zatrzymują się, aby wypocząć. Jest to dniówka, jak to nazywają. Już od Niżnogrodu bardzo rzadkie wsie, lecz za to ogromne, murem otoczone domy czyli koszary drewniane, same jedne na stepach lub polach. Są to budynki bez piętra; jeżeli tam nie ma przy tej stacji jakiej wody, to zawsze jest tam studnia. Dla tych partii więźniów już się zaczynają od Kijowa i Smoleńska przez całą Rosję i Syberię aż do Nerczyńska na wielkich gościńcach tak nazwane stacje albo etapy, które są rozmaicie od siebie oddalone. Na każdej takiej stacji jest jeden oficer i tyle wojska, ile potrzeba do eskortowania partii. Oficer eskortujący jest srogo odpowiedzialny za to, żeby był porządek w partii, a najbardziej za to, gdyby który uciekł; i dlatego partia jest pod oficera komendą, który też może karać pałkami, pletniami albo harapem kozackim takiego więźnia, który nie słucha, albo tego, który mu się nie podoba. Więzień, choćby jak najniesprawiedliwiej był skatowany, nie ma prawa się skarżyć; są więc wszyscy na łasce oficera, a ci też sobie dokazują, jak im się podoba. Choć, co prawda, bywają też i dobrzy ludzie pomiędzy oficerami, a jest i kilku Polaków oficerów pomiędzy nimi. Ci, jak prawdziwi katolicy, mając Boga zawsze w sercu, starają się ulżyć więźniom w ich biedzie i, o ile mogą, zaopatrują ich w dobre pożywienie i ubranie. Partie są tak rozłożone, że co tydzień jedna partia wychodzi z Kijowa i co tydzień przychodzi do Tobolska, aby iść dalej. Tylko gdy są mrozy ponad 20 stopni albo jak w Syberii rzeki wyleją (co najbardziej w maju się zdarza), partie czekają na stacjach. Skoro partia do Tobolska przyjdzie, komisja dla wygnańców rozgatunkowuje wszystkich i każdego posyła, gdzie skazany, w mniejszych partiach albo na posielenie, albo też do ciężkich robót. Jeżeli się rachuje każdą partię na około 170 lub 180 ludzi, to przez rok w pięćdziesięciu dwóch partiach idzie do Syberii mniej więcej 9000 ludzi. Są zaś lata, jak mi mówili, w których przychodzi do Syberii aż około 30 000 ludzi! Jeżeli policzymy tych, co Moskale czasem całymi wsiami zabierają i pędzą na Sybir, jak teraz na przykład naszych biednych unitów z Podlasia z całymi rodzinami, to wiele jeszcze więcej wypadnie. Naturalnie, z tych tysięcy ludzi nieszczęśliwych dużo mrze z wysilenia, biedy i mrozu, a tych wszystkich biedaków ma car na sumieniu. Z Kijowa do Tobolska idzie taka partia rok cały, a z Tobolska aż do brzegów rzeki Amuru i Kamczatki przeszło rok, tak że niejeden biedak półtrzecia roku iść musi, nim zajdzie na miejsce, dokąd został skazany! Nie dziwota też, że każdy car od czasów Katarzyny, która Polskę zabrała, ginie nienaturalną śmiercią: każdy, począwszy od Katarzyny, zostanie zabity lub otruty! Czyż to nie oczywisty palec Boży i kara za znęcanie się nad naszym biednym narodem, za ucisk i mękę tylu biednych ludzi? 11. Na pograniczu Sybiru Kazań miasto bardzo mi się podobało; wybudowane jest na lewym brzegu rzeki Wołgi; duże bardzo, murowane domy mieszkalne i urzędowe. Forteca, do której nas zamknięto, jest na dosyć wysokiej górze wybudowana; nazywają ją Kremlin; a już na stokach tej góry, zaraz obok fortecy, zaczynają się domy. Powiadali mi, że Kazań to bardzo handlowe miasto i że tam są także co rok dwa jarmarki, które miesiąc cały trwają. Dawniej podobno było to miasto stolicą carów tatarskich, ale od czasu, gdy Tatarów Moskale podbili, tylu Moskali się tu namnożyło, że dziś ich jest więcej niż Tatarów. Podobno, że i w Kazaniu jest dużo Polaków w wojsku, alem żadnego nie widział, bo nas bardzo pilnowali i nie pozwolili z nikim mówić. Dalej jadąc bardzo złą drogą, przejechaliśmy przez miasta Arsk, Małmysz i Połom; liche są to mieściny, z drzewa budowane, i rzadko się tam murowany dom zobaczy. W tych stronach mało mieszka prawdziwych Moskali; najwięcej tu Tatarów, a oprócz tego Kałmuków, Baszkirów i Wiatczan. Są tu też i Jatory, ale każdy z tych narodów mieszka w osobnych wsiach. Kałmuki w tych stronach najwięcej owiec chowają, mają też duże stada koni. Właśnie wjechaliśmy tu do guberni wiackiej; jest to płaski kraj, wiele ma jezior i borów, nie tak jak bliżej Kazania: tam boru prawie nie widać, a wciąż jeno step. W wiackiej guberni widzieliśmy też dosyć dużo pól, zbożem obsianych; zboże też takie wysokie jak u nas rośnie. Konie tu mają tęgie i krępe, chociaż brzydkie, ale takie wytrzymałe, żem się nieraz wydziwić nie mógł, że tak wytrzymują: jednym tchem prawie pędziły ze stacji do stacji, a rzadko który się zagrzał. Pod miastem Ochańskiem przeprawiliśmy się przez rzekę Kamę. Leży to już w permskiej guberni; jest to, jak mówią, największa gubernia w całej Rosji, jedna jej połowa leży z tej strony Uralskich Gór, a druga po drugiej stronie ze strony Syberii. Góry te Uralskie stanowią granicę pomiędzy Rosją a Syberią. W tej guberni permskiej ma być dużo kopalń, gdzie nawet i złoto kopią, a srebra, miedzi, ołowiu i żelaza to ma tam być bardzo dużo. W jednych kopalniach to rząd każe kopać, a drugie należą do różnych zwyczajnych ludzi, a z nich najbogatsi są: Demidow, Strogonow, Sybirakow. Okręg szadryński to bardzo ma nawet urodzajną ziemię i pszenica jak i len porządnie tam rosną, ale ten okręg już leży w Syberii. Stolicą tej guberni jest miasto Perm, nad rzeką także Kamą, na ogromnym także stepie; jak się człowiek obejrzy, to ani drzewa, tylko step i step! Stepy to są ogromne, prawie płaskie pola, na których trawa prawie w pas rośnie, a czasem nawet na sześć stóp duża, tak że w niej człowieka nie widać. Perm to małe miasteczko, wybudowane z drzewa. Szeroką ulicą przejechaliśmy przez miasto i tylko tyle zatrzymaliśmy się, żeśmy zdążyli świeże konie zaprząc do kibitek. Tu bardzo mało wsi widać, ludzie tylko z rzadka tutaj mieszkają, choć po tych ludziach, których widzieliśmy, nie znać wcale biedy, a po ich domach widać, że bogaci. Koło miasteczka Kunguru, zdaje mi się, pierwszy raz widziałem kozaków orenburskich, co tu po drogach wartują i uważają, żeby kto ze Sybiru nie uciekł. Pierwsze straże wcale nas nie zatrzymały, dopiero na głównym odwachu pokazali nasi przełożeni papiery, a potem przejechaliśmy głęboki parów, na którego drugiej stronie leży miasto Kungur, licha mieścina, byle jak z drzewa wybudowana. Tutaj wyprawiają „juchty kungurskie”, które mają być najlepsze w całej Rosji, bo są miękkie i bardzo wytrzymałe. Od tego miasta w bardzo wielu miejscach obsadzony jest trakt brzeziną, która bardzo tęgo rośnie i prosto, i takie się grube brzozy trafiają, że ledwo je dwóch ludzi objąć może. Tu też już Góry Uralskie się zaczynają, im dalej ku Syberii, tym większe. Przez góry prowadzi szeroki trakt, bardzo dobrze utrzymany, a to pewnie dlatego, żeby z kopalń, które są po obu stronach, móc łatwiej wszystko wywozić. Trakt przez góry pewnie też bardzo dużo kosztował, bo widać czasem mosty przez głębokie przepaści, a w innych miejscach znowu góra jakby na pół przecięta, żeby te przejścia rozszerzyć. 12. Przeklęty Sybir! Nareszcie zaczęliśmy się spuszczać z wysokiej góry na dół; jechaliśmy ciągle borem, aż od razu na skręcie zobaczyliśmy prawie pod naszymi nogami miasto Jekaterynburg, na pamiątkę carycy Katarzyny wybudowane, a dalej, jak okiem sięgnąć, ogromną płaszczyznę. To Syberia!! Nareszcie byliśmy za Uralskimi Górami. Tu zobaczyłem przeklęty Sybir, ten grób tylu naszych braci, to piekło ziemskie! Ileż tutaj biedni Polacy wycierpieli, ilu z tęsknoty za Ojczyzną umarło! Przejeżdżając przez to miasto, ciekawie się wszystkiemu przypatrywałem. Wszystko tu jakoś inaczej wyglądało; domy, chociaż drewniane, ale obszerne i czyste; a poza głównym miastem rozciągały się duże ogrody, w których środku stały ładne domy, jakby pałacyki. Były to mieszkania bogatych kupców. Gdy się dobrze rozpatrzyłem, zaczął mi się ten Sybir jakoś lepiej podobać, i chociaż tu jako więzień wjeżdżałem, zdawało mi się tutaj weselej niż w samej Rosji. Ludzie jacyś lepsi, litościwsi dla nas, biedaków, i widać było, że nas żałowali. Jednego dnia przyjechaliśmy do miasteczka Tiumenia; jest to pierwsze miasto okręgowe guberni tobolskiej. Bardzo wielkie tu mają być składy towarów, bo tędy najwięcej przechodzą towary, które wiozą z Rosji do Syberii i ze Syberii do Rosji; z samych Chin tędy wożą dużo herbaty i innych towarów, ale Chiny na drugiej stronie Syberii leżą o parę tysięcy wiorst daleko. Jak się jedzie do Tiumenia z Jekaterynburga, idzie trakt równym stepem nad samymi Górami Uralskimi; dalej przechodzi przez miasta: Tobolsk, Tomsk, Krasnojarsk, Irkuck aż do miasta Kiachty; to ostatnie miasto leży na samej granicy państwa chińskiego. Przez miasto Kiachtę tylko przepuszczają Chińczyki towary ze swego kraju, bo reszta tego państwa otoczona jest murem, jak mi powiadali, długim na parę tysięcy mil, wysokim miejscami na 40 łokci, a takim szerokim, że na murze mogą jechać obok siebie trzy wozy. Jak się o tym dowiedziałem, to nie chciałem wierzyć, ale gdy mi nawet księża mówili, że to prawda, toć uwierzyłem, ale jednak pojąć nie mogłem, na co takie mury pobudowali; dopiero mi powiedzieli, że te Chińczyki to spokojny lud, który dlatego taki mur pobudował, żeby ich sąsiedzi nie mogli napadać i rabować. Z Tiumenia do Tobolska jest 250 wiorst, czyli trzydzieści i kilka mil naszych. Do Tobolska przywieziono nas do komisji, która miała nas rozgatunkować i rozesłać na miejsca przeznaczenia, gdzieśmy mieli nasze kary odsiedzieć. 13. W Juninie na zesłaniu Było to właśnie jakoś w maju, gdyśmy przybyli do Tobolska. Tu niedługo nas zatrzymali; zdaje mi się, że w tydzień wysłali mnie z partią, składającą się ze stu ludzi, dalej kibitkami do Omska, skąd dopiero mieli mnie odstawić do Junina, wsi za Omskiem o jakie 80 wiorst. Do dnia wpakowano nas znowu na kibitki i wyjechaliśmy raźnym kłusem z Tobolska. Ślicznie słońce wschodziło, a tym bardziej słońce nas ucieszyło, że noc była porządnie mroźna. I znowu zaczął się step; trawa wszędzie bujnie się puszczała, tak że to widać było, iż to prześliczna ziemia i tylko jej pługa potrzeba było, aby wydać obfity plon. Ale cóż, kiedy tu ludzi braknie i nie ma komu ziemi uprawiać. Zdziwiło nas, że raz po raz trafiały się nad traktem dość duże kawały, obsiane rzepą — miejscami widać było rzepę jeszcze przeszłoroczną, niesprzątniętą. Dopytywaliśmy się, czemu ci ludzie rzepę sieją, kiedy jej nie sprzątają. Na to nas dopiero objaśnili, że Sybiraki naumyślnie rzepę nad traktami sieją, aby biedni ludzie, którzy uciekają ze Syberii, mieli co jeść; i prócz tego zawsze za oknem na noc zostawiają bochenek chleba, sól, masło i nóż, aby biedak miał się czym posilić w drodze. Dziwiliśmy się bardzo dobremu sercu Sybiraków, na co nam jednak powiedzieli: prawda, że Sybiracy są dobrzy ludzie, ale że oni też to dlatego robią, aby biedni ludzie nie byli przymuszeni z biedy i z głodu napadać i rabować. Przejechaliśmy rzekę Tobol już nocą i musieliśmy zatrzymać się we wsi, bo jednemu z naszych koni pękło tak kopyto, że nie mógł iść dalej. Bardzo się zdziwiłem, gdy zawołano kowala, a tu pokazał się Cygan, ale takutki jak nasze Cygany, którzy czasem u nas się włóczą; a z tym Cyganem przyszedł jakiś tęgi chłop, który, gdy koń niespokojny wierzgnął, po polsku zaklął. Był to rzeczywiście Polak, już tu od dwudziestu kilku lat na posieleniu. Ożenił się ze Sybiraczką, miał dorastające dzieci, ale pomimo że się zbogacił i we wszystkim mu się wiodło, zawsze tęsknił za kochaną Ojczyzną i Boga prosił, żeby w Polsce mógł choć kości swoje złożyć. Tak nam się ucieszył, że aż oficer komenderujący konwojem musiał go kazać odpędzić, a on, choć z daleka, jeszcze wołał, że Boga prosi, aby nam błogosławił i pomógł jak najprędzej wydostać się z niewoli. Znów zmieniliśmy nocą konie, a kibitki puściły się pędem dalej w drogę, a nade dniem wjechaliśmy do małego miasteczka Jałutorowki, także z drzewa zbudowanego, jak wszystkie mniejsze miasteczka i wsi na Syberii. Stąd już tylko były trzy stacje do Omska, gdzieśmy nazajutrz szczęśliwie wjechali. Omsk, duże, murowane po większej części, gubernialne miasto. Z prawej strony wjazdu widać było długi wał ze ziemi: to forteca, do której nas wieźli. Po jednodniowym wypoczynku wyjechaliśmy do Junina, wsi, do której komisja była mnie przeznaczyła. W dwa dni zajechaliśmy też szczęśliwie na miejsce, gdzie wsadzono nas trzydziestu do kordegardy. Wieś Junin leży w kraju zamieszkałym przez Kirgizów. Jest to bardzo duża wieś; przeszło tysiąc ludzi tam mieszka; ciągnie się po obydwóch stronach drogi; budynki dosyć duże, z drzewa budowane; ściany domów to proste kloce dębowe, z grubszego ociosane toporem i na zrąb (jak mówią) układane, ze środka szpary mchem pozatykane i gliną wyrzucone; po większej części słomą pokryte, niektóre zaś deskami. Cała ta wieś ładnie wygląda i nawet naokoło domów dosyć porządnie. Domy mieszkalne są prawie wszystkie bez kominów, jak w Rosji, i w rogu izby ogromny piec. Stoły, krzesła i ławy widać własnej roboty, łóżek nie mają, tylko rzadko gdzie. Sypiają zwykle u góry przy suficie; jest to tak urządzone, jakby drugi sufit, który przez całą izbę nie idzie, ale dochodzi może do trzech części izby. Do tego schronienia najprzód wchodzi się na mały murek, który przypieckiem nazywają — z tego półpiecka na piec, a dopiero z pieca na ten półsufit, gdzie zawsze jest ciepło największe z całej izby, tak że człowiek się czasem i tęgo spoci. Tam na słomie można by się doskonale wyspać, żeby nie plugawe robactwo, którego zawsze tam pełno, a już najbardziej panują tam pluskwy; te już pono chcą zjeść człowieka. Z początku mieszkaliśmy w kordegardzie, to jest w domu, gdzie mieszkają żołnierze. Były tam w tym domu trzy wielkie izby; w dwóch mieszkali żołnierze, a w trzeciej nas trzydziestu pomieszczono. Tam przechodziliśmy prawdziwe męki! Najprzód było tam tak ciasno, żeśmy się ledwo położyć mogli; oprócz tego żywność była bardzo licha, a brudu to w całej naszej izbie aż grubo leżało: raz w tydzień kolejką mieliśmy zamiatać, toć przez tydzień tyle naniosło się błota do naszej izby, że aż niepodobna. Robactwo to się jeno po nas tak roiło. 14. U smotrytiela Zaraz nazajutrz po naszym przybyciu do Junina zawołano nas po kolei przed smotrytiela. Jest to w każdej takiej wsi jakby naczelny komendant nad więźniami. Jak na mnie przyszła kolej, abym wszedł do jego biura, prowadzony przez żołnierza, właśnie pan smotrytiel przeglądał moje papiery i zaraz się do mnie po rosyjsku odezwał: „Z tobą to gorzej niż z drugimi, boś ty skazany do ciężkich robót na pewien czas i dopiero, jak sobie dobrym prowadzeniem zasłużysz, to będziesz mógł być posieleńcem. Ty wiesz, to za tę sprawkę: za pobicie żandarma w Warszawie”. Zrozumiałem, co do mnie mówił, bom już trochę się był poduczył w drodze rosyjskiej mowy, i zaraz też odpowiedziałem, jakem umiał: „Słuszaju, panie naczelniku! Ale to było zupełnie niewinnie, bo już ten żandarm mnie tak niemiłosiernie katował, że ani podobna; to człowiek z desperacji go lunął”. Uśmiechnął się smotrytiel i machnął jeno ręką; „Z początku pójdziesz do taczek, a potem zobaczymy. Paszoł!” Zaraz mnie też odprowadzili do kuźni, odjęli ten przeklęty łańcuch, com miał na ręku, i przykuli do taczek tak, że taczki miałem do lewej nogi przykute i wszędzie wlec je musiałem za sobą. Zaraz też tego samego dnia poszedłem z drugimi do roboty. Woziłem w mych taczkach glinę do cegielni. Mieli tam właśnie wypalić parę piecy na dom dla pana smotrytiela. Robota, jak robota, nie była bardzo ciężka, ale te wściekłe taczki wlec ciągle za sobą to już w człowieka mory biły; gdziem się jeno ruszył, to taczka za mną, czy spać, czy jeść; już też nie wiedziałem rady z desperacji. Raz też, na moje szczęście, pomodliłem się z całego serca do Pana Boga, a On też zaraz mi dopomógł. Przyszedł właśnie smotrytiel zobaczyć do nas, jak się też pierwszy piec wypalał. Patrzy, a tu majster, co miał w piecu palić, pijaniusieńki leży, a ogień w piecu zagasł. Okropnie się pan smotrytiel rozzłościł, gdy to zobaczył (choć to był dobry człowiek), siarczyście zaklął i powiada: „Cóż ja tu pocznę, kiedy to bydlę tak pije, że niepodobna! Naturalnie, piec mi spaskudzi; żeby też Boh mi zesłał jakiego innego majstra”. Na to ja się odezwałem: „Ja potrafię cegłę wypalić, bom robił w cegielni”. Bardzo się pan smotrytiel ucieszył, gdy to usłyszał, i zaraz kazał mnie do kowala zaprowadzić i rozkuć, a prócz tego obiecał mi, że jeżeli dobrze wypalę, to mi pozwoli zaraz po skończonym paleniu wybudować sobie z trzema kolegami domek i wolno żyć w nim jak posieleniec. Co prawda, tom jeszcze nigdy sam nie był wypalił pieca cegły, ale tylko pomagałem ceglarzowi przy paleniu; lecz myślałem sobie, przecież to nie pismo, to się da jakoś radę, a jeno drzewa to nie będę żałował na wielki ogień, a potem, jak się dopędzi ogniem, zawalę ziemią na wolę bożą. Tak mi się też i udało, tylko cegła to prawie same klinkry się porobiły, bom drzewa ogromnie dosadził; tego też nie potrzeba było żałować, boć tam tego pod dostatkiem. 15. Budowa własnego domu Jak się pozbyłem tej szelmowskiej taczki, tak od razu weselej mi się zrobiło. Cztery piece wypaliłem i zaraz też smotrytiel pozwolił mi wybudować sobie domek razem z dwoma kolegami niewoli. Pan Chrzanowski z Warszawy i Lewandowski z Kujaw razem ze mną dostali pozwolenie budowania chałupy. Wzięliśmy się też ostro do budowania chałupy, czyli do roboty. Lewandowskiemu to tęgo szła robota od ręki, bo widać było po nim, że był doskonały cieśla, ale pan Chrzanowski, który, jak mi mówił, w książkach pracował we Warszawie, to żal się Boże, namachał się, namachał, ale roboty nie tylko, że znać nie było, ale szczęście prawdziwe było, gdy nie popsuł, cośmy dwaj zrobili. Ściągał więc i szykował drzewo, a myśmy obrabiali. Potem dobry człowiek, jeden gospodarz, także posieleniec, pomógł nam zwieźć i postawić nasz budynek, tak żeśmy go zdążyli wyszykować przed zimą. To dopiero była radość, gdyśmy się przeprowadzali do naszego pałacu! Smotrytiel powiedział nam, że każdemu posieleńcowi może pożyczyć 55 rubli na zagospodarowanie. Wzięliśmy też każdy tę pożyczkę ze skarbowych pieniędzy i zaraz też kupiliśmy sobie dwie krowy, któreśmy dostali w sąsiedniej wsi. Prawda, że tam w Syberii wsi to czasem o dziesięć mil jedna od drugiej leżą, nie tak jak u nas, co by to prawie dorzucił kamieniem od wsi do wsi, ale też za to ziemi i łąk jest pod dostatkiem, a kosi, kto chce, tak że nie potrzebowaliśmy kupować siana, ale narobiliśmy sobie tyle, ile nasze dwie krowy mogły spotrzebować przez zimę. Za krowy zapłaciliśmy dwanaście rubli, tak że nam dosyć pieniędzy pozostało na wszystkie potrzeby. Ci, co dłużej już byli, nauczyli nas, jakich rzeczy przez zimę będziemy potrzebowali, bo to w Syberii nie taka zima, jak u nas; tam często ze sześć i ze siedem miesięcy śnieg leży, a jak mrozy porządne uchwycą, to na 40 stopni; a choć człowiek ma na sobie dwa kożuchy, to czasem myśli, że stężeje. Najgorzej, gdy podczas takiego mrozu wiatr się ruszy, to wtedy Sybirak rękawicami twarz sobie zakrywa, bo zaraz by sobie nos albo twarz odmroził; a gdy wiatr ten minie, to każdy sobie twarz śniegiem naciera, bo to najlepszy sposób, żeby się ustrzec od odmrożenia ciała. Całe szczęście, że podczas tęgich mrozów w Syberii wiatr rzadko się ruszy, a jeżeli się ruszy, to trwa najdłużej z pół godziny; gdyby tam miały wiatry podczas takich mrozów panować, toćby tam nikt nie wyżył. Buty długie aż do kolan, skopiaki i kożuch obcisły, w tym chodziliśmy w naszej chałupie przez zimę, ale na dwór to braliśmy drugi obszerny kożuch, opasywany wełnianą krajką, futrzaną czapkę z dużymi klapami na uszy, a jeżeli miało się gdzie jechać, to nogi przykrywaliśmy jeszcze jakim futrem i często pomimo takiego ubrania porządnie człowiek zziąbł. Na Syberii najwięcej ludzie żywią się barszczem, czyli kwasem, na który to mówią Sybiraki „szczy”; poza tym parzonkę jedzą; jest to rzepa upieczona, obłupiona i złożona na schowanie w kadzi; do jedzenia gotuje się ją we wodzie zagęszczonej mąką, co jest bardzo smaczne. Sajga (stokfisz suszony) jest także bardzo używana; kapustę kwaśną, surową prawie, co dzień jedzą i chleb z razowej żytniej mąki. Pieczywo z pszennej mąki rzadko się trafia i nazywają je „pirogi”. Robią też pirogi bardzo dobre z jęczmiennej mąki, a te pirogi tak się robią. Najprzód obija się jęczmień ze skórki, jak u nas na pęczak, potem miele się bardzo dobrze i miałko na mąkę, przesiewa przez bardzo gęste rzeszoto i zarabia ciasto z wodą. Na noc postawia się przy piecu, aby się nadarzyło, a nazajutrz rano bierze się to ciasto i kładzie na ciasto z rżanej mąki tak, aby to ciasto rżane było ułożone jakby talerz. W to zagłębienie dlatego to ciasto się kładzie, aby się w piecu nie rozlało, bo jest bardzo rzadkie. Ciasto smaruje się po wierzchu masłem i dosyć grubo nakłada się serem. Upieczone doskonale smakuje, szczególniej jeszcze świeże, później starzeje i coraz gorsze się robi. Naturalnie, że mięso tam jedzą i świeże ryby, których jest moc we wszystkich wodach sybirskich; a miejscami to już tyle jest zwierzyny, że prawie przejść nie można, szczególniej ptaków tam latem jest bardzo dużo: gęsi, kaczek dzikich, łabędzi, głuszczów, cietrzewi, bekasów i słonek, dubeltów co nie miara, a w borach bardzo dużo zwierzyny wszelkiego gatunku. Z drapieżnych — niedźwiedzi jest dużo, ale co do wilków, szczególniej w Górach Uralskich, to czasem w stadach po paręset się natrafia, i nieraz podróżnych wraz z końmi zjadają. Lisów w Syberii jest bardzo wiele gatunków, a prześliczne mają futra. Najkosztowniejsze niebieskie lisy; tych skórki to już dla samego cara do Petersburga idą. Najlepiej jednak płacą skórki z tumaków i gronostai. Szopy tam za bezcen, a zwyczajnymi lisami byle kto ma podbite ubranie. Trafiają się też często zimą białe lisy i zające. Ryb jest zatrzęsienie we wszystkich prawie wodach, a wiele smaczniejsze i miększe niż u nas; bardzo dobrze przechowują się zimą; podczas mrozu zmarzną jak róg, a jak się ryby obłoży lodem z osypką albo trocinami, to w zimie cztery miesiące wytrzymają, choć już nie są takie dobre jak świeże. Bardzo dobrze urządziliśmy się w naszym domku z kolegami nieszczęścia. Pan Chrzanowski gospodarował nam w domu, a Lewandowski i ja chodziliśmy na robotę. Co prawda, to pan Chrzanowski, szczególniej z początku, nie bardzo umiał gotować, ale powoli się włożył, tym bardziej, że sąsiadka nasza, poczciwa Kirgizka, przychodziła pomagać. 16. Ludy zamieszkujące dawną Syberię Pan Chrzanowski wiele mądrych rzeczy wiedział i w długie wieczory zimowe nam o tym opowiadał. Rysował nam na stole, jak cała Syberia wygląda, gdzie idą rzeki, gdzie są góry, gdzie trakty, jak i gdzie miasta leżą i jakie narody gdzie mieszkają. Syberia, nim do niej przyszli Moskale, zaludniona była dość gęsto w cieplejszych stronach, a to przez koczujące ludy, czyli takie, co z miejsca na miejsce się przenoszą ze swymi stadami koni albo owiec. Zaraz przy Uralskich Górach żyją najwięcej Tatary i Kirgizy, dalej Czuwasi, Czeremisy, Samojedy i Ostiaki. Opowiadał nam p. Chrzanowski, że pierwotni mieszkańcy Syberii, jeżeli się zacznie liczyć ich od wschodniej strony, to na półwyspie Kamczatce są Kamczadale na jednej połowie tego półwyspu, a na drugiej Czukczy; na zachód od tych Czukczów w obwodach ochockim i jakuckim mieszkają Jakuty, którzy w północnej guberni irkuckiej mieszają się z Tunguzami; w całej prawie środkowej Syberii mieszkają Tunguzy. Naokoło bardzo dużego jeziora Bajkał i około Nerczyńska i miasta Kiachty są Buriaty; około Sumarowa, Surguta, Berezowa i w północnej części guberni tomskiej około miasta Nuryma są Ostiaki; na północ zaś guberni jenisejskiej są Samojedy. Bardzo to jest trudno ograniczyć dokładnie, gdzie mieszkają te różne plemiona, bo ciągle z jednego miejsca na drugie się przenoszą, to za polowaniem, to za rybołówstwem, albo też uciekając bardziej na południe, gdy mrozy się zbliżają. Pewnie dawniej, gdy te plemiona były zupełnie wolne, bardziej się kupy trzymały, bo nieraz wojny ze sobą prowadziły; ale teraz od czasu, gdy ich wszystkich Moskale zawojowali i muszą żyć ze sobą w zgodzie, bo Moskale nie żartują i za każdy napad srogo karzą, to nie uważają na żadne granice i jedni w drugich kraj ciągną. To jednak nadmienię, że nigdy się nie wdają ze sobą i każde plemię osobno żyje. Wsi i miasta po większej części zamieszkałe są przez Moskali lub przez zesłanych na Sybir albo dzieci ich i tylko rzadko trafi się taki, który by pochodził z miejscowych plemion. Zresztą te wszystkie hordy podobne są do siebie mniej więcej ubraniem i sposobem życia. Co do religii tych plemion, to część ich od południowej strony, np. Kirgizy, są tureckiej wiary; im zaś więcej na północ, tym więcej pogan. O jednej nawet z tych religii opowiadał p. Chrzanowski, że czczą diabła, a to dlatego, że ponieważ Bóg i tak jest dobry, to o niego może dbać nie potrzeba, bo i tak człowiekowi nic złego nie zrobi, ale o diabła to wcale co innego, bo ten jest zły i dlatego do niego się modlą, aby im nie szkodził. Zresztą te ich religie to takie pomieszane, tyle w nich wszystkich pogańskich zabobonów, że prawie do siebie podobne. Jedno mnie też bardzo zastanowiło, oto jak niektóre plemiona Tunguzów chowają swoich umarłych. Nie zakopują ich w ziemi, ale wynoszą na oznaczone miejsca do boru, rozpinają na wysokości ośmiu stóp plecionkę taką, jakby kobierzec, między czterema drzewami; na to kładą kosztowniejszy kobierczyk, a na ten kobierczyk dopiero zmarłego, ubranego w najlepsze rzeczy, jakie ma. Obok umarłego kładą jego najlepszą broń i nakrywają drugim kobierczykiem, tak że nieboszczyk zawieszony jest w powietrzu. Rząd rosyjski chciałby te wszystkie narody nawrócić na prawosławie i robi, co może, aby tego dokazać, ale te plemiona, choć czasem z bojaźni przyjmą chrześcijaństwo, to jednakże tylko na oko, a skrycie zawsze są bałwochwalcze. Rząd rosyjski, aby nawrócić te ludy, urządził nawet kościoły do przewożenia, aby można wszędzie dowozić je za tymi koczującymi plemionami; są to namioty, które ustawiają, gdy przyjdą do którego z plemion, i w nich popi rosyjscy nabożeństwa odprawiają. Przypatrują się tym ceremoniom ci ludzie, ale skoro popi odjadą, znowu swoje robią i do swych guseł powracają. Wszelkie też usiłowania rządu rosyjskiego, aby te plemiona namówić do osiedlenia się na jednym miejscu i do uprawy roli, nie udają się; tylko chcą wędrować, a gdy ich przymuszają, to przy pierwszej sposobności uciekają i trudno ich znaleźć w ogromnych, niezamieszkałych puszczach; zresztą ostrość klimatu w wielu miejscach jest też przeszkodą, żeby się stale na jednym miejscu osiedlili. Aby ochronić się od mrozu, zaszywają się cali we futra. Tunguzy mieszkają w cieplejszych stronach i w lecie chodzą tam prawie zupełnie nago, tylko na ramiona kładą jakby krótki płaszcz z futra jakiego zwierzęcia. Co prawda, to i pomiędzy nimi coraz więcej trafia się ludzi, co się ubierają jak Moskale. Buriaty, którzy mieszkają bliżej kraju chińskiego, lepiej się ubierają, ale tam jest cieplej niż u nas, chociaż zimy tam są twardsze. Mieszkaniami tych plemion na lato są namioty ze skór bydląt, ale na zimę kopią sobie w ziemi głębokie doły, czasem tak duże, że po parę familii w nich razem mieszka. Tak te plemiona są zdziczałe, że często między sobą żyją jak zwierzęta, a tam czyją kobieta jest żoną, nikt się nie pyta, raz z tym, to znów z drugim żyje. A już pod tym względem najgorsi mieszkańcy Kamczatki: ci to już jak prawdziwe bydlęta żyją. Ostiaki i Samojedy już porządniej żyją, bo już trochę bardziej o chrześcijan się otarli i lepsze obyczaje mają. Za to Ostiaki i Samojedy nauczyli się też od Moskali pijaństwa, kradzieży i chciwości na pieniądze, które pomiędzy innymi plemionami rzadko albo wcale się nie trafiają, a szczególniej zapijają się czasem na śmierć. Rosjanie (promyszlenniki, co się trudnią przemysłem) tak z nimi handlują. Nakupią beczek wódki w Tobolsku, naładują na łodzie, płyną rzeką — gdy ich spotkają, zatrzymują się przy brzegu rzeki. Samojedy i Ostiaki zaraz miarkują, że to z wódką jadą, i przychodzą do łodzi; promyszlennik częstuje ich wódką, a jak wyjdą na smak, dopiero powiada im, że za jeden kieliszek wódki muszą mu dać jedną skórkę jakiego zwierzęcia, za dwa kieliszki dwie skórki lub też jedną kosztowniejszą itd. Ci ludzie, jak sobie podchmielą, to już na nic nie uważają i czasem na jednym posiedzeniu przepijają wszystkie skórki, co przez całą zimę upolowali, a w ten sposób często taki promyszlennik zarobi za jednego rubla trzysta. Takie to łajdaki są pomiędzy tymi Moskalami! Prawda, że czasem Ostiaki i Samojedy, jak sobie podchmielą, to chcą za darmo pić, jak już skór nie mają, i gdy te oszusty odpływają od brzegu, aby ich się pozbyć, to Samojedy i Ostiaki podchmieleni wskakują do czółen i doganiają ich, wódkę im odbierają i czasem nawet zabijają tych szachrajów, bo taki pół dziki człowiek, jak pijany, to nie żartuje. Prócz tego bardzo ich gubi paskudna choroba, którą od Moskali się zarażają przez lekkomyślne życie, a że oni doktorów, którzy by tę chorobę umieli leczyć, nie mają, a prócz tego zimno bardzo w tej chorobie szkodzi, to za żywego ciała gniją i marnie mrą. Wszystkie te plemiona płacą podatek rządowi rosyjskiemu skórami, które na czas oznaczony na pewne miejsca znosić muszą, przy czym czynowniki moskiewscy porządnie ich okradają i większą połowę dla siebie biorą, a mniejszą dla skarbu. Czy ten podatek dokładnie od wszystkich tych plemion dadzą radę ściągać, to bardzo wątpię, ale co mogą, to biorą, choć pewno dużo plemion ustrzeże się i nie zapłaci. Jak te hordy dzikie przenosić się mają z miejsca na miejsce, to pakują dzieci, które by podróży nie wytrzymały, w kosze napełnione próchnem z drzew pod samą szyję, a matki i krewni niosą je na plecach; naturalnie, dzieci w to próchno odprawiają swoje potrzeby i dopiero jak przyjdą na nowe legowisko, to dzieci oczyszczą, ale dzieciom w tym próchnie ciepło. Uzbrojenie tych ludzi stanowią łuki i strzały; oprócz tego mają pałki, ale już i flinty często pomiędzy nimi się trafiają. Polują najwięcej zimą, bo wtedy futra najlepsze i łatwiej zwierzę dogonić, bo mają do łatwiejszego chodzenia po śniegu łyże i narty. Łyże są drewniane, przynajmniej na trzy łokcie długie, a osiem cali szerokie; przez całą szerokość są wyżłobione tak, że ściany boczne i spodnie są cienkie, a koniec, jak u sani, podniesiony do góry; w środku na poprzek jest rzemień, za który się nogę zakłada. Łyże podbite są skórą łosią z włosem, ażeby się drzewo nie ścierało i łatwiej się ślizgały po śniegu. Jak myśliwy jedzie na tych łyżach, to nóg w górę nie podnosi, ale suwa po śniegu i kijem się podpiera, aby nie upadł. Rozpędzony myśliwy dogoni każdego zwierza, a łosia, który w śniegu głęboko zapada, to z łatwością. Ostiaki i Samojedy zawsze w kilku polują, a gdy zwierza zabiją, to tylko znak zostawią, że to ich zwierzyna, i polują dalej, a dopiero przy końcu polowania saniami zajeżdżają i zbierają zwierzynę. Gdy inny myśliwy znajdzie tę zwierzynę, to jej nie ruszy, bo to uważają za najgorszy uczynek, żeby do kogo innego należącej zwierzyny choć dotknąć, a pomiędzy sobą mają takie prawo, żeby za tę kradzież srogo skarali. Na tych łyżach Ostiaki od rzeki Jeniseju albo Obi jadą na jarmark ze skórkami kosztowniejszymi aż do Archangielska, a to nie żarty, bo nie tylko przeszło trzysta mil daleko, ale muszą przejeżdżać przez Góry Uralskie, w których są nie żartem przepaści, a kierują się tylko podług gwiazd. Na wiorsty to przeszło 1600 wiorst na wprost, a jadą przez okolice zupełnie puste i ogromne bory. Ubrani są Ostiaki w dubeltową skórę rena lub łosia; jedna skóra jest włosami do ciała, a druga sierścią na wierzch, tak że wyglądają jak duże małpy, bo te skóry szczelnie obszyte do ciała. Jedna skóra jest włosem na wierzch, bo zawsze futro włosem na wierzch lepiej grzeje. Noszą oni jeszcze jedno futro oprócz tego ubrania, które nazywają „jagą”, to jest takie jak nasze kożuchy. To futro jest tak samo z dubeltowej skóry, jednym futrem na wierzch, a drugim do ciała. Myśmy też takie jagi na wielkie mrozy nosili, to już najcieplejszy kożuch, jaki znam. Już to Pan Bóg najlepiej wiedział, jak futro najlepiej grzeje, i dlatego dał je zwierzętom futrem na wierzch. Sierść wstrzymuje od skóry wiatr i mróz; skóra każda ma w sobie małe dziurki, którymi wiatr i mróz wchodzą; a tak sierść je wstrzymuje i ludzie są w stanie takie ogromne mrozy wytrzymać. Gdy burza zimowa z wichrem napadnie Ostiaków lub Samojedów w drodze, to kładą się jak dłudzy na ziemię i śnieg ich przysypuje, a pod śniegiem ciepło się tak robi, że aż się człowiek spoci; czasem leżą dwa i trzy dni, póki burza nie minie, a potem dalej polują, znów idą w drogę, naturalnie, że bez żywności nigdy się nie puszczają. Ja też na polowaniu, zaskoczony taką burzą, kilka razy przeleżałem po parę godzin pod śniegiem, a nawet raz to cały dzień leżałem. Użyłem też strachu niemało, ale diabeł nie taki czarny, jak go malują; jeno pod tym śniegiem tak leżeć bardzo mi się dłużyło. Pierwszy raz, gdy nas burza napadła, właśnie polowaliśmy z Lewandowskim na niedźwiedzia; dopiero cośmy go byli dobili, a tu przy 30 stopniach może mrozu jak się burza porwie, tak tylko mieliśmy czas z Lewandowskim położyć się obok niedźwiedzia z dwóch stron na śnieg, i wkrótce też śnieg nas zasypał. Zaczęło mi się po półgodzinie dłużyć, a że wichru nie słyszałem, dźwignąłem śnieg do góry, co może już ze stopę nade mną leżał, a tu jak mnie wicher w nos sparzy, jakby mi kto gorące żelazo był przyłożył; zaraz też w śnieg nurka dałem, a potem wyglądając spod zaspy, twarz zasłaniałem dobrze rękawicami. Po kilku godzinach spociłem się pod śniegiem jak mysz, duszno się pod śniegiem robiło tak, że raz po raz robiłem ręką sobie lufciki, aby móc oddychać. 17. Jak Sybir podbity został przez Moskali Mówił mi pan Chrzanowski, że dziwnym też to przypadkiem został ten Sybir przez Moskali zdobyty. Jakiś kozak doński, nazwiskiem Jermak, zbuntował się przeciwko carowi Iwanowi Wasylewiczowi (który był wielkim okrutnikiem), uciekł przez Uralskie Góry, w paręset koni pobił Tatarów, którzy wtenczas byli panami prawie całej Syberii, i zdobył ich stolicę, która była o kilkanaście mil na południe od dzisiejszego miasta Tobolska. Ta stolica była to mała wieś, która nazywała się Sybir, i od tej małej wioski nazwali Moskale cały kraj Sybirem. Po zdobyciu stolicy tatarskiej i po zawojowaniu części tęgo kraju posłał Jermak bogate podarunki ze złota i różnych futer carowi i poddał mu też cały kraj, za co też car darował mu bunt i przyjął poddane pod swoje rządy nowe kraje. Od tego czasu Moskale podbijali coraz więcej tego kraju, aż go podbili pod same Morze Lodowate z jednej strony, a z drugiej aż pod ogromne morze, które nazywają Oceanem Spokojnym, i aż pod granice państwa chińskiego, a nawet niedawno od Chin zabrali bardzo żyzne kraje nad rzeką Amurem. Te kraje zdobył właśnie jakiś krewniak Murawiewa, co to we Wilnie siedział i tak tam nad naszymi biednymi braćmi Litwinami rządził, że go „Wieszatelem” jako okrutnego tyrana nazwali. Jego krewniak za zdobycie prowincji chińskich nad Amurem został Murawiewem Amurskim nazwany. Niedługo Jermak cieszył się łaską cara, który gnębił jego i dońskich kozaków, bo zaproszony przez wodzów tatarskich na ucztę, niby na zgodę, zdradziecko od Tatarów napadnięty, po dzielnej obronie utonął w rzece Irtysz. Na pamiątkę wystawiono mu pod Tobolskiem wysoki pomnik. Po śmierci Jermaka kozacy dońscy, gnębieni w swoim kraju przez carów, zaczęli hurmem uciekać do Syberii, którą dopomagali dalej zdobywać dla carów. Podzieleni na czajki, czyli komendy, jak dawniej dla naszej Polski do Turcji zagony rozpuszczali, rzucili się na Syberię i krwawe boje staczali, szczególniej z Mandżurami, aż większą część tego ogromnego kraju dla cara zawojowali. Co ich tam od głodu i mrozu pomarło! Nie lepiej to było, żeby byli kozacy zostali i razem z nami Moskali z Polski wypędzili? 18. O Kirgizach Najbardziej na południe położona część Syberii jest też najcieplejsza; ogromna ta przestrzeń kraju zamieszkiwana jest przez Kirgizów. Kirgizy dzielą się na wielką i małą hordę, i ci mieszkają na wschodniej stronie tego kraju, na zachodniej zaś stronie mieszkają Kirgizkajsaki (Kirgizo-kozaki), których także nazywają Uzbekami i Karakałpakami. Ci ludzie prowadzą życie koczujące, to jest żyją w namiotach, które przenoszą z miejsca na miejsce, gdzie im dogodniej, aby paść liczne swe trzody. Bardzo daleko czasem muszą przechodzić z miejsca na miejsce, bo w tym kraju braknie wody; więc gdy woda wyschnie albo pasza się skończy, idą dalej, aby im trzody nie padły. Głównie hodują konie i owce. Skoro Kirgiz wybierze sobie dogodne miejsce na koczowisko, buduje szałas z gałęzi, który wygląda jak kupka siana. Gdy szałas postawi i drobnymi gałązkami wyplecie, urabia glinę i obrzuca go ze środka i z wierzchu dość grubo gliną, tak że chroni Kirgiza od wiatru; w samym środku szałasu robi okrągłe ognisko, naokoło którego siada cała rodzina, grzeje się i jeść gotuje; czubkiem szałasu wychodzi dym. Kirgizi siadają zabawnie: przykucną na ziemię, nie dotykając całkiem ziemi, tylko tak zawieszeni na kolanach godzinami siedzą; nieraz wydziwić się nie mogłem, że oni mogą tak długo siedzieć niewygodnie. Bogaci Kirgizi obwieszają ze środka czasem nawet bardzo drogimi materiami swoje szałasy, ale ubożsi niczym nie obwieszają, zostawiając gołe ściany. Kirgizi najbardziej lubią jeść tłustą baraninę i jedzą ją bez niczego; koninę także bardzo lubią, a młode źrebię uchodzi u nich za bardzo dobrą potrawę. U naszych przodków także jedzono źrebię pieczone i ta potrawa nazywała się hetmańską pieczenią, dlatego że nasi przodkowie zawsze kazali ją dawać na obiad, gdy chcieli uczcić swoich hetmanów. Kirgizi prócz tych potraw jedzą rodzaj klusek z mąki kukurydzianej lub mąki robionej z jagieł, ale wszystkie potrawy mączyste, więc też i chleb, sprowadzają z daleka, bo sami ziemi nie uprawiają, dlatego nie każdego stać na to i tylko bogatsi mogą sobie na ten wydatek pozwolić. Wyrabiają tu na miejscu armiaki. Są to jakby długie szlafroki lub żydowskie chałaty, robione albo z czystej wielbłądziej sierści, albo też zmieszanej z owczą wełną. Te armiaki z czysto wielbłądziej sierści są bardzo poszukiwane w całej Syberii, bo nigdy nie przemokną. Wielbłądzia sierść ma to do siebie, że nigdy nie przemaka, bo zawsze ma w sobie dużo tłuszczu, tak że woda się z niej stoczy, a nie wsiąknie. Armiak dostać można już za pięć rubli asygnacyjnych, ale są i takie, które kosztują i 60 rubli; te są obszyte naokoło aksamitną taśmą na dwa cale szeroką, podbitą czerwonym. Najtańsze są koloru żółtoburego, a im bielsze, tym droższe, i najdroższe już białe jak śnieg. Kobiety u Kirgizów trudnią się gospodarstwem domowym i dziećmi, a gotowanie dobre jest dla nich największą chwałą; one też same rozdzielają potrawy, a że tam u nich do jedzenia nie używają ani widelców, ani noży, więc rozdzierają palcami mięso. Jeżeli Kirgizka chce bardzo uczcić gościa, to rozedrze mięso palcami na małe kawałki i kładzie mu je w usta; męża swego w ten sposób zawsze żywi. Ale już najobrzydliwiej wygląda, gdy Kirgizka łyżką wydostanie z kociołka kaszę, położy ją sobie na dłoni, porządnie ugniecie, potem drugą ręką wygładzi i dopiero wówczas gościowi do ust wkłada. Kirgizi są bardzo gościnni, a więc bardzo często gości częstują; co prawda to tego samego gościa, gdy gdzie indziej na osobności trafią, obedrą i często zabiją, bo najbardziej lubią się trudnić rozbojem, ale całe szczęście, że są wielcy tchórze, tak że choćby ich było paręset, to nie śmieliby się rzucić na dobrze uzbrojonych dziesięciu ludzi. Te narody po większej części piją tylko wodę, ale na wielkie uroczystości albo też bogaci piją kumys. Kumys robi się tak: Bierze się świeże kobyle mleko i nalewa się do szczelnie zaszytych miechów z baraniej skóry; dosypują do tego mleka jakiś mały suszony grzybek, zawiązują szczelnie i potem w ziemię dość głęboko zakopują. Te miechy z mlekiem parę dni zostają w ziemi; po paru dniach wykopują je i już kumys gotowy. Jest to kwaskowy napój, który tak idzie do głowy jak wino. Raz, pamiętam, pozwoliłem sobie wypić cztery szklanki kumysu, to tak mi zaszumiało w głowie, że musiałem się przespać, aby nie pokazać, żem się upił. Tak dwie szklanki to właśnie wraz, bo człowiekowi dobrze potem i czuje się orzeźwiony i wesół. Kirgizi lubią się bardzo bawić. Umówią się naprzód, że się zbiorą na jakim miejscu; w oznaczony dzień rozniesie się ta wiadomość na kilkanaście mil wokoło, a zaraz z rana widać, jak ze wszech stron ciągną na zabawę. Najprzód kumysem się poczęstują, a potem zaczynają się zabawy. Jedni do celu z łuków strzelają, drudzy lancami rzucają lub w pędzie konia pierścienie nadziewają na lance, pałaszy próbują albo się też ścigają. Ale najgłówniejszym celem tych zebrań jest małżeństwo, i tu dziwnym sposobem dziewosłęby się odbywają. Z jednej strony ustawiają się konno panny na wydaniu, z drugiej, także konno, młodzieńcy. Panna każda zaopatrzona w długi, rzemienny kańczug, długości może na piętnaście stóp. Na znak dany puszczają się kolejno Kirgizki na dzielnych koniach w cwał; młodzi, którym ta kobieta lub dziewczyna się podoba, puszczają się za nią i ten, który ją dogoni i pocałuje, ma prawo wziąć ją za żonę. Tymczasem Kirgizki nie od parady noszą kańczugi, bo jako zwyczajne paść tabuny koni, dzielnie umieją kropić batem. Tu można było się dopiero napatrzeć, jak umiały się tęgo wywijać i kańczugiem oganiać; niejeden tak oberwał przez twarz, że mu aż skóra pękła i krew się polała. Naturalnie, jak taki gonił, którego Kirgizka chciała, to niby batem kropiła, ale on zaraz poznał, że to tylko żarty i że go chce; doganiał dziewczynę, całował, i już była jego, choć się niby drożyła i gniewała, że ją dogonił. Już to trzeba być prawdziwym Kirgizem, aby takiej zabawy próbować, bo dziewka, czasem choć chciała chłopaka, to kropiła porządnie batem, a dopiero po krwawej czasem próbie dała mu się dogonić. Kirgizi w swoich wojnach zawsze konno się biją, żadnej piechoty nie mają i nigdy porządnych bitew nie staczają, ale zawsze z zasadzek wypadają, a jeżeli znajdą opór, to uciekają. Z kozakami nieraz taka sztuka im się udała, ale gdy napadają choćby w dziesięciu na jednego, a ci śmiało staną do obrony i śmiało na nich uderzą, to Kirgizi zaraz w nogi. Piechoty rosyjskiej, jak ognia, się boją i, skoro ją zobaczą, uciekają. Ciągłe zdarzają się utarczki pomiędzy Moskalami a Kirgizami, bo co chwila który szczep się buntuje, — ale większe powstania rzadko się zdarzają i zwyczajnie bardzo nieszczęśliwie i krwawo dla Kirgizów się kończą, bo Moskale dla postrachu drugich, co dostaną pod rękę, wyrzynają w pień. Kirgizi są uzbrojeni w lance, ale te są zrobione z tak kruchego drzewa, że za lada oporem pękają; oprócz tego mają pałasze, łuki i strzały, a większa część nawet uzbrojona jest w janczarki. W kraju Kirgizów jest bardzo dużo słonych jezior i moczarów, dlatego Moskale, gdy tam z nimi wojnę prowadzą, muszą brać przewodników, aby nie zabłądzić i do słodkiej wody trafić. Naturalnie, tylko Kirgizi znają te prześpiegi, łapią więc Moskale którego Kirgiza i każą się prowadzić. Często Kirgiz naumyślnie drogę zmyli i choćby był bity, katowany, a nawet czasem żywo palony, to woli znieść wszelkie męczarnie, a nie pokaże drogi na swoich, tak że niejeden oddział moskiewski z głodu i pragnienia wyginął do nogi. Tak to i dziki Kirgiz woli zginąć w mękach niż wydać swoich! Konie kirgiskie są znakomite: lekkie, wytrzymałe i mało pożywienia potrzebują — ale tylko pod wierzch; do ciągnienia niezdatne, bo słabe. Często bardzo się zdarzy, że Kirgiz pędzi trzy dni jednym ciągiem na swoim koniu i tylko tyle się zatrzyma w drodze, ile sam czasu do najedzenia się i napicia potrzebuje, koń tymczasem trawy sobie pochrupie, napije się wody i dalej pędzi jakby nigdy nic. Widziałem konie kirgiskie po takiej trzydniowej wyprawie; prawda, że były spędzone, ale Kirgiz uwiązał konia u drzewa wysoko pyskiem, aby pić nie mógł, i tak go zostawił ze trzy godziny uwiązanego, potem go spuścił; koń się porządnie wytarzał, poszedł się napić, a na drugi dzień nie było po nim ani znać tej podróży i wysilenia. O Uzbekach i Karakałpakach niewiele wiem, tylko tyle powiadał nam pan Chrzanowski, że to są mieszańcy z Tatarów, Kozaków, Czerkiesów, Kałmuków, Baszkirów i Kirgizów. Z tymi to Moskale mają dużo kłopotu, bo ci żyją tylko z rabunków i skoro tylko coś zrabują, to uciekają pomiędzy pustynie piaszczyste do swego kraju; a że pomiędzy piaskami czasem i dwadzieścia mil jest od źródła do źródła, to Moskal boi się za nimi gonić i tylko czatuje na nich nad granicami kraju. 19. Rzeki i lasy sybirskie Cała Syberia jest to kraj płaski; gdzieniegdzie tylko ciągną się przez nią pasma pagórków nie bardzo wysokich i tylko od granicy Chin i w okolicach jeziora Bajkał są większe góry. Ten kraj jest poprzerzynany ogromnymi rzekami, które prawie wszystkie płyną do Oceanu Lodowatego, gdzie wieczne lody pływają, choć nawet latem, tak że bardzo trudna jest tam przeprawa, bo często lody wielkie, jak góry, zgniotą statek, choć duży. Dlatego też tymi rzekami nie można handlu prowadzić, tylko służą w kraju samym za dobrą komunikację. Te rzeki takie są ogromne! Każda z nich jest większa od największej rzeki w Europie — Wołgi. Najpierwsza zaraz od Uralskich Gór jest rzeka Ob, dalej jest Jenisej, którego poboczna rzeka Angara taka duża prawie, jak sam Jenisej; z drugiej strony Syberii prawie na wschodzie Lena z pobocznymi Ałdanią i Olekmą. To są główne rzeki Syberii, które wpadają do Oceanu Lodowatego. Jest jeszcze jedna ogromna rzeka w Syberii: Amur, ale ta wpada do Oceanu Spokojnego i przeto dla Moskali jest bardzo ważna, że w cieplejszym kraju płynie i wpada do morza, gdzie lodów nie ma. Więc też Moskale starali się ją zdobyć wszystkimi siłami na Chińczykach, co się też wreszcie udało, jak już powiedziałem, Murawiewowi Amurskiemu. Jest jeszcze jedna rzeka, która na pograniczu Syberii płynie i która wprawdzie nie jest duża i ani się może mierzyć z olbrzymimi, dopiero co wymienionymi rzekami, ale z tego jest sławna, że w korycie jej znajdują się drobne kawałeczki szczerego złota, które, zdaje się, wypłukuje z Gór Uralskich. Szczególniej środkowa Syberia jest bardzo zarosła borem, bo na samej północy to tylko krzaki w pas rosną. Ogromne puszcze, zarosłe lasem, rozciągają się i tylko gdzieniegdzie widać łąkę, a im dalej na północ, tym więcej jezior i moczarów, a to dlatego, że ogromne rzeki płynące do Oceanu Lodowatego latem, to jest w końcu czerwca i w lipcu, zawalone są górami lodowymi, które napędzają wiatry od bieguna północnego. Biegun północny jest to okolica wiecznymi lodami pokryta, gdzie na północy jest najzimniej. Te góry lodowe tak zatykają upływy tych rzek, że woda odchodzić nie może; robią się tam takie same zatory, jak u nas na Wiśle albo Warcie, tylko te zatory od Morza Lodowatego są takie ogromne, jakie trudno sobie wystawić temu, który tego nie widział. W tych borach Syberii środkowej najwięcej rośnie sosen, świerków, jodeł, grabów, brzóz, klony rzadziej się trafiają. Jest tam też dosyć dużo jarzębiny i cedrów północnych. Takich ogromnych drzew jak te cedry nie zdarzyło mi się nigdzie widzieć; są to drzewa tak grube, że i w czterech ludzi nie można ich objąć, a przy tym tak proste jak świece, a czasem tak długie, jak dwie nasze wyrosłe sosny. Drzewo cedrów jest bardzo dobre do budowli i na deski, a ma to jeszcze dobrego, że robak go się nie ima. Dębów tam nie widziałem i podobno też tam dębina nie rośnie. 20. Zwierzęta i rośliny sybirskie W tych borach jest bardzo dużo zwierzyny; zająców tam dużo, lisy, wilki, niedźwiedzie, duże, czarne, ogromnie wielkie często się trafiają, a białe niedźwiedzie też się tam, szczególniej bardziej na północy, mnożą; reny, łosie, bobry, sobole; szczurów i myszy też nie brak. Tamtejsze bydło, owce i trzoda bardzo marne, ale dużo tego trzymają; pewno nie wyrastają, bo im te wielkie zimna nie plażą. Ptastwo domowe mają, jak i u nas. Zboża tylko jare tam rosną; ozimina się nie udaje, bo za długa tam zima, a za krótkie lato. Co prawda, tam, gdy zacznie się zima, to, jak już powiedziałem, prawie siedem miesięcy ciągle trwa; a wiosny takiej jak u nas to nie ma, bo jak mrozy ustaną, to też śnieg zaraz ginie, a potem zaraz skwary się zaczynają i to skwary wiele większe, niż u nas. Od rana bywają częste przymrozki aż do końca miesiąca czerwca; koło połowy zaś sierpnia nieraz już znowu przymrozki nastają, a wtedy marzną zboża, które jeszcze nie dojrzały, tak że cały plon przepada. Muszą więc tam tylko takie siać zboża, co krótkiego tylko czasu potrzebują do dojrzenia. Jęczmień, owies, jarka, groch to się jednak rodzą, a kartofle także duże urosną. Brukiew to nawet taka rośnie, że do trzech funtów sztuka często dochodzi. Ogrodowizny prześliczne rosną, szczególniej w południowej Syberii: tam nawet dojrzewają melony i arbuzy pod gołym niebem. Gruszek, jabłek i śliwek tam wcale nie ma, chyba sprowadzą je z Rosji, a wtedy są takie drogie, że tylko najbogatsi ludzie mogą sobie na taki wydatek pozwolić, i to jeszcze jedno jabłko podzielą na osiem kawałków, aby więcej ludzi mogło spróbować tego rzadkiego specjału. Za to jagody różnego gatunku rosną w całej Syberii prócz zupełnie północnej; jagód jest wiele gatunków i bardzo są smaczne. Poziomki, borówki czarne, bruśnice, czyli borówki czerwone, porzeczki zielone, czerwone i czarne, a maliny takie ogromne i smaczne, że w życiu mi się nie zdarzyło jeść tak dobrych. Kulkwie, czyli żurawiny, tak obficie na moczarach rosną, że miejscami, jak okiem sięgniesz, zdaje się, widzisz jakby jaki czerwony kobierzec. Tamtejsi mieszkańcy zbierają żurawiny, sami je jedzą albo wysyłają beczkami do południowej Syberii; sok z nich także robią i daleko rozsyłają; ten sok nazywają morsem. Borówki najlepiej umieją w beczkach przechowywać, bo do nowych wytrzymują, smakują jakby świeże. Używają borówek do pierogów i placków. Grzybów już co nie miara tam rośnie, i to tyle gatunków jest dobrych, że ich przejeść nie można, a suszone starczą przez całą zimę. Cedrowe orzechy bardzo też tam lubią, choć mnie nie bardzo smakowały; miejscowi ludzie, aby ulżyć sobie sprzęt, cedrowe drzewa ścinają i dopiero jak drzewo upadnie, szyszki obierają, a w tych szyszkach są właśnie orzechy, które z szyszek wydostają tym sposobem, że na rozpalone piece je kładą, a wtedy szyszka się w cieple otwiera i łatwo orzechy wydostać. Bardzo mnie zadziwiło, że w południowej Syberii, w jeziorze Bajkał, czyli w morzu (bo tak je nazywają, dlatego że jest takie ogromne), łowią śledzie, które nazywają omal. Tym bardziej mnie to zdziwiło, że jak dawniej zawsze słyszałem, śledzie tylko w gorzkiej, słonej morskiej wodzie żyją, a to jezioro ma słodką wodę, jak każde inne. Prawda, że w Syberii jest kilka słonych jezior, ale w nich żadnych ryb nie ma. Prócz wielkiej ilości ryb znajduje się jeszcze w Syberii ryba tak dobra i smaczna, jak na całej ziemi podobno lepszej nie ma; nazywa się sterlet. Ta ryba nie jest zbyt duża, bo tylko może na stopę długa, ale ma mięso delikatne, bez ości zupełnie, a kość środkowa z chrząstek tylko się składa, tak że prócz głowy całą tę rybę zjeść można, bo chrząstki się chrupią. Ryba ta znajduje się także w rzece Wołdze, ale tam rzadziej się zdarza. Czego bardzo dużo tam jest to motyli; czasem pokrywają całe krzaczki nad jeziorami albo rzekami, a jak się zerwą, to jakby duża chmura, a takie śliczne, różnokolorowe, a skrzydełka mają, że człowiek, jak na to patrzy, to myśli, że to nie na jawie widzi, że mu się to śni, a czasem nawet, że to czyste czary. Bąków, much, komarów takie masy, że człowiek opędzić się nie może, a gryzą i dokuczają gorzej niż u nas. O pchłach, pluskwach i egipskich barankach to już ani nie mówię, bo na samo wspomnienie aż mnie cała skóra swędzi. W Syberii bardzo tanie życie; tam gdzie byłem (a jeździłem na robotę czasem po paręset wiorst) mięsa wołowego oko, tj. trzy funty, kosztuje 10–12 kopiejek miedzią, więc funt kosztowałby dziesięć groszy. Za dużego zająca płaci się ze skórą także 10 do 12 kopiejek. Pud mąki niepytlowej kosztuje 65 kopiejek miedzią (pud waży 40 funtów). Pud mąki pszennej dostało się czasem za 90 kopiejek, czasem trzeba było zapłacić rubla asygnacyjnego miedzią. Nabiał taki był tani, że już nie pamiętam; masło już było droższe, bo szło na handel, a ryby tak były tanie, że za parę groszy dużego szczupaka lub suma było można dostać. 21. Bogactwa kopalne Syberii Samego czystego złota w Syberii wykopanego rachują na dwa tysiące pudów przez jeden rok. A mają akuratny rachunek wykopanego złota, bo nie wolno go komu innemu sprzedawać, tylko skarbowi. Skarb wysyła całe złoto co rok do Petersburga, gdzie dopiero przebijają je na pieniądze albo na inne potrzeby zużywają. Okropna jest kara nie tylko na złodziei, którzy by coś złota ukradli w kopalni, ale nawet na ludzi, co by z własnej kopalni wykopane złoto komu innemu sprzedali jak rządowi. Chińczycy jedyni jeżdżą do Syberii i starają się, za plecami, naturalnie, rządu, dostać złota czy to od robotników, którzy je w kopalni ukradli, czy też innym sposobem. Chińczycy to bardzo szczwany lud i dla zarobku na wszystko się puszczą. Opowiadali mi różne sposoby, których używają, aby złoto nabyte przewieźć do swego kraju, a te sposoby jedne dowcipniejsze od drugich. Opowiem tu jeden taki przypadek, który urzędnikom udało się przypadkiem wykryć; naturalnie, ten sposób wydał się, ale już dużo razy przedtem udało się Chińczykom złoto wywieźć. W większych miastach Syberii jest zawsze po kilku kupców Chińczyków, a ci wszyscy ze sobą trzymają. Był w Tobolsku bogaty kupiec Ju-fu, który handlował różnym towarem, a pomiędzy innymi sprzedawał albo wymieniał urzędnikom rosyjskim jadącym w dalsze strony Syberii, ku rzece Amur, tarantasy, czyli powozy, albo też kibitki za tak tanią cenę, że każdy się ułaszczył. W Syberii każdy podróżny, czy to czynownik (urzędnik), czy też zwyczajny człowiek, jeździ swoim powozem lub sankami, a konie tylko najmuje po stacjach pocztowych, które są na wszystkich głównych traktach Syberii. Pewien czynownik kupił sobie kibitkę od tego kupca Chińczyka i puścił się nią do Kiachty, miasta na samej granicy Chin położonego. Jest to bardzo daleka droga, bo musi się przejechać wszerz prawie całą Syberię. Podróż z początku szła dosyć dobrze, kibitka zdawała się mocna, a czynownik nie mógł się nacieszyć, że się dał namówić na to kupno. Było to właśnie lato, droga dobra, a choć w Syberii wyboi dosyć i przez różnie górzysty i kamienisty kraj było trzeba przejeżdżać, kibitka doskonale wytrzymywała i wcale się nie psuła. Przypadkiem (nie pamiętam już, w którym mieście) czynownik napotkał jakiegoś dawnego znajomego i, naturalnie, zwyczajem moskiewskim nie obyło się bez upicia, a jak nazajutrz sobie poprawili, tak czynownik dostał zapalenia płuc i przeleżał w tym mieście cztery tygodnie przeszło. Naturalnie, że przez ten czas kibitka stała sobie na podwórku kolegi czynownika. Tymczasem już w parę dni po rozchorowaniu się czynownika zaczęli się kręcić po podwórku różni ludzie, a pomiędzy nimi jakiś Chińczyk, któremu podobała się jakoś kibitka i zapragnął ją kupić. Zamówił się do kolegi naszego czynownika i zaproponował kibitkę kupić; a gdy czynownik nie chciał jej sprzedać, pytał, czyby nie wymienił. Wygodnej kibitki nie chciano mu ani sprzedać, ani wymienić. Na to Chińczyk odszedł, ale po paru dniach powrócił i coraz więcej za kibitkę chciał zapłacić. Próżno było wszystko, czynownik się uparł i ani rusz sprzedać albo wymienić. Parę dni był spokój, ale przed samym odjazdem czynownika podał mu Chińczyk taką wysoką cenę, że aż się zdumiał, bo było można trzy nowe kibitki za te pieniądze kupić. Tymczasem przez przeszło czterotygodniową chorobę spóźniła się podróż i mrozy zaczęły się coraz częstsze, a że jeszcze śniegu nie było, gruda się robiła i dlatego raz po raz zaczęło się coś psuć w kibitce, którą musiano parę razy w drodze reparować. Nareszcie o jakie może dwadzieścia wiorst od samej Kiachty kibitka się rozleciała, a mój czynownik dopiero zaczął żałować, że jej nie pomieniał z Chińczykiem, i klął go, na czym świat stoi, że charakternik i że mu kibitkę przyoczył; ale rady innej nie było: musiał biedny czynownik jak niepyszny zostać na drodze, a mużyk pojechał konno do przyszłej stacji po inną kibitkę. Na drodze czeka nasz czynownik spokojnie, ale mróz coraz większy się robi, zaczynają go coraz bardziej cielęta lizać, choć był ciepło ubrany. Z początku przykrywał się, jak mógł, ale gdy noc nadeszła i coraz zimniej się robiło, wyszedł z kibitki; zaczął chodzić naokoło, tupać nogami — słowem, rozgrzewać się na wszelkie sposoby, ale gdy to na nic mu się nie przydało, a mróz coraz większy się robił, pozdejmował rzeczy i futra z kibitki, najprzód siedzenia wyjął, podpalił, a potem zaczął wyłamywać drabinki, półkoszyk i kłaść na ogień. Już był się przy ogniu trochę wygrzał, ale gdy jeszcze mużyka nie było widać, wziął się do spodu kibitki, koła wrzucił do ognia i chciał spód także połamać, ale spodnie drążki były tak ciężkie, że się aż zdziwił: zaczął oglądać i przekonał się, że te spodnie drążki obydwa nie były z drzewa, ale pewno żelazne, bo bardzo ciężkie. Tymczasem mużyk się też znalazł, popakowali rzeczy w drugą kibitkę i ruszyli w dalszą podróż; te obydwa ciężkie drążki ze sobą zabrali, bo mużyk mówił, że to żelazo może się przydać. Ponieważ to już była ostatnia stacja przed Kiachtą, przyjechali do tego miasta, a tam nasz czynownik dopiero zaczął opowiadać, co mu się zdarzyło, i pokazywał owe żelazne drążki. Gdy przy oglądaniu owych drążków któremuś przyśniło się nożem drapnąć, aby się przekonać, z czego są te drągi, wtedy ku wielkiemu zdziwieniu zobaczył, że to jakoś żółto świeci pod malowaniem. Wzięli się do tych drążków, zaczęli dokładnie oglądać i przekonali się, że te drążki były ze szczerego złota. Gdyby tak dużo nie było przy tym ludzi, pewno byłyby drążki wsiąkły pomiędzy czynownikami, ale tak trudno było zachachulić całą sprawę. Zaczęli dochodzić i przy tym wyszło, że bogaty Chińczyk z Kiachty już od miesiąca dopytywał się, czy ów czynownik jeszcze nie przyjechał. Dalej po Chińczyka! Ten z początku się wypierał, ale jak go na pletnie wzięli, po piętnastu pletniach wyśpiewał wszystko i przyznał się, że tym sposobem czynownicy sami przewozili złoto przez całą Syberię, a on kupował potem zmarnowane kibitki i złoto szwarcował do Chin, gdzie ogromne pieniądze na tym zarabiali; kilku Chińczyków po drodze uważało na te kibitki złote, aby gdzie nie przepadły. Zyskiem potem się dzielili. Takim to sposobem ci ludzie złoto przedostawali przez całą Syberię, sami czynownicy im je przewozili, a oni zawsze wiedzieli przez swoich szpiegów, gdzie ich kibitki są, tak że choć która po drodze została, to ją wynaleźli i na miejsce sprowadzili. Takim to przypadkiem wszyscy Chińczycy, co do tego należeli, podobno poszli na całe życie do katorżnych robót do kopalni; tylko podobno ten mądry ptaszek z Tobolska czmychnął tak, że ani śladu po nim nie było, a co lepsza, uratował cały swój majątek, co miał być za karę zabrany na skarb. Dawniej nie wiedziano nic o złocie w Syberii, choć były, co prawda, kopalnie w Uralskich Górach i dużo złota dawały. Dopiero jakiś Popow, bogaty sybirski kupiec, pomyślał sobie, że jeżeli w Uralu jest złoto, toć może i w Syberii by się znalazło. Poświęcił na kopanie złota sto tysięcy rubli, ale nic nie znalazł; poświęcił jeszcze pięćdziesiąt tysięcy rubli i także nic nie pomogło; dopiero gdy jeszcze pięćdziesiąt tysięcy rubli poświęcił, udało mu się złoto znaleźć; ale pomimo że tyle pieniędzy poświęcił, jednak się nie zbogacił, a dzieci jego dzisiaj są uboższe, niż on dawniej był. Dopiero drudzy się znaleźli tacy, którym lepiej się udało i obfite pokłady znaleźli, tak że dzisiaj wielkie masy złota w Syberii się kopie. Oj, to złoto wiele ludzkiej krwi i pracy pochłonęło! Ile w sybirskich kopalniach naszych biednych Polaków wyginęło, bo to ciężka bardzo robota to kopanie złota i wydobywanie go z piasku i kamieni! Najprzód wydobywa się złotodajną ziemię; ludzie biorą ją na miednice i trzymają w płynącej korytem wodzie i ciągle naczyniem poruszają, tak że piasek woda zabiera, a złoto, które jest ciężkie bardzo, na dole tej kopanki razem z kamyczkami pozostaje. Po długim kilkakrotnym przepłukiwaniu i po wybraniu kamyczków pozostaje nareszcie na dnie kopanki trochę złota. Jest to bardzo mozolna robota, ale co gorzej, że biedny robotnik ciągle we wodzie stoi i ręce po łokcie także ma mokre, a skutkiem tego chorują na febrę, i gdy tak we wodzie długo pracują, reumatyzm członki im wykręca i wielkie z reumatyzmu bole cierpią. 22. Trzy kategorie skazańców Skazanych na Sybir dzielą na trzy klasy. Pierwsi są najciężej skazani do katorgi (do ciężkich robót). Skazują Moskale do katorgi tak samo zwyczajnych zbrodniarzy, jak i politycznych, z tą tylko różnicą, że skazanym za zbrodnie wyciskają żelazną pieczątką na twarzy „wor”, czyli złodziej po rosyjsku. Tą pieczątką z tym napisem uderza się skazanego mocno w czoło, a że litery są z ostrych jakby gwoździ złożone, wybija się krwawe piętno; zaraz tę świeżą ranę smarują czarną farbą, która się wgryza w rany na obu policzkach, tak że każdy zbrodniarz do śmierci zachowuje to piętno. Drugą klasę stanowią skazani do rot aresztanckich, bez wysłużenia albo też z wysłużeniem; bez wysłużenia całe życie musi w rotach aresztanckich służyć, a z wysłużeniem po kilku latach przechodzą na posieleńców, osiadają na roli i wolno im się żenić, ale dzieci ich już od czternastego roku muszą pracować na skarb, a synowie od dziewiętnastego roku zaciągani bywają do wojska. Posieleńcy tworzą trzecią klasę. Pomiędzy nimi są tacy, którzy po kilku latach mogą wrócić do domu, albo też są skazani na całe życie. Ci jeszcze najszczęśliwsi ze wszystkich, bo przynajmniej na wolności pracują, a byleby nie chcieli uciekać, to dosyć dobrze się mają. Do tej klasy dostałem się szczęśliwie. Z początku musiałem się co dzień na wieczór meldować u smotrytiela, ale później zwolnił mnie z tego i pozwolił choć dalej szukać roboty, a wtedy tylko raz w miesiąc potrzebowałem się stawić. Roboty było dosyć podczas lata, ale zimą, jeżeli się nie udało dostać do jakiej gorzelni albo fabryki szkła, to tylko polowaniem było można coś sobie zarobić; najlepiej się udawało, gdy mi się dostało ubić parę soboli albo też niebieskiego lisa, bo te dwie skórki najlepiej płacą. Zimą nam najbardziej ciężyły długie wieczory i późne poranki. Około Nowego Roku tylko dwie do trzech godzin dnia było, a jak śniegi spadały, to czasem przez cały dzień w izbie światło się paliło albo też na kominie ogień się palił. Wtedy to prawdziwą pociechą dla nas były opowiadania pana Chrzanowskiego. Schodziło się trzydziestu do nas Polaków, którzy mieszkali w Juninie, a nasłuchać się nie mogli; bo też ten pan wszystko wiedział, a tak ładnie opowiadał, że słuchając, o jadle i o spaniu człowiek zapominał. Wszystko wiedział, a umiał tak opowiedzieć, że i najprostszy człowiek zrozumiał. Od niego się wszystkiego dowiedziałem, co opowiadam, i całe życie będę mu za to wdzięczny, bo dawniej to byłem, za pozwoleniem, ciemny, jak tabaka w rogu, a teraz przynajmniej człowiek niejedno wie i rozumie, o czym dawniej nie miał wyobrażenia. 23. Szkorbut i zaraza sybirska Ostatniej zimy, co byłem w Syberii, bardzo ludzie zaczęli chorować, co się tam rzadko zdarza, bo to zdrowy kraj ta Syberia, przynajmniej okolice, w których bywałem. Najprzód wybuchł szkorbut. Tak się nazywa choroba dziąseł i ust, które zaczynają się psuć, przy czym jest wielka gorączka, i gdyby się na tę chorobę nic nie robiło, toby ciało gniło tak długo, ażby człowiek umarł. Na tę chorobę mają bardzo proste lekarstwo: jedzą surowe tylko mięso i surowe ryby. Jeżeli lato, takie świeże ryby dopiero co zabite jedzą, tak że jeszcze drgają, a jeżeli zima, to zamrożone. Popróbowałem też takich ryb, bo i mnie zanosiło się na szkorbut — dziąsła zaczęły mnie boleć i puchnąć. Z surowym mięsem jakoś dosyć dobrze szło, ale długo do surowych ryb nie mogłem się przyzwyczaić i dopiero po dwóch tygodniach tak mi zasmakowały, że nieraz tęskniłem za surową rybą. Druga choroba, która wtedy i dość często w Syberii panuje, jest to powietrze, czyli zaraza sybirska; jest to choroba, która piorunem idzie, bo zdrowy człowiek w parę godzin już nie żyje. Od razu ogarnia człowieka jakiś niepokój, świerzbienie po ciele, gorączka, boleści to tu, to tam, i pokazuje się w którymkolwiek miejscu gruczołek taki jak duży laskowy orzech. Jeżeli się w czas gruczołek szydłem przebije, ale tak głęboko, aż się pod gruczołkiem krew pokaże, to człowiek od razu zdrów; jeżeli zaś za późno gruczołek ten się przebije, to krew się pod gruczołkiem nie pokaże i musi chory umierać. Całe szczęście, że Sybiracy o tym sposobie wiedzą, i ledwo choroba ta się pokaże, do szydła się biorą. Choroba ta bardziej pomiędzy zwierzętami niż pomiędzy ludźmi panuje, a że się człowiek często nie spostrzeże, bardzo dużo bydła i koni na tę chorobę ginie. Tak prędko ta choroba postępuje, że raz na wieczór wydoiłem jedną z naszych krów, a rano, gdy przyszedłem ją znów wydoić, leżała i ciężko stękała, a wstać nie mogła. Zaraz pomiarkowaliśmy, że została rażona tym powietrzem: wzięliśmy się do szydła, gruczołek znaleźli i przebili; ale już było za późno. Krew się nie pokazała i po godzinie już było po krowie. Nie dziw więc, że na tę chorobę ginie tyle bydła i koni, boć trudno ciągle z bydlęciem siedzieć, a nużby człowiek porządnie usnął, to gdy się obudzi, może już być za późno. Z początku myślałem, że w Sybirze muszą ludzie bardzo często chorować, dlatego że tam zimą panują takie wielkie mrozy, potem na wiosnę w maju nagle tają lody, okropne błoto się robi i po kilku dniach już skwary się zaczynają, choć nocą czasem jeszcze porządne są przymrozki. Lato zwyczajnie cieplejsze niż u nas, a tym dokuczliwsze są skwary, że w okolicach (przynajmniej gdzie ja byłem) słońce bodaj na dwie godziny zachodzi. Mówią nawet, że bardziej na północ, bliżej Oceanu Lodowatego, wcale przez część lata słońce nie zachodzi, a też przez dwa miesiące w zimie wcale słońce nie wschodzi, ale ja tego nie widziałem. W dwa tygodnie po pierwszym tajaniu już wszystko się zieleni i zboża rosną szybko, jakby się śpieszyły ze strachu przed mrozami. Zaraz też w parę dni po rozpoczęciu odwilży pokazują się komary różnego gatunku, które tak są przykre, że już mrozy lepsze; jak zaczną gryźć, to aż człowiek puchnie; na łąkach i moczarach prawdziwe chmury komarów się pokazują. Sybirak w lecie smaruje sobie ręce, twarz i kark dziegciem, bo inaczej żadnej roboty nie można by robić. W chałupach strzeże się Sybirak, jak może, ale to wszystko na próżno. Kadzenia i dymu to się jeszcze te owady boją i przed tym uciekają; kadzą też tam jałowcem, a jak tego pod ręką nie ma, to końską mierzwą. Bogatsi smarują się pachnidłami, a w oknach i na drzwiach siatki mają, ale pomimo to dosyć im dokuczają. Robią też namioty z gęstej siatki, takie duże jak pokoje z drzwiami; i to jest najprzyjemniejsze miejsce, aby sobie wypocząć i pić spokojnie herbatę. Herbata jest napojem, bez którego żaden Sybirak nie może się obyć; jest też bardzo tania i dobra, bo przez Sybir najlepsza przechodzi do Europy z Chin, gdzie jej bardzo dużo uprawiają. Sybiraki powiadają, że piją ją zawsze z cukrem (który tam jest okropnie drogi), a to trojakim sposobem: „z nalewką”, to jest nalaną na cukier, którego wtedy najwięcej wychodzi, „z prykuską”, to jest przygryzając kawałeczek cukru (w zębach go trzymają i potem cedzą przez niego herbaty całą szklankę), a ostatni, na który najmniej wychodzi cukru: „z dumajką”, to jest, że piją gorzką herbatę, a o cukrze tylko myślą. 24. Sposób gospodarowania Jeszcze tutaj muszę nadmienić, że na Syberii każdy tamtejszy mieszkaniec może orać sobie i siać, gdzie mu się podoba, i jeżeli kto raz zasiał na jakim miejscu, to ma do tego kawałka ziemi pierwszeństwo, chyba że przestanie ten kawałek roli uprawiać; kto inny tylko w takim razie może go zabrać pod swój siew i on ma prawo do tej ziemi. Najzabawniejszy sposób jest, jakim Sybiraki dzielą między siebie łąki. W dniu umówionym zbierają się wszyscy, co chcą łąkę kosić, na placu we wsi. Gdy się wszyscy konno na tym placu zbiorą, na dany znak puszczają się ku łąkom co koń wyskoczy i kto pierwszy przyjedzie, ma prawo wziąć najlepszy kawał; kto drugi przyjedzie, wybiera znowu dla siebie najlepszy, i tak do ostatniego; ale kto na końcu przyjedzie, ten zawsze jednak trawę w kolano dostanie, boć tych łąk jest sto razy więcej, niż Sybiraki mogą spotrzebować. W lecie bydło bardzo często tylko w nocy wypędzają na pastwisko, bo w dzień przed komarami, różnymi muchami i bąkami jeść nie może. W każdej wsi jednego mają pastucha wspólnego, a że wsi do tysiąca i więcej mają mieszkańców, więc pastuch ma swoich pomocników, aby stado (czasem z 1500 sztuk bydła) pomogli mu paść i obronić od wilków i niedźwiedzi, które bardzo są śmiałe. Pastuch ma ze sobą 20 psów, bardzo dużych i podobnych do wilków; te psy to najlepsze stróże, wilka rozedrą, gdy im się nawinie, a nawet na niedźwiedzia się rzucają i choć mu nie dadzą rady, to jednak bydło obronią i tak go długo zabawią, aż pastuchy zdążą przybiec i z łuku lub kulką go ubiją. Sybirak na niedźwiedzia śmiało bodaj z oszczepem uderza, choć tam (jak już mówiłem) niedźwiedzie są ogromne; jedynie woli zejść z drogi białemu niedźwiedziowi, bo ten ma najtwardsze życie, jest najmocniejszy i bardzo zacięty. W północnej i środkowej Syberii bardzo często używają psów (o których wyżej mówiłem) do ciągnienia sanek. 25, Polowania Sybirak zaprzęga sześć psów, po dwa, do sanek, a siódmy jako przewodnik biegnie luzem naprzód; ten siódmy to jakby starszy, zawsze mu te drugie ustępują, a on je karze, jak myśli, że zasłużą. Bardzo to szybka i wygodna jazda tymi psami, bo mocne, więc dużo uciągną; szybko biegną, a w drodze zwierzyną upolowaną doskonale się żywią. Jedyna bieda z psami, gdy się zwierzyna pokaże, bo wtedy już wcale nie słuchają, głosu Sybiraka, ale puszczają się na łeb, na szyję za zwierzyną, nie pytając, czy dół, pniak, góry. Z sanek Sybirak wypadnie, wszystko, co w sankach, się rozsypie, porozrywają uprząż, sanki gdzieś w drodze zostawią i dopiero się uspokoją, gdy zwierz ucieknie albo gdy go dogonią, zagryzą i zjedzą. Powracają wtedy na głos pana te polowniki, a przewodnik stary gryzie je i karze, jakby to nie on, szelma, był się pierwszy puścił za zwierzyną i tylko dlatego był poleciał, aby te drugie psy na powrót przyprowadzić. Kiedy wspomniałem o polowaniu, muszę opowiedzieć, jakim sposobem Sybiraki polują na dzikie gęsi. W maju, zaraz gdy lody i śniegi puszczają, przylatują ogromne stada gęsi dzikich i kaczek i to takimi masami, jakich u nas nigdy nie zobaczysz, bo po kilka tysięcy. Okrywają zupełnie jeziora, rzeki i moczary sybirskie; tutaj przez niejaki czas odpoczywają i gdy ciepło się powiększy, znaczna ich część puszcza się w dalszą drogę ku Oceanowi Lodowatemu, gdzie około dwu miesięcy pozostają, a we wrześniu popasają znowu w Syberii, skąd dopiero gdy je mrozy nacisną, uciekają do ciepłych krajów. Właśnie z tego czasu, gdy te masy ptactwa przelatują, myśliwi korzystają. Niedaleko Junina było duże jezioro, otoczone borem; w boru były wyrąbane trzy szerokie drogi, może na sto kroków. Na długich drągach w tych wyrębach rozpięliśmy długą sieć, która przeszło sto kroków była szeroka, a ze trzysta długa; sieć rozwiesiliśmy na trzydzieści stóp wysoko, a była tak do tych drągów przymocowana, że za pociągnięciem sznurów opadała nagle na dół i swoim ciężarem przygniatała wszelkie ptactwo, które w tej chwili pod nią przelatywało. Po rozpięciu sieci zostawiliśmy przy każdym drągu wartę, a sami obeszliśmy jezioro i z drugiej strony tych wyrębów wsiedliśmy na łódki i z wolna przybliżaliśmy się do gęsi, które prawie pokrywały większą część jeziora. Gęsi, jak nas zobaczyły, zaczęły płynąć w przeciwną stronę, ku wyrębom, a że były zmęczone daleką drogą, leniły się z wyleceniem. Tymczasem myśmy powoli coraz bliżej podjeżdżali, aż gęsi były zmuszone się porwać, a że od razu nie mogą się wznieść w górę, powoli wzlatując, tłoczyły się prawie do wyrębów i przelatywały masami pod sieciami. Gdy nasze warty zobaczyły, że wielka masa dzikich gęsi jest pod siecią, na znak dany wszyscy razem pociągnęli za sznury, a ciężka sieć, spadając, przycisnęła do ziemi wszystkie gęsi, które pod nią były. Czym prędzej dopłynęliśmy do brzegów i pobiegliśmy do sieci; tu dopiero rozpoczęło się mordowanie gęsi, które trwało może z dobre pół godziny; deptaliśmy po gęsiach i kijami zabijaliśmy. Dosyć powiedzieć, że po wybiciu wszystkich gęsi zwinęliśmy sieć i naładowali gęśmi sześć wozów czubatych; na drugich wyrębach też tyle nabili. Po przywiezieniu gęsi do wsi ze dwustu ludzi wzięło się do czyszczenia, skubania, potem do peklowania gęsi. Robota trwała ze trzy dni. Potem zimą dopiero odwieźliśmy do Omska beczki napełnione peklowaną gęsiną i pierze, za co ładne pieniądze otrzymaliśmy w zysku. Im lepiej rozważę Syberię, tym bardziej mi się zdaje, że pomimo tych okropnych mrozów źle by tam nie było, bo Pan Bóg bogato ten kraj obdarzył. Czemuż tymczasem Sybir jest postrachem i groźbą prawie większą aniżeli śmierć? 26. Moskiewski car przekleństwem Sybiru Odpowiedzieć łatwo na to pytanie, a tą odpowiedzią jest jedno słowo: car. Car jest przekleństwem Sybiru i większej części Rosji, a to dlatego, iż się na miejsce Boga postawił, iż myśli, że on wszystkim i że dla niego wszystko stworzone — on gnębi i uciska nie tylko nas Polaków, ale setki innych plemion i narodów. On ma się za Boga, a jest w rzeczy samej gnębicielem, on w swoim zaślepieniu i swej pysze nie widzi tego, że chcąc być Bogiem, przestał być człowiekiem i zamiast być, jak Bóg, dobrocią nieskończoną stał się tyranem, który gnębi miliony. Przypatrzmy się bliżej jego postępowaniu, przypatrzmy się tysiącom skazańców, których na rozkaz jego męczą jak w piekle. Już wspomniałem o nieludzkim piętnowaniu ludzi jak bydlęta, o pędzeniu przez ogromne pustynie lata całe biednych skazańców, przykutych łańcuchami do żelaznych drągów albo skutych łańcuchami, że ledwo iść mogą przez roztopy i zawieje śnieżne; opisałem, jak padają i często, idąc, nawet umierają, a ciemne, barbarzyńskie sołdaty knutami i pałkami biją i nie potrzebują zdawać nikomu sprawy z tego, jeśli więźnia niewinnego zabiją. Ale muszę jeszcze przytoczyć parę przykładów, które tylko mogą zgrozą przejąć każdego człowieka. Znałem za moich młodych lat pana Kajsiewicza, który był kasjerem w Osieku, a później umarł jako kasjer czy też bibliotekarz pana Działyńskiego w Kórniku; nieraz oglądałem jego plecy i widziałem je jakby bliznami okryte: to były ślady pałek moskiewskich! Jakoś w roku czterdziestym szóstym (zdaje mi się) złapali go Moskale na granicy, miał przy sobie podejrzane książki; za to został skazany na Sybir i dwa tysiące pałek! Pan Bóg mu dopomógł, że pałki wytrzymał, ale naturalnie z silnego człowieka zrobił się starzec przedwczesny. Już za czasów konfederacji barskiej generał Kreczetnikow i pułkownik Sekieli złapanym konfederatom wyrzynali z ich własnej skóry wyloty takie, jak u kontusza! Ucinali biednym konfederatom uszy, nosy, wargi i ręce po sam łokieć! Szyrszeń, gubernator tobolski, przywiązywał biednych Polaków do kloców drzewa i potem spychał ich z klocami ze stromej góry, tak że te biedaki zupełnie rozmiażdżeni spadali w otchłań! A dziki generał Suworow wymordował przedmieście Pragę, nie darował bezbronnym mężczyznom, słabym kobietom, ale nawet dzieci kazał wyrzucać oknami, a żołnierze na ulicy łapali je na bagnety! Już za konfederacji barskiej tysiącami naszych wywożono do Syberii, a to nie tylko dorosłych, mężczyzn, ale i dzieci. Później z Wilna porwano chłopców szkolnych; kilkudziesięciu umarło pod kijami, a przeszło dwustu na Sybir wywieziono; oprawcą wtenczas w Wilnie był Nowosilcow. Za czasów Konstantego w Warszawie męczono ludzi wszelkimi sposobami, bito, więziono w lochach, głodzono, żywiono słonymi śledziami, a nie dawano im wody; nawet kobietom kleszczami ściskano i wyrywano piersi, aby przymusić do oskarżenia kogo bądź, choćby niewinnie. A po naszej rewolucji trzydziestego pierwszego roku ilu Polaków zabito kijami za to, że nie chcieli służyć w wojsku cara! Obnażano kobiety i smagano publicznie rózgami! Szymona Konarskiego książę Trubecki, jak prawdziwie dziki człowiek, piec kazał żywcem i gorący lak kapał na niego, aby go przymusić do oskarżenia drugich! A iluż Polaków w Wilnie i w Warszawie życie sobie odebrało, bo bali się, że w śledztwie wydadzą swych niewinnych braci! Piotr Wysocki, przełożony szkoły podchorążych, wzięty przy obronie Woli pod Warszawą, długo był męczony i więziony w Petersburgu, aż po kilku latach wywieźli go do Nerczyńska jako skazanego do ciężkich robót. Wysocki nie mógł znieść ciężkiej niewoli i uciekł z kilkoma kolegami, ale został dognany i choć zraniony przy pogoni, musiał wytrzymać 1500 pałek!… i już prawie nieżywego zaniesiono do lazaretu, skąd jako kaleka wyszedł. Z kolegów jego ucieczki nawet jeden skonał pod pałkami! Pułkownika Wysockiego wywieźli po wyleczeniu do fortecy Akatui, która leży już niedaleko półwyspu Kamczatki, gdzie pewno skończył. On to był, który zrobił powstanie i na czele podchorążych był wpadł do Belwederu, pałacu Konstantego w Warszawie. Ksiądz Sierociński, który był przeorem bazylianów w Owruczu na Wołyniu, został złapany przez Moskali jako pomagający do powstania. Rozkazem Mikołaja zdjęto z niego święcenia kapłańskie (tak jakby to car miał prawo i mógł z księdza zdjąć święcenia). Rozkazano mu być prostym kozakiem w Omsku. Ten ks. przeor, widząc, co się w Syberii dzieje, chciał uwolnić Syberię od cara i razem z Moskalami, Tatarami i Polakami się złączył, ale nim się wszystko ułożyło, został złapany i z nim razem około tysiąca Sybiraków, Moskali, Tatarów, Kirgizów i Polaków. Przez trzy lata ich męczyli, a choć ksiądz przeor Sierociński wziął winę na siebie całą, komisja sądowa skazała jego, Drużdziałowskiego, Jabłońskiego, Szokalskiego, Zagórskiego i Moskala Mielodyna, każdego wyraźnie na siedem tysięcy pałek!… Reszta tych biedaków otrzymała od czterech tysięcy do pięciuset pałek, a żaden mniej niż pięćset nie dostał. Ksiądz Sierociński i przeszło stu jego kolegów niedoli umarło pod pałkami. Ksiądz przeor Sierociński szedł przez długi szpaler katów i ciągle modlił się, aż padł bez ducha. Wzięto go na półwozie i ciągniono przez szpaler siepaczy, póki nie otrzymał przez cara łaskawie naznaczonej kary. Trupa bili! Te wszystkie morderstwa działy się za czasów cara Mikołaja. A cóż to wyrabiali podczas naszego powstania Murawiewy, Bergi i jak się oni tam wszyscy nazywali! Nareszcie już kończę wymienianie tych okropności i dodam tylko, że przy takim zamordowaniu kijami sam byłem obecny w Omsku. W moich oczach dostał Sobański z Podola trzy tysiące pałek! Patrzeć na to nie mogłem, ale drudzy mi powiadali, że tysiąc pięćset wytrzymał, idąc, a potem go na sankach wlekli i dalej bili, aż skonał! 27. Powrót do stron rodzinnych Na moje szczęście Pan Bóg skarał cara, zabierając mu najstarszego syna, następcę tronu, który, jak ludzie mówili, gdzieś we Włoszech zginął. Po tej śmierci car widać się uląkł kary Bożej za swoje okrucieństwa i ułaskawił dosyć dużo z naszych, a ku mojej wielkiej radości i ja byłem pomiędzy nimi i moi dwaj koledzy, z którymi mieszkałem. Zaraz zawołał nas smotrytiel do siebie i powiedział, że jeżeli oddamy pożyczone każdemu z nas pięćdziesiąt pięć rubli, to odeślą nas do domu. Przedstawiliśmy panu smotrytielowi, że tych pieniędzy nie mamy. Kazał nam tedy podpisać pismo, jako zobowiązujemy się oddać te pieniądze później. Nazajutrz wyjechaliśmy do Omska kibitką. Tak to z łaski Pana Boga wydostałem się po pięciu latach ze Syberii! Jechaliśmy z powrotem tą samą drogą, jaką mnie wieźli na Sybir, i tylko dwa dni odpoczywaliśmy w Petersburgu, skąd dalej do Warszawy. W Warszawie znów dzień czekałem, aż konsul pruski przyszedł mnie rozpoznać i wypytywać, czy jestem pruskim poddanym; gdy mu wszystko rozpowiedziałem, jak było, dał mi pismo, z którym mnie na drugi dzień odstawił żandarm rosyjski do Aleksandrowa, gdzie mnie pruskiemu żandarmowi oddał i ten mnie do Głogowa, do fortecy, odstawił. W Głogowie poszedłem pod sąd za ucieczkę z wojska pruskiego i zostałem skazany na dwa lata do taczek. Ale to muszę powiedzieć, że się ze mną bardzo dobrze obchodzili przełożeni i szanowali za to, żem się bił za Ojczyznę. Teraz, kończąc, powiem szczerze, że nie żałuję tego, com wycierpiał za Ojczyznę naszą Polskę, i Boga tylko o to proszę, żebym mógł jeszcze kiedy „choćby za nią życie położyć”. I tak sobie teraz spokojnie żyję, Boga chwalę, pracuję i ciągle myślę, że mi Bóg jeszcze dożyć pozwoli tej chwili, gdy polskiemu narodowi będzie lepiej i będziemy mogli każdemu śmiało w oczy patrzeć, nie jak dziś, gdy każdy nami pomiata. Skończyłem dn. 5 maja 1892 r. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/drygas-wspomnienia-chlopa-powstanca-z-1863. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Ignacy Drygas, Wspomnienia chłopa-powstańca z 1863 r. , do dr. przygotował i objaśnieniami opatrzył J. S., Kraków 1913. Wydawca: Fundacja Wolne Lektury Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Wolne Lektury z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Wojciech Kotwica. ISBN-978-83-288-7325-4