Dominik Bielicki Gruba tańczy ISBN 978-83-288-5842-8 Rodzicom Kilimandżaro Zanurkowałem w wannie i wynurzyłem się z gorącego źródła. Bez plecaka, mając tylko ręce zwracałem się do ludzi. Bardzo powoli jedli. Nocą mówili o wojnach i huraganach. Czasem pytali o ciebie, ale bez nacisku, a ja pytałem, co jest za tą wielką górą. Dobrze po Zacina. Kobieta w wiatrówce i z psem mówi — dopiero co włamanie było. Jednak obcy wydaje się sympatyczny. Pobrudził się o zardzewiałą kratę. Wieczór, pękaty kawał kłódki. Nie bardzo późno, ale dobrze po. Wilczur obserwuje mokre krzaki. Dopiero co mieliśmy włamanie. Poprawia kaptur. Rękę ma zajętą smyczą. Czy ma chusteczki? Nie ma chusteczki. Filk forever Kiedy już wylądujesz, kup śrubę i spójrz, w którym kierunku nawija się gwint. Na ogół pierwsi nie podają ręki. Spójrz na gwint. W końcu zmuszą cię, żebyś z nimi uklęknął. Nim się przeżegnasz, spójrz na gwint. Ich mezony, od ich mezonów, jak wiesz, siwieją ich katedry. Spójrz na gwint, gdy wsiadasz w samochód, i uważaj, komendant straży lubi być blisko z burmistrzem. Spójrz dwa razy na gwint, nim coś napiszesz. Najlepiej dojdź do wprawy w wodzeniu palcem po gwincie. Możesz żyć z muzyki albo geometrii, ale sport im lepiej zostaw. Dotknij gwintu sięgając po gitarę. Szanuj ludowe gusła, jak „dystans do siebie” czy „moim własnym zdaniem”, Niech płyną rzewne dźwięki! Unikaj gazowników! Uzmysłowienie Wczorajszy wieczór nie miał w ogóle kształtu. Głodne kawałki z konsoli. Miłość w kawałkach. Dwóch wpadło przed klabingiem, żeby się napić po ludzku. Siedzieli w czapkach. Kontuar wlókł się lewym pasem jak niedzielny kierowca. Miłość w kawałkach. Potykałem się, stroiłem miny. Dojrzałem i przekwitłem, bo sobie uzmysłowiłem, że, gdy jest cieplej, piersi lgną w środkach lokomocji do podkoszulek. Poeta mówi: żyjemy nad przepaścią. Jeżeli o mnie chodzi, to żyję głównie w cieniu wczorajszego wieczoru; jakby mi zachodziło światło za wczorajszy wieczór. Głodne kawałki. Powiedziałem — podjedźmy, nim się rozbiorą i wsiądą do tramwaju — i poprosiłem — wyhamuj. Lecz nie wyhamowałeś. Wszyscy się posunęliśmy. Miłość w kawałkach. Warszawa wolna od narkotyków Dochodziła godzina 17.00, gdy wywiadowcy patrolujący rejon na Ursynowie zauważyli Peugeota czterysta pięć, którym jechało dwóch młodych mężczyzn. Samochód cały czas zmieniał pas, a jego pasażerowie nerwowo oglądali się za siebie. To wzbudziło podejrzenie funkcjonariuszy. Postanowili zatrzymać auto do kontroli. Kolejne zdarzenie miało miejsce przy ulicy Domaniewskiej. Około godziny 19.00 patrol zauważył zaparkowany samochód. Z kolei uwagę patrolu przy Rzymowskiego zwrócił młody mężczyzna: nerwowo rozglądał się. Gdy się do niego zbliżyli, próbował odejść. Wiersz dla Johna Nasha Próbowali nawiązać ze mną kontakt już w podstawówce, na kontroli wzroku. To znów nie chciałem spóźnić się na koncert kolegi i w końcu byłem gotów do wyjścia zbyt wcześnie. Nie można długo się wahać, trzeba podjąć decyzję natychmiast, w kurtce, w butach: wyjdź lub zapal światło w przedpokoju. Czy można powiedzieć o życiu, że jest obskurne? Groziło mi okrutne załamanie. Znów próbowali nawiązać ze mną kontakt. Leżałem na podłodze koło Mikołaja i dumałem o łyżeczkach „no splash effect”. Czy przyniosą mi miliony? (Chodzi o zdarzenie w zlewie, kiedy nieopatrznie puścisz strumień.) Próbowali nawiązać ze mną kontakt, a ja pragnąłem tylko jednego: być najlepszym na zachodnim wybrzeżu. Kiedy mnie pobili, obszedłem jednostkę po grzbiecie ogrodzenia jak po linie. Czułem, że jeśli dobrze się naprężę, zobaczę długą liczbę pierwszą goniącą wśród wielkiego pierza. Moja żona prała, potem słuchaliśmy na leżakach, jak kapie „Rivers of Babylon” z jej bluzki, szortów, stanika, na beton przed bramą, jak woda spływając do ścieku plącze się niemożliwie, „Rivers of Babylon”, jak się drze i pruje cała masa wody przed wjazdem do garażu, koło ogrodzenia, jak się język wody wykoleja z wiru. Moja pierwsza syrenka w krzakach niedaleko torów rdzewieje moja pierwsza syrenka chodziłem do niej po części i jeszcze długo potem gdy była już doszczętnie wybebeszona 2004/2005 Ustalmy fakty: pewien gość, który mnie czytał, nie odmówił kielonka i zapaliliśmy w kuchni, choć się nie paliło. I była gitara, majonez na jajach i widok na przepompownie. W sąsiednim pomieszczeniu oddawano się rozmowom. Ustalmy fakty: zmieniłem pomieszczenie i oto ktoś walczył z wieżą: „spójrzmy prawdzie w oczy, ta wieża jest do chuja”, a kto inny chłonął jego trafne słowa i rozwijał warsztat. W sąsiednim pomieszczeniu oddawano się rozmowom. Ustalmy fakty: Kuba przyszedł pod krawatem z dziewczyną w chustce na głowie, rozejrzał się, zdjął krawat i zmienił dziewczynę na bez chustki. Za to jak postępuje, chciałem iść z nim na solo. W sąsiednim pomieszczeniu oddawano się rozmowom. Ustalmy fakty: wszyscy wyszli na klatkę i wrócili. Tańczyłem z Kamilą, potem z palmą. Poszedłem do toalety, żeby się poprawić. Miałem pomysł na traktat i zasnąłem. W sąsiednim pomieszczeniu oddawano się rozmowom. Meblościanka Drzwiczki, które trzeba szarpnąć, puknąć, do których trzeba przemawiać, lub podważać je nożem, drzwiczki, co się ich więcej nie otworzy, nie zamknie, te otwierające się nagminnie i te, co gdy je zamknąć, inne się otworzą, i jeszcze jedne — lubiące skrzypnąć rzewnie punkt dwudziesta czwarta. Szuflada, jej wykolejenia i blokady, domniemywania i manipulacje szufladą. Sekretarzyk — gilotyna, wrażliwy szczególnie na ruch głową w pobliżu. Dwie półki za przeszkleniem, dobre wyłącznie na smutną kolekcję kryształów, podbite lustrem, w nim na zawsze zastygłe. Mebel w obcym formacie: nie zainstalujesz na nim butelki, lampki; książki musiałbyś chyba kupować z linijką. Zapomnij o nośnikach danych, może nośniki danych Marsjan. I w żaden sposób, na skos czy na upych, nie ukryjesz w nim trupa. Gruba tańczy gruba tańczy mówią szturchają zobacz zobacz rozpieramy się na sofie gruba tańczy ale jazda wracamy orzeszkiem a w pewnej chwili wchodzę w żywopłot gruba tańczy podobno nic do mnie nie dociera gruba tańczy okręca się heja heja gruba tańczy łączy połówki grejpfruta te z powrotem się zrastają Głęboko w sercu mym… Beato, lecisz nad dobrym jeziorem w ładnym samochodzie o drzwiach rozpostartych jak skrzydła. Płyniesz po cierpliwej wodzie aż do trzcin na drugim brzegu i dalej, cierpliwą nocą, do wioski, uliczkami tej ładnej cierpliwej wioski, aż spotykasz Beatę, która się wydobywa z pubu. Przyglądasz się jej, bo jej od razu nie poznajesz, taka jesteś znużona tym ładnym kawałkiem drogi, po czym wchodzisz w dobry nastrój, ładnie zmieszana. Wrzawa, dym i alkohole cierpliwych wieśniaków i ładnych turystów; bywa że ktoś podnosi się z miejsca, cierpliwie, wtedy prowadzisz go do dobrej furtki ładną ścieżką. Minerał Gdy uznać za oddalone tartak i wodospad, okaże się, że w niektóre miejsca jest dalej na skróty; z drugiej strony, gdy przyjąć, że przez szynk nad groble jest nie po drodze, rypnie się tamto i kto wie, czy nie będziemy zarazem w tartaku i w szynku. Swoje życie przywiozłaś w plecaku, niosłaś w tornistrze, żaby czaiły się w trawie do skoku. A ja — czym się zajmowałem? Przemierzałem place, piłem w szynku, marzyłem o córce cieśli, wychodziłem z twojego życia do drugiego pokoju podlać kaktus, przestawić minerał na półce. Co mogłaś, gdy krążyłem między tartakiem a groblą, ty ze swą wiarą w odległość, mająca w zanadrzu urodę, gniew, awantury, lecz coraz mniej sił do mnie? W ciemnościach ten minerał świecił się, przybliżał. Więźli się, wyplata… Dziadek uczył: sznurek (lepiej żeby dłuższy) na supeł, przełożyć przez dłonie (obie dłonie) i gramy (trzeba dwóch). Mop Gdy po raz pierwszy usłyszałem o tym, że ktoś wynalazł mopa, miałem dziewczynę i pracę. Mop. Po co mi to było? I zaraz jak z plaskacza — mopa wynalazł ktoś! Nie było czasu się przestraszyć. Mop. Kręcąc głową jak pod natryskiem, niekontent, dostałem znów, pod innym kątem. Mop, istnieje ktoś — nie ja! — kto go pomyślał. A jak pomyślał, zrobił. Mop. Nie było łatwo. Ten facet — czy to facet? — kombinował jakoś tak, po co wyżymać szmatę? Mop. Po co na klęczkach, kiedy można prosto? Czułem, jak stąpa po którymś z kontynentów. Wrzało! Dziewczyna — ja albo mop! Szef w pracy — mop? co mam przez to rozumieć? Wróciłem do domu i przejechałem mopem podłogę, każdy zakamarek. Droga wolna. Mop. Chodzę, chodzę. Piko Cybernetyko! armio didżejów z offu gmerająca w układach! Podłączyć się do stolika, przy którym by do mnie mówiono „ten w plażowej koszuli jest obleśny”. No ale gość jest zwyczajnie lepszy, w dźwięki i w piłkarzyki i trzeba z tym żyć na stojąco. Bezpiecznik? Tak tylko pytam, bo mi zapachniało kolejką piko, co mnie kiedyś kręciła, a ciebie? O winylowa płyto, wszedł nawijacz! Wolność porymowane końce, i również w palemki. Będzie bum? Wpiąć się do cyberwzmacniacza i czadu! Ostrożnie, są ze śrubokrętem. Wykroczenie Nie może tak być, żeby mnie trzymało od piątku do piątku to, że ona jest, wieczorem przechodzi przez jezdnię na czerwonym z butelką i z wyraźnym zamiarem spożycia tego alkoholu w parku po drugiej stronie jezdni. Nie może tak być, żeby ją bez reszty pochłaniała rozmowa, bowiem jest na jezdni ruch drogowy zarówno, gdy coś jedzie, jak i gdy nie jedzie, a tylko by mogło mając stosowne uprawnienia i pojazd, albo i bez uprawnień, użytkować jezdnię. Nie może tak być, by jej celne zdanie na temat podjęty jeszcze na chodniku nie mogło zaczekać, aż zejdziemy z jezdni, by nie mogła przenieść — tak jak niesie sobie torbę na ramieniu i butelkę — zdania na drugą stronę jezdni. Palce Łużyna Wszystko się pani wysypie. Jednak to on zgubił chustkę. Strach mówić: budzi w nas pewne uczucia. Lepiej się z tym załatwmy od razu, nasłuchiwał kroków, w dwóch lakonicznych zdaniach, żeby mieć to już z głowy. Mama nie bardzo się czuje, lecz już jej lepiej, już czuje się całkiem dobrze. Co jeszcze zgubił? Gładki plastikowy krążek do gry (na tej brodzie już się przejechaliśmy w drodze do inicjacji i matury) zostawmy w jego kieszeni. Monetę, którą mu wydali za mało reszty z papierosów, aż się poturlała w zarośla. Jednak przede wszystkim musiał przesuwać. Cokolwiek, choćby końcem buta grudki żwiru. Wszelka aktywność jest przesuwaniem, powiada Russell i grzeszy brakiem umiaru, lecz mamy go akurat pod ręką. Jak prędkie są iskry rozładowań! Pracował nad akordem. Nie kochała go. Stawiennictwo Ochroniarz oprowadza go wzrokiem po samie, radiowóz zrównuje z nim tempo. Dzielnica domków z ogródkami pamięta: szedł tędy jeden dnia tego i tego. Sztachety parkanów są na serio ostre. Zęby psów zdrowsze są od jego zębów. Listy, które dostaje, zaczynają się numerem paragrafu, a kończą: „w razie niestawienictwa…” Jego menu zależy od ostatniej z monet. Utknęło w podszewce dwa czy pięć groszy? Przechodnie piekielnie spieszą się do pracy, ponieważ ciężko pracują, rzecz jasna. Ławki są dla tych, którzy mają gdzie spać, degustacje zwrócone są do mniej głodnych. Dzieci idą do szkoły, słońce świeci im w twarze. Robotnik bierze młotkiem dobry zamach. Życie z cieniem Na wydziale sprawdziłem pocztę: dziekanat, samorząd, krokus od Piotrka, mamy zaszczyt, promocja, chętnego do zbioru ogórków. Zacząłem krążyć po wyludnionym budynku jak dozorca. (Kowalski twierdził, że piszę średnio). Automat wydał mi resztę miedzią i podzwaniając, z kubkiem lury poszedłem w miejsce, w którym mnie zwęszył lotny esemes operatora: darmowe minuty, jeśli coś tam. (Kowalski twierdził, że piszę średnio). Woźna zbeształa ślepe stado idące mym śladem po świeżo umytej podłodze do labu i przyszła zerknąć, jak się dobijam, bo lab był nieczynny. Zgubiłem ogon wsiadając do windy. (Kowalski twierdził, że piszę średnio). Schodziłem biorąc za dużo stopni, a gdy się podniosłem, wyrósł przede mną schemat strzelisty akademickich rozgrywek w GO; i ledwo co ślinę przełknąłem gardłem wąskim jak finał. (Kowalski twierdził, że piszę średnio). Widząc mnie rower uniósł siodełko jak brew, bezpiecznie wpięty w poręcz moją zapinką oraz kłódką kogoś, komu był kontaktową skrzynką: „proszę się stawić w pokoju sto sześć”! (Kowalski twierdził, że piszę średnio). Promotor gonił za mną jak termin; gdyby mnie poznał, wymierzyłby deadline Szczęśliwie jednak przemknęły numery i już pan mego roweru ufnie schylał się po gorącą skuwkę. (Kowalski twierdził, że piszę średnio). Sparzył się, syknął — jasne, po co pukać! Szybko przyłożył lodowate — słucham? i leczył się długo — rower to nie teczka, jak już mówiłem. Są pewne reguły… W końcu wydobrzał i kopnąłem nóżkę zbyt zamaszyście (lecz Kowalski czekał). Ta jedna jedyna Spośród tysiąca ta jedna jedyna ma znacznie szerszy pogląd na grupoid. Gdyby domeną piękna było wnętrze! W ogniu rozmowy poręcz nam pod dłońmi pląsa jak płomień, gaśnie na parterze. Więc spośród tysiąca — świetnie, bo ja również — akurat kończy zajęcia. — Tak więc twierdzisz — pałęta mi się pod butem krawężnik że w podpierścieniu jest rodzina półnorm? A ona — ty w którą, w tą? Bo ja też akurat. I że też akurat razem w głąb tramwaju, bo tak nam pasuje, brniemy pośród łokci! A ona spośród tysiąca — inwolucje — mówi — to osobny temat. — A potem się mijają tramwaje i widzę, jak cały tysiąc prócz niej pędzi w przeciwnym kierunku. Poczytalność Gliny, gliny! Dajemy stąd nogę! Widziałem, jak w oku podkomendanta nasza firanka wróciła do pionu. Czternastocalowy lufcik nad kiblem. Gliny! To trudne, cała wolność w tych czternastu calach, które transmitują żwir parkingu. Oczywiście klinujesz się, syk rezerwuaru, lecz jestem wtedy już dawno w drodze. Zjadam dwanaście tacek frytek pod kaktusem i pstrykam sobie fotę. Z ręki. Gdzie nie spojrzę niebo i te zamaszyste litery w poprzek Cola Cola. Mów co chcesz, Bardotka ma najlepsze wargi. I jak ubrałeś te paradne szorty i upierałeś się, żeby kopali w południe w pełnym słońcu sobie groby, klucho! Lato Kamili Kamila opowiada mi, jak kiedyś chciała pisać powieść. Wypisałam sobie z książki telefonicznej, mówi Kamila, imiona i nazwiska, i wzięłam mapę, i wypisałam sobie nazwy miejscowości, w których będą żyli. Lecz to było za mało. Nic się nie kleiło. Więc odłożyła długopis, a za oknem lato. I była całkiem sama, Kamila. Coś w zaroślach Ostry, poręczny kozik, czeluść wiadra pod zlewem (uważać na głowę!), w której niknie kręty wątek obierzyn, palce w ziemi i — chyba przez tę ziemię — pokusa kaligrafii: obrać nie tracąc wątku, wreszcie sumienie: nie obierać zbyt grubo, bo właśnie pod skórką gromadzi się to dobre, jakby chciało na zewnątrz. Zmarszczka skupienia pod lampą, apostrof, ciemny lot do poprzedniego apostrofu, gdy umysł potyka się o siebie. Powoli podłoga jak pokład, ruch, podszepty, skądinąd wiadomo — wzór na pochodną złożenia musi być, jaki jest, skoro kropla wybiera najkrótszą drogę, a sznur ustawicznie ziewa. Ona, która śpi, i jej telefon na wznak, który drzemie. Jeżeli będzie burza albo wojna, przejdziemy przez to lub zginiemy. Lecz teraz ma pięć lat i na ścieżce wabi sreberkiem kota, którego chciałaby z pewnością mieć. Niestety, raz że rodzice, a dwa — kot bardzo już zdziczał od czegoś w zaroślach. [Tej nocy…] Tej nocy to już się zaczęło. Był huk, a gdy podeszłam do okna, inwalida z parteru mknął w gwiezdną dal na swoim wózku; a gdy się obudziłam, oni już tam byli w aucie z napisem. Szukałam okularów. Powiedzieli — nabierzcie wody! — aż zamigotało, coś podważyli i stali w półkolu jak nad grobem, a mój świętej pamięci niemal znów się mylił, że to rura, rura. Jednak nabrałam wody do miednicy, cebra i butelki po mleku. Do wiadra nie nabrałam wody, tylko syk. Kto biegł po schodach w ciężkich butach? Zdążyłam ujrzeć plecy. Zmieniłam kapcie i szłam do mojej palmy z butelką po mleku. W stronę kranu Mężczyzna patrzy za wysiadającą z tramwaju kobietą, nie po to by nacieszyć wzrok widokiem jej pośladków, co byłoby jeszcze dla jego żony do zniesienia, ale bo związał się z nią myślami podczas jazdy. Mężczyzna patrzy za wysiadającą jak na radio, kiedy go słucha, jak na telefon, kiedy na niego czeka. Ciągnie go na przystanek, na wyszczerbiony trotuar Narutowicza, który cały turkocze w skwarze, pod kościół Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, szperać w stosie brokułów, rzodkwi, kalafiorów. Trzy przystanki dalej, pod halą, mają lepszy wybór i właśnie tam udaje się z małżonką. Ale stąd dwa kroki prowadzą przez podwórko z czerwonej cegły w chłód. W przedpokoju ukucnąć: jedna, druga sprzączka, i już boso, przez skrzypiący parkiet, do kranu. Empatie Facet wykłada się na stół. Sznurówki, pumeks, wkładki do butów, wszystko to co widać. Nie ma czosnku, tylko to co widać. Tubki z jakąś pastą. Mogłabyś być jego dziewczyną. A ja nim. Jak to się ładnie wzmaga. Papieros, jak się zdaje, go nie cieszy. Mielibyśmy z pewnością dziecko. Dziecko by się uwiesiło, chciało, tato, plątało pod nogami. — Czym mogę służyć? Czym może służyć? — Jak pan będzie taki smutny, zawiążemy pana na kokardkę. Ekspedientki Tak zazdrościmy ekspedientkom, jakby to był rodzaj temperamentu lub styl życia. Wydawać resztę, stukać w miękkie klawisze, czasem rozwinąć zmięty banknot, robić jedną jedyną rzecz w dobrze oświetlonym sklepie. Jakby sklep nigdy nie miał kłopotów, ani nie było kilku pilnych faktur na zapleczu. Na kartonach z towarem metkownica, nóż. Stoją ekspedientki niewzruszone ceną piwa made in Slovenia czy barwą demi-sec. Cała ich praca domowa to wstać na jutro. Gdy jest gorąco, lodówka ma ograniczoną pojemność. Odchodzisz dzwoniąc w kieszeni niepotrzebną końcówką, schować się w cieniu za swoją chłodną butelką. Zostają w świetle ekspedientki. Robią pfff! Klepsydra Nikt nie umiera tak od razu — wykrzywił usta — najpierw są znaki, potem konwulsje. Myślałem, żeby wróżyć ze ścian. Plamy na ścianach pochodzą od życia. Tę moją teorię jednak obalono, kiedy zginąłem w gruzach. Wyobraźcie sobie, ledwo wyszedłem z domu, runął strop i umarłem zgnieciony. Resztę zrobiły gazety. Na szczęście tragarze zdążyli wynieść szafy z pościelą i szkłem, które pragnąłem nadać koleją do bliskich. Szły długo. Potem brnąłem z nimi sańmi w głębokim śniegu przez las. W tym lesie spotkałem kiedyś myśliwego. Zaproponował mi, że mnie zastrzeli. Pierwszy przyjaciel Pamięci Kazimierza Galasa Zakasał nogawki i brnął nurcie. Kwiaty; i pachną ich łacińskie nazwy. Nad światem leciała jaskółka. Świat stanowiły: rozum, poczta, kolej. Wyszedł z gimnazjum, z szeregu, z hetmana, z dwóch wojen bez szwanku. Żył osiemdziesiąt lat. Powiedział tamtego dnia, nad rzeką — rety! Pod każdym pozorem Gdybym był, przymierzyłbym szybko ubranie, ksywkę zaczesał grzywkę i wyskoczył z Sylwią z naprzeciwka zjeść coś. Ponadto byłbym równym łebkiem. Załóżmy się! Przyjedzie po mnie walec! Lubiłabym gubić parasol, okulary nosiłabym i była bliżej z matką, gdybym była, gdyby było mi dane, i miałabym dzieci. Koci koci łapci! Gdybym ją ujrzał, zacząłbym mówić — poniekąd, otóż, aczkolwiek, tudzież. Dla nas obojga skreśliłabym uśmiech palcem na szybie. Bym oko wydłubał. Koszulę bym zdjęła. I kupiłbym popcorn. Szlibyśmy wolno w głąb mroku na seans. Gulasz W końcu się ten stary zgred za ciebie weźmie. Na razie namiętnie miesza gulasz, czujesz, ten opór na łyżce? ziemniaczana mączka. Gulasz, mówi, gulasz, i prawie jest Węgrem w swojej ślepej kuchni. Chyba się rozgościsz, skoro masz mu złożyć swą wizytę, zresztą doda coś od siebie. Będzie gulasz w sosie bardzo lubczykowym. — Lubczyk dupczyk — szepcze, śmieje się obleśnie. Świetnie się rozumie z sobą. Nawet akceptuje troki u swych gaci i ten lekki nieład, który mu się zalągł w życiorysie. Pisze. Tego się nie robi w marszu. I lubi gotować. Tak więc, oczywiście jest świetnym kochankiem. Spyta — jesteś głodna? to może coś zjemy? — I podając do stołu — chociaż to nie ratatouille, włożyłem serce — powie, bo nie kocha, i to z wzajemnością. (Ale ja was, owszem. Smacznego obojgu. ) Taki ładny a brzydki Ma włosy na uszach, można mu je skubać, brwi zrośnięte, jej dzikus! i pionową zmarszczkę. — Od myślenia — twierdzi, trzyma się tej wersji, taki jest zabawny. Biorą szybki prysznic. Ma na skroniach śmieszne kępki, a nad czołem łyse miejsce, czemu? Nie chce, nie musi mówić. Linia brody skręca mu pod uchem; niech się przyzna: czy to go łaskocze? Taki ładny, szybki prysznic, aż strach wypuścić go z ramion, a brzydki i w zamian winien jej coś więcej niż szybki prysznic. Biorą szybki prysznic. Kilka poręcznych zgryzot Nie przyjrzysz się, bo nie zauważysz braków młodej pary. Natomiast drań, któremu nie dość jednej ręki w gipsie, a drugiej na biodrze naszej koleżanki, czego mu zresztą zazdrościsz i czego nie zamierzasz ukrywać, o czym to ja mówiłem? Aha! prosi się o wpierdol. Serce, gdy nie dbasz o nie, staje się lekkie i zwiewne jak ściereczka, byle podmuch strąca je pod nogi, moje owieczki, i masz przez kawał wieczoru nastrój minorowy, z którym ci nawet do twarzy, jednak pijesz więcej i wracasz do domu ostatecznie bez twarzy. Budzisz się z poczuciem, że wieczór jest nadal otwarty, i pragnieniem nowej imprezy, żeby go zamknąć. Na razie jedni się bawią, inni bawią się myślą o własnym weselu, zaś Janicki w absolutnym skupieniu bawi się nową koronką, cząstką nie-siebie w zasięgu języka; i ma już kilka wersów. Bezdroża rozwoju Bo jest prestiżowa cenowo ta knajpa, wzrok ładnej barmanki, gdy zamawiam bro, gdy czekam na marny złocisz reszty wpatrując się w banknot jak w utracony raj, przywraca mi chęć na ostry sex bez uczuć (łudziłem się, że mam to już za sobą). — Coś wam powiem — mówię stawiając kufel na swoim stoliku, ale ziomale nie słyszą, bowiem się przyssali do kufla, więc daję im po prztyczku w nos. — Coś ci powiem — szepczę najbliższemu — doszły mnie wieści, wyobraź to sobie, że wąsy wracają. Że nie jest zbyt rozgarnięty (może ze wsi?), zapiera mu dech na dłużej, lecz w końcu — widzę to kątem oka — przekazuje dalej tę wieść, która odmieni niejedno życie, aż się podnosi szmer wśród ziomali i oto wąsy są na ustach wszystkich. Faktura tła Ma na sobie drelich zachlapany olejną, rozklapane trampki, czapeczkę z gazety. Jest jak jego praca. Przechodzą przez niego. — Mój syn, filozof uniwersytecki — przedstawia pani profesor ASP kuratorowi wystawy młodzieńca w złości dźwigającego jej ciężkie abstrakcje z samochodu. — Tą instalacją wyrażam relacje przestrzenne — — rzecze inny profesor o czymś z blachy i drewna; następnie żąda kołka w określonym punkcie sufitu, upatrzonym z podłogi. Strzela z miarki. Obraca wykałaczkę w zębach. Chwila luzu. Wzrok obojętnie omiata większy format. Ręka sprawdza, czy trzon siedzi ciasno w młotku. Czy ostrza przecinaka do drutu schodzą się równo. Rząd dusz Miotła: kij długi na półtora metra siedzi jednym końcem w wiechciu. Wiecheć: kilka giętkich gałązek trzyma się kupy w miejscu cięcia. Nucąc wsiadam w podmiejski. Współpodróżni żywią uczucia. Ściskają zielone kamyki. Mówią: co Pan może wiedzieć o naszych uczuciach? Co Pan jest? Prosimy się nie pchać. Kij siedzi w wiechciu. Co ja mogę wiedzieć? Stare szmaty Wzmocniono parkan, furtkom wprawiono uszy. Wszyscy czujni. Wkopano znak zakazu, zasiano kolczasty drut. Jest więcej nietutejszych i jest w nich niezdrowa determinacja; i właśnie dlatego szlaban porusza się jak lufa armaty broniąc dostępu na parking. Podwórka już nie ma, daremnie skradasz się wzdłuż garażu. Błagam, nie próbuj czmychnąć za słup, nie filuj zza tego załomu. Dołem, pod siatką, a potem w malwy — to było dobre, ale dawno mają cię z tamtych okien. Chodź ze mną, przyszedłem cię zabrać. Nieutulenie Pod kołdrą ziemi kości babci, kości dziadka, gołe i zawstydzone jak za pierwszym razem. Kości babci, dziadka, kulą się i lgną ku sobie. Jeszcze tli się w nich szpik, jeszcze mają reumatyzm, kości, wiecie, w nich jeszcze czasem zanosi się na burzę. Ugotowałbym kościół na tych kościach albo obił kościół tymi kośćmi, albo sobie z tych kości powróżył. Lecz wchodzę do wody. Liść, pluski. Zstępuję ufnie nie żywiąc żalu, że nie jest jak pościel. Chłód mnie nie ścina z nóg, nie brzydzi brzuch rybi. Niestraszne jest mi wśród trzcin niewiadome. Spadają pierwsze krople. Grzmi. Na debecie O, to jest ten świstek, jaki trudny pesel! imię ojca, matki, zgadnij, jak na drugie Bielickiemu. Pamiętasz? Był tu taki jeden. Coś mi się kołacze, z plamą po emulsji na bucie, nogawce. Już ci posłodziłam. Się zawieruszyło. Coś dziś słabo grzeją, mam palce jak sople. Ja na twoim miejscu podniosłabym ten golf. Portier coś powiedział? Że nas odpowietrzą. Tylko kiedy, kiedy? Wiesz, bo znalazłam, jest spod twego znaku. Chciałam go już włączyć, lecz mi upadł spinacz. Tak sobie patrzyłam na tą naszą paproć. Był, lecz wyszedł stempel. Musi pokwitować góra nowy stempel. Złapiesz inne radio? Ostatnio hydraulik nie miał tego czegoś. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/bielicki-gruba-tanczy. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska. Ten utwór jest udostępniony na licencji Licencja Wolnej Sztuki 1.3: http://artlibre.org/licence/lal/pl/. Tekst opracowany na podstawie: Dominik Bielicki, Gruba tańczy, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa, 2008. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Kopeć, Wojciech Kotwica, Aleksandra Sekuła. ISBN 978-83-288-5842-8