George Gordon Byron Don Juan tłum. Edward Porębowicz ISBN 978-83-288-5337-9 …ja nauczę głazy, Jak mają walczyć przeciwko tyranom. Niech świat wie, czyśmy nie mieli odrazy Do tronów, tę pieśń przyszłym ziemi panom Przekażę; niech się dowiedzą, co przebył Ten nasz glob, kiedy jeszcze wolny nie był. Pieśń Ósma Pieśń pierwsza I Szukam nie lada rzeczy — bohatera. Trudne to, bo dziś coraz inny modny; Gazeciarz czarem przygód go podpiera, Czas waży, mierzy, odrzuca. Przygodny Jego opieki walor spadł do zera. Lecz jest bohater jeden niezawodny: Don Juan, ten sam, co go na operze, Może za wcześnie, czart do piekła bierze. II Rzeźnik Cumberland, Wolfe, Keppel, Hawke, Vernon, Ferdynand, Burgoyne, Granby, innych sporo Wzięli dań hańby lub czci niepomierną, Jak Wellesleya na szyldy ich biorą Kupcy. Od sławy Banko wygrał terno, A z nim „maciory prosiąt dziewięcioro”. Taki Dumourier, taki Bonaparte W „Kurierze” każdą uświetnili kartę. III Mirabeau, Barnave, Condorcet i Brissot, Lafayette, Petion, Klotz, Danton i Marat, A po nich Joubert, Hoche, Marceau — patrz, ci są Bohaterami; śród wojennych narad Lannes, Moreau, Dessaix za działań kulisą Regulowali zwycięski aparat. Każdy z nich w parze swojej był olbrzymem, Ale nie k'rzeczy tu ich sławić rymem. IV Jak Marsa czcili Nelsona wyspiarze, Lecz gdy się wieko trumienne zatrzasło, Wraz oniemiała pieśń o Trafalgarze, Słońce na grobie bohatera zgasło, Więc wstydem płoną wilków morskich twarze; Infanteryja! — takie dzisiaj hasło. Armii lądowej chce król całą duszą, Howe, Duncan, Jervis, Nelson w kąt iść muszą. V Przed Atrydami żyli wielcy wodze, Żyli i po nich mądrzy i zuchwali, Lubiący kochać, bić — już nie tak srodze Lecz że poeci o nich nie pisali, Poszli w niepamięć; w nikogo nie godzę, Ale myśl moja epiczna się żali, Że mi nie świta jakieś imię duże; Więc Don Juana wołam: Bywaj, druże! VI Dziś epik prosto in medias res wpada; Horacy zrobił to rodzajem mody. Co się zdarzyło przedtem, opowiada Bohater, kładąc jako epizody, Gdy po obiedzie z kochanką zasiada W pałacu lub się chroni pod lip chłody Albo z nią zwiedza grotę nad ponikiem, Co jest dla czułej pary gołębnikiem. VII Ja tej metody zwykłej nie używam, Bo ja zaczynać lubię od początku. Obrazów zatem na pół nie rozrywam, Bo to jest z hańbą zdrowego rozsądku, Ale choć tracę czas, z góry zaśpiewam, Nie gubiąc jednej nuty w pieśni wątku. Powiem o ojcu jego, co należy, Następnie podam konterfekt macierzy. VIII W Sewilli ujrzał padół śloz i trudu, Słynnej z pomarańcz i kobiet urody. „Ten, kto Sewilli nie zna, nie zna cudu”, Głosi przysłowie — potwierdzę dla zgody. Najmilsze to z miast hiszpańskiego ludu, Jedyny Kadyks idzie z nim w zawody. Z okien pałacu widne nurty i wir Rzeki szlachetnej, zwanej Gwadalkwiwir. IX Ojciec, Don José, był złożony modłą Dawnych hidalgów; rodu mu nie kalał Nigdy Żyd ani Maur; krew miał niepodłą, Gocką; szczep gocki wczas Hiszpanię zalał, Dzielniejszy rycerz nie siadał na siodło Ani się z siodła na ziemię nie zwalał Niż José, co nam spłodził bohatera, Co… lecz niech naprzód pieśń się nie wydziera. X Matką mu była uczona niewiasta, Nad każdym studia odbywała kwiatkiem, Gdzie jaki z gleby chrześćjańskiej wyrasta. Prócz cnót dowcipem zachwycała rzadkim, Że się dziwiła nawet mędrców kasta I nawet zacni wzdychali ukradkiem, Że blaskiem swoim tak ich w cienie chowa Uczona własną sztuką — białogłowa. XI Deklamowała biegle na wyrywki Kalderonowe dzieła i Lopeza; Gdyby na scenie aktor zabył śpiewki, Podpowiedziałaby doña Ineza, Przybladłby przy niej Fajnagiel, choć krewki. Umiejętności kram strącił do biesa; Słaby był jego kunszt mnemotechniczny, By wyhodować taki okaz śliczny. XII Najmilszy był jej dział Matematyki; Wspaniałomyślność — cnota z cnót wybrana; Żart — żartowała czasem — jak z Attyki; W mowie subtelność, mgłą grubą owiana; Słowem — była tym, co wszystkie języki Zwą: „Dziwo”. W dymkę stroiła się z rana; Na wieczór: zimą w jedwab, latem w gazę. Nie chcę, by zmysły miały stąd obrazę. XIII Z łaciny znała Pater noster w treści; Alfabet grecki — przez pół oczywista; Czytała czasem francuskie powieści, Lecz pronuncjacja jej nie była czysta, Dla kastylskiego nie żywiła cześci, A wymawiając nim, bywała mglista. Co myśl — sentencja, co słowo — zagadka, Jakby w mroczności tkwiła wyższość rzadka. XIV Znała angielską i hebrajską mowę, Twierdziła, że są zbliżone akcentem; Z Bibliji miała dowody gotowe; Sądzę, jakkolwiek profan w Piśmie świętem, Że jej wywody są trafne, wzorowe, Gdy potwierdzone Starym Testamentem. Hebrajskie słowo, co „Jam jest” oznacza, W angielskim się w przekleństwo przeistacza. XV U innych język — tu mówiły lica; Słuchacze z jej ócz, z jej brwi morał pili; Była to samorządna pracownica Ziemi, jak opłakany Sam Romilly, Ów praw wykładacz i państwa strażnica, Co samobójstwo spełnił chyba w chwili Bezwiedzy; dowód, jak na świecie znika, Co się urodzi. (Sąd orzekł: „Miał bzika”). XVI Mógłbyś rzec: Była chodzącą rachubą Lub panny Edgeworth powieścią wcieloną, Lub pani Trimmer: Wychowania próbą Dziełem: Kawaler w pogoni za żoną. Zawiść myszkując zawiodłaby się grubo, Bo doña Inez była nieskażoną. Choć się „niewieści grzech” dziś w świecie sroży, Ona bez grzechu była — co najgorzej. XVII Ach! czystsza była niż łabędzie puchy I niż dewotek naszych święte grona; Tak z dala od niej stały piekieł duchy, Że nawet anioł stróż odjął ramiona. Stateczne były u niej wszystkie ruchy Jak w czasomierzach sławnych Harrisona. Na ziemi z cnotą jej nic nie szło w parze, Chyba twa „cudna maść”, o Makassarze! XVIII Ach! doskonała… lecz że doskonali Ciężarem nudnym są nędznego świata, Gdzie Adam z Ewą kochania nie znali, Aż się zamknęła dla nich rajska krata, Bo wprzód bez chuci żyli cisi, biali… Co oni robić mogli przez te lata? Don José, jako prawdziwy syn Ewin, Prócz żony zrywał jabłka z różnych drzewin. XIX Don José był to człek, jakich niemało; Wiedzy nie lubił, więc nie był uczony; Chciał iść tam, gdzie mu właśnie się zachciało, Nie dbając, że to przykre jest dla żony. Świat, co rad zawsze, gdy się co źle stało, Gdy dom się wali lub się chwieją trony, Wykrył dwie struny zbytnie w jego lutni; — Wystarczy jedna do domowej kłótni. XX A doña Inez w takiej zalet krasie Bardzo ceniła cnót swych idealność, Toż przeniewierstwo męża znieść?… A zasię! Święta — to prawda — była jej moralność, Lecz czasem w sercu diabeł bruździł — zda się, Bo, z przywidzeniem rzeczy dotykalność Mieszając, chwili nie straciła żadnej, By pana męża wpędzić w potrzask zdradny. XXI A do złapania nietrudny małżonek, Co grzesząc, z boku nie postawi straży. Najbieglejszemu, choćby jak postronek Prężył uwagę, despekt się wydarzy, Że mu na głowę spada nagle trzonek Wachlarza żony, który ciężko waży, Bo dłoń żonina nim jak szablą władnie, Zaś mąż nie dojrzy ciosu, aż nań spadnie. XXII Błąd jest, gdy panny uczone wychodzą Za ludzi, którzy nie mają oświaty; Za panów, którzy choć „dobrze się rodzą”, Ale ich nudzą poważne debaty. Przestrogi moje skromne w nic nie godzą, Ja jestem prosty człek i nieżonaty… Lecz — mężu mądrej żony, szczerze powiedz, Czy was nie wodzą jak gromadę owiec? XXIII W domu słyszano czasem głośne swary; O co? Przesadzał się w badaniu śmiałem Młody i młoda, i stara i stary; Źle, że nie dbali tak, jak ja nie dbałem. Wścibstwem się brzydzę; grzech to godzien kary; Jeżeli kiedy czym skromnie błyszczałem, To, żem łagodził mych przyjaciół sprzeczki, Sam pozbawiony kłótliwej żoneczki. XXIV Chciałem i między nami zrównać przedział. Chciałem — Bóg świadkiem; oni po kryjomu Szydzili ze mnie, chyba w nich czart siedział!… Dla mnie nie było nigdy „państwa w domu”, Choć mi na ucho odźwierny powiedział… Mniejsza już o to — lecz doznałem sromu, Bo mały Juan na głowę mi wylał Kubełek pomyj, gdym się z drzwi wychylał. XXV Ladaco z wiechą pokędzierzawioną, Diablik skaczący do nocy od ranka; Rodzice zawsze w zwadzie, w jednym pono Zgodni: w pieszczeniu małego szatanka. Ojciec rozsądny, miast się kłócić z żoną, Do szkoły posłałby młodego panka Albo go w domu zapoznał z brzeziną; Chłopiec z mniej gęstą w świat by poszedł miną. XXVI Don José z doñą Inez tym sposobem Wiedli czas jakiś nieszczęśliwe życie, Pragnąc już raz się rozdzielić — choć grobem. Dla ludzkich oczu żyli przyzwoicie, Jako że byli dobrego wyrobem Chowu; nikt nie zgadł, że się gryzą skrycie, Aż ogień długo tłumiony wybuchnął I cały sekret jawną wieścią gruchnął. XXVII Pani wezwała doktory, znachory, Chcąc dowieść, że jej mąż cierpi na „głowę”. Lecz że „lucida momenta” miał chory, Godziła się, że „serce” ma niezdrowe. Gdy tłumaczono jej, że to pozory, Niosła w zeznaniach dowody jałowe. „Bóg mnie — mówiła — oskarżyć przymuszał.” Na to eskulap ramionami ruszał. XXVIII W dzienniczku błędy męża spisywała I gromadziła stosy bilecików, Skąd argumenty oskarżeń czerpała. W Sewilli mnogich liczyła stronników, A wśród nich babkę, co już zdziecinniała. Wszyscy zaś dużo wyprawiali krzyków: Inkwizytorzy, sędziowie, juryści, Ci dla uciechy głupiej, ci z zawiści. XXIX A potem słodki ten ideał żony Z taką pogodą znosił męża bole, Jak owe dawniej spartańskie matrony, Co nie wydały skargi, gdy mąż, w pole Wyszedłszy — legł; nie biły w płaczu dzwony. Chłodna, choć go kto oszczerstwem zakole, Na męki męża z takim jasnym czołem Patrzała, że świat krzyknął: „Jest aniołem!” XXX Cenić przyjaciół, choć im w oczy plwano, To filozofia prawdziwa i czysta. „Wspaniałomyślność” też jest piękne miano, Zwłaszcza gdy z miana tego się korzysta. Nigdy jej na tym grzechu nie złapano, Co go zwie malus animus jurysta. Że nie jest zemsta osobista cnotą, To prawda — ale czyż *ja* mam dbać o to? XXXI Gdy stare waśni z grobu wywołają Skandal zwietrzały i w kłamstwa ubiorą, To ludzkie złości roli tu nie grają; Skandal trwa, bo się stał tradycji zmorą. Naszym czcigodnym przez kontrast umają Czoło, moralność zyska w dziesięcioro. Wiedza się przez to zmartwychwstanie wzmoże: Skandal jest dobry pod sekcyjne noże. XXXII Zadyszeli się w pojednawczym dziele Znajomi; krewnym poszło jeszcze gorzej (Doprawdy, iż się sądzić nie ośmielę, Komu w tym razie powierzyć „ład boży”, Czy krewni lepsi, czy też przyjaciele); Juryści chcieli rozkucia obroży Ślubów — lecz ledwo wzięli pierwsze raty, Nagle don José odszedł w lepsze światy. XXXIII Umarł — w wyborze pory niełaskawy, Bo, ile mogłem wyczuć ze wskazówek Biegłych, co znali już podobne sprawy, Z szeptów ostrożnych, mrugań i półsłówek, Śmierć jego proces przerwała ciekawy, A co smutniejsza — spędziła z placówek Mieszczańskich uszu czaty, co z tej racji W wielkiej zaczęły się wznosić sensacji. XXXIV Ach! umarł — a z nim razem pogrzebiono Opinię tłumów, jurystów zasługi; Pałac sprzedano, służbę rozpędzono; Żyd zabrał jednę z kochanek, przy drugiej Ksiądz został — tak mi przynajmniej mówiono… Gdym pytał, co mu przerwało niedługi Żywot, eskulap rzekł: Febris quartana. — Żonie w sumieniu pozostała rana. XXXV Zresztą don José był dobre człeczysko; Staję w obronie, bom go dłużej badał; Więc nie wystawiam go na pośmiewisko Ni o słabostkach będę rozpowiadał. Wprawdzie przekraczał czasem stanowisko Przyzwoitości, żądzami nie władał, Jako ów Numa, Pompiliuszem zwany, Ale — żółciowy był, źle wychowany. XXXVI Choć pamięć jego dzisiaj nic nie waży, Biedny on! Nieraz ból mu dojął srogi. Przyznaj, hart ducha najtęższy się zwarzy W dniu jak ów, kiedy wstąpił w domu progi I u zwalonych, sierocych ołtarzy Stanął… skruszone łkały u nóg bogi. Wybrać musiało serce tkliwe, dumne Śmierć albo sprawę w sądach — wzięło trumnę… XXXVII Bez testamentu zmarł. Ustawą prawną Juan wziął proces, domy, lasy, pola, W spadku; pod ręką opiekunów wprawną Ogromne zyski rokowała rola. Regencję matka objęła — jak dawno Uświęca zwyczaj i natury wola: Synek jedynak z rąk jedynej matki Wyjdzie rozsądny, uczony i gładki. XXXVIII Najmędrsza z niewiast i wdów zapragnęła, By Juan wzorem był dobrego tonu. Nie godnyż, by się przed nim szlachta gięła?… (Ojciec z Kastylii był, a z Aragonu Matka). W rycerskie go szeregi pchnęła; W wypadku wojny miał się trzymać tronu. Uczył się rąbać, strzelać, jeździć konno, Brać szturmem bramę forteczną, zakonną… XXXIX Lecz jeden, imperatywnej natury, Punkt ponad inne wzniósł się punkty walne. Zapowiedziała pedagogom z góry, Że wychowanie ma być skroś moralne; Wszelakie książki przez rodzaj cenzury Miały przejść, zanim stały się czytalne, Z wszystkich gałęzi wiedzy Juan młody Mógł szczknąć prócz jednej: nauki przyrody. XL Wszystkie języki, zwłaszcza starożytne; Wszystkie nauki, zaś metafizyczne Specjalnie; sztuki, mające zaszczytne W dziedzinie piękna miejsce — nie uliczne. Te wiadomości były dlań aż zbytne, Lecz omijano rzeczy skandaliczne: O ras przerództwie ni najmniejszych wzmianek, By się — broń Boże! — nie zepsuł Juanek. XLI Klasyczne studia bruździły okrutnie, Bo był w nich Jowisz, Mars, Juno, Wenera, Co zbytkowali w miłości wierutnie, Lecz bez staników, majtek et cetera… Ochmistrze wiedli z doñą częste kłótnie, Aby ocalić z Wergilim Homera, Często musieli użyć apologii, Bo nie cierpiała Inez mitologii. XLII Owidiusz raptus — znać to w każdym słowie; O skromność nie jest Anakreon dbały; Katullus rzadko coś grzecznego powie, Nawet w Safonie nie tkwią ideały, Choć Longin twierdzi, że w hymnów osnowie Szczytniejszych wzniesień oczy nie widziały. Czysty jest Wergil, ale gdzież miał rozum, Gdy pisał: Pastor Corydon formosum? XLIII Lukrecjusz, brzydki dla swojej niewiary, Młodym żołądkom nie da zdrowej strawy; Juwenal — wierzę — miał czyste zamiary, Lecz użył środków złych dla zacnej sprawy. W szczerocie myśli nie zachował miary I gruby, szorstki jest, nawet plugawy, A już chcę wierzyć, że nikt nie pochwala Nieprzyzwoitych wierszyków Marcjala. XLIV Z najlepszych wydań uczono Juana; Takie przez biegłych trzebione wydanie Mądrze uchyla sprzed oczu młodziana Jaskrawsze zwroty; lecz że obrzezanie Kaleczy szpetnie skromnego kapłana Muz i żal widzieć go w tym smutnym stanie, Wyimki swoje notują w przypisku, Tak spis obscoenów młodzieniec ma w zysku. XLV W indeksie razem wszystkie zgarniesz dłonią, Miast je jak ryby zganiać do więcierzy; Stoją w szeregu jak wojsko pod bronią, Gotowe potkać się z rzeszą młodzieży, Aż mniej surowi wydawcy je zgonią I każdy ustęp wsuną, gdzie należy, Nie chcąc, by stały tak nagością widne Jako w ogrodach boginie — bezwstydne. XLVI Mszał — familijny skarb — jak wszystkie mszały Oraz kościelne książki, daty starej, Był malowany po krawędziach cały W figlarne grupy; a już nie dam wiary, Żeby ktoś, patrząc, jak się całowały Owe osóbki, zwracał okulary W tekst książki; toteż matka, myśląc zdrowo, Wzięła ją sobie, a on — dostał nową. XLVII Musiał Juanek oczyma, uszyma Badać homilie, kazania, żywoty Złotoustego Jana, Hieronima, A czynił owe studia bez ochoty. Jak się dochodzi wiary, jak utrzyma, Augustyn bieglej od onej hołoty Pogańskiej prawi w Wyznaniach tak lubo, Że jego grzechy wydają się chlubą. XLVIII Było to chłopca dzieło ulubione; Muszę jej oddać hołd wedle zasługi Za cne zamiary — urzeczywistnione. Miała go zawsze na oku; gdy sługi Brała, to stare; gdy przyjęła bonę, To nie znalazłbyś równie brzydkiej drugiej, Tak zabiegała już za nieboszczyka, Na wzór mężatkom, roztropna podwika. XLIX Juan tymczasem rósł piękny jak kwiatek; Miluchny chłopczyk z jedenastym rokiem Już zapowiadał, że za kilka latek Zaćmi spółczesnych męskości urokiem. Uczył się, sił miał młodzieńczych dostatek, Zdał się do nieba iść stanowczym krokiem, Bywało, pół dnia w kościele przepędza, Pół w gronie matki, mentora i księdza. L W szóstym — jak rzekłem — czarujące dziecię, W dwunastym piękny chłopiec, choć za cichy. W dzieciństwie był jak młody wilczek; przecie Tak go głaskali, aż oskromniał z pychy; Myśleli: dobrze, gdy się żywość zgniecie W chłopcu; potulny zdał się i uśmiechy Wywabiał matce na twarz mędrzec mały; Tak był stateczny, roztropny, wytrwały. LI Czy był? Wątpiłem; jeszcze mi wątpliwe Dzisiaj; nie bój się! złe stąd nie wypadnie, Znałem Joségo, a mam przenikliwe Oko — lecz bardzo byłoby nieładnie, Wnioskując z ojca o synu, złośliwe Czynić uwagi; z żoną żył nieskładnie, To prawda; ale zgorszeniem się brzydzę, Obmowy nawet w żarcie nienawidzę. LII Więc nic nie mówię — nic; nawet jedynym Domysłem nie chcę cię, słuchaczu, męczyć, Lecz gdyby Pan Bóg obdarzył mnie synem (Że nie obdarzył, pragnę się wywdzięczyć), Nie robiłbym go, jak ona — rabinem, Nad katechizmem nie kazałbym ślęczeć, Nie — nie! — posyłałbym chłopca do szkoły, Gdzie sam zbierałem wiedzę, jak miód pszczoły. LIII Kwitnież tam wiedza! Nie chcę się nadymać Z tego, com zyskał; com zyskał — pominę. Nie wszystko wprawdzie zdołał mózg poimać, Daremnie kułem grekę i łacinę; Od innych za to nie mogłem się wstrzymać Studiów — nie powiem jakich — język zwinę. Jestem kawaler, ale śmiem wnioskować, Że syna trzeba całkiem nie tak chować. LIV Rok już szesnasty Juanowi mijał. Przystojny, żywy, młodością wiośnianą Wiotki, lecz silny, jak dąb się rozwijał, Każdy prócz matki dawał mu już miano Mężczyzny; jej zaś mało nie zabijał Gniew, gryzła wargi, kiedy tak go zwano, By nie wybuchnąć, bo dojrzałość wczesna Była w jej oczach rzecz bardzo bezczesna. LV Śród przyjaciółek wielu naszej donny, Dla pobożności cennych i rozsądku, Jaśniała doña Julia. Byłby płonny Zamiar w porównań różnych kreślić wątku Piękność, co była dla niej tym, czym wonny Pyłek dla kwiatka, a ciepło dla wrzątku, Czym dla Amorka łuk, pas dla Wenery… (To porównanie chroma — jestem szczery). LVI Czarne jej oczy widocznie zdradzały, Że mauretańskiej krwi zdroje w niej płyną, W istocie różne krwi się pomieszały — Hiszpan pogardza taką mieszaniną — Grenady dumnej gdy runęły wały, Boabdil smętny zbiegł, zbiegli z rodziną Przodkowie Julii nazbyt wrogom znani; Jej pra-prababka została w Hiszpanii. LVII Z hidalgiem jakimś — nie pomnę pieczęci — Wstąpiła w związki; szlachcic krew swą skalał, Prawa szlacheckie mając w niepamięci; Dziad jego pewno w grobie się przewalał, Bo stara szlachta stary zwyczaj święci. Co na mezalians nigdy nie pozwala; Żenią też z sobą braci, siostrzenice, Skąd świetność rodu obraca się w nice. LVIII I teraz ród się obrócił na nice, Krew się zepsuła, odrodziło ciało; Drzewo szpecące hiszpańską ziemicę Znowu strzelistą latorośl wydało, Przestawszy rodzić karły i karlice, Lecz próżno chciałbym zdusić wieść rozgrzmiałą, A wstrząsającą owej damy sławę, Że… w dom wnosiła prawe i nieprawe. LIX Bądź co bądź ród ten najpiękniejszym sprostał I piękniał jeszcze w późne pokolenia, Aż wreszcie w rodzie jedynak pozostał, Co miał znów jedynaczkę; bez wątpienia Każdy zgadł, że ten szczep, który się ostał, To była Julia; ja z tego zdarzenia Mógłbym urobić poemat niebrzydszy; Miała wdzięk, męża, lat dwadzieścia i trzy. LX Jej oczy (bardzo piękne oczy cenię) Ogromne, czarne, obłoczyste, rzewne, Kiedy mówiła, rzucały płomienie, A nigdy dumne nie były ni gniewne, Zawsze miłosne; czasem z nich zachcenie Rozkoszy błysło — lecz trwożne, niepewne, I gasło zaraz — bo hartowna dusza Uskramia ciało i milczeć przymusza. LXI Lśniący włos czoło w powabnej obręczy Trzyma, połyskiem lustrzanym nasyca. Brwi w kształt powietrznej zginają się tęczy; Młodości zorzą purpurowe lica Tak przezroczyste czasem, jak z pajęczej Tkanki, pod którą w żyłach błyskawica Żarzy się. Słowem, twór niepospolity; Wysmukła — krępej nie znoszę kobiety. LXII Niedawno śluby ją związały święte Z mężem — niestety! — wiosen pięćdziesięci. Myślę — a z życia mam dowody wzięte — Że lepiej mieć dwu o dwudziestu pięci, I znowu myślę tak: …mi vien in mente… Że gdzie krew kipi i do życia nęci, A słońce grzeje, tam wybór niewieści Przekłada męża, co ma lat trzydzieści. LXIII Smutna to jest rzecz, przyznam, ale winię Słońce; ono się tak nieskromnie jarzy, Taki roznieca żar w człowieczej glinie, Tak ją przypieka, grzeje, pali, smaży, Że choć człek modli się i z postów ginie, Zawsze tam ciało, nie duch, gospodarzy. Co my umizgiem, nierządem prorocy Zwą, częstsze w krajach słonecznej przemocy. LXIV Północne ludy skromne, jak wam błogo! — Wasz grzech jest zimny. U was morał goni Grzesznika bez szat na śnieżycę srogą, Wszak w śniegu kruszył się święty Antoni. Sędzia orzeka, jak się płaci drogo Cnotę niewiasty; kto się wdzięczy do niej, Skazan na grzywny; podatek nie lada, Co jak papiery wznosi się i pada. LXV Don Alons — tak się zwał mąż pięknej żony — Na swoje lata dość był zamaszysty; Ni to kochany, ni znienawidzony, Żył z nią, jak wiele stadeł, w zgodzie czystej, Gdyż pobłażały sobie obie strony. Nie mieli jednej duszy ni dwoistej; On był zazdrosny, ale cicho siedział: Zazdrość nie lubi, by świat o niej wiedział. LXVI Julia z Inezą — przyczyny nie wskażę — Była od dawna bardzo sprzyjaźniona, Chociaż ich gusty nie chodziły w parze, Bo Julia wcale nie była uczona. Ludzie szeptali (lecz to kłamstwo wraże, Złośliwość mile łechce ludzkie łona), Że nim don Alons z Julią stworzył stadło, Raz dlań Inezy serce w grzech popadło; LXVII Że podejmując dziś starą znajomość, Którą uczynił czas czystą jak chusta, Względy, którymi cieszył się jegomość, Zlała na żonę dama złotousta. Schlebiała Julii ta względów rzekomość, Które chwaliły don Alonsa gusta W wyborze żony; gdy plotek do zniku Zdusić nie mogła, użyła tłumiku. LXVIII Czy Julia na ten stosunek patrzała Okiem sąsiadów, czyli była skrzętna W odkryciach własnych — nie wiem, nie dawała Poznać, jakie jej w sercu biły tętna. Może istotnie ślepa lub niedbała, Może znudzona, może niepamiętna, Doprawdy dziwna kobieca natura, Kryjąca zawsze głąb duszy jak chmura. LXIX Znała Juanka i buziak dziecinny Ucałowała czasem; nad przepaście Nie wiedzie przecież taki gest niewinny… Dwadzieścia miała lat, a on trzynaście. Lecz wnet stosunek nastał wcale inny, Kiedy młodzieniec liczył lat szesnaście… Wielkie się zmiany przez lat kilka darzą, Zwłaszcza u ludów z ogorzałą twarzą. LXX Ulegli nagle niepojętej zmianie: Ona się stała skryta, on płochliwy, Nie całowali się na powitanie, W oczach się zjawiał wyraz kłopotliwy. Nie można wątpić — prawda, piękne panie, Że rozumiała zmiany nieszczęśliwej Przyczynę Julia; lecz on miał pojęcie, Jak ten, co łódki nie zna — o okręcie. LXXI Julię bo chłód ten robił bardziej miłą; Gdy wysuwała swe paluszki drżące Z Juana ręki, to dotknięcie było Tak delikatnie lekkie, tak mamiące, Iż mogła sądzić dusza, że się śniło, A nigdy zwodnej Armidy tysiące Czarów nie kuło tak rycerzy w pęta, Jako Juana serce — te rączęta. LXXII I spotykała go już bez uśmiechu, Ale ze słodszą niż uśmiech tęsknotą, Jak gdyby myśli, szemrzące po cichu I pełne skargi, tuliła pieszczotą Za to, że więzi je w serca kielichu. Wszak i niewinność nie grzeszy szczerotą, Sercu drugiemu prawdy nie poruczy; Miłość obłudy już z młodu się uczy. LXXIII Ale się zdradza namiętność nieszczera, Właśnie przez skrytość swą; jak czarne chmury Zwiastują dziką burzę, tak przeziera Namiętność przez ócz zamglone lazury I w jakąkolwiek szatę się ubiera, Jest zawsze jednej, obłudnej natury. Chłód, duma, niechęć lub szorstkość bolesna, To jest jej maska, zazwyczaj niewczesna. LXXIV Były westchnienia głębsze, bo tłumione, Słodka w kradzionych spojrzeniach nieśmiałość, Rumieńce wstydu za niepopełnione Winy; przed zejściem lęk, z rozejściem żałość. Wszystko to zdradza pożądania one, Co z namiętnością młodą tworzą całość, Wskazując, jak to się miłość wietrznica Zmienia w trusiątko, gdy napotka fryca. LXXV Wstrząśnione było serduszko niebogi, Czuła, że słabnie, więc milczeć przymusza Niesforne serce; wszak jeszcze jej drogi Honor i duma, mąż i własna dusza. Postanowienia czyni, pełna trwogi, Zdolne powstrzymać nawet Tarkwiniusza, Prosi o pomoc Najświętszej Panienki: Ona zna radę na takie udręki. LXXVI Postanowiła unikać Juana, Lecz trzeba było odwiedzić dom stary. Siedziała, w odgłos każdy zasłuchana… Ktoś wszedł… to pewno on… nie… ksiądz wikary! Dziękując Marii, siedzi zadąsana I czeka; znów ktoś wszedł… ach! nie do wiary! Rozpacz — znów nie on. W tę noc, strach mi wielce, Nie modliła się Bożej Rodzicielce. LXXVII Teraz myślała tak: Kobieta z głową Winna pokusie spojrzeć prosto w oczy; Ucieczka rzeczą jest niehonorową, Więc wytrwać trzeba; wtedy nie zaskoczy Serca wróg żaden spojrzeniem, rozmową; A jeśli nim jest młodzieniec uroczy, Przystojny, miły, grzeczny?… no, dość na tem, Nigdy nie będzie czymś więcej niż bratem. LXXVIII A gdyby kiedy — któż zaręczy za się? Bo diabeł nie śpi i ciągnie ku zgubie — Poczuła, że jej serce w ambarasie Szepce: „Ja tego chłopca bardzo lubię!” O! to cnotliwa kobieta nie da się Skusić, i lepsza będzie po tej próbie. A gdyby prosił… odmówić, i basta! — Tak czynić każda powinna niewiasta. LXXIX Zresztą jest miłość, co świętością poi: Czysta, powietrzna, jak kwiat nienaganna, O której w niebie boski anioł roi (Na ziemi czasem roi stara panna), W której platońska woń… „właśnie jak w mojej” Taka myśl była w Julii nieustanna. I ja bym myślał tak, gdybym to ja był Tym, co posesję w sercu Julii nabył. LXXX Takiej miłości nie mam za zwodnicę; Powierzyć się jej może młodych dwoje. Pierwszy całusek w rękę, drugi w lice… Ja się w podobne rzeczy wdawać boję, Bo pocałunek stanowi granicę Bezpiecznych traktów; poza nią wyboje, Przepaści; nie chodź, bo połamiesz nogi. Ostrzegam — kto chce, niech słucha przestrogi. LXXXI Miłość więc, lecz nie wychodząca z szranek, To był jedyny cel, bardzo niewinny. Praktyczne lekcje, które z nią Juanek Odbywał, kiedyś przydać się powinny. Więc przy jej oczach, co jako kaganek Błyszczały, uczył się, przy miodopłynnej Rozmowie, głosach bijącego łona, Czego?… ni Juan nie wiedział, ni ona. LXXXII A Julia, serce hartując i zbrojąc Tą próbą jako spiżem duszę białą, Żądała walki, pokus się nie bojąc, Jak gdyby była fortecą lub skałą. Mówiła sobie, serdeczne spokojąc Obawy, że ją bój okryje chwałą, Ale czy w boju owym była silną, Czekajcie! Zaraz powiem, gdy wam pilno. LXXXIII Plan jej niewinny zdał się i możebny; Któż by o miłość posądzał… smarkaczy? Nawet, gdyby ktoś dziecko o haniebny Związek z mężatką oskarżał, co znaczy? Gdy serce winy nie zna, niepotrzebny Strach, bo w nim pokój panuje prostaczy. Przecież chrześcijanie palili się wzajem, Wierząc, że za to Bóg nagradza rajem. — LXXXIV Gdyby tymczasem mąż umarł… Do licha! Ta myśl by serca Julii nie skaziła Nawet i we śnie — (tak marzy i wzdycha). Ona by jego straty nie przeżyła!… Ale przypuśćmy, tak inter nos, z cicha, Żeby istotnie śmierć męża skosiła. — (Inter nos, raczej entre nous; Julia lubi Myśleć z francuska — ale to rym gubi.) LXXXV Przypuśćmy — ta jej myśl wpadła do główki: „Tymczasem w męskość zacznie się oblekać Juan i będzie gotów mąż dla wdówki Która nań kilka lat może zaczekać. Cnota (tu kończę przypuszczań osnówki) Nie będzie mogła bynajmniej narzekać Na ten stosunek, bo to będzie próba Miłości takiej, jak miłość cheruba. LXXXVI Tyle o Julii. — Do Juana pora Powrócić. Biedny chłopiec! Nie rozumiał, Że mu komórka jedna w sercu chora, Czuł, jak Medea, jakiś zgiełk, co szumiał W głowie i straszył, jak skrzydło upiora. Nie odgadł bowiem, że najprostszy tu miał Fenomen, wcale dla serca niewstrętny, Nawet po bliższym poznaniu — ponętny. LXXXVII Milczący, dziki, w marzeniach ponury, Jakby z tajemnym bólem walki staczał, Po desperacku krył się w lasy, góry I ranne serce w samotności maczał. Ja także lubię las lub ciche mury, Lecz pragnę (nie chcąc, by ktoś myśl mą spaczał) W samotni paszą być i pełnić cnotę, Mając w haremie pustelniczą grotę. LXXXVIII „Miłości! W lasów splątanej gęstwinie, Kędy się zachwyt z bezpieczeństwem parzy, Tam, w czarów cudnych przeważnej dziedzinie, Jesteś boginią z ramienia i twarzy”. Poeta, który tak pisze, nie zginie, Ale wiersz drugi mózgi ludziom smaży, Bo gdy z „zachwytem bezpieczeństwo” złączę, To mi się w głowie związek słów tych plącze. LXXXIX Poeta tymi wyrazy wskazuje Prawdę, co w łonie ludzkiego plemienia Tkwi, którą każdy starszy człowiek czuje I może o niej mówić z doświadczenia, Że przerwą równie śniadanie się psuje Jak miłość. Nie tknę już treści *„parzenia”*… *„Zachwyt”* jest czasem dobry — jak się zdarzy. Lecz *„bezpieczeństwo”* niech stanie na straży. XC Don Juan chadzał ponad szklane wody, — W sercu mu dziwne mary grały ładnie — Lub twarz przytulał do traw dla ochłody, Gdzie dąb na czoła brzóz konary kładnie, Gdzie wieszcz Fantazji wychowuje płody, Z których pożywać musisz, gdy tak padnie. Ujdzie, gdy jakieś jądro w treści chowa I nie jest ciemna jako Wordsworthowa. XCI Tam on (nie Wordsworth, lecz Juan) prowadził Ze swoją wzniosłą duszą samożycie, Aż ból, co mało piersi nie rozsadził, Uspokoił się i ustało bicie Serca na chwilę. Jak umiał, tak radził Swojej niedoli, wszystko czyniąc skrycie. I nie zważając, że rozsądek ronił, W metafizyczność się jak Coleridge wchłonił. XCII Myślał o swym „Ja”, o ziemi, o masie Światów i gwiazd, o ich powietrznych szlakach, W jakim, u diabła, mogły powstać czasie, I o wulkanach, i wojennych znakach, I wiele może liczyć księżyc w pasie, I o balonach, i o wielkich brakach W dziedzinie wiedzy, o górnych przezroczach — A potem myślał znów o Julii oczach. XCIII Bystra źrenica w myślach tych odkryje Wzniosłe żądania i marzenia szczytne, Jeden się rodzi z nimi, drugi żyje Badaniem, goniąc mary niepochwytne. Dziwne to, gdy się młodzik z niebem bije Myślą, czym trwają niebiosa błękitne. Może sądzicie, że filozofował Juan? — a gdzież tam; w dojrzałość wstępował. XCIV Kładł się na liście i na kwiatów puchy I słyszał w szumach wiatru gadaninę. Myślą przedstawiał nimfy, wodne duchy, Jak to do ludzi chodziły w gościnę. Tracił z rachubą czasu drogę w głuchej Puszczy, a kiedy spytał o godzinę, Spostrzegł, że stary czas piorunem bieży I że do domu wróci — po wieczerzy. XCV Czasem go nęcił w takiej leśnej głuszy Boscan lub Garcilasso; wtedy czytał, A jak, gdy karty księgi wiatr poruszy, Drżą, tak gdy marzeń powiew doń zawitał, Drżały tajemne karty jego duszy, Ni to czarownik ją w powietrze chwytał, A potem burzom rzucał na ofiarę, Jak przy kominku bają babki stare. XCVI Tak błądzi często niezaspokojony. W kąt poszły: humor, zabawa, nauka; Wzniosłe dumania i poezji tony Nie wystarczają mu; on myślą szuka Piersi, na których mógłby utulony, Spocząć i słuchać, jak w nich miłość puka I szuka, czego? — pamiętam po sobie, Lecz dziś nie wydam — powiem w swojej dobie. XCVII Takie dumania, błądzenia po lesie Musiała doña Julia zauważyć; Toteż spostrzegła, że z Juanem źle się Dzieje… lecz na to muszę się poskarżyć, Że nie szkodziło to doñi Inezie, Gdy pozwalała włóczyć się i marzyć; Czy nie spostrzegła, czy nie miał kto ostrzec, Czy mając rozum swój, nie chciała spostrzec? XCVIII Dziwne to, ale prawdziwe, niestety! Mąż, na ten przykład, kiedy żona łamie Prawa święcone kodeksu kobiety I gdy przekracza — któreś przykazanie (Które? nie liczę; nie przestąpię mety Grzeczności, jaka przynależy damie), I jeśli zazdrość w mężu się zapala, Tym chętniej żona zrobi zeń — rogala. XCIX Prawy małżonek podejrzewać musi, Tylko że bardzo często podejrzewa Człeka, co wcale mu żony nie kusi, A znów jak ślepiec hańbą się okrywa, Gdy „przyjaciela” mało że nie dusi W uściskach, ten zaś frant, jak zwykle bywa, Ucieka z żoną… Mąż stoi jak słupiec I woła: „Zdrajcy!” zamiast: „O, ja głupiec!” C Rodzice równie czasem niedowidzą (I najbystrzejszy wzrok tam nie poradzi); Nie dojrzą, choć już ludzie głośno szydzą, Kochanki Jasia lub kochanka Jadzi. Aż tajemnicę, nad którą się biedzą, Jakiś nieszczęsny wypadeczek zdradzi, Matka zawodzi, ojciec klnie na czarty Krzycząc: „Nie dzieci!” „Wyrodki!” „Bękarty!” CI Lecz matka była tak czujna, ostrożna I doświadczona, że domysł odmienię; Widać w tym tkwiła jakaś myśl pobożna, Że wystawiała go na pokuszenie. — Na trop podejrzeń puszczać się, rzecz zdrożna. — Może tak — chciała skończyć wykształcenie Lub z don Alonsa oczu zdjąć ślepotę, Przez którą wierzył zbytnio w żony cnotę… CII Był to zwyczajny dzień a pora letnia. Lato to pora bardzo niebezpieczna, Równie jak wiosna pod sam koniec kwietnia; Przyczyna — sądzę — leży ostateczna W słońcu… Śmiejesz się?… Patrz! Myśl mą uświetnia Prawda w naturze stała i odwieczna, Że są weselsze i płodne miesiące: Maj w heroiny jak marzec w zające. CIII W szóstym dniu czerwca… Dokładność nazwiecie Przesadą, lecz ja tej przesady bronię; Wymieniam zawsze miesiąc, rok, stulecie. — Daty to stacje, gdzie Los zmienia konie, Historia czyni zwrot, za czym po grzbiecie Ludów i mocarstw pędzi w wielkim gonie, Nie zostawiając nic prócz chronologii I mszy żałobnych pod znak teologii. CIV W owej godzinie, w której dzień już kona, A więc o siódmej albo wcześniej może, Siedziała Julia, niby huri czczona I usadzona gdzieś na rajskim dworze Od Mahometa i Anakreona — Moora, któremu niech lutnia i hoże Pieśni triumfu grzmią, a wawrzynowy Liść niechaj nigdy nie opada z głowy… CV Siedziała, jednak nie sama — albowiem… (Brak mi o owej schadzce komentarzy, Nic nie wiem — choćbym i wiedział, nie powiem, Ząb językowi winien stać na straży). Albowiem (tu mnie strach przechodzi mrowiem)… Było ich dwoje… twarzyczka przy twarzy. Gdy ujrzysz dwoje na takiej gawędzie, Nie patrz; trudne to, ale mądre będzie. CVI Jak była piękna! Serce doświadczone Płonęło w licach, a nie czuła trwogi; Miłości! Mocy twe, chociaż tajone, Silnych gną, słabych stawiają na nogi, Często rozumnych ludzi omamione Serca, twój powab goniąc, schodzą z drogi. — Choć nad głęboką stanęła otchłanią, W głębszej ufności nie zważała na nią. CVII Myślała o pokusach, o młodości Chłopca, sumieniu gderzącym nieznośnie, Zwycięstwie cnoty, małżeńskiej wierności, O don Alonsa *pięćdziesiątej* wiośnie… — Tę cyfrę muszę wpisać z konieczności; Nic z niej dobrego nigdy nie wyrośnie, Bo w każdej strefie, czy grzeje, czy chłodzi, W pieniądzach dobra, lecz — w miłości szkodzi. CVIII Rzecze ktoś: Razy *pięćdziesiąt* mówiłem Waćpanu — znak to, że go gniew unosi; Rzecze poeta: Wierszy ukropiłem *Pięćdziesiąt* — strach ci, że je wnet wygłosi; Bandę *pół-setni* zawsze obejdź tyłem; Miłość *pół-wieczną* prędko niemoc skosi, Ale że miłość u dam tanią ma być, Można za złotych *pięćdziesiąt* ją nabyć. CIX Julia chowała dla męża szacunek, Miłość i wierność; potrzebując rady, Wzywała wszystkich świętych na ratunek, By ślubny pierścień zbawić od zagłady, Oddała rozsądkowi posterunek W sercu i tocząc tak z duszą układy, Rękę Juana w swoją rękę wzięła Przypadkiem — myśląc, że własnej dotknęła. CX Potem bezwiednie wsparła się na drugiej, Co jej muskała kruczych włosów zwoje, I zda się, wiodła z myślami spór długi, Bo się odbiły w twarzy niepokoje. Nie miała Inez przed Bogiem zasługi, Że ostawiła tak razem — tych dwoje… Ona, co dawniej tak Juana strzegła… Moja by matka złemu zapobiegła. CXI Rączka, co rękę Juana pieściła, Lekko, lecz tkliwie wzmocniła ujęcie, Jak gdyby prosząc: „Weź, jeślim ci miła”. Chciała, ot, dotknąć tylko — wierzę święcie, Bo się platońska w niej myśl rozkwiliła, A gdyby inne myśli w tym momencie Powstały, to by odepchnęła przecie, Boć to jest zdrożna rzecz zacnej kobiecie. CXII Nie wiem, czy uścisk go rozgrzał jak trunek… Za to, co zrobił, winić go nie można: Wdzięczny na rączce złożył pocałunek, A potem myśląc, że to jest bezbożna Śmiałość, twarz odział w rozpaczny frasunek. — Miłość, gdy młoda jest, jest taka trwożna… Ona nie mogła krzyknąć, bo ją owił Jakby żar ognia i lica spąsowił. CXIII Poszło spać słońce; po niedługiej chwili Wstał żółty księżyc. W księżycu „złe siedzi”, A kto go nazwał „czystym”, ten się myli; Bo słońce, chociaż pół ziemi odwiedzi W dniu owym długim, co się z nocą sili, Ani połowy tych psot nie wyśledzi, Którym przez parę godzin jest przytomny Pyzaty księżyc, choć zda się tak skromny. CXIV Jest niebezpieczne tej chwili milczenie, Cichość, co daje duszy przepełnionej Moc odemknięcia się, a na uśpienie Już nie wystarczą nocnych muzyk tony. Blask, co jak srebro kapie na odzienie Lasów i rzuca czar na świat uśpiony, Wnika też w serce, spokój zeń wypłoszy, Potem otula je w półsen rozkoszy. CXV Julia siedziała na pół opleciona, Pół uchylając gorące uściski, A całym ciałem drżeli — on i ona. Sądziła jednak, że jeszcze niebliski Grzech, że w czas chłopca odepchnie od łona; A tu tak dobrze… w oczach takie błyski Rozkoszne świecą… a potem — ach! potem… Nie wiem — żałuję już, że piszę o tem. CXVI O Plato! Plato! W twej dzikiej doktrynie Wycięta ścieżka, co nią wiedzie szatan Do piekieł; bardziej twoje brednie winię, Gdy nimi serca miąższ bywa skołatan, Niźli stek baśni, co z bardonu płynie Romansopisów; tak, jesteś szarlatan I krasomędrek; niechajże cię chórem Okrzyczą! Jesteś ludzkości rajfurem. CXVII Głos Julii rozwiał się w westchnieniu, i tym Samym do dalszych zwierzeń się nie nadał; Z pięknych ócz zdrojem łzy trysły obfitym, Jakiś nieszczęsny traf jej cnotą władał. Ach, któż z nas kocha, nie głupiejąc przy tym? Jeszcze rozsądek w niej z pokusą gadał, Jeszcze wzdragała się, jeszcze siliła I „nie pozwolę” szepcąc — pozwoliła. CXVIII Skarby obiecał Kserkses nierozumny Temu, kto znajdzie dlań uciechy nowe. Iście, kto znalazł, mógł być bardzo dumny I wybrał skarbca co najmniej połowę. Ja jestem sobie wieszcz spokojno-umny, Lubię miłostki (rozrywką je zowę). Nie żądam uciech nowych, bo mi stare Zgoła wystarczą, byle trwały w miarę. CXIX Rozkoszy! Wspierasz ty sprawę miłosną, Lecz dla cię piekłu trzeba oddać duszę, Postanowienia czynię z każdą wiosną, Że nim rok minie, poprawić się muszę. Lecz cóż!… Westalskim myślom skrzydła rosną I ulatują. Tym razem się skruszę, Ni chybi; patrzaj, serce żalem łzawię I przyszłej zimy pewno się poprawię. CXX Tu niech mej czystej Muzie wolno będzie…. — Nie obawiajcie się, panny i panie, Już się nie potknie, wstyd mając na względzie, Ale licentia poetica w planie Wypracowanym niteczki rozprzędzie I choć zasłużył na poszanowanie Arystoteles i jego reguły, Przez kilka chwilek będę dlań nieczuły. CXXI Wolność tę oprę na błogiej nadziei, Że słuchacz szósty dzień czerwca, co treści Udzielił mojej wielkiej epopei, Bacząc na bohaterów tej powieści, Z zwykłego czasów toru wykolei I po nim zaraz listopad umieści. Był więc listopad; dzień nie pomnę który, Zresztą w powieści brak nie zrobi dziury. CXXII Dziś o czym innym; słodko jest, gdy schodzi Z księżycem bladym noc na modre morze… Śpiew słychać dźwięczny z gondoliera łodzi I wioseł plusk, jak rybek plusk w jeziorze; Słodko jest patrzeć, jak się gwiazda rodzi I słuchać wiatrów poszumu na dworze. Słodko jest, gdy się przegnie na niebiosa W fali kąpana tęcza krasnowłosa. CXXIII Słodko jest słyszeć kundysa szczekanie Zacne, jak w skowyt radosny się mieni; Słodko jest widzieć, że ktoś na spotkanie Wyjdzie, że oko mu się rozpromieni. Słodko, gdy ptaszki zbudzą na śniadanie, A uśpi burza. Słodko, gdy szepleni Pierwsze wyrazy dziecko, kiedy pszczoły Brzęczą, gdy słychać dziewcząt śmiech wesoły. CXXIV Słodkie jest winobranie, gdy się śmieją Bachusowego soku pełne grona Błękitne; słodko przed miejskich zawieją Uciech rzucić się naturze w ramiona; Słodko biednemu cieszyć się nadzieją, A ojcu pierwsze przycisnąć do łona Dziecię; żołdactwu bardzo słodkie łupy, Kobiecie zemsta, korsarzom okupy. CXXV Słodki jest spadek, a nadzwyczaj słodka Rzecz, gdy się z liczby żyjących wymaże Siedemdziesięcioletni wuj lub ciotka, Która „nam młodym” długo czekać każe Na schedę ani da zajrzeć do środka Skrzyni, a sama żyje jak Łazarze, Gdy nas tu Żydów opadają hurmy Wołając: „Zapłać, bo pójdziesz do turmy…” CXXVI Słodko laurowe zyskiwać wianeczki Krwią lub inkaustem; słodko, gdy ostudzi Serce swe gniewy; słodko miewać sprzeczki Z nieznośnym gościem, kiedy nazbyt nudzi; Słodkie jest wino z flaszek, piwo z beczki; Miło, gdy słabą istotę z rąk ludzi Wyrwiesz; gdy szkolną izbę uprzytomnisz, Co już nie pomni cię, choć ty ją pomnisz. CXXVII Lecz stokroć słodsza dla duszy i ciała Pierwsza namiętna miłość. Jako Ewa Po pierwszym grzechu większych nie zaznała Rozkoszy, tak gdy z wiadomości drzewa Uszczkniesz i wszystko już poznasz — bez mała, Dusza milszego nic się nie spodziewa Nad ów niebiański grzech, co tak jest mitem, Jak baśń o ogniu z niebiosów dobytym. CXXVIII Jest dziwne zwierzę, co się zwie człowiekiem, Co w sobie wszystkie zdolności kojarzy I popisuje się wszechstronnym stekiem Głupstw, i wystawia w kramach ku sprzedaży. Wiek nasz jest dziwów rozpuszczonych wiekiem, Gdzie każdy talent ma swoich handlarzy; Sprzedają prawdę, a gdy worek pusty, Z przekupniów prawdy robią się — oszusty. CXXIX Wszechstronność wdziera się w odkryć dziedziny; Geniusz, gdy mu się kieszeń wyjałowi, Przyprawia nosy, stawia gilotyny. Ten ci wybije zęby, ten odnowi… Race Congreve'a są nie bez przyczyny Lekiem przeciwnym całkiem — ospie krowiej, Gdy doktor starą niemoc leczy, nowy Zaród słabości zbierając u — krowy. CXXX Z ziemniaków da się wypiec (marna) bułka, Galwanizm trupom policzki wykrzywia, Lecz dziś przynosi większą korzyść: *Spółka* *Filantropijna*, co unieszczęśliwia „Gratis” umarłych — życiem. A zlicz kółka Maszyn, którymi się dziś ruch ożywia!… Rzekłem, że mała ospa wnet nas minie; Może też po niej i wielka zaginie. CXXXI Mówią, że wielka przyszła z Ameryki; Niechby z powrotem skrzydła ją poniosły. Ludność za gęsta — twierdzą statystyki, Przetrzebić warto krze, gdy się rozrosły. Zrobią to wojna, głód, mór, Angielczyki, Cywilizacji najdzielniejsze posły, Lecz nie wiem, czy ich prastare zarazy Od naszych nowych nie lepsze sto razy! CXXXII Wiek nasz patentem obdarza sposoby Na ciał zabicie, ale dusz zbawianie. Wszystko to dobrych zamiarów wyroby. Lampa Davy'ego, z którą się w otchłanie Spuszczając górnik czarne kruszy groby, Po Lodowatym spacer Oceanie Lub po Tombuktu — równe czynią straty, Jak pod Waterloo czyniły armaty. CXXXIII Człowiek — przyrody najdziwniejsze dziecię, Przerasta sądy, które o nim głoszą. Szkoda doprawdy, że w tym ślicznym świecie Rozkosz jest grzechem, czasem grzech rozkoszą… Nikt nie wie, gdzie go wir losów pomiecie; Sława i miłość w drodze go unoszą, Pnie się… a kiedy po promyku złotym Nadziei dojdzie… śmierć — jak wiesz — a potem… CXXXIV Cóż potem?… Nie wiem. Pewno nie wiesz i ty, Więc idź spać. — Ja zaś do mojej powieści. Był to listopad w dni dżdżyste obfity, Gdy już puch śniegów skalne turnie pieści, We mgle majaczą wierzchołków błękity, Jezioro głucho u brzegu szeleści, Pieniąc się wspina na skały niezłomne I spać o piątej idzie słońce skromne. CXXXV Była to „gruba” noc — jak mówią stróże — Bez gwiazd, księżyca. Wiatr północną stroną Wył, na kominkach snop iskier ku górze Strzelał. Przy ogniu, pomnę, siada grono Rodzinne… Lubię takie ognie duże, Jasne jak niebios nieschmurzone łono; Lubię przy ogniu sieść, gdy pracy zbędę, Lubię ostrygi, szampan i gawędę. CXXXVI Północ. Już doña Julia głową w puchy Wtuliła, pewnie śpiąc. Wtem niespodzianie Powstał zgiełk zdolny wzruszyć śpiące duchy Umarłych, gdyby na świętych wołanie Nie byli wstali, jak śród zawieruchy W dniu ostatecznym każdy z nas powstanie. We drzwi ktoś pięścią tłukł i z wielu krtani Wychodził okrzyk: „Pani! Otwórz, pani!” CXXXVII „Czy pani słyszy?… Pan wraca! Mój Boże! I wlecze z sobą prawie pół Sewilli! Słyszał kto kiedy o takim potworze? Czuwałam, ale tak nas zaskoczyli… Trzeba otworzyć drzwi — weszli w podwórze, Już są na schodach — będą tu w tej chwili, A jak go znajdą… Jezu! i wywloką… Niech skoczy!… Okno nie *bardzo* wysoko”. CXXXVIII A don Alonso kroczył rozjuszony, Za nim przyjaciół, sług, pochodni siła. Większość gromady miała także żony, Toż była dla nich gratka bardzo miła Przerwać sen słodki damie rozmarzonej, Co może męża świątnicę kaziła. Przykład niewiary zaraża jak dżuma: Przebaczysz, druga z grzechem się pokuma. CXXXIX Nie wiem, jak i skąd takie podejrzenia Mogły się w głowie Alonsowej zrodzić, Lecz jawnie dowiódł szlachcic z urodzenia, Że się nie umie z damami obchodzić, Kiedy znienacka i bez ostrzeżenia Śmiał do sypialni żony sejmik zwodzić, Zganiać lokajów z mieczem i pochodnią, By dowieść rzeczy… brrr… która jest zbrodnią. CXL A biedna Julia — niby przebudzona (Uważ: nie mówię, że sen był udany), Zaczęła wzdychać, łkać, prężyć ramiona… Wtedy Antonia, której spryt był znany, Wzburzyła pościel, jak gdyby to ona Powstała z łóżka; miała snadź swe plany, Gdy chciała dowieść w tej chwili naglącej, Że pani spała przy boku służącej. CXLI Więc Julia-pani przy Antonii-służce Leżały, jak dwie babie, pełne trwogi, Mniej przed wampirem, co się we krwi pluszcze, Niż przed żołdactwem z sąsiedniej załogi. Tak przytulone na jednej poduszce Przemęczą całą noc obie niebogi, Póki nie wróci wierny mąż. O świcie Wołając: „Otóż mnie masz, moje życie!” CXLII Wreszcie głos Julia z piersi wydobyła: „Na Boga! mężu, czy cię szał ogłupił? Co to ma znaczyć? Bogdajbym nie żyła, Nimeś mnie biedną na ofiarę kupił! Po co tu przyszła ta zgraja opiła? Czyś się szaleju najadł, czyś się upił?… Ja bym umarła, niżbym cię oszukać Miała… tak — szukaj!” Mruknął: „Idę szukać”. CXLIII Szukał — szukali — weszli do alkowy, Zajrzeli do szaf, komody i biurka, Znaleźli parę pończoszek, balowy Trzewik, wstążeczki, sznurki, szlarki, piórka I wszystko, czego do strojenia głowy I lic używa każda Ewy córka; Zrąbali lustra, stoły, krzeseł parę, Pokłuli sofy, dywany, kotarę. CXLIV Pod łóżko oczy puścili na zwiady; Znaleźli coś — lecz nie to, czego chcieli. Otwarłszy okno badali, czy ślady Jakie na piasku są — nic nie ujrzeli, Więc popatrzali na się, jakby rady Wzajem szukając — a żaden z mścicieli (Psychologiczna to dla mnie zagadka) Nie śpieszył — w *łóżku* poszukać gagatka. CXLV Śród tego nie spał języczek jejmości: „O tak, szukajcie — wołała — nie bronię, Wyczerpcie cały zapas krzywd i złości. Na toż mi przyszło, nieszczęśliwej żonie! Na toż w jagnięcej cierpiałam cichości, Żeś mi łeb stary kołysał na łonie?… A! — już za wiele — to obelga krwawa; Jeszcze Hiszpania jest i żyją prawa. CXLVI Tak, don Alonso, mężem być przestajesz; Nie wiem, czyś nawet był kiedy mężczyzną… Masz lat pięćdziesiąt, staruszkiem się stajesz, Czyliż się zgadza z poważną siwizną Zazdrość? Mądrze to? O, czemu mi krajesz Serce, haniebną je naznaczasz blizną? Niewdzięczny zdrajco, krzywdzisz mnie niegodnie! Jak śmiesz anioła posądzać o zbrodnię?… CXLVII Na tom, jak jaka pustelnica dzika, Praw się płci mojej i wieku wyrzekła? Na tom starego wzięła spowiednika, Od którego by wnet inna uciekła, A i ten w cnocie mojej nie wytyka Plam, tak ją czysta białość już powlekła. On nie chciał wierzyć, bym zamężna była… Cóż byś rzekł, gdybym z trwogi poroniła?… CXLVIII Na toż ci dotąd oszczędzałam rogów I na kortejów nie patrzałam wcale? Nie wychodziłam prawie z domu progów, Chyba na walkę byków, mszę i bale, A wielbicieli — aż wstyd mi… jak wrogów Precz odpędzałam w niewinności szale. Na toż to hrabia O'Reilly jenerał, Co zdobył Algier, życie dla mnie sterał?… CXLIX Czy to uległam, gdy muzyk Cazzani Chciał moją stałość zmiękczyć nutą tkliwą? Czy mnie nie nazwał Włoch, książę Corniani, Jedyną w państwie kobietą cnotliwą? A — policz książąt z Rosji i Brytanii!… Książę Krepkijew, na którego krzywo Spojrzałam, umarł; dla mnie się z rozpaczy Książę Caffehouse zabił… (zapił raczej). CL Czyż nie łazili za mną dwaj biskupi, Don Fernan Nunez i hrabia Ikary?… Taką to żonę wierną krzywdzisz?… głupi! Czy dziś na nowiu księżyc? Czy to czary? Dobrze choć, iż się na tym tylko krupi; Że mnie nie bijesz, by dopełnić miary Tyraństwa. Ha! ha! Pocieszne figurki! Dobyli mieczów i odwiedli kurki. CLI Więc się twój nagły wyjazd skończył na tem? Po toś pojechał do jakiegoś kupca Z tym hersztem zbirów — panem adwokatem, Co wystrychnąwszy się tutaj na głupca Tak mądrze patrzy! Oj! Godzieneś batem Dostać, a bardziej ten pan — pozwo-róbca, Bo nie z miłości dla mnie ni dla ciebie W skandalach, gdzie się da, jak w śmieciach grzebie. CLII Może sądowne chce zrobić zajęcie? O proszę, proszę, jestem bardzo rada; Mąż przygotował wszystko na przyjęcie: Tu jest atrament, pióro, niech pan siada, Rachuje, pisze, przykłada pieczęcie… Mąż mój zapłacił — niech pan kąty zbada; Lecz my w negliżu — niech się straż nie tłoczy!” Antonia jękła: „Wydrapię im oczy!” CLIII „Czegóż stoicie? Szukajcie, a śmiele! Tu jest przedpokój, tu salon, alkowa, Tu sofa, krzesła, kanapy, fotele, Piec… może w piecu kochanek się chowa! Ale ja chcę spać, moi przyjaciele; Szukajcie cicho — bo mnie boli głowa; A jeżeli gdzie przydybiecie gaszka, Zbudźcie mnie! Będzie i dla mnie igraszka. CLIV Teraz, mój panie, gdyś już na manowiec Wszedł i na cnotę mą miotasz pociski Ku własnej hańbie, bądź łaskaw i powiedz, Kto jest twój rywal? Daleki czy bliski Znajomy? Szlachcic? Kawaler czy wdowiec? Przystojny? Młody? Wysoki czy niski?… Mówże! A gdy już mą dumę tak łechcesz, Wiedz, że się może stać to, czego nie chcesz. CLV Może sześćdziesiąt ma lat? — dla mężatki Za stary — zwłaszcza gdy mąż taki młody! Nie zabijaj go — za twardy na jatki (Och! och! Antonia, daj mi szklankę wody!). Lecz czegóż płaczę? Czyż nie jestem matki Swej córką? Szkoda mych łez i urody. Nie spodziewałaś się, matko kochana, Że się dostanę — biedna — w moc tyrana… CLVI Czy-ć o Antonię zazdrość, mężu tkliwy? Widziałeś, jak jej przytuliłam skronie Do piersi, gdyś wpadł i twój obelżywy Zastęp. Ha! Szukaj, bezwstydny — nie bronię; A bądź drugi raz bardziej litościwy I z całą bandą wstrzymaj się na stronie, Byśmy się mogły przyzwoicie przebrać, Gdy towarzystwo takie ma się zebrać. CLVII Skończyłam — więcej nie powiem, mój panie, A co wyrzekłam, to jest cicha skarga Na barbarzyńskie twe postępowanie, Które bezbronną cnotę w błocie szarga. Sumienie zada ci kiedyś pytanie: Dlaczegoś skrzywdził… i tak ci zatarga Duchem, że niechaj ratują niebiosa!… — Antonia! Podaj mi chustkę do nosa.” CLVIII Umilkła — wsparła na poduszkach głowę, W spłakanych oczach pałała źrenica, Jak zza łez nieba ognie piorunowe. Jedwabne, czarne warkocze na lica Spadłszy welonem, ledwo przez połowę Kryły ramiona jasne jak księżyca Białość; na pół się rozchyliły wargi I serce biło głośniej — pełne skargi. CLIX Gdy don Alonso stał w sromie głębokim, Antonia wściekła biegała po sali, Podniósłszy nosek, nicestwiła wzrokiem Pana i za nim stojących wasali, A nikt się smutnym nie cieszył widokiem Prócz adwokata, co widział już w dali Proces — i nie dbał o przyczynę sprzeczek, Byle z tej racji napełnił woreczek. CLX Wietrząc, nos podniósł w górę, oczy zmrużył I tak Antonii poruszenia śledził. Snadź się w nim bardzo duch podejrzeń burzył. O dobre imię cudze się nie biedził. O młodość nie dbał, powabom nie służył, Byle z szumowin procesik wycedził; Przeczeniom wiary nie dawał prócz w śledztwach — Gdy na fałszywych wsparto je świadectwach. CLXI Don Alons — rzekłem — zasromany wszytek Stał i doprawdy pocieszną miał minę, Kiedy zajrzawszy do najskrytszych skrytek, Sponiewierawszy młodą kobiecinę, Odkrył wstyd tylko swój, a na dobitek Żona, do gniewu znalazłszy przyczynę, Słowa piekącym zaprawiła jadem, I łając, szydząc, sypała jak gradem. CLXII Zatem bąknął coś na kształt przeproszenia, A tu się płaczu odezwały dzwony; Zapowiedź spazmów, która się odmienia.. Z kolei w mdłości — płacz nieutulony, Drgawki i inne podobne zachcenia. On wspomniał sobie portret Joba żony, A w perspektywie ujrzał szwagrów, ciotki… I chciał swej twarzy nadać wyraz słodki. CLXIII Miał coś rzec, raczej znów bąknąć boleśnie, Ale Antonia do wymysłów skora, Kowadło mowy odcięła mu wcześnie Od młota, mówiąc: „Wyjdź pan! Pani chora, Wyjdź pan, bo skona!” On mruknął: „Niech sczeźnie!” A już minęła do gadania pora, Więc spojrzał jeszcze na nią, już ze łzami, I nie wiedząc jak — znalazł się za drzwiami. CLXIV Z nim wyszedł jego posse comitatus, Adwokat wprawdzie nie bardzo się kwapił, Lecz go Antonia gniewna na kształt gratu z Izby wypchnęła. Widocznie go trapił Ten nagły w czynach Alonsa hiatus, Co się mógł skończyć źle; gdy tak się gapił, Wszystek nad sprawą zadumany walną, Drzwi mu zamknęła przed twarzą legalną. CLXV Klucz obróciła — wtedy… o boleści! O grzechu, wstydzie, o, wy, białogłowy! Możecież czyniąc tak, nie stracić cześci? Czy nie ma za to kary dość surowej? Czy się przy cnocie radość nie pomieści? O! Niech wypowiem gromiącymi słowy Czyn, co się w piersi oburzeniem wtłoczył… Z łóżka — półżywy — Juanek wyskoczył. CLXVI Skąd się wziął? nie chcę domysłami psować Mózgu — w kronikach nie znalazłem wzmianek. Młodziutki, gibki, potrafił się schować Zwinąwszy w kółko jak ten obwarzanek, A niepodobna już chyba żałować, Że wy łóżku mało nie umarł Juanek; Bo lepiej dać się udusić dziewczynie Niż być, jak Clarens, utopionym w winie. CLXVII Po wtóre — nie żal mi, gdyż uniesienie Wwiodło go w czyny, co się sprzeciwiały Prawu, których się wzdryga przyrodzenie; — Nie mówię — starszy ktoś! Lecz chłopiec mały… Ha! Trudno. Szesnastoletnie sumienie Nie czuje zgryzot tych, co wiek zgrzybiały, Kiedy rachując złe i dobre kreski, Widzi po diablej stronie — diable zyski. CLXVIII Opowiadają żydowskie kroniki, Że gdy król Dawid był już śmiercią siny, Gdy nie pomogły pigułki, kleiki, Plastr przyłożono mu z młodej dziewczyny I skoczył raźno jako rybka z rzeki, I ozdrowiał król Dawid tej godziny… Snadź doktor ów plastr odmiennie przyłożył, Bo Juan dusił się, gdy Dawid ożył. CLXIX Cóż? Don Alonso, choć zakończył łowy, Wróci, gdy zbrojne odprawi sąsiady. Antonia znów szła po rozum do głowy, Ale na próżno — nie było już rady, Żeby obrócić wniwecz atak nowy. Zresztą na niebie błąkał się już blady Cień dnia; w omdleniu Julia głos traciła I do ust jego usta przytuliła. CLXX On ją całując czule, dłonią małą Odgarniał z czoła czarnych włosów sploty, I tak już pili miłość piersią całą, Że nie spłoszyłyby ich armat grzmoty! Aż cierpliwości Antonii nie stało… „Chodź pan! Chodź! Nie czas teraz na pieszczoty — Szeptała zlękła i zła — tu alkowa, Niech się pan prędko do alkowy schowa. CLXXI Dla tych czułości lepszą noc znajdziecie. — Kto panu zgadnąć pomógł, skąd wiatr wieje? Diabeł sam wiedział o waszym sekrecie. Dobrze wam śmiać się, ja cała truchleję. Czy to czas gruchać? O zakład idziecie? Jeszcze minuta, a krew się poleje. Ja mogę służbą, on życiem przypłacić, A pani, pani… jeszcze więcej stracić. CLXXII Gdyby mężczyzna jeszcze, jak się godzi, Dwudziestopięcioletni… (Ach! Uparty Dzieciak) — ale tu co? — Pani się zwodzi Sama; z własnego gustu stroi żarty, Chodźże, na miłość boską — pan nadchodzi! Tam, prędzej — prędzej — gdzie pokój otwarty… Och! Byle przetrwał, aż się dzień rozjaśni. Tak — dobrze. — (Proszę, Juanku, nie zaśnij!)” CLXXIII Wszedł don Alonso, bez świadków tym razem, I pokojówka swadę swą przerwała, Chciała coś mruknąć, pan jednym (wyrazem Rzekł: „Wyjdź!” — więc, rada nierada, musiała. Nie uszła wprawdzie jeszcze zdrada płazem, Lecz cóż pomoże, choćby i została? Przeto zerknąwszy skośnym oczu migiem, Obcięła świeczce knot — i wyszła z dygiem. CLXXIV On milczał; potem, jakby się do winy Przyznając, rzekł coś i z rozsądkiem sprzecznie Zaczął tłumaczyć nocne odwiedziny… Nie ma co mówić: obszedł się niegrzecznie Z małżonką! — Wprawdzie miał pewne przyczyny, Lecz je wyłuszczać bliżej — niebezpiecznie. Zatem retora sztuką z przyczyn skutki Wywodził w mowie, którą zwą „ogródki”. CLXXV Julia milczała, chociaż w tę obronę Miała ochotę wtrącić swoje „ale”, Bo żona, która zna najsłabszą stronę Męża — zaraz go powstrzyma w zapale I argumenta skłóci wyuczone Jednym zarzutem, choć kłamliwym wcale. Trzeba być tylko w zdaniu pełną buty, Za jeden zarzut oddać trzy zarzuty. CLXXVI Miała swe „ale” Julia — bez wątpienia, Bo o Alonsie i Inezie głucha Wieść się błąkała. Może głos sumienia Milczeć jej kazał… Nie — bo go nie słucha Kobieta, gdy ma krzywdę do pomszczenia. Raczej nie chciała synowskiego ucha Ranić; nie wiedział Juan, że są plamy Na nieskażonym dlań honorze mamy. CLXXVII Był jeszcze jeden powód, więc już dwoje: Mąż jej Juana najmniej podejrzewał, I dziś, kiedy wpadł na żony pokoje, Nie wiedział, jaki zdrajca tam przebywał. Chciał dać zazdrości wyraz — zresztą swoje Domysły w głębi własnej duszy skrywał. Więc na Inezę teraz mowę zwrócić Było to — gacha w ręce męża rzucić. CLXXVIII W tych delikatnych rzeczach starczy słówko; Milczenie lepsze, bo dowodzi „taktu” — Choć wyraz ten jest istną łamigłówką, Biorę go dla dotrzymania kontraktu Rymowi — „takt” jest kobiecie wskazówką, Jak mówić, aby nie wymienić faktu. Lube istoty! Kłamstwo u nich tanie I nic nie zdobi ich tak jak udanie. CLXXIX Jakże nie wierzyć, kiedy się zapłonią… — Ja bo wierzyłem zawsze. Na nic sprawa, Gdy zaczepiony chcesz tą samą bronią Bić; nawał słów cię zaleje jak lawa, A gdy utracą dech, westchnienia ronią, Chyląc wilgotne oczy, w których stawa Para łez… Wtedy ty: „Masz, duszko, rację” — Rzeczesz — a siadłszy, siadłszy — jesz kolację. CLXXX Skończył i błagał o łaskę skruszony. Udobruchana pół — pół jeszcze łając, Julia warunki kładła, jakich żony Kłaść nie powinny, nawet odmawiając Pieszczot; on zaś jak Adam wypędzony Z raju stał, próżnym żalem się kajając, Wreszcie już spełniał naznaczoną karę, Gdy wtem… potknął się o — trzewików parę. CLXXXI Para trzewików… cóż to? rzecz niezdrożna!… — Gdyby trzewiki były z damskiej nogi, Lecz — w sercu czuję nagle ostrze rożna, Te — były męskie!… Ujrzał je, z podłogi Porwał… O sprawo kobieca, bezbożna! Pulsy mi dzwonią z gniewu, zęby z trwogi… Don Alons zbadał, jakiego są kształtu, I wszystkie nerwy w nim krzyknęły: „Gwałtu!” CLXXXII Wybiegł, by ostry miecz przynieść na wroga, Julia tymczasem wpadła do alkowy; „Uchodź, Juanie! O, prędzej! Na Boga! Uciekaj — nie mów już nic — nie trać głowy — Wejdź w ten korytarz — wiesz, którędy droga — Tu od ogrodu klucz — uchodź — bądź zdrowy — Prędzej — Alonso powraca — daj usta — Luby — idź — jeszcze mrok — ulica pusta”. CLXXXIII Była to, przyzna każdy, dobra rada; Szkoda, że przyszła nieco poniewczasie. Trudno, podatki takie los nakłada, Dla doświadczenia każda przykrość zda się. Juan chciał rzucić prędko dom sąsiada I już drzwi dopadł w wielkim ambarasie, Wtem wbiegł w szlafroku Alons; gniew mu palił Lica — więc Juan stanął, pchnął, powalił… CLXXXIV Dzielne było natarcie. Światło zgasło. Antonia wrzasła „gwałtu!”, pani — „gore!” Lecz nikt ze służby nie wszedł na to hasło. Alonso wołał: „Życie jej odbiorę!” Juan odpowiedź dał, aż w krzyżach trzasło, I krzyczał, bowiem płuca miał niechore. Choć młody, bił jak Tatar, bez pamięci, Bo męczennikiem zostać nie miał chęci. CLXXXV Miecz (razem z pochwą) na ziemię się stoczył I zapaśnicy poszli na kułaki. Szczęście, że Juan żelaza nie zoczył, Bo mając w żyłach krew nie jak prostaki, Może by ostrze w krwi Alonsa zbroczył I wyprawił go na niebieskie szlaki. O, strzeżcie mężów i kochanków głowy, By z was nie stały się — podwójne wdowy. CLXXXVI Alons chciał wroga ramiony obwinąć, Juan się szarpał, bo w nim dusza marła, Krew (szczęściem z nosa) już zaczęła płynąć; Wreszcie zaciekłość się wysiłkiem zżarła, Zadał cios, który nie mógł celu minąć, Witem się ostatnia zasłona rozdarła… Uciekł jak Józef, do którego zwłaszcza Tym był podobny, że uciekł bez — płaszcza. CLXXXVII Nadbiegła służba, hałasem zbudzona, Ujrzała widok, co oczy odpychał: Antonia w spazmach, a Julia zemdlona, Alons, oparty o drzwi, ciężko dychał, Na ziemi reszta bielizny splamiona Krwią, której strumyk zaledwie wysychał. Juanek dopadł furtki, klucz obrócił I niegościnny dom chyłkiem porzucił. CLXXXVIII Tu się pieśń kończy. Mamże jeszcze śpiewać, Jak Juan, odzian tylko nocy mrokiem (Co takich zbrodni nie powinna skrywać), Wstydliwym bardzo wrócił do dom krokiem?… Skandal ten, jak się możecie spodziewać, Z babskich języków wypłynął potokiem; O rozwód podał don Alonso wściekły — Angielskie pisma wiele o tym rzekły. CLXXXIX Kto by chciał dotrzeć aż do jądra sporów, Poznać protesty, repliki, petyta, Imiona sędziów i prokuratorów, Woźnych i świadków — niech wie, że obfita Literatura o tym jest i zbiorów Kilka, z których się każdy mile czyta; Najlepiej jednak badaczy z tą sprawą Obezna Gurney w dziełku in 8-vo. CXC Doña Ineza, by w głuchej otchłani Pogrążyć jeden z największych skandalów, O jakich słychać nie było w Hiszpanii Od ostatniego najazdu Wandalów, Złożyła (pewno nie bez skutku) w dani Pud gromnic Marii, koicielce żalów, I po naradzie dam, najlepsza z matek Wsadziła syna w Kadyksie na statek. CXCI Postanowiła, aby wszystkie kraje Europy zwiedził i na każdym dworze Poprawiał szorstkie swoje obyczaje. Do Włoch i Francji miał jechać przez morze (Morska przejażdżka lekarstwem się staje). — Julię w surowym zamknięto klasztorze. Poszła w milczeniu, pełna smutnych myśli, Które ten oto list najlepiej skreśli: CXCII „Więc, to już koniec? Wybierasz się w drogę… To dobrze — mądrze — choć stąd dla mnie świeże Smutki — do twego serca już nie mogę Praw rościć; swoje dałam i w ofierze Znów dam; grzech jeden plami mnie, niebogę: Zbyt cię kochałam!… Jeśli na papierze Są plamy… O! nic — wierz mi — nic nie znaczą, Oczy me palą się, drżą, lecz nie płaczą. CXCIII Kochałam, kocham cię i z tej przyczyny Straciłam cnotę — ludzie mną wzgardzili I Bóg — przecież swej nie żałuję winy, Tak mi jest droga pamięć lubej chwili. Nie mówię chełpiąc się jak heroiny… Nie tak mnie ludzie ostro osądzili Jako ja sama; piszę, bo się smucę… O nic nie proszę, nic ci nie zarzucę. CXCIV Miłość mężczyźnie nie jest życiem całym — Dla kobiet miłość — jedyne istnienie. Jemu być wolno ambitnym i śmiałym, Zdobywać sławę, majątek, znaczenie, Napełniać serce rozkoszą i szałem, Każda u niego trudność w jednej cenie, On wszystkie dobra ma — kobieta jedno: Kochać i kochać, i być zawsze biedną! CXCV Ty pójdziesz dalej w rozkoszy i dumie, Kochając będziesz kochany; mnie smutnej Nic nie zostało na ziemi — nic tu mię Nie czeka, chyba wstydu chleb pokutny… I wstyd przeżyję — ale nie przytłumię Wspomnienia chwili szczęścia — niepowrótnej… Więc bądź zdrów! Przebacz mi! Kochaj mnie! — A! Nie! Skądże to słowo dziś?… Lecz niech zostanie. CXCVI Pierś moja chora dziś i jak podcięta Bólem, a jednak skupiam resztki ducha Duch mój już milczy, a krew jeszcze wzdęta Jak morze, kiedy milknie zawierucha. Kobiece serce mam — wszystko pamięta, Ale jednego tylko dźwięku słucha; Jako się igła do bieguna kręci, Tak mi drży serce do twojej pamięci. CXCVII Rzec już nic nie mam, a jeszcze mnie siła Jakaś wstrzymuje; nie wiem, czy położę Pieczęć… lecz trzeba, bym kielich spełniła, Dola ma gorszą chyba być nie może!… Gdyby zabijał żal, już bym nie żyła; Że biednych mija śmierć — tego się trwożę, Więc muszę jeszcze żyć po tym pogrzebie Szczęścia — kochać cię, modlić się za ciebie”. CXCVIII Na złotobrzeżnym ten list był pisany Welinie kruczym piórem; kiedy kładła Pieczęć i w kroplach spadał lak rozgrzany, Z jej oczu ani jedna łza nie padła, Choć ręka trzęsła się; lak był różany, Motto: Elle vous suit partout (w nim odgadła Los swój) — wyryte w pieczątce z karniolu Nad słonecznikiem rzniętym w białym polu. CXCIX — Taki był debiut Juana. Którędy, Raczej „czy” powieść poprowadzę dalej, To już publiki jest rzecz; ona błędy Oraz zalety rozważa na szali, Piórem na czapce wieszcza są jej względy (Choć i nagana nie zaraz opali Skrzydła poecie), więc jeśli łaskawie Osądzą, za rok znów się z pieśnią zjawię. CC Moje poema, które się w epiczne Przedzierzga — na ksiąg dwanaście rozłamię, Opiszę wojny, miłości rozliczne, Lądy i morza — a w niczym nie skłamię. W tece mam już trzy epizody śliczne, Pokażę także piekło w panoramie, Stylem w dziedzictwie wziętym po Homerze, Bo — do epicznych poetów należę. CCI Wszystko w odstępach stosownych rozmieszczę, Z Arystotelem pragnąc żyć w przyjaźni, Którego prawom poddają się wieszcze I wstają wielcy ludzie albo — błaźni!… Biały wiersz lubią — ja się rymem pieszczę, Kto mistrz, narzędziem włada bez bojaźni. Mitologiczną nową maszynerię Mam — i bohaterstw prześliczną scenerię — CCII Nieznany zwłaszcza szczegół wytknąć muszę, Co mnie wyróżnia od epicznej braci. I tu przewaga — jest przy mnie, jak tuszę. Blask mych cnót przy tej na sile nie straci, A kwestię ważną nadzwyczaj poruszę. Oto: zbyt kraszą wszystko — myśl się schwaci, Nim przez labirynt bajek przejdzie żywa — Moja zaś powieść cała jest prawdziwa. CCIII Kto o tym wątpi, niechaj spojrzeć raczy Na dzieje w jednym z tradycją ujęciu, Dzienniki, w których prawdy się nie paczy, Opery w aktach trzech, komedie w pięciu, A bohatera przyszły los obaczy (Ja też nie stanę w wielkim przedsięwzięciu), Zwłaszcza że pomni, kto żyje w Sewilli, Jak się na scenie oń szatani bili. CCIV Jeżeli kiedy zniżę się do prozy, To poetyckie napiszę reguły, Przewyższające wszystkich reguł grozy. Jeżeli na nie wieszcz nie będzie czuły, To jego Muzę wpakuję do kozy — Ekstraktem myśli okraszę bibuły; Nazwę swe dzieło: Longin o pijaństwie, Czyli: Poeta królem w rymów państwie. CCV Wierzaj w Drydena, Pope'a i Miltona, Nie wierz w Wordswortha, Coleridge'a, Southeya; Szkapa pierwszego cała rozemdlona, Southey wodnisty, Coleridge się upija, Crabbego Muza jest niedościgniona, Za to nie zawsze Campbellowi sprzyja. Słów Rogersowi nie kradnij spod pióra I nie romansuj z Muzą IMci Moora. CCVI Więc: nie pożądaj Muzy Sotheby'ego Ani Pegaza, ani żadnej rzeczy, Która jego jest; nie mów fałszywego Świadectwa jak „ktoś”, co mi nie zaprzeczy, Pisać masz wedle przykazania mego — To jest krytycyzm. To uczeń na pieczy Mając, przed rózgą moją niech zna respekt, Bo na Bóg żywy!… wyrządzę mu despekt. CCVII Gdyby ośmielił się ktoś rozpowiadać, Że propaguję niemoralność grzeszną, Niechaj nie krzyczy, nim rózgą okładać Zaczną; niech czyta jeszcze raz — nieśpieszno, A o powieści mej nie będzie gadać, Że niemoralną jest, chociaż ucieszną. Zresztą w dwunastej pieśni wam pokażę, Dokąd prawdziwi wędrują zbrodniarze. CCVIII A gdyby, mimo żem tak się z nim porał, Przeczył, że jest w niej dydaktyczne znamię; Gdyby już błąd mu tak w mózg się zaorał, Iżby rozumiał ciągle, że go mamię, Krzycząc jak ślepiec: „Nie widzę, gdzie morał”… To — gdyby ksiądz to był, rzekłbym, że kłamie, Gdyby zaś to był żołnierz albo krytyk, Rzekłbym mu grzecznie: „Jesteś pan… polityk”. CCIX A teraz nagródź mnie oklasków grzmotem I pomnij, com tu rzekł o moralności — Kraszę tę brzydką rzecz poezji złotem, Tak dzieciom dają bawidełka z kości, Gdy się im ząbki kłują — a wiedz o tem, Że mam pretensję do poetyczności; Lecz aby krytyk nie miał na mnie chrapki, Przekabaciłem „Przegląd” mojej babki. CCX Posłałem „prośbę” do wydawcy w liście, On mi odwrotną pocztą złożył dzięki, Zaraz artykuł palnie — oczywiście. Lecz gdyby Muzę moją wziął na męki I zawiódł, choć przyrzekał uroczyście… I przeczył, że coś wziął z ręki do ręki, Miodowe słówka na żółciowe mieniąc… — Krzyknąłbym zaraz, że wziął gruby pieniądz. CCXI Sądzę — w tym świętym związku mogę pożyć Długo, pod jego skrzydłami na walne Czekać natarcie i czekając, trwożyć Pisma codzienne, miesięczne, kwartalne. Nie myślę wcale klientów im mnożyć… Trudneż to, kiedy są „niepoczytalne”. A „Edynburski Przegląd” i „Kwartalny” Na krnąbrnych wieszczów mają sposób walny. CCXII Non ego hoc ferrem callida juventa Consule Planco — tak Horacy rzecze; I ja tak rzekę; niech słuchacz pamięta, Że to już szósty czy siódmy rok ciecze, Odkąd rzuciłem kraj; dziś mnie ma Brenta, Wtedym był gotów iść na gołe miecze, Gniew u mnie jawny był, bom go nie chował, Gdy Jerzy III w Brytanii panował. CCXIII Dziś mi w trzydziestym roku włos siwieje (A gdy o dziesięć lat jeszcze podrosnę, Chyba peruką łysinę odzieję), W sercu ustały już bicia miłosne, Już mnie nie nęcą walki ni turnieje. Strwoniłem lato, ach! jeszcze na wiosnę, Przepiłem życia procent i kapitał, Sam bym się o hart duszy już nie pytał. CCXIV Nigdy już — nigdy jako deszcz majowy Moc wrażliwości serca nie ochłodzi, Choć z woni, świateł i barw ciągle nowy Urok i nowe uczucia wywodzi, A potem w sercu niby skarb miodowy Składa; sądzisz-li, że się nimi słodzi Miód serca?… Gdzież tam! Wszak to w duszy twojej Jest moc, co słodycz miodnych soków dwoi. CCXV Nigdy już — nigdy, o nigdy, me serce, Nie będziesz gwiazdą moją, mym wszechświatem… Dawniej me wszystko, dziś ze mną w rozterce, Nie będziesz wonnym ciała mego kwiatem. Ułudy znikły i dziś w poniewierce U ciebie czułość… A ja?… Co też na tem Straciłem? Owszem, nabyłem rozumu, Dziw, że nie uciekł od żądz głośnych szumu. CCXVI Minęły dni mej miłości… ostatnie! Śliczne dziewice, mężatki, ba! wdowy Już nie zachwycą mnie, nie wciągną w matnię, Słowem — zaczynam sposób życia nowy; Przestaję wierzyć w dzielne dusze bratnie, Wina się zrzekam na rozkaz surowy Doktora; stanę się mrukliwym gderą… Lecz mieć namiętność muszę — będę sknerą. CCXVII Ambicja była mym bogiem — dziś kona Przed ołtarzami Uciech i Boleści… O! Jeszcze noszę ja po nich znamiona I o znikomej ich rozmyślam treści, Mówiąc, jak głowa śpiżowa Bakona: „Czas jest, czas był i czas minął.” — Trzydzieści Mam lat — a życie moje już jałowe… Serce spaliłem w żądzy, w rymach głowę. CCXVIII Jakiż cel sławy?… Na cetnar bibuły Przelać przez pióro inkaustu pół beczki! Dla niej się ludzie pną w górę jak muły, A w górze często nie ma dróg ni steczki — Dla niej się żołnierz krwawy, mówca czuły Staje, wieszcz trawi noc przy blasku… świeczki, Gdy oryginał przedzierzgnie się w marę, Zostanie imię, portret, ciżmy stare… CCXIX Czym są nadzieje? Król Cheops przed laty Posłał pod chmury piramidy dumny Szczyt, chcąc swą mumię zbawić od zatraty I wwieść swe imię w poczet wieków tłumny. Lecz świętokradcza dłoń rozbiła kraty Grobu, powieki otworzyła trumny… O! Nie stawcie mi głazów na mogile, Kiedy Cheopsa grobowiec legł w pyle. CCXX Bo ja prawdziwą filozofię cenię I często taka myśl mi w duszy dzwoni: Śmierć przyjdzie w porę po każde stworzenie; Skosi i ciebie, jak bodiak na błoni; Młodość nie przeszła ci niepostrzeżenie, Choćbyś odzyskał ją, znowu się strwoni, Więc dziękuj gwiazdom, że ci dobrze w świecie, Bibliję czytaj i myśl o kalecie. CCXXI Na tym więc, luby czytelniku, stajem — A teraz ja, wieszcz, co te rymy składam, Za rękę ściskam cię starym zwyczajem I uniżony sługa — do nóg padam. Spotkasz mnie; jeśli polubim się wzajem, Z tajniejszych myśli ci się wyspowiadam. Inaczej — przestań na tej okruszynie… — Niechby tak każdy czynił, jak ja czynię. CCXXII „Poezjo moja! Lutni mojej szumie! Rzucam cię w wodę — płyń, gdzie cię poniesie, A jeśli jaki człowiek cię zrozumie, To się i moje imię przez to wzniesie”. Gdy kto Southeya czyta, a rozumie Wordswortha, toć i mnie pobawić chce się… — Cztery te pierwsze wiersze to intruzy Niepożądane z Southeyowej Muzy. — Pieśń druga I Wy, co chowacie młodociane kwiatki Hiszpanii, Francji, Anglii, Portugalii, Nie szczędźcie rózeg na niesforne dziatki; Rózga bolesna, morał w nich utrwali. Oto najlepszej wychowanie matki W przypadku, któryśmy właśnie poznali, Chybiło, odkąd sposobem zbyt dziwnym Naiwny chłopiec stał się nienaiwnym. II Gdyby go dano do elementarnej Szkółki, do klasy czwartej albo trzeciej, W pracy oskromniałby chłopiec figlarny; Szkoła ma w Anglii wielki wpływ na dzieci, Nie tak w Hiszpanii, gdzie klimat jest parny, Mimo że fakt ten znany od stuleci, Nie przewidziała ochmistrzów rachuba Rozwodu dzięki sprawkom żółtodzióba. III Zresztą młokosa nazbyt się nie wini; Spójrz przez rozsądku tylko okulary; Więc naprzód: Pani matka, rachmistrzyni I — sam już nie wiem — ochmistrz, osieł stary; Piękna kobieta — brzydka nie uczyni Głupstwa i zwykle dochowuje wiary; Mąż siwiejący nie w wielkiej jedności Z młodą małżonką; czas, okoliczności… IV Tak — tak — świat musi wirować na osi, A z nim wiruje cała ludzka trzoda; Człek żyje, kocha, mrze, podatki znosi, A kędy wieje wiatr, tędy się poda; Król z tronu rządzi, ksiądz moralność głosi, Doktor uśmierca — życie mknie jak woda, Człek jada, pija, wzdycha, nie zadrzemie W pracy, z tego cóż?… proch, cień, czasem imię!… V Do naznaczonej Juan pędził mety; Kadyks przepiękne miasto i ogromne, Rynek dla Indii — upada, niestety, Odkąd się Peru stało wiarołomne; W mieście *dziewice*… chcę mówić: *kobiety* Takie słodziutkie, ponętne a skromne, Że nie opiszę zgoła, choć się męczę. Nie każdy takie widział — za to ręczę. VI Jako arabskie dzianety, jak łanie, Jako żyrafy smukłe lub gazele; A te ich stroje niby malowanie! Owe mantyle i szale… za wiele Mówię — pieśni mi na opis nie stanie. A nóżki, łydki, a ten w całym ciele Wdzięk… szczęściem nie mam przenośni gotowej; Skarć, Muzo, wieszcza surowymi słowy, VII Niech o lubieżnych rzeczach nie majaczy. — Patrz, spod mantyli ruch jej ręki mlecznej Odsłania oko, a oko zahaczy O serce widza… O! kraju słoneczny: Miłości! Nim cię zapomnę, niech raczej Zapomnę modlić się! — Zbyt niebezpieczny To strój — a takiej oczętom swawoli Dozwala chyba weneckie fazzioli. VIII Kazała matka więc, by się wyprawił Ku Kadyksowi, gdzie okręt na niego Czekał; wzbroniła jednak, aby bawił Długo w tym mieście — nie powiem, dlaczego. Chłopcu się nowy zupełnie świat jawił; Hiszpański okręt, jak arka Noego, Pod opiekuńczy miał go schować rąbek, By zeń wyleciał czysty jak gołąbek. IX Kazał więc Juan pakować tłumoki, Walizy, kufry. Jako stało w planie, Wojaż młodzieńca miał trwać cztery roki. Otrzymał nieco gotówki, kazanie, Rady, jak stawiać pierwsze w świecie kroki. Rozstanie było smutne — jak rozstanie… List pełen przestróg dała jeszcze w ganku (Nigdy nie czytał go) — i list do banku. X Kiedy wyjechał, by darmo nie trawić Czasu, niedzielną założyła szkółkę Dla psotnych malców, choć malcy się bawić Woleli w wojnę, w piłkę lub kukułkę; Więc czteroletnia i trzechletnia gawiedź Szła często z płaczem klęczeć na podściółkę Z grochu — bo Inez zaczęła wnioskować, Że powołana była — dzieci chować. XI Wstąpił na pokład, ściągnięto kotwicę, Fale skakały, wiatr cichnął powoli. W zatoce owej częste nawałnice Huczą; ja ich też użyłem do woli, Podróżnym woda morska siecze w lice, Ciało przesiąka wilgotnością soli. Juan stał, patrzał na ląd już daleki I pożegnanie słał — może na wieki. XII Smutno — wrażenie we mnie jeszcze świeże — Patrzeć, jak brzegi rodzinne z ócz giną Za wielką wodą… to cię tak rozbierze, Zwłaszcza gdy żegnasz je prawie dzieciną… Białe jest — pomnę — Brytanii wybrzeże, Inne wybrzeża wyglądają sino. Tak tedy, siadłszy na okręt, zaczynasz Wierzyć, że robi się z ciebie — marynarz. XIII Juan stał, z głową czarnymi ciężarną Myślami; śpiewał wiatr, majtkowie klęli, Maszt trzeszczał, Kadyks był już plamką marną, Tak się daleko odeń odsunęli. Na słabość morską (w kwestię sanitarną Puszczam się) — dobry jest beef-steak. Jeżeli Masz zaufanie do mnie, spory kawał Zażyj i pomnij, żem ja — radę dawał. XIV Juan przy sterze stał i wzrok synowski Rzucał na góry swoje mgłami strojne. Pierwsze żegnanie jest jak pierwsze głoski Dla dziecka — trudne. Czuje to na wojnę Idący pierwszy raz lud; dziwne troski Rozpierają tak serce niespokojne, Że kiedy nawet kraj porzucasz wstrętny, Przy tym żegnaniu wzrok się zrobi mętny. XV A Juan wiele w ojczyźnie zostawił: Matkę, kochankę — nie zostawił żony — Słuszniej więc bólem niestłumionym trawił Serce niż starszy ktoś i ożeniony. A pomnij: jeśliś ty się płaczem dławił Żegnając ludzi, z którymiś zwaśniony, Możnaż łez nie lać, gdy się swoich żegna?… — Chyba je z oczu sroższa boleść zegna. XVI Płakał więc Juan, jak płakali Żydzi U wód Babelu, pamiętni Syjonu, I ja bym płakał — ale Muza szydzi; Zresztą zbyt nikły to powód do skonu. Podróż młodemu nigdy się nie zbrzydzi, Bo podróż bawi. Gdy do karabonu Kłaść będą tłumok, to w nim, mam nadzieję, Już i książeczka ta kącik zagrzeje. XVII Juan stał, myślał, wzdychał i łzy ronił; Łzy słone na toń słoną padające; „Słodkie na słodkie”… (Ten wiersz mi zadzwonił, Bom właśnie czytał, jak kwiaty pachnące Przyniosła na grób, który prochy chronił Ofelii — Danii królowa). Niknące Brzegi natchnęły refleksjami duszę I zaczął myśleć naprawdę o skrusze. XVIII „Bądź zdrowa! — wołał — Hiszpanio, bądź zdrowa! Może cię nigdy, nigdy nie obaczę I umrę z dala, bo się nie uchowa W obczyźnie serce, ale się zapłacze… Gwadalkwiwirze mój, rzeko domowa, Żegnaj; ty, matko!… gdy nie przeinaczę Losu — ty, Julio!…” Tu wyjął niebieski List i przeczytał od deski do deski. XIX „Gdybym zapomnieć miał…. słuchaj mnie, Boże!… Nie, nie — tak tanio czci mej nie pogrzebię, Prędzej ta ziemska kula wpadnie w morze, Prędzej to morze utopi się w niebie, Niżeli inną nad ciebie przełożę, Niż inną kiedy pokocham — prócz ciebie. Nie dla mnie balsam powtórnej miłości… (Tu okręt zachwiał się — on dostał mdłości). XX Wprzód niebo ziemię zgniecie… (tu się skutki Wstrząśnienia wzmogły). O Julio! dopóty Łkać będę… (Piotrze, daj mi trochę wódki, Battista, pomóż mi zejść do kajuty…) Aniele!… (prędzej, wy, piekła wyrzutki!…) Luba!… (ten okręt chwieje się jak struty) Tak bym się dzisiaj do nóg twoich cisnął Całować!… (tu się gwałtownie zachłysnął!) XXI Czuł tę mrożącą jakąś słabość serca (Raczej żołądka), w której jest smak piekła; Co w mdłe człowiecze jestestwo się wwierca, Kiedy druh zdradził, kochanka uciekła, Kiedy najdroższych zesłał los wydzierca Daleko albo gdy śmierć ich zawlekła… Juan by świetniej wymową zapałał, Cóż — gdy ocean jak emetyk działał. XXII Miłość kapryśna jest; sprawioną żarem Własnym gorączkę odważnie przetrzyma; Lecz się osłabia kaszlem lub katarem I na ból gardła cierpliwości nie ma. Rany śmiertelne leczy niby czarem, Lecz pospolitych chorób się nie ima, Ucieka, gdy ktoś, zamiast westchnąć, kichnie, I czerwonością oczu się odstrychnie. XXIII Lecz ją najpewniej zmęczy i najsrożej Morska choroba, co w jelita wnika, Miłość tętnicę odważnie otworzy, Lecz gorącego boi się ręcznika. Przeczyszczająca ją pigułka trwoży, Mdłości zabiją. Pomyśl, jak u smyka Była zawzięta, gdy jeszcze śród mdłości Żar go namiętny przejmował do kości! XXIV Okręt nazwany pięknie: „Trinidadą”, Gnał do Liworna po gościńcu szklistym. W tym mieście stara rodzina Moncado, Która się rozstać musiała z ojczystym Krajem — osiadła. Familijną radą Był tam wysłany, opatrzony listem; Prócz tego inni znajomi w Sewilli Listy do swoich znajomych wręczyli. XXV Sług don Juana zastęp nie był liczny, Wszystkiego troje i ochmistrz Pedrillo, Człowiek stateczny i wielojęzyczny, Który dziś leżał, zwyciężony tylą Wrażeń, w hamaku i czuł ból febryczny, A w głowie zamęt większy z każdą chwilą I strach — bo woda, pryskając w strzelnice, Skrapiała hamak, poduszki i lice. XXVI Słusznie się trwożył; charakter wojenny Morza coraz to groźniej znaczył burzę. Wiatr nie był jeszcze wściekłością brzemienny, A już lądowcy pobledli jak tchórze. Lecz marynarze — to jest ród odmienny. Pod noc ściągnięto żagiel w samej górze; Niebo wróżyło, że nastąpi starcie I kilka żagli pójdzie na rozdarcie. XXVII O pół do drugiej wiatr nagłym zawrotem Wpakował okręt między dwa bałwany, Co dno wybiły, kując w nie jak młotem, Spłukały pomost, uszkodziły ściany; I nim żeglarze, strwożeni łoskotem, Zbiegli się dźwigać okręt skołatany, Ster pękł; do pomp biegł i stary, i młody, W statku było już — cztery stopy wody. XXVIII Podróżni widząc, że ich okręt ginie, Raźno skoczyli. Zaczęto przewracać Beczki, odsuwać kufry, paki, skrzynie, Lecz nikt się nie mógł otworu domacać, Wreszcie znaleźli go. Całej drużynie Zaczęła w serca mdłe otucha wracać, Choć się wdzierała woda przez szczeliny, Kładziono kołdry, tłumoki, pierzyny XXIX W otwór, co wszystko na nic się nie zdało; Musieliby iść na pożarcie hajom, Mimo wysiłek i energię całą, Gdyby nie pompy. Niechaj ludzie znają, Jaką się pompy te okryły chwałą (Pięćdziesiąt beczek wody wyrzucają W godzinę, a zaś ich wyrobem słynie Zaszczytnie znany Mr. Mann w Londynie). XXX Dzień drugi dawał pozory pogody; Więc byli radzi i krzepili siły, Choć wewnątrz było na trzy stopy wody, Którą trzy pompy nieustannie piły. Znowu wiatr zawiał, nowe zrządził szkody. Wpadli w wir, działa z łożysk się stoczyły, Ogromny bałwan na okręt się rzucił, Uderzył, podbił i na bok przewrócił. XXXI Tak wywrócony leżał i bez ruchu; Pokład się w wodzie nurzał do połowy, Sprawiając widok, co tak może w duchu Utkwić jak gromów huk, ogień bojowy, Jak wszystko, co się dobywa z rozruchu Uczuć i łamie serca, karki, głowy. Tak i topielcy, gdy wypłyną z toni, Drżąc, straszne rzeczy powiadają o niej. XXXII Więc maszty, które okręt nachyliły, Wyższy i niższy, toporami ścięto. Okręt ani drgnął — leżał na kształt bryły, Leniąc się powstać, jak parobek w święto. Snadź mu dwa maszty ostatnie ciężyły: Przedni i tylny — w milczeniu je ścięto; Nikt się przed czynem rozpacznym nie wzdrygnął… Wtedy się nagle stary okręt dźwignął. XXXIII Łatwo odgadnąć, że gdy te przewroty, Odbywały się, podróżni niezdarni Biegali tam — sam, nie mając ochoty Zbyć życia prędzej, nim zbędą śpiżarni. Ba! Stare wygi, gdy śmiertelne poty Strach im wyciśnie, stają się niekarni, Wódki wołają, wszelkie prawa depcą, Czasem rum nawet prosto z beczki chłepcą. XXXIV Nic tak zapewne ducha nie posili, Jak rum i wiara… Wierząc w te sposoby, Jedni śpiewali psalmy, drudzy pili, Wiatr wył dyszkantem — jak w chórze żałoby Basem dudniły fale. Przestrach zmyli Cierpienia, z morskiej wyleczy choroby. Przekleństwa, modły i pijackie krzyki Z ryczącą falą chór stworzyły dziki. XXXV Może by prędzej padli w tej pogoni Z losem — lecz Juan, mądry, choć tak młody, Stanął przed drzwiami, w każdej dzierżąc dłoni Pistolet; a jak gdyby śmierć od wody Lżejszą być miała niż od palnej broni, Zaczęli prosić i łzami jagody Rosić i wzdychać; toż bardzo się gani, Że chcieli gwałtem umierać pijani. XXXVI „Więcej nam grogu daj — wołali — bo my Zaraz umrzemy!” — „Nie! — Juan zawoła — Prawda, że los mi nasz wspólny wiadomy, Lecz umierajmy człowieczeństwa z czoła Nie starłszy”. Mówiąc, od drzwi lud łakomy Odpychał na kształt rajskiego anioła. Pedrillo nawet z szanownym obliczem, Choć kornie oczy wznosił, odszedł z niczem. XXXVII Poczciwy staruch na ramieniu duszę Miał i zawodził, i wzdychał żałośnie, Rachował grzechy, zagrzebany w skrusze, Wołał: „Niechaj Bóg karą mnie ochłośnie!” Przyrzekł, że gdy się dostanie na suszę, To się z sukienką kapucyńską zrośnie. A nie zabawi dłużej ni kwadransa Przy don Juanie niby — Sanszo Pansa. XXXVIII Nadzieja jedna świeciła im trwale, Dzień wstawał, wiatr snął, masztów już nie było, Otwór wzrósł, wkoło ławy piasku, ale Nie ląd; tak okręt bujał — nad mogiłą. Do pomp się znowu rzucili; w zapale Ostatnią ręce wytężali siłą; Ze wschodem słońca pracowali sporzej, Mocniejsi u pomp — a u żagli chorzy. XXXIX Płótno u sztaby uczepiono statku I tak trzymało się jakby na rei, Ale bez masztów, żagli, a w dodatku Z dziurą w dnie — trudno nie tracić nadziei. Rozpaczać jednak trzeba — na ostatku, Żywot, choć długi, nigdy się nie przeje, A choć czas przyjdzie, że śmierć załopoce Skrzydłem — smutno gnić w lyońskiej zatoce. XL Tam ich wiatr rzucił; sam zaczął sterować I samowolnie po odmętach wodził, Ze steru trzeba było zrezygnować I ze spoczynku; czas prędko uchodził Przy pracy, bo maszt musieli prostować, Ster lada jaki też by się przygodził. Niepewna chwila ta okrętu zmora Płynęła, lecz nie z biegłością kaczora. XLI Sobą strawiła się gwałtowność burzy; Lecz fala parła gwałtownie przez dziury W okręcie; łudzić nie mogli się dłużej. Wody też słodkiej zabrakło, bez której Śmierć ich czekała niechybna w podróży. Przez teleskopów poglądali rury, Lecz nie ujrzeli ni żagli, ni brzegu, Nic — tylko morską toń i strach noclegu. XLII Znów wicher zawył i znów okręt kruchy Zaczął się głębiej zanurzać w topieli; Choć wyzierała śmierć z tej zawieruchy, Wszyscy cierpliwi byli, nawet śmieli, Aż gdy się zdarły skóry i łańcuchy U pomp, zwątpienie przyszło i ujrzeli, Jak go pochwycił wiatr, wściekłością zbrojny.. — Tak chwyta ludzi wir domowej wojny. XLIII Zbliżył się cieśla. Łzy miał pod zgrubiałą Powieką i rzekł cicho: „Kapitanie, Nie ma ratunku!…” Ten człek żył niemało, Po niejednym się błąkał oceanie I widno strasznie mu się w duszy działo, Bo nie było to kobiece płakanie… Lecz tam zostały w chacie dzieci, żona… Tą myślą człowiek zwariuje, nim skona. XLIV Ocean teraz prawie podkład zmywał; Okręt się przegiął, strach różnicę znosił. Ktoś swoim świętym funt świec obiecywał (Ba! gdzie ich dostać?), drugi ręce wznosił W górę, ów dziko w morze się wpatrywał, Kilku spuszczało łódź, a jeden prosił Pedrilla, aby dał mu rozgrzeszenie; Ten go „do diabła” słał — przez roztargnienie. XLV Ci się rzucili w hamaki i spali, Ci się stroili pięknie jak na gody, Ci dzień urodzin swoich przeklinali, Zgrzytali, wyli, włosy darli z brody. Inni — jak rzekłem — mężni i wytrwali, Spuszczali wielką szalupę do wody, Marząc, że uda się śmierci wywinąć, Byle nie trzeba wbrew prądowi płynąć. XLVI Lecz co myśl wiodło do ostateczności, To — zjawiające się głodu widziadło. Rozumiał każdy, iż zbraknie żywności, Gdyby tak dłużej błąkać się wypadło; A człek nie lubi żyć i mrzeć we czczości; Morze śpiżarnię prawie całą zjadło, W kutrze zmieściła się ledwo troszeczka Masła — dwa sądki — i sucharów beczka. XLVII Szalupa była większa, toteż dla niej Przypadło: chleba zmokłego dwadzieście Funtów, sześć wiader wody, wina w bani Pół wiadra; z mięsa kupionego w mieście Kadyksie: jeden comberek barani, Szynka wieprzowa, wołowina, wreszcie Osiem galonów rumu — jak widzicie, Dość licho asekurowano życie. XLVIII Jolla, pinassa poszły z huraganem, Kiedy się wzmogła burza — jeszcze rano, Lecz można było boleć i nad stanem Szalupy; z kołder żagle pozszywano, Z wiosła, które się naszło w skołatanym Statku, maszt jakiś wykoncypowano. Dwie łodzie ledwo pół wzięły załogi, A kuter w żywność był nader ubogi. XLIX Dzień bezsłoneczny powoli uchodził Z morskiej pustyni. A jako zbrodniarze W maskę twarz kryją, aby cios ugodził Śmielej, i nocy powierzają straże, Tak się im zjawiał mrok, co cienie zwodził Na toń samotną i na blade twarze. Dwanaście pełnych dni wiodła ich trwoga, Teraz jej miejsce zajmie śmierć złowroga. L Zaczęto tratwę z gorącym pośpiechem Zbijać, lecz tratwa na morzu — cóż znaczy?… Na to mógłby ktoś poglądać z uśmiechem, Gdyby był bardzo wesół i junaczy, Prędzej zawtórzyłby pijackim echem, Podochoceniem szalonym rozpaczy, Epileptycznym pół, pół histerycznym; Śmierć się bankietem radowała ślicznym. LI Opół do ósmej wyrzucono z nawy Kosze i belki, i wszelkie brzemiona, By jak najdłużej utrzymać dziurawy Okręt; czuł każdy, jak nieunikniona Śmierć dyszy… Z nieba padał blask sinawy; Okręt, jak trumna trupem obciążona, Szedł ciężko, potem drgnął, schylił się, zwinął, Sztabą uderzył wprzód… i z wolna ginął. LII Wtedy żegnalny okrzyk w niebo wionął; Tchórz wrzaskiem buchnął, zęby zaciął śmiały, Niejeden w morze się rzucał i tonął, Żądając prędzej śmierci — niewytrwały. Ocean wkoło niby piekło zionął, Okręt wpadł — ciągnąc z sobą morskie wały, Jak ten, co z wrogiem zaplótłszy ramiona, Wpierw go udusić pragnie, zanim skona. LIII Straszne wołanie z piersi się wydarło: Głośniejsze niźli głos burzy, co wyła Jak zwierzę — potem cichło i zamarło… Już tylko szumiał wiatr i fala biła O falę; morze jak grób się zaparło; Dłoń się zeń czasem skurczona dobyła, Czasem krzyk krótki, zakończon bełkotem Topielca, co się rozstawał z żywotem. LIV Łodzie spuszczono — jak rzekłem — na tonie; W tych łodziach grono żywych się zebrało; Ale nadzieja gasła w każdym łonie, Bo wiatr jak przedtem dął, morze szumiało, A nikt nie wiedział, w której ląd jest stronie; Za wielu było ich — chociaż tak mało! Ogółem było wydartych powodzi Dziewięciu w kutrze, a trzydziestu w łodzi. LV Reszta zginęła. Dwieście dusz szkaradnie Wyszło z ciał; a tu żal wynurzyć muszę, Że gdy katolik jaki w morze wpadnie, To długo czeka, nim ktoś mszą za duszę Żałobną ogniom czyśćca go wykradnie, Bo nim o statku wieść dojdzie na suszę, Któż do niepewnych datków ma ochotę? Zaduszka pono kosztuje trzy złote… LVI Don Juan prędko do szalupy skoczył, A chciał ocalić Pedrilla i psisko. Uczeń nad mistrzem opiekę roztoczył, A opiekuńcze owo stanowisko Odwagę tchnęło weń. Pedrillo moczył Oblicze łzami, widząc śmierć tak blisko. Battistę (co się zwał zdrobniale: Tita) Już powaliła przedtem okowita. LVII Piotrka chciał także ocalić z przygody, Lecz i ten, czując groźne położenie Chwili, upił się, a gdy szedł na schody, Upadł i poszedł między morskie cienie, I znalazł nagle grób z wina i wody. Chciano ocalić go, lecz się na scenie Już nie pojawił, bo morze szalało, Zresztą i miejsca w szalupie nie stało. LVIII Charcik, dzielący Juanowe losy, Którego jeszcze don Jose wychował, Stał na pokładzie i wył wniebogłosy; Ze stanu rzeczy trafnie wywnioskował (Psy mają czułe i rozumne nosy), Że woda sięgnie niebawem nad pował. Juan posłyszał go, pochwycił, skoczył Do łodzi, a psa pod siedzenie wtłoczył. LIX Napełnił także pieniędzmi kieszenie I obładował nimi smętne ciało Pedrilla, który wpadłszy w zasępienie, Bezmyślnie, co się Juanowi zdało, Czynił; huk morza powiększał w nim drżenie. Juan, przeciwnie, miał minę dość śmiałą; Ufając, że się nim zajmie niebieska Siła, ocalił ochmistrza i pieska. LX Noc była czarna. Wiatr skrzydłem łopotał; Próżno się żagiel to w głębi topieli, To w górze z siłą przeważną szamotał — Zwinąć go ani rozwinąć nie śmieli, Nurt się przelewał przez ster i łaskotał. Podróżni wodą sieczeni skostnieli, Wnet każdy głowę opuścił bezradną I biedny kuter powędrował na dno. LXI Ubyło dziewięć dusz. Drugi się trzymał Statek; maszt na nim z wiosła był zrobiony, A żagiel z kołder pysznie się wydymał, Niby na rei, sznurkiem utwierdzony. Ocean huczał, pienił się i zżymał, Przez burt przewalał, więc strach był niepłony. Ludzi im było żal, lecz równie masła I chleba, których drużyna nie spasła. LXII Ogniście wstało słońce i czerwono, Krwawy posłannik wracającej burzy. Cóż czynić mogli? Płynąć w niezmierzoną Dal, patrzeć, rychło niebo się rozchmurzy. Po łyżce rumu z winem rozdzielono Między tych, którzy głodu znosić dłużej Nie mogli; reszta zjadła chleb spleśniały, Z wszystkich zamiast szat łachmany wisiały. LXIII Trzydziestu było w tak ciasnej przestrzeni, Że nikt swobodnie nie mógł użyć ręki, Jedni zziębnięci, przemokli, skurczeni Siedzieli — inni, by złagodzić męki, Na kształt dantejskich pokładli się cieni Czuwając; febrą dzwoniły im szczęki. Tak wlokła się łódź, szkielety ciężarna, Wspólnym ich płaszczem była chmura czarna. LXIV Wiadomo: dłużej żyje, kto spragniony Jest życia; znają tę prawdę doktorzy. Pacjent, co nie ma przyjaciół lub żony, By go dobili, jeszcze nienajgorzej Ma się; jeszcze go śmierci wyostrzony Nóż ani Parki nożyca nie trwoży. Strata nadziei życia — życie skraca, Śmierć wtedy człeka dmuchnięciem wywraca. LXV Ludzie mający pono dożywocie Potrafią dłużej żyć — sam Bóg wie, na co Wierzycielowi na złość! — Temu krocie Pachną, a oni żyją i nie płacą. Najgorsi z wszystkich są Żydzi; ci w złocie Naprzód ukąpią, a potem zatracą. Jam do pożyczek bywał zawsze chutny, Tylko mnie trapił dzień terminu smutny! LXVI Równie gromada owa w lichej łodzi Żyła ochotą życia i dlatego Zniosła, co ludzkie pojęcie przechodzi, Jak skała, kiedy fale ją oblegą. Trud się żeglarzom z przeznaczenia rodzi, A to od czasów korabiu Noego, Który wiózł ludzi, ród gęsi, krów, owiec, Jak Argo, pierwszy korsarski żaglowiec. LXVII Wszak mięsożerna człowiek jest istota: Musi jeść, a ma tę wadę nieszczęsną, Że jeść nie może, jak dżdżownica, błota, Ale jak tygrys, haja strawę mięsną, Anatomiczny wprawdzie skład żywota Znosi jarzyny, lecz żołądki klęsną Od takiej strawy; człowiek, co pracuje, Musi jeść mięso — i wół mu smakuje. LXVIII Tak zrozpaczonej owej ludzkiej trzodzie, Gdy się w dniu trzecim ocean ukoił, Anioł zaświtał w niebieskiej pogodzie I rozbliźnione rany serca goił. Posnęli wszyscy jak żółwie na wodzie; Gdy się ocknęli, głód w żołądkach broił; Więc gospodarskiej niepomni nauki, Na żer się chciwie rzucili — jak kruki. LXIX Przewidzieć było łatwo, co się stanie: Zjedli chleb, resztki wina wysączyli, Głusi na prośby, groźby i łajanie, Ani się widmem głodu nie trwożyli. Mieli nadzieję — głupi — że wiatr wstanie I pchnie do brzegu. Z nadzieją jest milej, Lecz mając wiosłem kawał drewna kruchy, Powinni byli zachować okruchy. LXX Przyszedł dzień czwarty, fala nie podrosła, Ocean leżał jak dzieciak uśpiony; W piątym to samo; woda ich nie zniosła, Modra i jasna jak niebios opony. Z jedynym wiosłem (gdyby choć dwa wiosła) Co mogli zdziałać?… Głód wyciągnął szpony; Więc pieska, chociaż Juan się przeciwił, Zarżnęli; każdy cząstką się pożywił. LXXI W szóstym brać głodna skóry się chwyciła. Juan się wzbraniał jeść z tego powodu, Ze to pieszczona psinka ojca była, Lecz czując w sobie straszne sępy głodu, Z żalem i wstrętem — ta myśl go dławiła — Przyjął łaskawie daną mu od przodu Łopatkę z łapką; Pedrillo poglądał Żałośnie; zjadł pół, a jeszcze pożądał. LXXII Przeszedł dzień siódmy bez wiatru; żar z nieba Tryskał; jak ścierwo łódź na wodzie legła, W łodzi szkielety… Im było potrzeba Wiatru, a wiatr spał. Do białek im zbiegła Krew i spojrzeli na się… chcieli chleba, Jeść chcieli; głodem w oczach się zażegła Kanibalowa chuć… Patrzą i milczą, A szczęki im się wydłużają wilczo. LXXIII Wreszcie jeden coś szepnął do sąsiada, Ten szepnął drugim, a ten innym jeszcze I trwała jakaś tajemna narada, Jakieś szemrania syczące, złowieszcze. I pojął każdy, że myśl jedna włada Wszystkimi, chutne wywołując dreszcze; A była to myśl, że losować trzeba I ludzkim ciałem zastąpić brak chleba.. LXXIV Ale nim doszło do tego, spożyli Resztki skórzanych czapek i kamaszy; Długo się wzrokiem rozpacznym mierzyli, Nikt bowiem stać się materiałem paszy Nie chciał — na koniec losy porobili, Ale z substancji, co Muzę przestraszy, Bo gdy nie mieli nazwisk spisać na czem, Juan list Julii musiał oddać — z płaczem. LXXV Losy spisano, zmieszano, rzucono, A nawet harpia głodu, co ich ciała Żarła jako sęp kaleczący łono Prometejowe, przycichła struchlała. Nie namyślano się tam, nie radzono; Natura sama do strasznego gnała Postanowienia — a fortuna sroga Pierwszego wzięła sobie — pedagoga. LXXVI Prosił, aby mu otworzono żyły. Cyrulik użył dzielnie swoich noży, I na Pedrilla padł sen taki miły, Że nie czuł, jak wszedł do rajskich przestworzy. Umarł tak, jak żył — dobry do mogiły Katolik, człowiek świętobliwy, boży, Ucałowawszy Chrystusową mękę, Spokojnie dał pod nóż gardło i rękę. LXXVII Pierwszym kawałkiem miał być opłacony Cyrulik; lecz że pieczeń była zbita I twarda, a on ogromnie spragniony, Napił się ciepłej krwi, której obfita Struga płynęła. Trup obmyto w słonej Wodzie, do morza rzucono jelita Na ucztę dla haj, co w trop jak grabarze Płynęły; resztę pożarli żeglarze. LXXVIII Czterej majtkowie odmówili strawy, Nieżądni najmniej ludzkiego mięsiwa. Juan, co patrzał na skon pieska łzawy, Nie chciał jeść także. Rzecz nader godziwa, Iż wstręt w nim budził ten posiłek krwawy. Pamięć Pedrilla jeszcze w nim zbyt żywa I nad uczucie głodu była czystsza, Nie tknął więc swego pasterza i mistrza. LXXIX Lepiej, że nie jadł, bo ci, co zasiedli Do uczty, skutków wnet smutnych doznali: Którzy najwięcej i najchciwiej jedli, Wpadli w szaleństwo, Boga przeklinali, Pianę toczyli z ust, w konwulsjach bledli I słoną wodę jak smocy żłopali, Zgrzytali, wyli, włosy darli w szale I umierali z śmiechem jak szakale. LXXX Liczba nędzarzy schudła z tego względu, Reszta też schudła jak gromada duchów, Jedni nagłego dostali obłędu, I ci szczęśliwsi byli od swych druhów, Inni krwawego żądali obrzędu Raz jeszcze, choć im z konwulsyjnych ruchów Ginącej rzeszy śmierć przestrogę słała, By się ludzkiego nie chwytali ciała. LXXXI Nazajutrz paść miał chłopiec okrętowy, Najtłustszy — lecz się wymknął spod tasaka, Nie przeto, iż miał chęć nie zbywać głowy; Rzecz ocaliła inna nieboraka. Oto — już z dawna był nie bardzo zdrowy, Czego przyczyna znowu była taka: Kiedy w Kadyksie bawił, przez trafunek Od dam składkowy dostał podarunek. LXXXII Z Pedrilla rączka została i udko, Jedni nie jedli, by nie szkodzić zdrowiu, Drudzy oszczędni, wiedząc, że na krótko Wystarczą, resztki zgryzali tułowiu. Juan sam trzeźwy panował nad łódką Ssąc tylko kąski trzciny lub ołowiu, Wreszcie złapano dwie jaskółki wodne I trup rzucono między ryby głodne. LXXXIII Kogo Pedrilla los nabawia dreszczy, Patrzaj: Ugolin wroga w wiecznej wojnie Dławi, czaszka mu krwawa w zębach trzeszczy, A zaraz powieść swą kończy spokojnie. Gdy w piekle wroga gryźć kazał duch wieszczy, Toć spożyć druha — nie jest nieprzystojnie Na morzu; gdy kto pięć dni z rzędu pości, Wolno mu mieć mniej niźli Dant litości. LXXXIV Tej nocy upadł deszcz rzęsisty z nieba; Usta otwarły się jak popękana Ziemia; człowieka dopiero potrzeba Uczy, że skarbem jest woda źródlana. Jeśliś w gorących był krainach Feba, Na oceanie, lub gdzie karawana Do wody z piersi przepalonych wzdycha, Chciałbyś, gdzie Prawda, być — na dnie kielicha. LXXXV Deszcz nie napoił, choć padał do ranka, Aż się płócienną posłużyli szmatą, W którą kapała woda, jak do dzbanka. Gdy była pełna, rzucili się na to Naczynie chciwie — a choć piwa szklanka Lepszą byłaby biedakom obiatą, Jednak się ozwał głos powszechnej zgody, Smaczniejszej nigdy że nie pili wody. LXXXVI Wargi spalone i gorączką zżarte Ssały te męty jak krople nektaru; Języki czarne a gardła rozwarte Jak u bogacza, co śród piekieł żaru Żebrze, aby mu Łazarz przez zaparte Niebo upuścił niebieskiego daru Bodaj kropelkę; jest to prawda stara, Że czasem chrześćjan konserwuje wiara. LXXXVII Dwóch ojców było w tym gronie nędzarzy, A mieli synów dwóch; jeden, jak róża Rumiany, silny i czerstwy na twarzy, Wcześniej żyć przestał. Gdy do śmierci łoża Przyciągnął ojca jeden z marynarzy, Ten spojrzał i rzekł: „Dziej się wola boża, Nie moja wola!” — i źrenicą szklaną Patrzał, jak dziecko do morza wrzucano. LXXXVIII Drugi dziecinę miał wątłą, słabiuchną, O miękkim liczku, delikatnym ciele. Ten chłopczyk dłużej żył, choć był jak próchno, Tkwiła w nim dusza cicha jak w aniele. Nie mówił, lecz się uśmiechał miluchno, Jak gdyby sercu ojca chciał — wesele Wrócić i ulżyć brzemieniu boleści, Choć czuł, że go już dłużej nie popieści. LXXXIX Nad twarzą syna zwisła twarz rodzica; Ojciec już nie wstał, ale z ustek pianę Bladych ucierał, zapatrzony w lica Dziecka. Gdy spadły krople pożądane I szklanym blaskiem raz jeszcze źrenica Błysła i zdała się poznawać znane Oblicze — ojciec mu wargi rozszerzył, Wlał trochę wody — próżno! — chłopiec nie żył. XC Skostniał; wziął ciało ojciec nieszczęśliwy I patrzał długo, długo, aż zrozumiał, Że to śmierć trup mu rzuciła nieżywy Na piersi; wtedy jak dziecko się zdumiał, Patrzał uparcie, aż nielitościwy Ocean trupa w sobie skrył, zaszumiał; A on padł z duszą martwą; tylko ciało W konwulsjach życiem ledwie znacznym drgało. XCI W tej chwili tęcza wybiegła na chmury; Z obu stron warkocz świetlny w morzu tonął Nad falujące rozpięty lazury. A wewnątrz łuku blask jaśniejszy płonął Niż zewnątrz. Jasność pomknęła do góry Jak sztandar, ale barwy z wolna chłonął Eter — tęcza się zgięła, potem zbladła, Roztopiła się we mgle i przepadła. XCII Zniknął niebieski kameleon, dziecię Powietrza i mgły, i słońca, zrodzone W ogniu, w rubinów kołysane kwiecie, Spowite w obłok, płynnym złotem chrzczone, Niby półksiężyc, lśniący na meczecie, Lub pryzmat, ma barwy utajane W jednej — (lub sine na twarzy obrazki U osób, co się boksują bez maski). XCIII Rozbitkom był to znak bożej opieki… Wiara — jak wiecie — człowieka uzdrawia, Wierzyli w „omen” Rzymianie i Greki. Desperatowi „omen” ulgę sprawia. Toż, gdy czekając pomocy dalekiej, Spostrzegli ogon niebieskiego pawia, Wróżyli sobie jakby z horoskopu Szczęśliwy koniec i wyjście z zatopu. XCIV Ptaszyna nader piękna, śnieżnobiała Z płetwami u nóg, z wejrzenia jakoby Gołąbka (pewno w drodze się zbłąkała), Polatywała tejże samej doby Nad łodzią, pragnąc sieść; a choć widziała Podejrzanego oblicza osoby W łodzi, krążyła, obserwując z góry, Póki dnia — był to dobry „omen” wtóry. XCV A muszę tu być w spostrzeżeniu szparki: Szczęście to ptaszka, że nie siadł na maszcie, Bowiem na kruchym drągu naszej barki Mniej miał bezpieczną grzędę niż na baszcie. — Gdyby był nawet ptak z Noego arki Powracający z oliwką, to zważcie: Nie zjadłbyż człowiek, który sześć dni pości, Oliwki, mięsa z ptaszyny, ba!… kości? XCVI O zmierzchu zadął wiatr, lecz już nie szalał, Gwiazdy się w chmurnym niebie roziskrzyły, Łódź gnała, ale w rozbitkach duch malał, Bo w kraj nieznany losy ich pędziły. W dali szmat ciemny — jak ląd — niebo walał, Jakieś ławice z mgieł oko mamiły, Ktoś słyszał huk fal, a inny moździerzy. O tym ostatnim — to wątpić należy. XCVII Wstał świt; wiatr powiał ciszej, pieszczotliwiej; Wtem krzyknął majtek stojący na straży: „Patrzajcie, ląd, ląd! Jeśli wzrok mnie myli, Niech się tak dusza moja w piekle smaży. Przetarli oczy, i dziw!… zobaczyli Zatokę; szał ogarnął marynarzy: Istotnie był to ląd, z dala widzialny, W oczach rosnący, prawie dotykalny. XVIII Płaczem buchnęła wielkim część załogi. U reszty były oczy mdłe i mętne, Nie odróżniali radości od trwogi, Tak się im stało wszystko obojętne. Pacierzem kusił ktoś wzgardzone bogi… Trzech spało; twarze mieli bólem wstrętne, Głową się ciężką o dno łódki wsparli, Chciano ich zbudzić, wstrząsano… — umarli. XCIX Jeszcze przed tym dniem znaleźli na fali Śpiącego żółwia. Zwierz był bardzo duży, Więc podpłynęli cicho i złapali I mieli mięsny znów pokarm na dłużej, A co ważniejsza, ducha zhartowali I uczynili twardszym do podróży, Bo ze zdarzenia tego się wysnuwał Wniosek, że Dobry Ktoś nad nimi czuwał. C Ląd był istotnie, co teraz wyraźniej Czarną, skalistą postać ku nim zwrócił, Prąd łódkę znosił i płynęli raźniej. Fakt tylko jeden przestraszał i smucił: Ogromnej była powodem bojaźni Niepewność, dokąd ich ocean rzucił… Mówiono: Kreta, Rodos; sternik z szyprem Bardzo stanowczo obstawał za Cyprem. CI Tymczasem prądem silnym łódź niesiona Do upragnionej zmierzała przystani, Niby z bladymi duchy łódź Charona. Już tylko czterech ludzi było na niej Oraz trzy trupy, których osłabiona Ręka nie mogła zepchnąć do otchłani. Dwie haje, z łódką pędzące w zawody, Przypominały się, pryskając z wody. CII Upał i zimno, rozpacz, niedostatki W ich się wyglądzie nędznym odbijały; Synów by własne nie poznały matki W owej szkieletów rzeszy wynędzniałej. W nocy chłód, we dnie żar, ubiór na szmatki Zdarty, więc nie dziw, że z gromady całej Zostało czterech; tamci własną winą Legli, Pedrilla spłukując morszczyną. CIII I ukazało się pofalowane Wybrzeże, wszystkie zachwycając zmysły. Wonie, nad lasów szczytem rozedrgane, Płynęły mgłami, w powietrzu zawisły I ochraniały im źrenice szklane Przed płomieniami, co od fal odprysły. Wszystko tam było lube, jasne, hoże, Wstecz się cofało groźne, czarne morze. CIV Ląd był zarosły, bezludny; dokoła Ryczały fale; lecz ich opanował Taki szał, tak ich ląd nęcił, że zgoła Zważać nie chcieli, że śmierć im gotował. Tam, kędy groźne raf sterczały czoła, Ocean pienił się, burzył, kotłował; Oni nie dbając, że na skały wpadną, Pchnęli się — pękła łódź i poszła na dno. CV W Gwadalkwiwirze, rzece swej rodzinnej, Juan się nieraz po uszy zanurzył, Więc nie przestraszał go element płynny. Wyborny pływak nieraz godnie użył Swej sztuki. Lekki, wytrwały a zwinny, Przed Hellespontem by nawet nie stchórzył, Który przepłynął — pomnij, łaska czyja, Leander, po nim pan Ekenhead i ja… CVI Więc choć skostniały, wycieńczony głodem, Parł się i walką wytężał zajadłą Członki mdłe, tak iż dosiągł przed zachodem Wybrzeża, które przed nim się rozsiadło; Rekin napędził strachu mimochodem, Wziąwszy jednego z pływaków na jadło; Dwóch nie-pływaków zaraz wir pochłonął I tylko jeden Juan nie utonął. CVII Lecz by nie dobił do brzegu bez wiosła, Które dłoń jakaś opiekuńcza dłoni Jego, jak deskę zbawienia, przyniosła, Gdy w dół strącony pogrążył się w toni, Choć już mogiła mu nad głową rosła, Fale dudniły niby tabun koni, On, tego drewna dzierżąc się, nad grzywy Rumaków spłynął na brzeg, pół nieżywy. CVIII Przytłumił oddech, palce wbił kurczowo W żwir i bronił się fali rozsierdzonej, Co wypuszczoną ofiarę na nowo Wessać pragnęła w grób niezapełniony. W piasek się wtłoczył i dotykał głową Jaskini, dłutem wód w skale rzeźbionej; Tyle miał życia, że czuł mocne bole, Ale mniej czucia, by pojął swą dolę. CIX Z trudem na chwiejnym podniósł się ramieniu, Lecz na skrwawione znów opadł kolana; Oczyma wodził, szukając w półcieniu, Czy nie wynurzy się gdzie postać znana I nie zjawi się towarzysz cierpieniu. Jednego spostrzegł tylko, trup kompana, Który, przedwczoraj skonawszy, noclegu Szukał na obcym, nagim, twardym brzegu. CX Tak patrząc, poczuł, że mózg mu się kręci, A z nim świat cały; myśl się rozprzęgała, Przytomność z resztką ginęła pamięci… Padł na bok, ręka za wiosło chwytała Odruchem samozachowawczej chęci. I legł jak lilia podcięta i biała, Prześcigający kształtem cherubiny, Choć jeno z ziemskiej urobiony gliny. CXI Jak długo potem w tej martwocie leżał, Nie wiedział; świat mu zdał się jedną bryłą. Czas już dlań nocy i dnia nie rozmierzał, Krew skrzepła; co czuł, to jakby się śniło. Aż gdy go sen ów niemocy odbieżał, Tętna ruszyły się, serce zabiło I pulsująca krew zagrała męsko, Walkę ze śmiercią stoczywszy zwycięską. CXII Otworzył oczy, zamknął, znów otworzył, Ujrzał kształt jakiś, niejasny, zamglony. Marzył, że chwilkę go w łodzi sen zmorzył, Lecz że się zbudził — wiatr go chwyta w szpony, A on rozpacza, że z martwoty ożył… Potem myśl skupiał, zsyłał w czas miniony I gdy wspomnienia snuł, a snuł jak z wątka, Szesnastoletnią ujrzał twarz dziewczątka. CXIII Do ust mu usta przyłożyła tkliwie, . Jakby się chciała nimi tchu dopytać, I, ciepłą rączką głaszcząc pieszczotliwie, Zdała się duszę odchodzącą chwytać. Zwilżając skronie, czatowała chciwie Na objaw życia, aż z wolna zakwitać Zaczął rumieniec i wnet oddech cichy, Równy wywabił na jej twarz uśmiechy. CXIV Wina mu trochę wlawszy w usta, ciało Płaszczem okryła i ramieniem głowę Podtrzymywała zwisłą i omdlałą, A potem liczko jej ciepłe, różowe Pod zimną chłopca skroń się podesłało. Wyżęła włosy, morską wodą płowe, Wzdychając, prawie że współczuła bóle Chorego, strzegąc go bacznie a czule. CXV Potem ostrożnie wniosły go do groty; Nasza urocza dzieweczka wraz z drugą O kształtach nie tak wytwornej roboty, Silniejszych barkach — iż zdała się sługą. Wznieciły ogień, a kiedy blask złoty Jasną, szeroką padł na ściany strugą, W świetle dziewczyna, dama lub czym była, Jeszcze się bardziej powabną zjawiła. CXVI Na głowie złote blaszki jak motyle Śród fal brunatnych włosów migotały; Kędziory bujne w warkocz zwite w tyle, A mimo wzrost jej smukły, okazały, Bo w młodzieńczego wieku pełnej sile, Warkocz do kostek sięgał — a tak śmiały Miała wzrok i tak panowała głową, Jak gdyby była tych krajów królową. CXVII Włos był brunatny, ale oko duże, Czarne jako śmierć, w rzęs jedwabnym cieniu Wabiło, skryte, niby gwiazdy w chmurze, A niby pęki strzał tkwiło w spojrzeniu, Czy było słodkie, czy wróżyło burzę Zjawiającą się w błysków dziwnym drżeniu, I było wtedy podobne do węża, Co jad wyrzuca i sploty rozpręża. CXVIII Czoło szerokie, a różowomleczne, Lice jak rannej blask na chmurach zorzy. Wierzchnia jej warga mniejsza, usta śliczne, Tylko całować!… Wprost arcytwór boży, Jak te modele żywe, artystyczne, Których człowiecze dłuto nie odtworzy. Widziałem takich pięknych kobiet wiele, Że niech rzeźbione uklękną modele! CXIX Powiem, czemu się moja dusza skarży I skąd ten przeciw rzeźbiarstwu artykuł: Znałem irlandzką damę, której twarzy Nikt dotąd godnie w marmurze nie wykuł, Choć pozowała często. Gdy czas zwarzy Kwiat, przepędziwszy po nim swój wehikuł, Przepadnie piękno przez naturę kute, Nie skopiowane, nawet nie odczute. CXX A taka była ta z groty księżniczka. Że nie jesteśmy w hiszpańskiej krainie, Świadczyła żywsza barwami sukienka. — Hiszpanki jasno noszą się jedynie W domu; za domem kryją smagłe liczka W mantyli, a biust w powabnej baskinie. Pod niepozornym strojem oczy czarne Lśnią tajemnicze razem i figlarne. CXXI Otóż dzieweczki naszej strój był wcale Piękny, w kolory przeróżne pisany, Zwój włosów spadał na szyję niedbale, Gwiazdami drogich kamieni usiany. Na pasku lśniły rubiny, opale, Welon z najdroższej materii był tkany. Palce w pierścieniach — ale wstyd mnie reszty… Na bosych stopach panna miała meszty. CXXII Drugiej ubranie pierwszemu podobne, Ale sukienka była grubsza cała, Drogich kamieni mało — i to drobne, We włosach srebro, matka dać musiała Na wiano — wszystkie stroiki mniej zdobne, Równie swobodna w ruchach, lecz mniej śmiała. Włos gęstszy, ale krótszy zwój warkoczy, Czarne i żywe, ale mniejsze oczy. CXXIII Służąc mu, obie krzątały się pilno, Znosiły jadło, suknie do ubrania, Z tą chęcią lubą, czułą i przychylną, Co zmusza ludzi gwałtem do kochania. Przygotowały mu zupkę posilną, Rzecz, którą wspomnieć poezja się wzbrania, Ale co lepsza dla chorych niż owa Wojom podana uczta Achillowa. CXXIV Powiem, kto były, by nie myślał który, Że to przebrane księżniczki; na straży Jawności stoję, zwolennik natury, Przeciwny sztuce dzisiejszych bajarzy. Więc krótko: obie prostych ludzi córy, Nie dyplomatów, poetów, rzeźbiarzy; Pani i sługa. — Pani była córą Człowieka, co żył przeważnie z naturą. CXXV Był rybołówcą w swoim wieku młodym, Łówcą pozostał na dojrzalsze lata, Lecz wyższe cele złączył z tym zawodem, Dlatego stał się przykrą plagą świata I żył w niezgodzie ze strażników rodem. Trochę to handlarz był, trochę pirata, Lecz wzór wzorowy dla wszystkich piratów, Bo sobie korzec uzbierał dukatów… CXXVI Był więc rybakiem — na ludzi rybakiem, Jak Piotr apostoł — i często obdzierał Kupiecki okręt, gdy szedł pustym szlakiem, I staczał czasem bitwy jak generał. A gdy zwyciężył, to zwycięstwa znakiem Podróżnych sobie na jeńców wybierał, Potem wystawiał na tureckie rynki Mężczyzn, chłopczyków, dziewice, dziewczynki. CXXVII Był Grekiem; piękny dom sobie wystawił Na jednej z Cyklad, wyspie mało znanej, I tam bezpiecznie, wygodnie czas trawił. Dom za pieniądze cudze zbudowany, Bo ilu okradł, a ilu zadławił, . Sam Bóg wie. Był to stary praktyk, szczwany. Dom był zaciszny, obszerny, spokojny, W misterne rzeźby berberyjskie strojny. CXXVIII Miał jednę córkę — Hajdeą się zwała, Najposażniejsza wysp jońskich dziedziczka; Wszystka młódź za nią z miłości szalała, Nad posag ceniąc powaby jej liczka. Miała szesnaście lat; jak brzózka biała Rosła, strącając pod władzę trzewiczka Rój wielbicieli; karcąc ich zaloty, Sama miłosnej nabrała ochoty. CXXIX Dziś idąc do skał przez nabrzeżne piaski — Zwykła przechadzka przed słońca zachodem — Spostrzegła jakąś, pod wieczorne blaski, Postać; don Juan to był, zmorzon głodem, Sztywny; wzdrygła się, bo był bez — przepaski, Lecz wraz zagrała litość w sercu młodem, Więc współczującym… (równie z tej pobudki, Że był przystojny bardzo i bielutki), CXXX Ale ratunku byłby cel chybiony, Gdyby go chciała wziąć do domu ojca; Znaczyło myszkę rzucić w kocie szpony Lub wpuścić łanię do psiego ogrojca. Bo stary miał swe szczególne zakony, Nie jak gościnny Arab, zacny zbójca: On by mu także z głodu umrzeć nie dał, Lecz utuczywszy go, potem by sprzedał. CXXXI Więc się zgodziła pani z pokojówką (Panienka u sług zawsze szuka rady), Że grota lepszą dlań będzie kryjówką. Gdy otwarł czarne oczy chłopiec blady, Obie schyliły się nad jego główką, Bo już litości jęły się „z zasady”, A mówi św. Paweł, że ta cnota Jest mytem u wrót rajskiego żywota. CXXXII Roztliły ogień, ale z materiału, Który mu wielkiej nie mógł nadać siły, Bowiem niezdatne były dla opału Kawałek wiosła, szczęt masztu przegniły; Płomienie ich się chwytały pomału, Lecz się na koniec raźno w górę wzbiły; A że leżało dużo tych drew blisko Groty — starczyły na duże ognisko. CXXXIII Aby mu miękkie, ciepłe usłać łoże, Hajdea zdjęła futro sobolowe, A że powietrze morskie, i to w porze Nocnej, chłopięciu mogło być niezdrowe, Spódniczkami go otuliły hoże Dziewoje, jutro przyrzekając nowe Przynieść sukienki i wina, i chleba. Jaj, ryb i czego więcej było trzeba. CXXXIV Wyszły — a on się dal ogarnąć snowi, Jakby kamieniem był lub nieboszczykiem. Śmierć jest snem tylko — jakim?… sam Bóg to wie. Może doczesnym?… — Spał — mary mu dzikim Nie zawodziły chórem u wezgłowi Ani straszyły widma krwawym szykiem, Co tak niekiedy wspomnieniem przerażą, Że drżąc, budzisz się z zapłakaną twarzą. CXXXV Spał więc bez widzeń Juan, lecz panienka, Co była taka dobra i troskliwa, Zatrzymała się w biegu jak sarenka, Mniemając, że jej po imieniu wzywa. Często jest w błędzie serce, ucho, ręka I często różne przywidzenia miewa; Nie uważała zatem w roztargnieniu, Że obcej nie mógł wzywać po imieniu. CXXXVI I zadumana wróciła do domu, Milczenie ścisłe zalecając Zoi, Która wiedziała też, co mówić komu, Rokiem od pani doświadczeńsza swojej. Zoe wiedziała, że rok u przełomu Dziecięctwa wiele znaczy, wiele broi, Więc oszczędzała lat — w szkole przyrody Zbierając wiedzy pożyteczne miody. CXXXVII Świt przyszedł budzić, ale nie zrozumiał Wezwania Juan w sobole zakuty. Ni strumyk zbudził go, co blisko szumiał, Ni błysk ze słońca rannego wysnuty. Znużony, nad snem panować nie umiał, Leżał wygodnie, toż mógł spać dopóty, Póki chciał. Pomnę, że drugi przypadek Taki opisał w Podróżach mój dziadek. CXXXVIII Hajdea noc tę spędziła boleśnie, Jak lunatyczka w księżycowym blasku. To po zgniliźnie ciał deptała we śnie, To piękne trupy widziała na piasku. I pokojówce wstać kazała wcześnie, I niewolników zbudziła o brzasku. Aż po armeńsku zaklęli — i grecku, Nie wiedząc, co jest kapryśnemu dziecku. CXXXIX Więc wstała sama, wszyscy za nią wstali, A cel rzekomy tak rannego wstania Był: widzieć, jak się wschód na niebie pali. Piękny to widok, gdy się z mórz wyłania Świetlany Febus, a chmury jak biali Duchowie od gór zlatują; śpiewania Słychać ptaszęce i natura chowa Żałobę niby młoda, płocha wdowa. CXL Wschód jest zjawiskiem niezwykle wspaniałem. Znam te mgły, brzaski, tę rumianość zorzy, Bo dla nich często całą noc nie spałem, Co jest zabójcze — mówią mi doktorzy. Toż kto chce zdrowy być duszą i ciałem, Niechaj — się do snu o ósmej ułoży, Wstanie o świcie — a na grobie dłutem Napis wyryją mu: „Wstawał z kogutem”. CXLI Hajdea twarzą w twarz spojrzała dzienną, Jej była świeższa — lecz choć zawsze biała, Teraz się różą zrobiła płomienną, Bo jej krew z serca w lica się przelała. Tak potok, górę gdy spotka kamienną, Co mu się w drodze porohem usłała, Tworzy jezioro. Tak wygląda ono Czerwone morze — (choć w nim nie czerwono). CXLII A kiedy szybkim krokiem między skały Zeszła, co brzegów pilnowały morza, Ranne się do niej oczy słońca śmiały, Mokrymi usty całowała zorza, Biorąc za siostrę… i ty byś niemały Miał kłopot poznać, że nią nie jest hoża Dziewica, której piękność równej miary Z ową — smaczniejsza była, bo nie z pary. CXLIII Szła po nadbrzeżnych do groty kamuszkach I w głąb jej wbiegła prędko a ostrożnie, Juan na futrach spał jak na poduszkach, Sen tajemniczy jest, więc chwilkę trwożnie Stanęła, a podszedłszy na paluszkach, Szczelniej okryła go, bo było mroźnie, Jak anioł śmierci nad nim się schyliła I oddech jego ust łakomie piła. CXLIV Mówię: — jak anioł, który przy skonaniu Dobrego czuwa i śle sen pogodny. Chłopiec cichutko leżał na posłaniu, Do groty wietrzyk zalatywał chłodny. Zoe tymczasem wiedząc, że w śniadaniu A nie w czym wróci do sił panicz głodny, Nie patrząc na nich, dobyła z koszyka Zapasy chleba, miodu, kawy, mleka. CXLV Kto głodny, z serca nie potrafi śpiewać, A głodny musiał być rozbitek gładki. Niezakochana Zoe jęła ziewać, Zwłaszcza że chłód wiał z tej podskalnej klatki. Zaczęła prędko śniadanie odgrzewać, Lecz dać nie mogąc ponczu ni herbatki, Podała chleb, miód, owoce suszone, Wszystko za miłość czystą, nie mamonę. CXLVI A potem chciała obudzić Juana, Bo kawa, jaja były już gotowe, Lecz ją wstrzymała pani zastrachana, Paluszek kładąc na wargi wiśniowe. Odeszła mrucząc Zoe rozgniewana, Śniadanie trzeba było robić nowe. Cóż począć! Pani nie chciała przez grzeczność Przeszkadzać snowi, który trwał jak wieczność. CXLVII On spał bez przerwy; twarz mu wycieńczaną Gorączki ciemne ognie spłomieniły Jak owe, co na śnieżnych szczytach płoną, Na skroniach sine, niewyraźne żyły Słabym prężyły się życiem, a słoną Wodą zlepione włosy, pełne zgniłej Trawy, splątane, w gęste kłęby zbite, Wprzód czarne — zżółkły, pyłem ścian pokryte. CXLVIII Klęczała nad nim; on jak utulona Leżał dziecina na matczynym łonie, Zwieszon jak brzoza, gdy schyli ramiona, Cichy jak morza niezmącone tonie. Piękny jak róży rozwitej korona, Słaby jak ptaszę, które się obronie Powierza puchów — słowem, śliczny młodzian, Tylko w spłowiałą trochę skórę odzian. CXLIX Zbudził się, spojrzał i myślał, że marzy, I chciał znów zasnąć — nie z lenistwa — wierzę; Lecz gdy to dziewczę obaczył na straży, Zrozumiał, że się mu na sen nie zbierze. Juan słabostkę miał do pięknych twarzy, Bo nawet kiedy odmawiał pacierze, Nie wabili go święci męczennicy, Tylko cudowna twarz Bogarodzicy. CL Na łokciu sparłszy twarzyczkę omdlałą, Spojrzał w twarz dziewki, na której różowo Pod tłem liliowym płomię krwi zagrało, A jej choć pierwsze zmarło w ustach słowo, Oczy mówiły — i to wystarczało. Wreszcie doń grecką ozwała się mową, Jońskim akcentem, prosząc go najsłodziej, By jadł, bo słaby jest i głód mu szkodzi. CLI Juan zrozumieć nie mógł słów dziewczęcia, Nie będąc Grekiem, lecz miał słuch nie lada, A głos jej dźwięczał jak świegot ptaszęcia I spadał jako w kropelkach kaskada, Słowa czcze o nim nie dadzą pojęcia, O takich dźwiękach łzą się opowiada Pomimowolną; jest w nim ta moc tonu, Jakby melodia zstępowała z tronu. CLII Więc spojrzał jak ten, którego przebudzi Akord organu i wstaje w nim ciemna Świadomość, ale go długo nie łudzi, Bo to puka stróż albo inna ziemna Istota lub to głos stajennych ludzi. Mnie jest podobna rzecz najmniej przyjemna. Lubię spać we dnie — noc cenię z zalety, Że rozaniela gwiazdy i kobiety. CLIII W mig uleciały przywidzenia senne; Natomiast poczuł Juan, że go dręczy Zatrważający apetyt; kuchenne Wonie (gdyby to z pieczeni zajęczej!…) Łechtały zmysły niby ambry cenne, Widział, jak ogień gore, Zoe klęczy, Dmuchając niby westalska dziewica, I wymarzyła mu się… polędwica. CLIV Lecz na bezkrowich wyspach polędwica Rzadką jest; za to baran, cap — mniej rzadki. Gdy przyjdzie święto wesołego lica, Na rożnach skwierczą baranie łopatki. Mało i takich uczt, bo okolica Skalista, tu i ówdzie biedne chatki Stoją; na szczęście przyjacielska owa Wyspa mniej była niż inne jałowa. CLV Woły tam rzadkie; a tu mam gotowe Wytłumaczenie, że stare podanie O Minotaurze, na które surowe Minki — już widzę — robią skromne panie (W micie tym dama przebiera się w krowę), To alegoria tylko, na wskazanie, Że Pazyfae wspierała chów byków, By bojowymi zrobić Kreteńczyków. CLVI Podobnie wiemy, że angielskie plemię Łase na mięso — że już o porterze Nie wspomnę, który jest płynem, a że mię Unosi na zły tor, niech kat go bierze — Stąd lubią wojną tłuc morza i ziemie; A wojna piękne, choć kosztowne zwierzę, I oto jasne zestawień wyniki, Że wojna kwitnie tam, gdzie żyją *byki*. CLVII Lecz do powieści: Juan, co usychał Z głodu, na łokciu oparł ciężką głowę I ujrzał to, do czego dawno wzdychał, Bo co przez tydzień jadł, było surowe, Więc do łakoci mile się uśmiechał, A czując wewnątrz przestrzenie jałowe, Na żer się chciwie zgłodniały pustelnik Rzucił jak szakal, sęp, ksiądz albo celnik. CLVIII Jadł, jadł do syta; a śliczniutka pani, Co go jak matka swej dzieciny strzegła, Rozkoszowała się, bo radość dla niej Była — poglądać, że śmierć go odbiegła. Lecz Zoe, której rozumek wstał raniej, Wiedząc z praktyki — w książkach bowiem biegła Nie była — głodny że musi pomału Jeść, bo zaszkodzi wyschniętemu ciału, CLIX I rozumiejąc tu, że więcej zyska Czynem niż słowy — rzecz była nagląca — Chłopca, co tak się już w serduszko wciska Pani, iż wstaje dlań o wschodzie słońca, Gwałtem odwiodła prawie od półmiska, Przesytem życiu by nie zadał końca; I wydzierając dogryzane kości, „Toż koń by — krzyknie — dostał niestrawności! CLX Potem — (Juan był jak turecki święty, Miał ledwie skromne spodeńki) — do stroju Wzięły się; w ogień poszły sukien szczęty, A dostał ubiór tureckiego kroju Czy też greckiego, w którym nieciśnięty, Bez pistoletów, kindżału, zawoju, Mesztów, mógł ruszać się bardzo swobodnie, To jest: koszulkę, szarawarki wschodnie. CLXI Hajdea chciała go bawić rozmową, Nie wiedząc, że mu język jej nie znany, A Juan siedział, patrzał, kiwał głową I wydawał się bardzo zasłuchany, Lecz gdy go chciała wyciągnąć na słowo, Pokazało się, że protegowany Prawdziwie siedział na kazaniu „greckiem”, Choć znał ten język, ale — gdy był dzieckiem. CLXII Więc próbowała go gestami pytać, Uśmiechem, oczu wymownym spojrzeniem; A w jego twarzy — na tej jednej czytać Umiała książce — słów odwzajemnieniem Niemych odpowiedź zaczęła wykwitać I dusze w oczy spłynęły strumieniem. Każdy błysk źrenic był głoską w tej mowie, Której klucz znają tylko kochankowie. CLXIII Więc naśladując rąk i oczu znaki, I powtarzając dźwięk słów kryształowy, I wypełniając spojrzeniami braki, Juan wziął pierwszą lekcję greckiej mowy, A jak ten, co chce gwiazd wybadać szlaki, W niebo pogląda, nie w pergaminowy Foliał, tak Juan brał swe abecadła Z jej ócz; ta lekcja wybornie wypadła. CLXIV Jest to rozkoszna rzecz i powab wielki Dla ucznia słuchać lekcyj z ust jak wiśnie, Zwłaszcza gdy uczeń od nauczycielki Nie młodszy. Pomnę ja te lekcje i śnię… Za dobre pensum uśmiech jak karmelki Słodki; za złe… też; w przestankach się ściśnie Za rączkę albo przestraszy buziaczkiem… Ja się uczyłem tak, gdy byłem żaczkiem, CLXV Greckich, tureckich i hiszpańskich słówek, Włoskich nie — bowiem nie miałem ochmistrza. Do angielszczyzny nie rób mi przymówek: Uczyłem się jej, gdzie jest nienajczystsza, U Tillotsona, Southa, łamigłówek Zasię od Blaira, elokwencji mistrza Kościelnej, świeckiej; na myśl samą zgrzytam… Z poetów wszystkich — drwię, więc ich nie czytam. CLXVI O damach nawet rzec nie mogę tyle Ja, zbieg ze świata brytańskich wielkości, Gdziem miał jak wszyscy swoje wielkie chwile, Gdziem miał jak wszyscy swe drobne słabości, Które z cnotami dziś zostały w tyle; Gdzie głupcy, którym często mogłem kości Połamać; gdzie płeć piękna i płeć brzydka; — Wszystko to dzisiaj jest snem dla rozbitka… CLXVII Don Juan, słysząc wyrazy realne, Dźwięczne, wyraźne, zaczął je wymawiać. Są w ludziach czucia tak uniwersalne Jak słońce; w serca ich nie trzeba wstawiać, Jak w serca mniszek gwałtownie zapalne; Był zakochany — a miłość się zjawiać Zaczęła równie w pięknej, młodej pannie, Rzecz ta się zdarza w świecie nieustannie. CLXVIII O świcie — gdy spał, bo Juan podwójne Zażywał dozy snu, mocniejsze ranem — Szła do jaskini i oczęta czujne Zwracała, patrząc, jak w gniazdku usłanem Śpi ptaszę: włoski mu gładziła bujne I wzrok pieściła licem ukochanem, I oddychała cichutko nad skronią, Jak wiatry, co się nad różami słonią. CLXIX Wracały prędko kolory młodości I powróciły mu siły w połowie; Krzepkość, dobrobyt są szczęściem ludzkości, Kochania głównym warunkiem — bo zdrowie I wywczas są dla ognia namiętności Prochem i siarką. A już każdy to wie Że dla Wenery tam trudny interes, Gdzie nie pomaga jej Bachus i Ceres. CLXX Gdy Wenus wiedzie serce w zalecanki — Miłość bez serca jest niedoskonała — Ceres podaje po włosku łazanki, Bo miłość trzeba odżywiać jak ciało. W tym czasie Bachus leje wino w szklanki, By spłukać ryby, ostrygi i białą Pulardę; lecz kto dał wszystko? — dalipan, Nie wiem; Jowisz-li, Neptun, Pluto czy Pan… CLXXI Kiedy się budził Juan, już znajdował Kąpiel, śniadanie i te oczy czarne, Których czar serce by każdemu skował; Obok nich Zoi oczęta figlarne… Przestanę, abym powieści nie psował: Powtarzanie jest niemądre i marne. Dość, że gdy skończył w kąpieli zabawy, To do Hajdei wracał i do kawy. CLXXII Oboje młodzi, ona tak niewinna, Że przed nagością oczu nie słoniła; Juan istotą był, jak ją dziecinna Jej wyobraźnia z dawna wymarzyła. Godzien kochania, bo mu szczęście winna, Za co go, zda się jej, uszczęśliwiła. Kto szczęścia spragnion, ściągnął po nie ręce, Musi część oddać; szczęście jest bliźnięce. CLXXIII Patrzeć nań — rozkosz; wsłuchiwać się w cienie Wieczoru razem — to zwiększenie bytu; Czuwać nad śpiącym i na przebudzenie Czekać — to chwile lubego zachwytu. A żyć z nim razem — zuchwałe marzenie, A stracić — straszny upadek ze szczytu Szczęścia; on skarb jej wyrzucon z głębiny Morskiej, kochanek pierwszy i jedyny. CLXXIV I tak dzień po dniu czas im słodko płynął; Hajdea chłopcu składała wizyty Z rana, lecz bacznie tak, iż miesiąc minął, A nikt nie wiedział, kto był w grocie skryty. Aż dnia jednego pirata rozwinął Żagle, bo zwęszył z kupców łup obfity. Wyszedł nie jak Zeus po dziewicę Io, Ale po statki płynące ze Skio. CLXXV Zyskała wolność. Nie miała już matki; Ojciec wędrował po morzach okolnych, Więc mogła zażyć swobód jak mężatki Lub inne damy z rodzaju swawolnych. Nie miała brata, by zamknął do klatki, Toż najwolniejsza była z kobiet wolnych, A mam na myśli chrześcijańskie damy, Których w haremach jeszcze nie trzymamy. CLXXVI Więc był z nią częściej i korzyść odnosił Z jej rozmów, i już nauczył się tyle, Że na przechadzkę pierwszy ją poprosił; Jeszcze nie puszczał się o własnej sile, Odkąd jak kwiatek, co go żeniec skosił, Leżał na piasku i był pół w mogile. Trafili właśnie na tę chwilę miłą, Gdy księżyc wyjrzał, a słońce się kryło. CLXXVII Był brzeg ponury, na łup fal podany, Z piaskami w dole, a skałami w górze, O które czołem tłukły huragany, Z zatoką, której nie tykały burze, Kędy się chronił okręt skołatany. U skał ocean wył w ponurym chórze: Wiatrów; w dni tylko parne, letnią porą, Rozfałdowany błyszczał jak jezioro. CLXXVIII Lekka tam piana rzucona z oparu Lśni jak ta, srebrną co kiścią uwieńcza Brzeg szumiącego szampanem pucharu; Ta bujna rosa ducha, ta serc tęcza. Niech słucha kazań, kto się piekieł żaru Obawia; niech się z księżmi pozaręcza… Dla nas kobiety, wino, śmiech, śpiewanie, Jutro sodowa woda i kazanie! CLXXIX Mądry, gdy pije, powinien się upić. Upiciem chwile są najsłodsze z młodu; W miłości, sławie, złocie, winie skupić Można nadzieje ludzi i narodu. Bez owych soków musiałoby strupieć Drzewo żywota i nie wydać płodu. Upij się — radzę — a gdy się z zawrotem Głowy obudzisz, słuchajże, co potem: CLXXX Zadzwoń, niech lokaj do łóżka przyniesie Reńskiego wina i wody sodowej. Ty byś nie wzgardził. nimi, o Kserksesie! Bo ani sorbet mrożony w śniegowej Wazie, mi czyste źródło w suchym lesie, And burgunda napój rubinowy Po pracy, boju, tyle sił nie doda, Co reńskie wino i sodowa woda. CLXXXI Brzeg — (zdaje mi się, że mówiłem właśnie o brzegu?… tak, tak, mówiłem o brzegu…) Usypiał; był to czas, gdy słońce gaśnie; Układały się fale do noclegu. Cicho — ptak tylko morski czasem wrzaśnie Lub pluśnie delfin, lub swawolna w biegu Dziecinnym fala o kamiuszki trąci I szmerem starych skał zadumę zmąci. CLXXXII Chodzili sami; ojciec na rabunek Wyszedł z drużyną z okolic zebraną; Nie miała matki, braci ni piastunek, Prócz Zoi, która budziła ją rano I którą łączył serdeczny stosunek Z panią; jej służba była: wodę grzaną Przynieść do mycia, długi warkocz uwić Lub się o starą sukienkę przymówić. CLXXXIII Była to chwila owa, gdy czerwona Tarcz słońca schodzi poza sine góry, Co, zda się, ziemię objęły w ramiona I są stróżami drzemiącej natury. Jedna się nimi piętrzy świata strona, A z drugiej morza lśnią ciche lazury. Nad wszystkim niebo błękitnoróżowe, A z nieba gwiazdy patrzą brylantowe. CLXXXIV Chodzili sami, dłoń trzymając w dłoni, Po muszlach, piasku nadbrzeżnym i żwirze, A potem zeszli do skalnej ustroni, W której snadź burze pracowały chyże, Mistrzowską rękę przykładając do niej, I wykowały tę grotę w porfirze. Tam siedli spocząć, a splótłszy ramiona, Patrzali, jak dzień ma zachodzie kona. CLXXXV Patrzali w niebios szafirowe pole, Ubrane w chmury jako listki róży, I poglądali znów na morze w dole, Gdzie topił jasne oko księżyc duży, Bawił ich plusk fal i wiatru swawole, A potem oczy zatrzymali dłużej Na własnych twarzach; twarze się zbliżyły, Usta się zeszły, przylgnęły, spoiły… CLXXXVI W pocałowanie długie, lube, świeże, Miłosne, jak ognisko skupiające Rozkosze, w rajskiej urodzone sferze, Młodością tylko pojęte, niosące Ciało, myśl, duszę miłości w ofierze. — Krew — lawa, pulsy — wulkany grające, Całus serdeczny — grom; jego wartości Dochodzić trzeba — sądzę — po długości CLXXXVII Trwania. — Ile ich pocałunki trwały?… Pocałowania minutą nie zmierzy. Nie liczą — na co liczby się przydały? W pocałowaniu jednym wieczność leży. Milczeli, ale ognie na nich wiały, Zdało się, dusza sama k'duszy bieży, A usta do ust lgną jako rój młody, Serca to kwiaty, skąd im płyną miody. CLXXXVIII Siedzieli sami, ale nie tak sami, Jak ci, co puste zwiedzają cmentarze. Ocean gładki, zasiany gwiazdami, Mgły podnoszące się jak nocy straże, Ściany pieczary miarowo kroplami Ciekące — serca zbliżyły i twarze. Zda się im, sami że żyją pod niebem, A życie nie ma się skończyć — pogrzebem. CLXXXIX I nie straszyły ich tam niepokoje. Ani ich nocy nie trwożyły cienie, Żyli dla siebie, mieli mowę swoję Myślaną, w głosu łamiącą się drżenie, W której, gdy czego nie pojmą oboje, Zaraz tłumaczą sobie przez westchnienie. O, pierwsza miłość!… natury konieczność, Dziedzictwo Ewy cór — dane na wieczność. CXC Hajdea ślubów ani obiecanek Nie czyniła mu; nie miała pojęcia O tym, czym ślubny jest mąż, czym kochanek, Jak zgubna czasem miłość dla dziewczęcia. Więc nieświadomie czysta, jak poranek, Do kochanego zbiegała chłopięcia, A niosąc duszy tę prześliczną białość, Nie urozumiała nawet słowa: „Stałość”. CXCI Kochała, była kochana; wielbiła, Była wielbiona; natura tak zwarła Ich dusze, że się jedna w drugą wpiła I chętnie w szczęściu razem by umarła. Do równowagi chwilkę myśl wróciła I uciszyła się, lecz wnet wydarła Z objęć spokoju. Hajdea uczuła, Że ich w istotę jednę miłość skuła. CXCII Niestety, byli tak piękni, tak młodzi, Tak zakochani, bezbronni i sami, A chwila była owa, w której schodzi Na serce urok, rozpala ogniami Żądz i niestarty wiecznością czyn rodzi, Który opłacić potem trzeba łzami. I ogniem piekła, gorejącym gwoli Sprawcom rozkoszy cudzej lub niewoli!… CXCIII Para, miłością i wdziękiem tak strojna, A tak niebaczna, że w człowieczym rodzie Nikt, chyba Adam i Ewa dostojna Szli w równie chyżym do piekła pochodzie. Hajdea, która była bogobojna, Musiała słyszeć o styksowej wodzie, Piekle i czyśćcu, ale zapomniała, Kiedy stanowcza chwila się zbliżała. CXCIV Patrzą na siebie, z oczu blask im bije, Ona mu białe ramię koło głowy Oplotła; on zaś, objąwszy za szyję, Skrył dłoń w kaskadzie włosów hebanowej. Już na kolanach mu siadła, dech pije, Oddech się staje prędszy, gorączkowy… I wtedy grupę stworzyli klasyczną, Nagą, miłośną, naturalną, śliczną. CXCV A gdy on syty szałem po upływie Tych chwil pochyla w jej ramiona skronie, Ona nie zaśnie, lecz mocno a tkliwie Głowę mu trzyma na powabnym łonie I czasem oczy obróci lękliwie, I od lic jego bladych pierś jej płonie. I wszystkie w sobie rozkosze zestrzela, Których doznała i których udziela. CXCVI Astronom, kiedy patrzy na firmament, niemowlę, kiedy ssie piersi matczyne. Dewotka, święty gdy przyjmie sakrament, — Arab, gdy prosi wędrowca w gościnę, Wódz, kiedy widzi w armii wrogiej zamęt, Skąpiec, gdy złoto chowa pod pierzynę, Nie poglądają wzrokiem tak promiennym Jako dziewczyna, gdy czuwa nad sennym CXCVII Kochankiem, który jak dziecię uśpiony Leży istotą swą w jej życiu wryty, Bezsilny, niemy i nieporuszony. Nieświadom, jakie przynosi zachwyty wszystkimi uciech, smutków i żądz tony W duszy anioła stróża swego skryty, Z wszystkimi błędy i wdziękami — drogi, Spokojny jak śmierć bez grozy i trwogi. CXCVIII Czuwa nad śpiącym, a w godzinę oną, Gdy miłość i noc, i samotność wola, I dusze wiąże siłą połączoną. Pomiędzy piaski i skał groźne czoła Mrok tuli grotę szczęściem przystrojoną, Gdzie ich miłości nikt zajrzeć nie zdoła, A nigdy gwiazdy, stojące na straży Nocy, szczęśliwszych nie widziały twarzy. CXCIX Miłości kobiet — o! poznania warte, Piękne a groźne, pełne tajemnicy. Kobieta wszystko stawia na tę kartę, Gdy przegra, to jej nic oprócz tęsknicy I żalu życie nie odda rozdarte. Za to ich zemsta, jak skok tygrysicy, Krwawa… lecz i ta zwiększa serca rany, Bo czują same cios drugim zadany. CC Nie dziw, że mszczą się kobiety, ofiary Męskiej przemocy, nie dziw, że ich ręka Zbroi się w sztylet, jadem poi czary; Już dziećmi muszą się taić, choć pęka Serce za lubym — przyjdzie bogacz stary, Weźmie na żonę — skończona piosenka. „Potem srogi mąż, niewierny kochanek, Stroje, dzieciaki — ksiądz… w śmierci przystanek. CCI Jedna zakocha się, druga rozpije, Ta stajnią zajmie się, tamtą — rautami; Ta rzuci męża i z kochankiem żyje, Zdobywa szczęście, ale honor plami, A nie wiadomo nawet, czy zabije Robaka smutku — ot — zwykle się mami… Ta kusi diabła, potem powieść kleci, A tak w pałacach jest czy w chatkach kmieci. CCII Hajdea była kochanką natury, Dziecięciem żądzy, zrodzonym, gdzie żar nie Ciecze powoli, ale tryska z góry Na usta i na oczy dziewic sarnie. Żyła, by kochać — kochać tego, który Był jej przeznaczon; a wszystkie męczarnie Nadziei, troski, trwogi były chwilką Przelotną; serce biło tu, tu tylko. CCIII Co te serc bicia złego narobiły!… Ależ bo każdy ich ruch szybszy, żywszy Jest w swych przyczynach i skutkach tak miły, Że nawet Rozum, pilnie wyplewiwszy Rozkosz z alchemii swej, nie ma dość siły Odwodnej; ba! głos sumienia najtkliwszy Prawd nie nauczy, co myśl tak bogacą, Że dziw mi, czemu podatku nie płacą?… CCIV Stało się… Serca ich się zaręczyły W ciszy; pochodnie godowe z promieni Gwiazd nad głowami pięknych pięknie lśniły. Ocean świadkiem, jaskinia z kamieni Łożem, spojrzenie ślubem do mogiły, Kapłanem noc — i byli pożenieni; Szczęśliwi, bo się aniołami wzajem Sobie wydali, a świat cały — rajem. CCV Miłości! — której Owidiusz kapłanem, Adeptem Cezar, sługą był Antoni, Uczniem Horacy, Katull — Tytus panem, Sawantka Safo kapłanką — kto po niej Ślub zechce z sinym zabrać oceanem?… Nikt… Ha! Leukadia dziś się za was płoni… Miłości! Nazwę cię bóstwem… niecnoty, Bo cię diablicą zwać — nie mam ochoty. CCVI Ty doprowadzasz stan małżeński do met Nieprawych; śmiejesz się z czół wielkich ludzi: Cezar, Pompejusz, Belizar, Mahomet, Patrz — gwoli którym dotąd pióro trudzi Historia, którzy błyszczą na kształt komet, A czas nieprędko takie duchy zbudzi, Patrz… przecie w jeden ich punkt zniosły fale: Wszystko to mędrcy, zdobywcy… rogale! CCVII Z ciebie Arystyp, Epikur ród bierze, Owa przesławna materialna dwójca, Co teoriami wygodnymi k'wierze Do niebieskiego chce nas wwieść ogrójca, Czy tylko diablim szponom nas odbierze Ten piękny system biozofii ojca?… „Jedz, pij, miłości jasne ognie zapal!” Tak mawiał mędrzec a król: Sardanapal. CCVIII A Juan?… Czy już o Julii ze szczętem Zapomniał? Miałby zapomnieć tak skoro?… Nie — posądzenia odsuwam ze wstrętem, Lecz myślę, że gdy nocną to się porą Działo, to księżyc swym światłem przeklętem Nagle ze zdrowej duszy robił chorą, Bo cóż by było w tym, że buziak świeży Zaraz tak miękkie serce rozpuklerzy? CCIX Ja się miłością niestateczną brzydzę I gardzę ludźmi, których serca prawie Z żywego srebra, że lada intrydze Ulegną. Snadź na złej stoją podstawie. Za to dozgonną miłość mile widzę… Jednak minionej nocy na zabawie Maskowej, śliczną gdy ujrzałem Włoszkę, Serce się do niej rozbujało troszkę… CCX A wtem nadchodzi Filozofia krewka. I: „Co zamyślasz? Wszakże to rozpusta!” „Wiem, Filozofio, wiem, stara to śpiewka, Ale jej oczy i… Nieba… jej usta!… Chcę tylko wiedzieć, mężatka czy dziewka, Czy ni to, ni to… ot, ciekawość pusta…” „Stój!” — Filozofia wrzaśnie z gestem greckim, Choć była w stroju, jak pomnę, weneckim. — CCXI „Stój!” Więc stanąłem. — Teraz idę dalej: To, o czym miano „niestałość” opiewa, To jest hołd tylko należytej skali Złożon przyrodzie, co (na przedmiot zlewa Wybrany dary swe; a jak się chwali Obraz czy posąg z kamienia czy drzewa, Tak dziw dla piękna jest miarą stopniową Tego, co ludzie „beau ideal” zową. CCXII Jest to pojęcie piękna erotyczne, Subtelne wszystkich władz duszy rozwicie, Uniwersalne, dziwne, platoniczne, Zlane z gwiazd, w nieba cedzone błękicie, Bez czego serce może wpaść w sceptyczne Bagnisko; słowem, ócz mądre użycie, Które zmysłami poparte dowodzi, Że ciało ogień i z ognia się rodzi. CCXIII Bo skądże by się wszelka wina brała, Jeśliby człowiek gust miał lada jaki? Gdyby wam jedna miłość wystarczała, Zadowalały was jedne przysmaki, Byłoby serce całe, kieszeń cała. A tak — czujecie nieustanne braki, Ach! Gdy do śmierci jedna się podoba Jedynie — zdrowe serce i wątroba! CCXIV Serce, jak błękit, w niebie ma mieszkanie, W nim się jak w niebie zmiany dzieją co dnia, Chmury je ściemnią, gromy padną na nie, Czarna zamieszka w nim groza i zbrodnia, A kiedy zgore, pęknie, bić przestanie, Wtedy jak burza — we łzy się rozwodnią, Zaś gdy serdeczna krew zmienia się w wodę, To z życia robi angielską pogodę. CCXV Funkcja wątroby jest: żółć leczyć chorą, Ale się czasem z przeznaczeniem mija, Bo w pierwszym szale staje jej zaporą, Że nie puszczona żółć skupia się, zbija Jak kłąb żmij, co się na śmiecisku zbiorą! Wściekłości, strachu, żalu, zemsty żmija; Z tego znów kłębu wszystko złe wytryska Jak wulkan z ziemi głównego ogniska. CCXVI Anatomiczne tymczasowo sfery Porzucam i niniejszym konstatuję: Strof dwieście wedle przyjętej „maniery” Ukułem w pieśni tej. Razem ukuję Pieśni dwanaście lub dwadzieścia cztery. Panom się kłaniam, a damom całuję Rączki, kochanków zaś razem zostawię Ku edukacji waszej i zabawie. Pieśń trzecia I Cześć, Muzo! i tak dalej — Juan zasnął, Na pięknym, szczęsnym łonie kołysany, Pod strażą oczu, których blask nie gasnął Jeszcze, serduszkiem dziewczęcym kochany, Nie pojmującym, że je żądłem drasnął Zatrutym, cichy ten, śpiący, zesłany Jak wróg, by młodość jej bezgrzeszną skłócił I czystą serca krew we łzy obrócił. II Czy to czar kryje człowiek, mały światek, Co drugich w jego ramiona popycha? Czemu do szczęsnych smutny cyprys chatek Zaziera, czemu, kto miłuje — wzdycha? Czemu uszczknięty, wonny, żywy kwiatek, Choć ciepłej piersi zwierzony — usycha, A gdy się miłość dziewczynie zaśmieje, To choć kochana, więdnie i marnieje? III W pierwszej miłości *kochanka* kobieta Kocha, w następnych już *miłość* jedynie; Serca w jej dłoni jak drobna moneta, Miłość się zsuwa lekko jak dziewczynie Z rąk rękawiczka; wrażliwość już nie ta Co dawniej; dawniej w uściśnieniu ginie, Dziś się z wieloma uściśnieniem splata, Ani jej taki nadmiar nie przygniata. IV Co tam w zjawisku owym leży na dnie — Ja nie wiem; to wiem: kobieta dojrzała, Jeśli w dewocję po uszy nie wpadnie, W pewnym momencie zachciankami pała. Wprawdzie tam pierwsza miłość zawsze władnie, Pamięć jej czaru nigdy nie zwątlała. Niektóre nigdy nie miały kochanka, Lecz gdy był jeden, będzie ich wiązanka. V Śmieszna doprawdy rzecz, która dowodzi Ludzkiej słabości, głupia, prawie wstrętna, Że miłość w parze z małżeństwem nie chodzi, Choć w nich z natury jedne biją tętna. Miłość w małżeństwo, jak wino przechodzi W ocet; przelewka cierpka, kwaśna, mętna, Napój zmieniony z ambrozji różowej Na specjał godny apteczki domowej. VI Czują coś jakby antypatię czepce Niewiast do wianków na dziewiczej głowie, Którym niepięknie płaszczą się pochlebce; Dziewczyna, czym jest kochanek, się dowie Niestety późno, gdy jej szczęście zdepce. Ot, jaka zmiana znaczeń w jednym słowie; Wiemy: Namiętność w kochanku jest wzniosła, Lecz z męża robi — jak by to rzec?… — osła. VII Mąż się zbytniego rozkochania wstydzi; Czasem wyczerpią ognie wieloletnie (To rzadziej) — za czym żonę sobie zbrzydzi (Trudno miesiące wszystkie brać za kwietnie). — Stoi w zakonie, który mają Żydzi I my, że śluby jeno śmierć rozetnie. Smutno! Żonę grześć, róże pośród cierni Życia — i służbę domu widzieć w czerni! VIII Mają coś w sobie małżeńskie roboty, Z czym rzeczywista miłość nie licuje. Powieść, szeroko kreśląca zaloty, — Małżeństwo tylko z profilu maluje. Nikt o poślubne nie stoi pieszczoty, Z małżeńskich gruchań cnota nie szwankuje, Poezja ileż poniosłaby straty, Gdyby Petrarka z Laurą był żonaty. IX Tragedia zwykle śmiercią się — zamyka, — Komedie kończy powiązanie stułą. Dalszy los dwojga jest dla czytelnika Ciemny, bo pisarz boi się bibułą Określać świat ten, do którego wnika Młodziutka para; to by mu zepsuło Poczytność. Resztę więc spycha na księży, A Śmierć i Dama już nas nie ciemięży. X Dwaj, co skreślili, jeśli dobrze pomnę, Piekło i niebo — inaczej małżeństwo — Dante i Milton — przenieśli ogromne. Pod swych połowic pantoflem męczeństwo. Lada błąd — ludzkie ciało tak ułomne — Straszne na głowy ich ściągał przekleństwo. Beata Danta, jak Ewa Miltona, — To była Muza poety, nie żona. XI Dant teologię podobno przedstawia W osobie, która zwie się Beatrycze. Domysł, jakkolwiek w dziw i zachwyt wprawia, Komentatorom za mrzonkę policzę, Chyba ich jaki dobry dowód zbawia, Dając skazówki pewne — nie zwodnicze. Raczej Dant, symbol dobywając z powić, Matematykę chciał nią uzmysłowić. XII Juain z Hajdeą nie był ślubem spięty, Lecz to ich wina, nie moja — mospanie! Jeślić to czyni, czytelniku, wstręty, Że z sobą żyli jak niechrześcijanie, Jeślibyś wolał, by ich wiązał święty Ślub, to rzuć książkę w ogniste otchłanie, Zanim się skutków doczekasz fatalnych… Strach o miłościach czytać nielegalnych! XIII Lecz szczęście pełne dała im ta zdrożna Folga dla zachceń wabnych jak kwiat róży! Hajdea coraz bardziej nieostrożna Zapominała, komu wyspa służy. Ale kochanka odtrącać nie można, Najmniej w początkach, nim się jedno znuży, Więc się schodzili częściej i na długo. — Ojciec tymczasem parał się żeglugą. XIV Darujcie! Bo on zarabiał na życie, Gdy podskubywał zbyt ciężarne statki. Ot, jeśli tylko nazwanie zmienicie, Będzie minister skarbu i podatki. On nawet skromny — nie tonął w przesycie, Nie miał milszego nic od swojej chatki, Zarabiał na chleb w zacnym znoju, a racz Zważyć, że nie brał nic więcej jak haracz. XV Poczciwiec dłużej nad zamiar żeglował, Bo go wiatr wstrzymał przeciwny i łupy, Za którymi już od dawna myszkował, Choć mu zabrało morze dwie szalupy I sporo jeńców. Resztę pocechował I zakuł mocno, spędziwszy do kupy. Mieli w obrożach głowy, ręce, nogi, A przedstawiali dochód wcale mnogi. XVI Więc na Matapan wysłał kilku jeńców Majnotom; możny tumetański kady Kupił towaru za pięćset czerwieńców; Jeden staruszek, że chory i blady, Został utopion; bogatszych młodzieńców Schował na okup — a resztę gromady Powiązał razem, miał zaś na lud drobny Firman od Beja z Tunisu osobny. XVII Posortowawszy towary bławatne, Na lewantyjskie rozsyłał bazary, Tylko niektóre rzeczy drożej płatne Przeznaczył córce kochanej na dary: Atłasy, wstążki, pióra delikatne, Szale, dżeliki, duże szkła, gitary I alikanckie bębenki, bandurki, Wszystko cny ojciec zrabował dla córki. XVIII Małpę, buldoga, indyjskie kuraki, Papugę, kotkę, kocięta z Angory I rozmaite zwierzęta i ptaki, Wyżełka, co go jakiś Anglik chory Na rumowisku odumarł Itaki, A wieśniak przyjął do swojej komory — Wszystko, by schronić przed burzą — ów zbójca Do ogromnego razem wsadził kojca. XIX A gdy ukończył morskie korowody, Kilka korsarskich naw na morze rzucił, Sam zaś, gdy okręt wessał trochę wody, Ku brzegom wyspy swojej bieg wykrócił, Gdzie córka swoje gościnne zachody Odprawowała; lecz z przeciwnej wrócił Strony, bo tutaj piaski brzeg zaległy, Więc port urządził indziej korsarz biegły. XX Wysiadł, wodnego zbywszy elementu, A że kwarantann tam ani komory Nie było, kozak nie czynił mu wstrętu, Nie badał wójt, gdzie bawił do tej pory, Kazał wydobyć ładunek z okrętu, Połatać, smołą zaprawić otwory; Wszystkie się ręce zajęły robotą, Wydobywając towary i złoto. XXI Gdy się na wzgórze, idąc ku domowi, Dostał, skąd widział dwór, ogrodu smugi, Stanął. — Jak to się serce zastanowi Człeku, z wędrówki gdy powraca długiej Z tą myślą pełną lęku: Czy też zdrowi? Jak przyjmie jeden, a jak przyjmie drugi? W nastroju, co się z przypomnienia krzesze, Sadzając serce w prastare pielesze.. XXII Kiedy wracają mężowie szczęśliwi Albo ojcowie w domowe opłotki… To się im serce zastracha, roztkliwi, Bo białogłowski rodzaj mdły i wiotki… — Niczemu mniej się nie ufa, nie dziwi; Przykro mi, że lżę kokietki i trzpiotki. Żony się stają bez opieki chytre, Córki książęcą nawet plamią mitrę. XXIII Nie każdy człowiek uczciwy, gdy wróci, Będzie nagrodzon losem Ulissesa. Nie każda żona po mężu się smuci I zalotników odsyła do biesa… Gorzej, gdy go już w niepamięć zarzuci, Dzieciąt kilkoro u kolan się wiesza, Które „przyjaciel” wywiódł dla pokoleń; Gdy go pies własny pochwyci za goleń… XXIV Gdy zaręczony, może ukochaną Zabrał mu bogacz, skąpiec pełen chuci, I wtedy lepiej, bo prędko ustaną Czułości, pan się z małżonką pokłóci, A on znów miłość podejmie przerwaną, Jako „przyjaciel domu” — lub porzuci. A jeśli uprze się w nim czucia trwałość, Napisze odę Na kobiet niestałość. XXV Panowie! Jeśli który w waszym gronie Ma „stosuneczek” (rozumiem uczciwy Popęd przyjaźni ku nieswojej żonie, Jedyny węzeł łatwo rozpletliwy, Choć zda się ścisły; rzetelny w zakonie Miłosnym Hymen — inny jest fałszywy) — Nie bawcież w drodze długo, bo mężatki Zmieniają gachów tak łatwo jak szatki. XXVI Lambro, nasz morski celnik, grzesznik stary, Co bieglej morza niż lądy okradał, Cieszył się, widząc kominów dym szary, Lecz psychologiem nie będąc — nie badał, Skąd się mu w głowie dziwne snują mary, Czemu strach jakiś na duszę przypadał?… Czy córka chora?… Bał się dobry ojciec, A nie mógł więcej niż filozof dociec. XXVII Obaczył domu słońcem białe ściany I zieleń warzyw i drzew — — jak w obrazku; Słyszał górskiego strumienia dźwięk szklany I psa szczekanie — a w pobliskim lasku Między cytryny, oliwy, kasztany Postaci ludzkie z migocącą w blasku Bronią (broń noszą tam wszyscy) i kwietne Stroje, barwami jak motyle świetne. XXVIII A kiedy podszedł pod ustronie sielskie, Aby rozpoznać owo zgromadzenie, Usłyszał dźwięki, ale nie anielskie, Tylko bezecne, ziemskie rzępolenie. Wzniosły się dziwem oczy rodzicielskie, Na głowę padło mu oszołomienie, Bo grzmiały trąby, flety, taralbuki I najmniej wschodnie śmiechy, wrzaski, huki. XXIX Więc przyśpieszywszy kroku i już prawie Biegnąc po góry spadzistym zakręcie I rozchylając gałęzie, brnąc w trawie, Ujrzał — i stanął jak głaz w tym momencie — Bandę czeladzi, w cudacznej zabawie Tańczącą, niby derwisze, na pięcie, I poznał, że to był piryjski taniec, W jakim się wschodni lubuje mieszkaniec. XXX W kółku dziewice niby greckie chóry; Jedna trzymała chustki sztandar biały, Inne jak perły nizane na sznury Tańcem się, ręce splótłszy — kołysały. Włosy im spadły na szyi marmury; Najbrzydsza sześciu poetów by w szały Wprawiła; pierwsza śpiewa, za nią inine Takt wybijając, następują zwinne. XXXI Część biesiadników, na dywanie w głębi W kucki usiadłszy, je. Tu baranina Z ryżem (tak zwany pilaw) parą kłębi, Tam stoją flasze samijskiego wina, Sorbet się w wazie porowatej ziębi. Nad gośćmi drzewo gałęzie ugina, Podając dłoniom granaty ogniste I pomarańcze nabrzmiałe, soczyste. XXXII Tam śnieżnoruny baran w gronie małej Dziatwy; dziatwa mu rogi wieńcząc pląsa, A patriarcha owiec osiwiały I niby jagnię cichy, głową wstrząsa Poważną, z lekka, dostojny, wspaniały, I sam je z ręki, znów niby się dąsa, Rogi nadstawia i czoło surowe I znów, powolny rączkom, chyli głowę. XXXIII Piękne, klasyczne profile, błyszczący Strój, drobne twarze i oczy ogniste, Włos rozpuszczony, rumieniec gorący I wzrok wymowny, gęsta wyraziste, Czar niewinności, dziecięctwa broniący, Robiły z Grecząt malowidła iste; Lambro — filozof, aż westchnął żałośnie, Że to maleństwo na ludzi wyrośnie. XXXIV A karzeł błazen, jak Szecherezada, Gromadce starców, co z nargili pyka, O zamkach, skarbach zaklętych powiada I arabskiego dowcipach szelka, I o lekarstwach czarodzieja dziada, I o pałacu, co się sam odmyka; Nawet o wiedźmie, która (bardzo wierzę) Każdego męża przemieniała w zwierzę. XXXV Słowem, były tam. wszystkie (czystej treści) Podniety zmysłom, chęciom, wyobraźni: Śpiew, wino, tańce, muzyka, powieści, Wszystko, co cnoty uczciwej nie drażni, Lecz Lambro patrzał i pełen boleści Rozumiał szkodę swą coraz wyraźniej Widząc, że tańce te, półmiski, trunki, Obciążą jego miesięczne rachunki. XXXVI Człowiek co jest? Często go śmierć spotyka, Kiedy żołądka zaspokaja chuci. Czym darzy życie szczęsnego grzesznika? Do kubka żółci kroplę miodu rzuci! Rozkosz przynęca i gubi młodzika, Bo ma syrenią twarz i czule nuci. Przyjęcie Lambra u wrót własnej chaty Było jak… starcie z ogniem mokrej szmaty. XXXVII Ale był mężem, co się w pogadanki Nie wdawał; chcąc spaść na nich niespodzianie (Zazwyczaj mieczem czynił niespodzianki) — Nie dał się poznać, więc trwało śniadanie Dalej i nikt się nie zrywał od szklanki; On mierzył wzrokiem służbę, panów, panie, Zdumiony raczej niż uradowany Kompanią, co mu wysuszała dzbany. XXXVIII Nie wiedział, iż wieść przybyła ze świata Przez greckich kupców usta (Ach, ci łgarze!), Że umarł (Tacy ludzie żyją lata!). Anioł żałoby objął w domu straże. Ale kir prędko zastąpiła szata Godowa, wraz się rozchmurzyły twarze. Hajdei oschły łzą mokre jagody, I jęła pełnej używać swobody. XXXIX Stąd owa uczta, tancerze i grajki, I nie widziana dotąd wyspie feta. Służba próżniacza, rozpita, nahajki. Zbywszy, czuła się w raju Mahometa. Gościnność Lambra poszła między bajki Wobec uczt, jakie dawała kobieta. Dziwna, że ma czas na przyjęcie gości, Skoro dni całe poświęca miłości. XL Może myślicie, że słysząc te chóry Wpadł w wściekłość? Tak by zrobił człowiek miętki, Łatwo tam było wyskoczyć ze skóry! — Lub że postąpił sobie jak człek prędki: Bił, w turmę sadzał lub brał na tortury, Karcąc niewczesne u czeladzi chętki, I że się z objęć spokoju wydarłszy, Choć korsarz — chciał gniew okazać monarszy? XLI Mylisz się. To był pan, arystokrata, Najstateczniejszy między rozbójniki, Miał ułożenie, dobry ton magnata, A niezbadany był jak mórz tajniki, Tyle obłudy ni dworacka szata Nie kryje, ani fartuszek podwiki. Szkoda, że przez swe przeklęte myślistwo Utracił prawo wejścia w „towarzystwo”. XLII Do biesiadnego zbliżywszy się stoła, Uderzył w ramię gościa siedzącego Przed nim i z krzywym uśmiechem dokoła Spojrzawszy, co nic nie wróżył dobrego, Zapytał, skąd im ta uczta wesoła. Grek rozmarzony winem, do którego Zwracał się, nadto wesół, aby pana Poznać, napełnił swój kielich ze dzbana. XLIII I nie zwracając oblicza maszkary Przez ramię chylił go z bachanckim gestem, Wino po sukni lejąc z pełnej czary, Rzekł: „Idźże sobie! Patrz, zajęty jestem.” Drugi bełkotał: „Zdechł pono nasz stary, Zapytaj pani, he! he! czy jej źle z tem…” „Pani — rzekł trzeci — ho! mózgu barani, Pan nowy dzisiaj tu rządzi, nie pani”. XLIV Łotry przyjęci świeżo nie wiedzieli, Do kogo mówią. Lambro zbladł jak ściana, W oczach mu łypnął jak błysk karabeli, Lecz się sczaiła wściekłość hamowana I próbował się uśmiechnąć weselej. Zapytał tylko „szanownego pana” O imię i stan owego młodzieńca, Co zachciał pono panieńskiego wieńca. XLV „Nie wiem — odpowie łotrzyk — skąd przybywa I kto go rodzi — ba! — ale to fracha! Wiem, że ten kapłon w smacznym maśle pływa, I że mi służy każda wina flacha. Jeśli acana to nie przekonywa, Zapytaj tego oto mego bracha, Będziesz sobie mógł dobrze go wybadać, Woli językiem mleć zamiast zajadać”. XLVI Lambro był człowiek uprzejmie cierpliwy I teraz dobre wychowanie zdradził, Ja bym go w Francji, gdzie jest niewątpliwy Wzór gustu — między przedniejsze posadził, Zniósł więc dla domu swego obelżywy Przycinek, bruzdy na sercu wygładził, Nie używając na razie złorzeczeń Na służbę, która zjadała mu pieczeń. XLVII W człowieku, który przywykł rozkazować, Gdy rzekł: „Idź!”, to szli, a gdy: „Stój!” — to stali, Który ze słowem nie lubił żartować, A wola jego była — miecz ze stali, Dziw, że się umiał teraz pohamować. My nie pojmujem tego — ludzie mali, Lecz kto sam sobą rządzi, jak należy, Godzien panować ludom — jak król Jerzy. XLVIII Nie przeto, aby nie miał być gorący, Lecz nigdy, kiedy krwawe rzeczy knował. Groźny — sam w sobie skupiony, milczący, Jak wąż dusiciel zwinięty — czatował. Milczał, gdy mówił za niego miecz grzmiący, A gdy grzmiał słowy, krwi nie potrzebował. Bo każdy wyraz jego był tak sieczny, Że gdy ciął, już cios drugi był zbyteczny. XLIX Nie pytał więcej i zwlókł się ponury Ku swej sadybie, drogę boczną sobie Obrawszy; ledwie go pozdrowił który, Bo nikt o panu nie marzył w tej dobie. Nie wiem, czy trwała w nim jeszcze dla córy Miłość — ale człek pochowany w grobie, Poglądać musiał wcale nie z rozkoszą Na ten dziwny żal, jaki po nim noszą. L Gdyby umarli mogli niezwalczoną Śmierć pożyć, Boże broń! — w sposób cudowny, Nie wszyscy… ale na przykład mąż z żoną (Darujcie mi ten przykład niestosowny), To jeśli dawniej żyli z sobą słono, Teraz by życie było: kwas dosłowny, A jeśli śmierć ich opłakali krewni, Na zmartwychwstanie płakaliby rzewniej. LI Wszedł w dom swój, a w nim cudze już ognisko Płonęło; ta myśl głębiej w piekło strąca, Smutniejsze sercu wyprawia igrzysko Niż myśl na łożu śmierci konająca. Widzieć serdeczne gniazdo w cmentarzysko Zmienione, gdzie już nadzieja gasnąca Ziębnie jak popiół, o! Któż z was odgadnie, Ile boleści w tym uczuciu na dnie?… LII Wstąpił do domu — już nie swego domu, Bo nie ma domu, gdzie serca nie stanie, I doznał pierwszy raz strasznego sromu, Że nikt nie wyszedł doń na powitanie. Tam przeżył dni swe pod niebem bez gromu, Oczom dziś dzikim i serdecznej ranie Chcąc ulżyć, śpieszył do czystej, kochanej, To jego ołtarz jeden — nieskalany. LIII Był to charakter dziwnego zakroju: Miękki w obejściu, choć dziki w postawie, Pomierny w jadle, napoju i stroju, Umiarkowanie spokojny w zabawie, Bystry w pojęciu, nie słabnący w znoju, Wydał się lepszy, niż był — dobry prawie! Szał zemsty żył w nim po ojczyzny klęsce I niewolnika zamienił w ciemiężcę. LIV Chęć władzy, złota trzos, co dumę stwarzał I zhartowane ciągłą walką życie, Niebezpieczeństwa, w których się zestarzał, Litości jego częste nadużycie, Jęk ofiar, co się ciągle w duszę wdrażał, Morze, co domem, zbójcy, co bandycie Stali się braćmi, zrobiły go bogiem Mordu, dla ludzi nieugiętym, srogim. LV Ale duch Grecji niby złotą łuną Odblask rycerski rzucił duszy hardej, Ten sam, co niegdyś po kolchijskie runo Gnał bohaterów, jak śpiewają bardy. Bój — jego życiem, a pokój był truną. A zaś ojczyzna jego — godna wzgardy. Nienawiść światu, ludziom miecz, płomienie Niósł w zemście za swej ojczyzny spodlenie. LVI Lecz wpływ jońskiego powietrza, obłoków, Wydelikacił serce w twardym łonie, Strzegąc bezwiednie wszystkich jego kroków. Jawił się w smaku, z jakim to ustronie Wybrał, w miłości muzyki, widoków Wzniosłych, strumienia, co się wił przez błonie, Kwiatów, zieleni, niwy złotokłosej, Których wdzięk rzeźwił go jak krople rosy, LVII A za to wszystka jego miłość zbiegła Ku córce; ona anielską słodyczą Od skamienienia twarde serce strzegła, Krwią pokalane codziennie zbrodniczą. Jej jednej dusza uparta uległa; Gdyby rozstała się z tą tajemniczą Władzą, resztę by ludzkich uczuć skalał I jak ów Cyklop — ślepotą oszalał. LVIII Straszna jest lwica, szczeniąt pozbawiona, Gdy rykiem grozi i źrenicą błyska; Straszny ocean, gdy ze swego łona Okręt sterczącym czołom skał odciska; Lecz wcześniej wściekłość szalejąca kona, Bo się o własną gwałtowność rozpryska, Niż złość głęboka, niema, hamowana Człowieka-ojca i dumnego pana. LIX Jest to rzecz smutna — a częsta, niestety, Że nam ostatnie zatruwa godziny, Któ?… Własne dzieci — te niby portrety Nas samych, ale z ulepszonej gliny. Gdy stare życie dobiega do mety, Mgła pada na dni naszych zachód siny, Dzieci rzucają nas, oddając wszakże Dobrej kompanii: kaszlowi, podagrze. LX Piękna to bardzo rzecz: liczna rodzina, Póki ci drzemki zwykłej nie naruszy, Cóż to za widok, kiedy macierz syna Karmi! (Jeśli to nie szkodzi jej tuszy.) Jak cherubinki dzieci u komina Plączą się (widok, co grzesznika skruszy), A piękna matka między córeczkami Świeci jak cekin pomiędzy piastrami. — LXI Lambro wszedł tajnym, nie widziany, gankiem, Stanął u wejścia do jadalnej sali, Gdzie młoda pani z młodzieńczym kochankiem W blasku monarszej chwały wieczerzali. Stół zastawiony przed nimi, a wiankiem Dokoła piękni niewolnicy stali. W zastawie złoto i kamienie świecą, Najmniej już koral z perłową macicą. LXII Wieczerza z dań stu smaczna i obfita, Godna twojego stołu, wielki Ałłach! Wszelaka ryba, szafranem podmyta, Zupy, szyszliki, ciasta przy nabiałach, Których nie wyparłby się Sybaryta. Na wety słodkie sorbety w kryształach; Słodycz przez skórkę owoców ciśniona: Pomarańcz, jabłek i winnego grona. LXIII Stały w dzbanuszkach szklanych owe soki, Chleb daktylowy leżał i banany. Na koniec dano odwar z czystej mokki Arabskiej w kubkach z chińskiej porcelany. Od waru czarnej jak smoła patoki Osłaniał dłonie spodek z filigrany; Lecz z cynamonu, wanilii przyprawy Psuły — mym zdaniem — wyborny smak kawy. LXIV Zamiast obicia — aksamitne płaty Szkarłatne, żółte, brzegami spajane, Szyte w jedwabne, damasceńskie kwiaty, Szeroką złotą lamą bramowane. W płat górny, arabeskami bogaty, Ujęty w modry szlak — były wpisane Lilijowymi głoskami przestrogi, Wyjęte żywcem z perskiej pedagogii. LXV Zwyczaj pisania po ścianach przyjęto Na Wschodzie w każdym pałacu, szalecie, Jest to jak gdyby wcielone memento; Jak na memfijskim ów czerep bankiecie Lub Baltazara głoski mocą świętą Mówiące, że go śmierć przede dniem zmiecie. Lecz tu niech mentor gromkich rad zaniecha, Gdzie mentoruje wyłącznie Uciecha. LXVI Piękność, po balu idącą na mary, Lub geniusz, co się zapija arakiem, Bezbożnik zmienion na „doktora wiary” (Bowiem się lubi zwać imieniem takiem) Lub apopleksją tknięty żarłok stary — Wszystko jest smutnym a nie lada jakim Dowodem, że szał rozkoszy, niewczasy Szkód wyrządzają tyle co frykasy. LXVII Oboje państwo stopy opierali Na karmazynie z lamą lazurową. Ogromna sofa zajęła ćwierć sali, Lambrowi zdała się zupełnie nową. Wezgłowie godne, aby mu oddali Czoła mocarze; na nim słońce płową Jedwabną nicią wyszyte połyska, Z niego jaskrawych pęk promieni tryska. LXVIII Złoto, porfiry, brązy i kryształy Lśniły przepychem. Indyjskie dywany, Których się stopy prawie dotknąć bały, Gazele, koty, ku śmieszkom wybrany Trefniś, a tu i owdzie ów niecały Człowiek, co na chleb zarabia oplwany, Jako minister lub faworyt. Zgoła Jak na kiermaszu zabawa wesoła. LXIX Tutaj zwierciadła szkłem przeczystym świecą, Ówdzie rzeźbione stoły hebanowe I wykładane perłową macicą, Tam znów stoliczki mniejsze, szylkretowe Zastawą srebrną i złotą się szczycą. Potrawy mięsne dla gości gotowe 0każdej porze; sorbety i wino We dnie i w nocy z dzbana w gardło płyną. LXX Niech wam opiszę strój młodej kadiny: Dżelików dwoje: jeden cytrynowy; Koszulka z biało-różowej tkaniny W takt się na piersi podnosi miarowy. Zamiast guzików podłużne bursztyny; Dżelik zaś drugi złoto-purpurowy, Kwef z musselinu, nie kryjąc jej lica, Buja jak obłok dokoła księżyca. LXXI Naramienniki na każdym ramieniu Bez zamków — a tak misternej roboty, Że nie cierpiały w takim uciśnieniu, Owszem, od ramion brał kształt łańcuch złoty. Mistrz, gdy je robił, musiał być w natchnieniu. Łańcuszek pieścił ciałko swymi sploty, I musiał rozkosz uczuwać niemałą, Bo bielszej ręki złoto nie widziało. LXXII Jako ojcowskie dziedzicząca mienie, Miała na noskach mesztów złote sprzączki; We włosach drogie, iskrzące kamienie, Skute dwunastu pierścieniami rączki, Welon perłami spięty, które w cenie Wyobrażały setki i tysiączki. A szarawarki szerokie, jedwabne Falą spadały na jej kostki zgrabne. LXXIII Wpół rozwinięty warkocz do stóp spływa, Niby alpejski potok, gdy zrzucony Z gór, pierwszym dziennym blaskiem rozelśniewa, Byłby ją okrył całą — rozpuszczony, Ale jest więźniem. Zda się, że go gniewa Podtrzymujący, z jedwabiu pleciony Koszyk i chciałby zerwać siatki sznury, Gdy dmuchnie zefir chłodzącymi pióry. LXXIV Postać jej budzi dookoła życie, Od oczu bierze przejrzystość powietrze, Bo były takie, jak sobie w błękicie Wyobrażamy obłoczki najbledsze, Czyste jak Psyche, nim zwiędła w zachwycie, Lub jako dziewczę, nim je miłość zetrze. A pod tym wzrokiem musiał każdy mięknąć, I nie byłoby bałwochwalstwem klęknąć. LXXV Rzęsy, jak zwyczaj wschodni każe, były Pomalowane — ale trud daremny, Bo oczy tak się czarno urzęsiły, Że drwiły sobie z sztuki nieforemnej I mszcząc się, jeszcze ogniściej świeciły. Paznokcie kolor różowy półciemny Krasił — lecz i tu sztuki próżne trudy, Bo być nie mogły różowsze jak przódy. LXXVI Głębszy powinna odcień przybrać henneh, By uwydatnić lepiej białość skóry. Lecz nie Hajdei, bo bielej promienne Nie pomaluje słońce śnieżnej góry. Mogło się łudzić oko, czy to senne Zjawisko, ziemski twór, czy cud natury? Powiedział stary Will: „Próżna robota Malować lilię, uzłocić blask złota”. LXXVII Juan na sobie miał szal z wełny białej, Przetkany złotem — a tak przezroczysty, Że przezeń ognie brylantów błyszczały Jak gwiazdy poprzez białość drogi mglistej. Turban zwinięty w fałdy, okazały. Na nim w agrafie z szmaragdu ognistej Pukiel Hajdei włosów nad miesiącem, Który migoce światłem żywym, drżącym. LXXVIII Goście bawili się przy uczcie świtą Karłów, bajader, eunuchów, poety, Co radość pieśnią zasilał obfitą; Był znany, że sam chwalił swe zalety, Wiersz jego ilość miał stóp należytą, W tendencji… zawsze dochodził do mety, To jest — do kieski, bo umiał prześlicznie „Drzeć łyka” — — jakbym rzekł alegorycznie. LXXIX Czcił teraźniejszość, o przeszłości ścichnął I dobrych czasów zdał się nie żałować. Na antyjakobina się wystrychnął Wschodu — jadł pieczeń, — zamiast piorunować. Przed kilku laty los sobie wywichnął, Chcąc niepodległość wobec praw zachować, Lecz dziś opiewał Sułtana i Beja Wierszem Crashawa, z czelnością Southeya. LXXX Był to mąż, który wiele zakosztował; Jak magnes kręcił się we wszystkie strony; Biegunem był ten, co się wyśrubował Wyżej; łasiwy jak pies przyuczony, Taką podłością często się uchował Batów — wymowny, gdy dobrze żywiony, Kłamał z zapałem i tak ludzi durzył, Że laureata pensyjkę wysłużył. LXXXI Miał geniusz, jeśli go wietrznik mieć może; Irritabilis vates dbały o to, Aby świat o nim myślał w każdej porze. (Co jest nawiasem — wielu ludzi cnotą…) Lecz czas mi dalej… Cóż ja śpiewam?… Boże!… A… trzecie kanto; parę wdziękiem złotą, Miłości, uczty, dom, ubiory, sposób Życia na wyspie mieszkających osób. LXXXII Poeta ów, choć miał na grzbiecie łaty, Był w towarzystwach nadzwyczaj łubiany, Zwłaszcza pomiędzy obdartymi braty, Bo miewał do nich mówki, gdy pijany. A choć nie każdy ducha jego światy Zgłębił, to każdy napojem rumiany, Krztusząc się czkawką pijacką, oklaski Dawał za każdy żart brudny i płaski. LXXXIII Lecz teraz w wyższe dostawszy się sfery, A pozbierawszy w swych wędrówkach wszędy — Najświeższe hasła liberalnej ery, Pewny, że w kółku tym z jego gawędy Rewolucyjne nie powstaną szmery, Chciał wynagrodzić dawne życia błędy, Ciepłej młodości nutę w łonie wskrzesić I wojnę z prawdą na chwilę zawiesić. LXXXIV Był u Arabów, Turków i Hiszpanów, Poznał z ambicji przeróżne narody. I żył z członkami rozmaitych stanów; Nosił w kieszeni wierszowane płody, Ku wyłudzeniu podzięki od panów, W potrzebie zmieniał pamflety na ody. „Bądź Rzymianinem w Rzymie” — tej zasadzie Ze zmianą nazwisk hołdował w Helladzie. LXXXV Więc gdy proszono, aby zadął z krtani, To w każdym kraju śpiewał narodowe Pieśni: Ça ira, Boże Caria chrani, Miał epigramów modnych pełną głowę. Każdy poezji rodzaj był mu tani: Hymny, elegie, jamby karmelkowe. Gdy Pindar końskie wychwalał zasługi, Czemu się nie miał giąć jak Pindar drugi? LXXXVI We Francji stworzyłby piosnkę uliczną, A w Anglii epos, tomów trzy in quarto — W Hiszpanii zaś balladę romantyczną, Na dziejach wojny ostatniej opartą. W Niemczech wzniósłby się w sferę niebotyczną Goethego (wspomnieć tu de Staël warto), W Italii nuciłby jak Trecentisti, A Grekom rzucił taki hymn ognisty: 1 Greckie ostrowy! Greckie ostrowy! Gdzie sławna miłość i śpiew Safony, Gdzie białe bogi i szyk bojowy, I Delos święta, i Febus czczony, Nad wami ciepła wiosna bez końca, Lecz wszystko legło u was — prócz słońca! 2 Wielcy poeci z Teos i Skio, Epos rapsoda, żale kochanka Na ustach obcych ludów dziś żyją, Ich grób nieznany, ich pieśń wygnanka; Wy, nowi Grecy, ledwie z posłuchów Wiecie o wyspach szczęśliwych duchów. 3 Na Maratonu błoń patrzą skały, Błoń Maratonu patrzy na wodę, Tam się marzenia me rozbujały I wymarzyłem Grecji — swobodę! Bo gdy u Persów stanąłem trumny, To się poczułem wolny i dumny. 4 Król siadł nad morzem, w skał częstokole, Na Salaminę patrzał, mórz córę, I tysiąc statków oglądał w dole, I ognie mieczów, i wojska chmurę, Zmierzchem je zliczył z końca do końca, Gdzież się podziały o wschodzie słońca?… 5 A gdzież są dzisiaj? A gdzie jest ona… Moja ojczyzna? Gdzieś w poniewierce Tuła się lira strun pozbawiona. Nigdzie rycerskie nie bije serce. Maż lutnia pełna boskiego dźwięku W moim się karlim wyrodzić ręku?… 6 Nam, cośmy takiej doszli sromoty, Dawniej panowie, a dzisiaj jeńce, Chlubą jest uczuć wstyd patrioty. Ja kiedy śpiewam, czuję rumieńce, Lecz ja, poeta — cóż pieśnią znaczę?… Za was się płonię, za Grecją płaczę. 7 Płakaćże tylko czasów szczęśliwych? Smucić się?… Nasi przodkowie marli! Ziemio! Oddaj nam z siebie nieżywych! Z trzechset, co milijony odparli, Niech się trzech tylko wydrze mogile, A powtórzymy ci — Termopile. 8 Nikt się nie ozwał? Co? Cicho wszędzie?… A! — Nie. — Głos jakiś huczy gromliwy, Jak potok, skały kruszący. w pędzie, I odpowiada: „Niech jeden żywy, Jeden niech wstanie… Spieszymy — rzeszą…” Lecz żywi… żywi powstać nie śpieszą. 9 Próżno, próżno! W inne dzwoń akordy, Samijskiego wina w puchar nalej, Niech krew piją ludzką — dzikie hordy, Ty krwi natocz z winnych gron i szalej! Słyszysz, słyszysz: — W odpowiedzi leci Wrzask radosny Bachusowych dzieci! 10 W tańcu pirejskim nie tracisz wprawy, A gdzie jest dawna pirejska rota? Do obu tańców bywałeś żwawy, Do rycerskiego znikła ochota! Wam gwoli Kadmus litery stworzył, Cóż by niewolnym rzekł, gdyby ożył?… 11 Samijskiego wina daj, dziewczyno! Ludzie z twarzą smutną, bądźcie zdrowi! Anakreon śpiewał, gdy pił wino, Służył — ale Polikratesowi. Choć to tyran, tytuł go nie plami; Wtedy swoi byli tyranami. 12 Ten, co chersońskim władał majdanem, Był przyjacielem dobrym wolności. Lecz Miltyjades był tym tyranem… O! Gdyby wstały dziś jego kości, Pod jego jarzmo szedłbym z ochotą, Dziś by się zdało wolnością złotą. 13 Samijskiego wina daj, dziewczyno! Na sulijskie skały, Pargi ziemię, Może duchy dawnych ludzi spłyną I rycerskie wyprowadzą plemię, Może w chacie gdzieś się chłopię chowa, W którym wskrześnie moc Heraklesowa? 14 Nie wierz, gdy pomoc Frank ci przyrzecze, Ich król kramarzem jest — nie rycerzem. Tylko rodzime tarcze i miecze Wiernym ci będą służyć przymierzem, Turecka przemoc, łacińska łaska Tarcze pokruszy, miecze potrzaska. 15 Samijskim winem napełnij czaszę, Widzę dziewice tańczące w cieniu. Świeże, powabne, rozkoszne, nasze — Krew mają w ciele, ogień w spojrzeniu; Lecz kiedy patrzę, to serce boli, Że będą karmić synów niewoli. 16 U Sunijonu podnóża siędę I będę patrzał na morze sine, Z falą się szumną puszczę w gawędę I jako łabędź śpiewając — zginę, Nie chcę niewolnej ziemi być synem… Roztłucz tę czaszę z samijskim winem! LXXXVII Tak nucił lub chciał, lub winien był nucić Grek teraźniejszy w rymach dosyć zgodny. Gdyby był umiał jak Orfeusz cucić Głazy, stałby się rozruch niezawodny, Bo umiał dusze w dłoni spleść, rozrzucić. Myśli poety — o, to jest zdrój płodny Myśli słuchacza — choć poeci — łgarze! Zmieniają ciągle barwy, jak farbiarze. LXXXVIII Słowa mają byt — a małą kropelką Myśl, niby rosa, w księgi padająca, Wprowadza w obrót żwawy ludzkość wielką. Mała literka, mózg zastępująca — Dziwne — zdolna jest stać się karmicielką Wieków; czas w nicość ludzkie ciało strąca, Gdy papier, podła bibuła — ot szmata Jak ta — przeżyje najpóźniejsze lata. LXXXIX Kiedy już kości spróchnieją w mogile, A jego ród i nawet naród zginie Jak widmo, jak dym, a on zyska tyle, Że go parafia w spisach nie pominie — Jakiś manuskrypt, znaleziony w pyle, Albo grobowy kamień gdzieś w ruinie, Przy rozkopaniu odkryty kloaki, Dobędzie imię jego jak skarb jaki. XC Ze sławy mędrzec żarty sobie stroi. Cóż to jest? Mara, cień — na historyka Wymowie raczej, kwiecistości stoi Niż na wartości samej osobnika, Hoyle był dla wista, czym Homer dla Troi. Skądże to dzisiaj tyle świat wykrzyka O Marlboroughu? Jak on bił i jak on Żył?… Bo go chwali Coxe archidiakon. XCI Milton, ów książę poetów, lutnista Ciężki, lecz w glorię wspaniałą ubrany, W swym czasie dzielny rewolucjonista, Uczony, zbożny a umiarkowany, Lecz kiedy o nim Johnson bandurzysta Jął prawić, owóż kapłan Muz wybrany Skarlał; słyszymy, że brał w szkole plagi, Nie umiał w domu zachować powagi. XCII Takie szczegóły są pouczające: Szekspir kradł sarny, Bacon brał łapowe, Cezar miał z młodu awantur tysiące, Sokratesowi żona „myła głowę”; Cromwell był tchórzem. Reszty nie potrącę. Wszystkie przyczynki nieznane i nowe Dla biografów mają wdzięk niemały, Lecz bohaterów obdzierają z chwały. XCIII Mało doktorów jako Southey, który Światu o Pantisokracyji prawił, Lub Wordsworth, ów wieszcz kramarskiej natury, Co wiersz swój demokratyzmem zaprawił. Lub Coleridge, co choć czysty, białopióry Arystokratyzm w „Morning Post” zastawił, Potem z Southeyem, oba czułe żaczki, Wzięli za żony w mieście Bath dwie szwaczki. XCIV Na te imiona ludzkość woła: „Biada!” Jako moralne drogowskazy stoją, Ich renegacki hart, szlachetna zdrada Glebę na przyszłe życiorysy gnoją. Wordswortha tom ostatni jest nie lada Dowodem, że się drukarnie nie boją Emetykowych wierszy. Ta Wycieczka To jest poemat jałowy jak sieczka. XCV Ogromna przepaść między rozumami Ludzi a jego rozsądkiem się ściele. Ni Wordsworth dzisiaj z wiernymi uczniami, Ni sekta nowa z Joanną na czele Głupstwem czujnego świata nie omami. Dzisiaj, niestety — wybranych niewiele, A ciężarności dziewiczej przyczyna To nie cud żaden — lecz wodna puchlina. XCVI Lecz do powieści… Ma w tym krytyk rację, Że mym największym błędem są dygresje, Gdy bohaterów puszczę na wakacje, Zaraz mi z samym sobą gwarzyć chce się, Lecz to są moje tronowe oracje, Co rzecz spychają na następne sesje. I z tego straty dla ludzkości rosną, Mniejsze — niż gdyby to pisał Ariosto. XCVII To, co się longueurs u sąsiadów znaczy (Nie mamy słowa, lecz rzecz mamy ową W doskonałości pełnej, bo nas raczy Co wiosnę epopeją Southeyową), Słuchaczów swoim powabem nie haczy; A łatwo dowieść, że główną osnową Eposu, głównym słupem w tej budowie Jest szczegół, który ennui się zowie. XCVIII Mówi Horacy: „Homer czasem drzemie!” A my powiemy: „Wordsworth nie śpi czasem” Ale „furmańskie” wychowuje plemię I przez „jeziora” odsyła ciupasem. Potem znów pragnie porzucić tę ziemię I wzbić się w górę; więc woła z hałasem O „łódkę”. Ja bym dolał plwocin morze, Aby miał po czym przejechać, niebożę. XCIX Jeśli chce gwałtem wejść w świat eteryczny, A Pegaz w Bryczce nie chce trzymać kroku, To mógłby zabrać Wóz Dawidów śliczny Albo pożyczyć u Medei smoku. Lub gdyby smok się wydał za klasyczny I mógłby jeźdźce zrzucić spod obłoku, Gdy zamiar jazdy ma w duszy utrwalon, To mógłby głupiec poprosić o balon. C O, wy, „Furmani”, „Wioślarze”„. Brykarze”! O biedne Pope'a i Drydena duchy! I Do tegoż doszło, że wam nie okaże Już nikt pomocy, gdy lada „koniuchy” Błotem bryzgają na czcigodne twarze I na mogile waszej gwiżdżą!… Zuchy! Taki Marynarz ze swym Piotrkiem Bellem Śmie się panoszyć nad Achitofelem! CI Skończona uczta. — Odeszli rzezańce, Skoki i karły, i płoche almeje, Ustały pieśni arabskie i tańce, Nikt już nie skacze i nikt się nie śmieje. Juan sam jeden siedzi przy kochance, Zachodnim słońcem niebo różowieje… Ave Maria! na ziemi i niebie, Ta chwila święta świętych godna ciebie. CII Ave Maria! Bądź błogosławiona Ziemia ta, miejsce to i dzień, i chwila, Kiedym odczuwał twej mocy znamiona, Jak się nad ziemią anielsko pochyla. Głos dzwonka z wieży zleci, jęknie, skona, A mrący hymn dnia z ciszą się przesila, Powietrze ciepłe, wonne wonią róży, Każdy się drzewa liść modlitwą mruży. CIII Ave Maria! To jest czas pacierzy; Ave Maria! To jest czas kochania; Ave Maria! Ku tobie duch bieży, Tobie i Twemu synowi się kłania, Ave Maria! — Ta twarz… Któż się zmierzy? To oko skromne, które się osłania Skrzydłem gołąbka — choć to obraz… klęknę! To nie bożyszcze — o nie! To za piękne. CIV Chcą mnie łaskawi kazuiści schłostać, Żem niepobożny, szepcąc w wielkiej dumie, Każ no im ze mną na modlitwie postać, A wnet przekonasz się, kto lepiej umie Najprostszą drogą do nieba się dostać. Ja mam ołtarze na górach, w mórz szumie, W przestworzach, Wszystkim, co z Jedności płynie, Z której się wzięła dusza, w której zginie. CV Słodka godzina! Schowany pod dachy Zielone, z których na brzeg cichy wioną Sosnowych lasów raweńskich zapachy, Gdzie Adryjatyk dawniej tłukł swe łono I twierdz sterczały Cezarowych gmachy. Gaj, który Dryden, Boccaccio natchnioną Pieśnią już razy opiewali tyle! Jakże ja lubię ten las i tę chwilę! CVI Polne koniki, grajków nieuczona Trzódka, co życie swe graniem pociesza, Gałązka sucha, stopą przełomiona, Głos dzwonka, co się po gałęziach wiesza, Jedyne echa — a łowy Gwinona, Dziki myśliwiec i raweńskich rzesza Dziewic uczących się, czym jest cierpienie Miłosne, snuły się w duszy jak cienie. CVII Zmierzchu! Z ciebie się wszystko dobre bierze! Ty karmisz głodne, usypiasz strudzone, Ptaszęta wpędzasz pod matczyne pierze, Puszczasz do domu wołki ujarzmione, Wszystko, co bogów daje nam przymierze, Wszystko kochane, najmilejsze, czczone, Zbiera się wkoło nas, gdy dzwon uderzy; Ty także dziecię przywracasz macierzy… CVIII Ty budzisz w duszy żal i niepokoje, W pierwszych wędrówki chwałach pielgrzymowi, Co rzucił kraj swój, dom i wszystko swoje. Na głos ten on się nagle zastanowi, W duszę mu płyną dźwięki, jako roje Szmerów, które ślą pożegnanie dniowi, To nie jest czułość, która z nerwów płynie. Smutek zostaje po wszystkim, co ginie. CIX Kiedy Nerona zgniotła owa siła Fatalna, która burzycieli zgniata, Gdy Roma z jarzma wyzwolona piła, Wszędzie brzmiał okrzyk wesołego świata, Dłoń jakaś wieniec na grób mu rzuciła — Może to była wdzięczności zapłata Za jakiś dobry czyn chwili spokojnej, Gdy czułość z dumą nie toczyła wojny. CX Lecz zbaczam z drogi. Jakiż związek Nero Lub inne bydlę z purpurą na grzbiecie Ma z nową mego bohatera erą? Poeta czasem sam nie wie, co plecie. Widzę, że twórczość ma spadła na zero, Do rzędu tych, co w uniwersytecie Zowią się „łyżką drewnianą” — przezwisko Dawane randze umieszczonej nisko. CXI Szkody się jednak z gadulstwa nie boję. Jestem, „epiczny” zbyt i tutaj przetnę Tę jedną długą pieśń na pieśni dwoje, A nikt nie pozna, bo będzie sekretne Przecięcie — chyba ten, co zna już moje Pióro; mam w myśli ulepszenie świetne Eposu; próbą jego jest ta kresa, Patrz Pojetike Arystotelesa. Pieśń czwarta I Nie ma trudniejszej rzeczy dla poety Niźli wiersz pierwszy — i może ostatni, Często, gdy Pegaz dolatuje mety, Wywichnie skrzydło i wieszcz, orłom bratni, Niby Lucyper, gdy anielskie czety Z nieb go strąciły — spada i już z matni Piekła /nie wyjdzie, bo grzech jego — pycha, Co się piąć każe, choć go niemoc spycha. II Więc czas, co wszystko równą miarą mierzy, I nieugięta Przeciwność przekona Ludzi — a może i diabeł uwierzy, Że strefa ducha jest ograniczona. Nie pojmiesz tego z młodu, gdy krew bieży Porywczo, żądzą poznania pędzona; Aż gdy w powolne ujścia wpływa łoże, Szerokość nurtów człek ocenić może. III Dzieckiem — miałem się za geniusz promienny, Pragnąc, by wszyscy mieli takież zdanie, Młodzieńcem — wszedłem na porządek dzienny; Przyznano myśli mojej panowanie. Dziś wyobraźnia zeschła jak jesienny Liść; pióro moje za szczyptę nie stanie Tabaki. Dawnym ideałom dzisia Prawda dodaje krzywą twarz trefnisia. IV A gdy się śmieję z życia krotofili, To — że nie mogę płakać; a gdy płaczę, To — że cielesność z uczuciem się sili, Nim zbezwładnieje; gdy do serca skacze Sęp wspomnień, trzeba, byśmy je skropili Letejską wodą — nie puści inaczej. Tetys w styksowej wodzie syna myła, Ziemianka by go w Lete zanurzyła… V Skarżą, że cel — tej książki niegodziwy: Wiarę i cnotę mych ziomków rujnuje. Każdy wiersz ma być dowodem — o dziwy!… Naprawdę przyznam, że sam nie pojmuję, Dlaczego jestem taki dociekliwy? Nic nie układam naprzód, nie szkicuję, Chyba że chcę się trochę *rozełzawić*; Słowo, którego nie pochwali gawiedź. VI Dla czytelnika strefy niegorącej Takie pisanie zda się egzotyczne. Pulci wynalazł ten wiersz smętno-drwiący Dla Włoch, gdy były bardziej kichotyczne. Tym wierszem wskrzesił świat wymierający: Rycerstwo, damy, berła despotyczne. Prócz ostatniego wszystko dziś spróchniało, Więc przedmiot świeższy wybrać mi się zdało. VII Nie wiem, czy się z nim obszedłem łagodnie, Równie łagodnie jak ci, co zohydzić Mnie chcieli, ciężkie zarzucając zbrodnie, Których nie widzą, a chcieliby widzieć. Niechże tak będzie, gdy im z tym wygodnie. Dziś liberalny wiek — myśli się wstydzić Nie potrzebują. — Tu Apollo szczutka Dał w ucho; jest to do biegu pobudka. — VIII Juan i jego uwielbiona pani W serc towarzystwie własnych pozostali. A sam Czas, który bez litości rani, Wzdragał się ostrzem swej okrutnej stali Tknąć lubą parę i wzdychał, że dla niej Nie może stanąć. Nie zasługiwali, Aby się starzeć; umrzeć im śród wiosny Życia — nim zniknie czar i żar miłosny. IX Czas nie powinien twarzy im wysuszyć, Serc obezwładnić, krwi zamrozić w biegu Ni czarnych włosów siwizną przyprószyć. Oni jak klimat bez lodu, bez śniegu Latem wciąż byli. Piorun mógł ich skruszyć; I zetrzeć na proch, ale w lat szeregu Ślimaczym życiem, jak ludzie codzienni Żyć — to nie dla nich; byli zbyt płomienni. X Taka samotność była im obrazem Edenu, bo w niej rozkosz nieprzebrana. Nudy nie znali, chyba gdy nie razem. — Ani tak gałąź od pnia odrąbana, Z górskim się potok rozstający głazem, Dziecina z objęć matczynych wyrwana, Nie rozboleją jak ci — z dala siebie. Nie ma jak instynkt serc, które są w niebie, XI Serc, które mogą pęknąć. O szczęśliwi, Trzykroć szczęśliwi z kruchej porcelany Ciało mający, słabi, na ból tkliwi, Pod pierwszym ciosem padną. Im nie znany Los, co to szydząc, ciągle się przeciwi, Żal, co to boli, dumnie nie wydany… Czemuż pierwiastek życia nicią silną Z tymi się wiąże, którym umrzeć pilno?… XII „Pieszczochy bogów umierają młodzi”, A śmierć od wielu nieszczęść ich ochrania: Śmierci przyjaciół — a co więcej szkodzi — Śmierci przyjaźni, młodości, kochania. Musi czas nadejść przecie, że ugodzi W tych nawet, którym długo umrzeć wzbrania; Więc może lepiej, gdy człek młody skona: Skon — najpewniejsza przeciw złu obrona. XIII Ich duszy jednak śmierci strach nie przeszył; Słońce i księżyc witali z uśmiechem. Czas tyle krzywdy czynił, że się śpieszył. Nie czuli, czy to, co robią, jest grzechem. Dziwem się zdali sobie; oczy cieszył Wzajemny szczęścia odblask. Niby echem Takiej radości i rozkoszy wnętrznej Był każdy wyraz luby, śpiewny, dźwięczny, XIV Lekkie ściśnienie, rozkoszne dotknięcia, Błysk ócz, wyraźniej mówiący niż słowa, A nigdy zadość; coś, niby ptaszęcia Szczebiot, tak dobry jako ludzka mowa, Im tylko znany i dla ich pojęcia Wystarczający, i ta sielankowa Naiwność, z której ludzie by się śmiali, Co jej nie znają albo znać przestali. XV Dla nich cały świat, bo to były dzieci; Dziećmi im było zostać do ostatka. Nie im to w dusznej społecznej zamieci Wypełniać sceny realnego światka; Lecz jak istoty dwie, żyjące w kwieci Puchu, sylfida z kochankiem, co z kwiatka Lecą na kwiatek — było żyć przez wieczność, Nie znając, co to smutków jest konieczność. XVI Księżyc się zmieniał, a oni ci sami Wiecznie czerpali słodycz z życia kruży, Nigdy gorzkimi niezaprawną łzami… A nie była to rozkosz, która nuży, Bo mieli bujne dusze i zmysłami Nie skrępowane. Użycie, co burzy Miłość zbyt prędko, im się przemieniło W kordiał, podwójną wzmacniający siłą. XVII Ocudne chwile, a rzadkie jak cudne! To była miłość, w której dusza rada Stopić się. Dla nichże zabiegi nudne Świata? intrygi, zawiści sąsiada, Te namiętności tajne, podłe, brudne, Te przeniewierstwa męża, żony zdrada? Gdzie Hymen zwiększa tylko grzesznic grono, Gdzie mąż naiwnie mówi żonie: Żono!… XVIII Ostra to prawda i twarde to słowa. Dosyć. — Cóż parę w obopólnej wierze Trzyma i w takim zakochaniu chowa, Od zniechęcenia i od nudy strzeże? Młodość, co dana jest wszystkim. Połowa Młodych jej nie zna, lecz oni w przymierze Z nią weszli. Był to romantyzm. Choć chłoszczą Ludzie tę słabość, wiem, że jej zazdroszczą. XIX W jednych ta czułość sztucznie jest wylęgła: Sen z narkotyku fantazji, młodości; U nich przez miłość z naturą się sprzęgła, Żadna światowa myśl w nich nie zagości; Bo ona — wiedzą daleko nie sięgła, On też — jak wiemy, był w świątobliwości Chowany; więc ich pobudki miłosne Były te, jakie są w ptaszkach na wiosnę. XX Patrzą, jak zachód na niebie się pali. Miły to widok — najmilszy ich oku, Bo ich do tego przywiódł, czym się stali. Miłość z takiego raz pierwszy widoku Na nich spłynęła; z nieba pochop brali, Łącząc swe usta w owej nocy mroku… Nie dziw, że wspomnień struna drgnęła tkliwiej, Gdy pomyśleli, jak są dziś szczęśliwi. XXI A gdy tak marzą, a świat się im wdzięczy, Przeleciał niby duch pełen tęsknicy I zmącił barwy wymarzonej tęczy. Jak gdy wiatr trąci harfę albo świecy Płomień, blask zadrży, a struna zajęczy; Tak, gdy ten smętek na kształt błyskawicy Przeszedł, on westchnął serdecznie, głęboko, A łzą Hajdei zrosiło się oko. XXII Zdały się zwiększać jej prorocze oczy I gonić blaski niknące a drogie, Jak gdyby słońce, które się tam toczy Za góry, dni im zabierało błogie. Juan czuł, że go zmora jakaś tłoczy, W oczach jej czytał przeczucie złowrogie I chciał odgadnąć z źrenic rozszerzonych Przyczynę myśli dziwnych i tajonych. XXIII Śmiech odwołała na twarz, lecz śmiech owy, Co się odeśmiać nie da — i twarz skryła. Lecz ten niepokój był tylko chwilowy, Zmogła go duma lub rozsądku siła. Aż znów, gdy Juan z tej ócz smutnej mowy Zaczął żartować, nagle przemówiła Dziwnie: „Gdyby też?… nie — nie — być nie może, Prędzej ja biedna wejdę w śmierci łoże…” XXIV Juan chciał pytać, lecz ona mu usty Usta zamknęła, kładąc zamiast kłódki, I wypędziła z serca przestrach pusty, Bo z wróżby całus zażartował słodki Bardzo skutecznie. Odmiennymi gusty Przenoszą wino — i w nim dobre środki. Ja znam oboje, a wy? Co kto woli: Gdy głowa boli czy gdy serce boli?… XXV Jedno i drugie — do woli waszmości; Kobietę, wino — Bóg dał ku uciesze, Zapłatą za nie są obie słabości… Co wybrać? Z sądem stanowczym nie śpieszę: I to złe, i to… — Chyba rzucać kości… A zresztą powiem, bo wszakże nie zgrzeszę Ni tym wyznaniem szkody wam narobię: Że niźli żadną, lepiej jest — mieć obie. XXVI Kochankom miłość z ócz do ócz przelata Z ową bezmowną czułością anioła, Z uczuciem dziecka, przyjaciela, brata, Co wszystkie mocy przywiązania zwoła W tej chwili, gdy się serce z sercem splata, I może kocha zbyt — lecz mniej nie zdoła, Uniewinniając ten nadmiar kochania Chęcią służenia i uszczęśliwiania. XXVII Spleceni dłońmi i sercami skuci, Dlaczego wtedy nie umarli? — wcześniej Nim od jednego drugie los odrzuci I zanim rozpacz poznają — boleśni! Nie dla nich był świat pełen brudnych chuci, Dla nich gorących jak Safony pieśni. Miłość się wpiła w nich związkiem tak ścisłym, Że się im stała duszą już — nie zmysłem. XXVIII Im było gaje zamieszkać i bory, Jako słowikom śpiewającym w gwarze Drzew, bo nie dla nich pałace i dwory, Gdzie mieszka troska i gniew, i potwarze… Samotnie żyją wszystkie wolne twory, Najtkliwsze ptaki mieszkają po parze, Orzeł sam buja… tylko kruki, sępy Kupą na ścierwie siedzą i drą w strzępy. XXIX W uścisku, który dwa ciała kojarzy, Juan z Hajdeą kiefu używali… On śpi, lecz czujnie, a widno, że marzy, Bo mu raz po raz drganie jak po fali Wiatrem trącanej prześliźnie po twarzy. Hajdea marzy też, bo z ust korali Szept czasem wyjdzie i czoło się chmurzy, Twarz drgnie jak wiatrem muśnięty liść róży XXX Lub jak alpejskich wód ciche jeziora, Gdy je chodzący w górach wiatr poruszy. Tak drgnęła, gdy ją przestraszyła zmora Senna, tajemny samodzierżca duszy, Z którym się próżno śpiący człowiek pora, Gdy opanuje zmysły i ogłuszy. Dziwny byt (boć to byt, choć ruchu nie ma) Czuć nie zmysłami, widzieć nie oczyma. XXXI Śni, że przykuta do skał, z bólu mdleje, Nad morzem zwisła i że chce uciekać, Ale nie może, a burza szaleje, A fala rośnie i zdaje się szczekać Na nią; wciąż rośnie, usta już zaleje I nozdrza, już-już nad głową zawlekać Całun zaczyna… taki czarny… Boże! Sili się, dusi, a umrzeć nie może. XXXII I znów jest wolna; kamienistą drogą Gdzieś dąży, rani stopy o krzemiona I coraz potknie się zbolałą nogą; A jakaś mara, płachtą otulona, Bieży — a ona, cała zdjęta trwogą, Ściga ten biały, dziwny cień; w ramiona Chce chwycić w próżnej męczącej pogoni… Mara się wymknie, gdy ją trzyma w dłoni. XXXIII Sen się odmienił. Stała w jakiejś grocie; Ze ścian sączyły się wodne potoki I marzły; morze kuło przez dat krocie Tę grotę — niegdyś mieszkały w niej foki. Włos jej ku ziemi spływał cały w pocie, Z oczu padały jej łzy — a opoki Patrzały na nią dziko — a rzęsiste Łzy zmieniały się w krople kamieniste. XXXIV U nóg jej zimny, wilgotny, umarły, Biały i pianą zwalany na skroni, Którą jej ciepłe rączki próżno tarły — Dawniej pieszczotom tak chętny, dziś do niej Nie uśmiechnięty, bo wargi się zwarły — Leżał on — Juan… a z grobowej toni Szły jęki — niby topielicy jęki, A sen był długi, duszny, pełen męki. XXXV A kiedy patrzy tak, wtem się jaj zdało, Że twarz zaciera się i przeobraża W coś — niby ojca twarz i całe ciało Wraz olbrzymieje, i postać korsarza Wstaje tam z grecką urodą wspaniałą, Patrzy w nią pilnie, a patrząc przeraża. Aż się zbudziła drgnąwszy… Wielki Boże! To Lambro oczy w nich wbił jak dwa noże. XXXVI Z krzykiem porwała się i padła z krzykiem Pełnym nadziei, smutku, szczęścia, trwogi. Oto ten, który, jak mówiono, w dzikiem Morzu utonął — wraca groźny, srogi, Może, by zabić tego, który z nikim Zrównany tnie był, a nie więcej drogi Niż ojciec! Chwila dwustronnej obawy, Gdy myśli w duszy spór prowadzą żwawy. XXXVII Porwał się Juan na przeszywający Jej krzyk; podtrzymał, rzucił się ku ścianie, Szablę pochwycił, wzniósł, gniewem dyszący Na śmiałka, co się ważył niespodzianie Zejść ich; lecz Lambro, wzgardliwie milczący Dotąd, szyderczo rzekł: „Na zawołanie Tysiąc kindżałów tu się do mnie skupi. Rzuć szablę! Rzuć ją, mówię, chłopcze głupi!” XXXVIII Hajdea u nóg mu wisząc: „Juanie! — Woła — to Lambro, ojciec, klęknij ze mną; On nam przebaczy, o tak, ojcze — panie, Patrz! Gdy mi w oczach to jasno, to ciemno Z szczęścia i trwogi, gdy pocałowanie Na rąbku sukni składam, czyż daremno Proszę, czyż bać się mam ojca własnego? Zrób ze mną, co chcesz — lecz oszczędzaj jego!” XXXIX Stał nieugięty mąż z hardością skały, Spokojny wzrokiem, chłodny tonem mowy, Co jego duszy spokojność kłamały, Nie rzekł nic i wzrok zatopił surowy W Hajdei. Juan, to śmiertelnie biały, To cały w ogniu, nie pochylił głowy, Lecz szablę podniósł, grożąc nią, że skoczy, Jakikolwiek wróg stanie mu przed oczy. XL „Zdaj szablę, chłopcze! — powtórzył — bo biada!” „Przenigdy! Wolny jestem od kolebki!” Zadrgała gniewem Lambrowi twarz śniada — Wyjął krócicę w poruszeniach szybki, Mruknął: „Niech twa krew na twą głowę spada!” Obejrzał zamek, doglądnął podsypki, Bo z tej krócicy dawno żaden Turek Ani giaur nie padł — i naciągnął kurek. XLI Niemiłym stukiem w uchu się odciska To naciąganie kurka; gdy na człeka Wnet ma z wrogiego wypaść stanowiska Strzał; meta, sążni dziesięć — niedaleka, Szlachecka — ale nadto jeszcze bliska, Zwłaszcza gdy stary druh na kulę czeka, Kiedy tak często człowiek w dymie stoi, To jak Irlandczyk wnet się z nim oswoi. XLII Lambro wycelił; już-już — przestrzelony Miał być poemat ten mój i Juanek, Kiedy Hajdea między obie strony Wpadła wołając: „Mnie to, za mój wianek Zabij! On tutaj morzem wyrzucony Niechcący przybył, on mój, mój kochanek!… Ja chcę z nim umrzeć!… O! Znam twą naturę, Lecz i ty dzisiaj poznaj twoją córę!” XLIII Przed chwilą była rozczulona, rzewna Niemym poddaniem, pokorą dziecięcia, A teraz dumna, roziskrzona, gniewna Stała — jak lwica, kiedy broni lwięcia, Wzrostem mąż, wielką powagą królewna — Wyprostowała się jak dla przyjęcia Strzału i wzrok swój zatopiła w oku Ojca, przed strasznym nie cofając kroku. XLIV Utkwili w sobie wzrok dumny i śmiały. Jakżeż podobni byli! Twarze równie Milcząco groźne, prócz różnicy małej W oczach, co teraz gorzały jak głownie; Widno i ona zna mściwości szały, Z dziewicy w lwicę zmieniona cudownie. To krew przeciwko własnej się burząca Krwi… rzecz niezwykła i przerażająca. XLV Jak rzekłem — wzrostu podobni smukłością I twarzą; różni zaś wiekiem jedynie I płcią; a nawet rąk delikatnością, Co jest dziedziczna w dostojnej rodzinie, Zdradzali krew swą; i ci miast z miłością Wzajem w objęcia paść, w takiej godzinie Stają naprzeciw siebie — gniewem bladzi! Patrzcież — do czego namiętność prowadzi… XVI Korsarz się wstrzymał, jakby co zmiarkował, I za szeroki pas krócicę wtłoczył, Ale na córkę patrzał i świdrował Wzrokiem. „Kto winien, że mój próg przekroczył. Nie jam niedolę twoję spowodował; Gdzież człowiek, co by krwi wroga nie toczył, Zhańbiony; swoje spełniłaś — więc pora Na mnie — dzisiaj mi odpowie za wczora! XLVII Odstąp od gaszka, bo na ojca głowę, U nóg ci padnie ten łeb wymuskany!” Świsnął — na to się ozwało echowe Świśnięcie i tuż wypadło zza ściany Dwudziestu zbójców — chłopy trzyłokciowe, A uzbrojone od stóp po turbany. I otoczyli ich szeregiem krzywym; On rzekł: „Wziąć Franka umarłym lub żywym!” XLVIII Oderwał nagle córkę od chłopięcia I miotającą się przytrzymał siłą Męską; ci wpadli z szablami do cięcia. Próżno się ciało gibkie w Lambra wiło Rękach, gdy je wziął w wężowe objęcia. Kilku piratów na łup się rzuciło, Lecz pierwszy śmiałek zaraz padł na ziemię Z przeciętą ręką; drugi, ranny w ciemię, XLIX Padł także, brocząc krwią u stóp Juana, Lecz trzeci, stary praktyk w białej broni, Podbił mu szablę głową jatagana I sam ciął, Juan puścił szablę z dłoni, Osłabł, zachwiał się, przypadł na kolana I legł — krew strugą ciekła mu po skroni, A druga struga spływała po karku Z dwóch ran: na głowie i na prawym barku. L Powiązanego z komnaty wyniosły Żylaste ręce. Na znak, przez dowódcę Dany, zniesiono go na brzeg zarosły I zemdlonego położono w łódce. Wioślarze silnie uderzyli wiosły I wnet u galliot byli, które wkrótce Miały odpłynąć; tam porzuconego Pod pomost straże okrętowe strzegą. LI Świat nasz jest pełen dziwnych niespodzianek, Lecz nikt przykrzejszej nie zaznał przygody, Taki paniczyk, natury kochanek Szczęśliwy, taki przystojny i młody, Nim mu zabłysnął po-rozkoszny ranek, Ni stąd, ni zowąd wysłany na wody, Związany sznury mocnymi i ranny, Wszystko dla jednej rozkochanej panny! LII Zamilknę lepiej, bo tę pieśń rozpieszczę, Wzruszony chińską łez nimfą, herbatą, Co na mnie działa jak Kasandry wieszcze. Gdy Muzę uczczę potrójną obiatą, Zaraz poczynam czuć nerwowe dreszcze, Tak, że Bohei muszę wypić na to. Szkoda, że winem prędko się upiję — Zbyt denerwuje mnie czaj i koffije, LIII Chyba się z tobą, koniaku, zespoli, O, flegietońskiej najado krynice! Ale od ciebie znów wątroba boli, Trujesz kochanków, jak wszystkie wodnice. Mógłbym pić whisky — lub uśpieniu gwoli Nawet rum; lecz dość wychylić szklenicę, A nawet dość mi popatrzeć na flaszkę, Nazajutrz wielki *rum* pustoszy czaszkę. LIV Don Juan z walki wyszedł na pół zdrowy, Bowiem miał ramię i głowę zranioną, Ale nie cierpiał tych mąk ni połowy, Jakie Hajdei rozdzierały łono. Ona nie była z tych, które się słowy Żalą i łzami, a zaraz ochłoną. Jej matka z Fezu była — Maurów córa, Gdzie eden z piekłem złączyła natura; LV Gdzie kapią oliw przeczyste bursztyny W misy z marmuru; gdzie się z drzew przelewa Sok na traw zieleń i kwiatów rubiny; Ale gdzie rosną też zatrute drzewa I o północy lew ryczy z gęstwiny, I wielbłąd cichy z pragnienia omdlewa, I białe kości nocna rosa studzi… A jaka ziemia — takie serca ludzi. LVI Afryka słońca jest ziemią; z nią gore Ciał ludzkich glina słońcem przepalona: Serca do złego i dobrego skore. Krew Maurów nosi planety znamiona I roznamiętnia się w ognistą porę. Matka Hajdei to była wcielona Piękność i miłość; żądze kryła w oku, Choć przyczajone jako lew u stoku. LVII Lecz córka, słońcem jońskim umilona, Jak te powietrzne chmurki — białe róże, Zanim się piorun im wkradnie do łona, Niosąc strach ziemi, a powietrzu burze, Szła dotąd cicha i nie zasmucona, Aż kiedy rozpacz wzięła w sercu stróżę, budzony w żyłach nubijskich szał dziki Wionął jak samum po puszczach Afryki. LVIII Ostatni widok, który obaczyła, Był to Juana opór, krew, porwanie… Jeszcze w tym miejscu krew ziemię broczyła, Gdzie stał on, piękny, jej pan, jej kochanie; Śród krótkiej walki w ramionach się wiła Ojcowskich, potem w konwulsyjne drganie Wpadła i zwisła na korsarza ramię Niby wysmukły cedr, kiedy się złamie. LIX Żyła w niej pękła. Na ustek karminy Krew wystąpiła z serdecznej krynice, Główka jej zwisła jak liliowy, siny Kwiatek, zdeptany deszczem. Służebnice Na tożu ciało omdlałej dziewczyny Złożyły, łzami zalewając lice. Znosiły ziółka, lecz próżno — jak dziecię Nieczuła była na śmierć czy na życie. LX Odtąd leżała sztywna jak kaleka, Lecz usta żywe, cera jeszcze świeża, Choć puls ledwie bił, śmierć stała z daleka, Nie było znaku nawet, że się zbliża. Nadzieja w uśmiech twarz ojca obleka, Choć to już ciałko mdłe i jakby z krzyża Zdjęte; tylko jest takie pełne duszy, Że tam śmierć ledwie małą cząstkę skruszy. LXI Ten trwały wyraz, jaki wyrzeźbiona Statua nosi, miała biedna chora Wkuty w twarz; jak ta wiecznie niezmieniona Piękność Wenery, taż dziś, co i wczora, Lub ta wieczysta boleść Laokona Albo konanie wieczne Gladiatora. Tą siłą życia posągi są cenne, Choć właśnie życia im brak, gdy niezmienne. LXII Wreszcie zbudziła się — lecz nie jak śpiąca — Raczej jak zmarła, bo życie się stało Czymś nowym, co ją w świat nieznany wtrąca; Oko patrzyło, lecz nie pojmowało, Bo pamięć uszła. W sercu gorejąca Istniała rana, a nie czuło ciało Bólu, bo znikła świadomość przyczyny I szał przyczaił się na kształt gadziny. LXIII Błędną źrenicą patrzy, leży cicha, Słucha wyrazów nie wiedząc, co znaczą; Dłonie lekarstwa niosące odpycha, Nie zważa na tych, co u łoża płaczą, Milczy, choć głosem włada, i nie wzdycha, Snadź wzięła rozbrat z ludźmi i rozpaczą. Ni gwar, ni cisza z tej ją nie wybije Martwoty — jednak oddycha — więc żyje. LXIV Przyszły służebne, drużki, to ją nudzi — Ojciec się zbliżył, odwraca oczęta. Nie rozpoznaje przedmiotów, miejsc, ludzi, Dawniej tak drogich! Noszą ją dziewczęta Z sali do sali, ona się nie zbudzi Z bezczucia; leży jak lilijka ścięta, Aż nagle oczy łagodnie zamglone Zdziczały, myślą wnętrzną przerażone. LXV Ktoś wspomniał harfę, zatem przywołany Harfiarz uderzył z lekka w struny drżące. Na pierwszy akord ostry i urwany Oczy zwróciła ku niemu gorące, Lecz odwróciła zaraz twarz do ściany, Jakby odepchnąć chciała wracające Wspomnienia: harfiarz nucił śpiew żałosny O dniach szczęśliwych wolności i wiosny. LXVI Ona chudymi paluszkami w ścianę Jęła w takt pukać. Zaśpiewał pieśń drugą, Wymówił: miłość! Na to imię znane Drgnęła; poczucie bytu świetlną smugą W duszy mignęło — jeśli to być zwane Może poczuciem. Z chmurnych oczu strugą Łzy popłynęły na zwiędłe jagody, Jak z chmur, gdy spadną strumieniami wody. LXVII Próżna pociecha! Myśl przyszła zbyt skoro I w mózg wtrąciła dzikich myśli nawał, Skoczyła z łoża, jakby nigdy chorą Nie była — bijąc, kto jej w drodze stawał. Lecz poddawała się zaraz z pokorą I atak w martwy sen mienić się zdawał; Znów nic nie mogło czucia jej przywrócić, Gdy nawet kłuto, aby ją ocucić. LXVIII Czasem przytomność zdradza się wejrzeniem, Nic jej nie zmusi spojrzeć rodzicowi W oczy; na innych patrzy z natężeniem, Chociaż patrzenie to podobne snowi. Odpycha ręce z jadłem i odzieniem, Nie chce niczego, a gdy chce, nie powie, Ni razu do snu nie zmruży powieki, A nie pomogą na to czas ni leki. LXIX Tak dni dwanaście więdła i ginęła. Nareszcie bez drgań, bez jęku, westchnienia, Bez mąk przedśmiertnych ducha wyzionęła, A nikt nie poznał tego wyjawienia Śmierci, aż świeżość z bladej twarzy zdjęła, Zostrzyła rysy i z źrenic płomienia Zrobiła popiół — a to oko czarne, Dawniej błyszczące, piękne, dziś tak marne… LXX Umarła, jednak nie sama, bo razem Zginął pierwiastek zaledwie poczęty, Bezgrzeszne dziecię grzechu, co obrazem Miało być ojca i w nierozwiniętej Osłonie z matką pod tym samym głazem Spoczęło — pączek i kwiat razem ścięty. Darmo je dzisiaj krople rannej rosy Rzeźwią, padając na grobowe wrzosy… LXXI Tak żyła i tak zmarła. Już jej smutki I wstyd nie dotkną. Nie była stworzona, Aby przecierpieć niebaczności skutki, Od których serce trzeźwiejsze nie kona I starych dojdzie lat. Jej żywot krótki, Ale rozkoszny, bo nieprzeznaczona Rozkoszy starość; słodko śpi w mogile Na brzegu, który ukochała tyle. LXXII Dzisiaj na wyspie trawy i burzany; Dom runął w gruzy, pomarli korsarze. Jeno dwa ciche tam sterczą kurhany, Przed ludzkim okiem skryte w dzikim jarze. Nawet tej pięknej grób nieszanowany; Człowiek nie powie, kamień nie pokaże, Kim była; czasem tylko morska mewa Nad Cykladami pieśń żałobną śpiewa. LXXIII Albo Greczynika czasem pieśnią wraca Do smutnych dziejów — lub który z wyspiarzy Powieścią o nich długie noce skraca. On piękny z męstwa, a ona znów z twarzy. Miłość namiętną żywotem opłaca: Taka odpłata winę zrównoważy. Za winę kara; nikt jej nie uciecze, Miłość się sama pomści i odsiecze. LXXIV Nie powiem więcej, aby kart nie krwawić Bliznami i krwi wylanej szkarłatem. Zresztą nie lubię przy szaleńcach bawić, Bym się sam ludziom nie wydał wariatem. Umarłych trzeba mogiłom zostawić. Muza ma wróżką jest kapryśną, zatem Do don Juana, który po szerokim Morzu odjeżdża, wracam lotnym krokiem. LXXV Spętany, ranny, z kresą przez czuprynę, Dzień i noc leżał, nim w uczuć zamęcie Przypomniał stan swój i szczęścia ruinę. Gdy się ocucił, leżał na okręcie, Płynącym siedem węzłów na godzinę. Z dala Ilionu brzeg na firmamencie Szarzał; jakżeby dawniej go powitał!… Dziś na Sigeum nie patrzał, nie pytał. LXXVI Tam, gdzie pagórek chatkami zasiany I Hellespontu powierzony pieczy, Leży Achilles „bogom przyrównany” (Tradycja twierdzi tak, lecz Bryant przeczy). Dalej wysoko sterczące kurhany… Czyje? Ja nie wiem. Chyba sam Bóg wie: czy Telamończyka, czyli Patroklesa (Ci by nas chętnie wysłali do biesa). LXXVII Mogiły, wydmy, bez głazu, bez znaku, Nagie, gór dzikich otoczone wieńcy. W oddali Ida na niebieskim szlaku, Skamander (jeśli to on) — i nic więcej. Dla Marsowego stworzone orszaku! Pole, gdzie snadnie mężów sto tysięcy. Zmieści się; lecz tam, gdzie trojańskie wały, Pasły się trzody i żółwie pełzały. LXXVIII Stada tabunnych koni, małe wioski Nieznanej sławy, a nawet nazwiska, Pasterze (nie to już, co Parys „boski”) Patrzą z uśmiechem, że te dziwowiska Zwiedza uczony angielski lub włoski. Turek z różańcem bursztyn w zębach ściska; Utonął w raju swym duszą i ciałem — Oto, com widział. — Frygów nie spotkałem. LXXIX Gdy Juan wyszedł z dusznej i ponurej Kabiny na wierzch, spostrzegł, że jest jeńcem. Więc obojętnie patrzał w mórz lazury, Rycerskich mogił ocienione wieńcem. Osłabł z ran, ciało mu przetarły sznury. — Wreszcie się w dyskurs wdał z jakimś trzebieńcem Pytając, co z nim było i co będzie — Lecz ten mu nie dał objaśnień w tym względzie. LXXX Dalej obaczył kilku jeńców, którzy Włochami zdali się i byli niemi. Usłyszał dziwne koleje podróży: Trupa śpiewaków, gdy z auzońskiej ziemi Wywędrowała w tej myśli, że służy Cywilizacji, została ze wszemi Toboły bandzie sprzedana piratów Przez impresaria za tysiąc dukatów. LXXXI Buffo opery, śpiewny muz kuzynek, Opowiedział mu, jak ich wzięto zdradnie. Choć przeznaczony na turecki rynek, W górę podnosił głowę, klnąc dosadnie, I był humoru pełen, pełen drwinek, Z czym mu niebrzydko było, nawet ładnie. Minę przynajmniej miał nie tak zakonną, Jak przygnębiony tenor z primadonną. LXXXII Za czym w te słowa opowieść prowadził: „Nasz impresario, człowiek z lada jaką Duszą, najął nas, ale szelma zdradził, Bo w drodze obcy bryg — corpo di Bacco! Przywołał, tutaj zaraz nas przesadził I nie dał w łapę nawet na tabacco. Lecz jeśli sułtan ma do śpiewu skłonność, To nam nagrodzi losu «niefortonność» — LXXXIII To primadonna — w czterdziestce; już siwa, Przekwitła bujnym życiem, wiecznie chora, Na puste ławki nadzwyczaj drażliwa; Głos jaki taki. — To — żona tenora. Skala niewielka — fertyczna i żywa — Zrobiła wielką jednego wieczora Furorę, kiedy hrabię Barbagiani Wzięła sprzed nosa jednej rzymskiej pani. LXXXIV Dalej tancerki: To jest mała Nini, Różne profesje zna — czego nie chwalę. Ta lafirynda znów — to Pelegrini, Co zarobiła w zeszłym karnawale, Nie chcę dochodzić jak — pięćset zecchini, A już wydała na cacka i bale. A to: groteska — tłusta bajadera; Młodzieńców z ciałem i duszą pożera. LXXXV Statystki znowu — chór i baletniczki Nie więcej warte niż te, którem przody Wymienił — prócz tej i owej samiczki, Resztę bym posłał do jarmarcznej budy. Ot — ta na przykład: długa na kształt tyczki Ma sentymentu wdzięk — mogłaby skudy Zbierać, cóż? Tańczy brzydko, ociężale, Nie ma figury, a twarz szpetną wcale. LXXXVI Mężczyźni, sądzisz, wybrańsi? Hołota! Musico skrzeczy jak garnek rozbity, Choć ma warunki inne ta… istota, Że do seraju może być użyty I służalczego skosztować żywota, Umie sopranem śpiewać — — jak kobiety, Równie cennego śpiewaka nie złapiesz Nawet w tym chórze, który stroi papież. LXXXVII Organ tenora hultajstwem zniszczony, Basso nie śpiewa także, ale ryczy, Obce mu wszystkie muzyczne kanony; Fałszuje, nie zna nut, głosu nie ćwiczy, Lecz że jest krewnym bliskim primadony, Która przysięgła, że ma głos słowiczy, Angażowano go; nie gorzej śpiewa Wół, gdy się puści na recitativa. LXXXVIII Siebie wynosić — byłoby to swojej Godności szkodzić; młodyś pan, lecz wierzę, Żeś się w podróżach często u podwoi Sztuki zatrzymał — znasz się na operze. — Raucocantiego znasz?… Przed tobą stoi, Może się kiedy w przyzwoitszej sferze Spotkamy. Bywasz na jarmarku w Lugo? — Nie? Bądźże — spotkasz się z najniższym sługą. LXXXIX A! — jest baryton jeszcze. Ładny malec, Ale się gwałtem do wielkości garnie; Zgrabne ma ruchy — szkoły ni na palec, Skalą mizerną operuje marunie, Mówi, że los mu sprzyja… Zuchwalec! Zadowoliłby zaledwie kawiarnie. W rolach kochanków zawsze się zaperzy, Gdzie trzeba klęknąć, on tam zęby szczerzy…” XC Tu Raucocanti nie mógł mówić dalej, Bo mu przerwała mowę straż piratów, Którzy do kabin z powrotem wzywali Melancholijnych głosu potentatów. Smutno raz jeszcze przyjrzeli się fali, Co nosi barwę podwójnych bławatów, A bryzgi wody po niej w słońcu tańczą — I zeszli z głową spuszczoną poddańczo. XCI Dnia następnego czekali piraci Z musu na firman sułtański w Bosforze, Święcony kodeks muzułmańskiej nacji, Który omija każdy, jak kto może. I oznajmili jeńcom, że w postaci Janusa — dama z damą w jednej sforze, Zasię mąż z mężem — mają być złączeni I na stambulskim rynku wystawieni. XCII Zostali, skoro jeńców zsortowano, Chłopiec bez pary oraz taka sama Młódka; po scysji, gdzie ma być soprano Zaliczon, do płci Ewy czy Adama, Po czym za stróża kobietom go dano — Skuto ich razem; był to Juan, dama Zaś owa — młoda bachantka, z urody Taka, że mógł stąd dopytać się szkody. XCIII Raucocantiego spięli stróże twardzi Z tenorem; ci dwaj darli z sobą koty, Jak tylko mogą drzeć aktorzy; bardziej Sąsiad dolegał niż smutnej kłopoty Niewoli; wszczęli spór, bo byli hardzi, I zamiast sobie nawzajem ochoty Dodawać, żywą rozpoczęli kłótnię Arcades ambo… to jest — oba trutnie. XCIV Socia doloris Juana z Romanii Ród wiodła, w marchii chowana Ankony. Oczy wiercące do dusznej otchłani Mogły jej zjednać nazwę „belladony”, Czarne jak węgiel, duże jak u łani. Zalotność grała z twarzy opalonej Słońcem; dar, co go nie lza lekceważyć, Zwłaszcza gdy dama potrafi go zażyć. XCV Lecz wszystkie próby jej były daremne, Bo smutek czuwał w zmysłów jego bramie. Próżno szły z ócz jej iskry na mgłą ciemne Oczy; choć skuci tak, że nagie ramię W szyję go grzało, na członki foremne, Dla jakich nawet mnich reguły łamie, Spokojnie patrzał, w wierności wytrwały; Może też rany świeże pomagały… XCVI Byliż gdzie — gdybyśmy w historię sięgli — Wierniejsi nadeń rycerze i pazie? Szczęśliwsze damy, którym zaprzysięgli? Z wielu prób męstwa jedną mam na razie: „Nikt nie utrzyma rozpalonych węgli Na dłoni, myśląc o zimnym Kaukazie.” — Juanek odbył z triumfem tę próbę Ogniową, wielką stąd zyskując chlubę. XCVII Tu bym na przekór epickiej powadze Wyznał, jak to ja bywałem zapalny! Ale mnie skarżą moralności władze, Że w pieśniach mych dwóch za wiele realnej Prawdy — Juana już na ląd wysadzę, Bo mi wydawca pisze — człowiek walny — Że łatwiej wielbłąd przez igielne ucho Niż ja w uczciwy dom wejdę na sucho. XCVIII Wszystko mi jedno — mówię z wami prosto: Gdy mną gardzicie, niech wam daje rady Smollet i Prior, Fielding i Ariosto, Piękne dla skromnej epoki przykłady! Lubiłem dawniej głupców ociąć chłostą, Lubiłem także poetyckie zwady. Bywało, gdy mnie gdzie krytyk połechce, To się odgryzę — ale dziś gryźć nie chcę… XCIX Chłopcem lubiłem pięść pokazać chwatom, Dziś porzuciłem rycerską zabawę I zostawiłem kłótnie — literatom. A czy mam krótko tylko dzierżeć sławę, Póki drukarskim się powierzam szmatom, Czyli mam wieki długie wziąć w dzierżawę, Zawsze w mogile odgłosy usłyszę Nie pieśni mej — to wiatru w nocną ciszę. C Żywot poetów, którzy z oddalenia Czasu i dziejów idą tu w pieluchach Sławy, jest drobną cząstką ich istnienia. Imiona toczą się w chwały podmuchach Jak grudka śniegu, która się przemienia W górę, w śniegowych na dół lecąc puchach, I wstaje z grudki góra i mogiła Duża i biała, lecz zimna, jak była. CI Wielkie imiona cóż są? Marne słowa, A żądza sławy co? Przyjemność mdłego Smaku, od której zawraca się głowa Ludziom łudzącym się, że się ustrzegą Zaguby, która wszystko w grobie chowa Do czasu przyjścia Syna człowieczego. Wątpił ktoś, gdym stał na grobie Achilla, O Troi. Przyjdzie i na Rzym ta chwila. CII Tak pokolenia w wiekowej ruinie Znikają — trumnę na trumnie się składa, A potem nawet pamięć wieków ginie I z przeznaczenia w grób dzieci zapada. Napisy grobu dziadów — gdzież są ninie? Ledwie się który zbutwiałym wykrada Głazom, co kryją bezimiennych kości: Miliony — w spólnej grzebane nicości! CIII Przejeżdżam co dzień tam, gdzie poległ z chwałą Z bohaterami idący w zawody, Za długo ludziom żyjący — za mało Ludzkiej próżności Gaston de Foix młody. Pęknięty filar z podstawą spróchniałą, Grubo ciosany — marny znak nagrody — Przypomni zlane krwią raweńskie pole; Wkoło porosły osty i kąkole. CIV Chodzę codziennie, gdzie Dant ma mieszkanie: Skromna kopuła, osłania niedumny Grób, ale cały, bo poszanowanie Strzeże tu wieszcza, nie żołnierza trumny. Jednak przyjdzie czas, gdy nic nie zostanie I z dzieł poety, i z wodza kolumny, Tak jak ginęła sława bohatera Przed Achillesa przyjściem i Homera. CV Krwią ludzką owa kolumna lepiona, Dziś kałem ludzkim stopę ma zwalaną, Jakby obelga głazowi zrządzona Była nagrodą za krew tam wylaną. Taki jest triumf i tak się dokona Słuszna odpłata za niehamowaną Krwi i wielkości żądzę, tak się wściekle Miecącą, jak Dant chyba widział w piekle. CVI Lecz będą wieszcze. Choć sława dym pusty, Jej woń człowieka nęci zawsze, wszędzie. Myśl niespokojna, co się pierwsza usty W pieśni wylała, nią się zawsze będzie Objawiać; jako przez brzeg wód upusty, Tak się przelewa przez duszy krawędzie Uczucie pieśnią, która jest swobodna Albo była nią, nim się stała modna. CVII Gdyby z przekleństwa losu ci, co żyli W kontemplacyjnej ducha i burzliwej Epoce, co wszech żądz męki przebyli, Dostąpić mogli tej siły straszliwej, Iżby uczucia swoje przedstawili Jako w zwierciadle w epopei żywej, Dobrze byś zrobił, nie dając jej światu, Lecz by cudnego pozbył poematu… CVIII O, wy, będące wyrocznią księgarzy, Sawantki! Z żeńskich najłaskawsze natur, Cenzurujące książki blaskiem twarzy, Dajcie mi — błagam — wasze: Imprimatur. Czyż mam się zniżyć do nędznych kucharzy, Którzy nie znają parnaskich kreatur, Mamże ja jeden sam podług zwyczaju — Nie pić waszego kastalskiego czaju? CIX Co? — już nie będę „lwem” jak inne lordy — Z czapeczką błazna, kołpaczkiem pazika? Nie będę słuchał pochlebstw głupiej hordy Krzycząc: I can't get out! jak szpak Yorika? Będęż przysięgał jak poeta Wordy (Że świat czytając go oczy przymyka): „Och! nie ma gustu — sława to loteria, Którą frymarczy błękitna koteria!”? CX O tajemnicze, urocze bławatki! (Jakby ktoś śpiewał o nieba błękicie, A ja, uczone panny, wdowy, matki, O was) podobno pończoszki nosicie Modre — nie sprawdzam, trwożny o upadki — Kolor podwiązek, w które ku wizycie Rannej do króla lub na dworskie bale Lord lewą łydkę przystraja wspaniale. CXI Są między wami dusze seraficzne; Minął czas, kiedyśmy pełni ochoty, Wy moje rymy, ja oczęta śliczne, Ach! studiowali; czas piękny, czas złoty… Dziś jeszcze lubię dusze z wiedzą styczne, W nich się częstokroć pielęgnują cnoty. Znałem ja jedną niebieską pończoszkę, Miluchną, dobrą — ale głupią troszkę…. CXII Pan Humboldt, pierwszy z podróżników świata, Lecz nie ostatni — jestem przekonany — Wynalazł — wyszła mi z pamięci data Odkrycia — nie wiem równie, jak jest zwany ów przyrząd — bardzo dowcipny — do kata! — Którym się mierzą atmosfery stany Przez oznaczenie napięć w dolnej sferze… O, lady Daphne! Pozwól, niech cię zmierzę! CXIII Lecz do powieści. Korsarz zapłacony Miał niewolnikiem napełnić stolicę. Po formalnościach zwyczajnych puszczony, U wrót seraju zarzucił kotwicę. Ładunek zdrowy i nie zarażony Posłano tegoż dnia na targowicę: Gromadę Rosjan, Gruzińców, Czerkiesów, Dla rozmaitych żądz i interesów. CXIV Kilka sprzedano drogo. Za Czerkieskę, Kwitnącą barwą róż, dowodnie czystą, Tysiąc i pięćset złożono na deskę Dukatów — ależ płeć miała ognistą! Różni tam kupcy wyciągali kieskę I już dawali za nią tysiąc i sto; Lecz gdy się tamci ceną nie straszyli, Czując, że Sułtan tu w grze — odstąpili. CXV Murzynki z Nubii sprzedano po cenie, Jak notowały ją Indie Zachodnie; Wilberforce sprawił to, że wyzwolenie Popodwyższało ceny. Niezawodnie Rzecz taka ludzkie oburzy sumienie, Ale grzech lubi żyć jak król wygodnie. Gdy miłosierdzie niewolnictwo znosi, Występek jego użyteczność głosi. CXI Jak kupowali pojedyncze pary Paszowie, Żydzi, powiem — co się da rzec Później; jak jedni poszli pod ciężary, Inni na bejów wyszli, lecz się zarzec Musieli wiary — jak żeńskie ofiary Drżały, aby ich nie wziął jaki starzec Wezyr, co sobie to kobietę bierze Na nałożnicę, czwartą żonę, zwierzę… CXVII Wszystko zostawiam do następnej pieśni, A bohatera, który się nieświetnie Bawi (powinien byłem skończyć wcześniej Tę pieśń) — na teraz usunę dyskretnie. Wiem ja, że nudzę, o moi rówieśni, Lecz nie mnie — Muzie należą się pletnie. O dalszych zatem przygodach Juana W piątym Juanie — jak jest u Osjana. Pieśń piąta I Kiedy wieszczowie o miłościach gwarzą W wierszach, ciekących łakotliwie miodem, I jak Wenera ptaszki — rymy parzą, Nie wiedzą, że są wielkich plag zarodem. Im poczytniejsi, tym prędzej zakażą Ludzką społeczność — Owidiusz dowodem. Nawet Petrarka, sądząc go bez złości, To platoniczny stręczyciel przyszłości. II Więc na sercowe pienia anathema Rzucam — wyjąwszy, których nikt nie słucha; Uznaję krótkie, treściwe poema, Gdzie morał wali w grzech na kształt obucha, Wiersz dydaktyczny, w którym pokus nie ma, Bo w jądrze giną szpetne chuci ducha. Jeśli mój Pegaz nie połamie kopyt, Tym dziełem stworzę moralności popyt. III Europejskie i azyjskie brzegi Lśnią pałacami. Rzeka Okeana Huśta na łonie lekkich naw szeregi. Kopuła Zofii złotem malowana, Zieleń cyprysów i Olimpu śniegi, I wysp dwanaście… w snach mi ukazana Ziemia — słoneczna, czarowna, szczęśliwa, W Marii Montagu listach wiecznie żywa. IV Mam jakiś pociąg do Marii imienia, Magiczna siła tkwi w tym dźwięku miłym; Dawniej mnie niosła w krainę marzenia, Gdzie o rozkoszach nie spełnionych śniłem. Ja precz się zmieniam — ten czar się nie zmienia, Straciłem wszystko — jego nie straciłem… Cóż to?… łza w oku?!… precz, smutek wehmiczny! Wszak obiecałem nie być patetyczny. — V Po Czarnym Morzu szedł wiatr, a bałwany O Symplegady modre tłukły głowę; Z Grobu Olbrzyma widok niezrównany Na to wznoszenie się wód postępowe, Kiedy dwu lądów podmywają ściany, A ty bezpieczny patrzysz w fale płowe. Z mórz, przyjmujących wymioty podróżnych, Euksyn najwięcej ma raf i skał różnych. VI Był to dżdżysty dzień, jak się często zdarza W jesieni, gdy się piękne dni skracają. Parka tnie żwawiej nić losów żeglarza, Burze do głębi mórz nurty wzruszają, A skrucha nurty serc, bo śmierć zagraża Często tym, którzy czarne wody krają; Lecz na cóż skrucha, gdy iść cnoty drogą Zbawieni nie chcą, umarli nie mogą? — VII Gromadki różnej płci, wieku, odcieni, Barw, każda ze swym handlarzem na czele, U bazarowych drżąc stały podsieni. Biedacy! Jakżeż przecierpieli wiele! Wszyscy, prócz czarnych, zdali się zgnębieni Dumając, gdzie to ich dom, przyjaciele… Czarni stoicko dźwigali obroże, Często ze skóry darci — jak węgorze. VIII Juan był młody — a że młodość bucha Życiem, więc jeszcze pełen był nadzieje, Choć przyznać muszę, stracił minę zucha; Często łzę połknie, a gdy się zaśmieje, To z musu; może też starły w nim ducha Zbyt przykre w czasie tak krótkim koleje: Strata krwi, mienia, wygody, kochanki I uciążliwe tureckie kajdanki, IX Które stoika zmogą; lecz z pozoru Wesół był; lica niósł wypogodzone; Postawa pańska, wytworność ubioru, Na którym strzępy wisiały złocone, Wartości jego dodały waloru I wywyższyły go nad pohańbione Pospólstwo; zresztą zawsze był przystojny, A rachowano też na okup hojny. X Jak szachownica rynek był upstrzony; Biali i czarni stali w grupach małych, Porozrzucanych w różne rynku strony. Ten żądał czarnych, a ten żądał białych. Trwał zgiełk. Z innymi na targ wystawiony, Trzydziestoletni stał mąż, w oczach śmiałych Noszący hardy wyraz rezygnacji. Stał przy Juanie, a wydał się z nacji XI Anglikiem; krępy, prawie kwadratowy; Płeć jak wyspiarze miał białorumianą, Zdrowiutkie zęby, kręty, ciemnopłowy Włos, a na czole niczym nie rozwianą Zmarszczkę, znak siły głębokiej, duchowej. Jednę miał rękę w bandaż zawiązaną, A stał tam z zimną krwią, wcale nie zbladłszy, Niby spektator, co na scenę patrzy. XII Kiedy obaczył młodego chłopczynę Wielkiej widocznie duszy, ale w roli Tak smutnej, żeby przeciągnęła minę Nawet mężowi, zaczął się powoli Interesować nim i o przyczynę Smutku zapytał towarzysza doli, Którą on jeden znosił licem gładkiem, Jak gdyby prostym — ot — była przypadkiem. XIII „Mój chłopcze — mówił — śród tej pospolitej Czeredy Rusów, Murzynów, Czerkiesów I obszarpańców barwy rozmaitej — Nam braci dzisiaj z fortuny karesów — Szlachcicem jestem pewno ja sam i ty. Więc się dla spólnych złączmy interesów, Osłodzić dolę twą pociechy miodem Pragnąłbym; proszę cię, skąd jesteś rodem?” XIV „Z Hiszpanii” — Juan rzecze. — „O, tak, iście Poznałem zaraz, żeś nie z greckiej gliny. Te psy nie patrzą tak dumno-ogniście. Fortuna tu z nas postroiła kpiny, Już ona taka, bo chce oczywiście Doświadczać; czmychnie — wraca w pół godziny. Ho, ho, czułem ja często jej surowość, Lecz dla mnie nigdy to nie była nowość”. XV „Proszę — rzekł Juan — pytanie darować: Co cię przywiodło tutaj?” — „O! rzecz zwykła: Sześciu Tatarów i powróz”. — „Żartować Lubi pan; pytam, skąd właśnie wynikła Ta ostateczność?” — „Wstąpiłem wojować Do rosyjskiego wojska; tu się wikła Mój los, bo oto przy widdyńskim szturmie Wzięli mnie w jasyr, osadzili w turmie”. XVI „Masz pan przyjaciół?” — „Miałem, lecz nadzieję Noszę niepłonną, że ich już nie ujrzę, A teraz, gdym ci opisał koleje Własnego życia, odpłacając snujże Swoje!” — „Ach, panie, smutne to są dzieje I długie…” — „Długie! — krzyknął tamten. — Stójże! Daj lepiej pokój; każda powieść tkliwa, Gdy długa, staje się dwakroć tęskliwa. XVII Nie spuszczaj głowy, bo błogosławiona Młodość; fortuna ma płochość motylą, Lecz cię nie rzuci (bo nie twoja żona) I wnet dni twoich smutków się przesilą, Walka z tą damą byłaby tak płoną Jak opór kłosów, gdy się pod sierp chylą; Człek jest igrzyskiem losu, choć z daleka Patrząc, los się zda igrzyskiem człowieka”. XVIII — „O teraźniejszą by mi nie chodziło Dolę — ale, ach! gdy wspomnę… kochałem!” Urwał i czarne mu się rozżaliło Oko, błysnęło łzą, która po białem Licu spłynęła. — „Co było, to było! Nie teraźniejszy los, jak powiedziałem, Tak mnie rozrzewnia; ja przeniosłem klęski, Których by nie zniósł umysł bardzo męski, XIX Na wielkim morzu — ale ten cios świeży…” Tutaj znów urwał, wzrok smutny odwodzi. „Aj! — rzecze Anglik — jak to się młodzieży Z oczu wyczyta, gdy o damę chodzi! Słusznie wspomnieniu jej łza się należy; Ja bym w tym razie płakał też… O! młodzi!… Płakałem, gdy mi śmierć pierwszą zawlekła Żonę; płakałem, gdy druga uciekła; XX Trzecia…” — „Co? trzecia? — Juan rozwarł oczy — Pan masz trzydziestkę ledwo i trzy żony?” „Dwie, bo jak rzekłem, pierwszą ziemia tłoczy. Cóż w tym za dziwo, patrząc z dobrej strony, Że ktoś po trzykroć w jarzmie się przytroczy?” „Więc z trzeciej byłeś pan zadowolony?… Co?… czyż się i ta… dopuściła zbrodni… Uciekła?…” — „Nie…” — „Więc?” — „Ja uciekłem od niej!” XXI „Zbyt trzeźwo, panie, na rzeczy patrzycie!” „Ha! Cóż, nie jestem do czułości skory… Wy macie swoje gwiazdy na błękicie, Moje już spadły. Dla wiośnianej pory W ułud i marzeń kwiat stroi się życie, Czas jednak ściera zeń świetne kolory, W życiowej walce nieszczęście zwycięża; Złudy zrzucają skórę na kształt węża. XXII Co prawda, druga jest świeża i ładna; I długo ładna; lecz czas nie przystawa, Skóra, jak ciało, śmierci jest podwładna, Która ją prawom natury poddawa; Naprzód rozciąga sieci miłość zdradna, Potem ambicja, chciwość, zemsta, sława Smarują lepem drzewko naszych chęci, Gdy pieniądz jeszcze i wielkość nas nęci”. XXIII „Wszystko to piękne i prawdziwe może — Rzekł Juan — lecz ja, panie, nie pojmuję, Co to nam w nędzy dzisiejszej pomoże”. — „Nie wiesz? Ależ to jak z kłębka się snuje! Zresztą, gdy nie wiesz, to ja ci wyłożę: Wiedzy nabędziesz, bratku! Kto poczuje, Co jest niewola, nauczy się snadnie Rządzić, kiedy mu panem być wypadnie”. XXIV „Gdyby to panem być! Choć chwilę małą — Rzekł Juan — toż bym ja tych pogan chłostał!” I wzdął westchnieniem ciężkim pierś zbolałą. „Boże, strzeż tego, kto by mi się dostał!” — „Może to jeszcze stać się, tylko śmiało! — Wszak los ci jeszcze dłużnikiem pozostał, Patrz no, jak eunuch ten oczy wyłupił Na nas; chciałbym już, żeby nas kto kupił. — XXV Lecz przede wszystkim, jaki los dzisiejszy? Zły. Może lepszy spaść z fortunnej szali. Im znamienitszy człowiek, tym podlejszy Niewolnik żądz swych, chuci i tam dalej. Ktoś by pomyślał, że społeczność zmniejszy Egoizm tkwiący w jednostce… utrwali! Nie współczuć, oto jest wyraz spółczesnych Dążeń w tym świecie ludzi bezserdecznych!” — XXVI Teraz osoba czarna nijakiego Rodzaju weszła w bazarowy ganek, Okiem badając siłę, wiek każdego Jeńca: młodzieży i dzieci, i branek, Czy mu się przyda które i do czego. Ani w kochankę tak patrzy kochanek, Koneser w konia, chirurg w swe narzędzia, Adwokat w taksy, w czarownicę sędzia, XXVII Jak handlarz ludzi w towar upatrzony… Rozkoszna to jest rzecz kupować braci, Wszyscy zaś kupni, byle słabe strony Wymacać; jednych się uśmiechem płaci, Drugich posadą, pałkami korony Hrabskiej, tytułem, krzesłem na kolacji Książęcej, złotem — tanio albo drogo, Bo od korony do kopnięcia nogą. XXVIII Rzezaniec wwiercił w obu oczy szare, Do kupca podszedł i zaczął na stronie Targ o jednego z nich, potem o parę. Zaklinali się (sic) i bili w dłonie, Jak chrześcijanie, gdy sprzedają stare Barany, woły, dychawiczne konie. Stąd owy handel wyglądał na wojnę O bydło, niby ludzkością dostojne. XXIX Nareszcie kłócąc się, targując, łając, Wydobywając kieski i na nowo Kryjąc, pieniądze w palcach obracając, Ważąc, badając, czy towar ma zdrową Cerę, znów pary miast cekinów dając, Skończyli trudną kwestię rachunkową I kupiec, cudzej obojętny biedzie, Wesoły zaczął myśleć o obiedzie. XXX Nie wiem, czy potem apetyt miał lepszy I czy miał także łatwiejsze trawienie… Ktoś by pomyślał, że niesmak przepieprzy Mu obiad; że się w nim ozwie sumienie Pytaniem, czy Bóg każe na kształt wieprzy Ludzi sprzedawać?… Czy tak? Sądzę, że nie. Choć twierdziłbym, że refleksyjną bytu Ludzkiego chwilą jest chwila przesytu. XXXI Voltaire mówi: „Nie!” „Candide mój — powiada Podjadłszy, życie zwie dopiero znośnym”. — Myli się. Jeśli człek jak zwierz nie jada, Przesyt jest stanem dlań przykrym i sprośnym, Chyba pijany — wtedy wszystko wpada W mózg i zagłusza niesmak hukiem głośnym. Z synem Filipa (a zarazem Ammona, Bo jeden ojciec, jak jedna korona, XXXII Było mu mało) mówię: Akt naczelny Jedzenia i te, które ciała tyczą, Uczą, że człowiek jest mniej niż śmiertelny. Kiedy pieczenią owczą lub indyczą, Zupą i rybą może się stać dzielny, One są jego bólem i słodyczą, To po cóż pyszni się władzami ducha? Śliczna potęga — niewolnica brzucha! XXXIII Raz w piątek wieczór, w godzinę wieczerzy — Darują przerwę piękne czytelniczki — Mam wyjść; biorę płaszcz; tuż na stole leży Laska, kapelusz mój i rękawiczki; Słyszę strzał… ósma wybiła na wieży, Zbiegam ze schodów, wpadam w głąb uliczki, Na ziemi leży komendant, w krwi broczy, Czoło ma zimne już i błędne oczy. XXXIV Biedak! Z przyczyny marnej rozbójnicy Pięciu kulami zmacali mu skórę I zostawili trupa na ulicy. Kazałem wnieść go do siebie na górę, Trząsłem, wołałem, ale po próżnicy, Nie człowiekowi rwać się na naturę. Zginął — dla lichej sprzeczki, z rąk partacza, Dostawszy pięć kul z starego garłacza. XXXV Patrzyłem w niego, bo go dobrze znałem, A chociem wielu oglądał zabitych, Tak cichej śmierci nigdy nie widziałem. Zda się — spał, a że z pięciu ran zakrytych Krew nie płynęła i nie zdradzał ciałem Spokojnie sztywnym boleści przebytych, W śmierć byś nie wierzył; tak tedy nad spiekłym Zewłokiem stojąc, myślałem czy rzekłem: XXXVI „To więc ma być śmierć? Cóż się życiem zowie? Powiedz!” — On milczy. „Wstań!” — Odeszła dusza. A wczoraj jeszcze tryskało zeń zdrowie, Wczoraj go jeszcze tysiąc ludzi słusza I drży… i kiedy jak centurion powie: Stój! — oddział stoi. Ruszaj! — zaraz rusza. Wczoraj miał konia, surmy i fanfary, Dzisiaj na bębnie kir i proste mary. XXXVII Wszystko, co bało się go i kochało: Żołnierze, trzódka rubasznej drużyny, Przyszli ogllądać komendanta ciało Ranne — ostatni raz, choć nie jedyny. I taki koniec! Ten, co niegdyś z chwałą Spędzał i straszył twarzą Francji syny, Pierwszy w natarciu i pierwszy w gonitwie, Zabity w bójce ulicznej — nie w bitwie! XXXVIII Przy starych ramch widne były nowe; Tamte zaszczytne, bo laur nimi zdobył; Więc straszne było takie kontrastowe Zejście… Lecz zmienię temat, bom nie dobył Stąd odkryć tylu, ile na mą głowę Przystało; często myślę, co by to był Za skarb, gdyby tak z śmierci wysnuć parę Prawd wzmacniających wiarę czy niewiarę. XXXIX Ha! Tajemnica. Dziś tu, jutro w grobie, I ruszaj! — dokądże? Nie powiedziano. Pięć gałek, trzy, dwie, jedna, i po tobie! Na toż krew, aby ściekła lada raną? Lada element wyższy na tym globie Niż człowiek — on ma życie, a nam dano Śmierć… nam, w których się wszystka wiedza mieści?… — Lecz do przerwanej czas wrócić powieści. XL Nabywca skończył targ i w tym momencie Jeńców umieścił w kaiku złoconym. Siadł z nimi, dał znak, i jak na zaklęcie Pomknęła łódka, prując wody łonem. Jeńcy skuleni, jakby szli na ścięcie, Czekali końca. Kaik w upatrzonem Miejscu zwolniwszy, skręcił się jak mewa Pod mur, gdzie rosły cyprysowe drzewa. XLI Tutaj przewodnik zapukał w tajemne Drzwiczki; otwarto; weszli; on na przodzie. Wiódł ich przez gąszcza i ścieżyny ciemne Drzewnym szpalerem; rzezaniec w ogrodzie Chwilą się zbłąkał, co wcale przyjemne Nie było, bo już dobrze po zachodzie Wstąpili na ów pałacowy taras. Kaik nie czekał, lecz odpłynął zaraz. XLII Kiedy błądzili tak śród krzewów winnych, Gajów oliwnych i pomarańczowych, O których rzekłbym dużo w słowach płynnych, Bo nie ma u nas na naszych jałowych Gruntach tych płodów Lewantu (…i innych), Gdyby nie to, że u pisarzy nowych Cały Wschód z florą swoją się zagnieździł Dlatego, że wieszcz któryś w Turki jeździł. XLIII Kiedy błądzili wszyscy, Juan w głowie Myśl poczuł i wraz powierzył ją swemu Towarzyszowi; myśl, która — panowie — Równie by przyszła mnie i wam, jak jemu. „Myślę — rzekł — że to hańbą się nie zowie, Gdy się kto wymknąć chce losowi złemu. Co powiesz na to: w łeb czarnego mruka, A potem nogi za pas; niech nas szuka!” — XLIV „Tak! — rzecze drugi — a potem… i cóżże? Jak wyjść, którędy, dokąd, w kim nadzieja? A choćbyś nawet dziś oszczędził skórze Opłakanego losu Bartłomieja, Znowu się jutro znajdziesz w jakiej dziurze. I gorszej niż ta… o! kto głupi — nie ja. Ja głodny i jak Ezaw — bez odwleczeń Dziś pierworodztwo bym sprzedał za pieczeń. XLV Zresztą tu blisko gdzieś ludzie być muszą. Negr za odważnie sam z więźniami kroczy. Widocznie pewny, że go nie uduszą, Bo straż trzymają nad nim czyjeś oczy. Krzyknie — to zlecą się — i żegnaj, duszo! Więc nie powiadać hop, nim się przeskoczy, Otóż — jesteśmy w domu — mój kochany. Patrz, co za pałac iluminowany!” XLVI Było istotnie domostwo obszerne To, co ujrzeli. Nad bramą, na wschodzie, Złocone, barwne, choć niezbyt misterne, Rzeźbione wzorki po tureckiej modzie, Gustem dość prostym. Sztuki tam mizerne, Choć pole wzięły po greckim narodzie. Turecka willa każda malowania Na sposób kulis albo parawana. XLVII Kiedy zbliżyli się, nadziemski zapach Cebuli, jarzyn, baraniny z ryżem, Mile drażniący czy w nosach, czy w chrapach, W postanowieniu powstrzymały chyżem Juana, co już tkwił pokusie w łapach. Towarzysz także warował się świeżym Kruczkiem: „Na Boga! niechaj co przetrącę, A pójdę z tobą w piekło gorejące”. XLVIII Tak się do ludzkich słabostek przemawia: Starcom na rozum, do uczuć — młodzieży, Sposób z „rozumem” rzadziej się pojawia, Bowiem do modnych dzisiaj nie należy. Ten mówca łzami, drugi znów naprawia Batem — a każdy w słabą stronę mierzy: Argumentami siły, z różnym skutkiem. Lecz o to nie dba nikt, aby być krótkim. XLIX Znowu dygresja. Z przekonywających Dowodów siły, patosu, piękności, Pochlebstwa, prośby, groźby i brzęczących Dukatów — nic tak dobrze nie uprości Sprawy głaskania drażliwych, gorących Serc i pętania bujnych namiętności, . Jak wszechkoiciel gromki, lecz godowy, Duszny głos trwogi — dzwonek obiadowy. L Turcy nie mają dzwonków, jedzą przecie. Juan z Anglikiem — choć im nie brzmiał znany Powszechnie dzwonek w chrześcijańskim świecie Ni czekał maitre d'hótel galonowany… Spostrzegli ogień, poczuli kotlecie Wonie, ujrzeli kucharzy kaftany, Białe — i ku tym fundamentom bytu Zerknęli wieszczym okiem apetytu. LI Toż zapomniawszy ze wszem o oporze Szli za przewódcą, wyciągnąwszy nosy, Eunuch ani śnił, że cielesnej korze Jego tak straszne zagrażały ciosy. Obu tymczasem zostawił na dworze, Zapukał — słychać było ciche głosy — Otwarto; wszedłszy do ogromnej sieni Stanęli, wschodnią pompą otoczeni. LII Nie opisuję; opis — moja chluba, Lecz dziś lada kto opiewa z lirenki Swoje podróże; rośnie z tego gruba Księga in quarto — łamże na niej szczęki!… Jemu igraszka, a wydawcy zguba — Ach! A natura nieszczęsna, na męki Wzięta, z bolesną poddaje się gracją Rymom i listom, szkicom, ilustracjom. LIII Kołem pod ścianą Turcy, siedząc w kuczki, Na szachownicach ciche wiedli boje; Inni się znowu bawili jak mruczki W monosylaby, mustrując swe stroje. Ci bursztynowe ssą w ustach munsztuczki Drogie i tanie — skrywszy twarz w zawoje, Chodzą lub drzemią marząc o kochance W raju; ten sobie rum przyrządza w szklance, LIV Gdy czarny eunuch z więźniami do sali Wszedł, jaki taki oczy od niechcenia Wzniesie i zajęć swoich patrzy dalej; Kto siedzi — nawet pozycji nie zmienia, Inny wzrok na nich zatrzymuje trwalej, Jak kupiec, wartość gdy konia ocenia; Na powitanie ów Negrowi głową Skłoni, lecz nikt go nie trudzi rozmową. LV Przewiódł ich potem — nie mówiąc i słowa, Przez pyszne, w dal się snujące komnaty Ciche, bo w jednej tylko marmurowa Fontanna szmerem śpiące budzi kwiaty, Owiane szatą nocy; czasem głowa Kobieca przemknie i błysną zza kraty Czarne, ogniste oczy, ciekawości Pełne, co nocnych przyprowadza gości. LVI Kilka lamp światłem słabego płomyka Oświeca drogą przez następne sale, Lecz przy nich bogactw okazałość znika, Rozsnutych w całej majestatu chwale. Nic tak czy we dnie, czy w noc nie przenika — Nie powiem strachem albo drżeniem — ale Smętnością jak te komnaty bez duszy, Gdzie snu drzemiących skarbów nic nie wzruszy. LVII Dwa tam ledwie znać — jeden całkiem ginie. Na stepie, w zgiełku pospólstwa lub w boru, Tam to samotność żyje i dziedzinie Swojej nadaje piętno duchów zboru. Ale w galeriach zamkowych, w ruinie Sali rycerskiej, w złoconego dworu Komnatach, gdy miast wielu — jeden stanie, Straszno tak… niby śmierci czujesz wianie. LVIII Samotny kącik w podwieczór zimowy, Książka, przyjaciel, kochanka, a razem Pasztecik, winko i żołądek zdrowy Są albijońskiej wieczornej wyrazem Rozrywki — choć to nie tak brylantowy Widok jak teatr oświecony gazem. W pustych krużgankach jam spędzał wieczory, Dlatego bywam tak na smętek chory. LIX Człek tworzy wielkość, a sam w niej maleje; Kościoły stawia wzniosłe — no, już to mniej Ganię, bo kościół boże głosi dzieje, Wobec ich piękna imię się przepomni Budowniczego. Ten jednak szaleje, Kto wznosi pałac lub grobowiec. Skromni Bądźmy straciwszy raj; w Babelu wieży — Jest przykład temu, który mnie nie wierzy. LX Babel był zamkiem myśliwskim Nimruda, Mającym z murów i ogrodów sławę, Gdzie Nebukadnezar rządził, król luda, Nim żreć pewnego ranku zaczął trawę; Gdzie Daniel w jamie z lwami czynił cuda, Budząc dla siebie podziw i obawę; Gdzie się wsławili Tysbe i Piram, i z Nieczystych sprawek sławna Semiramis. LXI Tę biedną skarży kronikarz sobaka (Ot! potwarz, spisek, bo czyż kto uwierzy?…), O niewłaściwą miłość do rumaka. (Miłość ma także osobnych kacerzy). Źródłu, z którego trysła bajka taka, Przepisywacze winni i zecerzy, Że zamiast „biegus” — „biegun” napisano. Chciałbym, by rzecz, tę naszym sądom zdano. LXII Lecz do przedmiotu. Gdyby kto szalony Przeciw istnieniu wieży Babel krzyki Podniósł, dowodząc, że dziś nie ma onej Wieży ni śladu pomimo wyniki Badań IMĆ Richa, co przywiózł czerwonej Cegły skrzyneczkę i dwa pamiętniki — Nie wierzył Żydów niedowierczych czerni (Którym się wierzyć musi, choć niewierni) — LXIII Bacz, co Horacy o tym głupstwie pisze Masońskim pięknie nader i treściwie, Gdy to, nie pomnąc na wieczności ciszę, Żądzą mularską gorączkowo żywię:. Czy nie wiesz, gdzie jest koniec ludzkiej pysze? (Morał jak zwykle kwilący płaczliwie) Sepulchri immemor struis domos — oto Czemu doczesną parasz się robotą…. LXIV Skręcili potem w boczne skrzydło domu, Gdzie niby ze snu obudzili echo. Pośród przepychu i bogactw ogromu, Wzrok zatrzymywał się, błądził z uciechą. Sprzęty tam były niezdatne nikomu, Lecz wytworności piętnowane cechą, Która najmniejszy szczegół odznaczała; Tu prym natura sztuce dać musiała. LXV Ta sala zdała się tylko przechodnią I wiodła w dalsze, wspanialsze komnaty, Umeblowane z wystawnością wschodnią. Sprzęt w nich dobrany był, piękny, bogaty, Sofy tak miękkie, że zdało się zbrodnią Sieść na nie; cudne dywany, makaty, Kobierce rzadkie, że brała ochota Po nich jak rybka prześliznąć się złota. LXVI Lecz Negr nie raczył zaszczycić spojrzeniem Owych przepychów, stawiąc nogę śmiało Tam, kędy oni stąpali ze drżeniem, Jakby pod stopą niebo im się słało; I, przystąpiwszy do ściany, ramieniem Sięgnął, i otwarł jakąś szafkę małą, Ukrytą w ścianie — którą ot — stąd widać. Jeśli nie widzisz, zechciej pokój mi dać… LXVII Chcę być wizyjny; otóż eunuch stary, Jak rzekłem, sięgnął i wyjął ze skrytki Stroje wartości różnej, barwy, miary Na muzułmańskie grzbiety, biodra, łydki: A więc kaftany, pasy, szarawary, Z których artykuł żaden nie był brzydki, I jął wybierać najbardziej gustowne Rzeczy, dla dwojga swych więźniów stosowne — LXVIII Dla Brytańczyka oraz dla Juana. Pierwszy, roślejszy, dostał nieobcisły Kaftan kandiocki, długi po kolana, Spodnie dość mocne, tak żeby nie prysły Nawet na lędźwiach paszy lub gwardiana; Szal kaszemirski, co by miękkie zmysły Ucieszył; po nich, dopełniły reszty Dandysowego stroju, kindżał, meszty. LXIX Gdy się ubierał, rzezuń — który zwie się Baba — wyłuszczał olbrzymie korzyści, Jakie to jeden i drugi wyniesie, Jeśli nadzieje w nich złożone ziści I w osobistym pójdzie interesie, Dokąd go losy zawiodą. „Aliści — Dodał — tysiąckroć powiększycie kieski, Jeśli zechcecie poświęcić obrzezki… LXX Co do mnie — mówił — cieszyłbym się szczerze, Gdyby z was stali się Osmanie prawi, Jednak wam wolność zostawiam w tej mierze”. Drugi dziękował, że tak najłaskawiej Bez zezwolenia ich nie przedsiębierze Tej operacji małej. „Nie wiem — prawi — Jak się nachwalić dość szlachetnej nacji, Jej obyczajom i cywilizacji”. LXXI Że bardzo mało ma do zarzucenia Temu zacnemu nader obrzędowi; Że gdy im tylko *da co do zjedzenia* I ulży bardzo przykremu głodowi, Zacznie namyślać się i bez wątpienia Usłuchać dobrej rady postanowi. „Czy tak? — rzekł Juan szorstko — mnie się nie śni! Ja sobie głowę dam obrzezać wcześniej. LXXII I wprzódy musi spaść niejedna głowa!” — „Proszę — rzekł tamten — nie zakładać tamy Mym myślom i wpół nie przerywać słowa. Otóż — jak mówię: *Gdy powieczerzamy*, Rozważę, czyli twa rada jest zdrowa I czy odrzucić ją, czy przyjąć mamy, Rachując — że jak dotąd zawsze grzeczny, Nam pozostawisz wyrok ostateczny”. LXXIII „Teraz — rzekł Baba — niech pan młodszy kładzie Te suknie” — mówiąc, wskazał szatę drogą, Co by książęcej przystała paradzie. Lecz Juan milczał i spojrzał złowrogo, Niezbyt przychylny takiej maskaradzie, I kopnął suknie chrześcijańską nogą. „Nie namyślaj się, kładź prędzej, i basta!” Juan rzekł: „Starcze, nie jestem niewiasta”. LXXIV „Bądź sobie, czym chcesz — ja tam nieciekawy — Rzekł Baba — ale proszę, rób, co każę, Bo nie przyszedłem tutaj dla zabawy…” „Powiedz przynajmniej, komu w tej maskarze Mam się przedstawić?” „Nie bądź no tak żwawy, Mój chłopcze! To się w stosownym okaże Czasie i miejscu, i okoliczności; Nie lubię zdawać sprawy z mych czynności”. LXXV „Więc jeśli zrobię to, to będę…” „Hola! — Zawołał Murzyn — jeno mnie nie drażnij; Dobra jest śmiałość, ale nie swawola, Więc nie rób ze mnie głupca i nie błaźnij!” — „Cóż to, mój panie, czy to moja rola Suknią płeć babić?…” Jak sparzony w łaźni Żachnął się Baba: „Jeszcze jedno słowo, A ja cię zmienię w istotę bezpłciową! LXXVI Są to, jak widzisz, bardzo ładne suknie; Wprawdzie kobiece — ale takie szaty Właśnie potrzebne”. „Brrr — Juan mruknie — Niewieście!” W końcu, zakląwszy na katy, Ciężkim westchnieniem, niby z miecha, huknie: „Na co u diabła zdadzą się te szmaty?…” Tak zwał wzgardliwie koronki i gazy, Co by księżniczka kładła bez obrazy. LXXVII Zaklął i westchnął; w piersiach mu wezbrało Uczucie, gdy brał szarawarki na się Cieliste; potem wziął koszulkę białą, Którą dziewiczy pasek objął w pasie; Wkładając jednak spódniczkę o mało Nie padł; „zaś” albo gminnie mówiąc: „zasię” (Rym mnie przymusza rządzący nieczule, Bardziej tyrański i twardszy niż króle), LXXVIII Zasię potknięcie owo się tłumaczy Nowością sukni i zakłopotaniem. Juana. Skończył; nic chyba nie znaczy, Że trochę krzywo suknie leżą na nim. Baba obchodzi dokoła i baczy, Gdzie źle, z największym poprawia staraniem; Gdy Juan wtłoczył ramiona w rękawy Kaftana — sam się obejrzał ciekawy. LXXIX Bruździło jeszcze jedno: krótkie włosy, Lecz Baba radę znalazł i ze splotów, Których miał w skrytce swojej pełne stosy, Zrobił kosmyki i warkocz był gotów. Zaplótł, pozwijał modnie długie kosy, Które upstrzone błyskami klejnotów, Koronowały perukarskie dziwo; Baba przeczesał, namaścił oliwą. LXXX Wreszcie skończyła się nieznośna męka. Z pomocą różu, nożyczek, żelazka Stanęła wcale przystojna panienka, Aż ucieszony Baba w dłonie klaska: „Patrzcie no — co to zrobiła sukienka. A teraz proszę za mną, jeśli łaska, To jest — ta pani”. Klasnął silniej w dłonie, Dwaj Negrzy wpadłszy stanęli na stronie. LXXXI „Pan — rzecze Baba kinąc na Anglika — Pójdziesz z tą szlachtą na wieczerzę, a my, Moja ty mniszko płochliwa i dzika, Pójdziemy razem. Cóż się ociągamy? Przepadło! Stąd już nikt się nie wymyka; Nie drżyj! Czy cię to wiodę do lwiej jamy? Patrz! To jest pałac, gdzie, chodząc roztropnie, Rozumny rajskich szczęśliwości dopnie. LXXXII Dziecko! Nie bój się — wszystko pójdzie pięknie”. „Ha! to też wasze szczęście — rozbójnicy!… Wiedzcie, że pięść mi na karkach nie mięknie I że nie mierzę nigdy po próżnicy. Dotąd wam uszło, lecz cierpliwość pęknie, Jeśliby kto śmiał sądzić po spódnicy, Czym jestem — zatem radzę, moi mili, Niech się w tym względzie żaden z was nie myli!” LXXXIII „No, chodź” — rzekł Baba. W Juanowym łonie Żal wezbrał, ręce prężył do kamrata, Co się półgębkiem uśmiechał na stronie, Widząc, jak chłopca odmieniła szata. „Żegnaj mi! — krzyknął ów, podając dłonie — Patrz, w jakie cuda ta ziemia bogata: Ze mnie pół-Turka, z ciebie pół-dziewczyny Zrobił przeklęty eunuch w pół godziny”. LXXXIV „Bądź zdrów! — rzekł Juan — jeśli nam nie padnie Spotkać się, życzę smacznego obiadu!” „Bądź zdrów! ach, żal mi na serce się kładnie; Gdy się spotkamy, będziem do upadu Gadać; za losem chodźmy oba składnie. A szanuj cnotę i nie bierz przykładu Z Ewy!” — „Ho! nawet sułtan mnie nie skusi, W razie ochoty, ślub ze mną wziąć musi”. LXXXV Tak się rozeszli, każdy w swoją stronę. — Baba Juana wiódł z sali do sali, W kamienne ganki, galerie złocone Aż do olbrzymiej bramy, co z oddali Chyliła ku nim kontury zamglone. Wokoło wiała woń róż i konwalii… Jak gdyby weszli w kaplice zakonne, Wszystko tam ciche, uroczyste, wonne. LXXXVI Brama ta ciężka, wysokiej postawy, Brązowa, pięknie miała wierzch rzeźbiony. W rzeźbie rycerstwa bój toczył się krwawy; Już u zwycięzcy stóp legł zwyciężony; Za triumfalnym wozem jeńców łzawy Tłum, jeszcze dalej szły wojsk legijony. Musiał pamiętać ten zabytek stary Czas, gdy w Bizancjum władały Cezary. LXXXVII Ta wielka brama w sam koniec uciekła Rozległej sieni; przy niej stanowisko Miały dwa karły, brzydkie jakby z piekła Dwa małe czarty — niby pośmiewisko Groźnym podwojom furty, co rozwlekła Piramidalne nad nimi sklepisko. Gdyś szedł wpatrzywszy się w rzeźbione wzorki, Mogłeś niechcący przydeptać potworki. LXXXVIII Aż przystąpiwszy już przed same wrota, Skoczyłeś, kształt ich spostrzegłszy poczwamy; Bo też dziwiła tych ludzi brzydota! Kolor ich płci ni szary był, ni czarny, Ni biały — tu się pióro darmo miota W opisie; pędzel chyba byłby karny. Monstra, Pigmejów co to noszą imię, Karły — a sumy kosztują olbrzymie. LXXXIX Ich służba była: Stać przy drzwiach i czuwać — A były silne chłopy, choć tak niskie; Zresztą drzwi dały się łatwo rozsuwać, Bo miały luźne zawiasy i śliskie, Jako Rogersa rym; również wysnuwać Umieli niby sznureczki paryskie Dla buntowniczych paszów sznur z jedwabi, Najlepsi k'temu tacy niemi drabi. XC Na migi z sobą rozmawiali malce Oba — a wzrok w nich utkwili jak zbóje, Kiedy niewolnik podniósł oba palce Na znak, aby ich puścili w pokoje. Juan się przeląkł, bo jak złe padalce Oczu iskrzących weń utkwili dwoje, Wzrok taki może kłuć jak żądło żmije I zaczaruje, jeśli nie zabije. XCI Nim weszli, Baba Juana objuczył Radami, mądre mu dając przestrogi: „Dobrze by było — abyś się nauczył Wysuwać z mniejszym majestatem nogi, Bacz równie, abyś ich jak gęś nie włóczył, Chwiejąc się — chociaż błąd to niezbyt srogi Owo chwiejanie… proszę cię też, pomnij Wzrokiem dokoła rzucać nieco skromniej. XCII Rada się przyda, bo tych niemych oczu Jak szpilki na skroś przebiją ci suknie; A niech no tylko który płeć twą zoczy, To nas tak pięknie jutro Bosfor spłuknie Zaszytych w worki, że nim się rozmroczy Noc, popłyniemy do Marmary, nóg nie Mając za wiosła — ten rodzaj żeglugi Bardzo tu częste oddaje usługi”. XCIII Tak mu dodawszy otuchy, szedł dalej I do wspaniałej wprowadził komnaty. Jakby anieli w niej cuda rozsiali, Oko z trudnością mogło spocząć na tej Ogniem i tęczą malowanej fali, Gdzie migotały rubiny, granaty, Złoto na sprzętach — wszystko jak obrazki W krąg jaskrawymi opasane blaski. XCIV Za złoto kupisz złoto — lecz majątek Z gustem nie chodzi; nie tylko na Wschodzie, Lecz i u naszych zachodnich książątek W pałacach, które widziałem w przechodzie, Choć złotem każdy zapełniony kątek, Łuna nie bije zeń; za to smak bodzie Mebel lub posąg krzywy, malowidła… Nie mówię, żeby Muza mi nie zbrzydła. XCV W tej to królewskiej sali, na stojącej W zagłębiu sofie, z niedbałym królowej Wdziękiem leżała bez ruchu, półśpiący Kobieta. Baba ukląkł, ruchem głowy Dał Juanowi znak, który niechcący Ukląkł też, choć to był dlań sposób nowy Witania; Baba zaś jak przed ikony Bił przepisane prawami pokłony. XCVI Więc Dama z sofy powstała gwałtownie, Jako pafijska Wenus ze spienionej Fali; jej sarnie oczy jak dwie głownie Z emaliowanej tryskały osłony… Podnosząc ramię białe i cudownie Jasne, skinęła; Baba nachylony Kraj purpurowy szaty jej całował I szepcąc, gestem jeńca ukazował. XCVII Była w tej chwili dumna jak na tronie; Piękność jej miała moc, co serca kruszy, Więc, że opisem słabym jej nie zgonię, Wolę, iż sobie dośpiewacie w duszy. Nie szkodzi, jeśli z powieści uronię Opis jej kształtów, bo wiem, że ogłuszy Słuchacza opis, niby listy gończe Dokładny — kładę więc kropkę i kończę. XCVIII W nawiasie dodam: Miała postać róży W rozkwicie; z wiosny przechodziła w lato. Są twarze, które z życiodajnych kruży Woda odmładza ciągle; przykład na to — Maria ze Szkocji; prawda — miłość burzy Równie jak łzy; ich pochód wdzięków stratą Płaci kobieta; rzadko jak u Ninon De l'Enclos wdzięki do grobu nie zginą. XCIX Słów przemówiła kilka do swej świty, Co była z dziewcząt dwunastu dobrana I miała strój tym samym krojem szyty Jak suknie, co płeć chowały Juana. Wieniec to niby był z latawic wity, Z którym po lasach hasała Diana; To podobieństwo kształtu tylko tycze, Innych panieńskich zalet w to nie liczę. C Schyliły głowę, kornie się cofając, Jednak nie przez te same drzwi, którędy Wszedł Juan; on zaś otwierał jak ając Oczy, na skarby rozsypane wszędy; Patrzał — olśniły go, po zmysłach grając. Za pięknem idzie podziw, a w też pędy Trwożny szacunek; iście godzien kary, Kto pierwszy rzucił myśl: Nil admirari. CI „Nic nie podziwiać! — Kto myśl tę pochwali (Myśl jasna górnej mowy nie pożycza), Temu przyniesie szczęście i utrwali.” (Słowa wyjęte z tłumaczenia Creecha). Horacy pisał tak w wieków oddali, Dzisiaj Pope stare skarby znów przelicza. Lecz gdyby podziw był zakazywany, Czyżby Horacy był dziś podziwiany?… CII Gdy się wyniosły owe dziewic chóry, Baba jął dawać Juanowi znaki, Aby, zbliżywszy się, klęknął raz wtóry I pocałował w nogę; lecz na taki Rozkaz don Juan odział się w ponury Upór, a że miał krew nie jak prostaki, Rzekł, że się duma z szlachectwem sprzymierza: W nogę całuje się tylko papieża. CIII Baba tłumaczył, prosił, a spod oka Na ten niewczesny upór miotał błyski, Mruczał o stryczku… lecz Juan, z wysoka Patrząc, stanowczo nie chciał się stać niski, Choćby przed samą niewiastą proroka. Ba! Etykieta szerzy swe uciski. Wszędzie: na dworach czy zamkach koronnych, Rautach, regatach i wyścigach konnych. CIV Stał niby Atlas, tatarskiej by ordy Nie przestraszył się, z gniewu Negra szydził. Krew, co mu dały kastylijskie lordy, Zagrała w żyłach; gdyby ją powstydził, W sercu by mu się wgryzły przodków kordy I duch praojców by go znienawidził. Baba, zadając sobie próżną mękę. Rzekł: „Nie chcesz w nogę, pocałujże w rękę!” CV To już byt rodzaj hołdu niepotworny: Kompromis gładki i dyplomatyczny, Który załatwiał trudności w niesporny Sposób; don Juan więc, mając wytyczny Kierunek, stał się rycerski i dworny, Chwaląc ten rodzaj hołdu zagraniczny. Wszak w jego kraju pani czy panience. Szlachcic całuje nie nogi, lecz ręce. CVI Więc się przybliżył, choć nieco niezdarnie. Rączka jej była iście pańskiej rasy. Do takiej młodzież ustami się garnie, Chciałaby przylgnąć i pić po wsze czasy Słodycze (że tak powiem kulinarnie). Wspomnisz me słowa, kiedy dotkniesz krasy Rączek swej lubej; nieraz nawet cudza — Wierność dwunastomiesięczną ostudza. CVII Dama mierzyła go wzrokiem upartym, Baba na rozkaz jej cofał się ruchem I stylem w takich odwrotach utartym, — A równocześnie szeptał mu za uchem Z jakimś nań patrząc uśmiechem niewartym: . „Nie bój się, chłopcze, niczego: bądź zuchem”. A lice tak mu błogością płonęło, Jak gdyby spełnił jakieś zbożne dzieło… CVIII Kiedy znikł — nagła w niej zaszła przemiana. Nie wiem, jaka tam duszę myśl zaległa, Ale zadrgała brew pofałdowana, A twarz z marmuru, kiedy krwią nabiegła, Była jak chmura, słońcem malowana, U nieboskłonu; w oku jej zażegła Uczuć pochodnia namiętność gorącą, Półpożądliwą, półrozkazującą. CIX W wszystkich kobietach siedzi słodycz luba, Szatan to siedział w jej rysów słodkości, Ten, co zwiódł Ewę w postaci cheruba I odtąd ludziom trakt do piekieł mości. Lecz jak się kazi plamą słońca chluba, Czegoś tam brakło do doskonałości… To było gładkiej jej urody sękiem, Że przyzywała rozkazem, nie wdziękiem. CX Każdy jej gest i czyn stają się niby Aktem królewskim, kiedy się zespolą; Gdy na cię spojrzy, jakby skuła w dyby. — Powiem wam: zachwyt jest także niewolą; Wszak piękno wiąże, wpadłszy przez ócz szyby. Dusze są jednak wolne; nie pozwolą, By zmysły miały nad nimi przewodzić… Dusza po drodze swej własnej chce chodzić. CXI Każdy jej uśmiech był pański, choć słodki, Ani jeden ruch poziomej natury; A nawet nóżki dwie — jak dwie pieszczotki, Znały swą władzę, stąpając tak z góry Jakby po karkach; żeby dobić zwrotki Powiem, że tkwił jej za paskiem ze skóry Sztylet — sułtankom ta broń dozwolona; Szczęście, że moja nie nosi go żona. CXII Słuchać i czynić było od kołyski Prawem naokół; zgadywać swej pani Zachcenia, woli kapryśnej uciski Znosić musieli wylękli poddani. Krew miała pańską, urodą huryski, A chęć w ustawnym ruchu, bez przystani. Gdyby mieszkała u nas, to — nie mylą Się — mielibyśmy perpetuum mobile. CXIII Chciała wszystkiego, co jej w oczy wpadło: Gdy zamarzyła o czymś, wnet na ścieżki Rozstajne biegli słudzy z twarzą zbladłą Szukać… znalazłszy, wytrząsali mieszki. To wszystko dużo jej pieniędzy zjadło I różne smutne były stąd zamieszki. Damy chwaliły jej despotyzm młody I przebaczały wszystko prócz urody. CXIV Podobał jej się swą twarzą junacką Don Juan, kiedy zwiedzała bazary. Kazała zaraz kupić nowe cacko; Baba, niewolnik i powiernik stary, Jak zawsze, sprawił się szybko a gracko, — Znał zaś na pamięć swej pani przywary. Ona nie była praktyczna; więc szczwany lis Baba stroju wymyślił przemiany. CXV Rysy się drobne zgadzały z ubiorem. Jeśli spytacie zaś, przecz taka pani Nie była kobiet najcnotliwszych wzorem?… Ha! Dla nas to już sekret — choć nie dla niej Mężowie często są tylko pozorem, Nawet królowie są oszukiwani. Że nie należy do tych czczych wyrażeń, Z historii wiemy — albo… z własnych wrażeń. CXVI Ale do mety trzeba nam pośpieszać. Kiedy już wszelka przed nią trudność prysła, Za dumna, by mu na szyi się wieszać, Tylko na twarzy oczyma zawisła Z szafiru, w których zaczęły się mieszać Żądza z wyzwaniem, i jedynym trysła Słowem: „Umiesz ty kochać, niewolniku?” — Wiedząc, że tym go poruszy do wniku. CXVII Istotnie, jak grom pytanie to spadło; Lecz mu na strunach wspomnień dotąd grała Hajdei jońska twarz niby widziadło. Czuł, jak krew ciepła, co mu twarz rozgrzała, Wraca do serca, tłucze jak w kowadło, Młoty; jak śnieżny puch twarz pobielała, W sercu mu niby w torbanie kozaczym Jękło… więc nie rzekł nic — i buchnął płaczem. CXVII Nieco ubodło ją to dziwne łkanie Mężczyzny; damy o byle co płaczą, Ale u mężczyzn łzy nie są tak tanie: Targną za zmysły i do serca skaczą. Kobiece łzy schną prędko, męska łza nie Stygnie, lecz w serce się wgryzie rozpaczą, Jak płynny ołów; by się nie kryć chmurą, Powiem: im łzy są ulgą, nam torturą. — CXIX Pragnęła cieszyć go, lecz szło nieraźnie Dotąd, chowając się jakby więziona Samotnie, drużek nie znała przyjaźni. Współczuła troska nie drasnęła łona. Nie było w świecie dla jej wyobraźni Rzeczy poważnych; co prawda — i ona Miała strapienia, lecz nie mogła dociec, Jak przy niej komu łzy mogły z ócz pociec. CXX Instynkt naprawia, co władza zniweczy; Kiedy coś mocno wstrząśnie i ubodzie, W kobiecie budzi się arcyczłowieczy Popęd spółczucia każdej ludzkiej szkodzie; Oliwą, winem zaraz ranę leczy, Samarytanką jest w lada przygodzie. Więc i Gulbieza, nie wiadomo czego, Poczuła, że jej łzy do oczu biegą. CXXI Lecz łzy się kończą jak wszystko — choć smętne. Juan, co mógł się na chwilę zapłochać I zafrasować, kiedy mu natrętne Rzuciła słowa: „Czy potrafi kochać?…” Zwołał stoicki spokój w oczy mętne I zajaśniały znów, gdy przestał szlochać; Tylko — choć wdzięki oceniać był zdolny, Markotno było mu, że nie jest wolny. XCII Ona pierwszy raz była skłopotana. Odkąd jej snuła się życia nić złota, Padali przed nią wszyscy na kolana; A tu, kiedy cześć rzucała do błota, By dostać tego miłości kapłana, Co ją wprowadzić miał za rajskie wrota, Gdy każda chwila wiodła nad przepaście, Oni stracili już minut piętnaście!… CXXIII Rady więc zdrowej nie żałuję dla cię, Chłopcze, co wpadniesz w podobne potrzaski. — A mówię tutaj o wschodnim klimacie. — U nas namiętność wodzi się za paski, Lecz tam zawahać się — już grzech, mój bracie! Możesz uważać to za zbytek łaski, Gdy do namysłu dadząć dwie minuty; Twa reputacja trwać będzie dopóty… CXXIV On reputacji nie straciłby jeszcze, Lecz nosił w duszy obraz ukochanej; Wspomnienie — rzewne sprawiało mu dreszcze, Dlatego to stał jak źle wychowany Młodzian… Jej iskry z ócz trysły złowieszcze: Pies giaur odtrącał honor niesłychany! Zarumieniła się, a potem zbladła, Potem jej znowu krew na lica padła. CXXV Z królewskim gestem złożyła mu w dłoni Rękę, a oczy wiązała oczyma, Szukając dla się spółczucia w ich toni; Na próżno!… chłodne były jako zima. Brew nasrożyła, lecz milczy… — słów broni Dumna kobieta, aż w końcu się ima. Wzniosła się, chwiała, potem mu w ramiona Padła i zwisła, tuląc się do łona. CXXVI Były to wszystko próby niepraktyczne; Serce miał żalem i dumą stalone, Więc odjął lekko jej ramiona śliczne I drżącą z gniewu odsunął na stronę. A strachy z serca wygnawszy paniczne, Rzekł, patrząc zimno w oczy roziskrzone: „Orzeł więziony nie szuka kochanki; Nie mnie być sługą kaprysów sułtanki! CXXVII Czy umiem kochać? Ha! Dowiesz się pono, Jak miłość cenię, gdy nie żądam twojej! W tym podłym stroju kądziel i wrzeciono Dla mnie — nie miłość; miłość wolnych stroi. Nie olśniłaś mnie blaskiem i mamoną; O! Jesteś wielka! Pod tronem się roi Sług tłum i zgina karki i kolana, To twoi! Ale serce nie zna pana!” CXXVIII Dla nas ta prawda ma zapach nieświeży, Ale jej obce podobne androny; Wie, że za chęcią wraz użycie bieży, Że przed stworzeniem świata były trony. Wie ledwie tyle, że płat serca leży U człeka z lewej, a nie z prawej strony. (Lepiej ten szczegół zna i zeń korzysta, By stać się panem dusz — legitymista…) CXXIX Że była piękna — miałem honor orzec; I nawet niższa rangą mogła snadnie Tłum wielbicieli gnać pod swój proporzec; A kto niewieści zna ród, łacno zgadnie, Że swoich wdzięków nie kryła pod korzec, Lecz je roztoczyć potrafiła składnie I uważała się za półboginią. — Za to jej moje oktawy nie winią. CXXX Wyobraź męskich twoich lat przednówek, Gdy jeszcze serca złe myśli nie psuły, Gdy do cię która z desperackich wdówek Wyraźnie lgnęła, a tyś kanikuły Studzić nie kwapił… Ileż to wymówek W spojrzeniu! Ileż zepsuto bibuły Na taki temat — a mieć będziesz, bratku, Portret kobietki w podobnym wypadku. CXXXI Więc przedstaw sobie — pewnoś już przedstawił — Putyfarową żonę, lady Booby, Fedrę i inne, które świat wysławił W dziejach — a szkoda, że reszta się gubi. Tyle poeta i pedagog zbawił Dla was, Europy wychowańcy lubi! Jeśli wystarczą ci przykłady one, Ujrzysz Gulbiezy brewki nasrożone. CXXXII Lwica w pustyni albo tygrysica, Gdy jej kto małe zabierze szczenięta, Musi być w złości swej podobna z lica Do damy, gdy kto jej chuć ujmie w pęta. Groza jej złości zaledwie prześwieca Z obrazu, choć doń pozują zwierzęta. Bo gorzej lwicy zawrzała sułtanka Straciwszy nie już dziecko, lecz kochanka. CXXXIII Dla lwiątek lwica, a dla kaczek kaczka Miłość matczyną wzięły od natury; Jeśli nie owa przyroda prostaczka, Któż by im ostrzył szpony i pazury. Matka uwielbia swojego robaczka, Choć wrzeszczy, jakby darto go ze skóry. Słowem, z powyższych faktów się wydawa, Że miłość taka — to instynktu sprawa. CXXXIV Gdybym rzekł: „Iskry rzucał oczu promień”, To nic — bo wieczny tam ogień się żarzył. Gdybym rzekł: „W licu purpurowy płomień Kwitł” — to by obraz ten tylko znieważył Moc namiętności owej bez poskromień, Gdyż zawsze z wolą jej czyn się kojarzył. Rozczarowania, ty, co znasz niewieście, Za porównaniem chodziłbyś po kweście! CXXXV Na szczęście — chwilę tylko była wściekłą, Inaczej byłaby padła; przez załom W pryzmacie duszy mogłeś ujrzeć piekło! Nic się nie równa gniewnym żółci wałom, O których tyle razy już się rzekło, Że grzmią jak morze przeciw twardym skałom. Namiętność, serca jej stając się panem Pięknym ją niby zrobiła orkanem. CXXXVI Jak jest od wiatru sroższa nawałnica, Tak znowu gniew jej sroższy był od burzy; A przecież gasić nie chciała księżyca Jak Hotspur, co za wzór gwałtownym służy. Mniej popędliwa była z niej złośnica — Może kobiecość stanęła na stróży? Miała chęć tylko jak Lear: „zabić, zabić”; Ta chęć się we łzy musiała zesłabić. CXXXVII Spadły i oschły niby deszcz nawalny; Przeszły bez słów — w istocie słów nie stało, Wstyd nagle sercu bój wytoczył walny; Dotąd on szeptał i szemrał nieśmiało, Teraz zerwawszy się jak potok skalny, Popłynął falą szybką i zuchwałą. Czuła, że gardzą nią, a czasem wzgarda Potrzebna damie, co jest nazbyt harda. CXXXVIII Pozna, że ciałem jest zwyczajnym; potem, Że mniej królewskie pomieszkanie duszy Gliną jest wprawdzie tylko, lecz nie błotem; Że urna równie się jak misa kruszy, Czy pobielana, czy wylana złotem, Na stół książęcy zdatna czy pastuszy; Pozna… ach! miałbym jeszcze słów czterysta, Co pozna — dosyć, że wiele skorzysta. CXXXIX Pierwszą jej myślą było: Ściąć mu głowę; Drugą: Sympatii rozerwać łańcuchy; Trzecią: O miano zapytać rodowe; Czwartą: Szyderstwem napędzić do skruchy; Piątą: W poduszki skryć łzy brylantowe, Szóstą: Przebić się; siódmą: Przez eunuchy Kazać ochłostać Babę… że się zmęczyć Musiała, siadła i zaczęła jęczeć. CXL Chciała się przebić — lecz ostry za katy Był jej sztylecik-cacko, więc się bała; Bowiem staników tam nie noszą z waty I sztylet zrani, ledwie dotknie ciała. Zabić biednego chłopca? Z jakiej daty? Co prawda — kara mu się należała, Lecz się przez głowy ucięcie nie wwierca Miłość osobom kochanym — do serca! CXLI Juan się wzruszył; on już dumał smutnie, Że na pal wbiją go albo pokrają Psom na żer, albo zamęczą okrutnie, Że lwom go rzucą albo morskim hajom; Więc z rezygnacją czekał i stał, butnie Broniąc się grzechom, co je inni rają, Lecz wszystkie myśli te śmiertelnej treści Stopił jak płatki śniegu — płacz niewieści. CXLII Jak w wysilonej chmurze słabną grzmoty, Podobnie Juan zaczął się łagodzić; Naprzód się zdziwił, czemu mu ochoty Brakło, i myślał, jakby grzech nagrodzić, Wnet już sam szydził z dzikiej swojej cnoty, Jak mnich, co zrazu nie chcąc Boga zwodzić, Tylko wymija ślub, aż wreszcie łamie — — To samo zdarza się — niejednej damie. CXLIII Naprzód przemówił kilka słów ekskuzy, Lecz w takich razach nie poradzisz słowy, Nie — poradziłyby wymowne Muzy, Najszczebiotliwszy szczebiot dandysowy, Ni Castlereagha mów puszczone śluzy. Właśnie gdy uśmiech jak Zefir majowy Niósł pokój; Juan już się rwał do lotu… Wpadł do komnaty Baba z hukiem grzmotu. CXLIV „Kochanko słońca — rzekł — siostro miesiąca, Władczymi ziemi od krańca do krańca, Której gniew światy z kół niebieskich strąca, A uśmiech gwiazdy pobudza do tańca — Wieść niosę… czy ci nie za wcześnie zmąca Wywczas? Skłoń ucho ku słowom posłańca, Którego słońce oto zsyła z drogi Oznajmić, że chce w twoje zstąpić progi!” CXLV „Jak to? Już? — rzekła słysząc wieść złowrogą — Niechby do jutra wstrzymało zamiary, Każ, by mu harem stał się mleczną drogą, A gwiazd mi pilnie strzeż, kometo stary! Ciebie tam, giaurze, niech skryją, jak mogą, Lecz żeś mi jeszcze nie dopełnił miary, Więc…” — tu pałacu się przerwała cisza Zgiełkiem i szmerem słów: „Idzie Padyszach!” CXLVI Naprzód szły damy strojne jak papugi, Tuż czarni oraz biali eunuchowie, Ogon pochodu był pół mili długi, Bowiem Jegomość, grzeczny co się zowie, Wizyty — zwłaszcza wieczorne — przez sługi Naprzód oznajmiał dostojnej Połowie, Bo jako czwarta i ostatnia żona Była też bardziej nad inne ceniona. CXLVII Sułtan poważny w chodzie, z tuszą matron, Z zawojem po nos i po białka brodą, Z więzienia prosto powołany na tron Po bracie, zwykłą uduszonym modą, Był to przeciętnie — dobry kraju patron, Bo z wszystkich, którzy w dziejach szereg wiodą, Według Knollesa albo Kantemira, Jeden Soliman ma mir bohatyra. CXLVIII Z pompą do moszej chodził, kiwał głową, Ziarnka różańca skrupulatnie liczył, Zdał wezyrowi całą rzecz państwową, Z troskliwości się królów wydziedziczył. Procesów w domu nie miał, snadź wzorowo Trudnym małżeńskim sprawom przewodniczył. Nie tak my jednę, jak on niby czarem Cztery okiełznał żony oraz harem. CXLIX Jeżeli zaszła gdzie przewina, gdzie tu Rozmazywano po gazetach zbrodnię!… Sprawę na mocy ustnego dekretu Worek i morze kończyły wygodnie, Którym nikt nie mógł już wydrzeć sekretu, Świat nie dowiedział się, chyba przygodnie. Skandal nie wchodził w pras drukarskich tryby, Miała stąd korzyść moralność — i ryby. — CL Sułtan był pewien, że księżyc jest kręgły, A za to ziemia płaska, kwadratowa, Bo jeździł dużo, a gdzie oczy sięgły, Widział, że brzeg jej przed nim się nie chowa. W państwie się jego rebelie nie lęgły, A jeśli czasem zhardziała gdzieś głowa Buntowniczego paszy lub giaurów, Spisek nie dotarł do stołecznych murów, CLI Chyba że przybrał kształt ambasadorów, Których w czas wojny zsyłają mocarstwa, By ci, co tylko proch wąchali dworów, A dłonie dyplomatyczne im warstwa Krwi pokrywała, nie jątrzyli sporów Dla mdłej zabicia nudy, kując łgarstwa Zwane notami, i, wolne hazardów, Nosili miękkie loki bakenbardów… — CLII Czterdziestu ośmiu miał synów, a córek Pięćdziesiąt; młodzież zamykał, a córy Do serajowych posyłał komórek, Aż jaki basza kopnął się w konkury O sześcioletnią czasem; córki Turek Prędko wydaje; dziwnej to struktury Naród; dziwny też ten na panny pokup, Gdy wedle prawa zięć ma składać okup. CLIII Młodzież w więzieniu trzymał, aż dojrzała Do czasu, w którym stryczek lub koronę Miał wziąć sułtanic; jeden tylko Ałłah Wiedział, co komu było przeznaczone, Ich edukacja czasem się zgadzała Ze stanem, co masz w dziejach dowiedzione, Tak, że gdy wyrósł chłopczyk na młodzika, Równie był godzien korony jak stryka. CLIV Skłonił się Sułtan czwartej połowicy Ceremonialnie; był też powitany Rozpogodzeniem czoła i źrenicy, Jak tej przystoi, co zdradza sułtany, Co musi czystość udać gołębicy, By kredyt firmy ratować zachwianej. Żaden mąż słodziej nie jest witan z drogi, Jak ten, któremu przyprawiono rogi. CLV Jegomość czarne siwe oczy na panie Seraju zwrócił i trochę przymrużył, Aż na przebranym zatrzymał Juanie, Nie zadziwił się ani się oburzył, Lecz po królewsku mądre rzucił zdanie, Którym Gulbiezę zmieszał i odurzył: „Widzę w seraju nowej postać branki, Szkoda piękności tej dla chrześcijanki”. CLVI Na ten komplement zwrócił się dwór cały Ku odalisce, którą ogień palił. Jej towarzyszki aż pozieleniały. Och! Och! Proroku! Padyszach pochwalił Niewierną, kiedy one nie słyszały Słowa z ust pańskich. Harem się rozżalił I zaczął szemrać, syczeć jak rakieta… Lecz powstrzymała wybuch etykieta. CLVII Roztropnie robi Turek, że zamyka Żony — roztropnie przynajmniej niektóry, Bo w owych biednych krajach spod równika Cnota nie ma tej wściągliwej natury, Co pod biegunem, gdzie pokus unika I gdzie moralność czystsza nad lazury; Słońce, choć topi lody na północy, Nad sercem nie ma takiej samej mocy. CLVIII Mieszkaniec Wschodu gramatycznie czuje, Że wyraz „związek” od „więzić” pochodzi; Tylko, gdy pierwszy raz się rozfolguje, Już nie naprawi go nikt i nie zgodzi. Wnet się jak wino napoczęte psuje, A wielożeństwo najbardziej mu szkodzi.. No! Ale czemuż nie wiąże, jak giaury, Dwojga dusz w stadła — w moralne centaury? CLIX Tyle kroniki. Kropka. Mógłbym jeszcze Pisać, bo treści dość — lecz za granicę Praw poetyckich nie chodzim my, wieszcze. Zwijam lot, rymów zarzucam kotwicę. Niech mi czytelnik teraz w dłonie pleszcze: Szóstą pieśń puszczę górą jak orlicę. Lecz że się nawet Homer czasem zdrzemnie, Pozwólcie — proszę — przedrzemać się i mnie. Pieśń szósta I „Są w losach mężczyzn odpływy, przypływy, Które schwycone w porę” — resztę wiecie. Niejeden z was ma dowód na to żywy Lub urojony, choć rzadko kto w świecie Zaskoczy w porę element ruchliwy. Lecz wszystko, oo jest, na dobre jest przecie, Jeno pomroku trzeba czekać końca. W chwili rozpacznej błyśnie promień słońca. II Są w losach kobiet odpływy, przypływy, Które schwycone — wiodą… na bezdroże. A musiałby to być żeglarz prawdziwy, Co by wykreślił na mapie ich morze, Z którym się nawet umysł majaczliwy Jakuba Boehma porównać nie może. Mężczyzna głową czuje, myśli, sądzi, Kobieta sercem — więc nie dziw, że zbłądzi. III Przecież ta piękna i z główką rozgrzaną, Młoda, uparta, śmiała i swawolna, Co odda tron, świat, raj, by być kochaną Po swojej woli i gwiazd raczej zdolna Zrzec się, i słońca, co ją budzi rano, Niż nie być tak jak fala morska wolna — Taki szatanek (jeśli wierzysz w biesów), Przecież by nowych stworzyła Manesów. IV Trony i światy tak często burzyła Duma człowiecza i ambicja niska, Że kiedy zrobi to miłości siła, Uniewinnienie i chwałę pozyska. Gdy Antoniusza grób sława przeżyła, To nie dla zwycięstw ani stanowiska, Lecz Akcjum, zdane dla ócz Egipcjanki, Laurów Cezara równoważy wianki. V Zmarł dla czterdziestki, mając sam pół wieka. Wolałbym widzieć dwudziestkę z piętnastką, Gdy świat jest niczym dla młodego człeka. Ja choć nie miałem światów, za niewiastką Poszedłszy, widząc, że zapłaty czeka, Dałem — co miałem: serce… tak jak ciastko, A warte tyle co świat — nawet więcej — Świat nie zastąpi mi duszy dziecięcej. VI Był to chłopięcy grosz — i jak grosz wdowi Miał wtedy wartość; dziś na nic nie zda się, Czy to stanowi co, czy nie stanowi, Każdy, kto kochał, kocha, na tym zna się, Że nic jak miłość; „Bóg jest miłość — mówi Pismo — a Miłość bóg” — przynajmniej w czasie Gdy lica ziemi nie były zorane Bruzdami krwawych łez… Tutaj przystanę. VII Sprzecznymi miotan uczuciami stoi Juan z partnerką grzechu u wrót zguby; Grzeczny kawaler musi, kiedy broi, Nadstawić skóry dla rzeczy tak lubej Jak cudza żona; lecz to niepokoi Sułtanów, którzy wzdragają się próby Mędrca Katona, co to — zuch uczony — Pożyczał swoim przyjaciołom żony. VIII Przyznaję, że źle Gulbieza zrobiła, Wiem i potępiam jej czyn, opłakuję. Lecz fikcja nawet w wierszach mi niemiła, Więc powiem prawdę, choć wam smak popsuje. Rozsądku słabość, namiętności siła, Szczupłość pańskiego serca… o! pojmuję, Bo Jego Wielkość miał już w dniu zaślubin Lat coś sześćdziesiąt i tysiąc konkubin. IX Nie mam jak Cassio „do rachunkowości Sprytu”; lecz widno z taiblicziki dzielenia, Którą ona zna w całej objętości — Zważywszy datę jego urodzenia — Że piękna pani pobłądziła „z czczości”, Bo gdy on słusznie wszystkie chciał zachcenia Obdzielić, jej mógł dać jedną tysiączną Tego, co jednej jest rzeczą wyłączną. IX Wrodzona damom jest żyłka pieniactwa O legalnego przedmiot posiadania, Zwłaszcza wpisanym do jakiego bractwa, Które ma własność cudzej podwajania Winy; więc lecą pozwy na kształt ptactwa; — Nasz sąd nie dosyć się im naogania. — Taką jest każda, gdy tylko zmyszkuje, Że prawną własność ktoś tam użytkuje. XI Gdy więc tak czynią jawnie chrześcijanki, Poganki także — choć na mniejszą skalę Wiodą bój — wiary małżeńskiej kapłanki, Które się lubią w groźnej zjawiać chwale I o małżeńskie prawa wstąpić w szranki, Gdy sprzymierzeniec mąż nie sprzyja trwale, W serca czterech żon czworo żmij się wgryza, Eufrat zazdrośny tyle — co Tamiza. XII Gulbieza — czwarta żona, faworytka — Ale cóż fawor dzielony na ćwierci?… O! Poligamii strzeż się, rzecz to brzydka, Nie grzech już, ale plaga równa śmierci. Mądremu jedna żona — radość wszytka. Jedna — więc słabsza, łacniej rządów ster ci Odda; dziw, że to Turek, ów spokojny, Robi małżeńskie łoże „łożem wojny”. XIII Jego sułtańska mość — pan „najjaśniejszy”, Ten tytuł daje się jakby na drwiny Królom, bo się ta jasność w grobie zmniejszy Gdy go robaki, głodne jakobiny, Zetną, i będzie jako najbiedniejszy… Sułtan poglądał na piękność kadiny, Czekając, rychło jej wzrok spocznie na nim Miłośnie (szkockim jak gdyby witaniem). XIV Tutaj rozróżnię: choć ciepły rozkoszą Uścisk, całusy albo słodkie słówka Mogą istotnie być tym, czym się głoszą, Lecz są dodatkiem jeno jak sznurówka Albo czepeczek, który panie noszą, Bo u nich strojne piersi jak i główka, A stroje są tak częścią ich istoty, Jak częścią serca są owe pieszczoty. XV Trwożliwe drżenie lic zakłopotanych, Lekki rumieniec, kiedy lubość w łonie, Zachwyt niewinny w oczętach świetlanych, A rzęs spuszczonych powierzon osłonie, Oto są cechy (dla umiarkowanych) Miłości, która na najmilszym tronie, Prostym dziewiczym sercu, rezyduje. Zbytek gorąca lub chłodu wdzięk psuje; XVI Zbytek fałszywy gorszy od szczeroty; Prawdziwy prędko uczucia spopiela I tylko młodzik w dobie życia złotej Żądzom kobiecym oddać się ośmiela, Które są jako przekazane kwoty Lub weksle, brzmiące na okaziciela, Odstępowane za małym dyskontem. Chłodne się sądzi znów pod innym kątem. XVII To jest: Posądza je o brak dobrego Smaku ambicja nasza obrażona, Co zawsze żąda ognia wzajemnego I upadania obcesem w ramiona, Choćby tak zimne były jak świętego Franciszka śnieżna, biała narzeczona. Najlepsza rada więc dla serc — nie chybi Wiersza: Medio tu tutissimus ibis. XVIII „Tu” jest zbyteczne, ale musi zostać; Wierszów go naszych wymaga budowa, Choć nie starego heksametru postać; Psuje rytmikę, gładkość — ani słowa, Za co pozwolę nawet się wychłostać, Lecz doskonałość strofy mi zachowa. Zły ten wiersz, jeśli na prozodię baczysz — Ale prawdziwy, jeśli przetłumaczysz. XIX Czy dobrze sztukę odegrała hanem, Nie wiem — udało się, a to w ogóle Jest głównym celem w sercu rozkochanem, Jak w innym strojów damskich artykule, Lecz się egoizm skrzyżował z jej planem Męski, co nawet miłość kłamie czule! Ach, ci mężczyźni! Nic prócz wygłodzenia Nie zniszczy strasznej w nich żądzy… płodzenia. XX Chodźmy! Niechaj śpi najjaśniejsze stadło! Niechaj śpi błogo! Łoże nie tron przecie, Więc nie zestraszy go przykre widziadło. Zahamowana rozkosz — ot, co gniecie! Co niejednemu spokój duszy skradło. Najmniejsze to złe, którego płaczecie. Lecz drobne krople smutków i omamień, Te zdolne duszę wydrążyć jak kamień. XXI Żona kłótliwa, synek idyjota, Niezapłacony, zaprotestowany Weksel, procenta — i córka niecnota, Koń narowisty, pies źle tresowany. Ciotka, mażąca przy końcu żywota Zapis przez ciebie w dochody wpisany: Drobne to troski i niewarte miotły, A przecież nie znam, kogo by nie zgniotły. XXII Jestem filozof. Niechaj wszystko ginie! Ziemia, mężczyźni i — kobiety… nie, nie! — Gdy zaklnę szczerze, to żółć zaraz spłynie I mój stoicyzm kłopoty odżenie. Wszystko, co zwie się bólem i łzą, minie, I duszę mogę zdać myśli w dzierżenie, Choć iście nie wiem, co jest dusza, co myśl; A pewno nie wiesz i ty — lecz się domyśl. XXIII Gdy zaklnę, to mi tak na sercu miło, Jak gdybym tylko co Atanazego Klątwę przeczytał — iluż ją chwaliło! — Nie wiem, czy która wroga złamanego Z taką wspaniałą piorunuje siłą, Tyle godności ma i poważnego Nastroju, co ta; stroi też psałterze Jak chmurę tęcza w napowietrznej sferze. XXIV Śpi wielki władca wiernych i sułtanka, Przynajmniej jedno z nich; och! straszne noce, Kiedy zła żona, która ma kochanka, Leży, a serce w złości jej łopoce; I patrzy próżno, czy światło poranka Przez kotar ciemne tło nie zamigoce; Męczy się, wije i wzdycha, i nudzi, Póki się prawy spółłożnik nie zbudzi. XXV Wszędzie to samo — pod sklepieniem nieba Jasnego, czyli pod łoża sklepieniem Złotym, którego jasnym panom trzeba, Gdzie kładą głowy, a jeszcze kamieniem Twardym zda się im miękki puch i weba, Małżeństwo równa się z losów ciągnieniem. Gulbieza była sułtanką, lecz chłopka Nie pomieniałaby z nią męża. Kropka. XXVI Don Juan, w kostium przebrany niewieści, Przedefilował z całym dziewcząt chórem I panu ukłon złożył w dowód cześci; A na znak dany poszły długim sznurem W korytarz; tam się kobiet seraj mieści, W którym snem pieszczą miękkie członki, w którym Serc do miłości tysiąc drży i puka Jak ptaszę-więzień, co swobody szuka. XXVII Lubię płeć piękną; mam zachcenia nieraz, Jak tyran ów, co chciał, by ludzkie plemię Jeden kark miało, bo wtedy „machnie raz — Mówił — i wszystkie łby spadną na ziemię”. I ja życzyłem podobnie… nie teraz, Lecz gdy nie gniotło mnie jeszcze lat brzemię — By jedne usta miały wszystkie panie; Razem bym wszystkim dał pocałowanie. XXVIII O Briareusie! Gdybyć wszystkie człony Stokrotnie dała natura rozgrzana! Lecz moja Muza nieprzezwyciężony Czuje wstręt zostać kochanką Tytana Lub powędrować między Patagony; Do Liliputów wróćmy: don Juana Musimy przewieść przez miłości przesmyk, Którego dotąd nie przebył, choć nie smyk. XXIX Otóż wmieszany między odaliski, Gdy dano znak, w korytarz zwrócił kroki; A chociaż wiedział, że wstąpił na śliski Tor i że takie karkołomne skoki W następstwie niosą nieprzyjemne zyski (W Anglii to wszystko ma taksę); bez zwłoki Chwil mu od losu danych nie marnował I wdzięki dziewcząt przejrzał, posortował, XXX Lecz z płci przybranej gościńca nie zboczył; Więc z budującą skromnością dziewiczy Ów zastęp z komnat do komnat się toczył Pod eunuchową strażą jak na smyczy; A śród nich niby duch niewieści kroczył Trzymając w ręku pęk rzemiennych biczy, Tak groźny, że nie śmiałby i królewic Przystąpić; duch ten zwał się: „Matką dziewic”. XXXI Czy była „matką”, nie wiem, a nie łowię Plotek; czy matką „dziewic”, równie nie wie Muza; dość — takim tytułem się zowie Głowa haremu; co ja rzekę w ąpiewie, Prozą Kantemir lub de Tott wam powie. Jej obowiązek był: gasić zarzewie W nieletnich sercach i w cnotliwy kątek Wprowadzać tysiąc i pięćset dziewczątek. XXXII Niepospolity urząd! — bez wątpienia. Ale brak mężczyzn pracę tę uprości, Bo zna je sułtan tylko, który zmienia Straż co dnia, stawia mury, czasem kości Komu połamie… a to dla rzucenia Grozy — i zbiera ten haracz piękności Zimnych jak klasztor włoski… jest to potwór, Co chuć wylewa przez jedyny otwór… XXXIII A tym jest?… no — dewocja; czyż wypada Oto się pytać?… Lecz nie stańmy w toku Opowiadania; jak rzekłem — gromada Młódek spędzonych dla bawienia… wzroku Jednego męża — szła zimna i blada, Jak wodna lilia płynąca w potoku, Raczej w kałuży, co, ciekąc powoli, Coś z dziewiczości ma i melancholii. XXXIV Aż gdy je w swoich komnatach zamknięto, Wtedy jak ptaki, mali chłopcy, fale Podczas przepływu; zaledwie z nich zdjęto Pęta przymusu (choć ten pono wcale Kobiet nie pęta), jak Irlandka w święto Lub jak wariaci rozigrani w szale, Zda się, że rozejm zawarły z niewolą: Śpiewają, tańczą, śmieją się, swawolą. XXXV Zaczęły zaraz szeptać i oczyma Wodzić po gościa postaci, odzieży; Jedna spostrzegła, że kolczyków nie ma, Druga — że suknia jej w stanie źle leży, Że dziewiętnaście lat skończy, nim zima Nastanie, inna zaś temu nie wierzy; Czwarta męskiego coś widzi w jej wzroście, Piątej na samą tę myśl serce roście. XXXVI Lecz że strój kryje płeć niewieścią, gładką, Żadna nie śmiała, nie mogła nie wierzyć. Dziewczyna zgrabna i piękna jak rzadko, Zdolna z Gruzyjką słoneczną się mierzyć… Ach! Ta Gulbieza, jakąż jest dzierlatką! Kupiła brankę, co może uderzyć W tron, a przepyszny seraj zmienić w pustkę, Niech tylko sułtan raz jej rzuci chustkę!… XXXVII Co najdziwniejsza, że chociaż jej piękno Było dla reszty zapowiedzią zguby, To wszystkie do niej zbliżywszy się miękną I wszystkim wyda się gość bardzo luby. Zazwyczaj damy omal że nie pękną Od cudzych wdzięków, bo według rachuby Tej „płci”, którą wy mianem „słabej” zwiecie, Każda twarz nowa jest „najbrzydsza w świecie”. XXXVIII Przecież i one miały swe zazdrości Drobne — jak wszystkie — ale w tej minucie Może to był ów rodzaj przychylności, Która bez naszej wiedzy wchodzi w czucie; Choć nie umieją przejrzeć szat skrytości, To przecież czują coś jakby przykucie Serca; magnetyzm w tym siedzi czy duchy, Nie wiem i nie tknę tej materii kruchej, XXXIX Dość, że wyraźnie i coraz wyraźniej Nieznane dotąd uczucie szkarłatem Lica paliło — coś na kształt przyjaźni Sentymentalnej, przeczystej; że zatem W serca trącała je myśl coraz raźniej: Gdyby tak siostrą nam była… lub bratem, Jak ów z dalekich stron, gdzie chatka nasza, Bardziej kochany niż sułtan lub pasza! XL Najwięcej chęci do tego rodzaju Sentymentalnej przyjaźni doznały Lola, Katinka, Dudu — po zwyczaju Epika powiem, tak jak mi podały Najlepsze źródła — o ojczystym kraju Dziewcząt i o tym, jak się ideały W każdą wcieliły, w której życia wiośnie… Wszystkie trzy w gościa patrzały miłośnie. XLI Ognista Loli płeć — to Indii znamię; Katinka była z Gruzji; płeć jej biała, Niebieskie oko i rozkoszne ramię, I rączka… noga drobna, iż się zdała Nie iść, lecz muskać ziemię; a nie skłamię, Że gwoli pieszczot była Dudu cała, Takich powabów pełna w pulchnym ciele, Że mogła zmysły rozkochać w aniele! XLII Dudu była to śpiąca Afrodyte, Lecz snem, co oczom twoim sen ukradnie, Gdyś ujrzał lice, barwą róż pokryte, Attyckie czoło i nosek dokładnie Rzeźbiony, Fidiaszawy; nieobfite Wcięcia jej kibić miała — każdy zgadnie, Lecz po tym wszystkim trudno dojść do zgody, Co można było ująć jej bez szkody. XLIII Nie była żywa — lecz umiała ona Wkraść się do serca jak dzień, gdy z uśpienia Wstaje — majowy; źrenica przyćmiona Wprawiała widza w rodzaj upojenia. I była jak ów posąg Pigmaliona (To porównanie jest nowe) z kamienia, Gdy się już ciałem stawał i z półśnicia Nieśmiało ręce wyciągał do życia. XLIV Lola pytała jej, jak się nazywa. „Joanna”. — „Śliczne imię, jak muzyka!” Katinka chciała wiedzieć, skąd przybywa. „Z Hiszpanii”. — „Gdzie ta Hiszpania?” — „Ty dzika Gruzjanko — rzecze Lola popędliwa — Twa geografia, widzę, coś utyka. Wiadomo wszystkim, jak ziemia szeroka, Że to jest wyspa w pobliżu Maroka”. XLV Dudu usiadła przy Joasi boku, Milcząc muskała utrefione sploty I poglądała bacznie. Smutek w oku Łzą się rozpłynął na widok sieroty Bez opiekuna, przyjaciół, w tym tłoku Obcych, co szorstko brały ją w obroty Natrętnych spojrzeń, pośród komentarzy O każdym ruchu, postawie i twarzy. XLVI Wtem przyszła matka, drepcąc drobną nóżką, I odezwała się: „Spać, moje panny! Ale co począć z tobą, moja duszko? Twój przyjazd był tak nagły — do Joanny Rzekła. — Wstawmy jutro zaraz łóżko I urządzimy ci nocleg staranny, Jednak dziś trudno! Patrz, już noc, już ciemno Więc musisz przespać ten raz jeden ze mną”. XLVII Tu Lola rzekła: „Mamo, pozwól, raczej Ja ją zabiorę; wszak wiesz, jak ci szkodzi Sypiać we dwoje; byłabym w rozpaczy, Gdybyś doznała przykrości. My, młodzi, Zaśniemy prędzej. Mamula zobaczy, Że będę o nią dbała, jak się godzi…” Katinka słów jej przerwała obfitość Mówiąc: „Ja także mam łóżko i litość XLVIII I spać nie lubię sama…” Oburzenie Zmarszczyło czoło damy. „Co?” — „Ze strachu — Rzekła Katinka — zda mi się, że cienie Jakieś po całym spacerują gmachu I sny mnie straszne gniotą jak kamienie: Gwebry i giaury, upiory na dachu…” Dama przerwała: „Więc dlatego właśnie Przy tobie i twych snach ona nie zaśnie, XLIX Lola niech sama śpi, jak dotąd spała, Z powodów, których przed wami nie streszczę, Katinka też, choćby się duchów bała; Joasię dzisiaj przy Dudu umieszczę, Bo jest potulna, grzeczna i nieśmiała I nie budzą jej żadne sny ni dreszcze. Cóż, moje dziecko?…” Dudu nic nie rzekła, Bo nigdy w mowie nie była rozwlekła, L Lecz, poskoczywszy, na matrony czole Złożyła całus tam, gdzie się brwi sznurek Schodzi; cmoknęła Katimkę i Lolę; Szarpnęła z lekka Joannę (Grek, Turek Nie lubi kurtuazji, ni tu pole Do etykiety) i pomimo chmurek, Które się zbiegały na te względy matki, Wprost do sypialnej wiodła ją komnatki. LI Był duży pokój, po turecku oda Zwany; tam stały w szeregu, wzdłuż ściany Dwie gotowalnie, sofy i komoda. Pokój wykwintnie był umeblowany, A mieścił wszystko, czego chce wygoda Dam… ale powiem, będąc już rozgrzany: Czegoś tam brakło — lecz o tym nie śmiały Marzyć, choć było bliżej, niż myślały. LII Dudu więc była — niech czytelnik zważy — Niezbyt ognista, ale ujmująca; Z tym niekapryśnym wdziękiem ślicznej twarzy, Co jest zarówno jak i twarz grzesząca Brakiem proporcji — rozpaczą malarzy, Co to w poczęciu już z natury drwiąca, Pełna wyrazu anioła czy czarta, Miła czy wstrętna — lecz spojrzenia warta. LIII Ale twarz Dudu była krajobrazem Łagodnej strefy; spokoju, błogości, Pełna, jak pączek bujna, z tym wyrazem Anielskiej jakiejś dobroci, rzewności, Co jest wdzięczniejsza niż namiętność razem Z „wzniosłością”, której groza idzie w kości. Widziałem w gniewie kobietę i Calais. I… mniej się majtka niż kochanka żalę. LIV Raczej skupiona niż melancholiczna I znowu raczej w powadze pogodna, W swej naiwności więc nie patetyczna, Lecz cicha, czysta, niewinna aż do dna. A dodawała jej uroku śliczna Zaleta, dzisiaj u panien niemodna, Że choć tak młoda, nie myślała — zda się — Czy jest różowa, zgrabna, cienka w pasie… LV Pokrótce: młodość miała tak szczęśliwą Jak ów „wiek złoty”, gdy złota nie znano, Przy czym słoworód wywiedziono krzywo, Jak kiedy indziej jeszcze, gdy nazwano „Lucus a non lucendo” — wprost fałszywą Logiką; dziś się w takim zakochano Stylu, bo wiek nasz ma składniki, które Stopione, dają diabelską miksturę… LVI Wygląda ona jak ów koryncki spiż; To znaczy — składa się ta mieszanina Przeważnie z czół wytartych… Ale ty śpisz, Słuchaczu, a ja nudzę. Moja wina! Przenośni kładę koniec; daruj i spisz Akt przebaczenia; u mnie ta jedyna Wada gadulstwa manią jest bezwiedną. Daruj… a nie chcesz?… to mi wszystko jedno. LVII Powracam tedy do opowiadania: W głąb haremowych skrytek wszedłszy, Dudu Przed nim czy przed nią — jak chcecie — odsłania Krótko i zwięźle (co liczę do cudu) Haremu rządy, zwyczaje, knowania, Wszystko w najkrótszych słowach; wiele trudu Kosztowało mnie porównanie o tem: Kobieta niema jest… milczącym grzmotem. LVIII Potem skreśliła przed nim — wolę: przed nią, Bo spólnie z szatą płci świadomość czarem Zmieniła, słowa te więc nie są brednią — Cywilizacji szkic na Wschodzie starym Wraz z praw czystością jego niepoślednią, Na mocy których — jeśli wzrasta harem, To zaraz więcej jest „Niepokalanek” I wzrasta cnota haremu mieszkanek. LIX Pocałowała ją na koniec w usta; A całus Dudu był znany, ba! słynny; Zdołałby każde zadowolić gusta, Bo tak rozkoszny był, a tak niewinny… Śród kobiet całus?… cóż? Igraszka pusta; Choć słodki, bierny zawsze, a nie czynny, Że „pocałunek — trunek” rym wskazuje, — Ale pijaństwa ja nie propaguję. LX Rozebrała się prędko i naiwnie; Dudu przyrody dzikiej była kwiatkiem, Zatem ubrana bardzo prymitywnie. Jeżeli w lustro spojrzała przypadkiem, To jak sarenka, której widzieć dziwnie Konterfekt własny w tle jeziora gładkiem: Spojrzy i zaraz płochliwie uskoczy, I znowu wraca sobą napaść oczy. LXI Zdejmując jedną sukienkę za drugą, Kładła na stronę; potem biegła do niej Z grzeczną, lecz tutaj natrętną usługą. Joasia skromna jej rączkom się broni, Dudu nie słucha — i obie niedługo Do snu gotowe, Dudu ma na dłoni Ślad swej grzeczności… ukłuła się szpilką! Szpilki na mężczyzn plagę chyba tylko LXII Stworzone — damę zamieniają w jeża, Przed którym śmiałek cofa ręce skłute. Pamięć mi równy wypadek odświeża, Jak to ja miałem szpilkami poprute Ręce, gdym w braku służebnej, z rycerza Grzecznością stroił damę na redutę. Bo nawpinałem w nią szpilek niemało, Niestety, zawsze, gdzie nie należało. LXIII Wyśmieje mędrzec czynność tak naganną — Ja bardziej kocham mądrość niż mnie ona; Być filozofem jest mą nieustanną Chęcią — równy mi łachman i korona…? Wiedzy nie pojmiesz, bo chce zostać panną. Czym byłeś, jesteś, czym będziesz, gdy skona Świat ten?… a dzisiaj czy żyjemy, czy nie?… W nierozwiązanych pytań tkwi dziedzinie. LXIV Głęboka cichość zaległa komnatę, Blask lamp był blady i jakby omdlały I snu aniołki chwiały się skrzydlate Nad każdym ciałem; jeśliby istniały Duchy, w tej chwili, strojne w pyszną szatę, Przyszłyby, grobów odrzuciwszy skały, Tu pląsać, dobrym obdarzone gustem, Zamiast gdzieś tłuc się po zamczysku pustem. LXV Spały wokoło rozkoszne i śliczne, Jak różnej barwy i woni, ogrzane Ciepłem cieplarni, kwiaty egzotyczne, Troską, mozołem wypielęgnowane; Jedna pod burnus skryła ciałko mleczne, Czasem jej drgnęła głowa jak trącane Wiatrem jabłuszko; spała snem gołąbki Cicho… z przymkniętych ust świeciły ząbki. LXVI Owa rumieńce lic na białość ręki Złożyła; włosów kłąb wzbił się do góry Nad czołem; sen jej był ciepły i miękki, Uśmiechała się jak księżyc przez chmury, Co idzie, ledwie przysłoniwszy wdzięki, A otula się w swój płaszcz srebrnopióry, Kiedy już bliska owa nocy chwila, Gdy mrok wstydliwy z jutrznią się przesila. LXVII Nie jest to żadna z mej strony przesada, Bo była noc, jak rzekłem wyżej pono; Twarzyczka trzeciej była taka blada Jak twarz śpiącego smutku; tylko łono Falując zdradza, że w duszy się składa Wspomnieniem osób ukochanych grono… Łza trysła z oczu, na rzęsach zawisa, Jak rosa ranna na listkach cyprysa. LXVIII Czwarta jak posąg z kamienia wycięty Leżała bez tchu, sztywno, nieruchomie, Biała i zimna jak potok zmarznięty Albo minaret śnieżny na Alp złomie, Lub w soli żona Lota… Panie Święty! Porównania się mnożą jak po gromie Echa… Wybieraj, chociaż nam w żałobie Dosyć niewiasty wykutej na grobie. LXIX Oto postrzegam piątą… Patrzaj, co to? Dama widocznie „wiekowa”, choć ręczę, Stu lat nie miała; zresztą nie dbam o to I nad krzyżyków, jej liczbą nie ślęczę; Dość, że tam spała z niepiękną prostotą, O! Bo minęły już dla niej chwil tęcze, Gdy mąż i żona pod jednym nakryciem Zastanawiali się nad grzesznym życiem. LXX A Dudu?… Jakże spała pod tę porę?… Nie dowiedziałem się mimo przesłuchy, Kłamstwa zaś nigdy w usługi nie biorę; Północ wskazały już zegarów ruchy, Światło lamp było mdłe i jakby chore, A po komnacie jęły biegać duchy… Może widzialne dla tych, którym znośną Jest ich obecność… wtem krzyknęła głośno. LXXI Ale tak głośno, że jak po wystrzale Całe dam grono z łóżek się porwało; Matrona, panny i te, których wcale Nazwać nie mogę… jakby pchnięte wstało Morze i biegło, przebiegały salę Drżące, spłoszone rzeczą niebywałą, Nie pojmujące jak ja, co za licho Straszyło Dudu spokojną i cichą. LXXII Już obudziła się — a wszystkie one W bieliźnie, z włosem rozwianym na skroni, Z okiem błyszczącym — naprzód wychylone, Z odkrytą piersią, która — zda się — roni Jak meteory — blaski urodzone W polarnej strefie — z krzykiem biegły do niej; Naszły wzruszoną, przerażoną, drżącą, Oczy rozwarte miała, twarz gorącą. LXXIII Ale rzecz dziwna, świadcząca jak zdrowy Twardy sen… przy niej Joasia tak blisko Leżała jak mąż obok swej połowy, Święcący drzemką błogie stanowisko; A nie zbudził jej krzyk ni gwar rozmowy, Aż ją szarpnęły, schylając się nisko; Wtedy dopiero rozwarłszy oczęta, Ziewnęła, patrząc niby dziwem zdjęta. LXXIV Teraz zaczęło się ścisłe badanie, Ale że wszystkie chciały mówić na raz, Co chwila nowe rzucając pytamie, Mogłyby mędrca wprowadzić w ambaras, Gdyby odprawić pragnął wszystkie panie. Dudu nie była niemowna jak karaś, Lecz że nie miała swady Brutusowej, Nie mogła związać swych wrażeń osnowy. LXXV Wreszcie wyznała, że gdy ją sen zmorzył, Śniła, że chodzi po cienistym lesie. (W takim pobłądził Dante, kiedy dożył Wieku, kiedy to człek poprawiać chce się: W połowie drogi życia. Gdy las wdrożył Kobiecie stałość, cnotę zeń wyniesie). Otóż w tym lesie, jak zasięgło oko, Rosły jabłonie rozsiadłe szeroko. LXXVI A w samym środku stała jabłoń złota Zaczarowana, a na samym szczycie Złote jabłuszko; ją wzięła ochota Na piękny owoc, patrzy, wzdycha skrycie, Chce dostać, skacze, kamiuszkami miota; Jabłko spaść nie chce i wisi niezbicie Na swej gałązce, chwieje się i chwieje, I patrzy na nią, i niby się śmieje… LXXVII A kiedy, próżno tak siląc się, stała, Jabłko urwało się i (potoczyło Samo do jej stóp; ona je porwała I niosła do ust; a gdy całą siłą Cisnąc je, zęby już zatopić miała W jabłuszku, co ją tak we śnie wabiło, Frunęła pszczoła zeń i tak ją w szyję Ukłuła!… dotąd z trwogi ledwo żyje. LXXVIII W dźwięku jej mowy znać było zmieszanie I przestrach, zwykły skutek snów niebacznych, Które wyrosły nad nasze poznanie, A mogą dreszczem przejąć nieopatrznych. Niejeden taki znam sem, co się zda nie Marą, lecz wróżbą dla umysłów bacznych. Modnie to zwie się: „zbieg okoliczności”; „Przeczucie duszne” — powiedziałbym prościej. LXXIX Dziewczęta, które miały już omdlewać, Zwykle, jak kiedy minie chwila trwogi, Zaczęły trochę dąsać się i gniewać, Że się bez celu zerwały na nogi. Matrona także, że zamiast wygrzewać Łóżko, snów słucha dziwnych jak rarogi, Łajała Dudu; ta z minką litośną Rzekła: „Ach, żal mi, żem krzyknęła głośno”. LXXX „Znam o kogucie powieść i o byku, Ale o jabłku, co z drzew samo leci, Kto słyszał? Tyle narobiłaś krzyku, Ze pobudziłaś wszystkich pół do trzeciej! Myślałam, że świat chyba jest na zniku! Musisz być chora, dzieci; zarazże ci Sprowadzę jutro lekarza; on zbada, Co za dziwaczna niemoc cię napada. LXXXI Biedna Joasia! Robaczek najlichszy Ma domek, gdzie się w cichym śnie zasklepi. Myślałam, że jej snu nic nie zawichrzy I że nie samej spać będzie jej lepiej; Że się przy Dudu, ze wszystkich najcichszej, Po niewygodach drogi snem pokrzepi. Tymczasem muszę ją przenieść — to jasne — Do Loli, chociaż jej łóżko tak ciasne”. LXXXII Oczęta Loli błysnęły radośnie, Lecz w oczach Dudu zaczęły majaczyć Łzy; zapomniała o łajaniu, o śnie, Prosiła tylko, aby jej wybaczyć Chciano pierwszy błąd, że ona wyrośnie Z tej wady — będzie już ma siebie baczyć. Niech jej zostawią Joasię milutką, A już do rana spać będzie cichutko. LXXXIII W następne nocy bez widziadeł zaśnie, Przynajmniej marzyć będzie już po cichu; Nie przypuszczała sama, że tak wrzaśnie… „Halucynacja, ot — temat do śmiechu, Nerwowość — dobrze mówią, że to baśnie, Sen… ach, lecz dziwna władza jest w tym lichu. Prosi: „Przebaczcie! Nim kogut zapieje, To ja już całkiem, całkiem wyzdrowieję…” LXXXIV Tu i Joasia zaczęła jej bronić, Mówiąc, że wcale nie wini niebogi, Że właśnie one, gdy zaczęły dzwonić Głosem krzykliwym, takim jak dzwon trwogi, Obudziły ją; że się nie chce chronić Gdzie indziej, bo sen miała bardzo błogi I wcale na swą drużkę się nie skarży, Że sobie czasem mal à propos marzy. LXXXV Gdy tak mówiła, pięknej Dudu głowa Przytuliła się do Joasi łona, Lecz widna była szyjka — tak pąsowa, Jak róży w lecie rozwitej korona. Czemu spłonęła? Nie wiem. Jest to nowa Zagadka, w obłok mistyczny wtulona; To jedno wiem, że prawdy chęcią dyszę, I jak słyszałem, tak wam tutaj piszę. LXXXVI Więc dobranoc im — lub jeśli wolicie, Dzień dobry — słychać bo kogutów pianie I blask się zjawia na azyjskich szczycie Gór, a półksiężyc z wieży karawanie Posyła strzały światła, gdy w przedświcie Wilgotnym z wolna sunie się po ścianie Stromej okólnym szlakiem jak rozwity Wąż — gdzie na Kurdów patrzą Kaffu szczyty. LXXXVII Ze wschodem słońca — lub jeszcze przed świtem Wstała Gulbieza z bezsennej pościeli, Wcielona furia — blada, z zębów zgrzytem Wzięła płaszcz, welon, perły — stoi w bieli. Słowik, co nosi cierń w łonie przebitem I smętną głosi pieśń w krwawej kąpieli, Z mniejszą boleścią pręży piersi chore Niż ten, co własną namiętnością gore. LXXXVIII — W tych słowach morał leży mego dziełka; Cóż, gdy publiczność rzuca dziś przybytki Mądrości; boli ją ostra igiełka Prawdy; czytelnik miły ma ten brzydki Zwyczaj, że patrzy w blask przez ciemne szkiełka.. Miły pisarz znów lubi stroić zbytki, Drąc się z kolegą — no bo trudno wszystkim Pochlebiać, kiedy ten i ów jest chłystkiem. — LXXXIX Rzuciła ona przemiękkie posłanie, Miększe niż łoża sybarytów, którzy Gwałtu wołali, czuli niesłychanie, Kiedy pod nimi zgiął się listek róży. Piękna — że sztuka za nic tu nie stanie, Chociaż serdecznej blada walką burzy; A tak nad błędem swym w zadumę wpadła, Że zapomniała spojrzeć do zwierciadła. XC W tym samym czasie lub wcześniej zbudzony Wielki pan i mąż rzucił drzemkę błogą, Posiadacz królestw trzydziestu i żony, Której był wstrętny niby gad pod nogą (Rzecz mniejszej wagi w ciepłej strefie onej Dla potentatów, którzy sobie mogą Utrzymać harem — niż dla klasy biednej, Co na dwu przestać musi lub na jednej). XCI Toteż od żółci wolną miał wątróbkę, Małżonka, cały świat był mu za fraszki; Lubił przy sobie czuć rozkoszną lubkę, Jak inny lubi pieska albo ptaszki. K'temu w haremie miał Czerkiesek kupkę, Z nimi po trudach Dywanu baraszki Stroił; lecz dzisiaj z musu czy miłości Podobał sobie Padyszach w Jej Mości. XCII Powstał więc i po zwykłych opłukaniach, Które Koranu przepisuje prawo, I po pacierzach, i kornych wzdychaniach Sześć razy czarną zachłysnął się kawą, A potem gadać kazał o kampaniach Rosjan, co ciągłą okrywali sławą Ekaterynę, która kończy szereg Największych w świecie carowych i……. XCIII Ty, Aleksandrze Wielki, coś jest wnukiem Jej prawym — twego niech nie razi ucha Ta pieśń, gdy dojdzie, bo pieśń dzisiaj z hukiem Do Petersburga doleci i słucha Tętentu ziemia, gdy pędzi z pomrukiem Wzdętych wolności fal ta zawierucha. Aż do Bałtyku… Ty jesteś niekłamnie Rodzica Twego synem — to dość dla mnie. XCIV Kto bękartami klnie ludzi i zowie Ich matki antypodami Tymona, Owego mizantropa — krzywdę głowie Niejednej czyni i krzywdzi plemiona. Do dziejów nasi należą przodkowie, A gdyby matki błąd hańby znamiona Dawał potomstwu — pytanie niełacne, Czy by dziś wielkie rody były zacne? XCV Gdyby rozumiał był Sułtan z Carycą, Co uszczęśliwia dwory i narody, Zamiast armatą walczyć i szablicą I groźnie przeciw sobie iść w zawody, Mogliby wojnę fezu ze spódnicą Skończyć bez wodzów i bez posłów trzody. Niechby on harem puścił, ona swoję Gwardię i tak spór zgodzili — we dwoje. XCVI Ale dziś Sułtan łamać musiał głowę, A razem z władzą i Dywan dostojny, Jak tę rycerkę i…. królowę, Tę sojusznicę zamętu i wojny Pożyć. O! Ciężkie jest brzemię państwowe, Które tłoczy kark ministerstwa wojny, Zwłaszcza gdy nie chcąc działać jak poganin, Nie może nowych już nakładać danin. XCVII Gulbieza, kiedy odszedł Sułtan czuły, Do buduaru swego weszła, kędy Słodko się kocha i je. Tam zasnuły Kadzidła wonną mgłę i lśniły wszędy Kosztowne cacka; krwawe karbunkuły Ze stropu patrzą na wazonów rzędy, Skąd wonią dyszą kwiaty krasnolice, Pociecha więźniów — same niewolnice. XCVIII Marmury, porfir, jaspisy dokoła Walczą ze sobą o palmę zasługi; Z dworu dolata pieśń ptaszków wesoła, Przez kolorowe szyby świateł smugi Tęczowe płyną; lecz pióro nie zdoła Wyrazić cudów; opis byłby długi; Szkic nakreśliłem, a reszty niech raczy Dopełnić bujna fantazja słuchaczy. XCIX Wezwawszy Babę, ministrowi swemu Każe o jeńcu powiadać najszerzej; Co się z nim działo, odkąd do haremu Odszedł; czy wszystko poszło, jak należy? Jak obchodzono się z chłopcem i gdzie mu Dano mieszkanie? czy go kto z odzieży Nie podejrzewa?… Zwłaszcza o przebiegu Pragnęła wiedzieć zeszłego noclegu. C Baba z wahaniem pewnym zaczął składać Sprawę z tych kwestii; ale wnet osądził, Że nie tak łatwo na nie odpowiadać, Jak pytać; mówił, że wszystko urządził, Ale coś taił, choć słowom chciał nadać Obojętności cechę — w czym pobłądził, Gdyż właśnie zdradzał się; spocił, zasapał I w skłopotaniu wielkim w ucho drapał. CI Gulbieza nie jest cierpliwości wzorem; Nie lubi na czyn i na słowo czekać. Odpowiedź winna dążyć krokiem skorym Tuż za pytaniem. Więc gdy zaczął zwlekać, Kuleć, pytania spadły nowym torem. Zmieszał się, zaczął słówka cedzić, bekać… Jej w twarz spłynęła krew, a z oczu biły Iskry, na czole wyszły sine żyły. CII Gdy ujrzał Baba panią rozgniewaną — Dla niego zły znak — jął prosić nieśmiało, By łaskawego ucha skłonić chciano; Że on niewinien temu, co się stało. Więc wyszło na jaw, że jeńca oddano W opiekę Dudu (co się powiedziało), Lecz on niewinien, przysięgnie, gdy żąda, Na Koran i garb świętego wielbłąda. CIII To przełożona ody winna temu, Która ma w pieczy haremowe damy. Ona to, gdy go wzięła do haremu (Bo jego służba kończy się u bramy), Wszystko zepsuła; on już nie mógł złemu Rozpoczętemu przeciwstawić tamy I bez budzenia podejrzeń odeprzeć Nieszczęścia, by nie popsuć, miast polepszyć. CIV Sądzi, ba! wierzy i jest przekonamy, Że Juan z pokus tych wyszedł z honorem, Czysty jak przedtem i niepokalany, Wiedząc, że gdy się zdradzi choć pozorem, Nie tylko padnie w kłopot zawikłany, Lecz skończy życie worem i Bosforem. Wszystko wyjawił więc słowem otwartem Prócz marzeń Dudu — co nie były żartem. CV Tę rzecz dyskretnie w milczeniu zachował I byłby gadał jeszcze, bo imprezy Nie pozbył, lecz się nagle zahamował, Tak się ściągnęły groźnie brwi Gulbiezy: Lica pałały, wzrok skrzył, mózg wirował, Jak kiedy piorun po ciele przebieży. A rosa męki na skronie serdecznej Wyszła — jak na kwiat w porze przedsłonecznej. CVI A choć nie była z rodzaju nerwowych, Już myślał Baba, że zemdleje… lecz nie! Były to tylko napady chwilowych Drgań, które trudno skreślić. Każdy wiecznie Czuje wrażenie spiorunowań owych, Gdy mu wypadło co z zamiarem sprzecznie. A jeśli ona tej pasji mozolnej W słowach nie mogła wydać, cóż ja zdolny?… CVII Stoi w tej chwili niby u trójnoga Namiętna Pytia. Twarz natchnieniem płonie, Wre w niej namiętność niespokojna, sroga, Rozszarpująca serce niby konie Stepowe; potem już chwieje się noga I wargi jej drżą — i pochyla skronie, I w dół podaje się cała złamana, Skroń pulsującą chyląc na kolana. CVIII Skłonieniem głowy bladą twarz ukryła, Jak u płaczącej wierzby rozwiązany Warkocz marmuru całować puściła, Na otomance siedząc; w skołatanej Piersi wzmogła się rozpacz i tak biła, Jak wracające raz po raz bałwany, Póty szturmują do skalnych wykuszy, Aż się głaz twardy wyszczerbi i skruszy. CIX Głowa opadła, twarz jak pod zasłonę Pod bujnych włosów kaskadę się chowa; Z wezgłowia zwisa ramię obnażone; Płeć jego lśniąca i alabastrowa… Gdyby malarzem być i te dzielone Wiersze na obraz złożyć! Gdyby słowa Farbami były! Lecz że jestem frycem W malarstwie, racz się zadowolić szkicem. CX Baba wiedzący, że trudno złagodzić Burzę, a zwłaszcza jej porywy żwawsze, Za to wiedzący, w co kiedy ugodzić, Skulony czekał na wiatry łaskawsze. Ona powstała i zaczęła chodzić Po sali z wolna, ale milcząc zawsze. Rozpogodziła czoło, choć nie oczy — Wiatr ścichnął, lecz się fala jeszcze toczy. CXI Przystanie, głową wstrząśnie i znów rusza; Gwałtowność gestów wzmaga się, znów minie. Znany jest ten chód, do którego zmusza Huragan uczuć; często się odwinie Niby spod zasłon z takich aktów dusza, Jak to Salustiusz spostrzegł w Katylinie, Który, pędzony przez wszystkie złe duchy, Zdradzał się nawet burzliwymi ruchy. CXII Stanąwszy wreszcie: „Niewolniku! Sprowadź Jeńców” — wyrzekła ledwie dosłyszanym Głosem, lecz takim, że Baba próbować Nie chciał zaczepki; zadrżał, ale szczwanym (Będąc mikitą, udał, że zmiarkować Nie może, o kim właśnie mówi hanem. I prosił, by ich nazwała z imienia Dla powtórnego błędu uniknienia. CXIII „Gruzjanka Dudu i jej ulubiony! — Potem dodała: — Niech czeka gotowa Łódź u drzwi tajnych z południowej strony; Resztę wiesz…” W gardle utkwiły jej słowa Pomimo dumę miłości wzgardzonej. Baba poznawszy, czym jest srogość owa, Zaklął się na włos z Mahometa brody I zaczął winnych wypraszać od wody. CXIV „Słyszeć jest słuchać, ale, najjaśniejsza Pani, niech skutki zważy twa roztropność; Nie przeto, aby moja była mniejsza W spełnieniu żądań najcięższych pochopność, Ale z pośpiechu może najprzykrzejsza Kolizja wyróść tobie — aż okropność Myśleć!… Pominę straszne zawikłanie W wypadku, gdyby odkryto przebranie. CXV Lecz uczuć własnych swych szanuj. Bo snadnie Resztę pochłonie ciemnych wód cesarstwo, Co już niejedno serce kryje na dnie Bijące, pleśni przysłonione warstwą. Kochasz młodego chłopca — bardzo ładnie — Ale jeżeli to ma być lekarstwo… Przebacz śmiałości — jednak, by wyleczyć Ciebie śmierć jego miała?… śmiem zaprzeczyć”. CXVI „Łotrze! Ty będziesz prawił o miłości?… Ruszaj!” — krzyknęła, a oczy jej błysły. Znikł Baba, nogom przydawszy szybkości, Wiedząc, że gdy jej roznamiętni zmysły, Sam sobie drogę do stryczka umości. Więc choć w praktykach miłosierdzia ścisły I rad, by przezeń nie cierpieli drudzy, Jednak własny kark milszy mu niż cudzy. CXVII Poszedł więc krzątać się koło roboty, Burkając i klnąc tureckimi usty Kobiety wszystkich stanów, wieku, cnoty, Zwłaszcza sułtanki z przemiennymi gusty, Ich dumę, upór, kapryśne zawroty Woli, ich umysł płytki, tępy, pusty, Gwałty, czynione bliźnim, niemoralność… Tu błogosławił swoją neutralność. CXVIII W pomoc zawezwał służbę haremową, A młodej parze posłał rozkazanie, Aby przybrawszy się pięknie, godowo, Etykietalne przywdziawszy ubranie, Zaraz stawiła się przed cesarzową, Co najłaskawsze ma o nich staranie. Dudu się zlękła, don Juan zadziwił, Lecz iść rad nierad musiał, choć się krzywił. CXIX Więc pozostawiam parkę w garderobie, A jak się skończy cała awantura — Czyli Gulbieza ułaskawi obie, Czyli się zemści. jak Lewantu córa I czytelników zostawi w żałobie — To na koniuszku wisi mego pióra. Dojdę ją w dalszym ciągu mej powieści, Dokąd ich kaprys zapędzi niewieści. CXX Błogosławieństwa kreślę nad nią znaki, Choć nie wiem, czyli koniec nieszczęść bliski; Ale na inne zwracam Muzę szlaki — Przy uczcie trzeba odmieniać półmiski. — Ufam, że jeszcze Juana szczupaki Nie zjedzą, chociaż już gotują pyski. Więc, że w powieści odmiana ma wielki Urok, Muza ma spróbuje szabelki. Pieśń siódma I Miłości! Sławo! Wy wietrzne istoty! Nieujarzmione takie, a ponętne. Meteor, co wpadł w gwiezdne kołowroty, Mniej płoche światło ma i bardziej mętne. Do czarnej ziemi przykuci, ku złotej Parze w krąg oczy wysyłamy smętne. Przelecą mimo, wzrok iskier zabawią Tysiącem, ujdą, tęsknotę zostawią… II Podobną jest ta, tutaj wam podana Powieść-niepowieść, różności plecionka, Zorza północna spoetyzowana, Świecąca w chłodnej strefie mdłego słonka. Nie wstyd w łzach tonąć od rana do rana, Skoro wiadomo, że *wszystko* jest mrzonka; Lecz skoro *mrzonką* jeno jest wszechżycie, Może zeń równie śmiać się pozwolicie? III Oskarżają mnie, mnie, podpisanego Autora — o co, doprawdy nie widzę, Mówią, że jestem apostołem złego, Że podkopuję cnotę, z wielkich szydzę. Czegoś im we mnie braknie — ale czego?… Mój Boże! Wszakże ja kłamstwem się brzydzę; Nie mówię więcej — każdemu wiadomo — Niż mawiał Dante, Cervantes, Salomo, IV Niż Swift powiadał, Machiawel, Rochefoucauld, Fénelon, Luter, Tillotson i Plato, Wesley i Rousseau, który z wielką sztuką Dowiódł, że życie prosto czasu stratą. Ich więc, nie moją gorszcie się nauką. — Nie utrzymuję ja, że jestem Kato Lub Diogenes nawet. — Żyję — zamrę. — (Co lepsze?… Zamknę to pytanie w klamrę). V Sokrates twierdzi w zdaniu bardzo wzniosłem, Że: „Wiedzieć, że się nic nie wie, mądrości szczyt!” Piękna mądrość, która robi osłem Geniusz przeszłości i teraźniejszości, Newton, który jest nowych czasów posłem I arcymędrcem naszych ziemskich włości, Newton powiada: „Będę dzieckiem zawdy, Co zbiera muszle na wybrzeżu Prawdy”. VI I Eklezjasta śpiewa: „Wszystko marność!” Z nim księża, mając *Memento* w pamięci, Czczą wstrzemięźliwość, czystość i ofiarność. Słowem — pojmie to każdy, kto ma chęci. Gdy w doczesności więc widzą wszechczarność Poeci, mędrcy, kapłani i święci, Mamże się wstrzymać z obawy pobicia Sam od głoszenia tej nicości życia? VII Psy wy czy ludzie!… Zbyt wiele zaszczytu, Gdy was psami zwę. Psy od was zacniejsze! Czytajcie — lub nie, najmniej u mnie wy tu Znaczycie, z żywych istot najpodlejsze. rpJak księżyc nie drgnie od wilków skowytu, Tak Muza moja skry rzuca niemniejsze. Słucham, lecz wrzaskiem waszym się nie straszę, Srebrząc mimo was ciemne ścieżki wasze. — VIII „Srogie miłości i zdradzieckie wojny”, Czy dobrze wiersz ten cytuję — nie baczę. Fakt faktem, przetom o cytat spokojny, Śpiewam oboje i rzucę kartacze Na twierdzę pewną, zgromadzę lud zbrojny, Od strony morza i lądu obsaczę, To jest obsaczę nie ja — lecz Suwarów, Co miał niby sęp krwiożerczości narów. IX W delcie Dunaju Ismaiłem zwana Twierdza na lewym rozramieniu leży. W orientalnym stylu budowana, Do najmocniejszych na ziemi należy Lub należała, póki wyuzdana Złość nie zburzyła murowych pancerzy. Wiorst osiemdziesiąt ku wysokiej wodzie, A trzy tysiące sążni ma w obwodzie. X Lewe przedmieście objęto też murem; Punkt to wyniosły i wróg się bezkarnie Nie zbliży, bo go oszczekają chórem Działa; lecz grecki mistrz bardzo figlarnie Na parapecie palisady sznurem Powtykał w ziemię perpendykularnie, Że tylko ogień obrońców maskują, Lecz szturmujących najmniej nie hamują. XI Ta okoliczność da pojęcie waści O tym Vaubanie nowym i taktyku. Fosa głęboka jak morskie przepaści, Wał tak wyniosły, żebyś tam na stryku Nie chciał zawisnąć, ale żadnych paści (Przepraszam, powiem w technicznym języku), Żadnych „ukrytych dróg”, „wilczego dołu”, Co szturmującym przyczynia mozołu. XII Kamienny bastion z wąską szyją wieży Strzegącej i mur twardy jak łepeta Angielska; dwie baterie jak nasz „Jerzy”, Z strzelnicą jedna, a druga „barbetta”, . Mają przystępu bronić do wybrzeży. Dwadzieścia i dwie paszcze zieją z grzbieta Szańców po stronie prawej, gdzie „kawaler” Mieści armaty, ustawione w szpaler. XIII Od strony rzeki twierdza była goła. Bo nigdy tępy nie przypuszczał Turek, Że się tam ruska flota przedrzeć zdoła. Tak zaś mniemając, sam zadzierzgał sznurek Sobie na szyi i pałasz anioła Śmierci na synów kark ściągał — i córek. Nie dbał więc, że się tam w delcie krzątała Rosyjska flota — i powtarzał: „Ałłah!” XIV Rosja gotowa poszła do ataku. — O wy, boginie oręża i sławy! Mamże tu pisać o każdym kozaku, Co nieśmiertelny byłby, gdyby sprawy O nim zdawano, bo każdy w orszaku Marsa stać godzien; Achilles mniej krwawy, Mniej był zawzięty niż ten naród świeży; Przykre ma tylko imiona rycerzy. XV Wymienię kilku, aby zwiększyć mowy Naszej eufonię: Orłów i Strogonów, Lwów, Bezborodko, Arseniew-Grek nowy, Płatów, Czepega, Meknop i Czogonów, I jeszcze jeden dwunastozgłoskowy. Mógłbym wymienić bardzo wielu „onów” Z gazet — lecz Sława, kapryśna dziewucha, Prócz trąby słynie z pieszczonego ucha, XVI Aby wymówić słowa, pełne zgrzytu, Bo takimi są rosyjskie imiona. A przecież godni mego propozytu, Jak męża godna piękna narzeczona Albo jak godna niemego zachwytu Londonderry'ego mowa napuszona. Więc: iszkin, uszkin, uj, oj, uski, owski, Pośród ostatnich jaśniał Razumowski, XVII Mitaczów, łabanów, równie się snuła Wołodiów, Saszów i Wasilów siła. Najtęższa szlachta, jaka kiedy kłuła Bagnetem albo szablą dziurawiła. Nic nie obchodził ich Mahomet, Mułła, Chyba by skóra w cenie podskoczyła, Wtedy gotowi byli drzeć z nich pasy I z miękkich skrawków robić tołumbasy. XVIII Zbiegli się także wojownicy cudzy, Przeróżnych nacji — ochotnicy sami, A nie ojczyzny ani kraju słudzy, Lecz chcący kiedyś być brygadierami. A także w łupach mieć swą część jak drudzy, Zwłaszcza że byli młodymi chłopcami… Z angielskiej nacji zagrażało miastu Wielu Thomsonów, Smithów dziewiętnastu. XIX Jack Thomson i Bill Thomson; — nazwisk wiele Poety wielkie imię „James” obarcza. Nie wiem, czy w herbie mieli młot, czy cielę, Lecz lepsza taka z imieniem „James” tarcza. Było trzech Piotrów Smithów, a w swym dziele Najlepszy: „wielu co ciosom wystarcza”, Rycerz, co ongi stał pod Halifaxem: Dziś pragnął w ruskim wojsku być Ajaksem. XX Reszta Jack, Will, Bill — jak z jednego kojca, Gdy o najstarszym Jacku, Smitha synu, Powiem to, że miał w Kumberlandii ojca Kowala — a więc, że pochodził z gminu, Tom uzupełnił życiorys mołojca, Który znalazł śmierć przy wzięciu Koczynu, Małej wioseczki, za co w biuletynie Trzy poświęcono jego sławie linie. XXI Śmiem wątpić, chociaż kocham i szanuję Marsa, czy ulży *biuletyn* rannemu, Gdy srogie *bóle ten* nieszczęsny czuje… Nie przyganiajcie dowcipowi memu, Bo w kalemburach niećwiczon — cytuję; Szekspir ten sam żart dał w usta jednemu Z mężów w komedii, co humorem skrzy się, A który nasi kradną dowcipnisie. — XXII Był tam niejeden Francuz dziarski, śmiały, Ale zbyt dobrym jestem patryjotą, By ich imiona wymieniać w dniu chwały. Dziesięć kłamstw powiem, nim prawdę podłotą ”Okupię!… O cześć Anglii jestem dbały I nazwę tego hultajem, niecnotą, Kto będzie twierdzić, że w pokoju błogim John Bull przestaje być Francuza wrogiem. XXIII Moskwa, stawiając dla baterii szańce Na bliskiej wyspie — miała takie cele: Publiczne gmachy po ostatnie krańce Miasta zrujnować… i prywatnych wiele. Mniejsza, co biedni ucierpią mieszkańce; — Forteca — główna rzecz, legnie w popiele, A że stawiana w półkole — więc dom by — Żaden nie uszedł granatu ni bomby. XXIV Zasię cel wtóry: Wyzyskać tę chwilę Panicznej trwogi, zgiełku, zamieszania I atakować turecką flotyllę, Co się w pobliżu układła do spania, Trzeci zaś motyw, jeśli się nie mylę, Strachem przynaglić miasto do poddania. Rycerstwo ma swe humoru wyskoki, Gdy nie jest mężne jak taksy, buldoki… XXV Istnieje zwyczaj, nie nazwę go cnotą: Lekceważenie sobie przeciwników. Niestety, u nas zwyczajny — a oto Przezeń polegli Smith i pan Czyczyków (Smith jeden z owych dziewiętnastu, co to Gwiazdami byli pośród swoich szyków; Imię tak bardzo częste w naszym kraju, Że Smith nazywał się już Adam z raju). XXVI Rosja za prędko sypała okopy, Nie pokończyła więc swoich bateryj; — Podobny pośpiech — kradnie wierszom stopy, Z czego ma stratę Longman i John Murray, Gdy im poezje zalegają szopy Księgarskie, stałe zająwszy kwatery. — Wskutek pośpiechu zatem się wstrzymało To, co historia zwie „mordem” lub „chwałą”. XXVII Czy to głupota panów inżynierów Popsuła działa te i kartelusze, Czy niesumienność, łotrostwo giserów, Co oszukując, oczyszczali duszę Z grzechu zabójstwa, czy błąd kanonierów, Dość że chybiały oblężnicze kusze; Jedne przeniosły, drugie nie doniosły, A w wojsku listy trupów ciągle rosły. XXVIII Nieobliczenie przestrzeni i siły Popsuło również nawodne roboty: Tam trzy brandery w górę wystrzeliły, Nim doszły celu — bez szkody dla floty Tureckiej; lonty za wcześnie się stliły I wywołały tylko puste grzmoty, Bowiem brandery pękły w środku rzeki, Podczas gdy Turkom sen kleił powieki. XXIX Gdy się ocknęli, Dunajem płynęła Rosyjska flota. Około godziny Dziewiątej już się pod mur podsunęła Nieustraszenie na odległość liny I kanonadę zaraz rozpoczęła. Turcy nie stali też jak manekiny, Lecz powitali gości niezbyt czule, Miecąc granaty, kartacze i kule. XXX Sześć godzin stały pod ogniem fortecy Ruskie okręty; z lądu działa grzmią, by Wspierać flotylę i zasłaniać plecy, Lecz zrozumiano wnet, że same bomby Nie zdmuchną miasta jak płomienia świecy, Więc zatrąbiły do odwrotu trąby, Jeden okręt pękł, drugi w piasku osiadł Porwany prądem — i Turek go dosiadł. XXXI On też utracił statków, ludzi siła, Ale na widok uchodzącej floty Zgraja Delhisów w łodziach się puściła Ścigać, z janczarek śląc kule i groty. Nawet na wyspę wysieść się kusiła, Lecz za wysoko zamierzyła loty, Bo hrabia Damas ze swym dzielnym gminem Zepchnął ich z wielkim trupów biuletynem. XXXII „Gdybym — historyk rzecze — zechciał czyny Rosjan opiewać w ów to dzień marsowy, Mógłbym ułożyć całe woluminy, A jeszcze nigdy nie byłbym gotowy”. Więcej nie mówi, lecz zaraz wawrzyny Składa na obce a znaczniejsze głowy: Damasa, księcia de Ligne, Langerona — Przesławne dziejów współczesnych imiona. XXXIII Z tego zrozumieć można, co jest chwała: Oto ci zacni trzej kawalerowie… Ręczę, że mała liczba z was wiedziała, Że żyli kiedyś. A może też… kto wie?… Dziś jeszcze żyją? Sława to kabała, Trzeba mieć szczęście do niej, tak, panowie. Prawda — książę Ligne pisał pamiętniki; Te polecają go masom publiki. XXXIV Różni tam bili się, nie tylko księstwo. Rzekłbyś — wróciła homerowa era. Lecz się jednostka między taką gęstwą Gubi, gubi się imię bohatera. Niedostrzeżone i bajeczne męstwo Ginie, dla sławy za prędko umiera. Z bitew spółczesnych, nie wiem, czy znajdziecie Dziewięć wyraźnych imion gdzie w gazecie. — XXXV Wstęp, chociaż czoła laurami ubierał, Dowiódł, że w akcji gdzieś musiał błąd leżeć. Więc Ribas, znany w historii generał, Radził czym prędzej do szturmu uderzyć, W czym generalny sztab mu się opierał, Mówiąc… lecz musiałbym stancę rozszerzyć. Więc stanę, aby się czytelnik który Nie zdrzemnął, nim się wedrzemy na mury. XXXVI Był mąż — jeśli go mężem zwać się godzi — Nie przeto, bym mu odmawiał męskości, Bo gdyby nie był Herkulesem, młodziej Musiałby umrzeć ani niestrawności Czekał, co śmierć mu zesłała w powodzi Kwiatów pod drzewem, w kraju zieloności Skroś spustoszonym dla pańskich rozkoszy, Tak jak szarańcza nigdy nie pustoszy. XXXVII To — był Potemkin, wielkość takiej ery, Gdy mężobójstwo i nierząd są w cenie. Gdybyś chciał wartość liczyć na ordery I złoto, chwałę miał wielką jak mienie. Sześciostopowy olbrzym, zdołał szczery Afekt czy tylko chwilowe zachcenie Wywołać w wielkiej imperatorowej, Co oceniała człowieka — z budowy. XXXVIII Gdy się rzecz chwiała, Ribas pchnął do księcia Gońca i tyle sprawił przez ajenta, Że go dla swego zyskał przedsięwzięcia. Nie wiem, jakie miał k'temu argumenta, Dość, że starczyły zgoła do dopięcia Celu; tymczasem bliżej podsunięta Bateria grzmiała; z czterdziestu gardzieli Twierdza wtórzyła piekielnej kapeli. XXXIX Aż trzynastego, gdy wojsko w rozterce Smutną na statki swe siadało rzeszą, Zjawił się kurier i ucieszył serce Tych, co już dawno sławę z szabel krzeszą, Jak tych, co byli frycami w żołnierce, Krótką i zwięzłą wojskową depeszą, Że się amator dowództwa i gwarów Wojennych zbliża — marszałek Suwarów. XL List do marszałka, pisan przez samego Kniazia, godzien był spartańskiej zwięzłości. O! Gdyby tylko wiódł był do zacnego Celu: obrony prawa i wolności. Lecz to był wyraz nad ziemią zgiętego Łuku brwi groźnych — niech więc praw nie rości Do chwały, chyba ze stylu bezsprzecznie Jędrnego: „Zdobyć — Izmaił — koniecznie”. XLI „Niech będzie światło!” — rzekł Bóg — i już świeci. „Niech będzie krew!” — rzekł człowiek — i już płynie. A jedno fiat tych zepsutych dzieci Nocy (dzień czynów ich nie zna) w godzinie Tyle zła sprawi, że trzeba stuleci, Aby je zatrzeć, i chyba jedynie Tych słońc, co skrzyły dla edeńskich stworzeń. Wojna nie sam pień gubi, lecz i korzeń. XLII Muzułmanowie, co krzyczeli: „Ałłah”, Widząc, że Rosja bierze za pas nogi, Spuścili nos na kwintę; któż nie pała Męstwem, widząc, jak cofają się wrogi (Raczej wrogowie — należy się cała Dworność biedakom, co doznają trwogi). A więc na Turków nowa żałość padła. (Choć *wieprzem* gardzą, strzegą *swego* sadła). XLIII Aż szesnastego wrzasły „karaule” I zjawili się dwaj jeźdźcy, kozaki, Pędząc galopem schyleni na kule Siodeł; pakunek mieli u kulbaki Mały, bo na dwu tylko trzy koszule. Dwa ukraińskie niosły ich kłusaki. Gdy wpadli w obóz na kształt dwu ogarów, Poznano, że to z lejbjegrem Suwarów. XLIV „W Londynie bal! bal!” — woła gap, gdy świeczki Iluminacji w oknach się ukażą, Które John Bullom, przyjaciołom beczki, Mile łaskoczą zmysły, gdy się jarzą. Płoną więc barwne lampy i lampeczki, Bo mędrzec (John Bull) z jaśniejącą twarzą Odda swój rozum, nierozum, pieniądze, Aby jak wielka ćma nasycić żądzę. XLV Dziw, że klnie jeszcze: „Oczom potępienie”, Już dawno tępe! a tych klątw ze wstrętem Sam diabeł słucha, gdyż opadły w cenie, Odkąd John Bull wzrok utracił ze szczętem I zwie podatki rajem, długi mieniem. A gdy głód okiem, w gorączce wyschniętem, Pogląda mu w twarz jak krwawym rubinem, Powiada, że głód jest Cerery synem! XLVI Wielka uciecha śród marsowych dzieci: Rosjan, Tatarów, Francuzów, Anglików, Którym Suworow niby lampa świeci Gazowa, igrę gotując dla szyków; Lub niby ognik, co błyśnie, podleci, Na trzęsawiska wiodąc podróżników I tak czarując skaczącym błyskaniem Że kto obaczy, ślepo dąży za nim. XLVII Teraz pójdzie szturm drogą należytą. Witały wodza entuzjastyczne Okrzyki: z armat na cześć jego bito I prognostyki wszystkie były śliczne. Na strzał armatni obozy rozwito, Łatano dziury w szańcach i rozliczne Przygotowano i różnej struktury Machiny, kosze, drabiny i sznury. XLVIII W duchu potężnym leży ta przyczyna, Że jeden wodzi za sobą narody. Tak się masa wód pod wiatrem przegina, Za bykiem, starym wodzem, idą trzody. Ślepca człowieka wiedzie mała psina, Tryk bekiem trzodę ściąga, gdy do wody Bieży lub z koszar na paszę wychodzi; Zawsze bo wyższy niższemu przewodzi. XLIX Obóz się cieszy, wykrzyka radośnie, Rzekłbyś, że śpieszy na weselne gody. (Nie powiedziałem tu tego przenośnie: Wesele jest też zawiązkiem niezgody I wojny) — nawet ciurom serce rośnie; Gotowi są grzbiet narazić na szkody, A wszystko przez to, że mały człeczyna W kusej rubaszce chce iść na Turczyna. L Istotnie chce iść; więc roboty swojej Doziera każdy pilnie, bo czas krótki. Pierwsza dywizja w trzech kolumnach stoi I czeka tylko wojennej pobudki. Podobnie druga, która wnet ukoi Pragnienie sławy, bo jej jak do wódki Drżą wargi do krwi czerwonej i świeżej. Trzecia w kolumnach dwóch z wody uderzy. LI Wzmocniono działa i zwołano radę Wojenną, w której jednozgodność głosów — Rzadka w zebraniach — zastąpiła zwadę, Rzecz, co się zdarza w strachu wielkich ciosów. Gdy usunięto tak wszelką zawadę, Sława się jęła wzdymać do niebiosów, A wódz, co się jej chciał koniecznie dobić, Uczył żołnierzy, jak bagnetem robić. LII Tak. Sam marszałek mużyków musztrował I nie brzydził się po szczękach ich walić, I na podrzędnej służbie czas marnował, By się kapralską rutyną pochwalić. Więc salamandrom młodym pokazował, Jak w ogień skakać, by się nie opalić, Jak po drabinie się (nie Jakubowej) Spinać, leźć na wał i przesadzać rowy. LIII Więc manekiny za Turków przebierał W turbany, dał im kindżały i szaszki, A. żołnierz na nie z bagnetem nacierał, Siekąc i kłując watowane czaszki. Tak wyćwiczonych dopiero generał Chciał wyprowadzić na inne igraszki. Młódź z niego śmiała się, że czas mitrężył, Nie odpowiadał, poszedł — i zwyciężył. LIV W wilię ataku wojsko na właściwym Stanęło miejscu; śród obozu trwała Posępna cisza. Wyda się to dziwnym, Lecz żołnierz, co ma iść zdobywać działa I czeka hasła, staje się mrukliwym W chwili ostatniej; armia więc milczała. Jeden o domu myślał, dzieciach, żonie, A drugi o tym, co będzie po skonie. — LV Suworow biega wszędzie czynny, czujny, Musztruje, bije, żartuje i gwarzy, Bo to był człowiek, jakiego i bujnej Fantazji pisarz nieprędko wymarzy, Bohater, geniusz — śmieszny i niechlujny, Dziki a mądry, nim zrobi — rozważy, To Mars, to Momus, a u zdobywanej Twierdzy — arlekin za wodza przebrany. LVI Właśnie gdy swoich mużyków układał (Zdobywca czerpał i z kapralstwa chwałę), Patrol, co konno okolicę badał, Napotkał w wieczór towarzystwo małe; Jeden językiem ruskim słabo władał, Ale wyrazy były zrozumiałe, A czy to z ruchów, miny, nie wiem, z czego Poznali, że być musiał ich kolegą. LVII Było trzech mężczyzn razem i dwie panie; By ich wiedziono. do obozu — proszą. Strojem na pozór niby muzułmanie, Lecz poznać po nich, że strój obcy noszą I że tam w każdym tureckim kaftanie Tkwi chrystyjanizm, który czasem głoszą Usta i suknia; serce dzikość zdradza, Co nieraz wielkie omyłki sprowadza. LVIII Suworow właśnie stał przed swoją rotą W jednej rubaszce i tępe kałmuki, Błaznując, krzycząc, klnąc tępszych „hołotą”, Uczył szlachetnej zabijania sztuki. Ten mąż, co ludzką glinę miał za błoto, Filozofował i dawał nauki, Z których w kodeksie Marsa była główna Ta, że w potyczce śmierć — pensji się równa. LIX Ujrzawszy podjazd kozacki, powitał Bystrym spojrzeniem ten łup muzułmański I przenikliwym wzrokiem w twarzach czytał. „A skąd wy?” — krzyknął. — „Z stolicy osmańskiej, My uszli z turmy”. Generał znów pytał: „A kto wy?” — „Przypatrz się”. Był to spartański Iście dialog. Ten, co odpowiadał, Wiedząc, do kogo gada, krótko gadał. LX „Wasza familia?” — „Johnson; to znajomy Mój, Juan; to są dwie damy, a tamten Ni to, ni owo”. — Generał kryjomy Wzrok na nie rzucił i rzekł: „Johnson. Znam ten Głos… i człowieka; ów mi niewiadomy. Wy się przydacie — ale na co kram ten?… Ty służył, kiedy. się tu dawniej biłem, W nikołajewskim pułku?” — „Tak, służyłem”. LXI „Był u Widdynia?” — „Tak”. — „Prowadził rotę?” „Tak jest”. — „Cóż dalej?” — „Nie wiem; zapomniałem”. „Pierwszy wszedł na mur?” — „Nie liczę za cnotę, Że gdzie kto żmudził, tam go wyprzedzałem”. „Cóż dalej?” — „Kula przerwała robotę; Padłem, w obierze Turków się dostałem”. „Możesz się pomścić, bo ten fort przeklęty Dwakroć mocniejszy niż ten, gdzieś był wzięty. LXII Gdzie pragniesz służyć?” — „Gdzie każe generał”. — „Wiem, że straceńcem będziesz nie na żarty, I za to, że cię poganin poterał, Zemścisz się siekąc tak, jak wszystkie czarty. Ale po cożeś dzieciaki zabierał; Cóż mi ten malczyk pomoże obdarty?…” — „Ho! Jeśli mu się w wojnie szczęścić ma tak Jako w miłości, to godzien wieść atak!” — LXIII „No! no! Niech tylko zechce”. — Juan miłym Gestem dziękował. — „Ale w tobie złożę Ufność. Łaskawie twemu pozwoliłem Pułkowi jutro lub dziś w nocy jeszcze Ruszyć do szturmu. Na duszę, zrobiłem Ślub wielu świętym, że zburzę, zaorzę Z gruntu Izmaił, a pługi i haki Rozniosą, zetrą po meczetach znaki. LXIV A więc po sławę, chłopcy!” — Tu się zwrócił I znów klasyczną mową chłopy ćwiczy, Aż każdą wielką pierś do głębi skłócił I natchnął żądzą chwały i zdobyczy. Prawił jak kapłan (ten choć z serca zrzucił Żądzę dóbr ziemskich, dziesięcinę liczy) I szczwał, tresował na pogańskie syny, Co śmią nie kochać wojsk Ekateryny. LXV Johnson, z dłuższego widząc rozhoworu, Że już jest w łaskach, tak się rozjunaczył, Że szedł do wodza, co pełen humoru Musztrował, i rzekł: „Gdyś mnie wybrać raczył, To nie zawiodę szczytnego wyboru I umrę pierwszy; lecz gdybyś wyznaczył Nam stanowiska: mnie i Juanowi, Milej byłoby nam iść ku ogniowi”. — LXVI „Da, da, zabyłem. Może chcesz do swego Rejmentu wrócić? Siejczas się formować Będzie. Kaczkowski! Hejże!” — Na polskiego Tu ordynansa zawołał. — „Zaprowadź Pana do pułku nikołajewskiego. Ty, malczyk, zostań; będę potrzebować Ciebie, wot krasnyj maładiec. A ony Won do bagażów albo na furgony”. — LXVII Przedstawiła się scena, proszę państwa, Godna opisu; bo tureckie panie Do podobnego jeszcze grubijaństwa Nie przyuczone — chociaż wychowanie Haremu uczy biernego poddaństwa I poniżenia — podniosły szlochanie; Z rozwianym włosem i ręce do góry Wzniósłszy, jak skrzydła nad swym drobiem kury, LXVIII Ponad głowami pary wywyższonej Przez największego z wodzów i żołnierzy, Co zaludniali kraje z tamtej strony Śmierci lub państwa rzucali grabieży. O ludu! Zawsze na próżno uczony. Wawrzynie sławy! Każdy listek świeży, Z urojonego oberwany drzewa, Musi opłynąć krwią, co się wylewa. LXIX Suworow, który miał serce wytrwałe Na łzy, a krwią się ludzką i cierpieniem Nie wzruszał, patrzał na te dwie omdlałe Z trwogi kobiety jak gdyby z odcieniem Spółczucia; bowiem, przyznam to na chwałę Wielkich zdobywców, których zatrudnieniem Rzeź, że ich nawet pośród krwi oparów Czasem tknie żałość — a z tych był Suwarów. LXX I rzekł przybrawszy ton mowy pieszczonej: „Johnsonie! Na coś do czarta z kłopotem Babskim na wojnę przyszedł! Niechaj ony Idą — będzie im lepiej pod namiotem; Znajdą opiekę; więc niech na furgony Zaraz mi idą. Nie wiedziałżeś o tem, Że mało warci żonaci żołnierze? Nie lubię — chyba że małżeństwo świeże!” LXXI „Słuszaju. Lecz racz zważać, generale — Wtrącił nasz Anglik — że to żony cudze, Nie nasze. Prawo znam dokładnie wcale, Bo dużo czasu zużyłem w usłudze Tej armii. W wojsku małżeństwa nie chwalę, Bo to odbiera marsowemu słudze Serce, gdy idąc na śmierć, wspomni sobie, Że po nim malcy zostaną w żałobie. LXXII Ot — to są zacne dwie tureckie damy, Co nas z eunuchem wydobyły z kozy, I odtąd wszyscy razem się błąkamy, I doświadczamy przygód pełnych grozy. Nam to nie dziwne, a więc najmniej dbamy, Lecz te się trzęsą jak gałązki łozy. Więc, jeśli pragniesz, bym się bił uczciwie, Każ, niech się z nimi obchodzą godziwie”. LXIII Tymczasem obie spłakane niebogi, Nie wiedząc, ufać-li obrońcom śmiałym, Patrzyły, pełne zabobonnej trwogi Raczej — niż dziwu (co jest zrozumiałym) Na człeka, co miał wyraz twarzy srogi Bardziej niż mądry, zwalanego kałem, W prostej odzieży niedbale przywdzianej, Szanowanego bardziej niż sułtany. LXXIV Bo wszyscy przed nim skuleni ze strachu Drżeli; więc w głowie zmieścić im się to nie Mogło, przywykłym widzieć w Padyszachu Boga, gdy zasiadł w bisiorach na tronie Lub gdy przechadzał się jak paw po gmachu (Ptak-król, co nosi diadem w ogonie), I nie pojęły tego wynalazku, Że może istnieć potęga bez blasku. LXXV Johnson, bolejąc nad ich smutnym stanem, Lubo nie wiedział, jak się koi wdowie Żale na Wschodzie, pociechę stroskanym Niósł. Juan w czułej, natchnionej przemowie Klął się, że ujrzą go jeszcze nad ranem Albo mu armia rosyjska odpowie… I dziw powiedzieć — już się pocieszyły. — Kobiety zawsze entuzjazm lubiły. — LXXVI Pośród łez, westchnień, uścisków ostatnich Pożegnali się; idą, gdzie ich czeka To, co zależne od strzałów armatnich Zwie się: fortuna, traf, boża opieka. (Niepewność — jest to jedna z cech dodatnich. Życia; ludzkiego szczęścia hipoteka). I poszli burzyć z pełną złości siłą Miasto, które im nic nie zawiniło. LXXVII Suwarów patrzał przez powiększające Szkła na świat; był z tych, co się nie kłopocą O drobiazg, w cyfry nie wdają nużące, Na łzę narodu nie zważał sierocą I tyle dbał o tysiąc, dwa tysiące (Tak, że zwyciężał wreszcie cyfr przemocą). Co żona, sąsiad o wrzody Hioba; Więc za cóż stała mu dwu dam żałoba?… LXXVIII Za nic. Tymczasem szły porządnym torem Przygotowania do takiej ruiny, Jaką by zrządził pod illijskim dworem Homer, gdyby znał petardy i miny. Lecz tu nie będziem boleć nad Hektorem, Ale zgotujem kosze i drabiny, Deszcz kul, trzask bomb, huk dział, śród fanfar ryku, Słowa, co utkwią mej Muzie w przełyku. LXXIX Ty, co zachwycasz, o Homerze wieczny, Najdłuższe lata i najdłuższe uszy, Szczękając mieczem, przed którym bezpieczny Dziś świat, bo już go z kurzu nikt nie ruszy, — Chyba proch wyda się mało skuteczny Mocarzom, których liga dzisiaj głuszy Hasła wolności… Ha! niechaj się zbroją! Wolność nie będzie dla nich drugą Troją. LXXX O ty, Homerze wieczny! Właśnie sławię Zwycięstwo, w którym więcej ludzi zginie Dzięki machinom i wojennej wprawie, Niżeś w swym greckim zmieścił biuletynie. Jednak — jak wszyscy — z pokorą wyjawię, Że walczyć z tobą, byłoby: krzewinie Rywalizować ze stuletnim drzewem; My was przewyższym tylko krwi wylewem, LXXXI A nie w poezji, lecz w realnym czynie, Czyn zaś jest prawdą, wielkim postulatem. Muza, choć buja w fantazji krainie, Prawdę ma jednak podstawą, substratem. — Lecz idę miasto bombardować ninie; Wielkie się rzeczy staną, słuchać zatem! Wodzowie wielcy! Sam Febus czatuje W jasności depesz waszych skąpać buje. LXXXII O biuletyny Bonaparta! Listy Ległych i rannych! Leonida cieniu, Coś był tak w boju serdecznie ognisty, Gdy moją Grecję trzymał wróg w ściśnieniu Jak dziś! Cezara pamiętniki, mglisty Obrazie chwały! Udzielcie natchnieniu Memu (bo zginę) swych cudownie lśniących Barw, takich pięknych, a przemijających. LXXXIII Przemijającą zowię nieśmiertelność Rycerzy przeto, że dziś w każdej dobie (Co nie przesada jest, ale rzetelność) Rodzi się małe zapłakane bobie, Które, gdy zliczym jego czynów dzielność, Spełnionych w ciągu żywota — przy grobie, To pokaże się, że był rycerz — zdzierca Lub oszust, tuman rzucający w serca. LXXXIV Posady, krzyże, herby, wstęgi, pióra, To „nieśmiertelnych” naszych są wawrzyny, Jak nierządnicy Babelu — purpura. Mundur dla malca tym, czym dla dziewczyny Wachlarz — a lada kadecik lub ciura, Jak laufer chce biec przed sławą — zuch z miny. Lecz sława — sławą. Gdyć potrzebna lepsza Odpowiedź, spójrz na wietrzącego wieprza. LXXXV I on czuje wiatr lub, jak mówią, „widzi”, Bo mu łaskocze w biegu nozdrzów wylot. Lub — kto się takim porównaniem brzydzi. Niech powie: Bieży jak przed brygiem pilot Lub… ale dosyć! Już się Muza wstydzi Gadatliwości mojej; sama mi lot Zniża; w następnej pleśni niby z wieży Pożarny dzwonek na trwogę uderzy. LXXXVI Słyszysz?… W milczeniu nocy mroźnej, czarnej, Łomot wojsk, które kolumnami płyną, Za pułkiem sunie pułk śmiercią ciężarny Między okopy a zarosły trzciną Brzeg rzeki. — Z nieba gwiazdy promyk marny Przelśni przez gęstwę chmur wilgotną, siną, Skędzierzawioną. Wkrótce armat paszcze Czarniejsze rzucą na strop nieba płaszcze. LXXXVII Tu staniem zgodnie z przestankiem, co pada Przerwą na życie i śmierci rozdroże; Gdy serce stanie, pierś oddech postrada Na chwilę… jutro już na zawsze może. — Cicho… Za chwilę huknie kanonada, Naprzód, marsz, bagnet zazgrzyta o noże, Hura! Ałła-hu! — i znów huk armatni Zagrzebie w sobie rannych jęk ostatni. Pieśń ósma I „Krew i pioruny!” albo: „Krew i rany!” Zwyczajne klątwy, jakich gmin używa — Niedelikatny i nieokrzesany. Tak jest; lecz w klątwach takich się ukrywa Zagadka sławy, a że przedsiębrany Szturm biuletynom ma dostarczyć żniwa, Niech mnie te bóstwa dwa natchną dostojne: Mars czy Bellona — zawsze znaczą: Wojnę. II Wszystko gotowe: ogień, miecz i ręce, By ich użyły, pełne dzikiej werwy. Armia, niby lew, zęby swe zwierzęce Ostrzy, a żyły napięła i nerwy: Hydra człowiecza, co głodnej paszczęce Dogadza, krwią się karmiąca i ścierwy. Kolumna głową jej; ścięta z tułowu, Nie kona, ale w mig odrasta znowu. III Historia rzeczy ryczałtem brać zwykła, Lecz gdyby kto chciał szczegółowo badać, Jaki zysk, jaka niekorzyść wynikła Z wojen — musiałby przekląć je i biadać, Bo strat niewarta chwała zwykle nikła, Gdy ostateczny cel wojny — posiadać. Piękniejszą sławę ma, kto czyje oczy Osuszy, niż kto morze krwi wytoczy. IV A to dlaczego? Bo w sumieniu wie, że Dobrze uczynił; gdy ten mimo kwiaty, Salwy i łuki, mosty, kwiaty, krzyże, Pensji od ludu, co sam niebogaty, Mimo pochlebstwa, co mu stopy liże, Sławę imienia, co odurza światy, Jest zawsze — oprócz w walce dla wolności, Synem zabójstwa, rabunku i złości. V Ten jeden tytuł od przyszłości zyska. Ty, Leonido, nie, i Waszyngtonie, Bo pola bitew waszych — uroczyska, Od których z wonią kwiatu wolność wionie. Tak słodko w uszach dzwonią te nazwiska!… Gdy przed zdobywcą będzie bladł w pokłonie Niewolnik, wasze imię hasłem będzie Ziemi, wolności póki nie zdobędzie. VI Noc była czarna. Oczy nie dojrzały Przez mgłę nic oprócz rdzawej ognia łuny, Która objęła skrzydłami strop cały, Kąpiąc w Dunaju swe krwawe całuny. Obraz gehenny! Armatnie wystrzały Huczą już, bijąc raz w raz jak pioruny, Nawet okropniej, bo gdy piorun rzadziej Szkody wyrządza, działo setki gładzi. VII Ledwo kolumna ta, którą Rosjanie Słali do szturmu, wyszła za okopy, Gdy najeżony Turek nagle wstanie I śle chrześcijanom gorące ukropy. Pożar ogarnia wszystko; po otchłanie Bezdenne wzburzą się wodne zatopy, A szaniec ogniem rzyga na kształt Etny, Kiedy ją czkawką wstrząśnie Tytan szpetny. VIII Ogromny nagle runął okrzyk: „Ałłah”! I powstał zamęt tysiącznych hałasów, Straszniejszy niźli wciąż ryczące działa Wyzwaniem na bój. A z gór, dolin, lasów Wróciło: „Ałłah”! Gęsta chmur nawała, Która zawisła nad polem zapasów, Przyjęła imię Boga i już potem Tylko: „Ałła-hu!” rozbrzmiewa bekotem. IX Pułki zaczęły iść, ze strzelby palić. Atakujące jednak z wody hordy Jęły niby las rąbany się walić, Choć ich Arseniew wiódł, lubiący mordy, Lubiący w ogniu spiżów się osmalić. „Rzeź córką Boga jest” — powiada Wordly, Jeśli to prawda — jest Chrystusa siostrą, Choć jak w Betlejem Herod — rządzi ostro. X Książę Ligne zaraz raniony w kolano; Hrabiemu Chapeau-Bras kula przelata Pomiędzy głową a czapką; poznano Z tego, że hrabia jest arystokrata: Ostrożna kula nie obrazi raną Czaszki ni czapki, poczuwszy magnata; Lecz kiedy popiół spada do popiołów, Dziw, że nie przylgnął do ołowiu ołów. XI Podobnie Markow brygadier — generał — Kiedy unosił księcia z bojowiska, A na tłum ludzi prostych nie spozierał, Że z bólu jęczy, wije się i ciska, Na gmin, co, prosząc kropli dżdżu, umierał Z spiekłymi usty, on — marząc, że zyska Nagrodę „czynu” wyższego lub krzyża — Legł; nogę kula urwała mu chyża. XII Sto dział zażyło prochu na womity, Trzysta set rusznic pigułkami miecie I krwotok nimi przyśpiesza obfity. Śmierci! Osobną szpaltę masz w gazecie, Masz głód, doktorów, tyfus jadowity, Co pokazują skon na cyferblecie Życia; ale głos twojego zegaru Mniej straszny niż huk wojennego gwaru. XIII Ta różnorodność mąk, co wszędzie zmienia Oblicza, nawet serce rozpieszczone Nieskończonością bólu zakamienia; Wszędzie śmierć, w którą wzrok obrócisz stronę. Konwulsje, jęki, przekleństwa, westchnienia, Oczy świecące białkiem, przewrócone W swych jamach — oto nagroda dla gminu; Starszy — dosłużył się wyższego „czynu”. XIV Ja lubię sławę; sława mnie rozczula. Bo pomyśl: wejdziesz-li w starość ułomną, Żyjesz z pensyjki kochanego króla… (I mędrzec pensją nie pogardzi skromną.) A wieszcz, po strunach lutni kiedy hula, Wspomni cię w pieśni. Więc za tak ogromną Nagrodę; pensję dośmiertną i sławę, Warto się puścić w rycerską zabawę. XV Zaledwie na ląd wysiadła drużyna, Natychmiast w prawo na baterie bieży; Poniżej druga dywizja zaczyna Dzieło zniszczenia — są to grenadierzy. Dopadli… jeden za drugim się spina, Jak płoche dzieci na łono macierzy, Na ostrokoły, kolce, palisady, Właśnie tak samo jakby w dzień parady. XVI Dowodem było to niepospolitych Sił ducha. Gdybyś piekło w Etny lawę Wsypał z masą bomb i kul rozmaitych, Jeszcze by morze rozlała mniej krwawe. Jeden oficer tam na trzech zabitych Padał; wojsko się hamowało żwawe; Zaczęło tracić zwycięstwa nadzieję. — Spadnie dojeżdżacz, to sfora głupieje. — XVII W ogólnym zgiełku zrobię tu przestanek I na tor sławy Juana wywiodę, Z lauru osobny uwiję mu wianek; Bo pięć tysięcy gdybym chciał — na brodę Proroka — imion wprowadzić do szranek, Każdemu palnąć epigram lub odę, Musiałbym chyba wydać słownik sławy, Nieszczęściem gruby bardzo — choć ciekawy. XVIII Więc pozostawiam wszystkie ciche zwłoki Gazetom, które reporterskiej psiarni Każą je zliczyć, leżące w głębokiej Drzemce po rowach, polach, gdzie w męczarni Dusza wyzuła się z ziemskiej powłoki; Szczęśliwi, których imiona z drukarni Poprawnie wyszły. Mój znajomy zwał się *Grose* — przez zecera prędkość *Grovem* stał się. XIX Juan i Johnson z pułkiem swym ruszają W ściśnionych szykach i prą się przemocą, Nie wiedząc dokąd, bo drogi nie znają, Ani którędy, dlaczego i po co. Idą, potkną się o trupy, powstają, Strzelają, kolą, grzeją się i pocą, A zawsze razem przez gęstwę się prują: Biuletyn sobie spólny wysługują. XX Kroczyli ciągle krwią ciepłą zbroczeni, Po miękkich ciałach; czasem się udało Zyskać naokół parę stóp przestrzeni I wtedy biegli tam, gdzie bitwą wrzało, Pod jaką basztę; to znowu spędzeni Płomieniem, którym — rzekłbyś — piekło plwało Musieli cofać się z tych miejsc straszliwych, Depcąc kolegów ciała jeszcze żywych. XXI Juan raz pierwszy widział bitwę z bliska, Lecz choć znużony nocą, marszu ciszą Groźną, gdy śmiałość tak świetnie nie błyska, Jak pod wieńcami, gdy w ulicach wiszą Dla wojsk zwycięskich — chociaż na chmurzyska Gęste jak krochmal, co wilgocią dyszą, Tęsknie poglądał, wyczekując słońca, Jednak nie uciekł i dotrwał do końca. XXII Nie mógł ujść. Choćby uszedł, pomsty nieba Nie wołaj, bowiem nie hańbi rzecz taka. I wielkich czasem przyciśnie potrzeba, Fryderyk Wielki spod Molwitz drapaka — Prawda, raz jeden — dał; bo ludzi trzeba Rozgrzać, jak pannę młodą, jak rumaka, Kobuza, zanim nabędą praktyki W walce dla żołdu albo polityki. XXIII Był tedy Juan tym, co Eryn zowie W iryjskim czy też punickim języku (Dziś przysięgają antykwariuszowie, Co umią czytać w wieków pamiętniku, Że język Pata jest w swym źródłosłowie Językiem Punów i w abecadlniku Dydony stoi — myśl nowa i śliczna, Ale niestety niepatriotyczna), XXIV Był tedy „młody aż do szpiku kości”, Z popędów sennych miał złożone życie. To się rozpływał w rozkosznej czułości, W „jeziorze wrażeń”, jeżeli wolicie, To znowu, kiedy przyszło z konieczności Bić się, szedł równie chętnie na zdobycie Miasta w kompanii, co jest zawsze krewka, Gdy ją przyjemność nęci — i sakiewka. XXV Don Juan wszystko to czynił bez złości; Kochał i walczył zawsze w tym, co zwie się „Dobra intencja”, kozerna ludzkości Rezerwowana na czas, kiedy w grze się Nie wiedzie; prawnik, mąż stanu, podłości Swoje tłumaczy zawsze, kiedy chce się Usprawiedliwić, „chęciami dobrymi”. — Szkoda, że piekło brukowane nimi. — XXVI Nie wiem, czy w kraju zagrobowych cieni Jest bruk; a jeśli znajduje się, czyli Nie starli piętą piekielnych kamieni, Nie ci, którzy się chęciami zbawili, Lecz ci, co poszli k'czartu niebronieni „Dobrą intencją”, która już od chwili Stworzenia piekła brukuje zagrobny Świat, do Pall-Mallu tak bardzo podobny. — XXVII Nagle tym losem, który w różne strony Pędzi kamrata od kamrata boku, Jak od małżonków wiernych czyste żony Czasem przed końcem poślubnego roku, Jakby gwałtowną falą odrzucony Biegł… lecz się zdziwił i powstrzymał kroku, Kiedy nasiekłszy czaszek jak kapusty, Ujrzał, że jest sam, a plac wkoło pusty. XXVIII Czym się to stało? Oto — moim zdaniem — Tym, że część większa była już zabita. Reszta zrobiła zwrot, znudzona staniem, W prawo. Sam Cezar w takich razach zgrzyta. Pomni świat, jako to przestraszony chwianiem Pułku, na oczach armii za tarcz chwyta I nieodważnym dodając ochoty, Na powrót wpędza w bitwę rzymskie roty. XXIX Don Juan nie był Cezarem z rzemiosła, Tylko odważnym chłopcem, który służył Nie wiedzieć czemu; gdy go fala zniosła, Stanął na moment, co się mu przedłużył W wieki, a potem nagle na kształt osła… Nie krzycz, słuchaczu; odkąd Homer użył Na cześć Ajaksa owej parafrazy, Zasłużył na nią Juan tysiąc razy. XXX Więc na kształt osła nadał rozpęd nogom I biegł, co dziwna, nie zwracając głowy. Za to przed sobą widział łunę srogą, Roztaczającą płaszcz swój purpurowy, Oślepiający tych, którzy nie mogą Krwawych widoków znieść, i szukał nowej Ścieżki, by dobić się tam na pagórek W pomoc brygadzie, którą rzezał Turek. XXXI Nie widząc nigdzie swego generała Ani dywizji, pułku, ani roty, Która Bóg sam wie, gdzie się zapodziała (A ja też szukać nie myślę hołoty W polu), biegł; a rzecz bardzo zrozumiała, Że młodzian, pełen rycerskiej ochoty, Nie oglądał się, lecz biegł, wzniósłszy szaszkę, I trupy, które deptał, miał za fraszkę. XXXII Nie widząc — mówię — pasterza i trzody, Jak młody dziedzic, co (ot! zwykle młodzi) Zbywszy opieki leci na przygody — Błędny wędrowiec, co po bagnach brodzi, Goniąc chochliki — rozbitek, co z wody Prosto do pierwszej chałupy zachodzi, Tak Juan, wziąwszy nos za przewodnika, Biegł, gdzie śród ognia wrzała bitwa dzika. XXXIII Nie wiedział, gdzie jest, i nie zauważył, Jak się tam dostał odurzony cały. Niby błyskawic żar krew mu rozparzył, Nitki pamięci mu się rozwiązały W mózgu. Zwrócił się, gdzie najsroższy prażył Ogień, gdzie kule najgłośniej gwizdały, Bomby grunt ryły, wyrywały z trzaskiem, Twoim, Bakonie mnichu, wynalazkiem. XXXIV Więc kiedy dobiegł już, wpadł między masy Tego, co drugą kolumną się zwało Pod rozkazami generała Lascy, Lecz się skurczyło teraz i zmalało; Niby streszczona książka wyszedł z prasy Ekstrakt dzielności. Tam skoczył z wspaniałą Odwagą, kędy zjeżone bagnety Niosła rycerska garść na parapety. XXXV Przybiegł i Johnson wydrzeć ich rozpaczy. On się był „cofnął”, jako brzmi utarty Wyraz o ludziach, co tył podać raczej Wolą niż iść przez gardziel zguby w czarty. Johnson, roztropny taktyk, wie, co znaczy „Uciec” a „cofnąć się” — kiedy przyparty. On nie uciekał przed nieprzyjacielem, Chyba ucieczka miała być fortelem. XXXVI Kiedy był ujrzał, że pułk wszystek leży Oprócz Juana — który nie folguje Strachowi, bo ma w sercu zapał świeży, Z nieświadomością ową, co neguje Obawę, i jak niewinność, gdy wierzy W moc własną, mięśnie i nerwy hartuje — Ustąpił, nie chcąc się jak prosty Tatar Narażać w zimnej mogile na katar. XXXVII Tam zasłoniony nieco przed gorącem Bateryj i przed gradem kul z każdego Bastionu, wału, strzelnicy bijącym — Gdyż bohaterska garść nie zda jednego Fortu, ale go okupi tysiącem Trupa i broni się do upadłego — Zobaczył ruskich strzelców, jak ginęli Z ręki tych, których właśnie zabić mieli. XXXVIII Zawołał na nich, a na zawołanie, Jak mówi Hotspur, „spadli nie inaczej Jak duchy”, prędko dość, bo trzeba na nie Podobno długo wołać, nim się raczy Ukazać który. — Skąd to usłuchanie, Nie wiem; może wstyd umknąć spod kartaczy Lub moc ich zmusza ta, co pędzi trzody. Za wodzem, a za prorokiem narody. XXXIX Na Zeusa! Johnson był junak nie lada, Choć imię jego tonem się mniej gładkim Niż Achillesa imię wypowiada. Taki mąż w świecie dziś zjawiskiem rzadkim, Bił i tłukł jak młot, gdy raz po raz spada Pod ręką mistrza jednostajnym spadkiem. Nie odmieniając twarzy, poganina Rąbał, na miejscu stojąc jak machina. XL Więc gdy się „cofnął”, to z zastanowieniem Wiedząc, że za nim są rycerze w tyle, Którzy się zbiegli tamże pod natchnieniem Strachu, co gniecie (jak wiatry niemile Żołądki dzielnych, którym choć śmierć cieniem Często przysłania zmysły, wiedzą tyle, Że aby w śmierci obliczu nie ścierpnąć, Trzeba stanąwszy — oddechu zaczerpnąć. XLI Johnson odbieżał, aby przyjść ina powrót Z rycerstwem owym i zakończyć dramą Potyczkę, doprowadziwszy ich do wrót, Które Hamlet zwie „Okropności bramą”. Rzekłbyś, że dziady jego — to był lwów ród! A jak galwanizm na trupy, tak samo Myśl jego tęga działała na żywych I bohaterów robiła — z lękliwych. XLII Zatem szli chętnie pod te same strzały, Przed którymi się rozpierzchli jak wrony; Mimo ponętę, co się mieści w chwały Słodkościach, mimo ten „instynkt wrodzony”, Co krwi widokiem obudzą zapały, Nie wspominając już ponęt mamony. Bieżeli szukać tego w ogniu wściekłym, Co łączy ludzi z niebem albo piekłem. XLIII Walili się jak łany gradem starte, Trawa pod kosą lub pod sierpem kłosy, W dowód, że mało życie ludzkie warte I marny mozół, co nam bieli włosy. Armaty tłukły jak młockarnia w zwarte Szeregi lub jak bokser; w krwawe sosy Padało mięso. Turcy z jednorurek Kładli, nim który zdołał odwieść kurek. XLIV Za każdy profil i za każdą ścianę Ukryty Osman uśmiercał sołdaty, Zmiatał szeregi jak wiatr morską pianę. W tej chwili los ów, który wplata światy I ludy w swoje koło rozhukane, Sprawił, że Johnson i jego kamraty Pośród owego siarkowego tańca Spostrzegli nagle, że są w głębi szańca. XLV Jeden, dwóch, pięciu, tuzin — a pochopni Wszyscy, bo szło tu już o piękną skórę, Ogień rozszerzał się coraz okropniej, Lał się jak smoła na dół, tryskał w górę, Że trudno wyrzec, kto robił roztropniej, Czy ci, co pierwsi chcieli swą fryzurę Wysunąć za mur i wręcz wroga siekać, Czy ci, co jeszcze woleli poczekać. XLVI Ci, co się wdarli, doznali wybornej Pomocy, głupstwem cudzym ozy przypadkiem; Tureckie bowiem czy greckie Coehorny Kunsztem stawiali ostrokoły rzadkim, Co w Belgii, Francji zdałby się potworny. (My i w tym wielcy: masz Gibraltar świadkiem). Na parapecie stały wszystkie słupki W środku, jak gdyby spędzone do kupki, XLVII Tak, że zostało na prawo i lewo Może dziesięć stóp. Tędy się wtłoczyli Rosjanie; reszta była łatwą sprawą, Przynajmniej dla tych, którzy jeszcze żyli: Mogli skupieni postępować ławą. Druga dogodność, jaką się cieszyli, Że poprzewracać mogli kołki owe, Prawie nie wyższe nad żyto majowe. XLVIII Między pierwszymi — „najpierwszy” nie powiem: Rozumiem takiej stronności szkodliwość; Jest to jątrzący czynnik; trzeba bowiem Uwzględniać dumy narodowej żywość. Pewnie by Anglik ten przypłacił zdrowiem, Który by twierdził, drażniąc obraźliwość John Bulla, że pod Waterloo wziął pletnie Wellington — albo prawie był kompletnie XLIX Zbity — i gdyby nie mocne poparcie Takich Bűlowów, Gneisenów, Blűcherów, Co strach rzucili w szeregi zażarcie Walczących jak lwy głodne grenadierów, Inny by wynik stał w dziejowej karcie, Książę Wellington nie miałby orderów, Nie brałby pensji z rządowej skarbnicy, Największej, jaką płacili Anglicy. L Lecz co tam! Boże, strzeż króla — w ogóle Królów — bo nie Ty, to któż im pomoże? Słyszę, jak ptaszek wywodzi, że króle Niedługo muszą zdjąć ludom obrożę. Licha kobyła wierzgnie, gdy nieczule Woźnica grzbiet jej często batem porze; Tym nawet, których spodliła niewola, Sprzykrzy się w końcu hiobowa dola. LI Lud zrazu mruczy, potem klnie, a potem, Jak Dawid z procy, rani wielkie głowy. W ostateczności uzbraja się młotem, Bronią rozpaczy, i wtedy gotowy Bunt. Obawiam się, nie jednym nawrotem Mieć go będziemy. Nie lubię domowej Wojny, lecz widzę, że jedynie buntem Hańba się ziemi wykorzeni z gruntem. — LII Jeśli nie pierwszy, zawsze w szykach przednich Wstąpił don Juan na mur Izmaiła, Jakby to należało do powszednich Czynów młodzieńca — a z nim fryców siła, Co się liczyli też do niepowszednich. Gorączka sławy na skroś przepaliła Tego wojaka z odwagą zacięcia Pełną, z sercem lwa, a twarzą dziewczęcia. LIII On — on był tutaj, chłopaczek pieszczony Na łanie pięknych kobiet, miękki, tkliwy; Teraz na szańcu stał jak wyćwiczony Mąż i był w ogniu jak — w raju szczęśliwy; On, nienaganny nawet z owej strony, Którą wskazuje Rousseau podejrzliwy: „Patrz na kochanka wtedy, kiedy zdradza”. Nie zdradzał nigdy. Zawsze wyższa władza LIV Burzy go porwie albo zawieruszy Nieszczęście, gnając nieprzepartą falą. On tam był, gdzie się każdy łańcuch kruszy, Gryziony ogniem, kulami i stalą, On — tak w jestestwie swoim pełen duszy, Zniesiony losów gwałtem, co powalą Najtęższych, na ten życia wbiegł manowiec, Jak ostrogami kłuty wyścigowiec. LV Irytowały go wszystkie przeszkody Niby dżokeja, gdy mu się najeży W drodze podwójny płot, a Anglii młodej Byt od ciężaru człowieka zależy — Lżejszy bierze tor. Nie lubił niezgody I rzezi, tak jak wszyscy, póki świeżej Krwi nie poczują; lecz i wtedy jeszcze Westchnie raz po raz i przejmą go dreszcze. LVI Generał Lascy, z którym było ślisko, Wsparty posiłkiem tak niespodziewanym, Kilkosecinnym, na pobojowisko Jakby z dobrego księżyca zesłanym, Witał Juana, stojącego blisko, Ufny, że miasta dobędzie przed ranem; A wziął go trafem nie za „Bezończyka”, Jak mówi Pistol — lecz za „Inflantczyka”. LVII Lecz że przemawiał w niemieckim języku, Juan mający może więcej wprawy W chińskim, wzniósł jeno dłoń do kaszkieciku, Gdyż wywnioskował, bądź co bądź, z postawy, Wstąg czarnych, modrych i z orderów szyku Na piersi, i z gwiazd, i ze szpady krwawej, Z głosu, ze wzroku, co górnie spozierał, Że to być musi co najmniej — generał. LVIII Pomiędzy dwoma, którzy się językiem Różnią, dialog krótki. Zresztą w czasie Bitwy i szturmu, kiedy krzyk za krzykiem Przerywa mowę i zbrodnia spełnia się Prędzej, nim słowo wypadnie przełykiem, Kiedy w piekielnym łączą się hałasie Przekleństwa, jęki, wycia, strzałów burza, Pogawędka się zwykle nie przedłuża. LIX Więc co ja tutaj w dwu oktawach rzekłem, Zapewne w jednej minucie się stało. Lecz ta minuta drobna była piekłem, Co w sobie wszystką okropność zebrało. Nawet kartauny z swym echem przewlekłem Cichnęły w zgiełku — i ptaszynę małą Tyle byś pewnie słyszał, co armaty, Tam, gdzie się w śmierci stykały dwa światy. LX Wzięto gród. O ty, sławo, wiecznie żywa!.. „Bóg stworzył ziemię, człowiek stworzył miasta” Powiada Cowper — a mnie się odkrywa Znaczenie słów. tych, kiedy mi wyrasta Ze wspomnień Roma, Babilon, Niniwa I inne, które mógłbym liczyć na sta. Myślę, gdy widzę w gruzach grody, dwory, Że wkrótce znowu zamieszkamy bory… LXI Najfortunniejszym z ludzi obok Sulli, Co aż do śmierci pono był szczęśliwy, Z wszystkich, co „w czepku” na świat się wykluli, Był generał Boon, kentucki myśliwy. Używał tylko na niedźwiedzie kuli, Na wilki, rysie — i niefrasobliwy Z dala od świata spółczesnych zapasów, Żył w mateczniku pradziewiczych lasów. LXII Zbrodnia nie zaszła tam; jej meta w progu Puszcz; za to zdrowie płynęło obficie W krainę znaną dotąd tylko Bogu. Jeśli jej ludzie nie szukają, życie Oddając za śmierć — w miastach — to z nałogu Do tej gnuśności, na której pozbycie Sił im nie staje. Śród dębów i sosen Ów Boon żył przeszło dziewięćdziesiąt wiosen. LXIII A co ważniejsza: zostawił niekrwawe Imię, o co źli kuszą się daremno. Zostawił sławę — i to dobrą sławę, Bez której chwała jest bajką karczemną; Proste, naiwne serce, czyste, prawe, Oszczerstwa nawet nie skażone ciemną Plamą; bo dzieckiem był ten osiwiały Mędrzec-pustelnik, „mąż z Rossu zdziczały”. LXIV Prawda, że uciekł nawet od rodaków, Gdy się rozsiedli w jego lubym lesie, I sto mil zbieżał, aby dojść do szlaków, Gdzie już nie było ludzi, za to gdzie się Pokój znajdował. (Należy do braków Cywilizacji, że nieufność niesie). Ale gdy spotka jednego człowieka, To się nim zajmie i czule opieka. LXV Żył niesamotny: wkoło niego dzieci Łowów, gromadka młoda i wesoła; Słońce im zawsze młodym światłem świeci, Smutek ani miecz nie obrażą zgoła Pogodnych oblicz, a krew nie zeszpeci Czoła natury ni tych ludzi czoła. W swobodnych gajach żyli, twory wolne, Świeże jak potok albo kwiaty polne. LXVI Smukły wzrost, silne ramię, noga chyża, Wywyższały ich nad karłów natury. Swobodna dusza, zawsze jędrna, świeża, Bo dom ich — lasy dziewicze i góry. Nigdy duch nie mdlał widząc, że się zbliża Choćby śmierć; z małpiej wyzuci natury Wielkiego świata, prości, lecz nie dzicy, Celnie, niezdarnie strzelali z rusznicy. LXVII W nocy mają sen, a praca w dzień biały, Za przewodniczkę wesołość ich wodzi. Nie są w zbyt wielkiej liczbie ni zbyt małej, Więc się zepsucie między nich jak złodziej Nie wsliźnie ani spoczynek zgnuśniały Z przepychu łowcom obcego nie zrodzi. Błogich — ale nie próżniaczych wywczasów Zażywa szczęsna gmina w państwie lasów, XVIII Pośród natury niejarzmionej, żyznej. Cywilizacjo! Jakież z ciebie zyski? I ze społeczeństw wielkich? Byt zgnilizny Pełen, głód, wojna, despotów uciski, Żądza wyższości, bat ojca ojczyzny, Żołdak kradnący biednym strawę z miski, Sceny z alkowy sześćdziesięcioletniej Pani… nimi się zwycięstwo uświetni. — LXIX Do miasta wkroczył wśród gorących deszczy Pierwszy batalion, potem drugi, trzeci; Bagnet o szalblę dzwoni, ogień trzeszczy Na dachach, matki jęczą, małych dzieci Stadko do nieba o ratunek wrzeszczy, Kłęby siarkowych dymów jak zamieci Śnieżnej wgryzają się w oczy — zawzięty Turek nie chce zdać ojcowizny świętej. LXX Kutuzów, ten sam, który (prawda, wsparty Lodem i śniegiem) wypędzi Francuzów I zapisze się sławnie w dziejów karty, Teraz sam w bitwie nabawił się guzów. Jowialny był to człowiek, stroił żarty Nawet śród bitwy — serdeczny Kutuzów! Śmiał się, chociaż śmierć nieraz widział z bliska; Na Kutuzowa teraz przyszła kreska… LXXI Pierwszy zeskoczył do głębokiej fosy, Tuż za nim skaczą sotnie grenadiera; Padają ludzie w grząską krew jak kłosy, On osobiście na szaniec się wdziera, Lecz tu kres szczęścia naznaczyły losy (Między innymi stratę Ribeaupierra Miano opłakać), bo Turcy, po społu Przypadłszy, wszystkich zepchnęli do dołu. LXXII Gdyby nie błędne kozaków oddziały, Co tam wysiadły zniesione wzburzoną Falą i w wielkim skłopotaniu stały Nie wypełniwszy, co im polecono, I zaszły wreszcie, gdy już był dzień biały, Ku miejscu, co się im zdawało broną, Wielki Kutuzów nie byłby na świecie, Padłby, gdzie padły wojsk jego dwie trzecie. LXXIII Owa więc garstka na mury się wdarła, I mimochodem zdobywszy baterią, Gdy w Kutuzowie już nadzieja marła, Gdy zaczął myśleć raz pierwszy „na serio”, Wrota mu „Kilią” nazwane otwarła I zakończyła biedaków mizerią. Ci, stojąc dotąd w grzęzawie po kosty, Jęli iść naprzód przez ciał żywych mosty. LXXIV Dońcy lub jeśli wolicie: kozaki (Po obu nazwach czytelnicy trafią Do sensu; nie ma w tym ważności takiej, Gdy politykę znam i geografią), Dońcy, nawykli do swojej kulbaki, Nie obeznani za to z topografią Twierdz, poszli jednak naprzód po ukazu Wodza i wszyscy zginęli od razu. LXXV Kolumna, chociaż Turek plwał ołowiem I stalą dział i rusznic, weszła na wał, — Myśląc, że wyjdzie stamtąd z całym zdrowiem — I łupem, bo już Turek się oddawał. Ale się srodze zawiodła, albowiem Pokazało się, że Turek udawał I wpuścił ową kolumnę w głąb szańca, A potem zagrał psom giaurom do tańca. LXXVI Gdy ich tak wzięta „z mańki” (co niezmiernie Przykre jest dla wojsk i pewnych biskupów). Przede dniem wszyscy zginęli mizernie, Nie doczekawszy zwycięstwa i łupów, Zmarli bez jęków, drgań, a jeszcze wiernie Po śmierci służąc, most pokładli z trupów; Po nich z połockim swoim batalionem Przeszedł Jezuskoj marszem wytężonym. LXXVII Ten dzielny człowiek nasiekł mięsa wiele Swoim pałaszem, lecz go nie mógł spożyć, Bo go wtem jakiś Turek trupem ściele, Na żaden sposób nie chcąc broni złożyć. Wały zdobyte. Kwestią w krwawym dziele Jest, która strona ma triumfu *dożyć*… Każda piędź wzięta walką i rozpaczą, Bo ci prą naprzód, ci puścić nie raczą. LXXVIII — Padło też wiele innych batalionów. Tu kronikarza zdanie zacytuję: Nie trzeba dawać za wiele patronów Pułkowi, co się do szturmu gotuje, Bo gdy wypada biec i użyć szponów Bagnetu, on się wtedy rezerwuje, I o swe cenne życie zbyt się bojąc, Strzela w poważnej odległości stojąc. — LXXIX Brygada pod dowództwem generała Meknopa (który padł przeszyty strzały Kilku, gdy pomoc mu nie nadbiegała) Poszła z innymi odważnie na wały, Kędy bateria kartaczami plwała. Opór Turczynów był arcywspaniały, Mimo to wzięto bastion, choć go bronił Seraskier, co się już na nogach słonił. LXXX Don Juan, Johnson oraz inni młodzi Ofiarowali mu pokój zaszczytny, Lecz seraskierom zdać broń — nie uchodzi, Przynajmniej nie zda jej Turek tak bitny. Zginął, ojczyzny patron i dobrodziej, Męczennik wojny hardy i ambitny. Anglik oficer, co się nań zamierzył, By go wziąć żywcem, upadł i — już nie żył. LXXXI Bowiem seraskier, tak butnie wezwany, W odpowiedź w łeb mu z pistoletu pali.. Zaraz i inni jęli na przemiany Przelewać bigos z ołowiu i stali, Środek leczniczy bardzo zalecany Na niedokrwistość. Nikt się nie ocali. Turków trzysta set na ziemi leżało, Seraskier dostał pchnięć szesnaście w ciało. LXXXII Gród zdobywany tylko krok za krokiem; Śmierć już pijana krwią, a jeszcze wszędzie Wre bój, ostatnim serce drga podskokiem W piersi tych, którym wkrótce bić nie będzie. Wojna napasła się skonów widokiem, Naturze zdaje zagłady narzędzie; Z gorących kałuż wstają widma zbrodni Jak z Nilu, kiedy słońce go zapłodni. LXXXIII Ruski oficer, kiedy szedł — a lśnił się Krwią — po umarłych, poczuł się za piętę Nagle złapany zębem, co mu wbił się, Jak kielce węża ostre i zawzięte. Próżno klął, szarpał, broczył, z bólu wił się, Wył jak wilk w paści złapan na przynętę, Ząb przejął mięso, dzierżąc z całej mocy Z rozkoszną chucią jak bajeczni smocy. LXXXIV Umierający Turek, gdy na głowę Wróg mu nastąpił, rozwarł zęby chciwie I zwarłszy, w ścięgno zatopił je owe, Które zwie stary poeta — właściwie Nowy anatom — ścięgno Achillowe, I nie popuścił łupu, póki żywie; A nawet mówią (jeśli prawda), że kły Jeszcze odcięty łeb za nogą wlekły. LXXXV Bądź co bądź, faktem jest, że wojak tęgi Na całe życie był napiętnowany, Bo Turek wbił kły w ciało jak obcęgi I posłał wroga między weterany. Nie mógł wyleczyć go chirurg, choć dzięgi Brał grube; większej przeto wart nagany Niż głowa, co choć od karku odcięta, Troskliwie swego trzymała pacjenta. LXXXVI Mówię, jak było. Prawdziwy poeta Kłamstwa nie znosi ani stawia na nim Gmachów; nie jest to sztuka i zaleta Zrobić poezję myśli rozkiełzaniem Wolniejszą niźli proza. Chyba że ta Fikcja ma zwać się: poetyzowaniem, Tym smakołykiem, na którym wieszcz łowi Jako na wędę dusze szatanowi. LXXXVII Gród został wzięty, ale nie poddany. — Ni jeden Turek nie zawołał: „Łaski!” Choć krew płynęła jak Dunaj wezbrany, Choć mu nad głową migotały szaszki, Stał nieugięty i niezastrachany. Próżno powietrze napełniają wrzaski Zwycięzcy; z jękiem ginących obrońców Jęk słychać jegrów, grenadierów, dońców. LXXXVIII Bagnet żga, szabla uwija się krzywa, Życiem człowieka szafując rozrzutnie; Jak kiedy jesień czerwone pozrywa Liście, nagi las przegina się smutnie I jęczy — tak ta twierdza nieszczęśliwa, Kiedy straciła synów, dawniej butnie Wznosząca czoło, padła z żalem wdowy I matki niby dąb pięciowiekowy. LXXXIX Bardzo to smutne dzieje, lecz nie w porem Się wybrał wszystko spisać w jednym tomie. Nasz świat szeroki jest bogatym zbiorem: Dobrego, złego, najgorszego, co mnie Melancholicznym napełnia humorem. — W jeden ton brząkać nudzi i renomie Poety szkodzi. Ale cóż ja winien, Że krew, krew płynie z ulic, z wałów, z rynien. XC „Orzeźwiającą jest rosą” śród owych Zbrodni dobry czyn — jak brzmi frazes modny Naszych dni słodkich, skromnych, judaszowych, Mdłych jak lukrecja albo piernik miodny. Niechże ochłodzi mój rym od działowych Ogniów rozgrzany i niech tryśnie chłodny Strumień na bitwę i jej błogie skutki; Bez niej poemat mój byłby przykrótki. XCI U wziętej baszty śród setek żołnierzy Krwawi stos kobiet, które tam zakłuli Zdobywcy; chciały schronić się do wieży I wpadły pod miecz. Oko się rozczuli Na taki widok. Piękne jak maj świeży Dziesięcioletnie dziewczę z lękiem tuli Pierś dygocącą do nich i twarz kryje Na łonie matki swej, co już nie żyje. XCII Z błyszczącym okiem i błyszczącą bronią Dwaj dońcy biedną zgonili dziewczynę, Przy nich się dzikie Syberii zapłonią Bestie ze wstydu; by też odrobinę Mieli litości! Wilcy nie tak gonią Trwożliwe jagnię. — A komuż tu winę przypisać? Ludzkiej naturze czy królom, Co zostawiają litość błędnym kulom? XCIII Nad małą główką szable migotały, Włosy się wzbiły dębem w tej katuszy, Twarz skryła między umarłymi ciały, Gdy Juan przybiegł, spojrzał, zadrżał w duszy… Zmilczę, co wyrzekł, aby nie struchlały Przypadkiem dobrze wychowane uszy; Lecz im na karki spadł z siłą obucha, Jedyna mowa, jakiej kozak słucha. XCIV Tego ciął w biodro, a temu rozszczepił Kark; wyciem swoją opiewali szkodę, Szli do chirurga, aby im zalepił Szczerby, należną dzikości nagrodę. Juana zapał na chwilę oślepił, Lecz sytuację pojął wnet i młode Dziewczę ze stosu trupów podjął grzecznie — O mało, że w nim nie zasnęła wiecznie. XCV Strach jej krew zziębił, a na marmurowej Twarzy strużka krwi świadczyła, jak losu, Który się zwalił na drogie jej głowy, Była też bliska. Odrzut tego ciosu, Co zabił matkę, w wianek purpurowy Ubrał jej czoło, śród trupów pokosu Związek ostatni. Tak śmierci wyrwana, Zwróciła duże oczy na Juana. XCVI Gdy zamienili ze sobą spojrzenia, W jego się oku pięknym ujawniły: Spółczucie, rozkosz, radość z ocalenia, A przy tym wszystkim trwoga o los miłej Branki, co jeszcze dziecinnego drżenia Nie mogła stłumić; oczy jej świeciły I wyglądała twarzyczka zemdlona, Jak z alabastru waza oświecona. XCVII Biegł też Jan Johnson. Już nie powiem „Janek”, Bo by to było zbyt gminne nazwanie W majestatyczny ów, ponury ranek, Gdy całe pułki szły na rozstrzelanie. Wiódł sotnie z sobą — Bellony kochanek — I wołał z dala: „Juanie, Juanie! Trzymaj się, bracie. Bij, a dobrze wymierz, Przysięgam, że nas nie minie Włodzimierz. XCVIII Seraskier zbity na łeb; twierdza nasza; Kamienny bastion tylko się nie wali; Na piramidzie trupów siedzi Pasza I ze spokojną flegmą fajkę pali, Choć wkoło kule padają jak kasza. Turcy już dużo naszych wystrzelali; Wkoło bateryj trupy, a wciąż puszki Biją i ludzi strącają jak gruszki. XCIX Chodź żywo za mną”. — Don Juan odpowie: „Muszę się dzieckiem tym zaopiekować; Wiedz, że tak o nie dbam, jak o swe zdrowie. Ale ją w miejsce bezpieczne przeprowadź, To pójdę”. — John się poskrobał po głowie, Podszedł i jął się scenie przypatrować. „Biedna dziewczyna! — rzekł. — Trzeba w istocie Pomóc jej, ale jak? jestem w kłopocie”. C Na to rzekł Juan: „W jakim bądź sposobie Muszę ocalić to dziewczątko ładne. Życzę jej zdrowia dłuższego niż tobie I sobie.” Rzekł Jan: „Nie ręczę za żadne, Ale przynajmniej zacnie legniesz w grobie”. Rzekł Juan: „Co tam! Padnę czy nie padnę, Wezmę to dziecko; gdy nie ma macierzy Ani rodzica, więc do mnie należy”. CI Rzekł Johnson: „Chodźmy, chodźmy, czas ucieka. Nie przeczę — bardzo ładna jest ta mała; Te oczy! Wybierz: tam zwycięstwo czeka, Tutaj czyn zacny; tu litość, tam chwała. Czy słyszysz wrzawę, jak huczy z daleka? Nie ma wymówki; zważ: pogromca *działa*… Zostałbym z tobą — ale, mój Juanie, Gdy wezmą wszystko, cóż nam pozostanie?” CII Nieporuszony stał Juan — a że go Johnson polubił, choć w niedługim czasie, Żołnierzy kilku wziął z oddziału swego, Co nie zdradzali żyłki, swojej rasie Właściwej. każąc: Jeśli się co złego Dziewczęciu stanie, rozstrzela; a zasię Jeżeli całą przywiodą i zdrową, Pięćdziesiąt rubli da — czestnoje słowo. CIII Poza tym wszystkich łupów część godziwą W tejże proporcji, co inni dostaną. Tedy się Juan zgodził na to żniwo Iść, choć im co krok ludzi zabijano Z armat, na co nikt nie zważał — nie dziwo. Nadzieją zysku już mieli rozgrzaną Głowę, a dziś się dzieje, jak się działo: Jednego żołdu rycerzom za mało. CIV Oto zwycięstwo! Oto ten, co z chwalbą Najdoskonalszym zwie się bożym tworem. Bóg go dziś pewnie zwie inaczej, żal bo Mu, że się takim stał potworem… Lecz do powieści: Tatarski chan albo Sułtan — tak go tu nazywam z autorem, Którego dobrą prozę mój rym kiepski Oddaje — nie chciał się zdać, człowiek łebski. CV Z nim pięciu synów. — Ma tę poligamia Wyższość, że wolno jej zuchów napłodzić; Nie dba o kodeks, jak u nas bigamia. Nie mógł się z myślą porażki pogodzić, Póki w nim żyła odwaga. Nie mam ja Chęci Achillów, Hektorów wywodzić Na plac, lecz cnego, starego człowieka, Co z dziećmi miasta broniąc, na śmierć czeka. CVI Wziąć go to sztuka. — Rycerska odwaga, Gdy bohaterstwo widzi uciśnione, To je ocalić pragnie i pomaga. Żołnierz — stworzenie z półboga złożone, Z półzwierza: raz jak morze, gdy je smaga Burza, zły, to znów cichy. Dąb koronę Nawet pochyla, gdy go wiatr poruszy, Litość w najdzikszej odzywa się duszy. CVII Stary chan nie chciał być wzięty. Ze wzgardą Warunki wszystkie odrzucał i szczerze Siekł chrześcijańskie mięso, stojąc twardo; Jak niegdyś szwedzki król Karol w Benderze. Synowie także stawiali się hardo, Więc się w żołnierstwie znów zbudziło zwierzę I miłosierna ustała cierpliwość. Ta cnota wielką posiada drażliwość. CVIII Ni na Juana i Johnsona baczy, Co go językiem Wschodu najkwiecistszym Proszą, aby się zachował inaczej, Bo ich przymusi, że z sercem najczystszym Zabiją dzisiaj człowieka w rozpaczy. On ciął, jakby był teologii mistrzem, Zachęcał swoich i ręką, i mową, Niby woźnica szkapę nałogową. CIX Nawet śród walki jednym zamachnieniem Lekko Johnsona drasnął i Juana. Więc — jeden z klątwą, a drugi z westchnieniem, Widząc szał, który ogarnął sułtana, Podnieśli szable i całym brzemieniem Roty na tego upartego pana Oraz na jego chłopaki ogniste Lunęli jak deszcz na pole piaszczyste, CX Co zwilża i schnie. Nareszcie przykryła Śmierć oczy wszystkim. Jeden syn od kuli Padł, szabla piersi drugiemu przebiła. Najładniejszego bagnetem zakłuli, Piąty, którego niewierna zrodziła I był ułomny, więc nań w domu szczuli, Gardząc biedakiem, tu jednak uronił Życie dla ojca, który się zań płonił. CXI Najstarszy — Tatar z duszy i wejrzenia, Wróg Nazarenów, tak srogi z natury, Że go mógł prorok użyć do krzewienia Wiary — nie marzył jak o pięknych huri, Co ścielą łoże temu, który zmienia Ziemię dla raju; a tak owe córy Edenu umią wabić, że dokażą Wszystkiego swoją urodziwą twarzą. CXII Na co młodego pożądały chana W raju — zgadywać nie śmiem, piękne panie. Wolą podobno krzepkiego młodziana Niż suchych starców o zwiędłym kolanie, Dlatego gdy po nocnej bitwie z rana Pójdziesz oglądać trupy na majdanie, Ujrzysz: na kilku leciwych żołnierzy Wiele tysięcy młodych chłopców leży. CXIII Huri jest panną bardzo samolubną I często żonom młodych mężów kradnie, Nim w dniu wesela kwiatu szczęścia skubną; Innych, gdy księżyc ich już z tuszy spadnie, Innych w dwudziestą rocznicę poślubną, Gdy do wolności westchną — co nieładnie. Owóż: hurysa, lubiąca łakotki, Chce pierwsza zerwać z drzewa owoc słodki. CXIV Więc z hurysami w głowie syn Nogaju, Posiadacz czworga niewiast jak maliny, Żwawo na boski ślub śpieszył do raju. — Choć nasza wiara z tego stroi drwiny, Powiem, że właśnie huri w owym kraju Taką walk żądzę wpajają w Turczyny, Jak gdyby rzeczą nie było powszednią, Że nie ma siedmiu nieb, lecz spólne jedno. CXV W cudnym widzeniu wzrok mu się zamroczył; Kiedy bagnetem ugodzony ginął, Zawołał jeszcze: „Ałłah”, i już zoczył Raj, jak się z mglistych swych zasłon odwinął I jednostajnej wieczności otoczył Blaskiem bez końca. On w tę jasność wpłynął, Z prorokiem, huri, świętymi się złączył W jeden rozkoszny chór i drgnął, i skończył. CXVI Ale oblicze mu się słodko śmieje. — Dawno zapomniał hurys chan sędziwy; W synach miał rozkosz swoję i nadzieję, Bo rośli wokół niego jak oliwy. Więc gdy obaczył, że i ten się chwieje I jak podcięty dąb pada nieżywy, Struchlał i zwrócił wzrok i twarzy bladość Na swoją pierwszą i ostatnią radość. CXVII Gdy szablę spuścił, wciąż jeszcze gotowi Byli żołnierze, widząc, jaki grał się Dramat, mieć litość, jeśli pardon powie, Nie „precz”, jak przedtem. Ale Turek zdał się Nic nie spostrzegać i serce starcowi Biło i dotąd niewzruszony — chwiał się, Oczyma liczył martwych dzieci zwłoki, Aż poznał, że jest sam jak świat szeroki… CXVIII Wziął go przelotny strach, nagle poskoczył Śmiało jak młodzik spragniony wawrzynów, A nieostrożnie jak motyl, gdy zoczył Świecy zdradny blask — lufy karabinów Porwał i w piersi całą mocą wtłoczył Bagnety, które mu zabiły synów; Spojrzał na swoich gromadkę kochaną I wytchnął życie jedną wielką raną. CXIX I dziw powiedzieć, że ta znieczulona Rota, co nie dba o płeć ani o wiek, Widząc, jak leżąc pośród dzieci kona Ten stary, bronią ich przebity człowiek, Stała przejęta grozą, zawstydzona; A chociaż łzami nie zwilżyli powiek Ni oczu krwawych sczernionych płomieniem, Uszanowali tę chwilę milczeniem. — CXX Jeden się jeszcze bastion nie poczytał Za zwyciężony; tam spokojny pasza Raz po raz ogniem napastników witał I kazał swoim nie szczędzić pałasza. Nareszcie zstąpił do armat i pytał: „Co słychać? Czy już wzięta twierdza nasza?” Gdy powiedziano: tak, do Rosjan agę Słał, że się podda, i dawną powagę CXXI Przybrał, a zanim wrócą, pod tę chwilę Siedzi śród ruin i ogniem się poi Ssanego z szyi wężowej nargile… — Podobnej sceny nie widziano w Troi! — W marsowy spokój twarz przystroił mile, Filozof, brodę głaszcze i ze swojej Fajki wypuszcza krągłe dymu sztuki, Jakby trzy życia miał, z trzema buńczuki. CXXII Izmaił wzięty. Choćby się chciał dalej Bronić, to jakaż w wyniku różnica? Opór odważnych twierdzy nie ocali. Izmaił wzięty. Srebrny sierp księżyca Upadł, na wieży już krzyż zatykali Krwawy — nie zbawczą krwią. Parność przesyca Powietrze. Łuny czerwonej szeroki Blask się odbija w jeziorze posoki. CXXIII Wszystko, przed czym się myśl szlachetnych wzdrygnie, Czym się bydlęcy człowiek kiedy skalał, Co się czytało lub śniło w malignie, Co by mógł zdziałać czart, gdyby oszalał, Czego najśmielsze pióro nie doścignie, Wszystko złe, którym szatan piekło zalał, Wszystek grzech, którym człowiek świat bezcześci, W tym jednym miejscu, w jednym dniu się zmieści. CXXIV Że gdzieś zaświta uczucie, a wreszcie Żal, litość, z krwawych więzów się wywinie Szlachetne serce; przepuści niewieście Albo starcowi lub małej dziecinie, Cóż to stanowi w zrujnowanym mieście, Gdzie tysiąc węzłów krwi i serca ginie? Patrz, lwie paryski, londyński bankierze, Co wojna niesie twym nudom w ofierze! CXXV Kiedy przeglądasz gazeciarskie szmatki, Nie wiesz, wiele się nieszczęść składa na nie. Pomyśl, że chodzą po świecie wypadki: Może też na cię wojna niespodzianie Spaść — a tymczasem Castlereagh, podatki, Długi niechaj ci zastąpią kazanie, Czytaj w swym sercu i głodnych Erynu Karm Wellingtona liściami wawrzynu. CXXVI Lecz lud, co chce stać w wielkich ludów rzędzie, Kraj kocha, gardzi rewoltą przebrzydłą, Ma ideały, jakich nie pozbędzie. Muzo, weźmij ich na polotne skrzydło, Choć spustoszenia szarańcza obsiędzie Łany. Do plonów lgnąc, głodu straszydło Nie wniesie smutku na stół ojca ludów: Eryn mrze, Jerzy waży dziesięć pudów. — CXXVII Tak to upadła świetność Izmaiła, Potrzeba i mnie, abym skrzydła zwinął. Toń rzeki łunę pożarów odbiła, Krwią purpurową modry Dunaj spłynął. Tu, ówdzie jeszcze dzika tłuszcza wyła Śród jęków, lecz huk armat słabnął, ginął. Kilkuset żyło z czterdziestu tysięcy Obrońców; reszta nie jęczała więcej. CXXVIII A tu pochwalić muszę w jednym względzie Zachowanie się rosyjskich żołnierzy; Cnotę, która dziś nader cenna wszędzie, Uznania kilka słów jej się należy. Rzecz delikatna — i rym takim będzie… Czy to chłód zimy, a lekkość odzieży, Niewczasy, lichość strawy… coś się stało: Wściągliwi, gwałtu zadawali mało. CXXIX Nasiekli dużo, kradli i palili, Tu, owdzie wypadł także czyn drażliwej Natury, lecz się wybryków chronili, Do jakich skłonny Francuz bardzo żywy, Gdy weźmie miasto. Nie widzę w tej chwili Przyczyny — litość chyba lub dotkliwy Mróz. Padło zatem ofiarą czterysta Panien, a reszta pozostała czysta. CXXX Omyłki też się zdarzały w ciemnicy, Z braku latarni lub delikatnego Gustu; w grubej mgle trudno dojść różnicy Wieku — a zresztą nie trzeba i tego: Z pośpiechu błądzi się nawet przy świecy, Co ma cnotliwą czystość strzec od złego, Ogółem panien sześć, każda o sześci Dziesiąt lat, zbyło swej dziewiczej cześci. CXXXI Lecz panująca była wstrzemięźliwość; Więc wywołało to rozczarowanie Dam, które czuły jakąś kłopotliwość, Jakiś niedosyt życia w wolnym stanie, I już gotowe były mieć cierpliwość, Gdyby Bóg raczył zesłać pokaranie. W gruncie z niknącą wstydliwością czuły, Że najlepszy ślub — sabiński, bez stuły. CXXXII Słyszano także pomruki w gromadce, Wdów jeszcze krzepkich, co się kryły w cienie (Niestare wdowy są jak ptaki w klatce): „Kiedyż, u licha, zacznie się gwałcenie?…” Lecz śród rabunku i rzezi, jak w jatce, Cielesna rozkosz jest w niewielkiej cenie. Więc czy uciekły przed zniewagą — sądzę, Że… że uciekły; może jednak błądzę. CXXXIII Zwycięzcą został na placu Suwarów, Godny następca Dżengów i Timura. Ledwie ucichły działa, a pożarów Na dachach moszej zakwitła purpura, Pisał do wielkiej następczyni carów Depeszę jednym pociągnięciem pióra: „Bogu, carycy sława. Razem, święty Boże, imiona te!…) Izmaił wzięty”. CXXXIV Wyrazy nie mniej groźne jak płomienny Napis ów, który Daniel odcyfrował: Mane i Tekel, zniszczeniem brzemienny. — Broń Boże, abym tu kaznodziejował. Co czytał Daniel, to był rozkaz dzienny Pana; a prorok z grozą nie żartował I kłamstw nie zmyślał. Lecz ten najswobodniej Składał rym — drugi Nero przy pochodni CXXXV Ogniów, pieśń z natchnień wojennej ekstazy. Dziś jej nie śpiewa nikt, lecz zapomnianą Nie będzie, bo ja, ja nauczę głazy, Jak mają walczyć przeciwko tyranom. Niech świat wie, czyśmy nie mieli odrazy Do tronów; tę pieśń przyszłym ziemi panom Przekażę; niech się dowiedzą, co przebył Ten nasz glob, kiedy jeszcze wolny nie był. CXXXVI Nie nam dzień wielki. Wy go dożyjecie; Ale że w waszym wieku doskonałym Nikt nie uwierzy, że było na świecie Tyle zła, więc wam na dowód spisałem. Oby w niepamięć wpadło! Gdy stulecie Wasze przeczyta, niechaj tym zdziczałym Pogardę rzuci, jak dzikim plemionom, Co się malują — lecz nie krwią czerwoną. CXXXVII Gdy wam ktoś będzie prawił o wielkości Tronu i tego, co go sobą zdobił, Spojrzycie, jak my na mamuta kości, Dziwiąc się, co twór taki w świecie robił; Spojrzycie, jak my na pozostałości Egiptu, który hieroglify żłobił Na piramidach, i pytać będziecie: Do czego służył taki sprzęt na świecie?… CXXXVIII Słuchaczu miły! Wypełniłem swoje, Przynajmniej to, com przyrzekł w pierwszej pieśni. Miałeś miłości, podróże i boje; Spisałem wszystko, a z epickiej cieśni Nie wychodziłem, bo o prawdę stoję, Toteż nie zmyślam jak moi rówieśni I poprzednicy. Nieuczenie graję, Czasem Apollo bandurkę mi daje, CXXXIX Na której brząkam, śmieję się i płaczę. — Co się w przyszłości z bohaterem stanie Tej wierszowanej zagadki, słuchacze Wnet się dowiedzą. Teraz rozigranie Szału uciszę, ukoję kartacze Na gruzach miasta, bo mam oto w planie Zrobić Juana oddawcą depeszy Wodza, którą się Petersburg ucieszy. CXL Polecono mu zaszczytne zadanie, Okazał bowiem odwagę i litość; Ostatnią lubią nawet chrześcijanie, Kiedy złożyli piekłu należytość Złości. — Prócz tego otrzyma uznanie Za kawalerską swą pieczołowitość, W czym mu się większa nagroda zawiera. Niż w zasługowym krzyżu Władymira. CXLI Sierotka poszła w świcie protektora; To był dziś jej dom, ojczyzna, rodzina; Jej drodzy, tak jak familia Hektora, Zginęli w szturmie. Dzisiaj już ruina Tam, gdzie ojcowski jej dworzec stał wczora Z meczetu nigdy już śpiew muezina Nie zabrzmi… — Juan łez kilka uronił, Przysiągł pilnować córki — i pogonił. Pieśń dziewiąta I O Wellingtonie — albo „Villaintonie”! Sława z dwu imion śpieszy wianek spleść ci. Francuz nie zdzierżał mierzyć się na bronie, Lecz kalamburem umiał wielkość zgnieść ci. On wesół — nawet gdy mu nóż tkwi w łonie… Pobierasz pensję i doznajesz cześci, Od wielu wprawdzie nieposzanowanej… — Ludzkość nie uzna sławy, zawołanej. II Pono z Kinnairdem w sprawie Marineta Podleś się obszedł; lecz nie chcę w plugactwie Grzebać — gdzieś wyżej leży moja meta.. Toć nie ozdobi grobowca w opactwie Westminstru; inne znam jeszcze sekreta, Dobre dla plotek herbacianych w bractwie Kumoszek; *wiek* twój wnet już będzie zerem, Lecz *sława* młodym jeszcze bohaterem. III Żyjesz w Brytanii sercu (i szkatule); Cała Europa śpieszy ci dziękować, Że kulasowi naprawiłeś kule Legitymizmu, gdy zaczął szwankować. Francuz, Holender, Hiszpan patrzy czule, Jak umiesz pięknie trony „restaurować”. Twoim Waterloo cały świat się krzepi. — Oby pochlebcy wierszowali lepiej! IV Jesteś „najlepszy z podrzynaczy”… Nie łaj! — Wyraz stosowny i z Szekspira wzięty, Wojna — to koncerz i pada na przełaj Cnocie, chyba że broni sprawy świętej, Chcesz-li być sławny ze szlachetnych dzieł… Aj! Świat to oceni, nie świata regenty. Pragnąłbym wiedzieć, kto prócz ciebie i twej Szajki zysk odniósł z Waterloowej bitwy?… V Pochlebstw nie gadam. Już cię jak indyka Spasiono nimi; lubisz je — nie dziwo, Czy żywot w ciągłej rzezi się zamyka, Temu się sprzykrzy ludzkich ciał mięsiwo, I chętniej ody niż satyry łyka. Chcesz być wielbiony za każdą szczęśliwą Omyłkę! „Zbawco ludów” — niezbawionych; „Swobodzicielu” — nieoswobodzonych! VI Skończyłem. — Idźże jeść ze złotej miski, Którą cię cesarz brazylijski darzy, A bądź litośny i porzuć ogryzki Szyldwachom, co u bram stoją na straży, Głodni — bili się — lecz nie dla nich zyski; Na głód podobno lud się także skarży… Słuszna, abyś miał swoją część, nie przeczę, Lecz narodowi daj trochę… człowiecze! VII Ganić cię nie chcę. Wyższy nad nagany Jest taki wielki mąż jak ty, mój Książę! A Cyncynnata czyn, co to Rzymiany Wodził, z historią naszą się nie wiąże, Lubisz kartofle — sercem im oddany Każdy Irlandczyk; lecz z różnicą tą, że Pięćset tysięcy dochodu z twych włości, O… zbyt za wiele. — Mówię to bez złości. VIII Wielcy się ludzie nigdy nie bogacą. Epaminondas Teby oswobodził, Zmarł, a nie było go pochować za co. Washingtonowi chór tylko nagrodził Naokół brzmiącej sławy. Sławny pracą Ekonomiczną też się nie wyrodził Pitt. Mądrą ministerialną głową Darmo zrujnował Anglię finansowo. IX Kto karygodniej chwilę stracił, zużyć Mogąc — nad ciebie i Napoleona? Twa szabla zdolna była trony zburzyć I już na wieki być błogosławiona, A tak, czym zwie ją świat? Mam ci powtórzyć? Dziś, gdy przycichła gromada spodlona, Idź, zajrzyj w głodem zniszczone dziedziny, Słuchaj, co mówi świat — i klnij wawrzyny! X Dziś, gdy pieśń moja dział odgłosem huczy, Trzeba mi prawdę otwartą wyjawić, Której cię żaden dziennik nie nauczy, A którą winna raz usłyszeć gawiedź, Co się krwią naszą i długami tuczy. Żołdu nie żądam, więc mi wolno prawić, Co chcę. Zdziałałeś wiele, choć sam mały. Przez karła zginął olbrzym — z nim świat cały. XI Śmierć się uśmiecha. Spojrzyj na te gnaty. Człowiek upatrzył w nich ową nieznaną Rzecz, co jak słońce w mrok pogrąża światy, Aby gdzie indziej nowe stworzyć rano; Ty płaczesz, ona zaś z każdej się straty Śmieje. Patrz na tę broń, którą kościaną Dłonią swą trzyma. Zgrozą włos się jeży, Kiedy tak zęby z ust bezwargich szczerzy. XII Jak to z wszystkiego drwi! A przecież była, Czym ty dziś jesteś. *Od ucha do ucha* Ust nie otwiera wprawdzie, bo straciła Uszu powłokę; równie też jest głucha, Ale się śmieje; bo kiedy mogiła Pozbawi tego drogiego kożucha, Zwanego skórą, jakiejkolwiek barwy, Zaraz się uśmiech zjawia — jak spod larwy. XIII Śmierć się więc śmieje. Smutne to jest śmianie, Ale już tak jest. — Czemuż się nie godzi Człek na doczesność, czemu nie przestanie Marzyć i w nicość bytu nie ugodzi Śmiechem? Wszakże byt, jak na oceanie Bańka, jest bańką na wieków powodzi, Co iskrę chłonie tak jak słońc ogromy, Lata jak chwile, światy jak atomy. XIV „Być — albo nie być? Oto mi pytanie” — Powiada Szekspir, co jest dzisiaj modny. Na Hefestiona mnie już dziś nie stanie, Nie jestem sławy abstrakcyjnej głodny. Wolę ja swoją strawność w skromnym stanie Niż cesarskiego raka. Choćbym płodny Był we zwycięstwa, przynoszące chwałę Lub wstyd, cóż po nich, gdy zdrowie nietrwałe? XV „O dura ilia messorum” — „O trzewa Wytrwałe żeńców”. — Wiersz, czerpan ze zdroju Mądrości, temu niech służy, co miewa Często niestrawność, następstwo rozstroju, Co to w wątrobę cały Styks przelewa. Majątek lorda wart chłopskiego znoju: Ten się dla chleba, ów dla złota trudzi, Lecz kto śpi smacznie, najszczęśliwszy z ludzi. XVI „Być albo nie być”. — Nim się na coś zgodzę, Co „być” oznacza, raczcie mi powiedzieć. Zbyt rozpuszczamy spekulacji wodze Myśląc, że *widzieć*, to jest *wszystko wiedzieć* Ja tam na żadną stronę nie przechodzę; Muszą się naprzód te kwestie zasiedzieć Nieustalone. Myślę czasem: życie Jest śmierć — nie sprawa płuc, jak rozumiecie. XVII „Que sais-je?” „Czy ja wiem?” To było Montaigne'a Najmilsze motto i akademików. Że niepewnymi są wszystkie wierzenia, Najoczywistszy ze wszystkich pewników. Zaiste wiele dla uspokojenia Duszy zdziałałaby pewność wyników Wiedzy. Lecz mało tak o przyrodzeniu Wiemy — iż wątpię o samym wątpieniu. XVIII Miło z Pirronem w rozigrania chwili Przepływać błędnej spekulacji szlaki, Lecz co, jeżeli łódka się przechyli?… Mędrcy, jak wiecie — nietęgie pływaki, Zresztą pływanie po bezdniach — wysili. Najlepiej przeto, jeśli byle jaki Pływak po piasku u brzegu się śliźnie I ładne muszle zbiera — na mieliźnie. XIX „Niebo nad każdym!” — Cassio tak powiada. Dosyć, módlmy się. Niech każdy pamięta Wybawić duszę, przeklętą pradziada Grzechem, co wtrącił ludzi i zwierzęta, Ptactwo, ryby w grób. „Ptak z dachu nie spada Bez Opatrzności”. Co winne ptaszęta, Ja nie wiem; może który siadł na drzewie, Z tego jabłko smakowało Ewie?… XX Bogowie wieczni! Co jest teogonia? Człecze śmiertelny! Co zwiesz filantropią? Światy zginione! Co jest kosmogonia? — Ktoś tam oskarżył mnie o mizantropią. Co owo słowo znaczy — bij mię w skroń — ja Nie wiem ani też zgadnę. Likantropią Jeszcze — pojmuję. Choć bez przekształcenia Człowiek się w wilka lada kiedy zmienia. XXI Jam się obchodził z ludźmi najżyczliwiej, Talk jak Melanchton albo Mojżesz, którzy Nie byli nigdy rozmyślnie złośliwi. A gdy krew żywą uczucie podburzy We mnie lub nerwy, to wnet pobłażliwiej Sądzę i gniew mój sam sobą się nuży, Przecz mizantropem mnie zwą? Chyba przez to, Że *mnie* nie cierpią, nie *ja ich*. — Lecz metą XXII Naszą miała być stolica. To moje Poema zda mi się dobre w strukturze I treści, lecz że jeszcze dziś oboje Niezrozumiane, szczęścia mu nie wróżę; Prawda odzyska z czasem prawa swoje I ukaże się w pysznej pozyturze, Zwycięska; ale nim zapory pękną, Sam poniewierkę jej czuję i piękno. XXIII Mój heros — a i wasz sądzę — z ukropów Walki pośpieszał ku bramie stołecznej Nieśmiertelnego Piotra gładkich chłopów. (Lud to nie tyle sprytny jak waleczny). Na kraj ów spada pochlebstwo ze stropów Nawet fernejskich i to mnie w serdeczny Pogrąża smutek. Jestem autokratą, Nie dzikim wprawdzie, lecz surowym za to. XXIV I będę rąbał słowem — gdy los zdarzy, Czynem — tych wszystkich, których spotkam w walce — Z prawdą. Najohydniejsi z adwersarzy Prawdy są u mnie tyrani i chwalce. Nie wiem, kto wygra; lecz chociażbym w twarzy Przyszłości czytał, to podnoszę palce Przysięgą: zawszem nienawidzić gotów, W jakim bądź kraju i czasie — despotów. XXV Bynajmniej nie chcę tym ludowi kadzić. Prócz mnie jest jeszcze niedowiarków wiele I demagogów, co wszystkie chcą zgładzić Dzwonnice, swoje stawiając na czele. Czy ich sceptycyzm ma piekłu sprowadzić Radość, jak w rzymskim głoszono kościele, Nie wiem. Ja czekam wyzwolenia świata Z wielkich ucisków ciemnoty i bata. XXVI Wynik stąd taki, że gdy nie należę Do żadnej partii, wszystkie zrażam. Co tam! Mogę przynajmniej mówić śmiało, szczerze Ni się jak marny proch z wiatrem nie miotam. Kto do wygrania nic nie ma, nie bierze Kości do ręki. Ja ludzi nie motam, Sam wolny; trzymam się też zawsze z dala Od ludzi z głosem służalczym szakala. XXVII Ta metafora stanie w lepszych rzędzie. Słyszałem kiedyś na Efezu strupie. Ich nocne wycie. Tak żołdactwo wszędzie W niskich usługach siły — węszy trupie Ścierwo, które pan, nie ono posiędzie. Jak bądź, szakale są jeszcze niegłupie Sługi lwów; większym przejmuje mię wstrętem Człowiek, pająków co jest intendentem. XXVIII Raz podnieść ramię, a ta sieć krzyżowa Pryśnie, zaś bez niej już jady i szpony Niezdolne szkodzić. Rozważ moje słowa, Ludu lub raczej ludy; czas stracony To śmierć, bo coraz szerzej siatkę snowa Krzyżak. Więc razem naprzód, do obrony! Dziś tylko pszczoła attycka i mucha Hiszpańska dźwięku trąb rokoszan słucha. — XXIX Don Juan w chwale, wyniesionej z ryku Armat i rusznic, odnosił depeszę, W której mówiono o krwi jak o mleku. Tam trupy leżą jak słoma na strzesze, Niby pokosy leżą — szyk na szyku. Ludy stoczyły bitwę ku uciesze Carowej; dla niej to był bój koguci — Jej kogut właśnie z triumfem powróci. XXX Juan gnał, zgięty we wnętrzu kibitki (Przeklęcie ciasny wózek bez resorów, Gorszy, niż nasze dzisiaj mają Żydki); Myślał o sławie, o przepychu dworów, Czynach swych śród krwi, w której brnął po łydki, Życzył, by koń miał, jak Pegaz, u szorów Skrzydła — przynajmniej by wóz miał siedzenie Mniej twarde i mniej stukał o kamienie. XXXI Z każdym podskokiem — a było ich dużo — W wylękłej branki patrzał oczu dwoje, Strapiony, że ją zamęczy podróżą Na podłych drogach, gdzie głazy, wyboje… Nie dziw: Natura ma nad nimi stróżą, Co kamieniarzem nie jest i ma swoje Drogi za dobre, swobodne dzierżawy Boga: pastwiska, lasy, rzeki, stawy. XXXII Czynszu nie płaci do niczyjej kasy I może zwać się: „bogiem naszej ery”, Wielkim dzierżawcą. Dziś mało z tej rasy Zostało; spadły państwowe papiery, Wielcy też spadli nisko… ciężkie czasy! Dzierżawcy z piekieł nie wyrwą Cerery: Jak Bonaparte legła… To przeraża, Nieprawdaż? — z owsem porównać cesarza! XXXIII Juan obracał wzrok na piękne dziecię, Które ocalił i zabrał w zdobyczy. — Wy, co posągi ludzką krwią lepicie, Jak na niestrawność chory rozbójniczy Nadir, co zniszczył Indie i by życie Mogoła w nędznej podtrzymać goryczy, Posłał mu kawy filiżankę — zdzierca! Sam pasł się krótko — zakłuł go morderca. XXXIV Wy, ty, on, ona, pomnijcie: kto drobne Życie ocalił, zwłaszcza takie śliczne, Zachowa o tym wspomnienie dogrobne, Milsze niż wstęgi i wawrzyny liczne, Z ludzkiego kału wzrosłe; chociaż zdobne Chwałą, chociaż je lutnie pindaryczne Wysławią, jeśli serce nie przydawa Harmonii, kocią muzyką jest sława. XXXV O ty, autorów stujęzycznych zgrajo! O wy, codziennych pism płatne pisarki, Których gadania nas pouczać mają! Wy, co twierdzicie, kupieni podarki Rządu, że długi nas nie zabijają, Albo też, dworskie wylizując garki, Podłym językiem szukacie dochodu, Pisząc o klęsce krajowego głodu! XXXVI O autorowie wielcy!… Cóż to chciałem Powiedzieć — ach, ach, zapomniałem w gniewie (Wada ta bywa i mędrców udziałem); Oto pragnąłem przygasić zarzewie Buntu w ojczyźnie, ale choć z zapałem Mówiłbym, głupi, co korzystne, nie wie; Więc to mnie jedno od żalu uchowa… Szkoda, bo rada była bardzo zdrowa. XXXVII Co tam! Znajdzie się jej kształt odkopany, Jak inne światów poprzednich wywłoki, Gdy nasz glob będzie zmarły, pogrzebany, Skruszony, zbity na obadwa boki I uprażony, i przenicowany, Tak jak każdy świat poprzedniej epoki, Co wstał z chaosu, wrócił do chaosu. — „I my doznamy podobnego losu” — XXXVIII Powiada Cuvier. Nowe pokolenia Obaczą z ruin wstający świat stary I jakieś, dobywające się z cienia, Mistyczne istot zaginionych mary, Jak te, które dziś tradycja wymienia, Olbrzymy, straszne Tytany, poczwary, Wysokie sto stóp, jeśli już nie milę, Mamuty, smoki, ptako-krokodyle. XXXIX Ach! Gdy się Jerzy IV z nich wyłoni! Jakże się ludzie będą dziwowali, Czym się zwierz taki duży żywił. Oni Sami naówczas będą bardzo mali. Za często rodząc, świat wreszcie poroni Karły — w tym stopniu pójdzie coraz dalej, Materia bowiem utraci na sile. — Człowiek robakiem jest w globów mogile. XL Te młode ludy, wygnane na nowo Z nowego raju, będą zagrożony Byt ręką bronić musiały i głową; Siać, żąć, mleć, pługi zaciągać i brony, Aż się znów sztuki wyrobią stopniowo, Zwłaszcza podatki i wojny. Jak ony Z dziwem na każdy patrzeć będą szczątek, W jakimś muzeum spleśniałych pamiątek. XLI W metafizykę popadam — źle będzie! „Czas wyszedł z karbów swoich”, a ja za nim. Nie hamuję się w dydaktycznym pędzie, Miast bawić — nudzę was moim gderaniem, Tworzę bezwiednie; myśl się z myśli przędzie, I to nazywam „poetyzowaniem”. Nie kalkuluję jak myślący zdrowo Ludzie, gdzie rzucić jaki zwrot lub słowo. XLII Błąkam się, myśli mimochodem łapię, Zrzędzę, gawędzę i tak czas się dłuży. Juan więc pędzi. Trójka koni chrapie, Po pustym stepie huczą na kształt burzy. Lecz nie chcę stawać przy każdym etapie; Mamy już tyle opisów podróży! Wyobraź sobie, że już jest w stolicy, Jedzie po śniegiem bielonej ulicy. XLIII Przedstaw go sobie w szkarłatnym mundurze, Z czarnym wyłogiem, z puszkiem białej kitki Na kapeluszu, dmącej się jak w burzę Żagiel; tak wchodzi w cesarskie przybytki. Spodnie z żółtego kaszmiru, papuże, W białą pończochę ustrojone łydki, Nie pomarszczoną, gładką jak śmietana — Jedwab podnosi wdzięk łydek młodziana. XLIV Z pirogiem w ręku, szpadką u goleni, Świetny młodością, sławą — a i krawca Sztuką (Brzydotę na piękność zamieni Cięciem swych nożyc ten kalectw naprawca; Natura wobec sztuki się rumieni. Szkoda, że sztuka skuwa jak oprawca W dyby). — Kto ujrzy mego bohatera, Pomyśli: Eros zmienion w kanoniera. XLV Przepaska bożka stała się krawatem, Ulotne skrzydła przeszły w epolety; Więc kołczan skurczył się w pochwę, a za tym Strzałki w miecz przeszły ostry jak lancety; Zdradny łuk stał się pirogiem rogatym, A on sam — prosto Eros; więc kobiety Mogły się zmylić; nawet Psyche skora Byłaby wziąć go błędnie za Amora. XLVI Słupieje z dziwu dwór, szepcą frajliny, *Ona* uśmiecha się; czoło fałduje Wielki faworyt (kto był tej godziny Tym dostojnikiem, gdyż wielu wstępuje, A potem spada ze stromej wyżyny, Odkąd carowa sama tron piastuje Piotrowy — nie wiem; każdy — chłop ogromny; Patagon przy nich to chudziaszek skromny). XLVII Juan, przeciwnie, był smukły i drobny, Zarost mu gładkiej twarzy nie ubierał; Lecz zdał się cały tak w siły zasobny, A zwłaszcza w oku tak się duch rozpierał, Że choć był tylko szczupły, a nadobny Jak Seraf, przez mdłe ciało mąż przezierał; Zresztą kobiety lubią w gachach zmiany. — Ostatni tylko co był pogrzebany… XLVIII Przeląkł się tedy Jermołów, Momonów I Zubów — resztę odsunę na stronę — Że w sercu, które na miłość milionów Wiernopoddańczych było otworzone, Znów płomień buchnął; myśl, co na kształt dzwonów Wstrząsnąć zdołała zaniepokojone Serce człowieka, który w borealnej Tej ziemi urząd dzierżył „oficjalny”. XLIX Chcecie-li wiedzieć, jaka się w tym słowie Dyplomatycznym treść tajemna mieści? Proście, niech markiz Londonderry powie Orację; z mowy, co jak liść szeleści Skłębiony, z dźwięków próżnych jak pustkowie, Których lud słucha, choć nie pojmie treści, Może wyłuska kto mądry niemądrą Łupinę i z niej marne wyjmie jądro… L Lecz sądzę, że się wytłumaczę gładko, Choć nie wykradnę głosu tej gadzinie, Sfinksowi, co to w słowach jest zagadką, Ale ją za to rozwiązuje w czynie, Poczwarze, co jest piramid sąsiadką, Rynnie, przez którą krew i woda płynie: Castlereaghowi. — Tu dla zmiany wplotę Krótką i bardzo lekką anegdotę: LI Angielska dama raz Włoszkę zagadnie, Jaki jest czynny obowiązek owej Istoty, co tak czule i przykładnie Koło zamężnej krąży białogłowy I cicisbeo zwie się i tak snadnie, Jako Pigmalion ożywiać gotowy Posągi. — Gdy tak przemówiła do niej, Włoszka odrzekła: „Zgadnąć nikt nie broni”. LII I ja zgadywać najmniej wam nie bronię, O pobłażliwe prosząc tłumaczenie Skwapliwych usług świadczonych koronie. Była to jedna z posad, wyższa w cenie, Niżeli w randze; zabiegali o nią Najwyżsi; toteż zaniepokojenie Zbudził młodzika atak do fortecy; Aż dotąd brał ją, kto miał tęższe plecy. LIII Juan, jak rzekłem, był chłopiec przystojny I wcale jeszcze nie stracił wyglądu Parysowego (mimo niespokojny Żywot, przygody i z morza, i z lądu), Co spowodował upadek dostojnej Troi, a potem utworzenie sądu Dla spraw małżeńskich. Rozwód, państwo moi, Jest taki stary jak wieżyce Troi. LIV A Katarzyna, pani wszystkolubna, Co po nielubym małżonku lubiła (Rzecz zdaniem niewiast delikatnych zgubna) Zwłaszcza gigantów — przecież w sercu kryła Czulsze uczucia; żywota jej chlubna Karta — to Łanskoj; łez po nim roniła Prawdziwych całe zdroje i cysterny, Jakkolwiek był zeń grenadyjer mierny. LV O teterrima causa wszystkiej belli, Bramo tajemna śmierci i żywota, W której tak zginiem, jak my się poczęli! — Warto obaczyć duszę, gdy się miota W twojej wieczystej, prześwieżej kąpieli… Jak człowiek upadł — nie wiem, bo niecnota Wąż zerwał jabłko z drzewa „wiadomości”. Dziś stałym trybem dzieje się najprościej. LVI Zwą cię „najgorszą wszech wojen przyczyną”, Ja cię najlepszą zwę. W wiecznej podróży Ludy wychodzą z ciebie, w tobie giną. Czemu cię nie ma wezwać człek, gdy burzy Miasta i światy, skoro ledwie miną, Ty znów napełniasz świat mały i duży. Bez ciebie wszystek ruch, jak zegar, stanie, Ty suchych lądów życia oceanie! LVII Carowa, która cała była wielką Treścią tych przyczyn wojny i przymierza (Miłość — jest wszystkich rzeczy rodzicielką), Ucieszyła się ujrzawszy rycerza Z takim błyszczącym okiem i szabelką. Wiktoria wiała jemu od pancerza, A kiedy ukląkł, to wpatrzona cała W dziwo, treść pisma zbadać zapomniała. LVIII Uprzytomniwszy, że jest cesarzową, Co nie niweczy natury niewieściej (Kobietą była w trzech czwartych), woskową Pieczęć rozdarła. Dwór szmerem szeleści. Dwór pojmie każdy ruch, spojrzenie, słowo; Aż im królewska pogoda obwieści Pokój na cały dzień. Twarz jej przytłusta, Lecz pańska; piękne oczy, wdzięczne usta. LIX Radość! — bo naprzód: spełnione zamysły, Gród wzięty, trupów tysięcy trzydzieści. Chwała i triumf na twarz jej wytrysły Jak słońce, kiedy ziemi dzień obwieści. Ambicja duszę nasyca przez zmysły Jak deszcz, gdy wargi puszcz spieczonych pieści Wilgocią — próżno! — Sahara wypije Chmurę, ambicja krwią swe ręce myje. LX Druga uciecha nosi milsze znamię: Śmieje się w myśli, że dzik wiersze pisze I w jednym krótkim, ciemnym epigramie Tysiące chowa jak w grobową niszę. A trzecia czysto kobieca, więc ta mnie Trochę ugłaska i krew ukołysze Wzburzoną na myśl, że król wojną szczuje Na ludzi, wódz żga, a potem błaznuje. LXI Dwie pierwsze zwykłą drogą przebieżały Z oczu na usta, i wnet się też oczy Całego dworu błogo roześmiały Jak zwiędłe kwiaty, kiedy je deszcz zmoczy, Aż gdy spojrzała na zwiastuna chwały, (A na młodzieńców nigdy się nie boczy, Widzi ich chętnie jak depesze świeże), Uśmiechnęła się; dwór uszyma strzyże. LXII Choć zbyt rozkwitła, pulchna i zażyła, Groźna, kiedy zła, za to w pokojowych Chwilach wspaniała postać, zwłaszcza miła Ciał wielbicielom dojrzałych, rasowych. Lecz taka, gdy raz komu powierzyła Kapitał, każe się z kupidynowych Weksli na termin sumiennie rachować, Nie pozwalając nigdy dyskontować. LXIII Chociaż w miłości folga — rzecz wygodna, Tu się obeszło bez folg i przestanków; Carowa była luba i łagodna, Dobra jak dla swych pasterka baranków. Gdy wartość pozna czyjąś, już mu miodna Ambrozja ciecze nieustannie z dzbanków Szczęścia; choć robi *wdowami* narody, Nie jest jej wstrętny sam *mąż*, zwłaszcza młody. LXIV Mężczyzna — dziwny to twór; białogłowa Jeszcze dziwniejszy. Jej głowa: powietrzna Trąba, a reszta: głęboka, wirowa Otchłań, zdradliwa, wabna, niebezpieczna. Dziewka, mężatka, matka albo wdowa, Zawszę ta sama — jak wiatr niestateczna, Inaczej pragnie, a inaczej działa; Rzecz zawsze nowa, choć tak przestarzała! LXV Och! Katarzyno, ach! (myślałem dwa dni Nad wykrzyknikiem, wreszcie uczuć wzdęcie Stworzyło och! ach!) Jak to trudno składni Dopatrzyć w myśli człowieczych odmęcie. Lecz twoje na trzy podzielić najskładniej: Najprzód cię bawi Izmaiłu wzięcie, Po drugie: dzielne rycerstwo cię cieszy, Po trzecie: piękny oddawca depeszy. LXVI Szekspir powiada, jak poseł Merkury Leciał ku „niebo całującej górze”. Podobny obraz mglił się w mózgu córy Książąt, gdy przed nią kląkł ten żak w purpurze. Ciężko jest wspinać się na Babie Góry, „Wspinanie” może odbić się na skórze, W tym szkopuł; jednak przy zdrowiu kwitnącym Każdy jest całus „niebo całującym”. LXVII On spojrzał w górę, a z góry carowa I rozkochali się; ona w tej twarzy, W tym wdzięku i w tym „czymś”. — Kupidynowa Czara z miejsca cię, jak ogień, rozparzy I rychlej po niej zawróci się głowa Niż po butelce najtęższych aliaży. Wiadomo: oczu rozkochanych dwoje Prócz łez wysuszą wszystkie życia zdroje. — LXVIII Jego też tknęła miłość; jeśli nie ta Wzniosła, to niemniej silna — miłość własna, Która powstaje, gdy jaka kobieta Wyższa: śpiewaczka, tancerka lub jasna Pani, nowego sezonu kometa, Raczy się zniżyć i choć chwilę nas na Szczęśliwców zmienia, dowodząc tym czynem, Że górujemy czymś nad prostym gminem. LXIX Juan był właśnie w tej szczęśliwej porze Życia, kiedy się nie żąda metryki Od dam, odważnie, jak Daniel w lwiej norze, Wystawia czoło zachciankom podwiki I chce się słońce swe w najbliższe morze Zatopić, aby żar ochłodzić dziki, Jak Febus, który co wieczora tonie W przesolonego Oceanu łonie. LXX Lecz Katarzyna (kłamać nie mam celu), Choć sangwiniczna, była z tych ziemianek, Których namiętna chuć nie jest bez wielu Powabów. Królem jest dla nich kochanek, Według jednego skrojony modelu Mąż, bez pierścionka i innych cacanek, Co najprzykrzejszą są przyprawą stadła. Słowem — owoce bez łupiny jadła. LXXI Dodaj wiek, w którym najmocniej igrają Żądze płci; oczy niebieskie czy szare. Ostatnie, jeśli duszą przeświecają, To najpiękniejsze oczy — na mą wiarę. Maria ze Szkocji, Napoleon dają Takiej piękności świadectwo i miarę. Co o Palladzie piszą tak szeroko, Kłamstwo; za mądra, by być „modrooką”. LXXII Pełność form, uśmiech i te powłóczyste Oczy, królewska słodycz, pańska mina, Intencje w jego wyborze snadź czyste, Boć rozroślejszych przekłada dziewczyna Nawet; te wdzięki jak owoc soczyste, Że się już więcej nad to nie wspomina, Każda z tych zalet, jeśli już na sumę Nie patrzał, mogły wzbić młodzika w dumę. LXXIII A mogły wzbić go. Miłość jest próżnością I samolubstwem w poczęciu i skonie, Wyjąwszy, gdy jest szałem i pięknością. Da się ogarnąć tym ogniem, co płonie Jak wulkan i jest marą i nicością, Ale namiętność spali i pochłonie. Dlatego słusznie w filozofii Greków Miłość jest źródłem i macierzą wieków. LXXIV Obok miłości platońskiej, miłości Boga, kochanki, a z faktów porządku Małżonki (tu rym przypada na „mdłości”… Rym to flis, który wbrew prądom rozsądku Płynie; rozsądek nie zawsze tam gości, Gdzie rymy dźwięczą, bo nic bez wyjątku), Więc obok uczuć, zwanych mianem ścisłem Miłości, są też rzeczy zwane: zmysłem. LXXV To serc pukanie, ta chęć wyskoczenia Ze skóry, aby prędzej do swej miłej Zlecieć bogini (już to bez wątpienia Wszystkie kobiety nimi są — lub były); Ciekawe chwile febrycznego drżenia, Co drogę tęsknych pragnień wymościły; Jak dziwny sposób ten i jak jedyny Zamykania dusz w formie z nędznej gliny. LXXVI Najzacniejsza jest miłość platoniczna; Tą się zaczyna zwykle albo kończy; Tuż za nią idzie miłość kanoniczna, Zwana tak, bo ją ksiądz nosi w opończy. A trzecia bardzo miła i praktyczna (U nas zwyczajna), co pod jedną łączy Chorągwią — gacha z mężem weteranem. Małżeństwo wtedy zwie się „parawanem”. LXXVII Analizować nie chcę; powieść zwróci Wypadki na tor; damę mą rozgrzałem, Już Juan tkwi w jej miłości — czy chuci, Nie lubię kreślić, co raz napisałem; Zresztą to siostry; gdy się jedna rzuci, Zaraz i druga zawładnie nad ciałem, A w rzeczach owych ta cesarska wdowa Była jak pierwsza lepsza pokojowa. LXXVIII Nagle dwór cały w jeden szmer się wzburzy; Wszędy się usta zbliżają ku uszom, Starszym się damom każda zmarszczka wzdłuży, Że na bezbożność taką patrzeć muszą. Z młodszych — do jednej druga oczy mruży, Panny się śmiechem wstrzymywanym duszą; A za to groźna iskra się zapala Śród armii, w oczach każdego rywala. LXXIX Więc poseł posła, więc konsul konsula Pytają, jak się zwie chłopię młodziutkie, Co za dni kilka zajmie miejsce króla (Doprawdy prędko — choć życie jest krótkie). Już widzą, jak się kochanka rozczula, Sypie pieniążki złote, okrąglutkie, Coraz to więcej i coraz to więcej, Nagrody, wstęgi, dusz parę tysięcy. LXXX A nasza pani była szczodra. Damy Lubią nagradzać. Miłość — ta odźwierna Serca, co liczne ma, jak wiecie, bramy, Bo to jest buda mała, lecz obszerna — Miłość (i ona nie bywa bez plamy, Niech Klitemnestra świadczy, ta niewierna Mężobójczyni… choć myśląc spokojnie, Lepiej raz zabić niż żyć w ciągłej wojnie) — LXXXI Miłość tu w ręce niosła kieskę złota, Nie jak u naszej półczystej Elżusi, Co przez oszczędność zbawiała żywota Swych ulubieńców, jeżeli nie kusi Prawdy historia, wielki łgarz. Zgryzota Miała ją zabić po Essexie. Musi Wstrętnym się wydać gruchań rodzaj nowy, Niegodny i płci, i stanu królowej. — LXXXII Gdy po recepcji z wysokich parnasów Carskich dwór się jął do wyjścia gotować, Posłowie z wdziękiem obleśnych grymasów Biegli zwycięzcy kłaniać i winszować. Słyszano także szelesty atłasów Grzecznych dam, które lubią spekulować I coś zarobić na cudzej piękności, Gdy ta do pańskiej łaski drogę mości. LXXXIII Don Juan, biegiem zdarzeń postawiony Na powszechnego dziwu piedestale, Wdzięcznym ukłonem odpłacał ukłony, Niby minister: grzecznie, a niedbale. Gładki sklep czoła nosił naznaczony Szlachectwem; zawsze skromny, mówił wcale Mało, lecz mądrze i jak pod sztandarem, Stał pod tym głowę mu wieńczącym czarem. LXXXIV Na rozkaz samej cesarzowej skorzy Dworzanie biorą perłę lowelasów Pod skrzydła. Cały dwór gnie się i korzy (Jak się to gwiazdom zdarza różnych czasów, Co niechaj młody w serce sobie wdroży). Potem zabrała go panna Protasów, Zwana mistycznym mianem „Epruweska”. — Nie zrozumie go pończoszka niebieska. LXXXV Poszła z nim spełnić swe obowiązkowe Czynności. Pójdę i ja. Słychać kury Piejące, mdleją skrzydła pegazowe. Doszliśmy „niebo całującej góry”, A tak wysoko, że zawrót na głowę Pada, a w oczach ćmi się obłok bury. Jest to dla mózgu i dla nerwów sygnał, Bym gdzieś na paszę hipogryfa wygnał. Pieśń dziesiąta I Gdy Newton widział jabłko spadające Z drzewa, ockniony z swojej kontemplacji Znalazł, czego się ludzkiej przez tysiące Lat nie udało znaleźć kalkulacji, Prawdę, że ziemia to jest wirujące Ciało powszechnej prawem grawitacji. I to jedyny był w świecie przypadek, Że człeka wzniosły: jabłko i upadek. II Przez jabłko runął człek, przez jabłko wstaje (Jeżeli runął); a uważać trzeba, Że sposób, jakim Newton wstąpił w kraje Stopą nie tkniętych kołowrotów nieba, Ludzkiej bezsile odwagi dodaje. Odtąd płodna jest wynalazków gleba, Człowiek maszyny nowe ciągle kleci I wkrótce parą do księżyca wzleci. III Lecz na co wstęp ten? — Ot, w lej chwili właśnie, Kiedym me gęsie pióro temperował, W piersi mi nagle ogień błysnął jaśnie. Duch mój podskoczył i przekoziołkował. A choć mój geniusz przy sztukmistrzu gaśnie, Co szkłem pogląda na niebieski pował Albo co parą wiatrom w oczy płynie, Chcę sztuk tych użyć w poezji dziedzinie. IV Wiatrowi w oczy pływałem i pływam, Co do gwiazd — słaba zbyt moja luneta. Na wodach dotąd nie znanych przebywam, Chcę stracić z oczu ląd, bo moja meta Jest wieczność. Wiatry i burze wyzywam, Chociaż na kruchej łódce; wiem, że mnie ta Łódka nie zdradzi; pójdzie przez odmęty, Gdzie już ginęli ludzie i okręty. V Żyje don Juan w różowej poświacie Cesarskiej łaski… nie zaś w czerwoności Wstydu. Muzy me (mam w swoim warsztacie Muz kilka) nie śmią w panieńskiej skromności Stawać na zwiadach w sypialnej komnacie. Szczęście ogląda chłopaka w krzepkości, W użyciu bogactw i tej rzeczy słodkiej, Która uciesze czasem przytnie lotki. VI Lecz nie na długo. Odrosną za chwilę. „Ach! Gdybym — rzecze Dawid — lot gołębi Miał, aby wzlecieć i odpocząć mile!” Kto wspomni młodość, gdy mu starość zziębi Krew, piersi w suchy liść, nogi w badyle Przejdą, a tępy wzrok, dawniej jastrzębi, Mało już dojrzy — nie wolałby wzdychać Z synem niżeli z dziadem astmą dychać?… VII Ale westchnienia mrą… Nawet u wdowy Zdrój łez wysycha niby w lecie Arno. Zimą się toczył w łożu ciężki, płowy, A dziś już skarlał, stał się rzeczką marną. Patrz! W dni niewiele jaki widok nowy! — Sądzisz, że smutek jest zawsze ciężarną Glebą? — tak; tylko sieje na nim (to racz Zważyć) uciechę ciągle nowy oracz. VIII I przyjdzie kaszel, gdy westchnienia miną, Czasem, nim miną, albowiem nierzadko Jedno przy drugim jawią się gościną, Jeszcze nim twarz się bruzd pomarszczy siatką, Jeszcze przed życia dziesiątą godziną. Rumieniec chory twarz przystroi gładką, Piękną, jakby się nie składała z mięśni! Kochają, wierzą, umierają… szczęśni. IX Juan nie myślał umierać tak wcześnie; Oto w ognisku stoi takiej chwały, Jaką dać może tylko księżyc we śnie Lub dam fantazja… więc może nietrwałej?… Lecz któż na lube będzie sarkał wrześnie, Że po nich grudzień przyjdzie oszedziały? Niechaj promienie raczej zgarnia ciepłe, By nimi ogrzać zimy dni zakrzepłe. X Juan zalety miał, które w młodzieży Lepiej niż dziewczę — kobieta ocenia; Bo kwoczka, która ledwo się wypierzy, Zna miłość z książek jeno lub z widzenia Sennego (powód w wyobraźni leży: W takim śnie niebo rozkosz wypromienia); Słońcem wiek kobiet liczą; między nami Ja bym je wolał liczyć księżycami. XI Czemu? Bo księżyc zmienny i wstydliwy, Ta jest przyczyna… o! Wiem, że odgadnie W mych słowach jaki człowiek podejrzliwy Myśl nieprzystojną — zgadywać nieładnie. „Z ujmą godności i smaku”. Życzliwy Dziś Jeffrey tymi słowy mnie szkaradnie Złajał; przebaczam mu; on sam, jak tuszę, Sobie przebaczy — co do mnie, ja muszę. XII Gdy na przyjaciół wrogowie się starzy Zmieniają, honor już każe wytrzymać, I gardzę takim, w którym znów przeważy Nienawiść i złość zacznie się w nim wzdymać, Nienawiść brzydka, jak pokrzywa, parzy, Wyciąga wiechy, by serce poimać. W złych się przyjaciół stara miłość zmieni I nowa żona — baczcie, nawróceni! XIII Takie odstępstwo pomiędzy wszystkiemi Najgorsze; nawet Southey, łgarz po trzewa, Już się nie złączy z „reformowanemi”, Odkąd wszedł w wieńcu do dworskiego chlewa. Zacny, czy w Chinach, czy w italskiej ziemi, Czy gdzie Missouri, czy gdzie płynie Newa, Wiatrom się nosić jak piórko nie daje, Nie nienawidzi, choć kochać przestaje. XIV Prawnik i krytyk ciemne życia śledzą Plamy, badają piśmiennictwa pole. Odkryją *wszystko*, *wiele* nie powiedzą, Ci wymiatacze śmieci na padole Płaczu. Nad czym się prości ludzie biedzą, Prawnik to kładzie na sekcyjnym stole, Nożem wywodu sięga aż do brzucha, Tłumacząc proces wszystkich działań ducha. XV Kominiarzem jest moralnym jurysta I to przyczyna, czemu taki *brudny*, Że nie pomoże już koszula czysta, Bo brud zasiadły do wymycia trudny; Sadza się wpija. Na prawników trzysta Ledwie dziesiąty jest moralnie schludny. Ciebie nie tyczy, luby, ta przywara. Ty nosisz szkocki płaszcz z gestem Cezara, XVI Dawne urazy nasze — zwłaszcza moje — Jeffreyu, gdym ci wiersze młodociane Słał na krytykę i kiedyśmy boje Wiedli ze sobą jak łątki drewniane, Minęły. Święć się, wieku młody! Twoje Oblicze nawet dotąd mi nie znane; Może nie będzie nigdy! Więc wyjawię Głośno, żeś zacnie działał w owej sprawie. XVII A kiedy wołam: „Święć się, wieku młody”, To nie do ciebie — z żalem mówię o tem. W waszej stolicy dumnej piłbym miody Słodkie jedynie z tobą i ze Scottem. Pomnę… wiek marzeń, pogody, swobody… Nie chcę tu jaśnieć poetyckim lotem; Wszak jestem sam Szkot z rodu, wychowania, Więc się ku głowie mojej serce słania. XVIII „Wiek młody” — to jest Szkocja, szkockie gunie, Pledy, niebieskie góry, rzeki czyste: Dee, Don i czarny owy most w Balgounie, Rojenia dziecka, zagrody ojczyste. We snach je widzę… w grobowym całunie Jak dzieci Banka. Smutne, powłóczyste Krążą koło mnie widzeń korowody, Może to śmieszność?… Święć się, „wieku młody” XIX Jeżeli w czasie młodzieńczych polotów, Gniewny, natchniony, jak żak kędzierzawy, Ostrym dowcipem obrażałem Szkotów, Który był czasem bolesny i krwawy: To któż spróbować nie chce swoich grotów Mocy, w młodości porywczej i żwawej? Drasnąłem czasem, lecz nie zabijałem. Ziemię „rzek i gór” kocham, jak kochałem. XX Juan realny czy też idealny (To wszystko jedno; wszakże *myśl* zostaje, Choć sam *myśliciel* przestał być realny I ma byt własny. Duch się nie poddaje Śmierci i toczy z cielesnością walny Bój. Straszno jednak zapuścić myśl w kraje Zaśmiertne; człowiek się spoci, zadyszy, A co za śmiercią — nigdy nie usłyszy), XXI Juan w gładkiego przeszedł Wielkorusa. Jak się to stało, dlaczego — nie powiem. Młodzieńców każda pociągnie pokusa, A cóż dopiero, kiedy jest wezgłowiem Tronu! Więc nie dziw, że Juan dał susa Chwytając; ani się zawiódł, albowiem Bale, pieniądze i schadzki miłosne Lody zmieniły w raj, a zimę w wiosnę. XXII Łaskawa była carowej opieka, A choć podołać służbie było ciężko, Jednakże krzepkość młodego człowieka Wychodzi z takich opałów zwycięsko. Juan wybujał w górę jak smereka, Mistrz w rycerskości, miłości, co męską Dzielność nagradza. Po niej już wiek stary Woli nad wszystko ruble i talary. XXIII Co łatwo było przewidzieć, wciągnięty Zgubnym przykładem nieroztropnej młodzi, Rzucił się Juan w upojeń odmęty. Smutny to objaw, bo nie tylko szkodzi Świeżości uczuć oraz w nich poczętej Dobroci serca, ale jeszcze rodzi Grzech samolubstwa, co człeka zaślepia I duszę niby skorupą osklepia. XXIV Mrok na to rzucam; równie na koleje Stosunku nazbyt niedobranej pary: Rozkosze, złudy, żale, zwykłe dzieje Stosunku chłopca i — jeśli nie starej Kobiety, zawsze w wieku, gdy wietrzeje Świeżość uczucia, chłodną w sercu żary. Panią jest wprawdzie na świata połaci, Lecz jej nie szczędzą zmarszczki-demokraci. XXV Bo skon, ten książę książąt, pan nad pany, Jak Grakchus „rolnym prawem” niweluje Równo najwyższe i najniższe stany Do tej mogiły, co trupa przyjmuje, Aż na nim wzrosną trawa i burzany, I tyleż gruntu biedny otrzymuje, Co bogacz, który złoto mierzył worem. O, skon! — skon wielkim jest reformatorem. XXVI Żył więc (nie skon, lecz Juan) pośród puchów Miękkich, szalenie, bez rozwagi, celu; W wesołym kraju niedźwiedzich kożuchów, Co (prawdę powiem tu gorzką dla wielu) Czasem prześwita, zwłaszcza śród wybuchów Złości, przez ową purpurę, Babelu Królowej godną raczej, niźli……… Ruskiej, niwecząc powab bohaterki. XXVII Nie opisuję tej mało przyjemnej Fazy (gdy pragniesz, z opisów się dowiedz), Bo się już zbliża dantejski „las ciemny”, Ta nocorównia groźna, ten manowiec Ludzkiego życia, karczma na rozjemnej Drodze, odkąd już roztropny wędrowiec Prędkim galopem nie wypuszcza koni I poglądając na przeszłość, łzy roni. XXVIII Pomijam opis — o ile wziąć w pęta Język potrafię; ani też tłumaczę — O ile zduszę myśl, co jak wilczęta Do cycek, do mnie przez wir uczuć skacze, Czepia się jak mech skał lub jak dziewczęta Ust swych kochanków; bo tutaj zaznaczę Dla wiadomości, że nie chcę być znany Jako filozof, lecz chcę być czytany. XXIX Miast się umizgać, Juan sam był środkiem Umizgów, co jest rzecz niepospolita. To był młodości winien, winien słodkim Zaletom, krwi rasowej, co prześwita, Niby u konia, przez żyły; swym wiotkim Członkom, zgrabności, co z szaty wykwita, Jak z chmur różowych słońce; zwłaszcza przeto, Że była sprawa z dojrzalszą kobietą. XXX Słał do Hiszpanii listy, a kuzyni Słysząc, jak się tam zaszczyty szafują, Myśląc, że przezeń może się też przy niej Dla nich kąt znajdzie, zaraz odpisują. Wielu zabiegi ku wychodźstwu czyni, A wszyscy, jedząc lody, rozumują, Że wziąwszy futra, nie znajdą różnicy Wielkiej w klimacie rosyjskiej stolicy. XXXI Z radością Juan list od matki witał. Matkę cieszyło, że miast u bankiera Czerpać (niewielki został tam kapitał), Syn ma już urząd i pensję pobiera. „Cieszę się, żeś już wyszedł z tych lat — czytał Gdy się pieniądze traci, zdrowie tera. Ma u mnie wielką wartość człowiek młody, Którego mniejszy ekspens niż dochody”. XXXII Więc go poleca Bogu i Synowi, I Matce; prosi, by się nie uwodził, Broń Boże, schizmą, bo katolikowi To jest grzech; jednak, by ostrożnie chodził, Gdyż mogliby mu szkodzić ludzie owi. Pisze, że mu się braciszek urodził, Bo wyszła drugi raz za mąż; a dalej, Carowej miłość macierzyńską chwali. XXXIII Pisze, że nie ma dosyć słów uznania Dla wielkiej pani, co łaskawie wspiera Młode talenty, bez wywoływania Podejrzeń, bo je w istocie odpiera Jej wiek i klimat. „U nas plotka tania — Pisze — lecz gdzie termometr niżej zera Spada, tam przecie słusznym rzeczy biegiem Cnota nie taje na równi ze śniegiem”. XXXIV O gdybym „księży czterdziestu miał groty”, Obłudo! Grzmiałbym tu na kształt pobudki, Niewykonane twoje sławiąc cnoty. Gdybym miał chociaż cherubinów dudki Lub akustyczną trąbkę mojej cioty, Która słuch mając tępy, a wzrok krótki, I uważając śmierć nie za zabawkę, Czytała Pismo święte — przez słuchawkę. XXXV Ona nie była obłudna staruszka, Więc uleciała w niebo jak niewiele Dusz najwybrańszych jej cnotliwa duszka; Boską nagrodę dostała w udziele, Niebieskich włości lenna boża służka, Jak od Wilhelma, co zdobył, na czele Normanów Anglię, sześćdziesiąt tysięcy Rycerzy wzięło majątek książęcy. XXXVI Ja się nie skarżę. Moje antenaty Erneis, Radulphus podobno dostali Zamków czterdzieści ośm, że zuchowaty Najazd Wilhelma swym mieczem wspierali. To jednak było niepięknie — za katy — Że, jak garbarze, Sasów obdzierali Ze skóry; grzech ów umniejsza na poły, Że z łupów Panu stawiali kościoły… XXXVII Juan rósł piękny, ale jak te krzewy Akacji, co się obrażą dotknięciem; Jak król, gdy słyszy wolnomyślne śpiewy, Chyba je Southey z niegroźnym zacięciem Nuci; może też uprzykrzył lód Newy, Tęskniąc do kraju, w którym żył dziecięciem, Lub łask niepomny z łona majestatu Carskiego, wzdychał do świeższego kwiatu? XXXVIII Może — lecz przyczyn przytaczam za wiele, Godnych fizyka, a nie pisoryma. Robak roztoczy najbujniejsze ziele, Rak się lic młodych jak uwiędłych ima. Troska przedstawia, jak kupiec w niedzielę, Swoje rachunki, a choć się kto zżyma, Winien zapłacić. Tydzień przejdzie cicho, Niedziela musi przynieść jakieś licho. XXXIX Jednym wyrazem — Juan zachorował, Carowa zlękła się, doktor (przypadkiem Ten sam, co Piotra „skutecznie” kurował) Zakonstatował razem z sił upadkiem Puls przyśpieszony, z czego wywnioskował Śmiertelną febrę. Petersburg był świadkiem Boleści dworzan i ambasadorów, Carowa mdlała, zdwojono doktorów. XL Choroba wiele wywołała sporów: Ktoś o truciźnie i o Potemkinie Szeptał, inny znów z ceglanych kolorów Młodzieńca wnosił, że w suchotach zginie, ów mądrze prawił o wpływie humorów Na krew, co w żyłach niewłaściwie płynie. Słyszano także z ust niejednej pani, Że to — z wysiłków ostatniej kampanii. XLI Oto recepty lekami brzemienne: Sodae sulphat. gr. vj. gr. fs. Mannae. Aqu. fervent. f. gr. ifs. gr. ij. tinct. Sennae Haustus. (Tu doktor kraple przepisane Sam mu wlał w-usta). Albo znów odmienne: Rp. Pulv. Com. gr. iij. Ipecacuanhae, Bolus Potassae Culphuret sumendus Et haustus ter in die capiendus. XLII Doktor dobija lub stawia na nogi Secundum artem. Choć zdrowy nań syka, Chory jak Boga przyjmuje go w progi I złośliwymi żartami nie tyka. Bo gdy się zbliża ów hiatus srogi, Który wypełni rydel i motyka, Miast cicho w Lecie spróbować kąpieli, Prosisz, aby cię w niej zanurzył Baillie. XLIII Lecz choć już duszy wymawiał mieszkanie Skon, najnieczulszy z wszystkich gospodarzy, Przemogły siły młodzieńcze w Juanie I poplątały wyroki lekarzy. Jeszcze obłudnej nie wierzono zmianie: Nikłe rumieńce na zapadłej twarzy Budzą obawę; więc grono doktorskie Radziło podróż w krainy nadmorskie. XLIV „Klimat nasz — mówią — zgubny wpływ wywiera Na dziecię ciepłych krajów”. Więc na czole Carowej żałość zjawiła się szczera; Już polubiła bardzo to pacholę. Toż widząc, jak mu blask oczu zamiera I jak podcięte skrzydełka sokole Mdleją, posłem go umyśliła zrobić, Przy czym łask całym przepychem ozdobić. XLV Szły właśnie wtedy politycznym torem Układy, snuło się depesz bez liku Między rosyjskim a angielskim dworem — W dyplomatycznym co się zwą języku Notami i są zdrad wzajemnych zbiorem — To o żeglugę wolną na Bałtyku, O tran, łój — z dzierżaw, które trzyma Tetis, A Anglik zwie swym uti possidetis. XLVI Carowa umie nagradzać usługi I przyjaźń; misję więc tajną zwierzyła Ulubieńcowi, przy czym lejąc strugi Złota, królewski splendor roztoczyła. On ucałował ręce i na drugi Dzień, wziąwszy listów i instrukcyj siła, I podarunków, rozsiadł się w kolasce. — Dwór się dziwował niezwyczajnej łasce. XLVII Była szczęśliwa; z nią wszyscy szczęśliwi. Naszym królowym równie się na tronie Wiedzie; ta stronność fortuny mię dziwi. Chociaż dźwigała krzyżyków pięć, w łonie Klimaterycznym ognie grały żywiej Niż w wiośnie życia. Choć powadze to nie Przystało, jednak naprawdę z początku Nie mogła znaleźć następcy… Z porządku XLVIII Rzeczy czas, który wszystkie bóle koi, Najkrwawszych smętków ukołysze srogość. Tłum kandydatów nowych się wyroi, Powróci dawna snów rozkosznych błogość. — Pauza chwilowa dam nie niepokoi Ani przestrasza pretendentów mnogość: Potrzebne takie chwilowe przestanki, Bo otwierają emulacji szranki. XLIX Gdy ta zaszczytna wakuje posada, Niech słuchacz pauzę jedno — czy dwudniową Wyzyska i z mym bohaterem siada Na rydwan, co go w sferę wwiedzie nową. Przepyszne konie z cesarskiego stada Ciągnęły pojazd, co woził carową Do Krymu, niby Ifigenię drugą. Teraz nim jechał don Juan z papugą, L Buldogiem, małpą, kotką i z kociaki. Byli to wierni jego towarzysze, Nie wiem, czym mi to wytłumaczy jaki Mędrzec i czemu tę skłonność przypisze Do szpetnej małpy i podłej sobaki. Panna, co sobie sześć krzyżyków pisze, Mniej lubi kotka, papugę lub szpica Niż on, niestary, nawet nie dziewica… LI Każdemu swoja była przeznaczona Poduszka. — W wozie osobnym deńszczyki I sekretarze, a u jego łona Mała Leila, w Izmaiłu dzikiej Rzezi kozackim szablom obroniona. Gdy moja Muza ciągle zmienia szyki, Na plac skinieniem wywołuję berła Dziewczynę piękną i czystą jak perła. LII Taka rozumna, tak pełna lubości, Z taką powagą w miękkim charakterze, Dziś rzadkim niby kopalnego kości Człeka z mamutem razem — o Cuvierze! Mało przystawał jej nieświadomości Ten świat, co kusi, aż wiarę odbierze. Młodość broniła jej przeciwko złemu Była spokojna, nie pojmując — czemu. LIII Don Juan kochał ją, a ona jego, Nie jak brat siostrę lub ojciec miłuje Córkę. Nazwać to trudno. Ojcowskiego Uczucia, ojcem nie będąc, nie czuje; Równie mu w sercu miłości innego Rzędu, miłości siostrzanej, brakuje, Bo nie miał siostry i był jedynakiem. — Gdyby miał, chciałby do niej lecieć ptakiem… LIV Tym mniej zmysłowa owa miłość była. Nie stał się jeszcze zwiędłym lowelasem, Co sztuk używa, by mu się wzburzyła Krew, jak alkalia wzburzają się kwasem. Choć jego młodość, jak wiesz, nie grzeszyła Skromnością (młodym to się zdarza czasem), Platońskie było u niego dno serca, Tylko że — czas je wygryzł — wszystkożerca. LV W tym przywiązaniu brakło też zarodu Pokus; czuł taką skłonność do sieroty, Jak patriota (czasem) do narodu. Był także dumny, że ją od sromoty Ocalił z ruin burzonego grodu; Że ją z pomocą kościoła na cnoty Drodze utrzyma; lecz co wielu smucić Będzie, nie chciała za nic się nawrócić. LVI Dziwna, w pogaństwie że jej nie zachwieje Okropnej rzezi i walki wspomnienie. Choć ją uczyli trzej archijereje, Chrzest w niej uparte budził obrzydzenie I spowiedź — nad tym drugim nie boleję. Snadź się do grzechów nie czuło sumienie. Bądź co bądź Kościół nie postąpił krokiem, Mahomet zawsze był u niej prorokiem. LVII Żadnego także znieść chrześcijanina Nie mogła oprócz jednego Juana; To był jej zbawca, przyjaciel, rodzina. Kochała, była nawzajem kochana. Ciekawa para — on i ta dziewczyna, Ze swym obrońcą młodym nie związana Żadnymi węzły: wieku, krwi ni wiary; To był najsłodszy powab owej pary. LVIII Droga przez Polskę szła i przez Warszawę, Kraj solnych żup i kajdan. — Wnet się scena Zmienia: Kurlandia, mająca stąd sławę, Że jeden z książąt jej ukradł „Birena” Imię; widziała też Marsa wyprawę, Którego sława wiodła — ta syrena — By za dwadzieścia lat zwycięstw zapłacił Klęską i gwardię grenadierów stracił. LIX Sentymentalizm to nie był gołębi, Gdy: „Moja gwardio!” — wołał ów gliniany Bóg. Patrz, jak tego Gromowładcę zgnębi Castlereagh, ów arteryj zawołany Podrzynacz. Smutno, że śniegiem się ziębi Sława… lecz kto zmarzł, może być ogrzany W Polsce; tam imię Kościuszki dziś tryska Płomieniem przez śnieg jak z Hekli ogniska. LX Więc z Polski do Prus: tam ogląda przednie Miasto Królewiec, znamienne walorem Skarbów kopalnych, nadto, przed czym blednie I miedź, i ołów, wielkim profesorem Kantem. Lecz Juan, który miał za brednie Metafizykę, jechał dalszym torem Przez Niemcy, ten kraj cierpliwych milionów, Żgany ostrogą królów — pocztylionów. LXI Przez Berlin, Drezno i już, już z daleka Widzi zamczyste Renu okolice. — Sceny gotyckie, co w duszy człowieka Fantazji jasne zapalacie świece! Na widok ruin, które pleśń powleka, Duch mój wylata za światów granice Żywych i zmarłych, i tak rozbujany W powietrznych sferach zawisa pijany. LXII Przez Mannheim i Bonn pędziły kolasy. Tam Drachenfelsu czarna i barczysta Postać feudalne przypomina czasy. Kto o nich czytać chce, dużo skorzysta. — Już są, nie tracąc czasu na popasy, W Kolonii, kędy ogląda turysta Dziewic tysięcy jedenastu kości — Piękny ówczesnej dowód moralności. LXIII Haga, Helvoetsluys, Holandia, kraj sera, Kanałów i krów najlepszego doju, Gdzie wieśniak ziarnka jałowcowe zbiera I ciśnie krople smacznego napoju. Rząd i uczony nieroztropnie gdera Na to rzemiosło skromnego pokroju; Niech zważy, że to zarobek jedyny Niejednej biednej i głodnej rodziny. LXIV Tam wsiadł na statek, z nim zwierzęta wsiadły, Nawa pomyka w stronę wyspy wolnych, Igrając, fale na falach się kładły, Sztaba się parła pośród fal swawolnych, Twarze niektórych podróżnych przybladły. Juan, nawykły już do nurtów solnych, Stał przypatrując się okrętom w dali I czekał, rychło ziemia wyjrzy z fali. LXV Wreszcie wynurza się, wznosi i wstaje Niby biały mur. Dziwnego ważenia Doznał; zawsze go podróżny doznaje, Widząc raz pierwszy albiońskie z wapienia Ściany; coś na kształt dumy, że w te kraje Kramarza wpływa, co się rozprzestrzenia Po wodach, lądach, myszkuje, plądruje I pewnie morze wnet opodatkuje. LXVI Kochać tę ziemię, która wychowała Lud, co mógł pierwszym być z ludów kochanych, Nie mam powodu; mnie kolebkę dała Jeno; lecz czuję litość dla skalanych Cnót i cześć we mnie budzi dawna chwała. Siedm lat — zwyczajny dla deportowanych Termin — ugłaska gniewy, zwłaszcza skoro Człowiek spostrzega, że kraj diabli biorą. LXVII Ach! By mu rzekł kto prosto, bez obłudy, Jak jego imię we wzgardzie u świata; Jak ten glob, co miał cześć dla niego wprzódy, Czeka, rychło-li kto nań ześle kata; Jak go największym wrogiem mają ludy, Tego fałszywca, co udawał brata, Sztandar wolności wzniósł nad świata cokół, Dziś czyha, aby nawet ducha okuł! LXVIII Pysznej swobody wdział pióra papuże, A jest niewolnik przedni wszystkich czasów. Narody więźniem; a czymże ich stróże? Równie więźniami krat, kajdan i zasuw. Sąż wolni przeto, że trzymają — tchórze! — Wolność pod kluczem? O! Nie zazna wczasów Taki niewolnik; równy jest w tej mierze, Kto dźwiga jarzmo, jak ten, co go strzeże. LXIX Don Juan poznał Albionu przedsmaki: Twoje, o Dovrze *najdroższy*, hotele, Twoje komory, celniki, strażaki, Służbę, co do nóg podróżnym się ściele, Z rąk wydzierając kufry, mantelzaki. Następnie innych pięknych rzeczy wiele, Zwłaszcza nie znane frycowi turyście Ścisłe rachunki, słone oczywiście. LXX Juan, choć młody, płochy i dostojny, Choć miał brylantów i rubli kieszenie Pełne, nie liczył groszy i był hojny, Płacąc, skrzywił się jednak grubej cenie. (Sekretarz jego, Grek, wymową zbrojny, Pozycyj wierne odczytał mu brzmienie). W Anglii powietrze mgliste, lecz swobodne, Więc oddychanie opłacenia godne. LXXI Hej, do Canterbury! Hejże, pocztylionie! Plusk, plusk po błocie i trap, trap po grudzie. Hura! Jak skaczą i poczta, i konie! Nie tak jak w Niemczech, gdzie w pocztowej budzie Jakby na cmentarz jedziesz; a i to nie Miłe, że co krok przystają — ci ludzie I piją „sznapsy”, nieczuli jak skała; Hundsfotl, Verfluchter już na nich nie działa. LXII Niczym się ludzki duch tak nie wyświeży I nie zaprawi niby rumem kawa Jak prędką jazdą; mniejsza dokąd mierzy, Byle wesoła i huczna, i żwawa, Smak bowiem jazdy w samej jeździe leży; A im mniej przyczyn owej się poddawa Uciesze, tym się przyjemniejsze stanie Dopięcie celu, którym jest — jechanie. LXXIII W Canterbury kościół oglądali farny, Becketa krwawy kamień, Edwardowy Szyszak; pamiątki zakrystian niezdarny Wyuczonymi objaśniał im słowy. Oto, czym ci jest sława! Jakiś stary Hełm, kawał kości z nogi albo głowy, Ostatnie szczątki wapienia i soli, Świadectwa ludzkiej na tym świecie doli. — LXXIV Z wielkim zajęciem oglądał świątynię Juan; tysiąc mu Cressy w myśl stawa Na widok hełmu, co wiekom jedynie Poddał się. Równie grozą go napawa Grób księdza, który królów karcąc, ginie, Królów, co jednak podkładają prawa Swoim wyrokom. Leila patrzała I: „Co to za dom wielki?” — zapytała. LXXV Gdy powiedziano: „To mieszkanie boże.” — „Prześlicznie mieszka!” — mówi, lecz nie zdoła Pojąć, jak w domu swoim cierpieć może Niewiernych, co nie szczędzili kościoła W jej kraju, gdzie jest takie samo morze, Lecz żyją wierni, i gniewem anioła Marszczy się, że swe świątynie najlepsze Mahomet rzuca jak perły przed wieprze. LXXVI Hop, hop przez niwy, niby ogród duży, Raj chmielów pięknych i traw wybujałych. Sam — choć poeta — po latach podróży W krajach gorętszych, lecz mniej zamieszkałych, Chciałbym w nizinę wrócić, co nie nuży Zbytnią mnogością pejzaży wspaniałych: Lodowców, oliw, winnic i szałasów, Urwisk, wulkanów, pomarańczarń, lasów. LXXVII Gdy jeszcze myślę o szklaneczce elu… Tak mi żal! — „Hetta, ho!” — pocztylion krzyka; Juan, zbliżając się w pędzie do celu, Podziwia kraje wolnego Anglika, Co podobają się obcym i wielu Swoim oprócz tych, którzy mają bzika I myślą „wierzgać przeciw ościeniowi”, Za co im cięższe jarzmo się stanowi. LXXVIII Jaka to piękna rzecz — wygodna szosa. Bo jazda po niej lekka jak muskanie Albo jak orła lot, co mknie w niebiosa, Wiosłując skrzydły po chmur oceanie. Gdyby istniały za czasów Heliosa, Febus by w takim chciał pędzić rydwanie Czy poczcie, która gdy niby wariatka Mknie, surgit amari aliquid: rogatka. LXXIX Jak bardzo ciężkie jest każde płacenie! Bierz żonę, życie, lecz wara od kasy! To — jak Machiavel powiedział uczenie — Jest najprzykrzejsza rzecz dla ludzkiej rasy: „Mniej ich zabójstwo gorszy niż zachcenie Złota, naczelnej żywota okrasy, Zniszcz szczęście domu, nie uronią łezki, Lecz strzeż się rękę wyciągać do kieski”. — LXXX Mówi florentczyk. Monarchowie! Swego Mistrza słuchajcie! — Orszak wjechał szumnie O samym zmierzchu na szczyt wysokiego Wzgórka, co patrzy wzgardliwie czy dumnie Na wielkie miasto. O wy, mieszczańskiego Świata synowie! Spójrzcie ku tej trumnie Czy ogrodowi — jak się wyda komu… Strzelecka góra. John Bull — jesteś w domu. LXXXI Słońce zachodzi, gęsty dym się kładnie, Jak z wypalonych na poły wulkanów, Nad tą przestrzenią dziwną, którą snadnie Można by nazwać „salonem szatanów”. Juana trwożny szacunek napadnie, Choć to nie jego dom — owa Brytanów Ziemia, mać synów, którzy wyrzezali Połowę świata, pół przehandlowali. LXXXII Jeden kłąb dymu, okrętów, kamieni, Cegieł, daleko, jak oko poniesie; Gdzieniegdzie żagiel białością się mieni I zaraz ginie w masztów gęstym lesie; Wieże, rozsiane na wielkiej przestrzeni, Raz po raz, jakby z ciekawości, w mgle się Zjawią; kopuła czarna jak na głowie Błazeńska czapka — to się Londyn zowie. LXXXIII Lecz jemu zda się każda dymu szmata Chmurą magiczną, a wszystkie kominy Czarnoksiężnika tyglem, skąd wylata Na świat bogactwo: weksle i daniny. Ciężka nawała mgieł miasto przygniata, Skroś nich majaczy słońca okrąg siny. Jest to zwyczajna atmosfera mglista Londynu: bardzo zdrowa, choć nie czysta. LXXXIV Stanął, a ja z nim. Zbliżam się ku mecie. Tak flota, gdy ma dać ognia, to w pędzie Staje. Niedługo znowu mnie znajdziecie, Jak kur na jednej z wami siądę grzędzie. Chcę tu rzec prawdę, której nie weźmiecie Za prawdę, bowiem właśnie prawdą będzie. Miotłą pani Fraj pragnę domy chrześćjan Oczyścić, wymieść pajęczynę ze ścian. LXXXV Aj! aj! Pani Fraj! Czyliż to koniecznie Biedne łotrzyce pouczać w Newgecie? Idź do Carltonu lub gdzie indziej; grzecznie Pięść na królewskim połóż twardym grzbiecie. Mówisz: „Poprawiam lud!…” a! niedorzecznie, Tylko filantrop takie brednie plecie. Pani Fraj! — Napraw naszych „dobrych” złości. Myślałem, że masz więcej nabożności. LXXXVI Powiedz, że starcom przynależy cnota, Oducz czamarek, pledów i wojaży; Powiedz: Nie wróci starcom młodość złota, Kupne wiwaty nie wesprą nędzarzy; Powiedz, że William Curtis idyjota, Najgłupszej myśli w mózgu nie wysmaży; Prostacki Falstaff swojego Henrysia, Błazen, co przestał już błaznować dzisia. LXXXVII Powiedz — po życiu spędzonym w podłości, Krwi, zdradzie, może to za późno będzie — Że kto do nazwy „*wielki*” prawa rości, Ten niekoniecznie stanie w *dobrych* rzędzie; Najwięksi władcy mieszkali w niskości. Powiedz — lecz dosyć tej mojej gawędzie; Wnet się znów echem moja pieśń rozniesie, Jak róg Rolanda w ronsewalskim lesie. Pieśń jedenasta I Gdy biskup Berkeley rzekł: „Materii nie ma”, Niematerialne było takie zdanie. Jednakże twierdzą, że próby wytrzyma: Najsubtelniejszy mózg za wiotki na nie. Ale wierzyć w nie? Gdy swymi oczyma Zobaczę, iż się ciało niczym stanie, Uwierzę, że świat jest duchem, że zdrowy Rozsądek noszę, choć nie noszę głowy. II Co za wspaniały pomysł świat przedstawić Powszechną „jaźnią”; mówić, że substratem Jego duchowe „Ja”! Chcę w zakład stawić *Taki* świat, że jest wiele prawdy na tem. Wątpienie! Jeśliś wątpieniem, jak prawić Lubią uczeni — ja wątpię — pryzmatem Jesteś dla słońca prawdy. Rajski dżinie, Nie kuś mnie, bo się w tobie mózg rozpłynie. III I tak niestrawność na wnętrzu mnie tłoczy, Ten „nienajsłodszy Ariel”, i nadaje Uczuciom polot wcale nieuroczy, A co prawdziwą torturą się staje, To to, że nie ma, gdzie by zwrócić oczy, By o gatunki nie tknąć i rodzaje, Planety, byty, słowem: dziwne dziwo Wszechświat — który jest omyłką szczęśliwą, IV Jeśli go stworzył traf. Zasię, jeżeli Rację ma Pismo święte, tym-ci lepiej; Już i tak swarzą, żeśmy nazbyt śmieli, Że się nam lada nowość głowy czepi, Słusznie; zbyt krótkie życie, byśmy mieli Zrozumieć wszystko, nieudolni, ślepi; j Zwłaszcza że „ów dzień” wszystko nam odchyli. A gdy nie przyjdzie?… Owszem; spać jest milej. V Więc filozofia precz i ten zwodniczy System, gdzie wszystko polega na wietrze. Co jest, to — sądzę — jest; co się zaś tyczy Tej prawdy, ufam, że jej nikt nie zetrze. Od dni robię się jakiś suchotniczy, Przyczyną nie wiem co — może powietrze. A równocześnie w miarę mizernienia Me niedowiarstwo w wiarę się przemienia. VI Pierwszy więc atak dowiódł mi istności Boga, weń zresztą wierzę — i w szatany; Drugi: mistycznej w Matce dziewiczości; Trzeci: powstanie grzechu według znanej Litery; czwarty na Trójcę w jedności Okazał dowód tak nieprzełamany, Że chciałbym trójkę na czwórkę rozszerzyć, By tym pobożniej i tym pewniej wierzyć. VII Do rzeczy. — Kto z was stał na Akropolu I patrzał stamtąd na attyckie łany, Był w malowniczym Konstantynopolu Albo pił w Chinach, kraju porcelany, Herbatę złotą jak wody Paktolu, W gruzach Niniwy siedział rozsypanej, Nie powie zrazu wiele o Londynie, Ale co o nim powie, nim rok minie? — VIII Już pod noc Juan na szczyt Strzeleckiego Wjechał pagórka. To wzgórze się wznosi Ponad doliną złego i dobrego, Która Londynu wielkie imię nosi. Wkoło milczenie; w ciszy pogodnego Wieczoru słychać jedynie skrzyp osi I szum, jak w gnieździe pszczół albo szerszeni, Z czynnego miasta, co się życiem pieni. IX Juan w powiewach wieczornego tchnienia Szedł za powozem milcząc. Jego dusza Tonie w podziwie wielkiego plemienia, To imponuje jej i to ją wzrusza. Tu mieszka wolność, tu się rozprzestrzenia; Tu krzyczeć może lud ani go zgłusza Zgrzyt torturowych kół świętej Hermandad, Tu bunt wywołać zdoła lada mandat. X Tu czyste żony, czysta krew. Tu płacą Ludzie, ile chcą, a że płacą drogo, To tylko przeto, że pieniądze tracą W dowód, że mają, zatem wydać mogą. Tu nie potrzeba nawet praw, bo na co? Wędrowiec śmiało jeździ pustą drogą, Gdyż… przerwał dalsze myśli tej rozwicie Szorstki krzyk: „God damn! Pieniądze lub życie!” XI Te wolne głosy wypadły z zasadzki Z ust czterech łotrów, którzy wypatrzyli, Jak szedł sam jeden, i w sposób kozacki Umieli korzyść wyciągnąć z tej chwili, Kiedy dżentelmen, chcąc użyć przechadzki, Jeśli kułaka nie ma, co nie myli, Może w tym kraju bogaczów przygodnie Utracić razem i życie, i spodnie. XII Juan w angielskiej mowie nie był przedni, Jedna mu klątwa: „God damn”, była znana, Ale, że słów tych nie słuchał po wsze dni, Myślał, że znaczą prosto: „Witam pana!” Albo: „Bóg z tobą!” Nie liczę do bredni, Że tak rozumiał. Ja sam — pół-Normana; (Na swe nieszczęście) — znałem wiele osób, Co zawsze: „Witaj”, mówiły w ten sposób. XIII Lecz Juan za to rozumiał ich ruchy, A że miał serce orle, nie gołębie, Dobył krócicy szybko zza pazuchy, Strzelił, jednemu kulę utkwił w kłębie. Ten padł i tarzał się jak wół od muchy Cięty, i ziemię rodzinną żuł w gębie Krzycząc na swego towarzysza Jana: „Janku! Dostałem kulą w brzuch od Franka”. XIV Więc Janek — nogi za pas i uskoczy; Wnet się i świta Juana przyczłapie; Stanąwszy z dala, dziwem pasie oczy I zamiast pomoc nieść, za uchem drapie. Lecz Juan widząc, jak „Syn nocy” broczy, Że mu z krwią życie żyłami wykapie, Woła bandaży, szarpi i oliwy, Żałując, że był może nazbyt żywy. XV W tym kraju — myślał — spod polarnej gwiazdy Może tak gościom szacunek się składa, Wszak przypominam tutejsze zajazdy, Gdzie ukłonami gospodarz okrada, Zamiast przekleństwem i groźbą śród jazdy. Co czynić? Kona. Rzucić nie wypada Człeka, samemu jechać w dalszą drogę. „Podnieść go! Złożyć na wozie. Pomogę”. XVI Nie dopełnili zacnego uczynku, Gdy konający: „Och! przeklęta zupa — Wrzasnął. — Och, podaj, och, kie-li-szek kmin-kó- Wki; och, odejdź precz — och, nie ruszaj — trupa!” Wtem na serdecznym już gaśnie kominku Życie i czarna krew mu z rany chlupa, Rzężąc zatopił w szyi sztywne palce I zdarł z niej chustkę, krzycząc: „Daj to Salce!” XVII Chustka, zmoczona we krwi jeszcze świeżej, Upadła tuż pod nogami Juana. Zdziwił się, czemu tam padła i leży, Czy to on owa osoba żegnana… Tomek był perłą londyńskiej młodzieży, Szykowiec, łobuz, udający „pana”, Tak wesół, że mu wszystko było „mucha”, Póki miał w mieszku grosz, a w ciele ducha. XVIII Zrobiwszy, co mógł — na zatuszowanie Z różnych powodów nieprzyjemnej sprawy, Skoro komisja skończyła badanie, Pożegnał Juan widok arcykrwawy, Bo też obeszło go to niesłychanie, Że ledwo na ląd *wolny* wysiadł z nawy, Musiał w koniecznej obronie *wolnego* Zabić Anglika — i nierad był z tego. XIX Znaczną osobę zgładził z tego świata, Co była tęgim w swoim kole szprychem. Dla niego w oknach nie istniała krata, W drzwiach zamek, bo go otwierał wytrychem. Kto był tak „galant” od stóp do krawata, Kto tak drwił z życia jowialnym uśmiechem, Kto na przedmiejskie swą kochankę bale Tak wiódł pod rękę, jak on „Czarną Salę”? XX Nie ma już Tomka — więc o Tomku basta! Bohaterowie umierają. Proście Boga, niech liczba ich nadal nie wzrasta… — Witaj, Tamizo! Witaj! Po twym moście W brykach jak bęben dudniących do miasta Sławnego toczą się zamorscy goście, Przez Kensington i tym podobne *tony*, Śród których człowiek *grodu* jest spragniony; XXI Przez nagie i drzew pozbawione „Gaje” (Od tego: lucus); przez prospekty, zwane — „Wzgórzem rozkoszy”, której niedostaje, I gdzie jest równo; poprzez murowane Domy, w których kurz we znaki się daje, A: „do najęcia”, na nich napisane; Zaułki, zwane grzecznie: Eldorada, Z których by Ewa uciekała rada. XXII Rogatki, wozy, bryki z każdej strony, Wir kół, huk żelaz, ścisk ludzkiego tłoku. Tu poczta pędzi jak sen niedośniony, Tam szynk zaprasza na szklaneczkę groku. W oknie fryzjera peruki, szyniony. Lampiarz po rogach dla przegnania mroku Nalewa w każdą latarnię blaszaną Oliwy — gazu naówczas nie znano. XXIII Podróżny poprzez tłum i wrzawę dziką Do Babilonu spółczesnego wkracza. Czy konno wjeżdża, czy pocztą, czy bryką, Zaraz go ten wir człowieczy zahacza, Mógłbym rzec więcej, ale przewodnikom Nie chcę odbierać chleba. Słońce macza W Tamizie lice; noc z pomroku czyha, Nasza gromadka przez most się przepycha. XXIV Miła jest szeptem swym Tamiza tkliwa, Obecność nurtów przypominająca, Lecz pośród Damn my eyes prawie lękliwa. Lamp *Westminsteru* jednostajnie drżąca Światłość i ten plac, i kąt, gdzie przebywa Sława jak widmo i w blaskach miesiąca Ślizga się, skacze z kolumn na kolumny, A którym Albion jest najbardziej dumny. XXV *Gaju Druidów* nie ma! Nie bacz na to. *Stone Henge*' u nie ma!… Lecz na cóż czułości? Jest za to *Bedlam* z bardzo mocną kratą, By wariat nie gryzł zwiedzających gości; Jest dla dłużników dom — z ciemną komnatą; *Mansion House* także, choć nań lud się złości, Sądzę, że jest dom wspaniały, choć sztywny; Ale *Opactwo* — to mi gmach przedziwny! XXVI Lampy po *Charing-Cross* aż do *Pall-Mallu* Błyszczą jasnością taką okazałą, Jakiej w stolicach Europy wielu Prawie się nie zna jeszcze — powiem śmiało. Noc tych miast nie ma światłości na celu. Francja, kraj dotąd oświecony mało, Chciał się oświecić — lecz środki pomieszał: Zamiast lamp — szlachtę na latarniach wieszał. XXVIII Tacy szlachcice, wiszący wzdłuż drogi, Dosyć *jaskrawo* ludzkość oświecali, Równie jak niegdyś czerwone pożogi; — Ostatni rodzaj dla ślepców się chwali — Ci świecą niby fosfor lub złowrogi Dla duszy błędny ognik, co się pali Na bagnie, wabi, wiedzie na bezdroże; To cię *oślepi* — *oświecić* nie może. XXVIII W Londynie gdyby Diogenes nowy Pragnął odnaleźć swojego „człowieka” Igdyby nie mógł go napotkać w owej Stolicy, w którą, jak do morza, ścieka Z wszystkich narodów motłoch wielogłowy, To nie z braku lamp. Co do mnie: ćwierć wieka Szukając perły tej zimą i latem, Widzę, że świat jest jednym — adwokatem. XXIX Na *Pall-Mall* koła o kamienie grają, Prąc się pośród fal pracowitej nacji, Rzadszych już, bo się zewsząd otwierają Bramy na odgłos dzwonków i kolacji Żądni mieszkańcy do domów wracają. Don Juan, młody „grzesznik z dyplomacji”, Jedzie w powozie, mija, jak się rzekło, *St. Jamesa* pałac i *St. Jamesa* „piekło”. XXX Jadą przed hotel. Z drzwi płyną lokaje Wyfrakowani; dokoła już stoi Ciżba i owe pospolite zgraje Pafijskich dziewic, którymi się roi Przykładny Londyn, kiedy noc nastaje, Choć niemoralne, Malthus do nich kroi, Na przeludnienie szukając pomocy. — Juan już wysiadł ze swojej karocy. XXXI Ulokował się w najmilszym hotelu Dla cudzoziemca, co pływa w faworze Szczęścia, a mając pieniędzy jak chmielu, Słone rachunki lekceważyć może. Mieszkało i dziś mieszka posłów wielu W dyplomatycznych kłamstw przesławnej norze, Nim się do czystszej przeniosą dzielnicy, W brązowej ryjąc nazwisko tablicy. XXXII Don Juan w sprawie prywatnej wysłany, Lecz do której w grę wchodziły narody, Nie był na tyle z rozumu obrany, By głosić swego przybycia powody. Wiedziano tylko, że w misji nieznanej Przybył do Anglii cudzoziemiec młody, Przystojny, który — szeptano w skrytości — Zawrócił głowę jej cesarskiej mości. XXXIII Jego przygody, batalie, kochanki, Wyprzedzając go, szum zrobiły wielki; A romantyczki — jak wiesz — wychowanki Apollinowe, zwłaszcza zaś Angielki, Lubią przesadę, dla niej łamią szranki Rozsądku, rzeczy nadludzkich czcicielki. Zatem wszedł w modę — rzecz, co w naszej dużej Ojczyźnie paniom za namiętność służy. XXXIV Nie, aby która była beznamiętna; Przeciwnie — ale jej żądze są z głowy; Następstwo zresztą ma te same piętna, Jakby je proces wytworzył sercowy. Sposób działania to rzecz obojętna; Byłeś do celu jeno doszedł zdrowy, To jest — do jej… ust albo do kobierca, Cóż ci, czy chęć jej szła z głowy, czy z serca! XXXV Juan przedstawił we właściwym czasie Właściwym ludziom listy wierzytelne, Przychylność widział w ich oblicz grymasie. Mężowie stanu, kamienie węgielne Państwa, sądzili, że młodzieńczyk da się (Są to doniosłe sprawy, choć subtelne) Tak łatwo na ich uśmiech wziąć obleśny, Jak na ptasznika lep słowiczek leśny. XXXVI Błądzili. To się starym ludziom zdarza; Powiemy o nich, ale aż w przyszłości, Bo się za często bezmyślnie powtarza O politykach i dwulicowości. Lżą, prawda, lecz nie z bezczelnością Igarza. Co ja w kobietach lubię do zazdrości, To, że w nich kłamstwo z taką sztuką gra się, Że przy nim prawda nawet kłamstwem zda się. XXXVII Czymże jest kłamstwo? Tylko się zastanów! Prawdą w przebraniu. Wspomnij zastęp cały Dziejopisarzy, prawników, kapłanów: W czyjeż się dzieła kłamstwa nie wmieszały? Cień prawdy zniszczyłby wartość koranów, Objawień zniósłby poezję, annały, Proroctwa — chyba że zdarzeniem rzadkiem Są datowane jeszcze przed wypadkiem. XXXVIII Święćcie się, kłamstwa! Ach! Któż teraz przytnie Mej Muzie nazwę mizantropki? Światu Te Deum dzwoni, a jeśli kto zgrzytnie, To się zań wstydzi rumieńcem szkarłatu. Nie zgrzytaj! Ucz się kłaniać czołobitnie, Całować ręce, nogi majestatu, Każdą część, jak dziś Eryn czyni sławny; — Konicz tej ziemi stał się już niestrawny. — XXXIX Juan przedstawił się. Jego książęcy Strój, mina szmery wzbudziły zazdrości I dziwu. Nie wiem, co chwalono więcej. Także diament olbrzymiej wielkości, Który carowa na jego chłopięcy Kołpaczek w szale… czy miłości Przypięła, wielką sensację zrobił. — Prawda też, że go uczciwie zarobił. — XL Lecz ministrowie, sekretarze, radcy Dla posłów tego i owego króla Uprzedzający muszą być i gładcy, Nim go z sekretem zapędzą „do ula”, Nawet klerkowie, ci właściwi władcy W ministra gabinecie lub konsula, Kałuże, brudem nabrzmiałe na strugi, Grzecznością sobie skarbili zasługi. XLI Zdzierstwo jest jednym z ich zajęć codziennych. Na to najęci są, z tego się składa Ich praca w biurach cywilnych, wojennych. Jeśli nie wierzysz, zapytaj sąsiada, Kiedy paszportu albo małocennych Akt potrzebuje, co się naujada. Powie ci, ile ta czerń tuczna warta, Ci naturalni potomkowie czarta. XLII Z pewnym empressement przyjęli Anglicy Gościa — ten frazes biorą od sąsiady, Gdzie się uczucia jak na szachownicy Według przyjętej kieruje zasady W rozmowie, prasie, na wsi i w stolicy. Do przymusowej Anglik jest ogłady Niestworzon, jakby wąski kanał wody Także językom dodawał swobody. XLIII Bo Damme brytyjskie jest raczej klasyczne; Klątwa stałego lądu ma ton gminny; Żadne jej usta arystokratyczne, A więc i moje, wyrzec nie powinny. Jest to grzeczności schizma; zagraniczne Klątwy woń mają kałuży rodzinnej; Damme eteryczne jest, choć gorączkowe; Lekkie, platońskie i na skroś duchowe. XLIV Szorstkość masz w domu; w ramach własnej gminy; Szukasz grzeczności, prawdziwej czy szczerej, Przez „modrą toń i białe szumowiny” Popłyń; pierwsza jest emblemem tej sfery, Skąd płyniesz, drugie symbolem dziedziny, Ku której zmierzasz. — Lecz czas do kwatery Głównej powrócić. Jedność w poemacie Istnieć powinna, jak to w moim macie. XLV Na wielkim świecie — te wyrazy znaczą Części stolicy górne i zachodnie, Z garsteczką ludzi, którzy nie kulbaczą Mądrości, jadąc i bez niej wygodnie; Co, gdy jest pora spania, wstawać raczą, A tłum traktują litośno-łagodnie. Don Juan zatem, patrycjuszów dziecię, Dobrze przyjęty był na wielkim świecie. XLVI Był kawalerem; rzecz, która obchodzi Panny, jest ważna też dla oblubienic; W pierwszych nadzieje hymenowe rodzi, W drugich, gdy miłość niemocna, wiem, że nic Narzeczonych im porzucić nie szkodzi. Małżonka solą jest mężowskich źrenic, Przeszkadza, zwiększa przeniewierstwa zbrodnię I żal, grzeszyć też przy niej — niewygodnie. XLVII Był kawalerem sztuk, towarzyskości Oraz serc; tańczył, śpiewał jak anioły; Miał cechy sentymentalnej rzewności Mozarta; umiał raz stać się wesoły, Raz smutny; niby tak jak ludzie prości. Choć chłopię — znał świat, bo z praktycznej szkoły Życiowej wyszedł; rzecz niepospolita, A wcale inna, niż się w książkach czyta. XLVIII Panny się przy nim rumienią po oczy, Nie tracą równie barw mężatek twarze, Bo wszystko kraj nasz posiada uroczy: Są w nim do pędzla lica i malarze. Róż, młodość przeciw niemu się jednoczy, Żaden się rycerz nie oprze tej parze. Córki strój chwalą, a troskliwe maci Badają dochód i czy nie ma braci. XLIX Kupcy, strojący panny na rachunek Przyszłego męża, co musi zapłacić, Zanim rozkoszy świeży pocałunek Zacznie swą słodycz i swój powab tracić, Chcąc ten szczęśliwy wyzyskać trafunek I na zamorskim panku się zbogacić, Nie żałowali panienkom zaliczek, Smutny na szyje przyszłych mężów stryczek. L Sawantki, ów chór sonetów echowy, Co robią z kartek każdego zeszytu „Szkiców” podszewki dla czepków i głowy, Schodzą się, pełne modrego prześwitu, Proszą go o sąd o balladzie nowej, Kaleczą język Paryża, Madrytu, Pytają, czy był w Troi i gdzie milej, Czy w Rosji, czy też w rodzinnej Kastylii. LI Juan, co czuł się w tej dziedzinie płytki, A literackim nie był szarlatanem, Wzięty od panien i matron na spytki, Jak mógł „z piwnice wykręcał się sianem”. Jego wojenne i miłosne zbytki, I metier (był tancerzem zawołanym) Zasłoniły mu źródła Muz chwalone, Które — dziw, znalazł modre, nie zielone! LII Więc odpowiada im z pewnością w oku, Skromnie o mocy słów swych przeświadczony, Co mądrym zdaniom dodaje uroku Prawdy gruntownej i nieprzełomionej. Miss Araminta, co w szesnastym roku Zrobiła przekład tragedii: Szalony Herkules, w równie szalonym języku, Spisała wszystko pilnie w pamiętniku. LIII Ponieważ kilku językami władał, Zręcznie ich użył, niby bez zamiaru. Ten fakt mu w oczach dam większy wdzięk nadał. Więc żałowano, że nie posiadł daru Poetyckiego; gdyby go posiadał, Zabójcza byłaby moc jego czaru. Miss Maevia, lady Frisky wiedzieć chciały, Jak by w hiszpańskich wierszach się wydały. LIV Tak osądzony najpiękniej z pozorów, Wchodził każdego wieczora i ranka Między koterie dam, ambasadorów; Na rautach widział, jak w zjawieniu Banka, Dziesięć tysięcy żyjących autorów — Przeciętna naszych wielkości wiązanka. Ośmiu poetów też — *największych* — widział. Każdy z nich ma swój w tygodnikach wydział. LV Dwudziestopięcioletni i „największy Z żyjących wieszczów”, skoro wziął udziałem Wygraną, musi, że się nie stał miększy, Dowieść jak bokser, wtórnie. Ja nie dbałem Owieniec czy pas, co zwycięzcę piększy, I królem głupców być nie pożądałem. Alem miał też swój czas, a w czasie onym Poezji zwano mnie Napoleonem. LVI Don Juan moją Moskwą, a Faliero Mym Lipskiem, Mont Saint Jean miałem w Kainie. Belle-Alliance durniów, co zeszli na zero, Niech, gdy lew upadł, triumfuje ninie. Ja chcę przynajmniej tak lec, jak mój hero, Nie rządzić albo rządzić jak król — w czynie, Lub iść na wyspę gdzieś, na świata krajce, I stróżem Lowem mieć Southeya zdrajcę. LVII Przede mną — był Scott; przede mną i po mnie Moore, Campbell; dziś już Muza nie swywoli, Na szczyt Syjonu pielgrzymuje skromnie I z poetami duchownymi woli Przestawać; Pegaz truchcikiem przytomnie Bieży, bo siedzi na nim Rowley Powley, Ten nowy Pistol, którego wychudła Szkapa miast podków złotych — nosi szczudła. LVIII Potem mój miły Euphues, chwalony, Że to drugi ja, tylko moralniejszy, Zobaczy kiedyś, jaki zamiar płony Być mną, do tego moralnym. Baczniejszy Ktoś mówi, że i Coleridge wart korony; Powiem, że Wordsworth nie jest wcale mniejszy. A Southey? Jego gęś wziął kiepski sędzia, Literat Savage Landor, za łabędzia. LIX John Keats, którego zabiła krytyka, Właśnie gdy wkraczał na wielkości progi, Zawsze niejasny — śpiewał bez słownika Greckiego, chwaląc starożytne bogi; Sam Jowisz nie znał takiego języka. Biedny poeta! Los mu dojął srogi! Czemuż to dusza — „niebios partykuła” — Na gazeciarski artykuł jest czuła? LX Wielu jest żywych i zmarłych szermierzy O niedościgłe, a choć doścignione — Marne, bo czas znów zwycięzcę ubieży; Zwietrzałe mózgi i czaszki spalone Spadną w grób, co się burzanami zjeży. Ja na żadnego nie stawiam, bo one Zastępy są dziś liczne, jak trzydziestu Tyranów w Rzymie, kiedy czekał chrzestu. LXI Są one „niższym państwem” literackim, Jak ów rząd, gdzie rej wiedli pretorianie. Wtedy kochano się z gminem żołdackim; „Straszna robota” jak „kopru zbieranie” W Lirze, jak smoku podkarmianie plackiem. Gdybym iść nie był musiał na wygnanie I przy satyrze był, to bym tych zuchów Nauczył, co to znaczy walka duchów. LXII Jeden mocny cios, a wszystko by w drzazgi Poszło; lecz dziś już ochoty nie czuję Psuć sobie spokój takimi drobiazgi. Potrzebnej k'temu żółci mi brakuje. Zlepiony jestem z niesurowej miazgi, Muza ma zawsze z uśmiechem strofuje; Potem dygnąwszy, uprzejma i czuła, Odchodzi twierdząc, że cię nie ukłuła. — LXIII Don Juan, który został — nieszczęśliwy — W żyjących wieszczów i sawantek gronie, Mały odnosił zysk z jałowej niwy, Lecz umiał cierpieć, będąc w „dobrym tonie” Ćwiczony; gdy się przedmiot stawał ckliwy, Zręcznie uciekał i tak żył w salonie Śród wyższych duchów, radosny i grzeczny, Nie jak cień, lecz jak promień — syn słoneczny. LXIV Rano „zajęty” był. Takie zajęcie: Nie pracowite, co nudą otula Duszę; ospałość, energii zwichnięcie, Jadem nasiąkła Nessusa koszula, W której, na sofie leżący, o wstręcie Do wszelkiej pracy prócz pracy dla króla I kraju mówi się z łagodnym dreszczem. (Cóż, gdy ta praca jest na piasek deszczem!) LXV Zresztą wizyty, podwieczorki, plotki, Fotel, boksery; kiedy dzień zapada, Przejażdżka wokół tej roślinnej szczotki, Co się zwie parkiem, a co nie posiada Kwiatów ni dla pszczół jednej kropli słodkiej, Jednak jedyny to „Gaj” (jak powiada Pan Moore), gdzie damy, od chusteczek bledsze, Tak zwane „świeże” poznają „powietrze”. LXVI Po toalecie obiad. Rozbudzony Świat się porusza; błysk lamp, kół turkoty, Ciężkie karety, lekkie faetony, Jak meteory w swej kolczudze złotej, Pędzą; szumią już i furczą festony, U drzwi mosiężne młotków słychać grzmoty; Otwierają się, przepuszczając zdroje Światła — Edenu złotego podwoje. LXVII Już gospodyni wita, prawie zgięta W ukłonach; pary walcem się kołyszą — Jedyny taniec, co uczy dziewczęta Myśleć, gdy się w nim rozkosznie zadyszą. — W salonach ciżba, która ruchy pęta, Ostatni w sieniach stoją albo wiszą, Na schodach; szlachta, hrabiny i księżny Opór stawiają naciskowi mężny. LXVIII Szczęśliwy, kto przeszedłszy koło paru Grup, oceniwszy stroje, gdzieś wyszuka Krzesło, u drzwi lub w głębi buduaru, A wie, że przezeń nie stworzy się luka, I mimo puszcza cały chaos gwaru, I patrzy z miną szczęśliwca lub mruka Albo biernego tylko spektatora, Ziewając, kiedy opóźnia się pora. LXIX Lecz rzadko takie pociesza ziewanie Kogo znów taniec jak Juana wabi, Musi sterować w świetnym oceanie Pereł, klejnotów, piór, tiulów, jedwabi, Póki na miejscu swoim znów nie stanie. To marzycielskim tańcem się osłabi, To się znów wdzięcznym ukłonem przechyla, Gdzie sztuka dumnie prowadzi kadryla. LXX Jeśli nie tańczy, a za to go nęci Oblubienica cudza lub dziedziczka, To niech się przy niej zbyt jawnie nie kręci, Jeśli od łyczka chce dojść do rzemyczka. Niejeden prędkiej pożałował chęci, Bo niecierpliwość — zła jest przewodniczka Dla ludzi, którzy lubią myśleć ściśle I nawet głupstwa robią po namyśle. LXXI Niechaj usiądzie przy niej do wieczerzy (Lub naprzeciwko, gdy go kto uprzedzi), Oczkując. Boski czas! W mej zawsze świeży Pamięci, której tak na grzbiecie siedzi Jak czuły upiór i zęby mi szczerzy Duch zwiędłych uciech!… Oko nie wyśledzi Owych upadków, wzniesień w grób i Eden, Które wywołać bal potrafi jeden! LXXII Lecz ta ostrożność jedynie dotyczy Prostaczka, który czai się i tchórzy. O! Taki niech się ze słowami liczy, Bo jedna chybka cały plan mu zburzy. Ale ci, których rozgłos tajemniczy Wyprzedził: rozgłos miłostek, podróży, Wojen, albo kto uwieńczony sławą Dowcipu — ten ma do swobody prawo. LXXIII Nasz heros — człowiek przystojny i młody, Szlachcic, bogaty, do tego z Hiszpanii — Musiał chcąc nie chcąc ponieść pewne szkody. Do tych okupów są obowiązani Wszyscy wybitni. Więc — niewolnik mody, Mówił o wieszczach, o brzydocie pani X, o niedolach, nędzy tego świata — Kto zna z was życie młodego magnata? LXXIV Ci nie znający młodości — młodzieńcy, Piękni — ruiną, bogaci — bez skuda, Ambicją wielcy, energią maleńcy. Źródłem i ujściem ich złota jest Juda; W senacie żaden nie da głosów więcej Sprawie królewskiej niż trybunom luda. Głosują, jedzą, piją, rozpustują, Umarłszy, kąt swój w grobowcu zajmują… LXXV „Gdzie jest świat? — pytał Young w ośmdziesięciu Latach — gdzie jest świat, co by zrodził męża?” — Gdzie świat sprzed ośmiu lat albo dziesięciu? Był tu, widziałem; a dziś na kształt węża Skórę odmienił świetną, już w poczęciu Skazany, że go czas ciągle zwycięża. Królowie, mówcy, wodze, politycy, Dandysi giną jak liść w nawałnicy. LXXVI Gdzie Napoleon wielki? — Bóg znać raczy; Gdzie mały Castlereagh? — wie chyba szatan; Gdzie owa trójca, co senat kulbaczy Jak szkapę: Curran, Sheridan i Grattan? Gdzie Córa, co się wysp hołdami raczy, Gdzie wóz Królowej, nieszczęściem skołatan? Gdzie męczennicy — te Piąte Procenty, I gdzie? Ach, gdzie są, do kaduka, renty? LXXVII Gdzie Brummel? Przepadł. Wellesley? Spadł z ławy Cięty. Romilly, Whitbread, trzeci Jurko? I jego spadek? Nie zgadniesz, choć żwawy. Gdzie ptak królewski Fum IV? Za górką, W Szkocji; pojechał poskrobać dla wprawy Skrzypki, zabawić się szkocką bandurką. Skrob, skrob… Pół roku trwał ten pobyt słodki, Iskanie króla i wiernych łaskotki. LXXVIII Gdzie są miss, misski, misseczki, gdzie słodka Lady X, lord On i hrabina-Ona? Jedna rzucona w kąt jak stara szczotka, Żona, rozwódka, wdowa i znów żona — Ta sama często powtarza się zwrotka. — Gdzie świat Londynu? Gdzie zgraja spodlona Dublinu? Gdzie Grenville? Wykręcili Kominka. Gdzie Wigowie? Tam, gdzie byli. LXXIX Gdzie są dziś lady Karolcia i Frania? Wzięły lub chcą wziąć rozwód. — O annały, Co spisujecie rauty i zebrania, Poczto poranna, co liczysz kawały Kół połamanych i nóg, zbierasz zdania Żurnalów, czym dziś płyną twe kanały? Jedni mrą, drudzy gdzieś na lądzie chudną, Bo z dzierżaw szczupłych dużo dobyć trudno. LXXX Temu się śmiała synekura tłusta, Aż mu kazano zabierać manatki, Dziedziczka stała się pastwą oszusta, Z tych są już żony, z tych dopiero matki; Tej zwiędły oczy, tej kibić, twarz, usta. Inną wziął postać świat, ludzie, wypadki. Nie ma w tym dziwu, lecz niepokojące Są te odmiany prędkie i naglące. LXXXI Siedmdziesiątych lat — nie jest to czas długi. Jam w siedmiu tyle widział zmian na świecie Od króla aż do najniższego sługi, Na co innemu potrzebne stulecie. Wszystko nietrwałe, lecz smutno, że strugi Płyną, nowości nie przynosząc przecie, Nic nie jest stałe w nurcie czasu bystrym Prócz, że Wig nigdy nie będzie ministrem… LXXXII Napoleona widziałem. W Saturna Zmienił się Jowisz. I księcia widziałem, Którego polityka była durna I błędna jak wzrok. Tym was materiałem Nudzę, samemu zbrzydziła się chmurna Sfera. Królam też widział; patrząc, drżałem, Bo, wygwizdawszy go, znowu pieścili; Co było lepsze, nie zgadnę w tej chwili. LXXXIII Widziałem panów z kieską wypróżnioną, Izbę zmienioną na kram podatkowy, Joannę Southcote udaną matroną, Smutny wypadek nieboszczki królowej. Widziałem głowy przykryte koroną Miast czapką błazna; widziałem jałowy Kongres, a także ludy, co jak osły Gniotące brzemię — możnowładców niosły. — XXXIV Małych poetów, wielkich prozaików I *nieskończonych* mówców, choć nie *wiecznych* Szlachtę z okolic zachrypłą od krzyków; Fundusze w wojnie z ojczyzną walecznych; Panów, jeżdżących na łbach niewolników; Widziałem piwo, które do bajecznych Stopni cienkości sprowadził podróbca; Widziałem, jak John zrobił z siebie głupca. LXXXV Więc: „Carpe diem, carpe”, bohaterze! Jutro promienie nowego zarania Błysną i znów je harpia jeszcze świeże Pożre. Świat graczem jest. „Dokończcie grania, Łotry!” — a niechaj każdy z was się strzeże Mniej czynów niż słów; niechaj się osłania Maską obłudy, niech chytrze udaje, Niechaj nie *będzie*, niech się zawsze *zdaje*. LXXXVI Lecz na cóż ciągle jedne ciąć kuranty? Mógłbym opisać ziemię mą rodzinną, Którą zwą zacni równie jak furfanty Krajem moralnym. Ale rękę czynną Wstrzymam, bo nie chcę pisać Atalanty. — Raz by się zresztą zrozumieć powinno, Że nie jesteście moralni, co wiecie Sami, choć w żadnym nie stoi poecie. — LXXXVII Przeżycia mego bohatera zrobię Przedmiotem dalszych pieśni z zachowaniem Przyzwoitości praw, na całym globie Przyjętych; zresztą pieśń ma jest udaniem, Jak rzekłem; pisać nie myślę o sobie, Choć mnie niejeden drażni podsuwaniem Takich zamiarów; bo wam tu powtarzam, Gdy już mówić chcę, to na nic nie zważam. LXXXVIII Czy się ożenił z trzecią albo czwartą Córką tropiącej mężów księżnej mamy, Czy z inną panną, z innych więcej wartą Cnót w interwałach nieprzerwanej gamy, Starannie ziemię zaludniał otwartą (Prawo nie może tu mężom kłaść tamy), Czy go gdzieś grzeszna zwabiła ponęta, Za którą potem płacił alimenta, LXXXIX To leży w czasu nieprzejrzanej księdze. — Dotąd cię dowieść, moja pieśni, chciałem! Dziś drugie tyle stawię, że potędze Twojej nie oprze się nic i twym śmiałym Natarciom; wszystkich że w boju przepędzę, Którzy śmią twierdzić, że czarne jest białym. Tym lepiej, żem sam; choć osamotniony, Swobodę myśli przekładam nad trony. Pieśń dwunasta I Najdzikszym z „wieków średnich” na tym świecie Jest barbarzyński „średni wiek” mężczyzny. To — porównajcie go, z czym sami chcecie — To pogranicze głupstwa i tężyzny, Kiedy się nie wie, co czynić; śródlecie; Karta wydarta z książki, gdy siwizny Srebro zaczyna bieleć coraz jawniej, Gdy się już nie jest, czym się było dawniej. II Młodym za starzy, a starym za młodzi, By szumieć z dziećmi, a starcami skępić, Dziw, że do grobu nie tęsknią. Zachodzi Ich słońce, a dniom przyjdzie się zasępić. Miłość trwa jeszcze, lecz żenić się — szkodzi, A inna miłość — o! Ta się już stępić Musiała; pieniądz to czyste marzenie, Ledwo zaczyna nocne płoszyć cienie. III Złoto!… O, skąpcze, kto cię zwie biedakiem? Twoją jest rozkosz, co nigdy nie blednie. — Jest ona liną okrętową, hakiem, Który rozkosze hamuje poślednie. Kto przy obiedzie ciebie lada jakim Widzi, jak skromnie ucztujesz i biednie, — Dziwiąc się, że być może bogacz — sknera, Nie zna widm, jakie wstają z skórki sera. IV Miłość osłabi, wino zdrowie stera, Ambicja wstrząsa, w grze majątek znika — Ale kto złotko z wolna, z wolna zbiera I jeden dukat za drugim zamyka Do skrzyni, z wolna, z wolna nim wypiera Miłość, grę, wino, próżność polityka. O złoto lube! Milsześ niż papiery, Zbiorniki dymu, ulotne chimery. V Kto dzierży wagę światowych zapasów Lub kto dyktuje na kongresach kreski? Kto wznosi w górę gołych gerylasów I wywołuje pism codziennych piski? Co jest rozkoszą, nędzą wszystkich czasów? Kto polityków wwodzi na tor śliski? Czy wielki, chrobry duch Bonapartego? A! — nie: Żyd Rotszyld i Baring, kum jego. VI Ci z liberalnym i wiernym Lafitte'em Są Europy wyrocznią, zakonem. Spekulacjami są pożyczki. — przy tem Jednak ludami władają i tronem. Dają ton nawet rzeczompospolitym; Nawet Kolumbia sama ma patronem Meklera; nawet Peru złote miny Dziś dyskontują możne Żydowiny. VII Czemuż ma skąpiec być zły i przeklęty? Jak powiedziałem, wiedzie skromne życie, Za które byłby cynik albo święty Wielbion, które by czczono w eremicie, Do kalendarza byłby za nie wzięty. Więc za co chudy jego byt ganicie? „Nie ma pożytku — mówisz — z głodomarcia Większa zasługa więc samozaparcia. VIII Oto poeta! On w czystej pieszczoty Objęciach złoto zgromadzone ściska, Którego sama nadzieja już roty Ludzkie za morze pędzi. Dlań wytryska Z czarnych min, z rudy szpetnej promień złoty; Dlań brylant iskier milijonem błyska, A szmaragd barwą łagodnej zieleni Koi jaskrawy blask innych kamieni. IX Jego są ziemie, góry, pola, bory; Jemu okręty z Cejlonu, Kataju, Indyj przynoszą wonnych płodów zbiory; Dlań zboże rośnie, doń wina Tokaju, Madery śmieją się jak twarz Aurory; W jego piwnicach mieszka się jak w raju — Gdy on sam twardy, zimny, niezmysłowy Kieruje tylko wszystkim — pan duchowy. X Kto wie? Może chce co wielkiego sprawić? Zbudować szkołę, sfundować wieczysty Majorat albo gdzieś kościół wystawić, W nim wizerunek swej twarzy kościstej? Może chce ludzkość tymże złotem zbawić, Które ją gubi, lub kapitalisty Pierwszego imię pozyskać w narodzie, Lub lubi w złocie pluskać się jak w wodzie? XI Choćby to był cel owego z zapałem Upartej żądzy zbieranego mienia, Jedynie głupiec nazwie tę chuć — szałem. Jakież są *jego* czyny i zachcenia? Wojna, bunt, miłość… Sąż te ideałem Życia? Pracą, od tabliczki, mnożenia Ważniejszą? Skąpcze, niech twój dziedzic powie, Czyś ty miał lepiej, czy rozrzutnik — w głowie. XII Sztaby, rulony i garnki monety Pełne, z głowami nie tych luminarzy Starych, gdzie głowa wraz z laurem — niestety — Dziś nawet tyle co blaszka nie waży, Lecz ważne złoto, na którym portrety Koronowanych karłów; co się jarzy Nieobrzezane nożem Żydowina; O, tak! Złoto jest lampą Alladyna. XIII „Miłość wsią, dworem, miłość grobem władnie, Bo raj miłością jest, a miłość rajem” — Co zresztą dowieść nie da się tak snadnie (Logiczność nie jest poetów zwyczajem). Prawda, że „w grobie” jest coś może na dnie: Choćby rym „grób” — „ślub”; w wątpliwość podajem Jednakże (biorąc na świadka dziedzica), Czy „wsią” lub „dworem” każdy się zachwyca. XIV Co nie śmie miłość, to pieniądze czynią, Bo pieniądz nawet wyżej grobów siada. Bez niego niczym jest dwór, wieś pustynią; Bez złota „nie bierz żony” — Malthus gada. Więc pieniądz rządzi miłością-rządczynią, Tak jak dziewicza Cyntia falą włada. Mówisz: „Miłość — raj!” Czy za wosk oddajem Miód?… To nie miłość — małżeństwo jest rajem. XV Jestże prócz ślubnej pozwolona inna Miłość? Małżeństwo zaś to miłość przecie W jakimś tam sensie. Lecz logika gminna Nigdy jedności z tych dwu słów nie plecie: W stadle być *może* miłość i *powinna*; Małżeństwa *bez niej* także widujecie; Lecz wolna miłość jest grzechem, zgorszeniem, Że już jej innym nie nazwę imieniem. XVI A że na dwory i na wieś nie jadą Ani wpadają w grób żonaci sami, Którzy się żadną nie splamili zdradą, Uważam wiersz ten za lapsus calami. Dziw, że to pisze Scott: buen camerado, Który jest sławny swymi zasadami Tak, że mi Jeffrey stawia go przykładem. — W tych strofach dowód, żem szedł jego śladem. XVII Dziś powodzenia nie mam, lecz bajeczne Miałem za młodu; rozrywany byłem; W czasie, kiedy są sukcesy konieczne. Z owych sukcesów dla się wydobyłem To, czegom pragnął — szczegóły zbyteczne. — Co było — moim było. Choć płaciłem, Przyznam się, za te powodzenia dzięgi, Nie chciałbym wydrzeć tych kart z życia księgi. XVIII Ów Sąd Kanclerski choć się go wybierze Na opiekuna nad ową nowiną Niedorodzoną, co ją mocni w wierze Zwą „potomnością” albo „przyszłą gliną”, Zda mi się, śmiało powiadam, lecz szczerze, Słabą dla wsparcia moralności trzciną. Potomność będzie — niechaj świat się płoni — Tak mało wiedzieć o nim, jak on o niej. XIX Czyż nie jesteśmy przyszłością? Ja i wy? A pamiętamy kogo? Ni seciny. Gdyby fakt każdy w książkach był prawdziwy, To bohaterów prześcigłyby czyny. Plutarch ważniejsze tylko spisał dziwy, A krytyk i tak podkłada mu miny, Zaś Mitford dzisiaj (z grecką, jak się zdaje, Wiarą) samymże Grekom kłam zadaje. XX O czytelnicy wszystkich stanów, czynów! Słuchaczu miły, niemiły pisarzu! Dalszą pieśń tworzę — z poważnych zaczynów, Jakby Wilberforce w moim kałamarzu Siedział lub Malthus. Pierwszy z nich Murzynów Wyzwolił, za co wart stać na ołtarzu, Kiedy Wellington tylko Białych gubi, A Malthus czyni to, co gromić lubi. XXI Więc spoważnieję, bym nie podrwił głową; Przeczżebym i ja nie miał czego stworzyć I „słońca zaćmić swą świeczką łojową”? Dziś konstytucje nowe chce ułożyć Ludzkość i dźwignię wynaleźć parową, Mędrzec zaś ojcom zabrania się mnożyć, Gdy nie wystarcza ich szczupły majątek Dla odsadzonych od piersi dzieciątek. XXII To jest szlachetne, romantyczne, szczytne! Myślę, że „filogenitywność” — może To słowo dzisiaj niezbyt jest pochwytne„.. Istnieje nawet >krótsze, lecz w tej porze Przyzwoitości spódniczek nie przytnę, Bo na moralność godzić, broń mnie Boże! — Otóż jak mówię: „Filogenitywność” Winna na mniejszą natrafiać przeciwność. XXIII Lecz do przedmiotu. — Mój Juanie luby, Jesteś w Londynie, w mieście przykrej woni, Gdzie na cię paszczą zieje potwór zguby; Młodzież mu dzisiaj trudno się obroni. Nie doznasz wprawdzie strachu pierwszej próby, Boś już nie frycem w forsownej pogoni Wczesnego życia. Lecz to ziemia mglista, Której od razu nie przejrzy turysta. XXIV Co do mnie, mógłbym o jednym mandacie Wszędzie być posłem, w gorącym czy chłodnym Kraju; różnicę boć tylko w klimacie Przedstawia stały ląd w swym nowomodnym Ustroju; ale rym jest trudny na cię, Anglio, sposobem Muzie niewygodnym. Każdy kraj ma swych lwów — ale w kochanej Brytanii żyją największe brytany. XXV Hej! Polityka wnet mi oczy wyżga. Paulo majora Juan w wielkim grodzie Między ścieżkami wszech pokus się ślizga, Jak wyćwiczeni łyżwiarze — po lodzie. Kiedy go znudzi sport, to się umizga Do pięknych istot, u których jest w modzie Znosić w triumfie czystości męczeństwo, Przeciwstawiając grzechom swe panieństwo. XXVI Lecz tych niewiele. W końcu taka mała Robi diabelski skok, którym dowodzi, Że i najczystsza czasem głupstwo zdziała, W morzu zepsucia tracąc ster swej łodzi. Ludzie truchleją, jakby się ozwała Balaamowa oślica, i chodzi Jak żywe srebro z ust do ust nowina; Kto by pomyślał: tak skromna dziewczyna! — XXVII Małą z wschodnimi oczyma Leilę — Typowy okaz milczących Azjatek, Która bez dziwu patrzała na tyle Śliczności, ku niespodziance magnatek, Mających nowość każdą za motyle Łowione z nudów — owy „wielki światek” Przyjął z historią Szecherezad godną, I zrobił zaraz tajemnicą modną. XXVIII Panie spierały się, jak zwykle panie Spierać się zwykły tak w dużym, jak w małym. Darujcie, piękne, że was ostro ranię; Zawszem was lubił bardziej, niż pisałem, Lecz gdym zmoralniał, zgromię panowanie Gadulstwa, które dziś staje się szałem — Szeroko zatem jęły dysputować, Jak młodą pannę należy wychować. XXIX Co do jednego punktu trwała zgoda, I słusznie, to jest, że młoda dziewczyna Piękna jak niebios jej wieczna pogoda, Swojego szczepu gałązka jedyna, Chociaż pupilką Juana — tak młoda! — Być mogła, lepiej, że jaka hrabina, Której już płochość młodociana zbrzydła, Weźmie ją pod swe opiekuńcze skrzydła. XXX Więc wywołało to spółubieganie I poruszone były wyższe sfery, Kto ma sieroty objąć wychowanie. Ponieważ Juan był z tych, co „maniery” Znają, za shocking uznano zbieranie Składek. Zgłosiło się dwadzieścia cztery Wdów oraz dziesięć panien (każda dama Przeszła już dawno „średni wiek Hallama”). XXXI Jedna albo dwie roztropne rozwódki Chciały ją również chować (ich szczep wcale W dobie małżeńskiej nie wydał jagódki) I w świat wprowadzić, to jest w karnawale Wziąć na bal, pełną rumieńców, i skutki Chowu pokazać. Zaraz pierwsze bale Do dziewiczego miodu młódź przynęcą (Przy złotych ulach te trutnie się kręcą). XXXII Szlachta, u której w kieszeni ostatki, Gołe hrabiątka i lwy-desperaci, Babki przezorne, siostry-dyplomatki (Które, gdy zręczne, lepiej od swych braci Wpędzają ryby do małżeńskiej siatki) Jak ćmy dokoła tej nowej postaci Szczęścia latają, zawracając głowę Ci walcem, tamte przez słodką wymowę. XXXIII Każda kuzynka, ciotka ma rachubę Swoją; mężatki nawet są czasami Tak nienamiętne i niesamolube, Że inne żenią z swymi kochankami. Tantae-ne! (Oto masz cnót istnych próbę Na wyspie, której białość Dover plami). Aż sama panna śród takiej wybiórki Mieć by wolała płeć syna niż córki. XXXIV Ta wpada prędko, ta wkoło rozdaje Adoratorom ryczałtem koszyki. Miły to widok: stara ciotka łaje (Sprzyja związkowi zwykle). Słychać krzyki: — Jeśli się pannie Edward nie nadaje, Czemu odbiera jego bileciki, Czemu z nim tańczy i czemu go mami, „Tak” mówi wzrokiem, a zaś „nie” ustami? XXXV Czemu? Edward był przywiązany szczerze, Nie dla majątku — na to go nie złowim. Panienka przyzna kiedyś i powie, że Głupstwo zrobiła, partia była bowiem Świetna — markizy intryżki w tym świeże. O! Znam ją — zaraz jutro księżnej powiem. Może dlań lepiej, że się rzecz rozchwiała?… Jak ona na list jego odpisała! — XXXVI Mitry, mundury, epolety, szpady W obieg puszczają się jak w karuzelu. Tracą się serca i czas, i zakłady O materialną żonę, a gdy z wielu Wybierze wreszcie sławnego z ogłady, Z polowań, jazdy, tańca i do celu Ślicznotka dojdzie, to reszta się cicho Złośliwie cieszy: „Jak wybrała licho!” XXXVII Z adoratorów niekiedy wybiera Takiego, co jest natrętny i patrzy Czule lub znowu — co się nie napiera Bynajmniej (lecz ten wypadek jest rzadszy); Czterdziestoletnim wdowcom się otwiera Szerokie pole; mogą w kącie siadłszy Zdobycz wytropić; lecz z jakich bądź sfer ją Wybiorą, wybór jest zawsze loterią. XXXVIII Co do mnie (macie tutaj przykład nowy Szkodliwej prawdy i prawdziwej szkody), Byłem wybrany od mojej królowej, Zalotnik nie tak roztropny jak młody. Lecz choć zacząłem poprawę od głowy, Zanim się stało jednym, co z niezgody Wnet zeszło na dwa, przyznaję bez pychy, Wybór zrobiła żona moja — lichy. XXXIX Znowu dygresja! Przebacz mi lub — wolę — Przeczytaj. Lubię na wstępie morały Prawić, jak pacierz mówi się przy stole. Niby przyjaciel nudny, proboszcz dbały Lub stara ciotka, lub bakałarz w szkole, Muza ma pragnie poprawić świat cały; Na każdym miejscu i każdego czasu Kwapi się prawić kazania z Parnasu. XL Teraz w preludium niemoralna fuga: Wskażę, jaki jest świat z błędami swymi, Nie, jaki ma być. W tym moja zasługa, Że wam dam fakta; wyznać muszę, że mi Inaczej szkoda i pracy, i pługa. Dotąd mój lemiesz tyka ledwo ziemi Zgnojonej grzechem, aby chociaż stare Utrzymać ceny na swe żyto jare. XLI Naprzód nam zważać trzeba, co się stanie Z Leilą: młodą, czystą jako ranny Świt albo jak śnieg (stare porównanie: Śnieg mniej przyjemny jest niż nieskalany, Co każdy może sprawdzić). W don Juanie Zbudził się ojciec, ale dla przybranej Córki opiekę chciał znaleźć stateczną, Bo bez opieki młodym — niebezpieczno. XLII Widząc w osobie swej nieodpowiednie Medium (każdy z was pojąłby to samo) Rozmyślił zająć stanowisko średnie, Bo często pupil ochmistrzowi plamą. Więc kiedy stare damy — same przednie — Dzikiej Azjatki chciały zostać mamą, Wziął lady Żgawkę ze „Stowarzyszenia Obrony dziewcząt złego prowadzenia”. XLIII Dzisiaj już stara, dawniej była pono Młodsza; cnotliwa całe życie — wierzę. Choć oczerniono ją i oskarżono O różne… Czyste me ucho się strzeże Powtarzać, czego jej *nie dowiedziono*. Bo mnie też na nic taka złość nie bierze, Jak na trociny z plotkarskiego tracza, — Co są ludzkiego karmią odżuwacza. XLIV Spostrzegłem — jestem zaś nie lada jakim Badaczem i mam oko osobliwe, Co jest poniekąd doświadczenia znakiem — Że damy w młodych latach nazbyt… żywe, Prócz znajomości świata z jego brakiem Cnoty, prócz wiedzy, dokąd wiodą krzywe Ścieżki, baczniejsze są na wody mętne, Gdzie dna nie dojrzy oko beznamiętne. XLV Gdy sztywna cnota szyderstwem osładza Brak niezaznanych uciech, których użyć Nie wolno, kiedy szczęsnych raczej zdradza, Niż broni, z „towarzystwa” chcąc wykurzyć Praktyczna dama gromi, naprowadza, Radzi otwierać oczy, a nie mrużyć Przed skokiem — słowem rozjaśnia ten słodki Problem miłości: źródło, ujście, środki. XLVI Z tej racji czy też, że surowsze, z góry Wiedzą, dlaczego takimi być mają — Zbierając wzorki obaczysz, że córy Podobnych matek, ponieważ już znają Świat z doświadczenia lepiej niż z lektury, Wiele cenniejszy towar przedstawiają W targu pannami na małżeńskim rynku Niż te, co grzechu nie znają z uczynku. XLVII Jak rzekłem — lady Żgawkę oczerniano; Któż piękność, młodość przebaczy kobiecie; Dziś marę grzechu od mej odegnano, Dowcip jej podziw budził w wielkim świecie. Jej bon mots w kołach, kółkach powtarzano, Potem dewocja i bractwa — co chcecie! — Dodam, że swych lat pędziła ostatki Jako wzór żony, kobiety i matki. XLVIII Swobodna w swoim kółku, a przybrana W powagę w wyższym, kierowniczka młodzi, Ostrzegała ją (od rana do rana), Kiedy spostrzegła, że na zły tor wchodzi. Liczba jej dobrych uczynków nieznana; Utonąłby mój Pegaz w ich powodzi. Teraz nabrała szczególniej ochoty Stać się troskliwą matką dla sieroty. XLIX Do tego Juan był jej faworytem, Według niej serca dobrego dowodził. Trochę zepsuty, ale dobry przy tem, Czemu się zdziwisz, wiedząc, kto go rodził I gdzie się tułał. Los, co by mógł bytem Drugiego zachwiać, jemu nie zaszkodził; Bo tyle w życiu już wypadków miewał, Że się już żadnej zmianie nie zdumiewał. L W zmianach najprędzej mądrzeje naiwność. Kiedy się młodzi ludzie starzeć zaczną, Zwykli uskarżać się na losów dziwność I na *Opatrzność* sarkać *nieopatrzną*. Pierwszą do prawdy drogą jest przeciwność; Kto bój zna, burzę i miłość rozpaczną, Czy osiemdziesiąt ma, czy osiemnaście Lat, zgłębił wszystkie doniosłe przepaście. LI Co z tego zyska, to rzecz mniej doniosła. — Don Juan chwalił taką niepoślednią Troskliwość damy, która gdy dorosła Jej córka wyszła za mąż, swą poprzednią Opiekę, zbywszy ciężaru, przeniosła Jak Lord Mayora barkę na naślednią Lub jeśli chcecie porównania z sfery Poetyczniejszej — jak muszlę Cytery. LII Zwę to transmisją; taki nieustannie Cyrkulujący balast wykształcenia Dziedzictwem z panny dostaje się pannie; W tej się na mądrość, w tej na siłę zmienia, Ta śpiewa, owa tańczy, pływa w wannie Metafizycznej, ta pisze z natchnienia Lub gra; skromniejsza z dowcipu jest sławna, A inna w spazmy i omdlenia wprawna. LIII Czy klawikordy, dowcip, piękne sztuki, Czy religijność, czy zgrabne figury Służą szlachcicom, lordom za prynuki — Dość, że inwentarz ów z matek na córy, A z córek zasię przechodzi na wnuki, I wciąż westalek płyną nowe toury, A każda strojna i świeża, i chybka, I każda w mitrze, a spragniona czepka. LIV — Więc do właściwej przystąpię roboty; Rzecz dziwna (zwyczaj ten dziś się rozszerzył), Żem nie rozpoczął od pierwszej aż do tej Pieśni właściwie jeszcze, com zamierzył. Te ksiąg dwanaście to pierwsze przeloty Dźwięków, preludia; dopierom uderzył Akord, spróbował, czy nie luźna która Struna — teraz się zacznie uwertura. LV Dbam właśnie tyle, co o gronko trześni, Czy mnie uwielbi świat, czy mnie zniesławi. O tych obawach Muzie mej się nie śni, Ona moralne lekcje tylko prawi. Myślałem zrazu, że dwanaście pieśni Wystarczy — lecz gdy Apollo się bawi, Jeśli mój Pegaz dotrwa, to nie wcześniej Śpiew zastanowię aż przy setnej pieśni. LVI Don Juan ujrzał ów maleńki światek Na szczudłach, „wielkim” zwany, choć granice Jego są szczupłe i sił niedostatek Żywotnych; ale jak miecz ma głowicę, By strzegła ręki, kiedy do bijatyk Przyjdzie, tak mały świat — miecz za zwierzchnicę Ma tę rękojeść; ta jest jego główką, Słońcem, księżycem, gazem, szabasówką. LVII Znalazł przyjaciół; każdy z nich miał żonę, Obojgu miły gość; bywał w wytwornych Sferach, gdzie rządzą grzeczności ważone, A nieszkodliwe, do ukłonów dwornych, Do posyłania kart ograniczone I do króciutkich odwiedzin wieczornych. Toteż w pierwszego karnawału szale Czas mu zajęły maskarady, bale. LVIII Młody kawaler, pięknym herbem zdobny I kluczem dóbr — ma grunt pod sobą grząski, Bo „towarzystwo” to hazard, podobny Loterii albo grze królewskiej w „gąski”, Gdzie każdy partner ma swój cel osobny, Najlepsze dla się wyławiając kąski. Panny żądają powiązać się w pary, Mężatki pragną zmniejszyć ich ciężary. LIX To niepowszechną jest, ale częściową Prawdą; niechaj ten zarzut nie rumieni Niewiast, które się trzymają pionowo, Jak dąb, zasady mając miast korzeni, Lecz te, co łowią metodą „siatkową”, „Rybaczki ludzi” niby ród syreni. Spróbuj sześć razy z rzędu z panną mówić Możesz u krawca ślubny frak zamówić. LX Bo zaraz matka pisze i zawodzi, Że jest wstrząśnięta jej niebogi dusza, Potem surowo pan brat cię nachodzi I pyta, przy czym groźnie wąsem rusza, W jakich zamiarach bywasz. Stąd wychodzi, Że cię panienka do małżeństwa zmusza. Więc, mając nad nią i nad sobą litość, Za zapowiedzi płacisz należytość… LXI Znałem ja wielu w ten sposób żonatych Z arystokracji — lecz znałem, mospanie, Młodzieńców, którzy, chociaż mieli dla tych Rozpaczy litość i poszanowanie, Nie ulękli się krzyków ni wąsatych Braci i żyli sobie „w wolnym stanie”, Woląc zostawić pannę z raną w sercu, Niźli ją goić na ślubnym kobiercu. LXII Jest inny, co go nie znają profani, Szkopuł; nie w ślubnej lub miłosnej sprawie, Lecz który także strąca do otchłani. Jest nim (*pozorów* cnoty nie pozbawię Nawet grzesznicy; nie lękaj się, pani! Bo pozór może ujść za cnotę prawie. Potępiam płazu kolory spłowiałe, Ani szkarłatne, ani śnieżnobiałe) — LXIII Jest nim kokietka zimna, co się wzdraga Rzec „tak”, a nie chce „nie”. Wodzi rycerzy Pod wiatr, nie dbając, że ich rozpacz smaga. Wtedy się cieszy, gdy tak przed nią leży Krwawa ofiara… a potem powaga Śmierci, bo nowy Werter prosto mierzy W serce; i oto kokieterii głupstwo: Nie nierząd, a już moralne porubstwo. LXIV Lecz się w gadułę zmieniam. Kończmy żwawo. Następny szkopuł poważnej natury: Mężatka, która bez względu na „prawo I kościół” miłość ukartuje z góry. Pierwszy raz jeszcze to kobiecą nawą Nie wstrząśnie — pomnij, turysto — lecz córy Tej starej Anglii, gdy się puszczą ino, Wnet Ewę w biegu do piekła wyminą. LXV Kraj gazeciarski, adwokacki, płaski. Niech on i ona, młodzi i rówieśni, Zawiążą przyjaźń, zaraz świat niesnaski Wszczyna i zgoda zaraz się rozcieśni. Następnie dąsy, procesy i wrzaski, I smutny finał romantycznej pieśni. Obrońcy w sądzie mowa ckliwo-słodka, Dla czytelników kuriera — łakotka. LXVI Ale tak błądzi młódź początkująca Jedynie; kilka genialnie ostrożnych Obłudnych słówek zbawia cześć tysiąca W tej kobieciarni angielskiej wielmożnych. Znajdziesz ich wszędzie; niejeden się trąca Z tobą kieliszkiem, siedzi wśród pobożnych Hrabiów, sam czysty, przyjemny, kochany — A wszystko, że jest „taktowny i — szczwany”. LXVII Juana, który nie wszedł na te tory Jako nowicjusz, to jeszcze osłania, Że jakiś słaby był — to jest, nie chory, Lecz doznał tyle dobrego kochania, Że wystarczało mu aż do tej pory; Mówię to tylko ot tak — bez gderania Na modre oczy, pończochy — na białe Skały i szyje, na cła, zamki trwałe… LXVIII Że równie przybył z romantycznych krajów, Gdzie życie, a nie prawo idzie w najem Żądzy, żądza zaś ma pęd świeżych gajów — A wszedł na ziemię, gdzie szał jest rodzajem Sportu, na ziemię mędrców i ratajów (Zresztą zachwycał się moralnym krajem) — Przebacz i żałuj — ja sam z wstydu mięknę: Zrazu kobiety uznał za — niepiękne. LXIX Powiadam: zrazu, bo je znalazł potem, Chociaż stopniowo, nawet piękniejszymi Niż tamte damy malowane złotem Wschodniego słońca na azyjskiej ziemi. Przyczynę — z samym wyłuszczę przedmiotem. Chociaż go między niedoświadczonymi Nie kładę, jednak w nowym otoczeniu Smak musi ulec pierwszemu wrażeniu. LXX Nigdym nie widział Murzynów, produktu Gorących krajów: Egiptu i Nubii; Niemożliwego też nie znam Timbuktu, Gdzie geografia bez mapy się gubi, Bo Europa bos piger swój pług tu Zostawić raczej na uboczu lubi; Lecz gdybym tam był, to bym… niech przepadnę, Usłyszał zaraz, że czarne jest ładne. LXXI Tak jest. Nie klnę się, że czarne jest białem, Lecz podejrzewam, że czarnym jest białe; Wszystko zależy od oka. Słyszałem Tę rzecz od ślepca. Pewno puścisz strzałę Na takie dictum… słuszność mam i miałem, Jeśli zaś błądzę, to zbłądzenie małe. Dla ślepca wszystko jest w cieniu głębokim, A co ty widzisz, jest niepewnym mrokiem. LXXII W metafizyczne znowu kołowroty Wpadam, w labirynt, kłębków tajemnicą Podobny naszym lekom na suchoty, Tej ćmie, co lata nad gasnącą świecą. Zastanowienie zniża moje loty; Chcę nasze damy z turecką dziewicą Porównać; te są jak polarne lato, Gdzie wiele słońca, lecz reszta lód za to. LXXIII Albo jak owe cnotliwe wodnice Z twarzą i piersią — lecz resztą w ogonie Rybim; nie, aby kreśliły granice Chuciom, i owszem — dbają bardzo o nie. Jako się w łaźni skacze pod prysznice, Tak, kryjąc cnotę nawet w grzesznym łonie, W pokusie grzeją się, a kiedy krucho, Wtedy jak tuszem pryskają się skruchą, LXXIV Co na zewnętrzność bynajmniej nie wpływa. — Zatem nie znalazł w Angielkach urody: Piękna Brytanka wdzięki swe ukrywa Przez strach dla wypaść z nich mogącej szkody I w serca raczej ukradkiem się wszywa, A nie, jak w wojnie, szturmem bierze grody. Lecz wziąwszy — robi z przyjaciela wroga I trzyma się w nim jak wierna załoga. LXXV Nie stąpa ona beduińskich koni Krokiem ani jak hiszpańska dziewczyna; Nie ma w jej oku pobłysków Auzonii Ni Paryżanek strojem przypomina; W głosie, choć słodkim, brawura nie dzwoni Owa, co mi się podobać zaczyna, Chociaż od siedmiu lat w mych uszach wichrzy I choć, jak sądzę, słuch mam nienajlichszy. LXXVI Nie umie tego; i w czym innym wprawy Nie ma; nie działa w sposób chytry, prędki, Co jeno piekieł powiększa dzierżawy. Jej humor nie jest niby trzcina giętki, Na jednej schadzce nie dokona sprawy, Co oszczędziłoby czas, trud i smętki; Lecz, gdy raz zorzesz i obsiejesz rolę, Wyda ci pełne kłosy — nie kąkole. LXXVII A gdy się nadto namiętności poda, O! To poważna wyjdzie rzecz — do licha! Dziewięć na dziesięć razy jest to moda Lub kokieteria, kaprys albo pycha. Lubi nowością się bawić — ot, młoda, Lubi, gdy w złości rywalka usycha; Ale dziesiąty raz — to jest huragan; Szalona nie chce rad słuchać ni nagan. LXXVIII Przyczyna jasna. Pomsta wywołana Skandalem prawa jej jak pariasowi Odbiera; a gdy naszych sądów znana Czuła oględność swój wyrok wypowie, To „towarzystwo”, owa porcelana Bez plamy, każe jej jak Mariuszowi Sieść na honoru gruzach, bo ruina Sławy — to w prochu legła Kartagina. LXXIX A może lepiej, że tak jest? Niech będzie! Jest to komentarz do słów Ewangelii: „Nie grzesz, przebacza ci się”, lecz w tym względzie Sądzić jedynie święty się ośmieli. Zresztą, chociażby długo trwały w błędzie, Grzesznicom zawsze otworzą anieli Wrota do cnoty; dama ta nikomu Wstępu nie broni — jest dla wszystkich „w domu”. LXXX Zostawiam sprawę sporną za oczyma, Wiedząc, że sztuczny przymus jak sukienka Na chuci ludzkie wcale wpływu nie ma; Człowiek odkrycia się, nie grzechu, lęka. Co do czystości zaś — tej nie utrzyma W ryzie żadnych praw ni kodeksów ręka; Ona zwiększa grzech, wrót doń nie zamyka I zmienia skruchę w rozpacz u grzesznika. LXXXI Lecz Juan nie był dociekaczem ani Silił się prawa moralności badać, Prócz tego żadnej wielkiej, pięknej pani Nie udało się dotąd go posiadać. Był trochę blasé — niech więc nikt nie gani, Że swą serdeczną czułość mógł postradać. Choć zawsze jeszcze gorący i żywy, Był niewątpliwie trochę mniej „wrażliwy”. LXXXII A widział wiele: sąd, budynki dworskie, Parlament z innych gmachów litaniją, Słyszał z galerii gromy oratorskie, Co biły w Anglii dawniej (dziś nie biją), Dziwiąc lądowe ludy i pomorskie, Aż do krainy, gdzie bizony żyją. Zamknięcie sesji widział, arcymiłą Rzecz; Chatham umarł, a Greya nie było. LXXXIII Był także świadkiem widoku pysznego, Pysznego wtedy, gdy naród istotnie Jest wolny; widział konstytucyjnego Króla na tronie — kochanym; przymiot nie Znany despotom, aż ich dzień przyszłego Miru na model postępowy dotnie. Jestże gdzie widok tak zachwycający Oko i serce, jak lud ufający? LXXXIV Widział też (dziś by już nie ujrzał) księcia, Jacy się liczą jeden na tysiące. Czarem z każdego ukłonu i zgięcia Wiał i jak wiosna miał obiecujące Lica. Choć pełen królewskiego wzięcia, Miał w sobie jeszcze to zachęcające, Że był bez śladu głupstwa i nadętej Wyższości — panem od czuba do pięty. LXXXV Juan w wysokich sferach był widziany Mile, w najdostojniejsze wchodził koła, Więc wpadł w to, czego wyrafinowany I najuczeńszy człowiek ujść nie zdoła. Dowcip genialny, humor niezrównany, Z rzadką dystynkcją pogodnego czoła Sprowadziły nań różnych pokus nawał, Jakkolwiek nigdy okazji nie dawał. LXXXVI Lecz gdzie, dlaczego, jak i kiedy, i z kim — Z tym wszystkim tak się zaraz nie rozprawię. Gdy morał dziełu memu jest ogniskiem, Nie wiem, czy jedno oko pozostawię Suchym; lecz wrażeń gwałtownych naciskiem Wszystkich do głębi wzruszę i załzawię; Wykonam wzniosły monument patosu, Jak Aleksander chciał zrobić z Atosu. LXXXVII Tutaj się kończy wstępu pieśń dwunasta. Kiedy się temat właściwy rozwinie, Ujrzysz, że wedle innej modły wzrasta, Niż się pierwotnie spodziewano. Ninie Jak wielkanocne plan mój rośnie ciasta, Niech ich czytelnik z wzgardą nie ominie, Zresztą jako chce; umie znieść prawdziwa Odwaga wzgardę, choć jej nie wyzywa. LXXXVIII Bledszymi dymy dziś mój wulkan kurzy, Lecz wspomnij pierwszą część: oto powaga Najdzikszej wojny, najszaleńszej burzy, Jaka tę ziemię kiedykolwiek smaga, I najwznioślejszej. Bóg widzi, tak dużej Prowizji nawet lichwiarz nie wymaga. — Najlepsza z dalszych oprócz astronomii Poda wam małą lekcję — ekonomii. LXXXIX Przez nią dziś droga do popularności, Nie, by był kołków brak w państwowym płocie, Lecz jest to dowód niezmiernej miłości Kraju pokazać, jak ma grzęznąć w błocie. Mój plan (który dla oryginalności Zataję) prosty jest i już w robocie. Tymczasem liczcie deficyt krajowy; — Jak znajdujecie nasze „tęgie głowy”?… Pieśń trzynasta I Teraz się nieco poważniej nastroim; Czas już. Śmiech dzisiaj coraz poważnieje, Żart z grzechu w oczach cnoty jest rozbojem Dusznym; gorszyciel taki, co się śmieje. Przy tym posępność jest wzniosłości zdrojem (Nieznośnym, kiedy zanadto rozleje). Więc pieśń ma będzie tak powagą dumna, Jak szczęt świątyni — samotna kolumna. II Chwytam przerwaną nić. Pani Adela De Amundeville z normandzkiego rodu, Który na różne linie się rozstrzela W ostatnich gockich familiach zachodu, Z woli rodzica pani włości wiela; Piękna, nawet gdzie piękności jak lodu: W Brytanii, którą patryjota prawy Nazywa ziemią szczęścia, cnoty, sławy. III Nie chcę mu przeczyć i głupstw nie rozgarnę; Gust w tym każdego najkompetentniejszy; Oko jest okiem, a modre czy czarne To jedno, jeśli jego czar niemniejszy. Więc nad kolorem dysputy są marne, Co przyzna każdy człowiek — praktyczniejszy. Płeć piękna — piękną, a każdy mężczyzna Do lat trzydziestu z zapałem to przyzna. IV Po tej pogodnej, choć parnej epoce Księżyc się zjawia w tajemniczej kwadrze, Gdy już światełko jego mglej migoce, Wtedy dochodzi człowiek do tych lat, że Sąd w nim się budzi; chuć mu nie łaskocze Zmysłów, z rozsądkiem odtąd już nie zadrze. Mówi mu także twarz i mdła postawa, Że zdać na młodszych trzeba swoje prawa. V Niektórzy życzą przedłużyć tej ery Trwanie i nie dziw! Tak rozkosznie żyli! Ale żądania takie — to chimery, Bo swego życia równik już przebyli. Dziś mogą jeno kroplami Madery Claretu zrosić drzewko, co się chyli. Mają meetingi, wybory, parlament, Długi, by zgłuszyć smętnej nudy lament. VI A potem, nie maż to dewocji, wrzawy Reformatorskiej, obaw o los „Nacji”, Podatków, wojen i walk o ster nawy Państwowej; wodnej, ziemnej spekulacji, Jadu, by grzał ich do wściekłej zabawy Zamiast miłości — tej halucynacji? Nienawiść rozkosz największą dać zdolna; Kocha się prędko, nienawidzi z wolna. VII Powiada Johnson, mistrz — na którejś karcie: „Lubię tych, co gdy nie cierpią, to szczerze!” Jedyna prawda, rzeczona otwarcie, Odkąd się ludzkość w wodzie prawdy pierze — Może to stary wyga mówi w żarcie?… Ja jestem widzem, niby na operze, I patrzę sobie na dworów ekscesa Czy chałup — okiem Mefistofelesa. VIII Me nienawiści równie jak kochania Przestały szaleć; jeśli jeszcze kolę, To — że mnie jakaś wnętrzna siła skłania Lub sobie radzę tym w rymów mozole. Ja bym prostował złe żądze i zdania (*Hamując* jednak, nie *karcąc* złą wolę), Gdyby Cervantes w dziejach Don Kichota Nie wskazał, że to próżna jest robota. IX Najmędrsza z mądrych powieść, zwłaszcza Przeto, że śmieszy. Bohater jest prawy I strzeże prawa; harde głowy spłaszcza, Walczy w obronie tylko dobrej sprawy; Cnota go właśnie z rozumu wywłaszcza. Śmieszny — a sprawia widok bardzo łzawy, Smutniejszy nawet niż eposu morał, Kto go zrozumiał i myśl zeń wyorał. X Naprawia szkody, złym kary wydziela, W służbie dam z łotrem walczy bez bojaźni, Naprzeciw tłumom jeden się ośmiela, By lud wyzwolić z niewolniczej kaźni. Maż-że szlachetność ta, jak pieśń minstrela, Być niczym, jeno igrą wyobraźni? Żartem, zagadką, cnót błędnym migotem?… Sokrates ma być mądrości Kichotem?… XI Cervantes prześmiał rycerstwo Hiszpanii; Jeden śmiech zdołał prawego pozbawić Naród ramienia. Odtąd niewidziani Tam bohaterzy. Aby powieść bawić Mogła, świat glebę przygotował dla niej; To jej pomogło prędko się rozsławić, Że cały urok arcydzieła grubo Był opłacony naprzód — kraju zgubą. XII — Lecz wpadam w błędnych gawęd korowody. — Don Juan w zjawie pani Adeliny Odnalazł przykład „fatalnej urody”, Choć ta fatalność nie była z jej winy. Los to zasnuwa kobiece niewody (Los jest wyborną wymówką na czyny) I łowi; kto ujść potrafi kobiecie? Lecz ja nie Edyp, a Sfinksem jest życie. XIII Na rozwiązanie też jeszcze nie wpadłem Wielkiej zagadki. — Ale czas ulata; Chciejmy nad pięknym zatrzymać się stadłem. — Adelina jest w „wielmożnego” świata Raju królową; jest wdzięków zwierciadłem. Jej czar ożywia mężczyzn, damom splata Języki (to ja między cuda mieszczę; Po nim się drugi nie pojawił jeszcze). XIV Czysta na przekór pokusom i zdradzie, Związana z mężem prawdziwie kochanym, Znanym zaszczytnie w narodowej radzie; Iście angielskim, nigdy niezmieszanym, Umiącym dzielnie stać przy swej zasadzie, W potrzebie prędko zdeterminowanym. Świat ich szanował; wiedli byt spokojny, Ona w swą godność, a on w dumę zbrojny. XV Wydarzyło się, że dyplomatyczne, Z misją Juana związane, działania W drogach ich punkta utworzyły styczne Zbliżając obu; choć lord się ochrania Ufać pozorom — młodość, piękność, liczne Talenty mają władzę przyciągania, Tworzą podstawę szacunku, co w mowie Dworacko grzecznej „przyjaźnią” się zowie. XVI Milord oględny, ile że hamował Czułość z nadmiaru dumy, i niepilny Do żwawych sądów — gdy zdeterminował Raz ten sąd, dobry, zły, ostry, przychylny, Już go w pierwotnym kształcie zawsze chował, Uważając go święcie za niemylny. Chce iść sam, kocha-li czy nienawidzi Z własnej skłonności; radami się brzydzi. XVII Toteż przyjaźni jego i niechęci Często i trafne; co w nim do wzmocnienia Uprzedzeń służy — gdy je raz wyświęci, Już ich, jak perski kodeks, nie odmienia. Nie był jak człowiek, co go febra smęci, Wtrącając nagle w zimnicę z płomienia. Nie rozczulał go widok raczej godny Śmiechu: był ni gorący, ani chłodny. XVIII „Losu śmiertelny człek nie przeinaczy”. — Ale pracować nań można. Ukartuj Plan mądrze, a los szczęściem cię uraczy. Bądź cichy, baczny, pilnuj się i wartuj; Gdy uciskają, nie mrucz; ustąp raczej. Co do sumienia — — zatwardź je i hartuj, A wkrótce, jak koń lub bokser, bez trudu W arenie życia dokaże ci cudu. XIX Milord się błogo w tej wyższości czuje, Jak każdy człowiek wysoki czy lichy. Najniższy jeszcze niższego znajduje I z piedestału mu swego uśmiechy Rzuca wzgardliwe; nic tak nie dojmuje, Jak brzemię wielkiej a samotnej pychy, Co chce rozróżniać w całej ludzkiej rzeszy Część, co powozem jeździ — i tłum pieszy. XX Nad don Juanem, równy mieniem, klasą Społeczną, rodem, nie miał praw wyższości, Górował wiekiem i — jak sądził — rasą: Naród angielski pośród ziemskich włości Jeden się cieszy wolnym słowem, prasą, Czego mu każdy inny kraj zazdrości, I słusznie. Milord był mówcą dlatego, Że obie Izby nie miały tęższego. XXI To były jego przewagi. Poza tym Sądził, że umie bystrze godzić w sedno Tajemnic dworu, jako że z tym światem Spoufalony. Prawił z wszystkowiedną Pewnością siebie; słowem węzłowatym Przecinał krótko dysputę niejedną, A wiązał wszystkie owe męskie cnoty Z miną filaru państwa, patryjoty. XXII Lubił Hiszpana za jego stateczność, A za pojętność bystrą go szanował. Juan uprzejmą okazywał grzeczność W potakiwaniu, skromny, gdy negował. Znał świat i jego błędy, ich konieczność Z bujnej wywodząc gleby — nie strofował, Chyba że widział, że złe się rozplenia, Bo trudniej wtedy wyrwać od korzenia. XXIII Temat rozmowy z Madrytu przenosi Milord na Stambuł i odległe kraje, Gdzie ludzie czynią, o co się ich prosi, Lecz obdzierają obcych jak hultaje. Mówią o sporcie. Lord się dobrze nosi W siodle, hodowli koni się oddaje Gorliwie. Juan, Andaluzji dziecię, Jeździ jak tyran na podwładnych grzbiecie. XXIV Na balach, rautach, pomiędzy mężami Stanu jęły się wzajemnie udzielać Sympatie (Juan znał się z ministrami; Posłowie — to jest lóż masońskich czeladź). O! Na nim się już milord nie omami, Matka krew zacną musiała weń przelać; A do przyjaźni czyliż ten nie zmusza, U kogo czysta krew i czysta dusza? XXV Plac był „ten a ten”. Nie piszę ulicy; Świat dziś taki jest zły, przewrotny, zdradliwy! Sieje złośliwie śnieć w cudzej pszenicy I zbiera krzywdę bliźniego z tej niwy, Obmów i plotek plon, które kobiecy Języczek miele, z mąki zaś zjadliwy Chleb piecze. Zatem będę węzłowaty, Lord Henryk mieszkał w ulicy „tej a tej”. XXVI Jednej to jeszcze przypiszcie przyczynie, Że pseudonimy nadaję ulicom; To jest, że sezon ni jeden nie minie, By w którymś domu straszną tajemnicą Odkrytą mir się nie zachwiał w rodzinie, A skandal ludzie źli zaraz rozchwycą! Więc was zostawiam atmosferze mglistej, Póki nie znajdę gdzieś ulicy — czystej. XXVII Znam wprawdzie jedną czystą, gdzie spojrzenie Skromne nie dozna przenigdy obrazy; Ale mam swoje w tym powody, że nie Naruszę cieniów tej świętej oazy. Przeto ulicy, placu nie wymienię, Aż znajdę któryś zupełnie bez skazy, Gdzie czystość żadnym nie sproszona pyłem: Taką jest… kartę Londynu zgubiłem. XXVIII Na owym placu w pałacu Henryka Bywał don Juan. Pałac ten był portem Dla jednych, których niosła polityka, Lub co zrobili fryzowanie sportem; Lub mieli złoto, co wszystkie odmyka Drzwi, albo modne suknie, co paszportem Są też niezgorszym. Byleś frak miał nowy, O resztę sobie nie rozbijaj głowy. XXIX „Wielka tam pewność, gdzie wielu do rady” — Mówił Salomon czy też inna głowa Tęga, z naszymi żyjąca pradziady; Codziennie sprawdzać można święte słowa, W Izbach czy w sądzie, w szrankach słownej zwady, Wszędzie, gdzie puszy się „mądrość zbiorowa”, Będąca dzisiaj — mówię z przeświadczenia — Przyczyną szczęścia Brytanii i mienia. XXX Jak bezpieczeństwo zaś mężczyzn w wielości Doradców leży, tak znów dla płci skromnej W jak najobfitszej liczbie znajomości, Boć trudny wybór w gromadzie ogromnej. Już rozmaitość przyczynia trudności, Pośród skał wielu sternik jest przytomny; Więc dla kobiety (choć się mąż oburzy) Pewność tam, gdzie rój wielbicieli duży. XXXI Lecz nie potrzeba pani Adelinie Podobnej tarczy, bo też za nią cnoty Zasługa oraz wychowania ginie; Jej bronią inne umysłu przymioty, Zwłaszcza przezorność nie wierząca minie Ludzkiej; a co do kokieterii… o, tej Nie używała, pewna uwielbienia, Zalotność tutaj była bez znaczenia. XXXII Dla wszystkich grzeczna, lecz w niewymuszony Sposób: zdarzy się, niektórych zaszczyci Cieplejszą łaską — to schlebia; lecz w onej Skłonności nikt tam rysu nie pochwyci, Co by niegodny był panny lub żony. Doznają względów jej uprzejmych i ci, Którzy się cieszą utrwaloną sławą; Dla nich jest zwłaszcza litośnie-łaskawą. XXXIII Podobna sława jest niepożądanym Wcale dodatkiem. Spojrzyj na sylwetki Tych bohaterów, ludzi wyróżnianych, Przedmiot podziwu, niby marionetki, Na scenie wzrokiem dam prześladowanych, Czy gołym okiem, czyli przez lornetki; Na sławnych czołach zobaczysz purpurę Wieczornej glorii — lecz nad głową… chmurę. XXXIV Miała w obejściu swoim Adelina Ton patrycjuszki chłodny, ze swobodą Grany, co wzbrania, by ruch albo mina Zdradziły czułą istotę i młodą. Tak nie zachwycisz niczym mandaryna: Sądzi, że zachwyt jest z godności szkodą; Nie chce dać poznać, że go coś dotyka — Ten rys możeśmy wzięli od Chińczyka XXXV Lub Horacego: Nihil admirari. Jest to — sądzi on — sztuka szczęśliwości, Która ma dzisiaj adeptów bez miary, Chociaż dalekich od doskonałości. Ja obojętność tę między przywary Policzę, równie nadmiar wrażliwości. W salonie zachwyt nieumiarkowany Objawia tylko moralnie pijany. XXXVI Lecz Adelina nie była kobieta Nieczuła (tutaj metafora płytka): Bo jak pod śniegiem wulkanu ukryta Lawa etc. Czy skończyć? Rzecz brzydka. Nienawistna mi przenośnia zużyta. Niech czop rozsądku więc ów wulkan przytka; Dzisiaj tak często drażnią go poeci! Nie dziw, gdy zeń dym niewonny wyleci. XXXVII Zatem kształt nadam porównaniu inny: Była podobna — powiem — do butelki Szampana, co w lód zamieniony winny Mieści w swym środku nieskrzepłe kropelki, Nad wszystkie wina lepszy wyskok płynny, Razem ot, tyle — kieliszek niewielki, Mocniejszy niźli słodycz wyciśniona Z najdojrzalszego, najtęższego grona. XXXVIII Wyskok potęgą wzięty kwadratową. Tak najchłodniejsza powierzchowność cnoty Może kryć nektar pod maską lodową, A takich wiele. (Tutaj myślę o tej, Z której moralne swe wywodzę słowo; Zawsze morałem rozpoczynam loty). U wielu ludzi wyjawi się ciepło, Gdy z nich powłokę odkruszymy skrzepłą. XXXIX Lub: jest to droga północno-zachodnia, Mająca przewieść w śródindyjskie żary. Ale że żaden cały okręt do dnia, Co mija, nie tknął bieguna, choć Parry Możliwość takiej jazdy udowodnia, Niejeden znalazł tam widać swe mary. Bo jeśli lodem zamknięty ów światek, Wtedy stracony czas, droga lub statek. XL Więc fryce na swym młodzieńczym okręcie Niech lawirują po kobiecym morzu; Bywalcy niechaj spojrzą po odmęcie, Szukając portu, nim czas na bezdrożu Wód skinie flagą, nim członków napięcie Strasznym fuimus zluźni się na łożu Starości, gdy to gościec w kość się wwierca, A z drugiej strony czyha spadkobierca. XLI Niebo żartuje czasem. Takie żarty Są przykre; niechby chociaż krótkie były. Świat jest o tyle uwielbienia warty, Że każdej chwili może zdać się miły, I że ów system perski — bierz go czarty — O dwu pierwiastkach jest równie zawiły I niepojęty jak inne systemy. Nie chciejmy badać ich, bo zwariujemy. XLII Angielska zima, co się w lipcu kończy, Jak się zaczęła w sierpniu — równie w lecie — Dla dorożkarzy raj; pocztylion rączy Pędzi i ludzi tratuje, i gniecie. Lecz co obchodzi nas pocztowy koń czy Dostojnik. — Semestr na uniwersytecie Skończył się. Ojciec na syna się gniewa, Że więcej weksli niż książek zużywa. XLIII Więc końcem zimy w Londynie jest lipiec, A czasem sierpień. W kalendarzach zamęt, Z którego nic się nie potrafi wypiec. Muzie zostawiam niebieski firmament I ów słoneczny kaloryfer czy piec, Bo barometrem moim jest — parlament. Chociaż niejeden radykał nań gada, Z jego się sesyj kalendarz układa. XLIV Jakiż tłum karet, powozów i koczy, Gdy końca sesji godzina uderzy, Wzdłuż od Carltonu po Soho się tłoczy! Szczęsny, kto drugich na poczcie ubieży. Na wszystkich drogach kurz wygryza oczy, Hotten Row drzemie po harcach rycerzy, A kupiec z długim rachunkiem i nosem Wzdycha za biczów dalekim odgłosem. XLV Oblig i on: „dwaj Arcades” — z westchnieniem Muszą następnej oczekiwać sesji. Złoto się nie da zastąpić swym cieniem. Cóż pozostaje? nadzieja; lecz kres jej Daleki, dalszy jeszcze wystawieniem Nowego weksla (i to mocą presji); Prowizja — przy czym bogacą się Żydki — Oraz pociecha dubeltowej kredki, XLVI Która jest zdzierstwem. — Pędzi milordowa Kareta; on sam przy żonie, swej chlubie, Siedzi. „Hej! koniu, podawaj” — brzmią słowa — I już zmienione jak serca po ślubie. Gospodarz resztę chce wydać — „Niech schowa”. Pocztylion może także rzec: „To lubię.” Ale nim jeszcze z wody oschną koła, Już i parobek o napiwek woła. XLVII Na kozieł siada lokaj z pańską miną, „Pan swego pana”, bo jest zawsze „górą”. Panna służąca jakby też hrabiną Była, figlarna, a skromna, że pióro Nic tu nie nada. Cosi viaggino I ricchi. Przebacz, że cię tą miksturą Darzę; lecz jakież korzyści z podróży? Worek frazesów i fochów kosz duży. XLVIII Wnet minie lato, co się równa zimie W Londynie. Może to istotnie szkoda Siedzieć w mieścisku parnym, w mgle i dymie, Gdy najpiękniejszy strój kładzie przyroda; Czekać, aż słowik w małżeńskim zadrzymie Gnieździe, i słuchać debat mdłych jak woda, Zamiast iść na wieś; choć tam polowania Do września prawo (prócz cietrzewi) wzbrania. XLIX Wielki świat uciekł przed upałów tchnieniem (Dwa, trzy tysiące, których szczęście pieści) Do miejsca, co zwą swym „odosobnieniem”, A które składa: służących trzydzieści I tyleż gości. Stoły pod brzemieniem Półmisków jęczą, pełnych smacznej treści. Gościnność u nas taka jest, jak była, Tylko się ilość w jakości skupiła. L Lord Henryk z żoną udali się torem.. Arystokracji i wielkiego świata Do swych dóbr. Piękny dom, gotyckim wzorem Stawiany, Babel, który przeżył lata. Żaden gmach nie da się równać z tym dworem, Gdzie czas się z imion bohaterskich splata, Gdzie dęby jak ród dziedziców sędziwe Szumią dziejami ich — grobowce żywe. LI Nazajutrz każdy dziennik już opiewa O ich odjeździe. To jest sława nasza! Szkoda, że taki fait divers nie miewa Trwałości — byłaby dla rozmów pasza. Nim inkaust wyschnie, już się wieść rozwiewa; „Poczta Poranna” najpierwsza ogłasza: „Odjechał lord de Amundeville z lady A. do swych na wsi dóbr — wtedy a wtedy. LII Dostojny lord A. chce, jak nam mówiono, Zebrać u siebie w jesieni dobrane Licznych szlachetnych swych przyjaciół grono. Jak twierdzą źródła poinformowane, Ma być na łowach książę D. i z żoną Lord F., i inne dostojne a znane Osoby tudzież młody grand, szlachetny Rodem, a w misji przysłany sekretnej”. LIII Któż się zaś „Poczcie” nie wierzyć odważy? Jej artykuły są tym, czym dla chłopa Credo: ufa mu i bez komentarzy. Miała więc dotknąć kastylijska stopa Posadzki, gładkiej łaską gospodarzy, Śród tych, co „czelnie jedzą” (frazes Pope'a). W ostatniej wojnie mniej stało w dziennikach O ległych ludziach niż ległych indykach. LIV Ot: „W czwartek było wspaniałe przyjęcie; Obecni lord A. B.” Jak bohaterzy Spisani wszyscy w narodowym święcie Owego balu. A cokolwiek niżej Czytamy: „Falmouth”. W sławnym regimencie Huk-puk, co sobie sławy uwił świeży. Wieniec, ogromne straty. Wakans nowy Otwarty — vide: „Dziennik Urzędowy”. LV Do Norman Abbey pędzą w swej karecie Szlachetni państwo. Stary klasztor, ninie Starszy jeszcze dwór nosi w swym szkielecie Ślady gotyku, jaki dziś w ruinie Chyba i tylko rzadko gdzie znajdziecie Z takim wybitnym typem. Stał w dolinie. Mnisi go u stóp zbudowali góry, By im wiatr nie wiał w nabożne kaptury. LVI Stał wieńcem lasów ukoronowany W cichej dolinie, gdzie dąb druidyczny, Jak Caractacus niegdyś przed Rzymiany, Przed piorunami pręży tytaniczny Swój kształt; a śród pni, gdy świt błyśnie rany, Za rosochatym wodzem ku krynicznej Wodzie mkną lasu pstrych mieszkańców stada Czerpać — a strumyk do nich jak ptak gada. LVII Przed domem duży staw modry w prześwicie, Głęboki, jednak przezroczy i świeży Strumieniem, który w swym miększym korycie Stracił gwałtowność i spokojniej bieży. Ptactwo w zaroślach i nadbrzeżnym sicie Gnieździ się w głębi swych wilgotnych leży, A drzewa chyląc się nad stawem twarzą Zieloną patrzą w jego głąb — i marzą. LVIII A ujście jego, kaskadą strącone Ze skały, kipi pianami spadając I ucichnąwszy jak uspokojone Dziecko, toczy się dalej, przewijając Potokiem; krople kaskady złączone W strumień, co błyszcząc lub się znowu tając, Raz ukazuje srebro, raz lazury, W miarę jak po nim cień przesuną chmury. LIX Gotyckich łuków pamiątka wspaniała Z doby kościoła rzymskiego — samotna Brama, dwa skrzydła niegdyś zawierała, Dzisiaj wyrwane — strata niepowrotna. Odosobniona stoi! Sposępniała, Toż łza źrenicę przysłoni wilgotna, Kiedy zapatrzy się w dumny zabytek Walk z możnym czasem i burz niedobitek. LX U szczytu, dawniej skryty w długą niszę, Stał poczet świętych z kamienia ciosany. Runął, nie kiedy padło bractwo mnisze, Lecz w wojnie, którą Karol był wygnany, Gdy to „fortecą każdy dom”, jak pisze Kronikarz; gdy to zgasł niejeden znany Cny ród, wytrwale stojący w swej dumie Z tym, co „ustąpić ni rządzić nie umie”. LXI A wyżej sama, lecz nie bez korony Dziewica-Matka niebieskiej dziecinie Mdłymi objęła synaczka ramiony, Nie pokruszona cudem w tej ruinie, Jakby dotrwała dla szczątków ochrony. Może to przesąd, który kiedyś zginie; Dziś najdrobniejszy ułamek świętości Ma w sobie boskiej czar tajemniczości. LXII Potężne okna wykowane w murze, Którymi dawniej przez szkła szyb tysiąca Blaskiem padały srebro, złoto, róże, Zleciawszy niby cheruby od słońca, Dziś puste; nocne przez nie wyją burze, Raz słabiej, a raz mocniej, lub hucząca W nich krzyczy swoje anatema sowa, Gdzie brzmiała dawniej hymnów pieśń chórowa. LXIII Lecz o północy, kiedy z jednej strony Wiatr o krawędzie okiennic potrąca, Słychać nieziemskie, żałośliwe tony, Niby melodie, i jak konająca Harmonia ginie rozjęk przygłuszony. Mniemają jedni, że to echa drżąca Fala, niesiona wiatrem od kaskady, W organie dźwięków pozostawia ślady. LXIV Inni, że gmachu kształt, może stworzony Ruiną, daje władzę (którą mają Rozgrzane słońcem egipskim Memnony, Że o godzinie pewnej zawsze grają) Szarym zwaliskom; stąd te smętne tony, Które się nocą śród murów błąkają. Przyczyny nie znam; niech wam inni służą. Jam słyszał o tym — prawda — bardzo dużo. LXV W podwórzu sztuczna fontanna wytryska; Jej wierzch kamienny w figury pocięty, Jak gdyby larwy — dziwaczne ludziska, Po jednej stronie potwór, z drugiej święty. Każdemu wody słup się rzuca z pyska I z góry w basen spada, rozpryśnięty, Siejąc dokoła siebie deszcz drobniutki Jak marna sława i marniejsze smutki. LXVI Budowla sama pusta i czcigodna, Z tą cechą mniszą, jakiej dziś niewiele Zostało; jedna, druga sala chłodna, A przede wszystkim refektarz i cele; Mała kapliczka, co by była godna Cne zająć miejsce w niejednym kościele. Reszta złatana częścią, częścią w gruzach, O lordach raczej świadczy niż kartuzach. LXVII Długie galerie, wielkie sale, sienie, Istny mezalians architektoniczny Przestraszał znawców; lecz przez połączenie Całokształt wielki, choć niesymetryczny, Ogromne robił na widzu wrażenie, Gdy sercem patrzał — człowiek poetyczny, Tak na olbrzyma patrząc członki duże, Dziwisz się, że jest taki twór w naturze. XVIII Rycerze w stali patrzą z ram złocistych; Stopniała twarda zbroja na baronach! Na podwiązkowych lordów jedwabistych Zeszli… Tuż panny o bielutkich łonach, Różowych twarzach, wzrokach powłóczystych; Sędziwe damy w perłach i robronach I lekko strojne panie, pędzla Lely, *Nie-strojem* wabią, byśmy przystanęli. LXIX Tam sędzia w todze szkarłatnej z obrazu Wyziera, lecz tak groźno, niełaskawie, Że nie poznałby grzeszników z ócz wyrazu, Czy Jego Miłość oprze się na prawie. Biskup, co nie miał kazania mi razu, Lub prokurator o strasznej postawie, Już nie Habeas Corpus, lecz sierdzistą Miną wskazuje „Komnatę gwiaździstą”. LXX Na starych wodzach żelazna kolczuga — Wówczas strzelano z bliska, nie z zapłotków Inni w perukach z czasów Marlborougha, Wyżsi niż tuzin naszych niedorodków. Tam lord z buławą lub szambelan mruga, Nemrod, którego koń się zrywa z podków, A dalej wisi portret patryjoty, Co niczym nie był — mimo wielkie cnoty. LXXI Gdy glorią przodków oko unużone Zbrzydziło marsy, postury i pozy, Zjawiał się Tycjan lub Paris Bordone, Lub dzika grupa Salvatora Rozy, Dzieci Albana lub rozpromienione W słońcu Verneta morze; pełne grozy Męczeństwa świętych, jak gdyby farbował Krwią Spagnoletto pędzel, gdy malował. LXXII Tutaj krajobraz z podpisem Claude Lorraine, Tam Rembrandt w światło zamienia ciemnicę Lub Caravaggio miedzianym kolorem Maluje chude pustelnika lice, A tu nas woła Teniers — prawie w porę Wzrok się na pełną obraca szklenicę. On by Duńczykiem mnie zrobić — na biesa! — Zdołał. Hej! Daj tu butelkę kseresa! LXXIII Gdybyście czytać umieli, słuchacze! Bo nie dość patrzeć i sylabizować, By czytelnikiem być. (Ktoś mnie zakracze). Tak. Trzeba pewne reguły zachować: Naprzód zaczynać z początku (zaznaczę, Że to rzecz trudna). Drugie: postępować; Trzecie: zaczynać nie z końca lub zaraz Kończyć z początku, to zmniejsza ambaras. LXXIV Słuchaczu! Byłeś cierpliw długą chwilę, Patrząc, jak mi się rym z rymu wymyka. Kiedy przedmiotów wyliczałem tyle, Że Febus mógł mnie wziąć za komornika. Był nim już Homer — jeśli się nie mylę W „spisie okrętów” — z czego nie wynika, By pisarz nowy nie był oględniejszy. Więc skończę, to wam trud czytania zmniejszy. LXXV Soczysta jesień przyszła, z nią się garnie Na łowy liczne towarzystwo. Żniwa Kończą się, pełne zwierzyny spiżarnie, W brązowych kurtkach gromada myśliwa Bystro pogląda i rozsyła psiarnie; Każdy ma torbę pełną, a precz „pływa”. O kłusowniku! Nie dla twej, o chłopie! Gęby bażanty, kuropatwy, dropie. LXXVI Angielska jesień, choć wina nie daje, Ni bachanckimi wieńcy nie ubiera Dróg jak szczęśliwsze, południowe kraje Słoneczne, gdzie z gron kapie słodycz szczera Ma *kupne* wina wyborne: tokaje, Jest jasny klaret i mocna madera, Brytania wprawdzie chłodna, lecz winnicę Ma lepszą nad wsze ogrody — piwnicę. LXXVII Jesieni naszej skłon nie zna pogody, Jakiej jesieniom udziela południe, Jakby się miało otwierać przyrody Łono na wiosnę nową — nie na grudnie. Są jednak za to domowe wygody: Komin, przy którym ciepło, choć marudnie, Las też i pole mało się odmieni; Zyskuje żółtość, tracąc na zieleni. LXXVIII Co miękkiej tyczy się wilegiatury, Bogatszej w rogi niż psy — wieś ma łowy, Na które święty Hubert z świętej skóry Jeszcze by dzisiaj wyskoczyć gotowy; Nemrod sam zstąpiłby z puszcz dzikiej Dury I włożył żakiet kusy, purpurowy. — Choć nie ma *dzików*, jednak ma na dziki Ród kłusowników kajdanki i wnyki. LXXIX Oto cni goście zgromadzeni w Abbey (Opactwie); damom najpierwsza kwatera: Więc księżna Fitz-Fulke i hrabina Crabby, I panie Scilly, Busey, miss Estera, Panna Bombazeen, panna Mackstay, Tabby I pani Rabbi, małżonka bankiera, Lady Sleep, minkę robiąca figlarną, Jak białe jagnię, choć jest owcą czarną. LXXX Potem księżna M., hrabiny N. i K. , Wielkiego świata elite czy „śmietana”, Co z chmur rodzinnych do tego zbiornika Spływa, jak woda ckliwa, filtrowana; Jak banknot, który treść złotą zamyka Sztuką cudowną. Niepraktykowana Tam cnót rewizja, bowiem świat „wielmożny” Jest tolerancki, nie tylko nabożny. LXXXI Ta tolerancja ma pewną granicę, Która dokładnie nie jest ustalona; Wielki jedynie świat zna tajemnicę Jej oznaczania; „pozór” zwie się ona. Ktoś da znak — wszyscy jak na czarownicę Huzia! Medea znajduje Jazona. Dobrze to skreślił Horacy i Pulci: „Omne tulit punctum, quae miscuit utile dulci”! LXXXII Nie wskórałby tu nic prawnik zajadły, Bo ich zasada to rodzaj loterii; Widziałem zacne damy, co upadły Przez kombinacje podstępnej koterii; Widziałem też matrony, co się wkradły Na nowo w świat ten obłudą pruderii. I dziś w salonach, jak Syriusze, świecą, Szyderstwem tylko opryskane nieco. LXXXIII Rzekłem — czegom rzec nie chciał. Do powieści I do rozkoszy wiejskich. Jak mówiłem, Partię składało mniej więcej trzydzieści Osób, braminów tonu. Wymieniłem Kilku z imienia wielkich, choć nie z cześci; Jak rozkazywał rym, tak ich użyłem. Tu dodam kilku Irlandczyków przecnych Ze znanej u nas partii „nieobecnych”. LXXXIV Był Kratka, jeden z legalnych szalbierzy, Co w sali sądów mają swą bojową Sferę i na kształt najętych rycerzy Walczą, nie szablę podnosząc, lecz słowo. Był także Psujrym, nasz poeta świeży, Co błyszczał gwiazdą sześciotygodniową; Lord Pyrrho — wielko — i wolno-myśliciel I Wysącz, elu szczególny wielbiciel. LXXXV Był i książę Grom, książę, co się zowie, „W każdym calu pan”, i stronnictwo całe Parów, jak Charlemagne; wszyscy parowie Takie postaci dzielne, okazałe, Że każdy, patrząc tylko, „to pan”, powie. Było sześć panien Rwiton, ładne małe! Wszystkie śpiewały z serdecznego tonu, Wszystkie do czepca skorsze niż zakonu. LXXXVI Było „czcigodnych czterech panów” i ci Raczej czci-*głodni* byli niż czci-*godni*; Był również Francuz, kawaler z Mykiciej Wt Wólki, któremu tu było wygodniej Niż w kraju; ten się talentami szczyci, Jakie mu jeden klub liczył do zbrodni. Taki się wielki czar z niego wyłania, Że nawet kości czaruje do grania. LXXXVII Dick Wątpisz, który był metafizykiem I filozofię lubił — przy ostrygach; Pion, co się chętnie zwał matematykiem; Henryk Orderek, zwycięzca w wyścigach; Wielebny skrupulat, co się grzesznikiem Bardziej niż grzechem brzydził jako wig. — Ach, Należał jeszcze jeden do plejady: Lord Fitz Plantagenet (lubił zakłady). LXXXVIII Żargon-obrońca, wojownik na pyski, Generał Palbierz, skory do popisów W polu, bo taktyk i szermierz nieniski, W wojnie zjadł więcej, niż zakłuł, yankeesów; Był Jefferies Twardy, sędzia, łotr walliski, Tak trzymający się ściśle przepisów, Że kiedy zbrodniarz po wyrok przychodził, On mu sędziowskim żartem dolę słodził. LXXXIX Towarzystwo jest szachownicą; damy Są tam, królowie, szlachta, chłopki, wieże, A świat grą; lalki owe skaczą samy („Punch” często żartem na fundusz je bierze). Muza — to motyl; lotom nie zna tamy, Lecz jest bez żądła i pływa w eterze, Rzadko zlatując. Gdyby osą była, Już nie jednego by pokaleczyła. XC Prócz tego — byłoby się zapomniało — Mówca z ostatniej sesji, co marzenie Swe: mowę, z drobiazgowością i całą Pasją obmyślił: dziewicze wkroczenie W debatę; pisma obsypują chwałą Ten „debiut”, który miał zrobić „wrażenie”, I w szereg cudów (dziś codziennych) liczą, Zwąc je „najlepszą oracją dziewiczą”. XCI Dumny sejmowym „słuchajcie”, wyborem, Tą utraconą dziewiczością mowy I uczonością (to jest cytat zbiorem), Opływał w chwale swej Cyceronowej. Z pamięcią, którą mógł być żaków wzorem, Sprytem, by ukuć żart, dwuznaczmik nowy, Z małą zasługi, większą bezczelności, „Duma narodu” — należał do gości. XCII Najdowcipniejsi powszechnym uznaniem Byli Jurny z Tweed i Ozulek z Erynu, Obaj prawnicy, z dobrym wychowaniem. Lecz Czułek jeszcze miał cokolwiek z gminu; Bujną fantazję miał i było na nim Ogierowego coś, coś z karmazynu, Tylko zrubaszniał nieco śród kapusty. — Jurny znów to był Kato miodousty. XCIII Jurny jak nowo strojone pianino, Czułek jak harfa Eolowa dziki, Z którą niebieskie wiatry wchodzą ino W zespół i tworzą szum dziwnej muzyki. Miarowo słowa z ust Jurnego płyną, Czułka pryskają jak górskie strumyki, Tu dowcip sztuczny, a tu prosty, zdrowy; U tego z serca, u tamtego z głowy. XCIV Jeśli spytacie, czemu autor masy Tak różnorodne w jednym miejscu zbiera, — Zebranie każdej osobników klasy — Powiem — lepsze jest niż stara maniera Nudnych tête à tête. Hej! Minęły czasy, Gdzie się z kongrewskim clownem bił Moliera. Bète. W społeczeństwie gładkim naszej daty Charaktery się zrównały jak szaty. XCV O arlekinów naszych któż dziś pyta? Śmieszni są, ale w dowcipie mniej raźni. Profesji błazna dziś nikt nie poczyta Profesją; na targ swych owoców błaźni Nie wystawiają; durniów jest do syta, Lecz zjałowieli i nikt ich nie drażni. Społeczność jest dziś hordą ugrzecznionych Ludzi; składa się z nudnych i znudzonych. XCVI Zamiast sierpem żąć, zbieramy na łanie Życiowym prawdę w źdźbłach skąpo rozsutą. Jeślić uśmiecha się takie zbieranie, Słuchaczu — bądź ty Boozem, ja Rutą. Nie mówię więcej. Pisma cytowanie Wzbronione; wiem, jak pobożnie odczuto Imć pani Adams święte teorema: „Kto śmie cytować Pismo — anatema”. XCVII Lecz cóż płodnego wieku łan przyniesie? Zbieram, co mogę; wszystko słoma czysta. — A — jeszcze jeden pod pióro mi rwie się: Kitket, rozmowny mędrzec, humorysta, Co zapisuje co dzień w swym notesie Dowcipy; wieczór ze zbioru korzysta. Krzyczą: „Słuchajcie”. O, nieraz dokuczy Los temu, co się swoich bon-mots uczy. XCVIII Bo naprzód musi przez różne fortele Rozmowę ku swym dwuznacznikom wabić, Bacznym być, stanąć na dyskursu czele I natężonej myśli nie zesłabić. Co chwila żartem furkać — jak szmermele, Być pewnym siebie i nie dać się zabić Przerwaniem mowy, chytro wwieść do matni, Uważać, by mieć zawsze głos ostatni. XCIX Tu gospodarzem był Milord, a gośćmi — Których spisałem. Zastawa tak suta, Że nawet duchy z ciemnicy, co skroś ćmi Styksowe kraje, przybiegłyby tutaj, Lecz nie zabawiam się długo nad kośćmi, Choć wiem (z historii prawda ta wysnuta), Że odkąd w raju jabłko zjadła Ewa, Zgłodniały grzesznik bez jadła omdlewa. C Świadkiem kraj płynny winem, mlekiem, miodem, Dokąd to biegli Hebrejowie chudzi. Miłość pieniędzy (powiem mimochodem) To druga rozkosz, dla której się trudzi Człowiek nie darmo, bo z życia zachodem Kochanka sprzykrzy się, pasożyt znudzi, Ale ty, złoto, nie potrafisz znużyć, Gdy się już nie dasz użyć czy nadużyć! CI Szlachta chodziła z fuzyjką lub charty; Młodzi dlatego, że lubili łowy, (Pierwsza zabawka chłopców, jak bicz, karty…) Starsi — że chcieli skrócić zegarowy Porządek. Ennui wyraz utarty; Pojęcie nasze, lecz z francuskiej mowy Wyraz; my mamy fakt, a on wykłada Ów poziew, co snem nawet nie przepada. CII Najstarsi stare w bibliotece księgi Węszyli, pod sąd malowidła brali, Przechadzali się w parku dla mitręgi I nad cieplarnią się zastanawiali, Na skromnych szkapkach zataczali kręgi W dziedzińcu; inni gazety czytali Albo, z suchymi patrząc w zegar usty, Czekali sześciokrzyżykowi — szóstej. CIII Nikt nie był gêné, aż zegar do stoła Zawezwał. Czasu swojego panami Będąc, chodzili po parku dokoła Klombów, w kilku lub osobno, parami; Zabijali czas (co nie każdy zdoła), Wstawali wtedy, kiedy chcieli sami, Ubierali się i jedli śniadanie, Gdzie chcieli, wtedy gdy mieli czas na nie. CIV Damy o twarzy rumianej i białej Równie durzyły czas. Więc jedne panie Przechadzały się, drugie obmawiały, Śpiewały, tłukły się na fortepianie, Przyszłym sezonom modę wyznaczały Lub poprawiały czepeczki, ubranie; Inne, dwanaście maczkiem arkuszyków Spisując, nowych skarbiły dłużników. CV Jedną z kimś miłość, drugą przyjaźń łączy. Nic dziwniejszego nad liścik kobiety: Istny fenomen — nigdy się nie kończy. Lubię ja takie listki i bilety; Cel w nich przez słowa dwuznaczne się sączy, Jak w teologii. Są one jak krety Lub jak Ulisses przed Dolonem. O! wierz, Namyśl się, na list taki nim odpowiesz. CVI Grywano w bilard, karty — lecz nie kości; Prócz w klubie w kości „świat” zwykle nie grywa; Czółna, ślizgawka, gdy się lód rozmości, A z drzew listowie ostry mróz pozrywa; Jest rybołówstwo, ten grzech samotności, Jak o nim Walton mówi czy tam śpiewa; Ten stary dureń godzien byłby haka Jako przynęta, dobra dla szczupaka. CVII Wieczorem suty obiad, potem wino, Potem rozmowa, śpiewy i gra. Gwoli Rozkoszy gości boskie dźwięki płyną (Serce czy głowa na myśl samą boli). W zachwycie natchnień cztery miss R. giną. Para najmłodszych popisać się woli Harfą; śród żwawych z strunami utarczek Wdzięcznie odsłania się ramię i karczek. CVIII Czasami tańce (lecz nie w dzień polowań; Panowie wtedy ciężcy). W fali dźwięków Pary śród bujań rozkosznych, kołowań, Toczą się; pełno cichych rozmów, brzęków; Zaloty skromne i chwała królowań, Niewartych albo wartych dziwu wdzięków. Łowcy są lisa urażeni zdradą I o dziesiątej trzeźwi spać się kładą. CIX A politycy w kąciku poswarki Wiodą, o ważne kwestie kopie kruszą. Dowcipni pilnie wyszukują szparki, Aby swe bon-mots wcisnąć na dziw uszom. Złośliwi dzisiaj nie przebiorą miarki, Bo długo, bardzo długo czekać muszą, Nim się im uda rzucić żart nieświeży, A jeszcze chwyci go ktoś i ubieży. CX Wszystko tam gładkie, arystokratyczne, Goście są chłodni, sztywni i poprawni, Niby marmury Fidiaszowe śliczne; O, dziś nie taka już szlachta jak dawniej! Już i sawantki nie tak emfatyczne, Choć równie piękne — nawet wiele jawniej. Nie mamy takich jak Tom Jones urwisów, Lecz lwy, co gorset noszą miast kirysów. CXI Goście zaczęli się rozchodzić wcześnie, Bo przed północą. Inaczej w Londynie Żyją kobiety, a na wsi. Wszak wieś nie Na to, by czekać, czy prędko noc minie. — O kwiatki! Złóżcie listki wasze we śnie. Ranek niech was znów różowo rozwinie. Wczesne godziny — najlepsi malarze: Nimi bez różu rumienią się twarze. Pieśń czternasta I Gdyby w przepaściach natury lub w łonie Własnym ktoś pewność znalazł i wyjawił, Snadź by ocalił ludzkość, która tonie, Lecz by jej dobrych systemów pozbawił. System pożera system i tak chłonie, Jak nawet Saturn dzieci swych nie trawił, Co, gdy od żony dostał kawał głazu Miast syna, jedząc nie splunął ni razu. II System odwraca Tytana zjadanie: Zjada swych ojców, chociaż to przeklęcie Niestrawne. — Badaj, skończywszy badanie, Powiesz mi, jakiej wierze wierzysz święcie. Spójrz w tył, nim zgodzisz się na czyjeś zdanie I jakiejś deski chwycisz w tym odmęcie. Prawda — zmysłom się wierzyć nie powinno, Lecz ostatecznie, gdzież masz pewność inną? III Ja nic nie twierdzę, niczemu nie przeczę, Nic nie wiem. A ty, czemu dajesz wiarę, Prócz żeś się zrodził, by umrzeć — człowiecze? A może i to fałsz? Za wieków parę Dzień przyjdzie, wieków chrzcielnica, i zwlecze Barwę z tych dwojga pojęć: nowe, stare. Choć „łzy wyciska”, rzekł ktoś — „śmierć matula”, Pół życia prześpi człowiek — nie przehula. IV Jak to sen twardy, bez widzeń — jedyny Lek na cierpienia — członki rozwesela! Przecz glina boi się ciszącej gliny U samobójcy, gdy sobie w łeb strzela? (Sposób płacenia długów, co w terminy Nie wgląda, jednak niszczy wierzyciela). Jaki to ciężki jęk wydziera łonu Nie wzgarda życia, lecz obawa skonu. V Śmierć w nim — do niego szepce i z nim gwarzy, Odwaga to jest, którą rodzi trwoga, Najrozpaczliwsza, bo się na złe waży, Aby je poznać. Lub gdy drżąca noga Stąpa po łęku gór, a skał rząd wraży Tam w dole grozą zionie, to u proga Przepaści stojąc, wiecie, jak coś nęci Skoczyć w bezdenną otchłań — bez pamięci. VI Lecz nie skaczecie. Cofacie się, bledzi. Ale spojrzyjcie na przeszłe wrażenie, A odkryjecie w tej samo-spowiedzi, Chociaż myśl sama już was wprawi w drżenie, Jakąś nęcącą skłonność (wie, kto śledzi) Do nieznanego; coś jakby zachcenie Skoku mimo strach. Dokąd? Nikt nie zgadnie. I wyśmiewacie chęć, gdy was napadnie. VII Na cóż to pisać? Zapytacie, mili Słuchacze. Na nic. To są dociekania, Którymi dusza dręczona się sili. Za pomysłami moja myśl ugania, Kiedy pochwyci, to zaraz przyszpili. Nie opowiadam dla opowiadania: Z fikcyjnych cegieł banalne podstawy Zakładam pod gmach przebanalnej sprawy. VIII Tu z naszym wielkim powtórzę Baconem: „Rzuć w górę słomkę, wskaże, skąd wiatr rusza. Tą słomką, ludzkim poddmuchaną łonem, Poezja jest, co tchnienia myśli słusza. Jest latającym śród bytu balonem, Jest cieniem, który za się rzuca dusza. Moja jest bańką, którą nie dla chwały Bawię się, lecz ot — jak chłopczyna mały. IX Przede mną leży ten świat, za mną raczej, Bom wiele rzeczy już widział i mam je W pamięci; także wiem, co życie znaczy, Swe namiętności mogę ganić — znam je K'zadowoleniu naszych spostrzegaczy, Którzy osmalić lubią skrzydła Famie. Byłem ja także sławny w swoim czasie, Lecz się sterałem, chodząc po Parnasie. X Otóż zwaliłem na się ten i drugi Świat (to jest księżyc), który ostre kły ma I ryje, i ślin zjadłych miota strugi, I w księgach na mnie nabożnych się zżyma. Lecz jam się Muzie już oddał w usługi; Starych słuchaczy nudzę, młodszych nie ma! Za młodum pisał, bo się dusza rwała, Dziś jeszcze piszę, by nie osowiała. XI Więc „na co pisać?” Powiesz: Zysk niewarty Trudu, kiedy świat już się tobą bawić Nie chce. — Odeprę: A na co grać w karty, Na co pić, czytać? — By czas prędzej strawić. Ja chcę kraj marzeń świetny — dziś odarty Z ułud — raz jeszcze przed swe oczy stawić, A co napiszę, rzucam, gdzie popadnie: Spłynie czy zginie, nic to — śniłem ładnie. XII Choćby warunek to był powodzenia. Nic bym w tej książce nie zmieniał na jotę; Nawzajem radna klęska z uwielbienia Muz mnie nie wyrwie. Kędy mam ochotę, Tamtędy bujam… myśl do wyrażenia Trudna, jednakże nic nad jej prostotę. Dwie są rozkosze w grze (rzecz graczom znana): Jedna wygrana, a druga przegrana. XIII Zresztą Muza ma fikcją się nie wspiera, Lecz powściągliwa, baczna, beznamiętna; Jedynie faktów repertuar zbiera, Bada ludzkości sprawy i serc tętna, Przeto się czasem w obłudę ubiera, Bo szczera prawda nie zawsze ponętna. Gdyby śpiewała jedynie dla sławy, Podałaby wam tu nie takie sprawy. XIV Mielście burzę, miłość, bój, niegrzeczność Szydu w poważnych rzeczy ocenianiu, Rzut z lotu ptaka na tę dzicz — Społeczność, I różne stany w ich różnym działaniu. Gdyby nie więcej, to już dostateczność Tak w założeniu jak i w wykonaniu, Choćby kartkami tymi wylepiali Kufry — obrotem księgarz się pochwali. XV Owego świata część, który w zarysie Pragnę przedstawić i przed którym stoim, Nie egzystuje dotychczas w opisie Niczyim; powód — ciemny. Zdaniem moim, W tym leży, że choć pozorami lśni się, Tak monotonny jest strojem i krojem, Z jednostajnością familijną, nudną, Że dla poety coś zeń dobyć trudno. XVI Choć mógłby wzruszyć, nie wznosi w lazury; Nic tam, co mówi do wieków i ludzi; Na wszystkich błędach rodzaj politury Pospolitości błyszczy, która nudzi. Żart mdły, namiętność sztuczna, nie z natury — Szczerości tej brak, co szacunek budzi, Gdy prawdą błyśnie. Charakter „nijaki” Przynajmniej u tych, którzy mają jaki. XVII Czasem jak wojsko po sztywnej paradzie Folgują mustrze i szyk rozrywają, Ale na apel znowu stają w ładzie I po dawnemu sztywnymi się stają; Aż wreszcie, gdy w tej świetnej maskaradzie Pierwszej nowości barwy poznikają, Blednie — przynajmniej dla mnie bladła przody. Jest to piękny raj rozkoszy i nudy… XVIII Tam, kiedyśmy się wykochali, zgrali, Użyli wina śród innych niewinnych Zabaw, oracyj w Izbie wysłuchali I obejrzeli targ piękności słynnych, Domy rogatych mężów pozwiedzali, Zostało — nudzić siebie albo innych. Świadkiem „ci-devant jeunes hommes”, co się świata Czepiają, choć ich odsyła „do kata”. XIX Skarżą się — pomruk ten wszędzie się szerzy, Że nikt wielkiego świata dotąd wierniej Nie skreślił ani zbadał, jak należy. Pisarzom pono donoszą odźwierni Materiał; pisarz zaś skandalik świeży Zmienia na morał i karty nim czerni. Styl u nich ten sam: paplanina pusta Pani — przesiana przez subretki usta. XX Lecz to nie zawsze prawdziwe: pisarze Zrośli się z wielkim światem w dużej części; Jam ich widywał z bokserami w parze — Co dobre, kiedy ma się dobre pięści. — Czemuż w swych szkicach żaden nie ukaże Świata, w którym mu tak bardzo się szczęści, Na który patrzy własnymi oczyma? Przeto, że w nim nic do opisu nie ma. XXI „Haud ignara loquor” — jeżeli zrzędzę, Bo sam „pars parva fui” w sferze stołecznej. Żywiej skreśliłem wam rozbitków nędzę, Bitwę czy harem, czy kłopot serdeczny, Niż zdołam pałac; zresztą wam oszczędzę Wrażeń z powodu, który niekonieczny, Byście musieli znać. „Odi profanum”, To znaczy, niechaj gmin nie bruździ panom. XXII Ów świat mógłby mieć wdzięk doskonałości, Lecz jest skażony jak dzieje masonów, Które się mają do rzeczywistości Tak, jak kapitan Parry do Jazonów. Nie pojmą ludzie tych tajemnic prości; Muzyka moja jest z mistycznych tonów. Zresztą to rzeczy, których nie oceni Niejeden, zwłaszcza niewtajemniczeni. XXIII Hej! świat upada, a kobieta, co go Zwaliła (jeśli dzieje, te zwodnice, Pewną podstawę wierzeniu dać mogą), Nie zatrzymała się w tejże praktyce; Biedne istoty pokrzywdzone srogo; Złe — to ofiary, dobre — męczennice, Skazane na ból rodzenia (mężczyznę Na brzytew skazał Bóg i na goliznę, XXIV Codzienną plagę, co w końcu przechodzi W tak dolegliwą jak bóle rodzenia). Lecz czyż mężczyzna, gdy kobieta rodzi, Jej straszne bóle pojmuje, ocenia? Spółczucie jego w tej chwili pochodzi Raz z samolubstwa, a raz z podejrzenia. Kobieta piękna, uczona, szlachetna, Z tym wszystkim dobra tylko — kiedy dzietna. XXV Wiele w tym dobra i wiele uroków, Ale i wiele przykrości — na Boga! Jej życie tak jest pełne smutków, mroków, Tak mało różny przyjaciel od wroga, Pozłota tak się prędko ściera z oków, Że… lecz spytajcie kobiety u proga Trzydziestki, czy też woli być kobietą, Czyli mężczyzną; panią — czy najmitą. XXVI Istną jest hańbą przewaga spódniczki; Najpotulniejsze spod niej się stworzenie Nie wydobędzie jak gaz spod zatyczki; Lecz że nas rodzi na to utrapienie Ziemskie w podrygach wynajętej bryczki Życia, więc wielbię, poważam i cenię Szatę, mistycznej podniosłości pełną, Czy jest atłasem, perkalem czy wełną. XXVII Wielbię tę skromną szatę; to w zasadzie Leżało życia mego — w porze wiosny, Ona skarb chowa, jak lichwiarz w swym składzie Albo jak żonę piękną mąż zazdrosny; Jest to jak pochwa na hartownej szpadzie Albo z mistyczną pieczęcią miłosny List; a któż by się nie puścił w miłostki, Przeglądające przez nią widząc kostki! — XXVIII A gdy w dzień głuchy, milczący, zaspany, Kiedy sirocco wieje wśród oparu, Gdy morze nawet rzuca brudne piany I strumień toczy się mrukliwie z jaru, A niebo ma ten kolor wyszarzany, Tę niby trzeźwą antytezę żaru — Jak miło (jeśli być co miłym może W tym razie) spotkać jakieś dziewczę hoże!… XXIX Z bohaterkami nasi bohaterzy Zostali w kraju, gdzie jakość klimatu Od znaków nieba najmniej nie zależy, A rym doń trudny, jak dziewięć bez atu; Bo słońce, gwiazdy i co światło szerzy, Góry, wszystko, co imponować światu Może, zasmuca, przygnębia, odraża Tym, że ponure jesit jak twarz lichwiarza. XXX W domowych progach mało tam poezji, Za progami deszcz, błoto, kupy grudy — Brzydota… Sielskość nie istnieje bez jej Dodatku. Bądź co bądź wieszcz się na trudy Winien narazić, nie chce-li herezji Dać pola; winien przestawać nie przody, Aż skończy i jak nad materią dusza — Stanąć nad treścią, czy deszcz, śnieg czy susza. XXXI Don Juan w nimbie, niby jaki święty, Wyrocznią umiał być dla wszystkich stanów: Hoży, ziewaniem nudy nie wchłonięty, W boru, na morzu, u gminu czy panów. I teraz, że duch zawsze miał napięty, Mieszał się chętnie do myśliwskich planów; W sercu dam umiał budzić żar miłości, Nie używając żeńskiej zalotności. XXXII Łowy na lisa są obcym nie znane, A groza w nich się przedstawia dwojaka: Fryc spada z konia, a następstwo znane: Salwy szyderstwa i wstyd nieboraka. Lecz Juan umiał gonić „lisy szczwane” I jak rozżarty Arab gnał rumaka, Więc rumak czy koń, czy też szkapa wiedział, Że mu na grzbiecie prawy jeździec siedział. XXXIII Śród pochwał z dumą, co go naprzód wiodła, Przesadzał rowy, krzaki i zawady. Nie robił faux pas, nie wypadał z siodła, A gryzł się tylko, kiedy zgubił ślady. Przełamał czasem statut; ta rzecz bodła Starszych, lecz młodzież nie ma lemoniady W żyłach; najechał raz na gończe psiaki, Raz kopytami szlachcie pogniótł fraki. XXXIV Słowem, postacią swoją i wierzchowca Ogólny podziw myśliwych zjednywał. Dziw budził ten fox-hunt obcokrajowca. Tępsi krzyczeli: „Kto by się spodziewał!” Śmiały się oczy sędziwego łowca — Nestora; stare ognie przywoływał; Pobruzdowana nawet twarz leśnika Rozfałdowała się jak u młodzika. XXXV Trofea jego nie jak na majdanie Tarcze i dzidy — lecz Mykicie kity. Choć (tum się zawiódł nieco na Juanie I wstydzę się zań, Anglik prawowity) Miał względem łowów Chesterfielda zdanie, Co, naskakawszy się na koniu, syty Chwały, zapytał: „Czy u was istotnie Zdarza się w życiu polować dwukrotnie?” XXXVI Jedną zaletą wyższy niesłychanie Był nad myśliwych, co wstają na łowy Po przeszłych łowach, nim koguta pianie Do ciężkiej drogi zbudzi dzień grudniowy; Zaletą, którą bardzo lubią panie, Kiedy w bieg puszczą język wielosłowy, Gdy kogośkolwiek chcą mieć ku słuchaniu, To jest — nie sypiał nigdy po śniadaniu. XXXVII Swobodny, uchem na wszystko podany, Błyszczy w najwyższej rozmowy rozkwicie; W dzierżeniu modnych kwestii niezrównany, Z zabawnej strony traktujący życie. Czy wesół, czy nie, nigdy niezmiezany, Drwiący z wszystkiego — chytry łotrzyk — skrycie. Błędu, choć słyszy, nigdy nie zahacza — Słowem, nie było lepszego słuchacza. XXXVIII A potem tańczył! Wiecie, jak są sławni Sztywni Anglicy w wymowie mimicznych Sztuk; lecz don Juan tańczył najpoprawniej, Bez owych słodkich min czuło-lirycznych, Ze smakiem, co się natychmiast ujawni W dobrym tancerzu; bez gestów scenicznych; Nie jak baletmistrz w balecie — wódz tanów Między nimfami, ale jak pan z panów. XXXIX Kroki miarowe, skromne, powściągliwe; Figurę całą wytworność przenika; Nie puszcza, wściąga raczej ruchy żywe I jak Kamilla ledwo ziemi tyka. Przy czym ma ucho na rytm tak wrażliwe, Że niejednego zawstydzi krytyka. Tym krokiem czystym, klasycznym nasz hero Pląsa — jak w ludzkiej postaci bolero. XL Jak przed Jutrzenką bieżące godziny W Guidona fresku, dla którego warty Jest Rzym odwiedzin, choćby te ruiny Stolicy świata postradały karty Z innych geniuszów księgi; on z głębiny Ruchu dobywał urok nieprzeparty, Nieokreślony: znalazłby w nim skarby Poeta, gdyby słowa miały farby. XLI Nie dziw więc, że był powszechnie lubiony I podziwiany — Kupidon dorosły, Szarpnięty trochę, ale nie zniszczony, Z nieistniejącej cnoty niewyniosły, Taktowny, więc go lubiły matrony I czyste panny, i te, co wyrosły Z przesądów; księżna Fitz-Fulke, co kokietką Była, zaczęła go zaczepiać letko. XLII Przystojna, pełna blondynka już w kwiecie Lat; wyróżniana, sławna, pożądana, Parę sezonów w wielkim „wielkim świecie”. Nie powiem, z czego była dobrze znana, Bo to drażliwa materia — lecz przecie Nieprawda wszędzie musi być wmieszana. Ostatnią siatką wzięła ta kobieta Lorda Augusta Fitz-Plantageneta. XLIII Ten szlachetny lord siedział cały ranek Skrzywiony na jej niewczesne zaloty. Kochance niech nie krępuje kochanek Swobody uczuć i wolności złotej. Biada mu, jeśli nie jest jak baranek; Zazdrość przyśpieszy jej zdradne roboty I zawód spotka bolesny czciciela, Co na niewiastę liczyć się ośmiela. XLIV Uśmiechy, szepty… panienki się puszą Swą *całą* cnotą; czoła marszczą matki; Ta sądzi: Rzeczy tak źle być nie muszą; Inna nie wierzy w niecnotę mężatki; Inne nie wierzą nawet własnym uszom; Ta ma zmieszany wzrok, ta chłodny, gładki, wszystkie widzą, że zła czeka feta Lorda Augusta Fitz-Plantageneta. XLV Dziwne; osoby księcia nie nazwano, A wszak najwięcej mąż doznawał sromu, Prawda, nie było go, a powiadano, Że nie dba, co tam żona robi w domu, A co za domem; skoro niesłychaną Płochość on cierpi, cóż do tego komu?… Bardzo praktyczny związek zawarł książę: Co nie związane, to się nie rozwiąże. XLVI Czemuż odsłaniać muszę te arkana! — Pełna nieziemskiej miłości czy cnoty Pani Adela — efeska Dyjana — Jęła źle patrzeć na księżny zaloty I sądzić, że to przyjaźń niedobrana Dla niej, i ziębić swoje ku niej zwroty. Bolejąc nad jej słabością, pobladła Z gniewu, tak przyjaźń serdeczna przepadła. XLVII Nic nad sympatię nie ma na tym świecie. Jak ona sercu i duszy przystoi! Westchnienia dwojga w jeden akord plecie, Przyjaźń brukselską koroneczką stroi. Czym bez przyjaźni ludzkość? Miło przecie Czuć pobłażanie, kiedy się co zbroi, Oraz pociechę: — Gdybyś był wymierzył, Nim strzelił! Gdybyś był mej radzie wierzył! XLVIII Miałeś przyjaciół dwu, Jobie! Dokuczy I jeden, zwłaszcza gdy szczęście przepada; To są piloci źli, gdy burza huczy, Doktorzy, których większy zysk niż rada. Przyjaciół tracąc, człowiek niech nie mruczy, Każdy z nich jak liść w zawierusze spada. A gdy się mu los poprawi ze złego Na dobry, w klubie niech szuka drugiego. XLIX Zasada to nie moja. Gdyby moją Była, oszczędziłbym wielu mąk duszy. Nie chcę warować się niby żółw zbroją Skorupy, co się o skałę nie kruszy. Korzystniej odczuć własną duszą swoją Tętna ludzkiego szczęścia i katuszy. Tak poznasz skalę uczuć rozmaitą I morza cedzić nie będziesz przez sito. L Ze wszystkich ukłuć najbardziej niemiłem, Przykrzejszym, niż głos puszczyka śród mroków, Jest straszny frazes: „A co, nie mówiłem?” Z ust twych przyjaciół, przeszłości proroków, Co miast od złego odwrócić cię tyłem, Twierdzą, że dawno przewidzieli krok ów Fałszywy, krasząc twój smutny wypadek Opowiadaniem jakichś starych gadek. LI Lecz ta surowość groźna Adeliny Na przyjaciółce samej się nie kończy; Jej mogła prawie policzyć godziny, Jeśli tam anioł się nie wda obrończy. Jego zaś nie śmie rozgrzeszyć od winy, Ale z litością rzewną gniew swój łączy. Niedoświadczenie, młodość (tylko o trzy Dzieści dni od niej don Juan był młodszy) LII Wyrozumiałość budzą. Z oczywistej Przewagi wieku — która o stosunek Lat, wzięty z metryk lub z herbarzów listy, Nie dba, w urodzeń nie wchodzi rachunek, Wynikło jasne prawo macierzystej Obawy o zły młodzieńca kierunek, Choć brakowało jej jeszcze lat parę Do chwili, gdy się gubi czasu miarę. LIII — Znajduje się ta chwila na wylocie Trzeciej dziesiątki lat lub wcześniej nieco, A najbieglejsze w rachunkach i cnocie Nie przeszły nigdy poza tę kobiecą Rogatkę. Czasie, przestań, mówię do cię! Zbyt gęsto pod twą kosę głowy lecą. Z wolna, ostrożnie z taką amputacją, Bo możesz żeńca stracić reputacją. — LIV Dalekie od niej było dopełnienie Lat owych, których gorzka jest dojrzałość. Ją nauczyło sądu doświadczenie; Znała świat, jego ułomność i małość, Jak powiedziałem już podobno. Gdzie — nie Wiem; Muzę moją cechuje niedbałość Cytatów. — Jej wiek, kiedy odetniecie Sześć od dwudziestu i siedmiu — znajdziecie. LV W szesnastu weszła w świat, a wprowadzona Wprawiła wszystkie mitry w ruch wirowy; W rok później chórem Anglia zapalona Świetnego morza Afrodycie nowej Śpiewała hymny; w rok, gdy jeszcze kona U jej nóg hekatomba wyborowej Młodzieży, nagle chęć się w niej obudzi Zrobić jednego „najszczęśliwszym z ludzi”. LVI Odtąd bez końca olśniewa sezony, Czczona, wielbiona, lecz tak mało zdrożna, Ze musi odejść plotkarz zrozpaczony Bez tej pociechy nawet, że „ostrożna”. W tej posągowej, niczym nie skażonej Postaci wytknąć nic nie było można. — Znalazła nawet pani Adelina Czas raz poronić, raz urodzić syna. LVII Jak świętojanki, wkoło rój czcicieli Latał, tych nocnych robaczków Londynu, Ale by zakłuć ją, żądła nie mieli, Dla bezskrzydlnego górą była gminu. Może pragnęła trwalszych wielbicieli?… Mniejsza, jeżeli była dobra z czynu. Czy ją wielbimy z dumy, chłodu cnoty, Niczym są wobec *czynu* te przedmioty. LVIII Usprawiedliwiań nie lubię jak wina, Które w butelce nieodkorkowanej Stoi; gardło się o nie upomina, A tam spór wiodą o sejmowe plany; Jak bydła, które niby wir chamsina W pustyni wzbija kurzawy tumany; Jak argumentów, kłótni, jak orderów Dworskiego wieszcza, jak służalczych peerów. LIX Trudno wycinać rzeczy od korzeni: Ich sieć głęboko w ziemi się rozchodzi. Jeśli dąb pięknie, bujnie się zieleni, Któż na to zważa, że go żołądź rodzi? Wyszukać źródła dla wszystkich strumieni — Rozczarowuje to często i szkodzi. Cel mój gdzie indziej. Kto chce rzucić zer na Tę rzecz, odsyłam go do Oxenstierna. LX Z tym przeświadczeniem, że karci porywy Księżnej, ratuje ją a razem posła, Adela widząc, że ten nieszczęśliwy Już nie ocali się, bo go toń zniosła. (Obcy nie wiedzą, że w Anglii krok krzywy Nie tak się mierzy jak tam, gdzie nie wzrosła Odnośna klauza na kodeksu niwie, Co jest lekarstwem na grzech — niewątpliwie!…) LXI Postanowiła w swoim wielkim żalu Użycie środków, którymi przeszkodzi — Mniemała — groźnym postępom skandalu, Co naiwności niejakiej dowodzi. Ale niewinność jest nawet na palu Śmiała; naiwna jest ani się grodzi Płotem, za którym cnota tak jest skryta, Że się jej ludzkie oko nie dopyta. LXII Nie, by sądziła, że tu będzie gorzej. Książę żonaty, cierpliwy, praktyczny, Nie buchnie łatwo ani nie pomnoży Małżeńskich sądów klienteli licznej. Sceny małżeńskie — to Adelę trwoży, I urok księżnej fatalny, magiczny; A wreszcie zatarg — przeczuwała, że tem Skończą z Augustem Fitz-Plantagenetem. LXIII Za intrygantkę też księżna uchodzi I jest w miłostkach dokuczliwa skrycie; Jedna z tych miłych, cennych plag, co słodzi Ciągle kochankom kaprysami życie, Co *robi* zwadę, gdy jej nie *nachodzi*, I tak dzień po dniu umila pożycie Czarując, dręcząc, tuląc, odpychając, A co najgorsza — z rąk nie wypuszczając. LXIV Łatwo jej głowę młodemu zawrócić, Aż będzie szukał, jak Werter, ratunku W kuli; musi się czysta dusza smucić, Patrząc na grozę takiego stosunku. Lepiej ożenić się lub kulą skrócić Życie, niż serce w głupim pocałunku Stracić; nim puścisz się, pomyśl dwukrotnie, Czy *takie* szczęście szczęściem jest istotnie. LXV Mając tą chęcią serce przepełnione (Grzechu nie mogła znieść dusza jagnięca), Kilkakroć męża wzywała na stronę, Prosząc, by ostrzegł płochego szaleńca. Milord wysłuchał z półuśmiechem żonę, Ale na jej plan wyrwania młodzieńca Z szpon harpii, jako polityk, powiedział Coś, z czego mądry nic się nie dowiedział. LXVI Naprzód: nie wtrąca się on w korowody Miłosne, ale jedynie państwowe. Po drugie: gdzież są wyraźne dowody, Że tak daleko zaszły sprawy owe? Trzecie: don Juan mądry, choć bez brody, I nie tak łatwo zawrócić mu głowę. Po czwarte, a to powtórzyć się godzi: Że rzadko dobra rada dobre rodzi. LXVII Zapewne, by się ten aksjom przejawić Mógł w czynie, radzi dwa wielkie talenta Miłosnych intryg sobie pozostawić, Byle przystojność nie była draśnięta. Czas zdoła — mówi — Juana poprawić; Młódź się zakonnym ślubem dziś nie pęta; Sprzeciwianie się raczej iskry krzesze… — Wtem milordowi podano depeszę. LXVIII Więc będąc „tajnym radcą”, to jest duszą Państwa, szedł, gdzie go obowiązek wzywa, Aby dokument zostawić Liwiuszom Nowym, jak zmniejszył skarbowe pasywa. Depeszy owej nie podaję uszom Waszym, bo nie znam; niemniej jednak żywa Leży w Archiwum, wspólnym akt ognisku, Jeśli dobędę ją — podam w przypisku. LXIX Ale nim odszedł, gościom jedno słowo Czy zdanie rzucił, tę zwykłą ofiarę Grzeczności, rozmów monetę zdawkową, Frazesy płytkie, ale za to stare. — Potem rozłamał pieczęć urzędową I przeczytawszy z góry wierszy parę, Wyszedł; wychodząc, pocałował żonę Zimno jak siostrę — w czoło nachylone. LXX Mąż to był zacny i dobry, i chłodny, Prócz wielu innych rzeczy dumny rodem, Przy tronie króla figurować godny I godzien w radzie kierować narodem. Pierś miał w orderach, pokaźny, dorodny, Zdolen kierować dworskim korowodem. Typ szambelana — iście dworska postać. — Będzie nim, gdy mi każą królem zostać. — LXXI Lecz w ogólności coś w nim brakowało. Nie wiem co. Damy, owe dusze tkliwe, Zowią to *duszą*. Nie byłoć to *ciało*. W ciele zalety tkwiły niewątpliwe. Świerk przypominał postawą wspaniałą, Piękny mężczyzna (to cudo prawdziwe); W wszystkich konfliktach — miłości i wojny — Zawsze poważny i zawsze dostojny. LXXII Jak rzekłem — coś w nim nieobecne było. Je ne sais quoi, to nie do określenia Coś, co przed wiosen tysiącem stworzyło Homerowego materiał natchnienia, Gdy grecką Ewę z męża wywabiło Łożnicy, chociaż więcej bez wątpienia Wart był Menelaus niż trojański pasterz. — Już one wszystkich oszukują… was też! LXXIII Smutne jest bardzo, że nie ma sposobu Odkrycia tyrezjaszową mądrością, Na czym polega stosunek płci obu I jaką być chcą kochane miłością. Sentymentalne rade by „do grobu”, Zmysłowe prędko staną w „gardle kością”, A obie są jak centaur. Nie chcąc stradać Zdrowia, lepiej mu na grzbiecie nie siadać. LXXIV Coś, co by sercu całkiem wystarczało, Ot, czego wiecznie szukają kobiety. — Komuż się otchłań napełnić udało? W tym sęk i tu człek bezsilny — niestety! One jak okręt rzucany nawałą Bez mapy płyną, kompasu i mety; Gdy wreszcie burza doniesie je zdrowo Na ląd — ląd będzie rafą koralową. LXXV Rośnie kwiat, zwany „Miłością w pokoju”, Na szekspirowskiej, zawsze świeżej grzędzie. Nie chcę tu na niej popełniać rozboju, Niech więc brytyjski bóg na mnie nie będzie Niełaskaw, jeśli do rymów dostroju Uszczknę tam listek; toż mu nie ubędzie. Na inną grzędę wpadam jednym susem I „Voilà la Pervenche” — powiadam z Roussem. LXXVI Eureka! Gdy tak wołam, nie przyznaję, Ażeby miłość była już pokojem, Lecz że dopiero w momentach się staje Spoczynku — szczęścia i uciechy zdrojem. Zbytnia ruchliwość smaku jej nie daje; Kupczyk — miłości żarkiej w łonie swoim Nie chowa, odkąd na statku Jazona Medea była z towarem wieziona. LXXVII „Beatus ille procul” od — „negotiis” Mówi Horacy. — Myli się. I drugą Dał też maksymę: „Noscitur a sociis” Tę już mu większą policzę zasługą, Chociaż wynika niebezpieczeństw moc i z Dobrych towarzystw, gdy trwają za długo. Nie chciejcie wierzyć Horacemu święcie. Trzykroć szczęśliwy, który ma zajęcie. LXXVIII Adam zamienił raj na pług przez węża, Z liści fartuszki jęła robić Ewa (Pierwszy zysk, jeśli dobrze mówią księża, Który przemyślny człek wyciągnął z drzewa), Wiele zaś złego, które się na męża Odtąd, a bardziej na kobietę zlewa, Płynie z gnuśności i rozleniwienia; Miłość po pracy ma żywość płomienia. LXXIX Cóż więc jest high-life? Jałowe pustkowie, Męka rozkoszy, tak że w czaszy życia Pragnąłbyś jadu, by szum poczuć w głowie. Ta „błogość” wieszczów, ta „pełnia użycia” Przetłumaczona — przesytem się zowie. Stąd czułostkowość, serdeczne rozbicia, Romansów tomy w praktyce, pończochy Niebieskie, spazmy, humory i fochy. LXXX Powiem w sekrecie, słuchaczu: widziałem Takie romanse, jakich się nie czyta, Lecz choćbym podał je czarne na białem, Niejeden powie: „Nie wierzę, i kwita”. Nigdy też chęci do odkryć nie miałem; Niejedna prawda lepiej, że jest skryta. Zwłaszcza jeżeli wygląda na łgarstwo, Wolę ją przykryć ogólników warstwą. LXXXI „Czy może cierpieć miłośnie ostryga?” Czemu nie? Siedząc w skorupie dziewiczej, Marzy i wzdycha, i chuciami dryga Jak mnich zamknięty w celi zakonniczej. A propos mnichów: ta nabożna liga Widzi, że nie ma w próżniactwie słodyczy; Przeto jałowa roślina kościoła Gwałtem o prawo mnożenia się woła. LXXXII O Wilberforsie, mężu czarnej chwały! Godnyś, by wieszcze na twą cześć okrzyki Wznieśli; zburzyłeś kolos zolbrzymiały, Ty Washingtonie moralny Afryki, Teraz dokonaj jeszcze rzeczy małej I odwróć swoje z czarnymi praktyki. Oswobodź jeszcze drugą połać ziemi; Czarni już wolni — zajmij się białymi. LXXXIII Więc Aleksandra zamknij, tego łyska, Do Senegalu ześlij Trójcę Świętą; Spytaj, czy smaczna jest służalcza miska I czy przyjemnie tak w kluby być wziętą. Spędź Salamandrę, co ogień do pyska Za darmo bierze, gdy pensję odcięto. Zamknij nie króla, lecz jego Pavillon, Bo nas kosztować będzie drugi milion. LXXXIV Więc zamknij wolnych, a wypuść z Bedlamu Wariatów. Pewnie zdziwisz się niemało Biegowi wszystkich spraw niezmienionemu, Bo za ich rządów będzie, jak bywało, Co udowodnić zdołałbym każdemu, Gdyby ten świat miał jedną klepkę całą. Punktu oparcia gdy ziemi brakuje, Jak Archimedes wznieść jej nie próbuje. — LXXXV Jedyną wadę miała Adelina: Jej serce piękny dom, a niezajęty, Lecz o mieszkańca się nie upomina W niepokalanej czystości i świętej. Łatwiej upada duch, co się ugina, Niż duch hartowny, sztywny, nieugięty. Lecz kiedy przyjdzie upaść takiej duszy, Cała jak w ziemi trzęsieniu się kruszy. LXXXVI Kochała męża albo jej się zdało. Lecz taka miłość, jak pchanie ku górze Skały Syzyfa, wymaga niemało Wysiłku i jest przeciwko naturze. Żyła bez kłótni; małżeństwo jej słało Pod nogi same nie ciernie, lecz róże, Był to wzór związku: stateczny i zgodny, Czysty i zacny, małżeński — lecz chłodny. LXXXVII W wieku ich mała, a większa różnica W usposobieniach. Szli obok, jak w sforze Niebieskiej ziemia w kompanii księżyca Albo jak Rodan w Lemańskim Jeziorze, Gdy płyną razem, lecz widna granica, Bo modra rzeka ciche nurty porze, Nie biorąc z wody spokojnej, łyskliwej Nic — ta zaś pragnie uśpić strumień żywy. LXXXVIII Jeżeli jaka rzecz na niej robiła Wrażenie, to choć była przekonana, Że za intencją zła chuć się nie kryła. Jednak intencje są śliskie — rzecz znana. Wrażenie było trwalsze, niż sądziła, Wnet się piętrzyło jak woda wezbrana, Cisnąc na duszę jakby ciężar głazu; Tym silniej, że się upierała zrazu. LXXXIX Bądź co bądź, psuł w niej nieskażoną całość Zły duch podwójny z treści i z imienia. W królach, żeglarzach, wodzach zwie się: Stałość, Gdy się im szczęści; ale nazwę zmienia I bierze miano: Upór lub Zuchwałość, Kiedy przyblednie gwiazda powodzenia, Zaś moralistom przyczynia kłopotu Wskazanie granic owego przymiotu. XC Gdyby w Belle-Aliance Napoleon górę Wziął, byłby stały, a tak jest *uparty*. Więc jeno wynik ma stanowić, które Miano właściwsze? Sąd, na nim oparty, Wskazać dobrego i złego naturę? Darmo! Wszelki sąd będzie licha warty! Ja się zajmuję panią Adeliną, Co w swym wypadku była heroiną. XCI Nie znam jej serca. Sama go nie znała, Nie sądzę, by już była zakochana. Gdyby tak, toć by tyle mocy miała, Aby odeprzeć pokusy szatana. Ona najczystszą tylko uczuwała Mniemaną czy też istną dla Juana *Sympatię*; drżała, by nie doznał szkody Przyjaciel męża, jej, obcy i młody. XCII Uważała się jego przyjaciółką, Bez abstrakcyjnych, platońskich słodyczy, Które chce zbierać za niewinną pszczółką Ta, co we Francji czułość swoją ćwiczy Lub w Niemczech, gdzie to całuje się w „czółko”. Do tych ostatnich nawet się nie liczy. — Jest to jak przyjaźń mężczyzny mężczyźnie, O ile się tu o płeć nie pośliźnie. XCIII Bez wątpienia płci tajemnicze wpływy Tak jak w braterskich albo rodzicielskich Miłościach tworzą z serc ich akord tkliwy, Dodając dźwięków czystych i anielskich. Gdy wykluczycie namiętność, szkodliwy Szkopuł dla takich uczuć przyjacielskich, Jeżeliście się nigdy nie kochali W sobie, w przyjaźni dotrwacie najstalej. XCIV Miłość w poczęciu już końca ukrywa Zaród — i jakże może być inaczej! — Ciało śród ruchu prędzej się zużywa, Co się prawami natury tłumaczy. Maż być stałą rzecz najbardziej ruchliwa? Czy niebo ciągłą zmianą nas nie raczy? Już nie dozwala nazwa, aby miała Tak „delikatna” materia być trwała. XCV Nie pomnę w dużym świecie ani małym Kochanka (chyba jest nim który z panów…), Żeby nie bolał nad miłosnym szałem, Co zmienił pełnię Salomona na nów. W małżeńskim stanie równie nie spotkałem (W najgorszym albo najlepszym ze stanów) Damy, która by, choć mąż ma z niej chlubę, Nie przyprawiła najmniej dwu o zgubę. XCVI Za to posiadłem przyjaciółek parę (Imion nie nazwę, choć są godne wzmianki), Które mi trwalszą zachowały wiarę W mojej ojczyźnie niż wszystkie kochanki. Nie wydały mnie szczwaniom na ofiarę, Wstąpiły za mnie przeciw złości w szranki I — dzisiaj walczą, gdym ja nieobecny, Przeciw obmowie zjadliwej i niecnej. XCVII Czy dwie osoby w tej pieśni błyszczące Zaprzyjaźniły się w takim znaczeniu Czy w innym, kwestii tej dziś nie potrącę. Cieszę się, że mi tak na podniesieniu Skaczą jak łątki na nitkach wiszące. To pozostawia i was w zawieszeniu; Przynęta, która najlepiej się mieści Na wabnej wędce kobiet lub powieści. XCVIII Czy z nią przechadzał się Juan w drzew cieniu, W oryginale Don Kichota czytał (Najlepsze dzieło w moim rozumieniu), Błahych tematów wyczerpnął kapitał — Oddaję pieśni następnej natchnieniu. Z powietrza rzeczy tam nie będę chwytał. Sentencjom zdarzeń przydam ekwiwalent, Słowem, rozwinę znakomity talent. XCIX Niech żadna sobie, czytelniczki. śliczne, Prawa uprzedzeń faktów nie przywłaszcza. Z tego by wstały domysły rozliczne O pięknej pani — o Juanie zwłaszcza. Chcę już to moje epos satyryczne Obwinąć połą poważnego płaszcza. Nie wiem, czy padnie on i Adelina. Gdy padną — to już będzie ich ruina. C Wielkie się rzeczy z małych rzeczy rodzą. Niejedna z dzikich namiętności owych, Co płci obydwie na zgubę przywodzą, Powstaje z przyczyn tak bezwartościowych, Że ludzie dziwią się, w głowę zachodzą, Jak się stać mogły zawiązkiem sercowych Burz. Jedna, pomnę… słuchaj, jeśli wola… Powstała z czego? Z partii karambola. CI Dziwne to. Prawda zawsze jest niezwykła. Niczym poezja! Gdyby wolno było Wyrzec ją, jakaż by korzyść wynikła Dla dziejów; ileż by się przemieniło! Jakby udana cnota z placu znikła! Nowy świat zjawiłby się czczą mogiłą. Gdyby dziś nowy Kolumb moralności Te antypody pokazał ludzkości. CII Jakby się dusza człowieczego rodu „Jaskinią pustą zjawiła i ciasną”; A serca możnych — pagórami lodu, Które biegunem mają miłość własną; A ludożercą ten, co dla narodu Miał być obrońcą i pochodnią jasną. — Gdyby dać wszystkim rzeczom tytuł prawy, Sam Cezar wstydziłby się swojej sławy… Pieśń piętnasta I Ach! Co szło dalej, zwietrzało ze szczętem, — Co daję światu, jeśli słuchać raczy, Jest wspomnień w życie głęboko werzniętym Śladem, który myśl wolna sobą znaczy. Byt nasz obecny jest czasowym wtrętem, Jednym: Ach! lub: Och! rozkoszy, rozpaczy. Jednym: Tfu!, Jednym: Ba! Ha-ha lub: He-he! Najprędzej nosi ostatniego cechę. II Byt nasz mniej więcej jest to jedno duże Stęknięcie, emblem wzruszeń pełnych dramy, Lub antytezą znudzenia w figurze Baniek mydlanych, jakie rozpylamy Po oceanie życia, miniaturze Wieczności, której nie zamknęły ramy; Baniek, wdzięcznego dla duszy widoku, Bo ponadwzroczną wizję dają oku. III Lecz najgorsze są tłumione westchnienia, Bo wnętrze serca wskroś nimi się żłobi, Przez nie twarz w larwę spokoju się zmienia, Szczera natura ludzka sztuką robi. Ale któż wszystkie złe, dobre natchnienia Wyznać chce? Zawsze obłuda sposobi Kącik dla siebie i przeto udanie Najmniejsze zwykle znajduje łajanie. IV Ach! Kto wypowie; raczej kto z pamięci Wygna żądz swoich dawne błędy, winy? Choć się w niepamięć, jak gad w ziemię, wkręci, Mary odwiedzą go rannej godziny. Chociaż się wodą letejską poświęci, Strach go owładnie czasem chłodny, siny. W klepsydrze, którą czas tak srogo władnie, Pod piaskiem smutek zawsze leży na dnie. V Co do miłości… O ty!… — Idźmy dalej. Dźwięczne nazwisko (pani Adelina Z Amundevillu) jak lane z metali Pięknie na gęśli mojej brzmieć zaczyna. Gra pięknie szyba spadającej fali, Gra pięknie w wodzie wzdychająca trzcina, Wszystko gra, niechaj tylko ludzie słyszą. Ziemia jest echem sfer, co nad nią wiszą. — VI Pani Adela zaczęła — niestety! — Snieżno-anielską dotąd szatę stradać. Chwiejne są w ślubach solennych kobiety… Ach, czemuż muszę takie rzeczy gadać! Są niby wina, którym etykiety Mogą fałszywy smak i wartość nadać; Oboje także podobną koleją Psują się często, nim się postarzeją. VII Lecz ona była z przezacnej winnicy Wyskokiem najdoskonalszego płynu; Podobna do tych ludwików z mennicy Co tylko wyszłych lub do łzy bursztynu, Lub drukiem czasu nie tkniętej stronicy. Natura dla niej zapomni terminu, Ów najszczęśliwszy wierzyciel na ziemi, Bowiem dlań wszyscy są wypłacalnymi. VIII Śmierci! Natręcie najbardziej zawzięty! Do drzwi kołaczesz co dnia, zrazu z cicha, Niby nieśmiały kupiec, kiedy zgięty We dwoje w bramie na dłużnika czyha; Wreszcie przypada groźnie, gdy go pięty Zbolą czekaniem, a dłużnik mu czmycha, Nieprzystojnymi nalegając słowy O gotowiznę lub o weksel nowy. IX Bierz, czego zachcesz — piękności oszczędzaj. I tak jest rzadka — ty ofiar masz wiele. Choć zbłądzi, z placu jej zaraz nie spędzaj, Owszem, niech broi czarcik w pięknym ciele. Smakoszu! Świat ci otwarty na ściędzaj, Bądźże rycerski w swym żarłocznym dziele. Patrzaj przez palce na wybryk niewieści, A bierz rycerzy za to, co się zmieści. — X Piękna Adela, pełna zrozumienia Rzeczy, ile że interesowana, Niezdolna zatem zbyt łatwo płomienia Zachwycić — lub zbyt dobrze wychowana, By się z tym zdradzić (to do zrozumienia Łatwe) dałaby nawet nie zmuszana Serce i duszę swą przedmiotem godnym Kochania, byle niewinnym, nieszkodnym. XI Część Juanowych dziejów, które pani Fama — ta żywa gazeta — obmową Szpeci — poznała; kobieta nie gani Wybryków, które my sądzim surowo, A zresztą odkąd zamieszkał w Brytanii, Ustatkował się, zmężniał umysłowo; Bo umiał, niby Alcybiades wtóry, Brać na się różnych narodów natury. XII Tym bardziej stworzon na uwodziciela, Że się nie starał wabić ni uwodzić; Ni zalotnością, ni sztuką nie strzela W celu podboju, chcąc się oswobodzić Udaniu, co to nieswójski wydziela Czar, jakby Amor raczył ku nam schodzić, Mówiąc: „Oprzyj się mi”. Ten czar zwycięża, Tworzy dandysa, niszcząc godność męża. XIII Nie tak poczyna się! Gdybym się zwierzył, Byłem w tej sztuce mistrzem rzeczywistym. — Lecz Juan miarą odmienną się mierzył, Istotnie był to jego własny system. Szczery — przynajmniej w szczerość każdy wierzył, Oczarowany jego głosem czystym. Czar nie ma równie ponętnej łakotki Ńa swoję wędę, jak głos dźwięczny, słodki. XIV Z natury cichy, nie przedstawiał cienia Podejrzeń; choć mu oko ogniem strzela, To zda się, ostrzem takiego spojrzenia Broni się raczej sam, niż onieśmiela. Może o wdzięku swym ma przeświadczenia) Mało? — lecz skromność sił sobie udziela — Sama, jak cnota. Niepretensjonalny, Tym prędzej sercom bój wytacza walny. XV Swobodny, żywy, wesół, lecz nie szumny, Nader domyślny, choć nie podejrzliwy, Spostrzegacz bystry błędów — lecz rozumny, Bowiem w wyroku o nich powściągliwy. Dumny z dumnymi, lecz uprzejmie dumny, Różnicę stanów zna — magnat prawdziwy. Pierwszeństwa, wszelkiej wyższości się wzdraga, Drugim nie przeczy, sam się nie domaga. XVI To jest — śród mężczyzn. Śród kobiet przeciwnie Był, czym go chciały mieć, za co go brały, W czym wyobraźnia służy im przedziwnie. Byle kontury zgrabny zarys miały, Fantazja kanwy powypełnia i w nie Wszyje kształt pełny; a gdy puści śmiały Lot na posępny przedmiot lub wesoły, Rafaelowe potworzy anioły. XVII Więc Adelina, nietęga w ocenie Ludzi, wypełnia wyobraźnią luki; — Błąd z dobrej woli, który przerażenie Budzi i mędrca wywołuje mruki; Filozofem jest pierwszym doświadczenie, Lecz lichym, gdy już znane jego sztuki. Szaleństw swych uczy mędrzec zapoznany Szaleńców: — i mistrz, i uczeń dobrany. XVIII Nie tak-że, wielki Locke'u i Bakonie, I Sokratesie — i ty, Bardziej Święty, Nie pojmowany ni w życiu, ni skonie; Krzyż Twój na pieczęć fałszu został wzięty. Giniesz obłudą, choć w świata obronie; Tak odpłaconoć trud mężnie podjęty!… Ileż przykładów takich — nie wymienię, Niechaj dopowie stuleci sumienie. XIX Ja po krawędzi życia sobie nisko Chodzę, przyglądam się krwi, farbom, złotu, Nie dbając o rzecz, co sławy przezwisko Nosi, szukając godnego przedmiotu Dla pieśni, przy tym zważając, gdzie ślisko. Nie strojąc lutni do twardego grzmotu, Truchcikiem jadę, tak że mnie posłyszą, Którzy mi obok jadąc towarzyszą. XX Nie może pełnej rozwinąć zdolności Autor, co, jak ja, jedzie a gawędzi. Lecz to jest sposób, co pracę uprości, Na dniu choć jedną godzinkę oszczędzi. Za to nikt nie śmie zadać służalczości Temu rymowi, co samopas pędzi I w który wszystko wstawiam jak w kamorę, Gdy się poczuję: Improvisatore. XXI „Omnia vult *belle* Matho dicere — dic aliquando Et *bene*, dic *neutrum*, dic alicuando *male*” Pierwszym nie każdy mędrzec się pochwali, Z drugiego może radość być lub żale, Trzeciemu oprą się tylko wytrwali, Z czwartym się prawie nie rozstajem wcale. Wszystko potrawą jest, której za halerz Nie chciałbym kupić i wziąć na swój talerz. XXII Mam skromne chęci. Skromność moją siłą, Duma słabością; idźmyż. — Chciałem zawzdy, By me poema jak najkrótsze było, eraz nie widzę granic swojej jazdy. Prawda — gdyby się krytykom kadziło Albo zasiadłe wysławiało gwiazdy Wszechtyrańsw, można by wrócić z banicji, Lecz — jam urodził się dla opozycji. XXIII Zawsze sympatie me po słabszej stronie, Iż wierzę — gdyby ci, co dziś purpurę Noszą i w pychy jeżdżą faetonie, Runęli — a „psy znowu wzięły górę”, Zrazu szydziłbym — a później w obronie Upadłych stanął i lojalną skórę Wdział, walcząc w ultrarojalistów lidze — Demokratyzmem rojalnym się brzydzę. XXIV Podobnie mogłem być przykładnym mężem, Gdybym był nigdy nie nosił pierścienia; Umiałbym nosić się w habicie księżym, Gdybym do sutann nie miał uprzedzenia. Nie byłbym władał poetów orężem Ani tłukł swego o rymy ciemienia, Ni w wieszczów zdarty płaszcz się stroił pono, Gdyby mi tego właśnie nie wzbroniono. XXV Lecz: Laissez-aller. Damy i rycerży Śpiewam mojego czasu. Pospolity Jest to lot, bujnych mu nie trzeba pierzy, Modą Longina albo Stagiryty. W nadaniu barwy cała trudność leży I w pochwyceniu miary należytej, W oddaniu sztuki środkiem naturalnym, W uogólnianiu, co było specjalnym. XXVI Z różnicą, że dziś obyczaje ludzi, A dawniej ludzie tworzyli obyczaj. Tak na dziesięciu dziewięć się wycudzi — I dziesiątego nawet nie odliczaj!… Ten przymus wenę pisarzów ostudzi. Cóż czynią? Hejże, z dawnych zapożyczaj Czasów, gdzie wielkich figur jest obfitość, Inaczej łatwo zapaść w pospolitość. XXVII Radźmyż, co można na to radzić. Dalej, Muzo! Gdy nie masz skrzydeł, drygaj cwałem; Nie możesz podrość, przynajmniej nie malej I tęgim bóstwem bądź, choć nie wspaniałem; W spółce znajdziemy coś na świata fali. Kolumb świat odkrył w okręciku małym, Czy brygantynie, czy „pinku”, jak my tu Mówimy — ziemię wydobył z niebytu. XXVIII Więc Adelina, zważywszy w cichości I stanowisko jego, i zalety, Poczuła rodzaj rosnącej skłonności; Czy że ze świeżej powstała podniety, Czy że miał minę pełną niewinności, Co dla niewinnej wabiem jest kobiety (Kobiety półmiar, półśrodków nie lubią), I myśli zbawić chłopca, nim go zgubią. XXIX Wysoko ceniąc radę złotodajną, Jak każdy, co ją daje, nie chcąc brać jej, Za którą kwaśna wdzięczność jest zwyczajną Zapłatą, nawet kiedy towar płaci, Znalazła, wiodąc z sobą długą, tajną Rozmowę — morał w najlepszej postaci: Małżeństwo; po czym wziąwszy go na stronę, Radziła serio, aby pojął żonę. XXX Don Juan odrzekł z wdziękiem odpowiednim, Że świetnej myśli szczerze przyklaskuje, Lecz że obecnie w związku bezpośrednim Z tą sprawą pewne trudności znajduje, Zapierające wrota raju przed nim I tę, do której właśnie afekt czuje. Podoba mu się hrabina X, księżne Y, Z, wszystkie trzy — niestety — zamężne… XXXI Obok biegania do małżeńskiej mety Lub zaganiania tam kuzynów, braci, Sióstr, przystawiania, jak równymi grzbiety Książki o jednej formie i postaci, Niczego bardziej nie lubią kobiety Nad kojarzenie w ogóle. Nie traci Na tym moralność, owszem, jest to spora I dość skuteczna występkom zapora. XXXII A nie widziano jeszcze dotąd damy Z wyjątkiem tych, co w swojej panieńskości Czekają męża niecierpliwie samy, Oraz rozwódek — co by z dwu jedności Małżeńskich i praw łoża, stołu — dramy Nie chciała złożyć wedle dokładności Arystotela; tylko gdy w niej nie ma Barw grozy, to się składa — pantomima… XXXIII Same zazwyczaj mają jedynego Syna, dziedzica wielkiej włości; pana Jana birbanta lub lorda Jerzego, Którego gałąź rodowa złamana Chyli się i nie doczeka przyszłego Wieku, jeżeli nie zrestaurowana Wraz z moralnością. Wzajemnie usłużne Swatają panny na wydaniu różne. XXXIV Dają więc, pełne troskliwego względu, Temu dziedziczkę, a temu boginią Piękności, temu artystkę bez błędu, Innemu — znowu dobrą gospodynią, Innemu pannę z najcnotliwszych rzędu Lub zbiornik zalet wszelkich, co z niej czynią Ósmy cud; inną znów dla koligacji Lub że odrzucać nie byłoby racji. XXXV Rapp do „Harmonii” gdy się przyjąć skłaniał Małżeństwo — ale dla uszczęśliwienia Sekty i całej ludzkości zabraniał, Aby płodzono nad możność żywienia I lekkomyślnie by nikt nie roztrwaniał Soków, co krzepią siłę przyrodzenia — Jak w takich związków mógł wierzyć „Harmonią” Tu mnie gniewliwie księże oczy gonią. XXXVI Czyli „małżeństwu” uczynił ina drwiny, Czy „zgodzie”, że je tak poróżnił wzajem? Czyli w tym w Niemczech nabywał rutyny? Dość — że świat zrobił dla swej sekty rajem. Ją zaś uzacnił nad wsze nasze gminy Sekciarskie, którym się tak szerzyć dajem. Nie obrządkowi, lecz nazwie się dziwię I temu, że lgną do niej ludzie chciwie. XXXVII Rapp jest kontrastem skwapliwej matrony, Co Malthusowi wbrew płodzenie lubi. Ucząc tej sztuki jak anioł ramiony Oskrzydla parę, która się zaślubi. Dziś panny muszą emigrować w strony Obce, tak się chęć do małżeństwa gubi. Smutny rezultat, jaki ma z praktycznej Swej rady — Katon nasz ekonomiczny. XXXVIII Czy Adelina znała się z Malthusem?… Chciałbym. — On jedenaste przykazanie Zostawił: Nie bierz żony z wianem kusem! — Bo tak pojmuję jego sławne zdanie. Ludzkim rozum mój nie dosięgnie susem, Co miała głowa znamienita w planie. To fakt, że z tego powstają asceci, A w cyfry zmienia się mąż, żona, dzieci. XXXIX Lecz Adelina, co z wiarą liczyła, Że wstrzemięźliwym będzie Juan przecie — Choćby musową wstrzemięźliwość była, Ponieważ zwykła to kolej na świecie, Że młody „żon-koś”, gdy „nakosi” siła, To się w małżeńskim tańcu (co, jak wiecie, Taką przynosi dzielnemu mistrzowi Sławę jak „taniec śmierci” Holbeinowi) XL Opatrzy — chciała Juana ożenić Po swojej myśli, co jest dosyć na nią Jako kobietę. Lecz z kim? Tu wymienić Chcę: pannę Kapkę, Gęsiutkę i panią Kaczuszkę wdowę. Umiejąc ocenić Juana, wydać go nie chciała tanio. Wszystko to były najdobrańsze parki I nakręcone szłyby jak zegarki. XLI Panna Stokrotka, czysta niby pianka Morska i jedynaczka — pod opieką Matki wyrosła słodka jak śmietanka, Pod którą kryje się woda i mleko, I krwi troszeczkę — zabawna mieszanka, Kiedy tak razem te trzy płyny ścieką. — Miłość gwałtowna życie ceni letce, Ale małżeństwo chce żyć na dyjetce. XLII Opiszę także, jeśli czasu starczy, Miss Kitkę: panna śmiała, dobrze wzięta, Oczy wieszała zazwyczaj na tarczy Herbowej; lecz czy źle rzucała pęta, Bo się na wędę nie wziął żaden par, czy Że w Anglii młodzi wymarli książęta — Dość, że złapały się na wędy sznurek Dwa małe kiełbie: Rosjanin i Turek. XLIII Ach! Była jeszcze… lecz na co się wtrąca Pióro — poeci pisać jej niegodni — Była tam jedna piękność, należąca Do wyższej sfery, sama wyższa od niej: Aurora Raby, młoda gwiazda lśniąca Światu — ach! Szkoda mu takiej pochodni. Śliczna istota — posąg nie dokuty Młotem — pąk róży jeszcze nie wyklutej. XLIV Bogata, z zacnej familii, sierotka, Choć pod dobrego skrzydłem opiekuna. Twarz jej tak cicha, tak smętna a słodka. Krew w niej — nie woda, ale kir całuna Duszę jej schmurzył, a któż myśl napotka Smutniejszą nad tę, którą daje truna?… Gdy nie ma, na kim byśmy się oparli I (gdy najdrożsi dla serca — pomarli… XLV Dziecięcej jeszcze postaci dziewczyna Miała w sobie coś, co nad poziom wzlata; Oczy żałosne jak twarz serafina. Młodziuchna, a już wyrosła nad lata; Poważna jak mąż, gdy żal przypomina, Rzewna rzewnością nie z naszego świata. Tak aniołowie edenu się smucą Za tymi, co doń nigdy nie powrócą. XLVI Do tego była katoliczką szczerze — I prawowierną, ile na przeszkodzie Nie stało serce, ku upadłej wierze Skłoniona właśnie, że padła; w jej rodzie Żyli mężowie dzielni i rycerze, A mieli sławę niezłomnych w narodzie. Że się zaś na niej kończył szczep prastary, Cnót dochowała dziadowskich i wiary. XLVII W świat poglądała ledwo znany sobie, Nie pragnąc poznać; samotna, milcząca, Wzrastała jak kwiat spokojny na grobie; Serca jej żaden obcy wiatr nie trąca. Czar jakiś był w tej pogodnej żałobie, Jej dusza, jakby na tronie siedząca, Patrzała na tłum dumna a surowa, Nawet dla siebie — w młodych rzecz to nowa. XLVIII Dziwnym wypadkiem — w Adeliny spisie Było Aurory imię wypuszczone, Ohoć urodzenie jej, mienie liczy się Do najcenniejszych, nad wszystkie cenione. Piękność przeszkadza chyba najmniej, by się Tam kandydatką mogła zwać na żonę, Ową sercowej namiętności marę Mężczyźnie, który się chce związać w parę. XLIX To opuszczenie, jak na Tyberiusza Pochodzie maski Brutusa — nie dziwo Do zastanowień don Juana zmusza. Z twarzą pół serio, a półżartobliwą Pytał ją; na to Adelina rusza Ramiony z niecierpliwością i żywo Odeprze: „Co też pan Jan widzieć może W tym dziecku, w chłodnej, milczącej Aurorze?” L On na to: „Jego katolicka wiara Właśnie nadaje się do jej wyznania; Papież by klątwę rzucił, matka stara Mogłaby z żalu dostać obłąkania Gdyby…” Adela, co się zawsze stara Szczepić na drugich swoje przekonania, Niby na płonkach — zakonstatowała Jeszcze raz dobroć rady, którą dała. LI Dlaczegóż by nie? Kto radzi roztropnie, Niech nie powtarza rady — to najgorzej. Kto chce przeszkodzić złemu, tego dopnie Potakiwaniem; prośba nie pomoże. Gdy naleganiu każdy się pochopnie Oprze, to nawet polityka zmoże Lub wreszcie znudzi. Któż o środki pyta?… Gdy koniec dobry, dobrze jest, i kwita. LII Skąd uprzedzenie owo Adeliny — Boć uprzedzenie to — ku kreaturze Czystej jak świętość bez błędu, bez winy, Smukłej jak trzcina, a pięknej jak róże — Nie wiem, tajemnej nie zgłębię przyczyny. Wszak liberalną była… Ba! W naturze Są naturalne kaprysy, chimery; Trudno je wciągać w poetyckie sfery. LIII Może widziała krzywo u Aurory, Że lekceważy owe bańki z mydła, Owe powietrzne młodocianej pory, Strojące ludzki żywot, czcze mamidła?… Nigdy do gniewu człek nie jest tak skory, Jak widząc duch swój pochwycony w sidła, Gdy się przejrzaną skroś uczuje dusza, Jak przez Cezara myśli Antoniusza. LIV Aby to była zawiść — niepodobna: Miała zasady zacne pod tym względem. Złość — lecz jej czoła nigdy chmurka drobna Złości nie ćmiła — to było jej błędem. Ni zazdrość, sądzę, ta gwiazda żałobna, Co jest szatańskim człowieka obłędem. Słowem ten przymiot, jakikolwiek w nim był Rdzeń — to rzec łatwiej, czym nie był, niż czym był. LV Aurora nie wie nic, że jest przedmiotem Tych konferencji; była tu w gościnie Kroplą kaskady, prześwieconej złotem Słońca młodości, co najmniej nie ginie Śród innych, które pstrym świecą błyskotem W kaskadzie, kiedy brylantowo płynie. Wiedząc — uśmiech by chłodny dla nich miała, Była dziecinna tak, a tak dojrzała! LVI Wzięcie Adeli wyniosłe i pańskie Nie imponuje jej ani zachwyci. Jak na robaczki patrzy świętojańskie, Gdy ludziom w oczy takim blaskiem świeci. Lecz labiryntem jest jej to hiszpańskie Chłopię; by dojść go, brakuje jej nici. Nie przeto, by ją piękna tajemnica Mieszała, bowiem nie wnioskuje z lica, LVII Ni sława — Juan miał ten rodzaj sławy, Która z damami igra czasem w gąski: Wszechrodny zbiornik niezmiernie ciekawy, Pełny cnót wielkich, lecz wadami grząski, Co bawią przeto, że blask ich jaskrawy, A jego grzechy są jak smaczne kąski — Na wosku duszy jej się nie odciśnie, Czy twardy, czy go hartuje umyślnie. LVIII On też o takim nie śnił charakterze — Inaczej wzniosłym niż Hajdei dusza, Każda z nich piękną była w swojej sferze. Dziewczyna, którą wychowała głusza Wyspy, serdeczna jak ta i tak szczerze Prosta; Aurorę przyciska, przymusza Cywilizacja; jedna w nich różnica, Że ta jak brylant, ta jak kwiat zachwyca. LIX Tym porównaniem wyjdę z górnej aury, Powieściowego czując lot porywu, Bo mi nie dają dziś spać Scotta laury. On superlatyw dla komparatywu Mego, on chrześćjan opiewa i Maury, Rycerstwo, szlachtę dla świata podziwu I staje obok Woltera — Szekspira, Po których, zda się, dziedzictwo odbiera. LX Co do mnie — Muza ma o nic nie pyta, Igra po wierzchniej skorupie ludzkości — Świat opisuję nie dbając, czy czyta, Z uśmiechem jego niewinnej próżności Folgując; na me pióro wielu zgrzyta, Ono mi wrogów bez liku namości. Kiedym zaczynał, *przeczułem*, co będzie, Dziś wiem, mimo to nie wstrzymam się w pędzie. LXI Ta konferencja, kongres (kongres przeto, Że nic nie zdziałał) widział wiele grotów, Puszczonych z obu stron, a że z kobietą Nie żart, spocony don Juan z obrotów Wyszedł; nim dano swoje pro i veto, Zadzwonił dzwonek nie na „obiad gotów”, Lecz na *godzinkę*, *półgodzinką* zwaną *Ubrania*, bo się wraca *pół-ubraną*. LXII W zbroję się teraz cały stół przybiera; Stosy talerzy, noże i widelce Ma w herbie; lecz któż od czasów Homera (Uczty u niego część poczesną wielce Biorą) to menu dziwaczne przeziera Naszych obiadów, gdzie nie woły, cielce, Ale mistyczne kremy, zupy, sosy, Których nie dojdą najuczeńsze nosy. LXIII Była tam zupa à la bonne femme — lada Kto nie zna, z czego ją kucharz wytworzył; Był tam majonez temu, kto go jada, Tuż indyk à la Perigeux ułożył Podcięte członki, równocześnie, biada! Małom smakoszów wszystkich nie potrwożył: Zupa cielęca, wyzłacana masłem, I lśniące prosię, choć z okiem zagasłem. LXIV Winien bym wszystko zgeneralizować; Gdybym zachował poprzedni porządek Szczegółów, Muza mogłaby zwariować, Przynajmniej trzeźwy utracić rozsądek. Choć jest bonne vivante — nie trzeba strofować, Bo słabą stroną jej nie jest żołądek. Lecz oczywiście czasem posilenie Potrzebne, aby nie wpadła w omdlenie. LXV Pieczeń à la Condé dobrze pieprzona, Z sosem à la Génève, bita na miętko, Wina też, zdolne upoić Ammona (Był to mąż, jakich widzieć nam nieprędko); Westfalska szynka, pysznie uwędzona, Apicjusz ku niej żarłoczną by chętką Zapałał; szampan z kiścią srebrnej pianki Bielszej niż w occie perła Egipcjanki. LXVI Jakieś potrawy z niemiecka, francuska, Z hiszpańska; jakieś schaby, salcesony, Których znaczenie nieprędko wyłuska Z mistycznej nazwy nawet ktoś uczony. Entremets, których wspomnienie mi muska Serce w łagodne nastrajając tony; A Lukullusa przypomnieniem mami Usta potrawka przepiórcza z truflami. LXVII Czymże jest przy niej potrawka z biedaków Na bojowisku? Niczym. Gdzie są łuki Dumne nad strzępem sztandarów i znaków, Łupów? Gdzie wozów triumfalnych huki? Hej! Poszły drogą zwycięstw i przysmaków. Śledzić nie myślę ich. Kiedyż wy, wnuki Herojów dawnych, dziedzice ich sławy, Nazwiecie mianem swym chociaż potrawy?… LXVIII Tuż za truflami smaczna się ukaże Nader potrawa, bo „miłosne ptysie”. Umią je różnie przyrządzać kucharze, A z których każda nader mile je się. Jak je piec, radzą różne dykcjonarze, Figurują też w almanachów spisie. Choć bez konfitur, przyznał każdy z gości, Że jest coś piquant w tych ptysiach miłości. LXIX Myśli się gubią pełne zapatrzenia Na duszę, co się pręży w dwu kierunkach; A niestrawności tabliczka mnożenia Wprawy wymaga ogromnej w rachunkach. Kto by rzekł, że od prostego jedzenia Adamowego — w napojach i trunkach, Tych naturalnych potrzebach natury, Tak zróżniczkują się nomenklatury! LXX Dzwonią kieliszki, talerze i flaszki, A twarze gości czerwieni purpura; Damy skramniuchno jedzą, niby ptaszki, Ot tyle — co na koniec mego pióra; Młodzież nie więcej, bowiem młodzieniaszki Winni jeść tyle ledwo, co natura Żąda; winien ich za to karmić słodki Głosik (gdy słodki) sąsiadki szczebiotki. LXXI Hej! Muszę tutaj pominąć pieczyste, Pominąć salmi, purée i consommé, Którymi strofy stają się mięsiste, Jak po roast-beefach John Bulle łakomi. Opuszczam nawet długą ptactwa listę, Zaproszonego na stół, bo już mdło mi, Gdyż właśnie jadłem obiad; więc do czasów Szczęśliwszych opis zostawię bekasów. LXXII Owoce, lody: sztuka się mozoli, By dać naturę smakowi w — usługi. Smak, gust albo goût — co żołądek woli, Przed ucztą dobry jest pierwszy i drugi: Niestety — kiedy cię w kościach zaboli Trzecim, to z oczu łez się leją strugi. Czy miałeś gościec? Ja nie miałem jeszcze, Lecz z wami czuję na myśl o nim dreszcze. LXXIII Proste oliwy, win smaczne siostrzyce, Mamże pominąć w dań długiej litanii? Muszę — choć moje to ulubienice; Jadłem je w Lukce, Atenach, Hiszpanii. Miłe wspomnienia, gdy je myślą chwycę, Darń stołem, ławą; ja siadałem na niej, Drugi Diogen na Sunium, Himecie, Pół filozofii mej — to po nim przecie. LXXIV Pomiędzy ryby, ptactwo, modne pianki, Wszystko w przezwiskach, naprzeciw zastawy Sutej siedzieli goście, co jak w szranki Wstąpili na harc biesiadnej rozprawy. Don Juan usiadł naprzeciw „Hiszpanki”, Nie damy, ale jak rzekłem, potrawy Niemniej uroczej jednak, bo ubranej Jak wielka dama i umalowanej. LXXV Posadziło go dziwne przeznaczenie Między Adelą i panną Aurorą — Niepożądane, myślę, położenie Dla tego, komu do jedzenia skoro. Rozmowy także niedawnej wspomnienie Brzmiało mu jeszcze w uszach straszną zmorą, A Adelina, mówiąca niewiele, Wzrokiem go bystrym przeszywała śmiele. LXVII Myślę ja czasem, że oczy słuch mają; To pewna: mocą otwartej źrenicy Czasem do duszy wieści przypływają Tajemną jakąś siłą zza granicy Wzroku — jak pieśni, które wygrywają Nam niesłyszane — tajemni muzycy. A czasem zda się tajemne rozmowy Słyszeć — ludzkimi nie rzeczone słowy. LXXVII Aurora siedzi z obojętną miną, Którą się czuje dotknięty dorodny Młodzian; z drwin jest to najprzykrzejszą drwiną, Bo daje poznać, żeś spojrzeń niegodny. Juana ukłuł, choć nie był dziewczyną Próżną, ten sposób jej obejścia chłodny. Zagrzązł jak okręt gdzieś w północnych lodach, I to po tylu zwycięskich przygodach. LXXVIII Na swoje grzeczne nic — nic w odpowiedzi Dostał lub tyle, ile punkt grzeczności Żąda; Aurora ledwo słówka cedzi, Nie uśmiechnie się nawet — to go złości! Czy w tej dziewczynie diabeł, duma siedzi? Czy z roztargnienia to, czy z jałowości Inteligencji?… Więc z oka Adeli Radość ziszczonej przepowiedni strzeli. LXXIX Wzrokiem wskazuje: — Nie mówiłam? A co! — Triumf, który niech nikogo nie nęci. Przezeń rozsądek kochankowie tracą I przyjaciele, gdy do żywa tknięci, Rzecz podsuniętą z lekka, Bóg wie na co, Za cel realnej podejmują chęci, Dążąc przekornie, aby się spełniło Proroctwo, co się w płochym słówku kryło. LXXX Don Juan rzucił jedno i dwa słowa, Dobrane zgrabnie dość, by z nich ktoś wiedział, Zwłaszcza kobieca mądra, bystra głowa, Że chciał w nich więcej coś rzec, niż powiedział. Aurora, dotąd uparcie bezmowa (Pisze kronikarz — chociaż tam nie siedział), O tyle ucho podała łaskawsze, Żę uśmiechnęła się, choć milcząc zawsze. LXXXI Bierna — z kolei jęła zapytywać; To było dziwne u niej. Adelina, Pewna już swego, nagle podejrzywać Zaczęła, że jest kokietką dziewczyna. Trudno jest — mówią — słuszne zachowywać Granice, gdy się burza w sercu wszczyna. Więc w skwapliwości swojej przesadziła… Aurora z owych bynajmniej nie była. LXXXII Juan posiadał sztukę ujmowania Serc swoim dumnym a razem pogodnym, Grzecznym obejściem; to kobiety skłania. Jest jakby ukłon w każdym słówku miodnym, Takt naturalny przejścia granic wzbrania, Uczy wściągliwym być, to znów swobodnym. On tak potrafił urokiem opętać, Że brakło czasu, by się opamiętać. LXXXIII Gdy chwilę przedtem w swej obojętności Pomieszała go z pospolitą zgrają Pochlebców, choć mu więcej głębokości Przyznając niż tym, co w żarciki grają, Jęła (z małego duże się wymości) Czuć urok, co mu dumni ulegają; Pochlebia jej ta jego cześć nabożna: Przy niej się nawet w zdaniu różnić można. LXXXIV Miał wdzięk urody przy tym młodzian gładki Ten punkt to nem. con. niewiast, skąd się rodzi Często — rzec smutno — crim. con. u mężatki. Czego niech tobie jurysta dochodzi. Nim mię dygresja wwikła w nowe siatki. Teraz, choć pozór, jak wiesz, często zwodzi I zwodzić będzie — powierzchowność przecie Najwięcej zawsze znaczy na tym świecie. LXXXV Aurora w piśmie bardziej jest uczona Niż w twarzach; młoda, lecz w mądrości kasku Chodząca, bowiem w Palladę wpatrzona Pilniej niż w Gracje, zwłaszcza na obrazku Lecz sama Cnota, dawniej otulona Szczelnie, w luźniejszym dzisiaj chodzi pasku. Sokrates, choć był powinności wzorem. Ładnych kobietek był admiratorem. LXXXVI Panny też w guide są sokratesowskim. Lecz jak on mają cnót poczucie ływe. Iście, Jeśli ten wzniosły Grek w dziadowskim Siódmym krzyżyku miał takie wstydliwe Fantazje, jak te, co w Platonie boskim Czytamy, przecz by nie były godziwe Ich dziewiczości? Owszem, byle stan on Nie cierpiał, bo wiedz, to jest sine qua non. LXXXVII Uwalaj takie: wzorem lorda Coke'a, Gdy dwie opinie wyjdą mi spod pióra, W których ktoś zaraz niezgodności szuka. To sądzę: trafna jest opinia wtóra. Może też trzecią wyciągnę z sunduka Albo i żadną — smutna pozytura. Lecz gdyby pisarz wciąż widział jednako, Czyżby treść świata skreślił wielorako? LXXXVIII Ludzie są z sobą sprzeczni; w tejże porze Jam z nimi sprzeczny. Więc wszystkiemu przeczę, Nawet samemu sobie… Mój ty Boże, Sam z sobą sprzeczny? Nie. Pomyśl, człowiecze: O wszystkim *wątpiąc*, *przeczyć* się nie może. Prawdy zdrój czysty, mętny, gdy w dół ściecze, Pocięty kanałami kontradykcji, Więc musi często żeglować po fikcji. LXXXIX W poezji, gadce, baśni, przypowieści Jest fałsz, lecz jednak prawdę w nich obaczy, Kto w perspektywie dobrej je umieści. Wieląż morałów bajka cię uraczy! Mówią, że łatwiej rzeczywistość znieść w niej. Lecz rzeczywistość co? Któż wytłumaczy? Filozofia? Nie. Zmienia się jak chmura. Może religia? Tak jest. Ale która?… XC Miliony muszą być widocznie w błędzie; Może wnet wszyscy słuszność będą mieli. Boże broń!… Jeśli dziś w życiowym pędzie Musim mieć skrzydła dzielne jak anieli, Niech nowy prorok na tronie zasiędzie Lub stary oczu nam nowych udzieli. W ciągu tysiąca lat starzeją zdania, Więc potrzebują ciągle odświeżania. XCI I znowu wpadam — myśli się rozprzęgły — W nadprzyrodzoność. Nikogo nie złości Jak mnie ten obraz ziemi niewylęgłej; Lecz czy mnie gna szał, czy los bez litości, Głową uderzam zawsze w jakieś węgły Teraźniejszości, przeszłości, przyszłości. Chrześcijan stawiam równo z poganinem, Bo jestem miernym prezbiterianinem. XCII Lecz choć nietęgim zwę się teologiem I nie najtwardszym też z metafizyków, Równie dla chrześćjan jak pogan niesrogim, Biernym jak Eldon w sesji lunatyków, Dowiodę, że nasz John Bull jest dwurogim Bydlęciem i najgorszym z polityków. Patrząc burzy się we mnie krew jak w Hekli, Że lud pozwala, by go żywcem piekli. XCIII Sprawy religii, rządu, polityki — W mym poemacie wszystko jest widzialne: Nie tylko lśni on, jak barwne płomyki, Ale i wnioski nasuwa moralne, Raz w raz nadziewa ludzi jak indyki Mądrością. Jest to zajęcie banalne, Bo żeby wszystkie zadowolić smaki, Potrzeba by mieć węch nie lada jaki. XCIV Teraz porzucam wszystkie argumenta I ku swej mecie zmierzam prostym torem. Strzała na łuku natchnienia napięta. Od dziś zaczynam być reformatorem. Nie wiem, dlaczego skarżą mnie ludzięta, Że można Muzy mojej rozhoworem Zepsuć się? Można ku niej dojść bez lęku Jak ku tej, w której nie ma wcale wdzięku. — XCV Miły słuchaczu! Czy widziałeś ducha? Nie. Lecz słyszałeś o nim; więc chodź ze mną. Nie straci swego czasu, kto posłucha, A zyska jedną chwilę, ach! przyjemną. Nie szydzę, bojąc się obrazić ucha Mary, która jest istotą tajemną, Pełną wzniosłości, cieniem, nie materią; W co i ja wierzyć zaczynam na serio. XCVI Na serio? To cię śmieszy? Dobrze. Mnie nie. Ja, gdy się śmieję, szczerze śmiać się muszę. Pomnę ja także jedną noc i cienie, I miejsce — lecz gdzie — lepiej nie poruszę, Bo chciałbym, żeby poszło w zapomnienie, Jak „mary straszą Ryszardową duszę”. Równych doznałem ja smutków z tej sfery Duchowej, jak ów filozof z Malmsbury. XCVII Noc (śpiewam zawsze po nocach jak sowy Albo słowiki) czarna jak całuny; Czasem tylko ptak wrzaśnie palladowy Posępną, groźną nutą jak do truny. Portrety ze ścian rzucają surowy Wzrok, aż przestrachem drżą serdeczne struny; Świeca konając w lichtarzu się mruży… Siedziałem dzisiaj nad swój zwyczaj dłużej. XCVIII Przeto choć zawsze do pisania siadam W nocy, nie wtedy, gdy mam do czynienia Rzeczy ważniejsze, o których nie gadam — Lodowe jakieś uczuwając drżenia, Roztropnie resztę do jutra odkładam, W której przyrzekam dać wam postać cienia; A niech się każdy namyśli opatrznie, Nim zwać to bajką lub złudzeniem zacznie. XCIX Życie się waha między dwoma światy: — Gwiazda wieczorna, co się na dnia słoni Rąbek. Jak mało wiemy, czym przed laty Byliśmy, czym dziś! W wieczystej pogoni Wóz czasu bieży, grążąc w otchłań kwiaty I łzy… wnet drugie się wynurzą z toni, Osnute pianą wieków. Przez kurhany Państw raz się tylko przetoczą bałwany… Pieśń szesnasta I Troje rzeczy Pers umiał starodawny:. Nie kłamać, łuk napinać, komia zażyć; Tym trybem Cyrus się chował, król sławny. U nas młodzieniec wszystkie te skojarzyć Potrafi cnoty: w „naciąganiu” wprawny; Konie zajeżdża; a chociaż się zdarzyć Może, iż skłamie czasami niepięknie, Za to łuk życia pręży tak, aż pęknie. II Przyczyna tego błędu czy zjawiska (Zjawisko czy błąd musi mieć przyczynę) Za brzydka, by się jej przyglądać z bliska; Lecz oceniając z zalet Muz drużynę, I z bezstronnego sądząc stanowiska, Choć wszystkie mają nienajszczerszą minę, Moja poczciwej dotychczas używa Sławy — bo w fikcji najmniej jest kłamliwa. III A że we wszystko wgląda, ni się liczy Z konwenansami, do tych strof przeznaczy Z wielkiego świata sfery tajemniczej Dziwy, jakich nikt indziej nie obaczy. Do miodu trochę domieszam goryczy, Ale tak skąpo, iż się zdziwisz raczej Względności — zwłaszcza że me pióro wieszcze Prawi de cunctis i niektórych jeszcze. IV Z wszystkich bajd, które doszły mego słuchu, Ta powieść prawdy ma najwięcej na dnie. Będzie to krótka historia o duchu, Którą tu podam treściwie i składnie. Czyś szukał granic ruchu i nieruchu W miejscu, gdzie wszystkim nam mieszkać przypadnie? — Muszę sceptyków schłostać, co gotowi Nie ufać jeszcze dzisiaj — Kolumbowi. V Niektórzy wierzą najświęciej w zawartość Kronik Turpina albo Geoffry'ja Pisarzy, których ku prawdzie zażartość W obronie cudów świetnie się przebija. Ojciec Augustyn ma już większą wartość, Bo każe właśnie wierzyć przeto, „quia Absurdum est”. Ot, co! Człowiek waży, mierzy, Docieka, węszy, aż „w głupstwo” uwierzy. VI Więc nie myszkuj! Wierz! Człowiecze śmiertelny, Wierzyć *winieneś* w rzecz niewynikową, A w niemożebną *musisz*; jest to dzielny Środek kojący: wierzenie na słowo.. Nie profanuję tu wiary w kościelny Dogmat misteryj. Kórz się, harda głowo, Jakby przed Biblią. Im głębiej się bada, Coraz się głębiej dno prawdy zapada. VII Ludzkość wierzyła od początku świata. — Mówi historyk Johnson, stary wyga — Że na ten padół spoza grobu zlata Czasem duch jakiś, upiór albo strzyga, Z czym dziwne jeszcze zjawisko się splata: Że chociaż umysł rozsądny się wzdryga Przeciw tej wierze, jest jakaś mocniejsza Władza, że wiara owa się nie zmniejsza. VIII Był koniec balu; skończone przyjęcie. Omówiono już kolację, kobiety, Ten i ów z gości śpieszył w snu objęcie, Umilkły tańce, gra i kanconety; Jak lekkich chmureik mgła na firmamencie, Znikły ostatnie strojne toalety. W salonie było mroczno, gasły świece, Księżyc zaglądał w głąb przez okiennice. IX Piękny dzień, słońcem wywaporowany, Jest jakby resztka szampańskiego wina W ostatniej szklance, bez dziewiczej piany; Jak system, co się w chwiejności poczyna, Albo sodowa woda z odetkanej Butelki, kiedy gazu odrobina Ostatnia wzięci; albo fala cicha, Gdy już jej burza w głąb nurtów nie spycha. X Jak opium, które niby duszę głaszcze, Lecz do cichego snu jej nie układnie, Jak… ach! Me pióro jest niewynalazcze; Jest to, z czym nic się porównać dokładnie Nie da, podobnie jak tyryjskie płaszcze, Ufarbowane czym… nikt dziś nie zgadnie, Czy koszenili sokiem, czy ślimaka. — Wszystkich królów płaszcz spotka dola taka. XI Obok strojenia się jest rozbieranie Największą w świecie męką; wtedy na nas Szlafrok koszulą Nessusa się stanie, A myśli żółkną — lecz nie jak ananas. Tytus powtarzał: „Dzień straciłem.” A nie- Małom ciekawy, ja, com pił jak z dzbana z Pucharu, co mi dniem i nocą tryskał. Ileś dni ty sam w ciągu życia zyskał? XII Odszedł don Juan, gdy nadeszła pora Spoczynku, smutny, rozstrojony, blady; Czuł, że wrażenie nań robi Aurora, Większe nad zamiar Adeli — ot! rady… Gdyby się przejrzał do gruntu, jak wczora, W filozoficzne puściłby się swady Sam z sobą; sposób, który z każdą chwilką Niesie pociechę; a tak — westchnął tylko. XIII Westchnął. Lekiem jest westchnąć do księżyca, Do owej westchnień wszech depozytury. Wychylił właśnie krąg czystego lica (Czystego, kiedy go nie kryją chmury). W Juanie tedy uczuć nawałnica Wzdęła się i chciał krzyknąć: „O ty, który!” — Zakochanego tuizm samolubstwa… (Kiedy zrozumiesz, nie znajdziesz w tym głupstwa.) XIV Na blask miesiąca astronom, poeta, Pasterz, parobek są jednako czuli; Wzwyża im ducha; zeń idzie podnieta Do świetnych idej (gdy stoisz w koszuli, To katar). Żale i tajne sekreta Zwierza się zawsze tej wędrownej kuli; Ona podnosi — jak to pieśniarz rzecze — Wody mórz, serca i mózgi człowiecze. XV Juan miał głowę jakimś smętkiem chorą, Co wzywa nie do snu, lecz do dumania. Z gotyckiej sali widok na jezioro, Skąd spadających wód słychać szemrania. Zaczarowany tajemniczą porą Ogród, pod oknem tuż wierzba się słania… Juan stał, patrząc na srebrne kaskady: Przewijał się w nich to błysk, to cień blady. XVI Na toalecie czy stole (nie warto W opisach ściśle trzymać się porządku, Lecz ja się trzymam, teorią upartą Zaznaczam każdy szczegół w faktów wątku) Płonęła lampa. On z głową opartą O niszę, która w rzeźb gotyckich szczątku, W szkłach malowanych i strukturze śmiałej Okazywała wiek bardzo zgrzybiały, XVII Stał: było mroźno, lecz niebo gwiaździste; Więc Juan lekko uchylił podwoi I wszedł w galerie długie i cieniste, Kędy z portretów bohaterzy w zbroi Zdali się patrzeć i matrony czyste (Bo czystość zawsze wielkie damy stroi); Ale w jasności mdłe każde oblicze Zdało się chmurne, smętne, tajemnicze. XVIII Na twarzach lordów i świętych promienie Księżyca grały; a gdy widz strwożony, Patrząc spod oka, wsłuchał się w rozbrzmienie Swych własnych kroków, jakby głos stłumiony Szedł aż spod ziemi z trumien; groźne cienie Z ram, ujmujących męże i matrony, Zdały się schodzić jak dla zapytania, Kto śmie nawiedzać dom wiecznego spania. XIX Spłowiały uśmiech i wdzięki minione Zmarłych piękności — bo wszystko czas niszczy Majaczą w świetle gwiazd; oczy spuszczone Kryją się w kanwie; ich źrenica błyszczy Może, lecz ćmi ją płótno zapylone, Jedna śmierć gzi się i mruga z tych zgliszczy. Portret to przeszłość. Nim oprawisz w ramy, Ten, co pozował, już nie jest ten samy. XX Gdy tak wpatrzenie się w marność kojarzy Don Juan z myślą o kochankach — w ciszy, Której oddechem skłócić się nie waży, I tylko odgłos lekkich stąpań słyszy, Nagle swym uchem czuje lub też marzy, Że czuje jakiś szmer — jak szelest myszy, Co straszy ludzi, kiedy ząbkiem skrycie Zgrzyta o ścianę, wlazłszy za obicie. XXI Lecz to nie była mysz. Ha! Mnich w kapturze, Z różańcem, w habit otulony cały, Stąpa raz w cieniu, raz w światła lazurze, Krok jego cichy, miarowy a śmiały, Suknia mu długa szemrze po marmurze, Sumie się z wolna jak cień „Damy białej”, A gdy się zbliży doń mierzonym krokiem, Nie stanie, ale dużym łyśnie okiem. XXII Don Juan struchlał. Słyszał w okolicy, Jak o zamkowym mnichu chodził głuchy Szept; lecz nie widział w tym żadnej różnicy Od baśni, które baby i pastuchy Prawią; moneta z przesądu mennicy, Co niby złoto w obieg puszcza duchy Rzadkie jak pieniądz śród banknotów złoty. Kto je zna? Jakie owych mar przymioty? XXIII Trzy razy przeszedł ten gość zagrobowy I wrócił; on czuł, że mu serce bije, Krzepnie; zesztywniał i jak marmurowy Posąg skamieniał, i nie czuł, że żyje. Kędziory kręte powstały mu z głowy I pozwijały się grozą jak żmije. Chce o nazwisko spytać cnego ducha, Chce mówić — ale język go nie słucha. XXIV Wstrzymał się dłużej, za trzecim zawrotem Poszedł i zniknął — ale gdzie?… Korytarz Był długi; któż wie, czy biegiem, czy lotem Uszedł w głąb świata drugiego dygnitarz. Drzwi było wiele; a przez drzwi — wiesz o tem — Ciało przejść może, jak w fizyce czytasz; Lecz Juan nawet sprawdzić się nie stara, Którymi wyszedł ten człek czy ta mara. XXV Stał więc. Minuta godziną mu była; Czekał i ciągle w ten kąt się wpatrywał, Gdzie się najpierwej mara pojawiła. Powoli władze energii zwoływał, Gotów był wierzyć już, że się mu śniła. A potem zaczął myśleć, podejrzywał… Wreszcie z zadumy ciężkiej się ocucił I półbezsilny do pokoju wrócił. XXVI Wszystko, jak było: lampka jeszcze świta Światłem — nie modrym, tak jak lampki skromne, Których knot swędem sympatycznym wita Duchy; przeciera oczy, lecz — przytomne. Na stole leży dziennik: bierze, czyta, Oczyma szpalty przebiega ogromne. Był tam artykuł, który karcił króla; Niżej: „Wypróbowana maść na móla”. XXVII Z tego wionął świat. Lecz mu ręka drżała, Drzwi zatem zamknął, a dziennik otworzył. Przebiegł pochwałę Tooka — admirała, Zdjął suknie, w łóżku do snu się ułożył. Choć wtłoczył się w kąt, czuł, jak mózg mu pała Przypomnieniami strachu. Aż go zmorzył Mrok nocy; z wolna ostatek w nim gasnął Pamięci jakby po opium — i zasnął. XXVIII Zbudził się wcześnie i nie trzeba gadać, Że zaraz nocne przypomniał widzenie. Wahał się, czy ma zeń się wyspowiadać. To mogło wydać go na wyszydzenie. Nie umiał woli swej kierunku nadać. Tymczasem chłopiec, co miał polecenie O jednym czasie do drzwi pukać z rana, Jak zwykle przyszedł dziś ubierać pana. XXIX Ubrał się. Zwykle — jak młody — zasiada Długo przed lustrem; dzisiaj ani mruknie Na sługę, wdzięku całości nie bada W zwierciadle, ledwo tylko się osmuknie; Włos mu niedbale aż na czoło spada, Niegładko, krzywo leżą na nim suknie, A nawet węzeł gordyjski krawata O cały palec nierówno się splata. XXX Kiedy się na dół do jadalni zwrócił, Siadł zadumany nad czarką herbaty 1byłby na nią uwagi nie zwrócił, Gdyby gorące w nos go aromaty Nie uderzyły — więc tym się ocucił. Był roztargniony widocznie — więc na tej Podstawie Bóg wie, jakie kto zaczyna Budować wnioski; pierwsza Adelina XXXI Spojrzała; widząc, że zbladł, sama zbladła Zakłopotana i oczy spuściła. Może wiedziała o czym, może zgadła?… Lord Henryk skarżył się, że bułka była Bez masła. Księżna Fitz-Fulke tuż usiadła I nic nie mówiąc, bystro nań patrzyła. Aurora Raby dużym, czarnym okiem Poglądała nań w zdumieniu głębokiem. XXXII Na jego twarzy pobladłe kolory Drażnią niezwykle ciekawość kobiecą. Więc Adelina spyta: „Czy pan chory?” Wzdrygnął się i rzekł: „Tak, nie, może, nieco”. Domowy lekarz — doktor nad doktory — Zaraz przyskoczył, a oczy mu świecą, I już do pulsu i rady gotowy, Ale Juan rzekł, że jest całkiem zdrowy. XXXIII Całkiem zdrów, tak — nie. Dwa wprost sprzeczne słowa, Ale niepewny wzrok tłumaczy oba. Może to była jedynie chwilowa Rozdrażnionego umysłu choroba, Przelotnie zaatakowana głowa?… Lecz kiedy mu się przyznać nie podoba, Aby istotnie był na głowę chory, Znać, że potrzebne tutaj nie doktory. XXXIV Milord, gdy dowiódł już, że czekolada Niesmaczna, gdy się o placku wygadał, Spostrzegł, jak gościa jego twarz jest blada, Czemu się zdziwił, bowiem deszcz nie padał. Pytał, czy książę zdrów, więc odpowiada Księżna, że książę od dawna zapadał Na gościec w nogach (arystokratyczną Słabość, co była w tym rodzie dziedziczną). XXXV Milord, zwróciwszy lice do Juana, Bolał nad inagłym wypadkiem niemocy. „Tak dzisiaj blado wygląda twarz pana, Jakby cię «Czarny mnich» odwiedził w nocy”. „Jaki mnich?” — spytał Juan, lecz udana Spokojność, choć ją w sobie z całej mocy Utrzymać pragnie, tutaj nic nie nada I jeszcze bardziej zblednie mu twarz blada. XXXVI „Co? Nie słyszałeś nic o «Czarnym mnichu»? Duchu tych murów?” — „Nigdy nie słyszałem”. — „Fama, choć to łgarz, głośno i po cichu Roznosi o nim wieść po hrabstwie całem; Lecz czy dziś braknie serca temu lichu, Czyli przodkowie bardziej doskonałem Patrzyli okiem — choć kto wierzy może — Dość, że się dawno nie zjawił w klasztorze. XXXVII Ostatni…” — „Proszę — rzekła Adelina Która, badając Juanowe lice, Domyślała się, że głębsza przyczyna Wiąże humoru jego tajemnicę Z ową legendą — jeśli pan zaczyna Żarty, w żartach tych utrzymać granice. O tym zjawisku dawno już wieść chodzi, Lecz to istnienia jego nie dowodzi”. XXXVIII — „Żarty? — rzekł milord — wszakżeśmy na żywe Oczy w miesiącu miodowym — Adelo…” „Tak, co tam. To są dzieje bardzo tkliwe… Czy zacni goście głosu mi udzielą?” — Niby Dyjana, gdy ściąga cięciwę, Harfę przyniósłszy, zagrała. Kapelą Brzęknęły struny. Pełnym dźwiękiem tonu Grała o „Mnichu czarnego zakonu”. XXXIX „A dodaj wiersze, któreś ułożyła! Bo jest poetka — wiecie — z mojej żony”. I wdzięczna mina twarz mu okrasiła. Więc grzecznie prosił ten i ów, zdziwiony, Że tyle zalet razem w sobie kryła: Dar poetycki, piękny głos, złączony Z kunsztem, trzy kwiaty na jednej gałązce — Rzecz nadzwyczajna w jednej wiejskiej gąsce. XL Potem po lubym krótkim ociąganiu (Czar czarodziejek, co chociaż urokiem Kaleczą, jeszcze jego bełt w udaniu Ostrzą) — ze skromnie pochylonym okiem Dotknęła harfy strun i w ożywianiu Stopniowym obu dźwiękom jednym tokiem Dała popłynąć. Śpiewała z prostotą, Co, że jest rzadkie, ceni się jak złoto: 1 Strzeż się, o, strzeż się „Czarnego mnicha”, Co przy normandzkiej siadł skale, Mruczy pacierze albo mszę z cicha Na starym odmawia mszale. Gdy dziedzic na Hillu, pan Amundevillu, Normandzkiego wziął włości kościoła, Wszystkich mnichów wypędza, jednego tylko księdza Żadną mocą wypędzić nie zdoła. 2 Bo choć przyszedł z orszakiem i pod królewskim znakiem Do dóbr świętych uprawnion zaboru, Grożąc mieczem, pochodnią, gotów skalać się zbrodnią, Gdyby doznał twardego oporu, Wysiekł mnichów i chłostał, przecież jeden pozostał, Tylko zdał się nie z ciała i kości, Bo choć bywa w kościele, zwiedza ganki i cele, Nigdy we dnie, a zawsze w ciemności. 3 A czy szkodzić przychodzi, czy dopomóc chce komu, To odgadnąć nie w mojej jest mocy, Dość, że od tej minuty Amundevillów domu Nie opuszcza ni we dnie, ni w nocy, I w małżeńskiej komnacie, w ślubny dzień w czarnej szacie Ponad łożem pochyla się w mroku, A nawet go widzieli przy śmiertelnej pościeli Lordów, jak stał — lecz nie ze łzą w oku. 4 Gdy lord nowy się rodzi, wtedy z żalem przychodzi, A gdy domu nieszczęście jest blisko, W księżycowych promieni blasku z sieni do sieni Sunie z wolna ponure zjawisko. Kształty jego rozpoznasz, lecz nie dojrzysz mu twarzy, Bo jest cała ukryta w kapturze; Tylko oko błyszczące spod kaptura się żarzy, Jak u duchów jest czarne i duże. 5 Strzeż się, o, strzeż się „Czarnego mnicha”, On gospodarzem jest dworu, W tych murach mieszka, na zemstę czyha, Pozostał panem klasztoru. Amundevill jest panem we dnie, „Mnich Czarny” jest panem w nocy, A nikt z wasali jego praw nie zwali, On ludzkiej urąga mocy. 6 Milczący go przepuść, gdy ujrzysz go mrokiem, A przejść ci pozwoli bez szwanku. Odejdzie mierzonym i cichym swym krokiem Jak rosa po trawie o ranku. Westchnienie mnichowi poświęćmy w ofierze, Niech Bóg go wybawi z katuszy, Jakie bądź są jego codzienne pacierze, O spokój dla biednej proś duszy. XLI Głos jej przycichnął, a niknące tony Marły na strunach pod dotknięciem dłoni, Nastała owa pauza, gdy zgłuszony Śpiew ostatkami dźwięków w uchu dzwoni, A potem szepty, brawa ze wszej strony. Każdy z pochwalnym szeptem jej się skłoni, Wielbiąc głos, wiersze i myśl, i ujęcie. Zakłopotana stała w tym odmęcie XLII Pochwał. — Dzierżyła harfę piękna pani Z taką prostotą i tak od niechcenia, Jak gdyby była gra rozrywką dla niej Śród wiejskiej ciszy i osamotnienia. Gra, bo chcą tego jej goście kochani — W istocie chętnie; więc czasem odmienia Nieśmiałość skromną na uśmiech mistrzyni, Jakby wskazując, że co chce, to czyni. XLIII Lecz to… (Powiedzmy o tym bardzo cicho. Wybaczcie cytat) By to „Stąpanie Po platonowej pysze — z większą pychą”, Jak uciął Plato, gdy mu po dywanie Deptał Diogenes. Ten rozumiał licho, Że dla kobierca wścieklizny dostanie Schludny gospodarz. Lecz attycka pszczoła Własnym dowcipem pocieszyć się zdoła. XIV Ona swojej grze znaczenia odmawia, Mówiąc, że sobie trudu nie zadaje; Co dyletanci mówią z miną pawia, Ta półprofesja profesją się staje, Gdy się ją często na pokaz wystawia, Wie o tym, kto zna angielskie zwyczaje I słyszał kiedy, jak młode dzierlatki Popisują się dla gości lub matki. XLV Och! Te wieczory, duety i trio. Te spekulacje śród pływania w raju Dźwięków. Te „Mamma mia”, „Amor mio”, „Tanti palpiti”, które są w zwyczaju; Rozpaczne Lasciami!”, miękkie „Addio!” — W naszym nadzwyczaj muzykalnym kraju. Wreszcie, gdy głosy przycichną Italii, Te smętne „Tu mi chamas” Portugalii. XLVI Arie Babelu i ballady szarej Szkocji, i pieśni Irlandii zielonej, Które góralskie serca przez obszary Mórz z włoskiej ziemi het, w ojczyste strony Niosą — muzyki gorączkowe mary; Ojczyzna wlana w swojskich pieśni tony, Która mnie w snach się tylko przypomina… Wszystko umiała wygrać Adelina. XLVII Wpadła w niektóre sawantek wybryki: Tworzyła rymy i nawet pisała Do przyjaciółek sonety, wierszyki (Obligująca bardzo rzecz, choć mała). Lecz od najbardziej lazurowej kliki — Kolor ten w modzie dziś — z daleka stała. Ma jedną słabość: w Pope'em geniusz widzi; Co gorsza — głośno wyznać się nie wstydzi. XLVIII Aurora — gdy już gustu dotykamy, Gust termometrem jest, bo jak kropelką Rtęci mierzy się nim charakter damy — Aurora była Szekspira czcicielką. Jej byt wystawał za naszego ramy Świata i była niby jedną wielką Przestrzenią, uczuć świat ogarniającą, Wolną jak bezmiar — i jak on milczącą. XLIX Nie tak jej słodko-zdradliwa książęca Wysokość Fitz-Fulke, Hebe, której dusza, Jeżeli ją ma, w oczach siedzi, znęca Zalotnie i do uklęknienia zmusza. Czasem pojawi się w nich niejagnięca Złość; prawie grzeczna — to nas nie porusza. W każdej kobiecie defekt odkrywamy Umyślnie, bojąc się nieba bez plamy. L Nie wiem, czy była poetką. Wiem, że ja Sam raz widziałem u niej: Kąpielowy Przewodnik oraz Triumfy Hayleya, Gdzie wieszcz jak prorok *jej* dzieje z swej głowy Wysnuł; była to cała epopeja Od dnia, gdy wpadła w małżeńskie okowy. Z poezyj, które chwaliła w potrzebie, Były: Bouts rimés i Stance do siebie. — LI Nie wiem, jaki był zamiar Adeliny, Na taki temat zaśpiewać pieśń ową, Skoro w nim mogła dopatrzyć przyczyny, Co nastrajała Juana nerwowo. Może tę słabość wyśmiać — był jedyny Jej cel, a może — nie chcę ręczyć głową — W tej zabobonnej umocnić go wierze. Dlaczego? Trudno coś orzec w tej mierze. LII Lecz owej pieśni skutek bezpośredni Był, że się zdołał całkiem uspokoić. Rzecz, którą musi zachować człek przedni, Chcąc się do tonu spólnego dostroić, W czym nikt ostrożny nie był nadto. Jedni Płaszcz sobie muszą sceptyka przykroić, Drudzy w sukience zakonniczej chodzić, Jeżeli pragną kobietom dogodzić. LIII Więc Juan, krzepiąc ducha, jął przycinki Odpierać śmielej, wymijać pytania I równie na ten temat stroić drwinki. Księżna tu talent złośliwy odsłania; Składając usta do szyderczej minki, Detalicznego żąda sprawozdania I pyta, w jakim mnich się zjawia tonie Przy urodzeniu lorda, a przy skonie. LIV Lecz nikt rzec o tym nie umiał dokładniej. Jedni to zwali — jak było — ludowem Przesądem, inni uznali je snadniej Prawdą, niechętni przedmiotowi. Słowem Temat o duchu starczyłby na dwa dni. Don Juan, ogniem ogarnion krzyżowem Pytań o widmo, z którym miał widoczne Stosunki, umiał ujść przez ścieżki boczne. LV A potem, kiedy minęło południe, Kompania cała do swych zajęć wstaje I w dalszym ciągu czas przepędza nudnie: Tym się za późno, tym za wcześnie zdaje. Charcik milorda, tresowany cudnie, Biega o zakład i językiem ziaje, A koń rasowy, na przyszłe wyścigi Wytrenowany, wyprawia podrygi. LVI Handlarz obrazów przyniósł „oryginał” Tycjana — nie na sprzedaż oczywista; Że nie na sprzedaż, ceny nie wspominał. Lord X. dawał mu funtów już czterysta; Sam król łaskawie targ z kupcem zaczynał, Jeno się skarżył, że cywilna lista, Którą go naród natrętnie obarcza, W czasie podatków szczupłych — nie wystarcza. LVII Ale do niego jako konesera, Patrona jeśli nie sztuk, to malarzy, Z czystych pobudek — bo się nie zapiera, Że chciałby obraz oddać nie w sprzedaży, Lecz w podarunku (Konieczność przypiera!) I że mecenat jego wielce waży, Przynosi skarb swój; nawet nie przynosi Na sprzedaż, tylko o ocenę prosi. LVIII Był tam nowy Got, jeden z cegłolepów Gotyckich, u nas architektem zwany; Dowodził, że mur (twardszy od czerepów Angielskich) — musi być zarysowany; Więc wybadawszy dom od dolnych sklepów, Zrobił kosztorys i plan: zburzy ściany Gmachu i nowy gmach postowi na niem W stylu — a to zwał restaurowaniem. LIX Koszta nieznaczne, bo wyniosą parę Tysięcy — piosnka z refrenem, co wraca Ten sam po każdej strofie, a to w miarę Roboty; zresztą opłaci się praca, Bo w pałac zmieni się domostwo stare, A gust milorda zabłyśnie jak raca, Przez przyszłe wieki słonecznie promieniąc: „W gotyckiej pysze za angielski pieniądz”. LX Prawnik przeglądał księgi hipoteczne; Milord chciał właśnie zwiększyć swe dziedziny Zakupnem; wiódł też procesy odwieczne O miedzę, z księżmi zaś o dziesięciny, Te żagwie sprzeczek i religii sieczne Rózgi, kłócące z szlacheckimi syny Kościół — stał tuczny wół, wieprz i parobek, Milorda ekonomiczny dorobek, LXI W podwórzu. Tamże kradnący zwierzynę Kłusownik, prawie do więzienia zdatny. Przyprowadzono też wiejską dziewczynę W czepcu na głowie i chuście szkarłatnej (Nie lubię patrzeć na to — mam przyczynę: Za młodu byłem sam z tych względów stratny). Gdy odsłoniono chustę — cud natury! Zjawił się problem podwójnej figury. LXII Istną zagadką jest w butelce jaje: Nikt nie wie, jak tam wpadło, jak wypadnie. Więc to zjawisko natury oddaję Tym, co zagadki rozwiązują snadnie. A (nie dla władzy kościelnej) dodaję, Milord był sędzią, zaś konstabl, co władnie Nad moralnością, schwytał na praktyce Tę przyrodzonych lasów kłusownicę. LXIII Zasię sędziowie pokoju zasadne Do wszech przekroczeń miary przykładają, Surowo karcąc porywy szkaradne Tych, którzy na nie konsensu nie mają. A oprócz dzierżaw i dziesięcin żadne Swobody z równym wydrzeć się nie dają Trudem; ochrona dziewcząt i bażantów Jest najtrudniejsza dla wszystkich sierżantów. LXIV Nieszczęsna była jak obrazek blada — Jej zwykły kolor był kolor jabłuszka (Co naturalnej u dam odpowiada Bladości — zwłaszcza kiedy wstają z łóżka). Może ze wstydu, że co „nie wypada” Zrobiła. Wiejska uboga dziewuszka Bladością zdradza swoje zasromanie; Rumieniec dla się rezerwują panie. LXV Spuszczone, czarne a chytre oczęta Dały ogromnej łzie w swój kątek zlać się, Którą piąstkami ocierała, zdjęta Żalem; nie jak te, co weń przystrajać się Lubią, na pokaz mając sentymenta, Nie dość bezczelna, by z szyderstwa śmiać się. Stoi tak, a łzy u powiek jej wiszą, Czekając, rychło z niej protokół spiszą. LXVI Wszystkie te grupy stały jak najdalej Od buduarów damskich. Więc prawnicy Dwaj w gabinecie; na podwórzu stali: Włodarz, tuczone bydło, kłusownicy. Architekt, handlarz — ci operowali (Jak wódz, piszący na swojej stanicy Depesze) obadwaj z oddzielnych stacji, Dumni ze świetnych swych elukubracji. LXVII W ogromnej sieni stoi zapłakane Dziewczę; gdy konstabl, stróż niesfornych chuci (Który potępiał piwo, lurą zwane). Kufelkiem elu zwiędłe gardło cuci. Stojąc tak, czeka dziewczę zasromane. Aż Sprawiedliwość na nią okiem rzuci I spyta, czego nie wytrząśnie z palca Niejedna panna: Kto jest ojcem malca? LXVIII Tak lord był w ciągle pracy, w ciągłym gwarze, Nie tylko końmi i psami zajęty. Tymczasem w kuchni zaczęli kucharze Inne wyścigi i inne tętenty, Bo jak pozycja i obyczaj kale. Ten, co jest wielkiej posiadaczem renty, Ma dzień przyjęcia. kiedy się panowie Schodzą. — „Otwartym” jeszcze się nie zowie LXIX Taki dom; tam raz w tydzień „nie proszeni” (Bo tak *ogólne* nazwę zaproszenie) Wchodzą szlachcice wiejscy, dżentelmeni Bez meldowania i każdy siedzenie Zajmuje; wino w twarzach się płomieni, Rozmowa idzie gładko i uczenie, A jeden temat służy zamiast sfory Stronnictwom: przeszłe i przyszłe wybory. LXX Lord Henryk był też patronem wyborów, Rządził w swym państwie jak szczur albo królik, Chociaż do częstych z nim przychodził sporów Sąsiad, uczony Szkot, książę Mól-Mólik. A także liczył się do matadorów Mniejszy niż ojciec — jego syn Nul-Nulik, Który popierał w swojej sferze ciasnej Zawsze interes *cudzy* — czytaj: *własny*. LXXI Grzeczny, oględny w powiecie i w domu, Ludzi słodyczą lub łaską zjednywał; Umiał swe względy okazać — jak komu, A co najłatwiej, wszystkim obiecywał, Co do takiego wyrosło ogromu, Że obiecanek już skarb nie pokrywał. Lecz raz dotrzymał, raz nie; przeto jego Słowo ważyło nie mniej niż innego. LXXII Druh liberalnych, przyjaciel wolności, A niemniej przeto przyjaciel korony (W kolizję nigdy nie wwiódł swej godności Z patriotyzmem), tylko zniewolony Jej łaską służył… „Nie chcę swej wartości Przeceniać” — mówił skromnie, zaczepiony. Sam pragnąłby znieść wszystkie synekury, Lecz cóż by stało się z prawem natury? LXXIII „Głosił zasady swoje”, frazes taki Nie jest angielski, lecz parlamentarny (Tak się dziisiaj zwą języka pokraki), A w naszym wieku bardzo popularny. Milord nie wchodził na frakcyjne szlaki, Choć na publiczne cele był ofiarny. Co do urzędu, na swym stanowisku — Jak mówił — więcej ma straty niż zysku. LXXIV Niebo i świat wie, że go nie prowadzi Próżność, że życie prywatne dlań drogie; Lecz króla swoim odstępstwem nie zdradzi, Gdy go żywioły otaczają wrogie. Każdy demagog nóż rzeźniczy gładzi, Ażeby przeciąć — ach! przecięcie srogie — Gordyjski węzeł Georgijskiego węzła, Gdy w nim panowie, król, Anglia zagrzęzła. LXXV Choćby mu nawet przyszło z złą fortuną Walczyć, to wytrwa na swym stanowisku, Póki nie spędzą go lub nie odsuną. Choć inni pragną — on nie pragnie zysku. Lecz biada Anglii, gdy urzędy runą! Wtedy nastaną dla niej dni ucisku. Cóż pocznie biedny kraj bez urzędnika?… Dlań najpiękniejszy jest tytuł: Anglika. LXXVI Był niezależny; niezależność śliczna, Lepsza niż u tych, co nie otrzymują Za nią nic. Żołnierz publiczny, publiczna… Wiele cenniejszych skutków dokazują Niż wojsko nieregularne i liczna Zgraja tych, co się nie legitymują Profesją. Tak więc mąż stanu przed stadem Profanów stoi jak lokaj przed dziadem. LXXVII Wszystko to stroi duszę milordową (Prócz — co w ostatniej strofie). Ale struny Uciszam; rzecz tym nie jest wcale nową, Co ją z wyborczej słyszeli trybuny. Od kandydatów z niezależną głową Lub sercem. Słyszę obiadu zwiastuny: Odgłosy dzwonka. Naprzód pacierz: „Chleba Naszego”. — Pacierz śpiewać by potrzeba. LXXVIII Boję się spóźnić, więc przyśpieszam kroku; Była to jedna z uczt, w Albionie modnych, Jakby coś było ładnego w widoku Sytych żarłoków albo ludzi głodnych. Był to „publiczny dzień” duszności, tłoku, Gości gorących i półmisków chłodnych; Mało wygody, wiele formalności, Nie swoje miejsce, nieswój humor gości. LXXIX Sztywnie swobodna szlachta — nie w swej sferze; Arystokracja dumnie ugrzeczniona; Służba wciąż w strachu, jak trzymać talerze, By sosu z ryby, sarny lub kapłona Na toalety nie uronić świeże, Stąpa ostrożna i nieroztargniona, Bo jedna struga z półmisków lub dzbanów Mogła pozbawić miejsca ich — i panów. LXXX Było tam kilku dzielnych jeźdźców, łowców, Co mieli czujne wyżły, chwytne charty; I kilku czynnych myśliwych „wrześniowców”, Co na przepiórki wstają już o czwartej I dybią na nie w zbożu, śród jałowców; Księża, co liczą skrupulatnie kwarty Dziesięcin, chętnie ludziom śluby dają, Oremus ciszej niż „Pijmy” śpiewają. LXXXI Kilku mających dowcipnisiów sławę, Kilku wygnanych z lwów londyńskiej kasty, Miast na posadzki muszących na trawę Patrzeć i wstawać nie o jedenastej, Lecz o dziewiątej. Niebiosa łaskawe Mnie dały siedzieć przy „synu niewiasty”, Przy przepotężnym księdzu Piotrze Pithie, Którego dowcip oślepia — tak skrzy się. LXXXII Znałem go dawniej w świetnych dniach Londynu, Z przepysznych śniadań sławny był wikary. Każdy żart listkiem był jednym wawrzynu; Ta wyższość stała się mu źródłem kary. O Opatrzności! Czy cię sądzić z czynu? Jak są niemiłe czasem twoje dary! Dziś diabła śledzi po linkolnskim bagnie, Nie psując myśli, ma, czego zapragnie. LXXXIII U niego były kazaniami żarty, Żartem kazania. Wszystko dało nura W bagnach, bo humor w febrze biorą czarty. Już się nie czepia uszu ani pióra Bon-mot, kalambur, dwuznacznikiem wsparty, Ksiądz się logiczny stał jak zwykły ciura; Dziś grubym, głośnym żartem musi z krtani Swych owiec chichot wydzierać barani. LXXXIV „Jest — jak w wierszyku każdy czyta znanym — Różnica między dziadem a królową” (U nas raz *ten* stan zszedł się z *tamtym* stanem, Lecz w *sprawy stanu* wdawać się niezdrowo). Między biskupem równie i dziekanem, Między złocistą miską a cynową, Angielskim mięsem i spartańską zupą (Herojów oba kraje rodzą kupą). LXXXV Jedną z największych omyłek w naturze Czy nierówności jest ta, która sprawia, Że nad wsią miasto chce górować duże. Ostatnie wielkie korzyści przedstawia Temu, który się nie kocha w lazurze, Lecz z otoczenia korzyści wyławia Czy dla ambicji, czy dla interesu. Oba pojęcia bez tamy i kresu. LXXXVI En avant! Ogień miłości zamiera, Kiedy człowiek jest przepity i syty. Mierniej krzepiony potęgi nabiera. (Co z gramatyki wiemy i ja, i ty). Wiemy, że bożek Bachus i Cerera Są przyjaciółmi matki Afrodyty, Którym się szampan i trufle zawdzięcza; Dostatek krzepi, ale post zamęcza. LXXXVII Milcząco jedli dyplomaci, strzelce, Juan nie wiedząc, gdzie siadł, i zasnuty W siatkę swych dumań, roztargniony wielce, Siedział na miękkim krześle jak przykuty. Chociaż stukały noże i widelce, Zdał się o niczym nie wiedzieć dopóty, Aż mu ktoś w bok dał szturchnięcie — już trzecie, Prosząc o sztukę ryby w galarecie. LXXXVIII Szarpnięty po raz trzeci za róg fraka Wzdrygnął się, spojrzał i uśmieszki gości Widząc tłumione z przekąsem, spiekł raka I prędko (nic tak mądrego nie złości I nie rozstraja, jak śmieszki prostaka), Zadał potrawie znacznej głębokości Ranę i rzucił — nim się opamięta — Pół majonezu na talerz natręta. LXXXIX Nie był to wielki błąd, jak każdy przyzna: Tę rybę lubił bardzo ów jegomość; Lecz inni, którym została głowizna, Obrazili się na form nieznajomość. Pytano, jak mógł tak głupi mężczyzna Być zaproszony. To — i niewiadomość, Jak na jarmarku stały merynosy, Miało milorda kosztować trzy głosy… XC Gdyby wiedziano, że miał odwiedziny Ducha, sądzono by go mniej surowo. Lecz o duchowe czyliż dbać przyczyny Zdolna kompania z twarzą tak różową. Tak pulchna i z tak materialnej gliny, Że nie wiem, czemu mniej się — daję słowo — Dziwić: czyli że takie ciała miały Duszę, czy duszom z podobnymi ciały. XCI Bardziej niż mruki te i chichotanie Wkoło siedzących szlachty i szlachcianek — Co się dziwili tej humoru zmianie, Słyszano bowiem, że do zalecanek Jest skory, kiedy widzi piękne panie, Czy placem pałac był, czyli zaścianek; (Bo i najmniejszy, gdy na pańskim dworze, Przedmiotem rozmów dla mniejszych być może) — XCII Odczuł to, że go Aurora przeszywa Wzrokiem, a z ust jej lekkie śmieszki wieją. To już dlań była tortura prawdziwa. U osób, co się tylko rzadko śmieją, Śmiech zdradza ważne, głębokie motywa. Uśmiech Aurory nie schlebiał nadzieją Ni złośliwością słodką, którą widzą Niektórzy u dam, choć te *szczerze* szydzą. XCIII Obserwacyjny byl to uśmiech, baczny, Wchodzący z dziwu na litości stąpnie. Lecz Juan spłonął ogniem — nieopatrzny! Ani to było mądrze, ni roztropnie. Już zwrócił oko na się, co jest znaczny Postęp; niejeden szczęsny, gdy go dopnie. On wiedział także o tym — ale zmysły Straciły swój rząd i rachunek ścisły. XCIV Co gorsza — nie odpłaciła mu swoim Rumieńcem, niezażenowana; była Jak przedtem, chłodna spokojnym nastrojem, Wzrok odwracała wprawdzie, lecz nie kryła, Przybladła trochę: czym — czy niepokojem?… Nigdy gorąco się nie rumieniła, Czasem przelotnie; miała barwy świeże, Niby jezioro w świetlnej atmosferze. XCV Triumfów był to dzień dla Adeliny: Zaprasza okiem i zaprasza usty Skrzętnych zjadaczów ptactwa, tryb, zwierzyny, Pochlebstwo, grzeczność, jak kaskad upusty Zlewa na gości — a to z tej przyczyny, Że już niedługo kończy się rok szósty I trzeba przewieść, jak przez koralowe Rafy, milorda przez wybory nowe. XCVI A może zawsze była w gości kole Tak miła — dziś to było użyteczne. Lecz Juan wiedząc, jak gra swoją rolę, Swobodnie cedząc słówka gładkie, grzeczne, A czasami się zdradza w tym mozole Duszy przez ruchy, ze spokojem sprzeczne, Gniewu lub nudy, zaczął myśleć, czy nie Udaniem było wszystko w Adelinie. XCVII Grałaż bo każdą rolę z tym talentem Nieporównanym, z ową ruchliwością, Co bezserdeczną zwą ludzie; ze szczętem Błądzą; jest ona duchową żywością I nie jest sztuką, lecz temperamentem, Choć nią się zdaje, przeto że z łatwością Da się giąć. Ta jest najotwartsza dusza, Co bezpośrednim wrażeniem się wzrusza. XCVIII To robi naszych pisarzy, artystów, Choć mędrców nigdy, bohaterów rzadko. Lecz mężów stanu, tancerzy, lutnistów, Nie to, co wielkie, lecz co strojne gładko. Przelicznych mówców, mało finansistów, Choć skarb dziś stał się prawdziwą zagadką; Zaczął z surowych schodzić dróg Cockera I symboliczny coraz kształt przybiera. XCIX Są to poeci liczb, co nie obstają, Że dwa a dwa pięć, czego i najrątszy Nie udowodni; lecz za rzecz uznają Prawdopodobną to, że cztery są trzy, Dlatego, wziąwszy cztery, trzy oddają; Amortyzacji rana dziś się jątrzy, Ten liquid niczym nie *zlikwidowany*, Gdzie tonie dług jak w nicości Nirwany. — C Gdy Adelina tak gości zjednywa, Księżna sfer szuka i zabaw wygodnych. Wprawdzie nie szydzi w oczy — powściągliwa, Lecz jej wzrok błyskiem źrenic niezawodnych Śmieszności w każdym momencie odkrywa, Ten miód smakowny naszych pszczółek modnych, Który złośliwie do swych ulów znoszą — Księżna zbierała go i dziś z rozkoszą. CI Nadszedł już wieczór i noc. Zajechały Przed dom powozy; ostatnie podrygi Wesołych śmiechów zmilkły. Damy wstały Z miejsc i złożyły parafiańskie dygi; Panowie równie swój wiejsko-nieśmiały Oddali ukłon, chwaląc na wyścigi Amfitryjona, kolację i wino, Oczarowani panią Adeliną. CII Ten się urodą, ten wdziękiem zachwyca, Ciepłem w obejściu; ów chwali życzliwość Szczerą, którą jej promienieją lica I którą oka okazuje żywość. Tak — ona sobą wysoki zaszczyca Szczebel społeczny, jej z mężem szczęśliwość Jest zasłużona. A! Czar niewymowny, Niewyszukany strój, prosty, gustowny. CIII Pani Adela pochwał była godna, A co do zacnych liczę jej uczynków, Że powściągliwa, litośnie-łagodna, Szczędziła gościom wieczornym docinków, Gdy się zaczęła rozmowa swobodna O ułożeniu mężów, żon, kuzynków, O śmieszności dam, sukniach jak szlafroki, Dziwnych fryzurach w koki, loki, fioki. CIV Ozwie się rzadko; rozmowę stanowi Dzisiaj zbyt wolne puszczenie języka. Za to ma wszystko cel, co ona powie; Stosownym słowem dosypie pieprzyka Konceptom, mocy dodaje żartowi — Tak melodramat podnosi muzyka. — Słodko przyjaciół nieobecnych bronić! — Ja przed tą łaską wolę się zasłonić. — CV I tylko dwoje udziału nie brało W tej podjazdowej dowcipu szermierce: Aurora z miną skromną i nieśmiałą I Juan, co choć jak żołnierz w manierce Żart zawsze nosił, dzisiaj, co się działo, Nie czuł; duch uszedł w ostatniej iskierce. Uwagi, coraz nowy żart jak raca Wystrzeli — on nań uwagi nie zwraca. CVI Lecz widział w oczach Aurory uznanie Tego śród śmiechów niegrzecznych milczenia; Może je wzięła za poszanowanie Praw nieobecnych, które się ocenia, Lecz nie wypełnia?… Więc na drugim planie W kąciku swoim siedział i z półcienia Patrzał, i mało widział, słyszał mało, Ale widział to, co go radowało. CVII Zysk mu więc przyniósł widok nocnej zmory, Kiedy mu usta do milczenia złożył Niby duchowi i w obecnej pory Okolicznościach szacunku przysporzył. Toż w jego duszy na widok Aurory Rój zapomnianych dawno myśli ożył, Myśli szlachetnych, słodkich, idealnych, A w skutek swojej boskości — realnych. CVIII Miłość szlachetnych rzeczy, młode lata, Nadzieja czysta, niewiadomość święta Tego, co jest świat i co drogi świata; Chwile, gdy rozkosz, ze spojrzeń poczęta, Milsza jest niż cześć, choć się z dumą splata, Świecąc jak słońce; bo ona nie spęta Serca słodyczą ni rozkoszą oną, Kiedy się z łonem spotka drugie łono. CIX Kto by nie westchnął dzisiaj? Hej! Cytera! Ten, kto miał serce i choć pamięć chowa. Już ona razem z Dyjaną umiera, Promienie gasną, rok się z roku snowa. Ostrą Erosa strzałę w mirt ubiera Już tylko muza Anakreontowa. Lecz, choć niejeden człowiek słuszny żal ma Do cię, wielbionaś jeszcze, Venus Alma! CX W takich dumaniach pogrążony cały Wzniosłych jak pośród burzy trąba wodna, Juan, gdy kury na północ zapiały, Szedł spać; ale myśl, z mdłym ciałem niezgodna, Miota się bez snu. Nad łożem mu wiały Wierzby miast maków i, dumając, do dna Wychylał słodycz wspomnień i rozpacze. Rozpustnik na nie plwa, lecz młody płacze. CXI Znowu była noc. Zrzucił z siebie wszelki Strój prócz koszuli, co nie jest *ubraniem*; Został sans culotte i bez kamizelki, Słowem — nie mogło chyba mniej być na nim. Usiadł i czekał czując jakiś wielki, Niecierpliwy strach, i oczekiwaniem Nowych psot ducha myślom klina zadał — Nie pojmie tego, kto z duchem nie gadał. CXII Nie darmo czekał. Wnet coś załopota. Słyszy, tak, słyszy, nie — a przecie — Panie Święty! Wyraźny chód cichy, czyj… kota! Na diabła kocie po nocach igranie. A szedł jak lekka, powietrzna istota; Było to niby panienki stąpanie, Kiedy na pierwszą schadzkę się wymyka I drży na odgłos wstydliwy bucika. CXIII Znów — czy wiatr? Nie, nie! To w kapturze czarnym Ten sam mnich — już nim po raz drugi straszę — Stąpa tak dziwnie, krokiem regularnym Jak rym (rozumiem tu rymy nie nasze). Kroczy w ciemnościach nocy, co po gwarnym Dniu ludzkie uśpi głowy i opasze Świat niby czarną płachtą, rozesłaną Szeroko, w iskry dyjamentów sianą. CXIV Jak mokrych palców suwanie po suchej Szybie, co szczęki ścina — zaszeleszcze; Jak nietuziemskie, podczas zawieruchy Ostro siekące o północy deszcze Straszą Juana. Zadrżały mu słuchy, A może sprawić niecielesność dreszcze, Gdyż jej nawet ci, co wierzą głęboko W duszę, popatrzeć nie śmią oko w oko. CXV Więc otwarł oczy — i usta. Dziwota Sprawia ten skutek, że się z szczęką szczęka Rozchodzi, mowie zostawiając wrota, Którą się może duszna wydać męka. Bliżej i bliżej szmery — już nie kota — Dla śmiertelnego nieznośne bębenka. Otwarł więc oczy (pomną czytelniczki: I usta), wtem się otwiera… co?… drzwiczki, CXVI Drzwiczki z galerii wiodące w komnatę. Zawiasy skrzypną piekielnym „Speranza, Lasciate ogni speranza voi ch'entrate” — Groźno jak Danta rym albo ta stanca, Albo — lecz brak mi słów dosadnych na te Zgrzyty. Na ducha dziś rycerska lanca Nawet za słaba. Bo czymże jest ducha Byt? Kto go dotknie, usłyszy, poniucha?… CXVII Drzwi się otwarły, nie gwałtownym pchnięte Ruchem, lecz jak lot mewy równo, długo Mierzonym; ale na wpół odemknięte Do sali wąską przepuszczały strugą Światło świec, które w lichtarzach zamknięte Pobladły, nocną znużone usługą. I w tym półmroku, w tych drzwiach do pokoju Wiodących stał mnich w swym ponurym stroju. CXVIII Don Juan zadrżał jak podobnej chwili W noc przeszłą; ale ustawiczne drżenia Sprzykrzywszy zaczął myśleć, że się myli, I znowu wstyd mu było mieć złudzenia. Już w mim wewnętrzny człowiek też się sili I nad materią władzę rozprzestrzenia, Tłumacząc, że *duch z ciałem* może śmiało Ruszyć na ducha, który *zezuł* ciało. CXIX Lęk się zmienił w złość, złość się jęła żurzyć, Powstał, szedł naprzód — cień nazad uskoczył. On ruszył śmiało naprzód, przestał tchórzyć, Krew się rozgrzała, mózg z gniewu zamroczył I postanowił mnicha rozkapturzyć, Chociażby przy tym czyjąś krew wytoczył. Duch się zatrzymał, pogroził ponurym Gestem, cofnął się i oparł pod murem. CXX Juan ściągnął dłoń: Boże mocnej rady! Dotknął nie duszy, ciała, ale ściany, Na której rzeźby gotyckie, arkady Malował blaskiem promień posrebrzany. Zadrżał. Pod kim by nie drgnęły posady Na taki widok i dziw niesłychany! Wszak Ryszardowi rychlej włos się jeży Przed cieniem niż przed tysiącem rycerzy. CXXI Duch nie ustąpił. Modre oko lśniło Blaskiem, co zdał się wcale niepozgonny. Nie trącił także bynajmniej mogiłą Oddech u ducha gorący i wonny, A kilka loczków o włosach świadczyło. Z ust karminowych, jak przez winogronny Splot nad oknami światło księżycowe — Zębów dwa rzędy bielały perłowe. CXXII Zdumiony, ciekaw, wyciągnął znów prawą Rękę, a potem lewą. Dziw nad dziwy! Napotkał niby pierś twardą, krągławą, Ciepłą, snadź pod nią bił serca puls żywy. Poznał, że działał przedtem nazbyt żwawo, Jak w pierwszej próbie człowiek popędliwy, Że w roztargnienia ręką w ścianę pukał, Więc nie natrafił na to, czego szukał. CXXIII Dusza tak słodka jak duszyczka ona Rzadko zapewne w kapturze chadzała; Broda z dołeczkiem, szyja jak rzeźbiona Świadczyły, że się składa z krwi i ciała. Spadła habitu płachta odrzucona, Szkoda — że późno tak! — i ukazała Dyszącą czarem, lubieżnie przegiętą, Zalotną księżnę Fitz-Fulke — uśmiechniętą… ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/byron-don-juan. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Nowoczesna Polska zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: George Gordon Byron, Don Juan, tłum. E. Porębowicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1959. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Kopeć, Wojciech Kotwica, Paweł Kozioł, Aleksandra Orzechowska, Majka Skowrońska. ISBN-978-83-288-5337-9