Jerzy Andrzejewski Miazga ISBN 978-83-288-5554-0 sobota, 7 marca 1970 Po dniu słonecznym i prawie przedwiosennym wieczorem znów gwałtowna śnieżna zawieja. Wszyscy już bardzo zmęczeni tegorocz­ną zimą, jej uporczywym trwaniem wśród kapryśnych zmian, których tak wiele było w ostatnich miesiącach, gdy ciągu jednego dnia temperatura z kilkunastu stopni mrozu podnosiła się nagle w okoli­ce zera, a potem równie gwałtownie odwilż z ciepłymi podmuchami wiatru przemieniała się w ostry mróz. Jeszcze chyba nigdy nie byłem tak bardzo, jak teraz, spragniony ciepła, słońca i zielenie­jących drzew. Wiem aż nadto dobrze, że to może być tylko złudze­niem, lecz wydaje mi się, że wraz z wiosną i w mojej półmartwej wegetacji coś się odmieni. W ostatnim (10) numerze „Polityki”, w redakcyjnym artykule Po wyroku, obszerne cytaty z orzeczenia sądu w niedawno zakończo­nym procesie pięciu młodych intelektualistów, zwanym potocznie „procesem taterników”. Czworgu z nich (Maciej Kozłowski, Jakub Karpiński, Maria Tworkowska oraz Krzysztof Szymborski) akt oskar­żenia zarzucał „wejście w porozumienie z występującym w imieniu obcej organizacji Jerzym Giedroyciem w celu działania na szkodę Państwa Polskiego, a następnie w ramach tego porozumienia uczest­niczenie w inspirowanej przez imperialistyczne ośrodki ideologiczno-dywersyjnej działalności kierowanego przez tegoż Giedroycia Instytutu Literackiego w Paryżu zmierzającej przez szkalowanie us­troju i naczelnych organów PRL do podważenia socjalistycznych za­sad ustrojowych”, natomiast piątej oskarżonej, Małgorzacie Szpa­kowskiej, iż „w celu rozpowszechniania opracowała, sporządzała, a następnie kolportowała teksty i ulotki zawierające fałszywe wiado­mości, nawołujące do przeciwstawienia się władzom państwowym i ad­ministracyjnym, mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego”. Jak stwierdza „Polityka” — określenie roli paryskiej „Kultury” oraz Instytutu Literackiego zajęło znaczną część uzasad­nienia wyroku Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. Sąd po przeprowadze­niu przewodu sądowego i wysłuchaniu głosów stron uznał winę wszy­stkich oskarżonych, wymierzając im wyroki od czterech i pół lat do trzech lat, działalność bowiem na rzecz Instytutu Literackiego w Paryżu uznał sąd za wysoce szkodliwą dla interesów naszego pań­stwa, przeprowadzając zarazem następującą jej analizę. „W ostat­nich latach »Kultura« paryska i jej naczelny redaktor Jerzy Giedroyć rozwinęli szczególnie ożywioną działalność. Zdając sobie sprawę, iż próby obalenia ustroju socjalistycznego siłą nie mają żadnych szans powodzenia, starają się rozkładać obóz socjalisty­czny od środka, lansując slogany o ulepszaniu socjalizmu i socja­lizmie demokratycznym. Aktywność »Kultury« na tym polu wzrosła szczególnie po wypadkach marcowych i wydarzeniach w Czechosłowa­cji. »Kultura« ma ambicje, aby stać się czołowym ośrodkiem antysoc­jalistycznym, a biblioteka »Kultury« jest głównym zapleczem wydaw­niczym antysocjalistycznej i antyradzieckiej literatury paszkwilanckiej… W »Kulturze« nie ukazał się ani jeden artykuł życzliwy socjalizmowi. Pismo to udostępniło swoje łamy kolaborantom i rene­gatom. Warunkiem działalności »Kultury«, jak każdego ośrodka dywer­syjnego, było powiązanie z krajem. Oto tło kontaktów Jerzego Gie­droycia z oskarżonymi… Prawo do krytyki w Polsce ma każdy oby­watel. Oskarżeni nie chcieli jednak skorzystać z tego prawa. Wy­brali sianie fermentu, a na krytykę taką nie ma miejsca w naszym kraju. Krytyka musi bowiem budować, a nie burzyć. Oskarżeni mieli możność wypowiadania się w prasie krajowej, której łamy są zawsze otwarte dla ludzi pragnących zaprezentować swoje poglądy. Zamiast legalnej dozwolonej krytyki wybrali jednak współpracę z paryską »Kulturą«. Dziś ponoszą konsekwencje takiego postępowania”. W ciągu dnia próby, zresztą mało skuteczne, umknięcia od rze­czywistości, przy lekturze Podboju Peru Williama Prescotta oraz no­wego wydania Nie tylko piramidy Kazimierza Michałowskiego. Intere­sujące uwagi prof. Michałowskiego o przełomie, jaki się dokonał w sztuce egipskiej za panowania XVIII dynastii, gdy młody Amenhotep IV nie tylko zerwał z religią Amona tebańskiego i związanym z nim wielobóstwem świątyń egipskich, ale nawet przeniósł swoją stolicę na północ, gdzie na pustyni wybudował nowe miasto, nazwa­ne przez niego „Horyzontem Atona”. Aton, czyli tarcza słoneczna, był odtąd jedynym bogiem, któremu należało oddawać cześć, a sam król zmienił swoje imię z Amenhotepa, co tłumaczy się jako „Amon spoczywa” na Ach-en-Aton, co znaczy „wspaniały jest Aton”. Echnaton, jakbyśmy dzisiaj imię jego wymawiali, kazał zacierać ślady innych bóstw i niszczyć kult Amona. Zerwał również z obowiązują­cym dotychczas hieratycznym rytuałem dworu królewskiego i uwolnił sztukę z odwiecznych więzów reguł i przepisów, którymi była spętana, każąc artystom portretować się wiernie: z jajowatą głową, opadającymi ramionami i wydatnym brzuchem. „Możemy sobie łatwo wyobrazić — pisał Michałowski — że pomimo przyzwolenia i inspira­cji królewskiej, artystom przywykłym do pewnych schematów kompozycyjnych, do utrwalonego w kanonie kształtu postaci ludzkiej, nie mogło przyjść łatwo podporządkowanie się życzeniom króla. Całkowi­ta swoboda w stosowaniu dowolnej formy przedstawiania nie była ułatwieniem, lecz znacznym utrudnieniem ich pracy. Taki ekspery­ment mógł się udać tylko dzięki biegłości i umiejętności, jaką osiągnęły wówczas stołeczne warsztaty rzeźbiarzy i malarzy. Na pewno najzdolniejszych zabrał z Teb Echnaton do swej nowej stoli­cy… W krótkim czasie artyści amarneńscy stworzyli całą serię pomników zgodnie z nowym duchem czasu. Powstały wielkie rzeźby faraona z całym niedostatkiem jego powłoki cielesnej. Jajowata czaszka, nieomal końska szczęka, chuda szyja, wąskie, opadające ramiona, wydatny brzuch — oto obraz tego niewątpliwie genialnego człowieka, który potrafił skruszyć tysiącletnią skorupę narosłych zwyczajów, przyzwyczajeń i konwenansów swego społeczeństwa, odważ­nie przeciwstawiając się potędze kleru i innych dostojników. Do największych arcydzieł zaliczyć jednak należy płaskorzeźby i kompo­zycje malarskie przedstawiające bardziej intymne sceny z życia dworu, np. król z królową Nefertiti na tronie w otoczeniu małych księżniczek, córeczka przy spożywaniu pieczonej kaczki lub malowi­dło przedstawiające dwie nagie księżniczki siedzące na poduszkach w swojej pałacowej komnacie”. Z dalszych jednak wywodów znakomi­tego egiptologa wynika, że rewolucja dokonująca się w sztuce usz­tywnionej nie jest sprawą prostą i wolność nie załatwia wszystkie­go: oto motyw jajowatych głów, wydłużonych szczęk i obwisłych brzuchów poczyna się pojawiać w sztuce tego okresu we wszystkich nieomal rzeźbach i malowidłach. Anatomicznymi defektami faraona-reformatora zostają obdarzeni nie tylko najbliżsi członkowie jego rodziny, lecz również słudzy niosący dary czy ofiary. „Tak silne było u artystów przywiązanie do istoty kanonu — komentuje to zja­wisko prof. Michałowski — że stworzywszy raz *naturalistyczny* obraz władcy, cechy jego ułomnej budowy ciała poczę­li nadawać wszystkim postaciom. Tworzyli więc nowy kanon, będący wyrazem nowej maniery, w jaką sztuka amarneńska popadła… ksz­tałtowanie w sztuce postaci ludzkich na wzór anatomii ciała ludz­kiego da się pojąć wyłącznie na tle odwiecznych przyzwyczajeń przedstawiania obrazu człowieka w ramach kanonu”. Myśli, jakie mnie obległy w związku z tą lekturą, nie chce mi się relacjonować. Przeglądając dopiero co u nas wydaną książkę pu­blicysty zachodnioniemieckiego, Joachima Festa Oblicze Trzeciej Rzeszy, natrafiłem we wstępie do rozdziału końcowego na zdanie z Tacyta: „nigdy nie było lepszych niewolników, nigdy gorszych panów”. Wydaje mi się, że w odniesieniu do rzeczywistości współ­czesnej cytat ten powinien brzmieć: „Nigdy nie było gorszych niewolników, nigdy gorszych panów”. Dowiaduję się z radia zachodniego, iż prezydent Nixon zło­żył oświadczenie, w którym stwierdził, że amerykański plan lotów kosmicznych na najbliższe dziesięciolecie przewiduje pod koniec tego okresu wysłanie pojazdów bezosobowych do wszystkich planet układu słonecznego. niedziela, 8 marca Jeden glimid i jeden phanodorm już od bardzo dawna zapewnia­ją mi nie więcej niż trzy do czterech godzin twardego snu, reszta nocy upływa na wielokrotnym budzeniu się, owszem, zasypiam prze­ważnie ponownie, lecz w coś, co jest snem jakby rozrzedzonym, co jest płytkie i kruche, i nie daje pełnego odpoczynku. Jak zwykle na przedwiośniu, nawet tak złudnym jak obecne, rozbudzam się ostatecznie wcześniej niż porą zimową, dzisiaj wstałem zaraz po szóstej, lubię zresztą tę ranną godzinę, kiedy wszyscy domownicy jeszcze śpią i sam robię śniadanie, parząc w filiżance mocną her­batę i przygotowując kilka grzanek. Na dworze krajobraz zimowy, ale słońce. M., który zawsze przynosi kupę krążących po Warszawie kawa­łów, opowiedział wczoraj, kiedy przyszedł na obiad, jeden wart utrwalenia. Do wiejskiego proboszcza przychodzi sekretarz groma­dzkiego komitetu Partii z prośbą o wypożyczenie kościelnych ławek na partyjne zebranie. „Nie dam wam ławek — odpowiada ksiądz — ostatnim razem, jak wam pożyczyłem, wszystkie były zarzygane”. Na to sekretarz: „Nie da ksiądz ławek? To my w niedzielę na mszy żadnych datków nie będziemy dawać”, „A ja wam przemówień nie bę­dę pisać” — krzyczy ksiądz, „Ach tak? — odpowiada sekretarz — w takim razie gówno się ksiądz od nas dowie na spowiedziach, co się w Partii dzieje”. Całe popołudnie i wieczór przy lekturze Dziennika André Gide'a, pobieżnie przerzucając fragmenty z różnych okresów, a za­trzymując się tym razem dłużej na latach 1928–39. Okazało się, że nie pamiętałem dość dokładnie wielu stronic pisanych przez Gide'a bezpośrednio po powrocie z Konga i w okresie pracy nad Edypem. Jak zawsze, gdy sięgam po ten Dziennik — przejrzałem również Ainsi soit-il, niezmiennie poruszony kilkoma zdaniami końcowymi, ostatnimi (na sześć dni przed śmiercią), jakie Gide napisał: „Nie! Nie mogę obiecać, że wraz z ukończeniem tego zeszytu wszystko będzie zamknięte: będzie po wszystkim. Może zechcę je­szcze coś dorzucić. Dorzucić nie wiem co. Dorzucić. Może. W ostat­niej chwili jeszcze coś dorzucić… Tylko, że kleją mi się powie­ki. Ale spać mi się nie chce. Wydaje mi się, że mógłbym być jeszcze bardziej zmęczony. Późno już, nie wiadomo która godzina nocy czy rana… Czy mam jeszcze coś do powiedzenia? Do powiedzenia jeszcze nie wiem co. Moje własne położenie na niebie wobec słońca nie powinno sprawiać, bym mniej się zachwycał świtaniem”. Wydaje mi się, że mój typ charakteru w większej mierze ani­żeli odmiennie ukształtowane rodzaje ludzkich osobowości potrzebuje mocnych doznań, owych znaków życia manifestujących się nagląco i w różnorodny sposób, niekoniecznie przyjazny, bowiem gwałtow­ne ciosy oraz stan zagrożenia mogą mną poruszyć równie skutecznie, jak dobrodziejskie dary losu. Jestem ulepiony z samych nieomal sprzeczności, wszystkim moim skazom i cnotom towarzyszą ich prze­ciwieństwa, pozostawiony samemu sobie nie potrafię korzystać z bodźców jednolitych, zdany jestem na nieustannie ścieranie się elementów sprzecznych i zawsze tak się ze mną działo i dzieje na­dal, że skoro żywioł istnienia stygnie wokół mnie — samotna gra przeciwieństw mojej natury pogrąża mnie w obezwładniającą inercję, w stan martwej wegetacji. Kto wie, czy całe moje pisarstwo nie wy­nika z tej właśnie kondycji mego charakteru, ono bowiem było i jest jedyną wewnętrzną rzeczywistością, która moim sprzecznościom potrafi nadać twórczy sens, uniezależniając mnie od trucizn zew­nętrznych. Gdybym nie pisał, mógłbym przy sprzyjających, burzli­wych okolicznościach zostać awanturnikiem albo hochsztaplerem, bez nich tylko szmatą. poniedziałek, 9 marca Pogarda dla szmiry treściowej i artystycznej wydaje mi się równie niedorzeczna, jak niedorzeczną byłaby np. pogarda dla nawozu, który — być może — nie jest przyjemny w wyglądzie i w zapachu, jednak sprawia, że dzięki niemu świat roślinny uzyskuje bujną płodność. Zaryzykowałbym twierdzenie, iż większość dzieł wybit­nych i uznanych za arcydzieła, zawdzięcza w pewnej mierze swoją znakomitość właśnie elementom szmiry, szmiry wczorajszej i współ­czesnej, bowiem to ona — łatwa, niecierpliwa i przypodchlebcza nawet w buntach — w sposób najbardziej bezpośredni reaguje na roz­ległe manifestacje życia. Spłyca je, trywializuje i upraszcza! Oczywiście! Lecz w ostatecznym rozrachunku bywa dobroczynnym na­wozem, bowiem tak zawsze było i tak dzieje się nadal, iż sztuka, ta z wysokich rejonów, żywi się nie tylko życiem, i nie tylko oso­bą samego artysty, żywi się także sztuką i to w jej najróżniej­szych przejawach, także tych płaskich, jarmarcznych i durnych, chociaż do tych powinowactw wielcy twórcy nie lubią się zazwyczaj przyznawać. Powiedziałbym nawet więcej, powiedziałbym, iż nie do­mierzam arcydziełom, które nie pozwalają mi, dzięki ich skamienia­łej doskonałości, odnaleźć zanikających ech oraz cieni natrętnej i wulgarnej szmiry. Wielki talent robi wszystko, co chce; geniusz tyle tylko, co może. Obawiam się, że to ostatnie zdanie komuś ukradłem, pojęcia jednak nie mam komu. Żeby jednak otrzymać rozgrzeszenie z tego przewinienia sięgnąłem do dzieł najlepszego mego spowiednika, ponieważ uwielbiam go z ironiczną czułością, sięgnąłem zatem do książki Tomasza Manna Jak powstał „Doktor Faustus”, i w niej bez trudu odnalazłem fragment, w którym Mann, relacjonując udział Schönberga oraz Adorna w kształtowaniu się jego koncepcji muzycznej twórczości Adriana Leverkühna, pisze (polskie wyd. s. 40): „Przedstawienie muzyki seryjnej i jej w dialogu zawarta krytyka, tak jak występuje w XXII rozdziale Faustusa, oparte są całkowicie na analizach Adorna, jak również i nie­które uwagi na temat późnych utworów Beethovena, występujące już wcześniej w powieści, w wynurzeniach Kretzschmara, mianowicie o duchowej zależności, jaką śmierć ustanawia pomiędzy geniuszem a konwencją. Te również myśli wydały mi się w rękopisie Adorna ja­koś »osobliwie« znajome, a na temat — jakby to rzec? — czystego sumienia, z jakim włożyłem je, trochę zaledwie zmieniając, w usta memu jąkale, mogę powiedzieć tyle tylko: z chwilą, gdy już przez długi czas uprawia się działalność intelektualną, zdarza się bar­dzo często, że myśli, które się niegdyś rozsiało na wiatr, powra­cają do autora, ukształtowane inną, młodszą już ręką, i przynie­sione w inne okoliczności, przypominają artyście jego samego i własne jego sprawy. Sama myśl jako taka nigdy nie będzie mieć w oczach artysty wielkiej wartości jako własność! Zależy mu bo­wiem przede wszystkim na jej funkcjonalnej przydatności w duchowym mechanizmie jego dzieła”. wtorek, 10 marca Po cóż się oszukiwać? Te zapiski z ostatnich trzech dni były robione na siłę, są czymś w rodzaju uniku. Krążą wokół sprawy naj­ważniejszej, lecz jej nie dotykają. Strach? Zapewne. Ten sam para­liżujący strach, który od wielu tygodni wstrzymuje mnie przed zajrzeniem do teczek z maszynopisami Miazgi. Od końca grudnia, gdy po trzech miesiącach pracy szczególnie intensywnej wątpliwości i rosnące z dnia na dzień zniechęcenie po­częły niszczyć wszystko, co napisałem i wówczas, i przed tym — mo­je życie jest nędzną wegetacją, jest nią pod każdym względem in­telektualnym, moralnym, także i fizycznym. Tylokrotnie w życiu doświadczając podobnych załamań i upadków, znając dość dokładnie mechanizm zniszczenia, który z pełni zapału i przekonania, że to, co robię jest dobre, spycha mnie w ciągu kilku krótkich dni w drę­czące zwątpienie, tak wiele, jak nieraz sądzę, o sobie wiedząc — nie umiem przecież tym klęskom zapobiec, ani do rozsądnej pauzy skrócić ich trwania. Gdybym chociaż potrafił wypełniać ów pusty czas zatrudnieniami sensownymi! Niestety, rozkład i zanik moich pisarskich kwalifikacji paraliżuje mnie całkowicie. Staję się do­kładnie wysterylizowany i całkowicie bezbronny wobec rzeczywistoś­ci, w której egzystuję, zarówno mojej prywatnej, jak i tej drugiej: publicznej, nieporównanie od pierwszej rozleglejszej i zjadliwiej atakującej. W tych złych okresach są to jedyne sfery, na które jestem otwarty, a ponieważ obydwóm nie mam w sobie nic do przeciw­stawienia — obie są koszmarne, ranią i trują. Nie mając ludziom nic dobrego do dania, unikam ludzi, przecież nieraz nieomal się modlę, aby ktoś z tych, których lubię i cenię, zadzwonił i wyrwał mnie z udręczonej samotności, lecz gdy się to staje, rzadko, lecz się staje — szukam natychmiast kłamliwych pretekstów, aby się od spotkania uchylić albo je odłożyć. Każdy na ziemi ma takie niebo, czyściec i piekło, na jakie zasługuje. Moje martwe tygodnie i mie­siące są moimi martwymi tygodniami i miesiącami. Jedyny blask urodzajnego życia, który mnie wśród nich nie opuszcza, to nawet w chwilach najgorszych z najgorszych przytomna świadomość, iż nigdy, w żadnych okolicznościach i pod żadnym względem nie jestem ofiarą. Trzeba mieć tyle skaz, ile mam ich ja, i tak wiele słabości, ile ich we mnie jest, aby nie chcąc utonąć i nie pójść na dno — zacho­wać tę szczyptę dumy. Zresztą nie kosztuje mnie ona wiele, nie mu­szę o nią walczyć. Ta duma zawsze we mnie w sposób naturalny była i nadal jest. Być może jest również w tej świadomości coś z poko­ry? Być może. W moim jednak przypadku wolę mówić o dumie. Z dumy? Być może. środa, 11 marca Od paru dni drobna odwilż, szaro, brudno, pryzmy śniegu ciąg­nące się wzdłuż krawężników trotuarów skurczyły się i pociemniały, niektóre, jak np. ta przed naszymi oknami, po drugiej stronie uli­cy, zwały torfu lub koksu raczej przypomina aniżeli śnieg. Wczoraj wieczorem przyobiecywałem sobie, że zacznę dzień od lektury maszynopisu Miazgi. Od początku. Zdaję sobie aż nadto dob­rze sprawę, że jeśli mam ruszyć dalej, muszę wpierw niejako na nowo przyswoić sobie to wszystko, co zrobiłem do tej pory. Przyswoić sobie? Ależ tak! Dosłownie. Wiele szczegółów, a również i ca­łych scen, napisanych przed trzema czy czterema miesiącami zupełnie już w tej chwili nie pamiętam, inne zarysowują mi się w pamięci w takich kształtach, jakby były odbitkami prześwietlonymi lub niedoświetlonymi, lepiej widzę to, co miało być, albo ok­reślając w oparciu o pewną nadzieję: co ma być. Mogę w tej chwi­li powtórzyć za Adamem Nagórskim, gdy rozmyśla, słuchając na pią­tkowym koncercie symfonicznym Pieśni wędrowca w wykonaniu Haliny Ferens-Czaplickiej: chory już nie jestem, lecz zdrowy też nie jestem. Pod wieczór sympatyczna Natalia B., która w czasie swego os­tatniego pobytu w Helsinkach podpisała z wydawnictwem Kirjahtyma umowę na przekład Miazgi. Będzie to jej pierwsze tłumaczenie z polskiego, mam jednak zaufanie do jej inteligencji i językowej intui­cji. Ta młoda dziewczyna, urodzona i wychowana w Finlandii, nie ma w sobie ani kropli krwi fińskiej, oboje jej rodzice są Rosjana­mi, zresztą urodzonymi z małżeństw mieszanych: rosyjsko-angielskiego i rosyjsko-francuskiego. Ona sama, przy całym naturalnym przywiązaniu do Finlandii, czuje się raczej Rosjanką, reprezentując sobą, o ile mogę sądzić przy znajomości tak krótkiej — zespół cech szczególnie interesujących i sympatycznych, a tak charakterys­tycznych dla Rosjan, których rosyjskość bez tradycyjnych oporów i zahamowań otwarta została na wpływy zachodnie. Udzielając wszak­że tym cechom pełnej sympatii, na jaką z punktu widzenia ludzkie­go zasługują, niepodobna nie pamiętać, że wszystko, co w kulturze rosyjskiej było naprawdę ważne i twórcze, stworzone zostało z ele­mentów wyłącznie rosyjskich. Gogol i Szczedrin, Dostojewski i Toł­stoj. A Iwan Groźny, Piotr Wielki, Katarzyna i Stalin. W czasie dłuższej rozmowy o rosyjskim modelu komunistycznym, tak bardzo całą dialektyką polityczno-społeczną przypominającym reakcyjny i zaborczy model caratu, sięgnąłem do dawnych notatek, aby zapoznać Natalię B. z fragmentami kilku starych tekstów. Hr. Aleksander Benkendorf, który brał udział w stłumieniu pow­stania dekabrystów i był szefem żandarmerii Mikołaja I, z końcem roku 1829 (a może z początkiem roku następnego), po konferencji z carem, wystosował do generał-gubernatora moskiewskiego, ks. Golicyna następującą odezwę, której tekst w aktach został opatrzony własnoręczną oceną carską „bardzo dobrze”. „W ostatnim numerze wydawnictwa »Teleskop« umieszczony został artykuł pod nazwą Listy filozoficzne, którego autorem jest zamiesz­kujący Moskwę pan Czaadajew. Artykuł ten, naturalnie już znany księciu, wzbudził w mieszkańcach Moskwy powszechne zdumienie. Mo­wa tu jest o Rosji, o narodzie rosyjskim, jego pojęciach, wierze, historii z taką pogardą, iż niepojętym jest, jak mógł Rosjanin poniżyć się do tego stopnia, czy coś podobnego napisać. Lecz mie­szkańcy naszej starożytnej stolicy, zawsze odznaczający się czystym, zdrowym rozsądkiem, a przepełnieni uczuciem godności narodu rosyjs­kiego, od razu pojęli, że podobny artykuł nie mógł być pisany przez ich rodaka, który zachował w pełni zdrowe zmysły i dlatego — jak doszły nas wieści — nie tylko nie skierowali swego oburzenia prze­ciwko panu Czaadajewowi, lecz przeciwnie, wyrażają swe szczere ubo­lewanie z powodu rozstroju nerwowego, jaki go dotknął, a który jedynie mógł być przyczyną napisania podobnych niedorzeczności. Otrzymano tu wiadomości, że współczucie z powodu nieszczęśliwego stanu pana Czaadajewa jednomyślnie podzielane jest przez ogół moskiewski. Jego Cesarskiej Mości podobało się, aby Książę przedsię­wziął należyte środki ku dostarczeniu panu Czaadajewowi wszelkiej pomocy i opieki lekarskiej. J. C. Mość rozkazuje, aby Książę pole­cił jego leczenie umiejętnemu medykowi, zobowiązując tego ostat­niego do odwiedzania pana Czaadajewa koniecznie co rano, i aby wydane zostało rozporządzenie, iżby pan Czaadajew nie naraził się na szkodliwy wpływ obecnego, wilgotnego i chłodnego powietrza; jednym słowem, aby były zastosowane wszystkie środki ku poprawie jego zdrowia. J. C. Mość życzy sobie, aby Książę co miesiąc dono­sił Mu o stanie Czaadajewa”. Nikołaj Karamzin, na którego Historii państwa rosyjskiego uczyło się wiele pokoleń, występując przeciwko reformatorskim po­czynaniom Aleksandra I, w memoriale O starej i nowej Rosji z ro­ku 1811, złożonym siostrze cara, Katarzynie, skonstruował tezę, iż car nie ma prawa ograniczać swego samowładztwa. „Gdyby Aleksander natchniony wielkoduszną nienawiścią do na­dużyć samowładztwa jął pióro do przepisania sobie innych praw oprócz praw boskich i własnego sumienia, to istotnie cnotliwy oby­watel rosyjski ośmieliłby się zatrzymać jego rękę i rzec: Cesa­rzu! Przekraczasz granicę twej władzy. Rosja nauczona długotrwa­łymi klęskami wręczyła przed świętym ołtarzem samowładztwo twemu przodkowi i zażądała, byś rządził nią w sposób suwerenny i nie­podzielny. Testament ten jest podstawą twej władzy, innej nie masz, możesz wszystko, lecz nie możesz prawnie jej ograniczyć”. Z przyczyn dialektycznie podobnych nie może obecnie ulec jakimkolwiek ograniczeniom wszechwładza partyjna, bowiem Partia otrzymała władzę z rąk przodującej klasy robotniczej, reprezen­tującej interesy całego narodu i w imię tych interesów najbardziej postępowych jest przez cały naród popierana. Ciasny krąg łańcucha się zamyka. Każde ogniwo tego łańcucha szczelnie przylega do są­siednich, żadnej szczeliny. I wreszcie notatka na marginesie zjazdu Słowianofilów w Mos­kwie, w roku 1867. Jeszcze na pierwszym zjeździe wszechsłowiańskim w Pradze w 1848 roku Rosjan prawie nie było. Na 341 uczestni­ków było 237 Czechów i Słowaków, 42 Jugosłowian, 60 Polaków i 2 zaledwie Rosjan, jeden z nich, Bakunin, przyłączył się do sekcji polskiej. Natomiast zjazd moskiewski odbywał się pod protektora­tem rządu rosyjskiego, a Polacy nieobecni na zjeździe (od upadku powstania styczniowego trzy lata zaledwie ubiegły), wyklinani by­li przez delegatów rosyjskich jako odstępcy sprawy słowiańskiej. Na bankiecie wydanym w Petersburgu wielki poeta rosyjski, Fiodor Tiutczew, powiedział w swoim przemówieniu: „Zachód zdjęty jest trwogą, drży na widok zebranej całej ro­dziny słowiańskiej… A między nami, o bracia, co za hańba! Spoś­ród naszej słowiańskiej rodziny ten tylko uszedł nienawiści tylu sprzysiężonych przeciw nam nieprzyjaciół, kto względem swoich wszędzie i zawsze był zdrajcą i ohydnym zbrodniarzem. Tylko jego, tego naszego Judasza, zaszczycają oni swymi pocałunkami”. (Julian Klaczko w „Revue de Deux Mondes” z 1 września 1867). Tiutczew nie był w swych poglądach odosobniony. Tacy wyznaw­cy i propagatorzy ruchu słowianofilskiego, jak Michał Pogodin al­bo Jurij Samarin, tworząc koncepcję o przeciwieństwach dzielących świat słowiański i łaciński, upadek Polski tłumaczyli jej wielo­wiekowym związaniem z „duchem latynizmu” („Jak dwie dusze, zawar­te w jednym ciele, słowiańskość i latynizm wiodły i wiodą ze sobą dotychczas zaciętą walkę na śmierć i życie” — pisał Jurij Samarin w studium Współczesne ujęcie polskiego zagadnienia), natomiast w inspirującym udziale Rosji w rozbiorach Polski dopatrywali się cech wielkoduszności, Rosja bowiem — według nich — nie mogąc pa­trzeć obojętnie na zabłąkanie narodu słowiańskiego musiała mu po­dać pomocną dłoń. Na podstawie moich osobistych kontaktów z lat ostatnich, a rów­nież i relacji o poglądach ludzi zajmujących nieraz dosyć ekspono­wane stanowiska, wydaje mi się, że rozumienie ciągłości w dzie­jach Rosji carskiej i porewolucyjnej staje się w Polsce coraz powszechniejsze. Ta właśnie ciągłość, stworzona i umocniona geniu­szem Stalina, zrodziła fenomen bez precedensu w dziejach ludzkoś­ci. Historia zna wiele tyranii, despotyzmów i tryumfów reakcji. Ani jednak one same nie występowały wobec świata z hasłami demo­kracji i postępu, ani nikt się w nich nie dopatrywał symbolu wol­ności. Na przestrzeni minionego półwiecza Związek Radziecki może się poszczycić obu osiągnięciami. Nigdy w dziejach powszechnych nie udało się oszustwo na miarę tak ogromną i trwałą, nigdy też najbrutalniejsza przemoc, egoizm i cyniczne kłamstwo nie przybra­ły tak pięknych i wzniosłych masek, nigdy wreszcie tak ogromna ilość ludzi na całym świecie, w tym również i wielkich umysłów, nie uległa tak ślepym złudzeniom i nadziejom. czwartek, 12 marca Wspomniałem wczoraj o geniuszu Stalina. Przez dłuższy czas jed­ną z najbardziej niewytłumaczalnych cech tej osobowości równie niezwykłej, jak przerażającej, wydawała mi się precyzyjna nieomylność, z jaką ten Gruzin (ale urodzony w prawosławiu i wychowanek prawos­ławnego seminarium) zrozumiał i zrealizował rosyjską rację stanu. Nie istnieją wskazania dość wiarygodne i rozsądne, aby wątpić w szczerość oraz autentyczność komunistycznych poglądów Stalina. Więcej, gdyby Stalin nie był komunistą z najgłębszego przekonania — niepodobna byłoby go zrozumieć jako twórcy nowoczesnego imperium rosyjskiego, tworzył je bowiem w zgodzie z dialektyką marksistowską, prawidłowo przyjmując za punkt wyjścia dla swoich poczynań ścisłe rozpoznanie wszystkich okoliczności, w jakich się znalazła Rosja porewolucyjna. To komunizm uczynił ze Stalina rosyjskiego męża stanu miary z pewnością nie mniejszej niż był nim niegdyś Iwan Groźny, a potem Piotr Wielki. Nie łudząc się, jak Trocki — i słu­sznie — iluzorycznymi perspektywami światowej rewolucji, Stalin po śmierci Lenina był jedynym bodaj spośród ówczesnego kierownictwa, który doskonale rozumiał, że zdobycze Rewolucji Październiko­wej dadzą się utrzymać wtedy tylko, gdy Związek Radziecki stanie się mocarstwem. Myślę, że wielu z wybitnych skądinąd przywódców partyjnych z owych lat dwudziestych i trzydziestych rozpieprzyło­by ten cały interes, gdyby doszli do władzy. Stalin stworzył (a może raczej odrodził) rosyjskie imperium. Cena, jaką trzeba było za to zapłacić, okazała się oszałamiająco wielka, lecz na dobro Stalina, jako męża stanu, trzeba zapisać, iż nigdy się nie wahał, aby owe wysokie koszta płaciły najwartościowsze jednostki, całe warstwy społeczne, bratnie partie, całe narody, rosyjskiego nie wyłączając. Lecz chyba nie brutalne i nieludzkie koszta przeraża­ją przede wszystkim w tym gigantycznym przedsięwzięciu. Cała his­toria ludzkości spływa krwią i napiętnowana jest bezmiarem znisz­czeń i cierpień. W dziele Stalina przeraża złowrogi stwór, który z tych ponad wszelką miarę kosztownych poczynań powstał. Nie zaw­sze mi się to udaje, lecz staram się na całokształt tych spraw patrzeć możliwie chłodno, nie rzucając na szale wagi losu mojej własnej ojczyzny. Szala z podbitymi i uciemiężonymi jest dostate­cznie obciążona. Naród rosyjski również na tej szali wegetuje. Siedzimy w jednej klatce. piątek, 13 marca Mimo monotonnej szarości i braku słońca, poprzez tę szarość i bezsłoneczność wciskać się jednak poczynają podmuchy wiosny. sobota, 14 marca Notatki do Miazgi. W jednym z brulionów, najstarszym, prawie w całości zapisanym, pod datą 12 stycznia 1963, więc w okresie, kiedy pisałem jeszcze w Oborach Idzie skacząc po górach, znajduję dość niejasny w tej chwili dla mnie tytuł: Delegacja służbowa. Lakoniczne zapiski poniżej: wesele w Jabłonnie, zgubienie delega­cji służbowej, wszystkie zjawy w noc w Jabłonnie pokazują się Iksowi, w bocznym saloniku przypadkowo w towarzystwie dygnitarzy. Nie umiem już w tej chwili zrekonstruować wydarzeń, które chcia­łem wówczas zgotować owemu Iksowi, gubiącemu delegację służbową i trafiającemu na jakieś przyjęcie weselne w Jabłonnie. Lecz na stronie sąsiedniej, pod datą 28 marca tego samego roku (również w Oborach) widzę notatkę: porzucenie pomysłu Delegacji służbowej na rzecz *Wesela* — 1) Zapowiedzi 2) Ślub cywilny 3) Ślub kościelny 4) Wesele w Jabłonnie. Wyraźnie cieplej, jak w zabawie: ciepło, ciepło… zimno, zimno… Ale tylko cieplej, bo dokładnie nie potrafię wszystkich szczegółów złożyć. Andrzej Wajda dopiero pod koniec roku 1963 wystawił w Krakowie Wesele (byłem na tym przedstawieniu ze Stefanami Otwinowskimi przed samym Sylwestrem), lecz możliwościami teatralnymi, a także i filmowymi Wesela interesował się o wiele wcześniej, rozmawialiśmy na ten temat w sta­romiejskiej kawiarni „Gwiazdeczka”, nie mógł to być jednak marzec, bo już było dostatecznie ciepło, żebyśmy mogli siedzieć na świeżym powietrzu, na dziedzińcu, pamiętam dobrze, że w trakcie jednej z rozmów właśnie na dziedzińcu „Gwiazdeczki”, powiedziałem Wajdzie, że po co zastawiać się nad ekranizacją Wesela, kiedy motyw wesela można umieścić we współczesności. Chyba dokładnie pamiętam, że w tym moim ówczesnym pomyśle Panną Młodą miała być dziewczyna z „Mazowsza”, a Panem Młodym — najpierw młody człowiek z rodziny arystokratycznej, później syn wysoko postawionego dygnitarza rządowego. Tytuł Miazga pojawia się po raz pierwszy przy dacie 28 sierpnia 1963, nie był jednak jedynym, ponieważ już później poja­wiają się inne tytuły, zaczerpnięte z ludowych porzekadeł: Gorzki pląs i Ta wierzba jest moja. Ostateczny powrót do Miazgi ozna­czony jest datą 30 listopada 1964, więc gdy po wyjątkowo intensyw­nej pracy w lipcu i w sierpniu roku poprzedniego miałem obraz po­wieści opracowany w ogólnym zarysie, a i większość postaci już z biografiami. Pierwotnie akcja miała się rozgrywać w sobotę 16 ma­ja 1964, skoro jednak niecierpliwy czas począł pomykać szybciej niż moja od początku oporna książka wśród różnych utrudnień i kło­potów — przeniosłem czas trwania akcji na sobotę 15 maja roku 1965. Jak się później okazało, nie było to ostatnie ściganie się z czasem. Niestety, nie potrafię już teraz odtworzyć pierwszych etapów Miazgi, jak powstawała, w jakim tempie i dokładnie kiedy. W moim posiadaniu jest tylko rękopis kontynuowany od schyłku ro­ku 1965, kiedy ostatecznie zniechęciłem się do pisania na oddziel­nych kartkach, przekładając nad ich zbyt obszerny format skromne i jakby intymniejsze stroniczki zwykłego brulionu. Wyjeżdżając z początkiem listopada 1966 do NRF i przewidując, że spędzę później kilka tygodni w Paryżu (te tygodnie przeciągnę­ły się do czterech miesięcy) — zabrałem ze sobą wszystkie materia­ły do Miazgi. Już pod koniec parotygodniowego pobytu w Niemczech Zachodnich, gdy w drodze z Kolonii do Monachium zatrzymaliśmy się na obiad w Stuttgarcie, wydarzyła się przygoda, oględnie mówiąc: nieprzyjemna. Podczas kiedy jedliśmy obiad w rozległej restaura­cji mieszczącej się na wysokim piętrze nowoczesnego gmachu, z na­szego auta zaparkowanego w pobliskim garażu podziemnym wykradzio­no część bagaży, m.in. moją maszynę do pisania oraz torbę, w któ­rej obok przyborów toaletowych i podręcznych drobiazgów znajdowa­ła się teczka z rękopisem i maszynopisem Miazgi. Mimo licznych anonsów w prasie i przez radio nigdy już tej teczki nie odzyska­łem. Pewnie skończyła swój żywot w jakimś śmietniku. Brulion z no­wym rękopisem oraz dwa bruliony z notatkami znajdowały się na szczęście w walizce w bagażniku. Lecz los w tej nieoczekiwanej przygodzie i tak wykazał dla mojej książki wiele życzliwości: gdy­bym przed kilkoma miesiącami przed tym, ulegając wreszcie namo­wom Stryjkowskiego, nie dał dla „Twórczości” kilkudziesięciu stro­nic maszynopisu — strata poniesiona w Stuttgarcie nie ograniczyła­by się do trzydziestu czy czterdziestu stronic, więc tych tylko, których nie było w maszynopisie złożonym bezpiecznie w „Twórczo­ści”. Byłaby to katastrofa całkowita. Nie potrafiłbym zagubionego tekstu zrekonstruować, a wątpię, czy starczyłoby mi sił i umiejęt­ności, aby jeszcze raz zaczynać wszystko od nowa. Ponieważ Maryli W., która w charakterze tłumaczki (ale jak nie­porównanie znakomitej!) towarzyszyła mi w podróży, również ukra­dziono torbę z podręcznymi rzeczami, pierwszy dzień w Monachium musieliśmy zacząć od najniezbędniejszych zakupów, byliśmy dosłow­nie bez niczego, bez szczotek do zębów, grzebieni, nocnych koszul, proszków nasennych. Maryla bez swoich kosmetyków, a ja bez maszy­nki do golenia. Nigdy jeszcze w ciągu równie krótkiego czasu nie zakupiłem tak wielu przedmiotów. Wracaliśmy do hotelu bardzo roz­bawieni, lecz i leciutko zażenowani, bo obładowani rozlicznymi pa­czkami wyglądaliśmy na typowych obywateli kraju socjalistycznego, łapczywie zaspokajających swoje tęsknoty za luksusem zachodnim. Jeszcze w czasie pobytu w Monachium dotarł do mnie październi­kowy numer „Twórczości” z fragmentami Miazgi. Oto kilka słów wyjaśnienia, którym poprzedziłem tekst: „Gdy przed wieloma miesiącami, jeszcze w połowie roku ubiegłego, zgłosiłem naczelnemu redaktorowi »Twórczości« chęć wydrukowania fragmentów powieści, nad którą pracowałem parę lat — nie przypusz­czałem, że z tej dobrowolnie podjętej obietnicy nie będę się mógł wywiązać, i to w sposób, oględnie się wyrażając, cokolwiek żenujący. Jeśli powiem, że autor książki bardzo zaawansowanej i rozbudo­wanej, z solidnym zapleczem materiałów i notatek, znalazł się w pe­wnym momencie w ślepym zaułku i przebywał w nim dość długo, aby zwątpić w podjętą pracę, a wybrnął z tej nieprzyjemnej sytuacji wówczas dopiero, gdy znalazł dla powieści nową zasadę kompozycyjną (w konsekwencji chyba i myślową również) — powiem, prawdopo­dobnie, akurat tyle, aby został wyjaśniony ów przykry fakt, iż za­powiedź Miazgi utrzymywała się na okładkach »Twórczości« przez kilkanaście miesięcy. Doprawdy, trudno mi nie wyrazić moim przyjacio­łom z »Twórczości« wyrazów podziwu i wdzięczności, iż w tej sytuacji, wywołującej sporo nie najprzyjemniejszych komentarzy, wykazali w stosunku do mnie i moich pisarskich kłopotów tyle wielkodusznej cierpliwości. Miazga składa się z trzech części: Przygotowanie, Prolog oraz Consumatum non est. Część I pisana jest w czasie przyszłym, przeważnie w trybie warunkowym, odwołuje się zatem do sytuacji o tyle ryzykownych, iż tylko prawdopodobnych, bowiem niesprawdzo­nych, niestety, w rzeczywistości, która w częściach następnych, przede wszystkim w III, ułoży się całkiem odmiennie od wszelkich zamierzeń i projektów. Krótko mówiąc: do ślubu Konrada Hellera z Moniką Panek nie dojdzie, przyjęcie weselne w Jabłonnie się nie odbędzie. Ten krótki komentarz wydaje się w tym wypadku szczególnie potrzebny, ponieważ sprezentowane fragmenty (z konieczności ograniczona ilość powieściowych wątków jest w nich ukazana) nie zapowiadają jeszcze owej cokolwiek niedorzecznej i zawstydzają­cej katastrofy. Myślę, że przyzwoiciej będzie, jeśli już teraz oszczędzę czytelnikom zbędnych złudzeń. Trudno, wesela nie będzie!”. Wieczorem z dużym zainteresowaniem lektura Wyznań uspra­wiedliwionego grzesznika Jamesa Hogga. Nie umiem ograniczyć pale­nia, choć kaszel dokucza mi coraz bardziej. O innej zmorze, o wie­le dotkliwszej, wolę nie myśleć, przynajmniej dzisiaj, teraz. Dziewiąta zaledwie dochodzi, a czuję się tak znużony i rozbity, jakbym cały dzień ciężko pracował fizycznie. Sołżenicyn podobno w jednej z ostatnich swoich wypowiedzi: „Przeczyśćcie swoje zegary, bo nawet nie wiecie, jak świt jest blisko”. niedziela, 15 marca Życiorysy, i to dość dokładne, niektórych postaci występujących w Miazdze, sięgają jeszcze końca lat 50., kiedy robiłem notat­ki do powieści, która miała być rodzajem biografii wybitnego i nie­dawno zmarłego pisarza, obecny Adam Nagórski występował wówczas ja­ko Adam Ossowski, lecz zarówno jego pochodzenie, jak powiązania rodzinne, młodzieńcza miłość do zmarłej młodo na gruźlicę Elżbiety Kubiak, również i ogólna charakterystyka poszczególnych jego dzieł (np. książka o śmierci Leonarda da Vinci) już w tamtych odległych latach były ustalone. Rodziny Wanertów i Heryngów mają żywot jesz­cze dłuższy, pochodzą z pierwszych lat po wojnie. Pamiętam dobrze, że pewnej nocy lipcowej w 1963, gdy miałem bardzo silną gorączkę, w ciągu kilku godzin niezwykłej jasności umysłu wszystkie te daw­niej wymyślone postacie poczęły mi się łączyć z nowo zarysowanymi, była to bardzo niezwykła noc, może tylko kilka razy w życiu danym mi było przeżyć podobnie gwałtowne rozbudzenie i sprawne działanie kreującej wyobraźni. poniedziałek, 16 marca Dokuczliwy kaszel, spowodowany podrażnieniem krtani (chyba nie tylko na skutek papierosów), budził mnie w nocy kilkakrotnie, a gdy nad ranem rozbolał mnie ząb, nadający się już tylko do wyr­wania, wstałem przed szóstą i po śniadaniu dokończyłem ostatnich kilkunastu stronic Wyznań usprawiedliwionego grzesznika, cał­kowicie podbity tym fascynująco groźnym i okrutnym arcydziełem. Cóż to za niezwykła książka! I jej autor: w młodości szkocki pas­terz, samouk, współczesny Byrona, Walter Scotta i Wodswortha, au­tor romantycznych wierszy wywodzących się z folkloru szkockiego, a również i wielu szmirowatych, podobno, powieści historycznych opartych na ludowych przekazach, przez przeszło sto lat zbywany w historiach literatury i biograficznych słownikach, jako kontynua­tor i naśladowca Roberta Burnsa, bez jednej wzmianki o Wyzna­niach usprawiedliwionego grzesznika. Według informacji Anny Trze­ciakowskiej, do której zadzwoniłem, żeby jej podziękować i za wy­bór tej zdumiewającej książki i za znakomity przekład, Wyznania usprawiedliwionego grzesznika uzyskały pewien rozgłos dopiero po II wojnie, gdy ukazały się w Anglii z przedmową André Gide'a. U nas przekład Hogga ukazał się pod koniec ubiegłego roku, bodaj w październiku, i jak dotąd, nikt w prasie literackiej nie zasygnalizował tego wydarzenia, a niesprzedanych egzemplarzy Wyz­nań pełno, jak mi mówiono, w księgarniach. wtorek, 17 marca Wczoraj cały dzień uporczywy i męczący kaszel, uniemożliwiają­cy pracę, a również i lekturę wymagającą skąpienia, sięgnąłem więc po Królewską Wysokość Tomasza Manna, książkę, którą zawsze odczytuję z łatwą satysfakcją, jakbym popijał młody i osobliwie rozkoszny (jedno z ulubionych określeń Manna) riesling. Nato­miast nasilający się niebezpiecznie ból zęba udało mi się samemu zlikwidować, przeczyszczając igłą odsłonięty kanalik. W kwadrans po tym zabiegu, dokonanym przy pomocy środków cokolwiek prymityw­nych, ból całkowicie przycichł, a niebawem i lekka opuchlizna dziąsła poczęła ustępować. Dokumentalna warstwa dzieła literackiego nie ma zazwyczaj wię­kszego wpływu na jego wartość i trwałość. Jeśli nie posiada cha­rakteru historycznego od początku, nabiera go szybko i jakkolwiek czytelnik obdarzony inteligentną wyobraźnią zawsze potrafi przys­woić sobie w sposób naturalny realia (a również i problemy) obce jego egzystencji osobistej — „bajkowy” w najlepszym wypadku cha­rakter owej obcości nigdy w dziele sztuki nie bywa na tyle atrakcyjny, by, poza zaciekawieniem, nawet bardzo żywym, mógł rozbu­dzić w czytelniku głębsze oraz trwalsze wzruszenia i refleksje. Może się natomiast zdarzyć, iż wspomniana warstwa dokumentarna (np. tragedii greckich, Don Kichota, szekspirowskich tragedii, czy Anny Kareniny) stałaby się w odczuciu odbiorcy prawie całkowi­cie martwa, gdyby piękno artyzmu oraz siła przeżyć ukazanych po­staci, wplątanych w konflikty również dalekie od naszych doświadczeń współczesnych, nie była tak pasjonująca, iż sfery same w so­bie obojętne odsłaniać poczynają wstrząsający obraz ludzkiej kondycji, zawsze — mimo ograniczeń historycznego kontekstu — odwo­łując się do naszych doświadczeń własnych, rozgrywanych w kontek­ście nawet skrajnie odmiennym. Nic, zdawałoby się, bardziej obcego dla czytelnika drugiej połowy XX stulecia od materii dokumentarnej Wyznań usprawie­dliwionego grzesznika. Wyłącznie w charakterze historycznego fe­nomenu możemy przyjmować surową, a przede wszystkim skrajnie pyszną i okrutną w swej fanatycznej bezwzględności koncepcję prezbiteriańskiej predestynacji, która w tajemniczej głębi jeszcze przed dziełem Stworzenia umieszcza nieodwołalne wyroki Stwórcy wyznaczające wszystkim ludziom z góry, na zawsze i bez względu na ich wolę oraz uczynki los potępienia lub zbawienia. A jednak niebywała artystyczna siła oraz psychologiczna wymowa, dzięki którym tak dramatycznie narasta i zagęszcza się ponura historia „wybrańca”, Roberta Colvana, sprawiają, że obca nam i niejako za­stygła materia purytanizmu poczyna się na naszych oczach oży­wiać i tak kształtować w trakcie lektury, a nade wszystko, gdy po przeczytaniu, pełni ciężkiego zamyślenia, książkę zamykamy, iż wymowa owej materii przekształca ją sama, odradza i zadziwia­jąco modeluje, odsłaniając te sfery fanatyzmu, nietolerancji, py­chy, nienawiści i pogardy, które pod różnymi maskami istnieją i działają hic et nunc. W jednej z teczek z materiałami do Miazgi znalazłem następu­jącą notatkę, spisaną przed kilkoma laty na marginesie lektury Kronik Stanisława Orzechowskiego: „W roku 1551 Katedralna Kapituła krakowska, wbrew zwyczajowi ostatnich dziesięcioleci, a nawiązując do obowiązującego w śre­dniowieczu prawa ścigania heretyków przez Kościół, wytoczyła pro­ces niejakiemu Konradowi Krupce-Przecławskiemu, szlachcicowi, który szlachectwo niedawno otrzymał był od Zygmunta Starego, oskarżając owego Krupkę o trwanie w błędach religijnych, co zresztą było prawdą, wieś oskarżonego Przecławice w ziemi proszowickiej była jednym z ośrodków polskiego protestantyzmu. Wokół tego niebywałego, jak na owe czasy, procesu, rozpętała się gwałtowna burza, i gdy wreszcie dzięki uporowi biskupa krakowskiego, Andrze­ja Zebrzydowskiego, zapadł wyrok skazujący Krupkę na wyłączenie ze społeczności chrześcijańskiej oraz infamię i utratę majątku, sprawa oparła się o króla, Zygmunta Augusta, a gdy ten pod wpły­wem stronnictwa szlacheckiego wykonanie wyroku wstrzymał, cała afera stanęła na sejmie w roku 1552. Na tym to sejmie hetman Jan Tarnowski, żarliwy katolik, potępił sądowe ingerencje kościelne i wymierzanie szlachcie kar przez sądy biskupie. Między hetmanem i biskupem Zebrzydowskim doszło w senacie do ostrej wymiany zdań. Stanisław Orzechowski w swych Kronikach dokładnie tę scenę opisał. W pewnym momencie Zebrzydowski zawołał: — Czemże więc, Tarnowski, w Polsce będę, jeśli około kacerstwa, biskupem będąc, zaradzać nie będę? Woźnym li, czy biskupem? Na to odpowiedział Tarnowski: — Przyzwoiciej by zapewne było, Jędrzeju Zebrzydowski, tobie w Polsce być woźnym niż mnie niewolnikiem”. W związku z tą notatką: pani P., z pierwszego małżeństwa pani H., przed wieloma laty sekretarka Stanisława Mikołajczyka, podów­czas premiera emigracyjnego Rządu w Londynie, opowiadała mi w swoim czasie, że gdy w październiku roku 1944 toczyły się na Krem­lu rozmowy pomiędzy przedstawicielami Rządu Londyńskiego i Komite­tu Lubelskiego, Stalin, zapytany przez biorącego udział w pertrak­tacjach Churchilla, czy zamierza narzucić Polsce ustrój komunis­tyczny, kategorycznie zaprzeczył, a po chwili dodał: „Komunizm Polsce akurat pasuje, jak krowie siodło” (idiot jej kak karowie siedło). Relacja pani P. wydaje się wiarygodna. Zresztą niedawno pot­wierdził mi ją Iks, który jest dość dobrze zorientowany w polity­cznych kulisach; Iks, stary przedwojenny komunista, zanim w Polsce Ludowej robił karierę, a potem anty-karierę, przebywał był przed wojną w Związku Radzieckim i osiem lat przesiedział w jed­nym z najcięższych łagrów syberyjskich. Pomijając w sformułowaniu Stalina ironiczny akcent w stosunku do Polski, jest ono pod jednym względem niezwykle charakterystyczne: Stalin, co mu się zresztą często przytrafiało, w jednym lapidarnym zdaniu powiedział prawdę i skłamał. Stalin miał rację mówiąc, że ukształtowany przez niego model komunizmu Polakom nie odpowiada. To prawda. Ten rosyjski model był i jest sprzeczny z najlepszymi tradycjami Polaków. Stalin po­gardzał zapewne tymi tradycjami, lecz je rozumiał. Natomiast wiel­komocarstwowe interesy rosyjskiego imperium wymagały, aby jego wpływy przesunęły się jak najdalej na Zachód i w osiągniętych gra­nicach poczęły się utrwalać i umacniać. W warunkach politycznych, jakie się wytworzyły w Europie po II wojnie brutalny proces poli­tycznej rusyfikacji zwasalizowanych narodów (wśród nich również, a nawet przede wszystkim polskiego) musiał nastąpić nieuchronnie. Wydaje mi się, że ludzi, którzy z mandatu rosyjskiego objęli Polsce władzę w 1945, nie można osądzać z perspektywy roku 1970. Myślę, że w przeważającej większości (i mimo braku kwalifikacji) byli to ludzie uczciwi, rzetelnie przejęci dobrem Polski, skoro jednak sfera polityki wymaga m.in. umiejętności trafnego przewi­dywania, stwierdzić by należało, że nie co innego, jak komunis­tyczna ideowość uniemożliwiała tym ludziom podjęcie trzeźwej oce­ny politycznej. Nie przewidywali przede wszystkim, jak mogę są­dzić z wielu dawniej przeprowadzanych rozmów, że zarówno w Polsce, jak i w innych krajach tzw. demokracji ludowych, będzie się musiał powtórzyć stalinowski model. Nie przewidywali roku 1948, rozumu­jąc — zdawałoby się poprawnie z punktu widzenia marksizmu — że w nowym układzie historycznym będzie można uniknąć bezwzględnego działania mechanizmów, związanych z układem historycznym minionym. Istotnie, obóz socjalistyczny po II wojnie światowej reprezentował pod każdym względem układ odmienny od sytuacji Związku Radzieckie­go w dwudziestoleciu międzywojennym. Lecz jądro rzeczy było to samo. Tego wszakże ponurego i groźnego jądra ludzie, kierujący ówcześnie Polską, przyjąć do wiadomości nie mogli, byłoby to bo­wiem równoznaczne ze zdradą podwójną: obiektywną i subiektywną. Cóż zresztą mówić o tamtych latach odległych? Jeszcze dzisiaj, gdy tyle tabu zostało obnażonych i tak wiele najlepszych wiar sta­rtych na miazgę, jeszcze dzisiaj i jakże wielu ludzi oczadzająca magia Rosji poraża ślepotą, deformując ich mózgi w sposób bez­względny i często nieodwracalny. Wieczorem Dickensa Nasz wspólny przyjaciel. środa, 18 marca Z Naszego wspólnego przyjaciela: — Czyż moje opierzenie wygląda aż tak nieszczególnie? — zapytał Eugeniusz spokojnie, podchodząc do lustra. — Rzeczywiście, *jest* trochę nie tego… Ale pomyśl tylko: czy to noc dla pió­ropuszy? piątek, 20 marca Wedle ludowego przysłowia ryba psuje się od głowy. Mimo akcesoriów, towarzyszących kultom jednostek, proces odczłowieczenia dwudziestowiecznych totalizmów też się koncentruje u samej góry. Trudny wybór, lecz gdybym wybierać musiał — wolałbym Kserksesa i Kaligulę od Hitlera i Stalina. Nieograniczony despotyzm pierw­szych wsparty był władzą sakralną, dyktatura drugich — ideologią. Z dwojga złego wolę sakralność od totalnej ideologii. Wiele ele­mentów złożyło się na ubóstwienie jednostki, lecz wśród tych zło­żonych przyczyn można również dostrzec pierwiastki ludzkiej tęs­knoty i dumy, podobne egzystencjalnie rygorom, które skłoniły Prometeusza do uczłowieczenia się. Maksym Gorki łudził się w od­niesieniu do swoich czasów, wołając, że „człowiek, to rzecz dum­na”. Myślę, że pod koniec życia zrozumiał tę szlachetną pomyłkę. Przywódcy nowoczesnych totalizmów pozbawieni są sakralności, tego kreującego niegdyś elementu ludzkiego. Swoją zmitologizowaną nad­rzędność zawdzięczają ideologii, ściślej: antyludzkim elementom ideologii. Siedem grzechów głównych totalizmu: nietolerancja, ła­manie ludzkich praw, egoizm, pycha, zaborczość, kłamstwo, cynizm. Wbrew swoim transparentom totalizm brutalnie człowieka poniża, a gdy czyni z niego zdobywcę — czyni go również gwałcicielem i zbrodniarzem. Głęboka niewiara w człowieka spoczywa u podłoża tzw. kultu jednostki. Na marginesie książki publicysty zachodnioniemieckiego Joachi­ma Festa Oblicze Trzeciej Rzeszy. Terror jest jedną ze szczególnie drastycznych sprzeczności totalizmu. Najsprawniej działa totalizm przy pomocy terroru. Terror paraliżuje społeczeństwo. Równa ludzi w dół, paraliżuje bowiem wszystkich (choć na inną modłę), zarówno katów, jak ofiary, poten­cjalnie każdy obywatel w reżimie totalnym może się stać ofiarą lub oprawcą, nieraz jeden krok wystarcza, aby znaleźć się wśród oprawców, a żaden oprawca nie może być pewien, iż nie zostanie pew­nej nocy rozbudzony w charakterze ofiary. Lecz terror nie może działać ad infinitum. Miecz, który ścina, wyszczerbia się i tępie­je. W pewnym momencie przychodzi katastrofa od zewnątrz lub pod naciskiem okoliczności wewnętrznych terror musi zelżeć i przeksz­tałcić się w ucisk. Lecz z chwilą, gdy groza terroru przestaje społeczeństwo paraliżować, gdy rozluźnia się sztuczne napięcie, a rzeczywistość w porównaniu z poprzednią staje się mdła, nijaka i rozrzedzona — ludzie, wyzwoleni od strachu, wyprostowują się i choć płytko oddychają, ich oprzytomniałe oczy jaśniej poczynają dostrzegać zwyrodniałą konstrukcję ustroju oraz jego potężne wią­zania przeżarte rozkładem. Wtedy zaczyna się początek nieuniknio­nego końca, choć błędem byłoby przypuszczać w podobnej sytuacji, iż koniec musi nastąpić w najbliższej przyszłości. Nie musi. Proces obumierania może być długi. Lecz u niewiadomego kresu agonii zawsze stoi i czeka śmierć. sobota, 21 marca Kalendarzowa wiosna i rano, po kilku dniach szarej, bezsłonecznej odwilży, jeszcze raz w tym roku zimowy krajobraz, drobny, spokojnie padający śnieg, drzewa gęsto oszronione. Nie piszę, aby życie uporządkować i gładko wyjaśnić, przeciwnie! Piszę, żeby życie skomplikować i pokazać je trudniejszym i cięższym aniżeli się to wielu ludziom wydaje. Tylko trudny świat zmusza do oporu. Lecz cokolwiek złego mówię o istocie zwanej człowiekiem lub w jakiekolwiek ciemne obszary pogrążam ludzką dolę, a losom na tej ziemi odejmuję kuszące wartości, sam sens istnienia podda­jąc nieraz w wątpliwość — fakt, iż zadaję sobie trud, aby podobne myśli utrwalić, dowodzi, iż wbrew temu, co o życiu mniemam, jestem po jego stronie, ponieważ wolność wyboru, bez której nie istnieje inspiracja twórcza i w ogóle twórczość, więc wolność wyboru, owa trudna i szczodra niepodległość duchowa jednostki, w samej swojej esencji wyraża akceptację życia. Jałowa, lecz lepka nuda kłamstw, fałszerstw i przemilczeń, które dzień po dniu, z natrętnym uporem leją się ze wszystkich środ­ków masowego przekazu. Przed wieloma laty mówił mi ktoś, nie pamię­tam już kto, iż obóz koncentracyjny, więzienie oraz szpital zrozu­mieć mogą tylko ci, którzy w nich przebywali. Prawdopodobnie tak, a mówię: prawdopodobnie, ponieważ moje doświadczenia osobiste w tej mierze są żadne, nigdy nie byłem ani w obozie, ani w więzieniu, nigdy też nie przebywałem w szpitalu z powodu ciężkiej, unieruchomiającej choroby. Domyślam się jednak, iż mój współrozmówca chciał zaakcentować przede wszystkim *zamknięty* charakter rze­czywistości obozowej, więziennej i szpitalnej oraz szczególne reguły, które tymi sferami rządzą. Niewola również należy do rzeczy­wistości zamkniętych i nikt, kto jej osobiście nie zaznał, nie jest w stanie pojąć mechanizmu zakazów i ograniczeń oraz rozlicznych deformacji, którym ludzie żyjący w niewoli nieuchronnie podlegają. Wprawdzie charakter tych skrzywień i zniekształceń w różny sposób się manifestuje, zależnie od osobowości jednostki, przecież żałosnej degradacji uniknąć nie może nikt. W warunkach niewoli nawet najlepsi coś tracą, nie mogąc siebie realizować wszechstronnie i na miarę swoich możliwości. I myślę, że właśnie ci najlepsi po­winni nie zatracać świadomości tego stanu rzeczy. poniedziałek, 23 marca Pierwszy naprawdę przedwiosenny dzień, sporo słońca, lecz podmuchy wiatru wciąż jeszcze chłodne. Andrzej M., z którym wi­działem się po południu, opowiedział mi historyjkę wymyśloną po­dobno przed trzema laty przez Leszka Kołakowskiego. Wiele zaba­wek dziecięcych, składających się z drewnianych lub metalowych elementów konstrukcji, posiada na pudełku napis: „Zrób to sam”. Otóż w takim właśnie pudełku „Zrób to sam” — opowiadał Kołakows­ki — znajdowały się: dwie deseczki, młotek, gwoździe oraz 33-letni Żyd. poniedziałek, 23 marca Wieczorem w radio pierwsze wykonanie III Symfonii Zygmunta Mycielskiego. Słuchaliśmy razem z Marysią, przejęci i wzruszeni pięknem tej muzyki. Żałowaliśmy, że Zygmunt nie ma u siebie w do­mu telefonu, abyśmy mogli natychmiast przekazać mu nasze wrażenia. Musieliśmy poprzestać na kilku słowach, które wyślemy jutro. wtorek, 24 marca Ostatni rozdział monografii Askenazego o Walerianie Łukasiń­skim z dokładnym opisem 46 lat spędzonych przez niego w najcięż­szych więzieniach. Ten major 4 pułku piechoty liniowej Księstwa Warszawskiego od roku 1811, gdy miał lat zaledwie dwadzieścia pięć, należał do masonerii, w roku 1819 był współzałożycielem Wolnomu­larstwa Narodowego, a po rozwiązaniu tej organizacji stał się w ro­ku 1821 współorganizatorem Narodowego Towarzystwa Patriotycznego, którego celem miało być przyłączenie do Królestwa Polskiego dawnych wschodnich ziem Rzeczypospolitej oraz obrona nadanej w 1815 roku przez Aleksandra I konstytucji. Aresztowany w 1822 skazany został przez sąd wojenny na 9 lat ciężkiego więzienia w Zamościu. Po zorganizowaniu buntu w więzieniu zamojskim podwojono Łukasińs­kiemu karę, a po wybuchu powstania listopadowego został wywiezio­ny do twierdzy Szlisselburskiej, gdzie w nieprawdopodobnie cięż­kich warunkach, w całkowitym odosobnieniu pozostał do końca życia w roku 1868. Dwa fragmenty z Askenazego: „Nadeszła noc 29 listopada 1830 roku, wybuchła rewolucja w Warszawie. Zbudzić musiały Łukasińskiego płynące z miasta coraz bliżej, coraz potężniej, huki, strzały, dzwony na trwogę; zerwać się on musiał w ciemności i uciszając brzęk kajdan i bicie własne­go serca, z zapartym oddechem chwytać te głuche odgłosy rozpętanej dokoła burzy; a jakież tej długiej nocy miotać się musiały uczu­cia, strach narodowej klęski, nadzieja zwycięstwa, przedsmak swo­body, rozpacz bezsilności. Rozpacz tępa, śmiertelna, dopieroż przytłoczyć go musiała, kiedy nazajutrz 30 listopada Wołyńscy w szyku bojowym, w widocznym już odwrocie przed rewolucją, wystąpi­li z koszar, i wziąwszy go przemocą w środek szeregów, uprowadzi­li z sobą za miasto. Stąd, przy wyjściu wojsk rosyjskich z W. Księ­ciem Konstantym z Królestwa, zabrano go, cofając się drogą okólną na Puławy i Włodawę. Po raz ostatni widziano Łukasińskiego we Włodawie, w nędznej siermiędze, z brodą po pas, ciągnionego pie­szo na postronku, pod strażą konną z dobytymi pałaszami, jak go prowadzono precz z kraju, za Bug”. I potem: „Twierdza Szlisselburg, wznosząca masywne swe baszty tuż opodal rwistej Newy na nieprzystępnej skalistej wyspie burzli­wej Ładogi, miała już wtedy sławę ponurą jako historyczne miej­sce niewoli. Tutaj więzioną była pierwsza małżonka Piotra Wiel­kiego, carowa Eudoksja Fiodorowna, tutaj jego siostra, carewna Maria Aleksiejowna w mękach zakończyła życie, tutaj car Iwan Antonowicz zgładzony został. Tutaj inne jeszcze głośne w dzie­jach rosyjskich XVIII wieku przesunęły się postacie, Golicyn za Anny Iwanówny, Biron za Elżbiety Piotrowny, a obok nich mnogość niezliczona ofiar pośledniejszych szlacheckiego, mieszczańskie­go, chłopskiego stanu, zawsze jednak w uznawanych za doniosłe, niebezpieczne i tajne w materiach czysto politycznych. To było schowane cmentarzysko polityczne par excellence, gdzie grzeba­no winowajców o winy stanu w najobszerniejszym znaczeniu słowa, i takim pozostało aż do końca, do swego zwinięcia w czasach naj­nowszych. Podówczas, za Mikołaja I, przed paru dopiero laty, przeszło tędy wielu najwybitniejszych dekabrystów, bracia Bestu­żewowie, Pogodin, Juszniewski i inni. Nierównie jednak cięższy los od nich wszystkich czekał tutaj Łukasińskiego. Na tydzień jeszcze przed dostawieniem Łukasińskiego do Szlisselburga, komendant tej twierdzy, generał-major Kołotyński, ode­brał rozkaz sekretny naczelnika Sztabu Głównego J.C.M., hr. Czernyszewa, o tym najpierwszym, tak niezwykłym jeńcu polskim. Komunikował tu Czernyszew do ścisłego wykonania następującą wo­lę Najwyższą: mającego nadejść z Bobrujska »przestępcę z Króle­stwa Polskiego, Łukasińskiego, przyjąć i trzymać w twierdzy szlisselburskiej jako przestępcę stanu, jak najtajniejszym sposobem i tak, iżby oprócz komendanta twierdzy nikt nie wiedział nawet o jego nazwisku ani też skąd do więzienia przysłany został«. Skut­kiem tego, po przybyciu Łukasińskiego do Szlisselburga w stycz­niu 1831 roku, przedsięwzięto nadzwyczajne środki ostrożności i zastosowano do niego najsurowszą, nawet tutaj względem nikogo niepraktykowaną już wtedy formułę zamknięcia. Umieszczono go mia­nowicie w podziemiu tzw. »Sekretarza Zamku«. Tak nazywała się starożytna masywna wieża, datująca się jeszcze z czasów szwedz­kich, położona w pośrodku twierdzy szlisselburskiej, dziś zwana basztą Świetliczną i po części zamurowana, a już podówczas nigdy prawie nieużywana, opustoszała zwykle i szczelnie zamknięta. »Sekretny Zamek«, otwierany niechętnie, gdyż zbyt ponuro po nim tułały się widma, obejmował trzy kondygnacje kazamatowe. W kamie­nnej kazamacie górnej trzymana była ongi carowa Eudoksja, w dol­nej męczył się i zginął car Iwan, a jeszcze niżej mieściła się kazamata podziemna, dość obszerna, a bardzo niska, przytłoczona granitowym sklepieniem, na ubitej gołej ziemi, chłodna, cmentar­nie zaciszna: tutaj zamknięty, pogrzebany został Łukasiński. Trzymając się najściślej carskiego nakazu odcięto go zupełnie od świata i ludzi. Pilnującym go żołnierzom wzbroniono najsurowiej wszelkiej z nim rozmowy, w milczeniu podawano mu strawę, a w wy­padkach koniecznej potrzeby wejścia do jego lochu nie inaczej jak w kilku razem wpuszczano tam strażników”. Czternastoletni wyrok, jaki ciążył na Łukasińskim kończył się w październiku 1838 roku. Żadna jednak zmiana w jego losie nie nastąpiła. Pod koniec lat pięćdziesiątych rozpatrywano możli­wość zesłania wieloletniego aresztanta na Syberię, wkrótce jednak ten projekt został zaniechany. Stan, w jakim znajdował się ten straszliwie wynędzniały i zgrzybiały starzec nie nadawał się nawet na zesłanie. Dopiero w ostatnich latach życia nastąpiła w losie Łuka­sińskiego pewna poprawa. Przeniesiono go do jednej z izb dolnej kazamaty, otrzymał stół, przybory piśmienne, książki, czasem ga­zety, dowiadywał się powoli, co się stało na świecie i w Polsce w ciągu długiego czterdziestolecia, kiedy nie należał do żywych. Z trudem wysławiając się po polsku, już prawie półobłąkany, lecz z przebłyskami olśniewającej jasności, wciąż przepełniony żarli­wym patriotyzmem przystąpił Łukasiński we wrześniu 1863 roku do spisywania rodzaju pamiętnika, będącego po części zbiorem luźnych wspomnień, po części wywodem rozmyślań politycznych, po części tes­tamentem”. „27 lutego 1867 roku — pisze Szymon Askenazy — nowy komendant twierdzy szlisselburskiej, generał-major von Grunbladt, złożył Aleksandrowi II raport następujący: „W.C.M. najpoddaniej donoszę, iż trzymany w powierzonej mi twierdzy sekretny aresztant Łukasiń­ski dnia dzisiejszego z woli Bożej pomarł”. Bliskość Świąt wydaje się wobec samego siebie dość wiarygod­nym pretekstem, aby jeszcze trochę odłożyć rewizję tekstu Miazgi. Rewizję? Coś w tym rodzaju. Przede wszystkim sprawdzić posiadany maszynopis i na podstawie notatek ustalić porządek oraz ogólny za­rys scen brakujących lub niedokończonych. Na kolacji (doskonała zapiekanka z surowych kartofli i tarte­go sera, mocno przesycona czosnkiem, do tego bułgarskie czerwone wino) Markowie, Andrzej M. i Antek L. Uwzględniając, że my oboje z Marysią przekroczyliśmy sześćdziesiątkę, a Janusz (już oficjal­nie od paru tygodni usynowiony) dopiero za pół roku kończy lat piętnaście, natomiast Markowie i M. coraz odleglej mają poza sobą trzydziestkę, Agnieszka i Andrzej znajdują się z różnych stron po­łowy lat dwudziestych, a Antek w przyszłym miesiącu skończy dwa­dzieścia jeden — stół, przy którym siedzieliśmy, miał charakter nieomal patriarchalny. Trochę Marysi i moich dawnych wspomnień, więc o zmarłych i jeszcze żywych (sporo o Leopoldzie Staffie), zaw­sze znakomite i równie znakomicie opowiadane historyjki Marka, An­drzej, którego nie tylko bardzo osobiście lubię, lecz i wysoko, dla jego niepokojów, ambicji, wiedzy i pokręconej po polsku inteligen­cji, cenię, w dobrej chyba formie, wewnętrznie rozluźniony i otwarty, w ciągu kilku godzin ożywiona, choć naturalnie chaoty­czna rozmowa, ani razu nie zeszła na manowce polityczne. Na osta­tek puściliśmy przedostatni long-play Beatlesów The Abbey Road i Antek, który potem wziął ze sobą tę płytę, żeby ją w domu prze­grać na magnetofon, tak się rozochocił, iż przez całą prawie godzi­nę zabawiał nas, przegrywając na fortepianie i śpiewając stare pio­senki z lat pięćdziesiątych. Miły Boże, jak bardzo ten niezwykły chłopiec przypomina mi Krzysztofa Baczyńskiego! To samo połącze­nie spontanicznego dziecięctwa z przedwczesną dojrzałością, ta sa­ma skłonność do radosnej groteski, łudząco zbliżona nawet w przesadnych i nieskoordynowanych ruchach drobnej postaci, te same mo­menty nagłego zamyślenia i wejścia w siebie, chęć podobania się, szukanie towarzystwa starszych, obaj ukochani jedynacy, w pełni świadomi, że wysoko ponad miarę zwykłości różnią się od swoich ró­wieśników, Krzysztof miał olśniewający talent, Antek — szokującą w jego wieku wiedzę, ostrą i czujną inteligencję, lecz również niepokojącą potrzebę kształtowania siebie wedle wzorów swoich ado­racji. Powiedział mi przed paroma dniami, że przed rokiem, gdyś­my się spotkali po raz pierwszy, napisał kilkadziesiąt stron *mojego* dziennika osobistego. Tak chciałbym go utrwalić w Miazdze jako młodziutkiego Antka Raszewskiego, boję się jednak, że mi się to nie uda, ponieważ pod każdym względem przeznaczo­ny, aby stać się ośrodkiem zainteresowania — spełnić ma w Mia­zdze tylko rolę epizodu. Domaga się rozbudowania, lecz ze wz­ględu na całość nie mam prawa tego uczynić. Chyba musi w tym tekście pozostać ograniczony i niespełniony. Więc w rezultacie nijaki? Wolę odpowiedź odłożyć na potem. czwartek, 26 marca Do wczesnego popołudnia, przy ostrym wietrze, częste nawroty śniegu i deszczu ze śniegiem. Potem prawie pogodnie. Na umówione przed paroma dniami spotkanie Irenka Sz. (bardzo dawno niewidziana) przyniosła egzemplarz Przygód człowieka myślącego. Ta ostatnia powieść Marii Dąbrowskiej, ukazująca się w pięć lat po jej śmierci, pisana przez wiele lat i ostatecznie nieskończona (ponad 800 stronic dużego formatu), rozeszła się w kilka dni. Ma razie odkładam lekturę na potem, ale wieczorem przeglądałem przypisy wydawcy, Ewy Korzeniewskiej, szczególnie z dużym zainteresowaniem i wzruszeniem fragmenty z Dziennika Dąbrowskiej, związane z powolnym, a także i mozolnym powstawa­niem powieści. Dobra odtrutka po uprzedniej lekturze propagando­wej broszury Witolda Fillera o naszej literaturze emigracyjnej. Ten małoduszny paszkwil, zatytułowany Literatura Małej Emigra­cji pomijając wiele błędów rzeczonych, nieświadomych lub tenden­cyjnych, skrojony jest dokładnie według modelu, obowiązującego w krajach bloku rosyjskiego, gdy na użytek propagandy wewnętrznej podejmuje się tzw. polemikę ideologiczną. Polemikę? To chy­ba zbyt wiele powiedziane, słowo (choć pochodzi od greckiego: polemikos — wojowniczy) nie wydaje się użyte właściwie. Jakże o polemice mówić, gdy wszelkie fakty niewygodne ocenia się jako kłamliwe i oszczercze, krytykę reżimu komunistycznego oraz ludzi reżim ten reprezentujących uznaje się za jednoznaczną z postawą antypatriotyczną i za zdradę narodową, a intencje ludzi, którzy nie chcą się pogodzić ze zwyrodnieniami systemu, sprowadza się do karierowiczostwa lub do wysługiwania się za pieniądze obcym, imperialistycznym agenturom? Broszurę Fillera można opatrzyć wie­loma przymiotnikami, świadomie przecież określiłem ją jako mało­duszną, ponieważ mimo krzykliwej napastliwości, tak charakterys­tycznej dla komunistycznej walki ideologicznej, właśnie tchórzli­wa małoduszność rodzi owo żenujące słowolejstwo, kształtujące formułki, które automatycznie, jak przy odruchach warunkowych wy­latują spod piór lub z maszyn do pisania. Małoduszność, ta mie­szanina bojaźliwości, lizusostwa i nienawiści, wprawia w ruch mechanizm kłamstwa, fałszów, przemilczeń, a przede wszystkim, żelazną regułę rosyjskiego imperializmu, iż wróg nigdy nie ma racji i przeciwnik musi być przewrotnym nikczemnikiem, w najlep­szym razie powolną kukłą. Nie miałbym żadnych trudności, aby uru­chomić w sobie ożywione działanie owego nieskomplikowanego mecha­nizmu, łatwym piórem mógłbym nieomal na poczekaniu sporządzić „demaskującą” i „druzgoczącą” krytykę moich własnych wypowiedzi. Być może ludzie pokroju Fillera (a jest takich aż nazbyt wielu) przeżywają w związku ze swoją publiczną działalnością wie­le trudnych i ciężkich konfliktów. Być może. Jeśli ich jednak gnę­bią takie czy inne zmory i nie zawsze im bywa słodko i łatwo — prace, które wykonują, nie wymagają od nich większego wysiłku umysłowego. Tania cena, jaką posiada w totalizmie wiele ludzkich wartości, stanowi — być może — dla wielu jednostek siłę szczegól­nie atrakcyjną, choć do charakteru tej atrakcyjności nawet przed samymi sobą nie śmieliby się przyznać. Soldy handlowe odbywają się na świecie, jak wiadomo, dwa razy do roku. Wyprzedaż wartoś­ci humanistycznych po zniżonych cenach trwa w totalizmie okrągły rok. piątek, 27 marca Mimo zaostrzającego się od paru dni podrażnienia nerwu kulszowego i związanych z tym kłopotów z poruszaniem się, musiałem wyjść rano z domu, żeby zobaczyć się z panią G. Bardzo piękna po­goda, słońce, ciepło, a pod staromiejskimi murami, gdy szedłem na rynek Starego Miasta, prawie gorąco. Okazało się, czego się zresztą domyślałem, iż pani G. chodzi o pewne, tutaj wynikłe kom­plikacje w związku z jej prawami autorskimi po Marku H. Doradzi­łem, jak potrafiłem, nie przeceniając zresztą wagi owych komplika­cji, łatwych, jak mi się wydaje, do załatwienia. Oczywiście, za­równo całej osobowości Marka, jak i jego książkom, wydanym poza krajem, daleko jeszcze do ułaskawienia, którego rozliczne oznaki mnożą się u nas ostatnio w prasie w stosunku do twórczości Gom­browicza, coraz częściej określanego jawnie jako wielki pisarz. Jeśli jednak surowa ocena Marka nadal publicznie obowiązuje, przy­bierając niekiedy formy drastycznie brutalne i kłamliwe (Filler w swojej broszurze pisze o nim na s. 32: „zbiegły w roku 1958 z kraju”, podczas gdy wiadomo dobrze, że Marek wyjechał z Po­lski legalnie, otrzymawszy stypendium zagraniczne), nie wydaje mi się, aby mogło to mieć wpływ negatywny na realizowanie w kra­ju praw spadkowych jego matki. Zawsze, gdy widywałem panią G., uderzało mnie fizyczne po­dobieństwo Marka do niej. Dzisiaj tak samo, choć to podobieństwo nie budzi we mnie różnych, dość sprzecznych uczuć, jak niegdyś, przed wieloma laty, gdy Marek miał dwadzieścia lat i jeszcze nie był sławny, był na razie mało komu znanym autorem paru opowiadań, porywająco utalentowanym i mimo wszystkich swoich okropnych wad urzekającym urodą, sposobem bycia, fantazją, nadmiarem oszałamia­jącej w zetknięciu osobistym bujności. Nigdy w życiu nie spotka­łem człowieka równie jak on w swojej młodości fascynującego (a tylko bardzo młodym go znałem), chociaż, zapewne dzięki tym swoim zadziwiającym czarom i kuglarstwom potrafił ludzi sobie bliskich przyprawiać o najczarniejszą rozpacz. Nawet bez chłodnego zdziwienia obserwowałem samego siebie w czasie dość długiej rozmowy z panią G. Nic z dawnych uniesień, niepokojów i udręk, choć wtedy, dawno, prawie całkowicie wypełni­ły mi trzy lata życia, wszystko się gdzieś zapadło, rozsypało i obumarło, czasem tylko wspomnienia, lecz jeśli wspomnienia, to ścięte wrażeniem, że ja wspominający nic prawie nie mam wspólnego z tamtym wspominanym. Miłość, miłosna choroba bywa zazwyczaj na­miętnym miotaniem się pomiędzy przeciwnościami szczęścia i klęsk, lecz ze wszystkich klęsk miłosnych klęską najdotkliwszą jest ta, którą przynosi zagłada miłości. Tylko ta klęska ostateczna już nie rani. Wracając do domu wstąpiłem do księgarni i kupiłem kilka wy­danych ostatnio książek; Margarete Riemschneider Od Olimpii do Niniwy w epoce Homera, dwa tomy szkiców Konstantego Grzybows­kiego, Mariana Serejskiego Europa a rozbiory Polski oraz nowe powieści Romana Bratnego i młodego Piotra Wojciechowskiego, które­go wydane przed paroma laty Kamienne pszczoły zrobiły na mnie do­bre wrażenie. sobota, 28 marca Wczoraj, po całym pięknym dniu, wieczorem zaczął padać deszcz, a wkrótce, gdy temperatura z 10°C spadła nagle aż do 0°C — zaczę­ła się zawieja i dzisiaj rano znów krajobraz zimowy. Krzyżowa „rwa” czyni mnie cokolwiek zniedołężniałym przy poruszaniu się, a siedzenie też po pewnym czasie staje się niewygodne i męczące. Lektura książki Margarete Riemschneider Od Olimpii do Niniwy w epoce Homera ukazującej w sposób bardzo interesujący i inteligentny, jak różnorakie elementy kultury hetyckiej prze­nikały z Azji Mniejszej do Grecji, znajdując odbicie w wielu rea­liach Iliady i Odysei, chociaż bowiem akcja obu poematów rozgrywa się gdzieś w głębokościach XII wieku p.n.e., w istocie odzwiercie­dlają one, właśnie w rozlicznych realiach, świat drugiej połowy VIII wieku, współczesny Homerowi. Naturalną cechą ludzkiej działalności jest dążność, aby przy minimum wysiłku osiągnąć maksimum korzyści. Jedynie działalność twórczą, zarówno naukową jak artystyczną, ożywia i kształtuje ins­piracja odmienna. Twórca, zdążając do celu nie zawsze jasnego, nie tylko siebie nie oszczędza, lecz przeciwnie: dobrowolnie stwarza swoim poszukiwaniom trudności, w przekonaniu, iż oddalając osią­gnięcie efektu końcowego oraz wikłając drogi dojścia i mnożąc przeszkody — uzyska ostatecznie więcej, aniżeli mógłby to dać wy­nik zdobyty w oszczędnie wykalkulowanym pośpiechu. Bez względu na odmienność ludzkich zatrudnień, wszystkie je charakteryzuje inte­resowność, jedynie interesowność twórcza nie liczy się z kosztami, znajdując niekiedy zadośćuczynienie wówczas nawet, gdy w wyniku maksymalnych wysiłków osiągnięte zostaje minimum korzyści. niedziela, 29 (Wiel­kanoc) Przy wczesnym śniadaniu (zawieja, a śniegu napadało więcej aniżeli nocy wczorajszej), nie umiem już powiedzieć: drogą ja­kich skojarzeń zacząłem myśleć o Joasi O. i w związku z tym przy­szedł mi do głowy pomysł opowiadania o dziewczynie (później już dojrzałej kobiecie), której całą młodość kształtował nieustanny bunt przeciw opiekuńczemu despotyzmowi dwóch bardzo silnych osobowości: babki i matki. Pamiętam jeszcze sprzed wojny jedną z glinianych rzeźb słynnego w tamtych latach świątkarza w Iłży: przedstawiała ona Trójcę Świętą i zapewne echo dawnych wyobrażeń ariańskich sprawiało, iż postacie Trójcy Świętej zostały skompo­nowane hieratycznie, na samym dole Chrystus, nad nim przygniata­jący go Bóg Ojciec, i na szczycie tej piramidy Duch Święty. W podobnym układzie: córka, matka, babka wyobrażam sobie te trzy kobiety. Bezustannie zagrożona w swoim „ja”, lecz równocześnie kształtująca się w tych codziennych zmaganiach — młoda dziewczyna całkowicie się odpręża, gdy, wyszedłszy za mąż, w nowym swoim do­mu, przede wszystkim dzięki łagodnemu charakterowi zakochanego w niej męża znajduje zupełnie nową atmosferę. Wkrótce jednak po­czyna sobie uświadamiać, że w tym bezkonfliktowym klimacie bez zgrzytów, spięć, a więc również i bez potrzeby zachowywania czuj­ności — natura jej stopniowo przygasa i wysycha. Wreszcie Iks opu­szcza męża, którego na swój sposób kocha, lecz który nie daje jej okazji do buntu. A może jeszcze później owa Iks spotka mężczyznę, który we wszystkim narzuci jej swoją wolę? I ona, niegdyś istnie­jąca tylko przez bunt, w uległości odnajdzie zaspokojenie? Przeciętność i nijakość, które właśnie poddania się potrzebują? Przeglądając wczorajszą notatkę o działalności twórczej, wyróżniającej ją spośród innych sfer ludzkiego działania, od­niosłem wrażenie, że bardzo tę diagnozę uprościłem. Czyż w działaniu miłosnym strona zakochana nie jest również gotowa do maksymalnych wysiłków, aby osiągnąć bodaj minimum korzyści? I jak często kochający, dążąc do zrealizowania swych pragnień, dobrowolnie utrudnia sobie osiągnięcie tego celu! A doświadcze­nia i poszukiwania świętych? Wydaje się zatem, że ową szczegól­ną specyfikę rodzaju twórczego należy odnieść do każdej ludz­kiej działalności, jeśli kształtuje ją żywioł kreacyjny. poniedziałek, 30 marca W VII pieśni Odysei, we fragmencie z opisem wspaniałego pałacu króla Feaków, Alkinoosa, Homer podaje m.in. wygląd świe­czników, znajdujących się we wnętrzu, gdzie wzdłuż ścian są sie­dzenia przykryte pięknymi narzutami: „A na dobrze ociosanych cokołach stali młodzieńcy trzymający w rękach pochodnie i przyświecali biesiadnikom przy nocnych ucztach” (przekład prozą Ja­na Parandowskiego). W związku z tym szczegółem Margarete Riemschneider pisze w swojej książce: „Młodzieńcy, trzymający w rękach pochodnie, przypominają piękne urartyjskie świeczniki, których trzon ufor­mowany bywał niekiedy w kształt dziewczęcych figur, niosących na głowie kapitel zdobny w liście… Wprawdzie przedmioty z brązu płynęły podówczas masowo ze wschodniej Anatolii do Grecji i Etrurii, wydaje się jednak, że Homer zna te świeczniki jedynie z opowiadań, których autorzy mają przesadnie bujną fantazję. Zgodnie z naszą wiedzą jest bowiem zupełnie wykluczone, by mło­dzieńcy trzymali pochodnie w rękach. Dźwigali na głowie czarę lub postumencik z kolcem, na który zakładało się świecę lub pochodnię”. Zafascynowany tym obrazem świeczników chciałem zadzwonić do Andrzeja Wajdy, przyszło mi jednak do głowy, że podobny pomysł mógłby wykorzystać odpowiednik Andrzeja w Miazdze, więc Eryk Wanert, przygotowując dla telewizji spektakl Prometeusza Ajschylosa z Konradem Kellerem w roli tytułowej i młodym Łukaszem Hali­ckim jako Hermesem. W kształtach homerowskich świeczników mógłby występować wieloosobowy Chór: młodzi mężczyźni z ciałami spatynowanymi na brąz lub złoto i może nie ze świecami albo pochodnia­mi wbitymi na kolce, lecz z czarami wypełnionymi płonącą oliwą, ten ostatni pomysł podsunął mi Andrzej S., kiedy o tym wszystkim mu opowiadałem. Ponieważ z wielu względów ważna scena (nienapi­nana) rozmowy telefonicznej Konrada Kellera z Moniką Panek, za­kończona (na parę godzin przed ślubem) zerwaniem ma się rozgrywać w studio telewizyjnym, podczas próby generalnej Prometeusza — podobny Chór w dalszym tle mógłby nieźle, jak mi się wydaje, wspó­łgrać z płaskim dialogiem telefonicznym, Keller-Prometeusz powi­nien go prowadzić jeszcze nierozcharakteryzowany, więc prawie cał­kiem nagi i z ciężkimi łańcuchami u rąk i stóp. Halicki-Hermes ze swoim kaduceuszem (nie zgubić wątku tego złotego kaduceusza!) też się powinien w tym momencie znajdować w dekoracji, ponieważ po skończonej rozmowie Keller ma mu powierzyć dość ważne zadanie. W związku z tym pomysłem Chóru ogarnęły mnie wątpliwości, jaki tekst Prometeusza ma być ostatecznie wystawiony! Oryginalny czy w przeróbce Adama Nagórskiego? Do dzisiaj trzymałem się wersji pierwszej. Tylko raz jeden miał być w Miazdze wyeksponowa­ny Prometeusz Ąjschylosa Nagórskiego, napisany prozą i znacznie odbiegający od tekstu oryginału, mianowicie w części II (scena nienapisana), kiedy po powrocie z Filharmonii, z koncertu Hali­ny Ferens-Czaplickiej, Eryk Wanert u siebie w domu czyta z ma­szynopisu pierwszą scenę (Prometeusz, Hefajstos, Przemoc i Siła od dawna mam tekst tej sceny) dramatu Nagórskiego, żałując, że ze względów cenzuralnych nie mógł wystawić Prometeusza w tej właśnie wersji. Chór młodzieńców, ucharakteryzowanych na starożytne świe­czniki, z płomieniami rozświetlającymi półmrok górskiego pustkowia oraz skałę, do której przykuty jest nagi Prometeusz, taki Chór lepiej, jak mi się wydaje, pasowałby do unowocześnionej wersji Nagórskiego. Przewidywałem, że oryginalny (okropne tłumacze­nie!) tekst Ajschylosa dwukrotnie, nie! trzykrotnie byłby w Miazdze cytowany: w scenie, w której Łukasz Halicki po pewnym nieporozumieniu z Beatą Konarską wyskakuje nagle z łóżka i własnym kaduceuszem przepowiada przed lustrem jedną kwestię Hermesa; dru­gi raz, gdy Konrad Keller, rozbudzony w noc przedślubną bólem zęba, rozmyśla o swojej roli; wreszcie po raz trzeci w części III (w ogóle jeszcze nienapisanej, a zarysowanej tylko w notatkach i w pamięci), z okazji próby generalnej w telewizyjnym studio, cytat miałby się w tym wypadku ograniczyć do fragmentu dialogu Prometeusza z Hermesem. Gdybym się zdecydował na wersję Nagórskiego, musiałbym dopisać brakujący tekst. Ale to drobiazg, ostatecznie. Z realistycznego punktu widzenia ważne są wspomniane już obiekcje Wanerta, ze względów cenzuralnych Prometeusz Ajschylosa Adama Nagórskiego absolutnie nie mógłby się znaleźć na scenie lub w telewizji w kwietniu roku 1969. Pojęcia nie mam, jak z tych sprzeczności wybrnąć. Muszę jeszcze o tym pomyśleć. A przede wszystkim sprawdzić, czy jest coś wart tekst owej pierwszej sceny Prometeusza Nagórskiego, pisany latem ubiegłego roku, nie zaglą­dałem do niego od tamtej pory, więc słabo go pamiętam, właściwie prawie wcale. Część 1. Przygotowanie Rzecz ma się dziać w Warszawie Jabłonnie, w sobotę 19 kwietnia 1969 roku oraz w nocy z 19 na 20. Sceny najważniejsze: godz. 12:00 — ślub cywilny Konrada Kellera z Moniką Panek w Urzędzie Stanu Cywilnego na Nowym Świecie. Świadkiem pana młodego jest Adam Nagórski, panny młodej — Eryk Wanert godz. 13:30 — Adam Nagórski podejmuje nowożeńców obiadem u siebie w domu. Oprócz państwa młodych oraz Eryka Wanerta tyl­ko Halina Ferens-Czaplicka i jej młody akompaniator, Aimo Immonen godz. 17:00 — ślub kościelny u św. Marcina na Piwnej godz. 18:00 — coctail u rodziców panny młodej godz. 20:30 — przyjęcie w Jabłonnie wtorek, 31 marca Na obiad u Nagórskiego zaproszona jest jeszcze jego matka, Maria Nagórska-Sołtanowa. Zastanowić się natomiast, czy w tym rodzinnym obiedzie może uczestniczyć Aimo Immonen. Raczej nie. Wprawdzie Nagórski, doskonale orientując się w intymnym charak­terze związku, jaki łączy jego siostrzenicę z młodym Finem, mógł, żeby jej zrobić przyjemność, zaproponować zaproszenie Immonena, wydaje się wszakże, że w tym wypadku znakomita śpiewaczka sprzeciwiłaby się podobnej propozycji. A może nie? Może względy rodzinno-towarzyskie uległyby w niej pragnieniu, aby przez te parę go­dzin mieć Aimo blisko, oszczędzając sobie w ten sposób dręczących domysłów, co — korzystając z wolnego czasu młody kochanek — może robić? Ze szkicu Stanisława Lorenza Jabłonna (1961) oraz z przewodnika Kołodziejczyka i Werdy Okolice Warszawy: „*Jabłonna*, wieś w odległości niespełna 20 km od Warszawy, na prawym brzegu Wisły, 5000 mieszkańców. W XVIII wieku Jabłonna, w poprzednich stuleciach letnia re­zydencja biskupów polskich, przeszła w ręce rodziny Poniatowskich. Miejscowość ta związana jest z osobą księcia Józefa Poniatowskiego. Z drugiej połowy XVIII wieku pochodzi pałacyk, wybudowany według planów Dominika Merliniego, twórcy Łazienek. Budowlę, spaloną w sierpniu 1944 roku przez cofające się wojska niemieckie, odbudowano według planów inż. arch. Mieczysława Kuźmy, przywracając jej dawny wygląd. Od 1953 reprezentacyjny Ośrodek Pols­kiej Akademii Nauk. (Od 1964 w lewym pawilonie, który nosił nazwę Królewskiego, bo tu miał się zatrzymywać Stanisław August w czasie pobytu u swego brata, Prymasa — ekskluzywny Klub Dyplomatów Ministerstwa Spraw Zagranicznych). Pałacyk położony jest w pięknym i rozległym parku, gdzie w alei głównej wznosi się brama tryumfalna w formie wysmukłego łuku, ozdobiony figurami i z napisem Poniatowskiemu, wystawiona po jego śmierci przez jego siostrę, Marię Teresę Tyszkiewiczową. Po śmierci hr. Tyszkiewiczowej właścicielami Jabłonny aż do ostatnich czasów byli Potoccy. Park sosnowy o powierzchni 30 hektarów, z domieszką jaworu, dębu, świerku, klonu, wiązu, modrzewia, grabu (rezerwat przyrody), a na łąkach pojedynczo rosnącej topoli nadwiślańskiej zawiera 200-letnie okazy drzew. Poza pałacykiem godna obejrzenia oranżeria oraz budynki dawnych stajen. Główne wejście do parku zdobią dwie granitowe kolumny, pochodzące z zamku w Malborku. Na terenie samego osiedla zasługu­ją na uwagę stara karczma klasycystyczna z końca XVIII wieku oraz budynek poczty z początku wieku XIX”. Natomiast drugi świat obok: wieś, rozciągniętą na przes­trzeni paru kilometrów, przecina dość ruchliwa szosa na Gdańsk, na północnym skraju wsi rynek z przystankiem autobusowym, kioskiem Ruchu, restauracją, cukiernią i paroma sklepami spółdziel­czymi, pejzaż ukształtowany z ubóstwa i z brzydoty, charakterystycznych dla większości miasteczek i osiedli Mazowsza. Według projektów pierwszych, zgodnych zresztą z sugestiami matki narzeczonej, prezesowej Zofii Panek, ślub Konrada i Moni­ki zaplanowany był na 15 maja. Skoro jednak z trzech filmo­wych scenariuszy, składanych w ostatnich miesiącach przez Eryka Wanerta, żaden nie został skierowany do produkcji i Wanert, nie mając na razie w filmie nic do roboty zaproponował Teatrowi Sto­łecznemu Makbeta we własnej scenografii i reżyserii, z Kelle­rem w roli tytułowej — Monika najoczywiściej pewna, że otrzyma rolę Lady Makbet, doszła do przekonania, że z wielu racji dowcipniej będzie i zgrabniej, jeżeli już na pierwszej próbie, a nawet przed nią objawi się światu w charakterze ślubnej małżon­ki Makbeta. Tak więc, zanim projekt Eryka Wanerta został os­tatecznie zaakceptowany, zrezygnowano z miesiąca zakochanych, a także z dnia św. Zofii i w przewidywaniu, że próby z Makbeta rozpoczną się z końcem kwietnia, wyznaczono ślub na sobotę 19. Uwzględniając charakter oraz położenie pałacyku w Jabło­nnie, gdzie wieczorem miało się odbyć wielkie przyjęcie ślubne na paręset osób, natura maja z pewnością lepiej aniżeli kwietnia sprostałaby wszystkim propozycjom oraz układom towarzysko-dekoracyjnym, zwłaszcza tym w nocnym plenerze. Jakże to na przykład byłoby zgrabnie i dowcipnie — jeszcze raz posłużmy się ulubiony­mi określeniami Panny Młodej — gdyby taki oto zeszłoroczny komu­nikat meteorologiczny z 15 maja powtórzył się i w roku obecnym: „Nad Polską utworzyła się bruzda niskiego ciśnienia. Spowo­dowała ona dużą skłonność do burz, z których trzy przeszły wczo­raj nad Warszawą. W rejonie Starego Miasta, Mariensztatu i na Powiślu obserwowano przy tym grad wielkości dużej fasoli. Wiele burz przeszło nad centralną i południową częścią kraju. W Warszawie w godzinach rannych i południowych będzie dziś zachmurzenie umiarkowane, a po południu skłonność do burz i opa­dów pochodzenia burzowego. Temperatura około 22°C. Wiatry słabe o kierunkach zmiennych. Słońce wzeszło dziś o godz. 3:42, zajdzie o 19:24. Imieniny obchodzą Zofia i Izydor”. Wówczas: krótka, lecz gwałtowna burza, która przeszłaby nad Warszawą i Jabłonną dopiero późnym wieczorem, a więc podczas weselnego przyjęcia, okazałaby się z wielu względów pożyteczna, odświeżyła­by przede wszystkim powietrze, po południu, a zwłaszcza pod wie­czór bardzo parne, zatem towarzyskie wesołości, gry, gesty i miny, także pryncypialne dialogi, zwierzenia, plotki, aluzje, wspomnie­nia, wieloznaczne nastroje, wszystko rozegrałoby się w odświeżo­nym powietrzu znowu pięknej nocy majowej, w historycznych salonach pałacyku, ponieważ dzięki pootwieranym oknom mogłoby swobodnie napływać powietrze pachnące młodą zielenią i ziemią, również z parku, zrazu wilgotnym, szeleszczącym rosą oraz kroplami spływającymi ze starych dębów, grabów, wiązów i nadwiślańskich topoli, słowiki, które by przed burzą przycichły, znów podjęłyby swoje kląskania, mocniej zapachniałyby bzy, księżyc w kiczowa­tej pełni powróciłby na wypogodzone i gwiazdami przyozdobione niebo, wtedy to właśnie, akurat przed północą, gdy prawie wszyscy goście wylegliby na dwór, zaczęłyby się rozgrywać owe szcze­gólnie dekoracyjne a nieodzowne na wielkim polskim weselu koro­wody z duchami, oczywiście, gdyby nie lunął przed tym gwałtowny deszcz — rozległy trawnik rozpościerający się w dole, na tyłach pałacyku, niegdyś w ubiegłym stuleciu po prostu sadzawka, nie nasiąkłby jak gąbka wilgotnością, a znów bez połączenia księżycowej poświaty z trawiastą wilgocią, więc bez wzajemnego prze­niknięcia się dwóch realnych elementów natury nie powstałyby warunki przyjazne dla elementu cokolwiek fantastycznego, nie wyłoniłby się więc najpewniej z owej topieli kształt nieruchomo i na wznak spoczywającego młodziutkiego żołnierzyka w hełmie, żołnierzyka z twarzą Krzysia Czaplińskiego, głęboka dziupla wielowiekowego dębu nie przemówiłaby nagle głosem Jana Nagórskiego, zmarłego w dramatycznych okolicznościach w Moskwie w roku 1937, wówczas, gdy po zaklęciu wypowiedzianym na tarasie przez samego Adama Nagórskiego: ancki, ewancki gorzki pląs, ede lipki, ele mąs, yki, byki gramatyki, klekaty nos. ciele mele myć gdzie się mamy skryć? czy pod słomę, czy pod dach? wszędzie jednakowy strach. więc, gdy na to dziecięce porzekadełko część szczególnie żwawo usposobionych gości rozbiegłaby się po parku, przenikniętym tajemniczymi cieniami i poblaskami, wszyscy bowiem chcieliby gonić wszystkich i wszyscy musieliby uciekać przed wszystkimi, wówczas — ------------------------------------------------ Któż jednak mógł w marcu przewidzieć, jaką będzie druga połowa kwietnia? Kwitnienia bzów nikt się oczywiście, nie spodziewał, lecz młodej wiosny ze wszystkimi jej uroczymi a towarzysko dogodnymi akcesoriami — tego na pewno (albo prawie na pewno) można było oczekiwać. Zatem wydawało się, że ze strony natury nie zagrażają nowej ślubnej dacie szczególniejsze niebezpieczeństwa. I rzeczywiście wraz ze świętami Wielkanocy, więc w pierwszej dekadzie kwietnia, przyszło nagłe ocieplenie, Konrad i Monika z tygodniowego pobytu w Zakopanem, czy, jeśli kto woli, z ostatniej swojej podróży przedślubnej wrócili opaleni i promienni, jak bogowie, w Warszawie też było w miarę ciepło, ludzie szybko i z ulgą rozstawali się z ciężką zimową odzieżą, jeszcze parę dni takiego słońca, wspartego łagodnymi deszczami, a z krzepkiej witalności ziemi, niecierpliwie wezbranej płodnymi sokami, trysnęłaby obfita zieleń. Lecz oto nagle, akurat w połowie mie­siąca, na skutek skomplikowanych i nie całkiem jasno przez meteorologów przewidzianych ruchów powietrznych prądów, ufnie się budzącą wiosnę ścięły chłody, gwałtowne zimne wiatry, potem śnieżne zawieje. W ten sposób przyroda złośliwie zakwestionowała obie starannie przemyślane toalety Moniki, zarówno tę, w której miała wystąpić w Urzędzie Stanu Cywilnego, jak i drugą przewidzianą na kościelny ślub u św. Marcina. Ostatecznie wątpliwości Panny Młodej w tej delikatnej materii rozwiał po męsku Pan Młody, zgrabnie się powołując na zasadę kontrastu w sztuce, głoszoną przy wielu okazjach przez Eryka Wanerta. Nikt natomiast wolał nie kwestionować racji, które w swoim czasie skłoniły by­ły prezesową Panek do opowiedzenia się za majową datą ślubu. Zresztą ona sama w przededniu uroczystości, spoglądając na śnie­żną kurniawę na dworze, powiedziała wspaniałomyślnie: trudno, stało się!, po czym dodała: zresztą teraz i w maju można się spodziewać wszystkiego najgorszego. W „Życiu Warszawy” z 19 kwietnia komunikat meteorologi­czny zatytułowany Nowy niż atakuje doniósł: „Nadzieje na ocieplenie, które wiązaliśmy z ciepłym frontem nasuwającym się od wschodu — upadły. Front ten zamiast na za­chód powędrował na północ i dotarł wczoraj w rejon Finlandii. Nad Polską przeważnie nadal chłodna cyrkulacja północna. Efek­tem tego była m.in. burza śnieżna nad Krakowem i obfite śniegi w Karkonoszach, gdzie spadło w ciągu dwóch dni prawie pół metra śnieżnego puchu. Nowe nadzieje na ocieplenie budzi następny niż wędrujący od południa na północ przez Ukrainę. Ma on przynieść ocieplenie już dziś na krańcach południowo-wschodnich, ale z opadami desz­czu. Na pozostałym obszarze będzie chmurno, chwilami przejaśnie­nia i rozpogodzenia oraz przelotne opady śniegu lub deszczu ze śniegiem. W Warszawie pogoda ma być dziś lepsza od wczorajszej — więcej słońca, ale chwilami zachmurzenie wzrastające. Temperatu­ra do plus 6°C. Wiatry słabe, północno-zachodnie. Słońce wzeszło o godz 4:51, zajdzie o godz. 18:41. Imieniny obchodzą Apoloniusz i Bogumiła”. Lecz złudność nadziei na lepszą pogodę wyjaśniło nazajutrz to samo „Życie Warszawy”, donosząc o kwietniowym nawrocie zimy w spo­sób zwięzły, lecz jednoznaczny: „Obfite opady śniegu, a miejscami śnieżyce i zawieje śnieżne wystąpiły w sobotę na wschodzie kraju i w centrum. W Warszawie, Lublinie, Włodawie oraz wielu innych miejscowościach prawie 10 cm warstwa śniegu i błota poważnie utrudniała ruch kołowy i pie­szy. Temperatura spadła w wielu rejonach do około 0°C. Olbrzymie opady śniegu wystąpiły w górach. Na Kasprowym Wierchu notowa­no 11°C mrozu oraz pokrywę śnieżną grubości 155 cm”. Tak więc, ze względu na powyższe okoliczności, wątki pewnych sytuacji towarzysko-dekoracyjnych będą się musiały najprawdopo­dobniej ukształtować nie całkiem po myśli niektórych weselników, już zjazdowi gości, więc owej tak ważnej na wszystkich dużych przyjęciach uwerturze wprowadzającej nieomal równocześnie mister­nie zinstrumentowaną mnogość tematów-postaci, na razie tylko na moment wyeksponowanych, aby później mogły rozwijać swoje wątki w duetach, triach, kwartetach, a również w partiach chóralnych, więc już owemu momentowi, gdy pomiędzy godziną 20:30 a 21:00 zajeż­dżać będą w smugach reflektorów przed pałac w Jabłonnie rozlicz­ne auta i limuzyny i z ich wnętrz, na gęstą zawieję, wirującą przy podmuchach wichury w nieco nierzeczywistym poblasku latarni wyodrębniających z ciemności fronton pałacyku oraz podjazd na podobieństwo trochę niedbale ustawionej dekoracji, wychodzić będą zaproszeni, aby natychmiast w nieskoordynowanym popłochu dopaść wnętrza, jednak też natychmiast ze wszystkich stron oblepieni mo­krym śniegiem, a od skrawka ziemi, który będą musieli pieszo prze­być i od kamiennych stopni zagrożeni zdradziecką gołoledzią, więc w ostatecznym efekcie cokolwiek zadyszani i przepłoszeni, niezupełnie pewni swych koafiur i obuwia, o tak! niewątpliwie tym chwilom wieloinstrumentalnej uwertury, w warunkach, jakie zgotowała przewrotna natura, odjęta zostanie twa radosna lekkość, której wszystkim przybyszom aż w nadmiarze użyczyłby ciepły i wschodzącym księżycem rozjaśniony wieczór majowy; nieco później, gdy rozświetlone kryształowymi żyrandolami sale wchłaniać będą weselników i ogarniać ich przyjaznym ciepłem, jas­nością i gwarem, a długie stoły, pełne zimnych mięs, ryb, sałatek, sosów, wiosennych nowalijek i przemyślnych zakąsek, sporządzonych w podziemnym królestwie mistrza Kubickiego, użyczą tłumnie się gromadzącym wokół jadła i napojów wspomagających kalorii — skażony w swym kształcie moment towarzyskiej uwertury szybko zostanie zapomniany, więc zanim się w te pożywne sfery czasu przyszłego niedokonanego ufnie zanurzymy, wypada choćby z kronikarskiego obowiązku wspomnieć, że ze względu na wiadome warunki atmosferyczne nie najlepiej chyba wypadnie również i scena od dawna, choć w tajemnicy opracowana przez prezesową Panek, mia­nowicie powitanie nowożeńców przez rodziców Panny Młodej, powitanie w pałacowym hallu chlebem i solą, złożonymi na srebrnej tacy, specjalnie w tym celu zakupionej w Desie, a sprzedanej przez pewnego arystokratę skoligaconego dość blisko z ostatnimi właścicielami Jabłonny, skomplikowane procesy myślowe doprowadziły eks-ambasadorową w Holandii do decyzji, aby dla wyekspono­wania owej starej, ludowej tradycji wybrać nie dom własny, gdy państwo młodzi przybyli zaraz po ślubie w kościele u św. Marcina, lecz pałac w Jabłonnie, należy przypuszczać, że Monika, która nie lubi sytuacji nieprzewidzianych, bowiem w teatrze podobne sceny nie istnieją, a poza tym płatki śniegu będą jej topnieć na czole, rzęsach i policzkach, więc nie będzie szczególnie wzruszona ani zachwycona tą formą powitania, również faktem, że w pustym na razie hallu i ona z mężem, a zwłaszcza jej rodzice, znajdą się pod obstrzałem spojrzeń bezczynnych na razie szatniarzy, lecz z drugiej strony Pan Młody z pewnością umiejętnie — — Moje dzieci… — powie prezesowa, a jeśli nie dosłownie tak, to coś w tym rodzaju. Na to Monika: — Och, mamo! naprawdę jesteś wspaniała i wzruszająca, ale pozwól, że zanim się pożywimy, pójdziemy jednak do szatni. Wówczas Pan Młody do obojga teściów: Udziałem Waszej Miłości przyjmować Naszą powinność. A nasza powinność Jest wobec tronu i państwa jak dziecko, Jak sługa, który, czyniąc to, co obroni Waszą Cześć, Waszą Miłość — czyni tylko To, co mu każe obowiązek. Po czym najpewniej sięgnie po kromkę spoczywającą skromnie w cieniu rumianego bochenka, poda ją oblubienicy do przełamania i nie jest wykluczone, że, chcąc się utrzymać w podjętej konwencji, powie na swoim słynnym szepcie: Pozostań niewinna Poprzez niewiedzę — najdroższe pisklątko, Póki czynowi temu nie przyklaśniesz. Jednak wszystkie te wstępne cienie muszą się drobiazgami wydać wobec nieuniknionego zachwiania i zamącenia treści sięgają­cych w wyższe sfery, wydaje się bowiem mało prawdopodobnym, aby śnieg i temperatura poniżej zera sprzyjały igraszkom i celebracjom w plenerze, stąd i słaba nadzieja na intymniejszą współpracę żywych z umarłymi, jakkolwiek pewne subiektywne dyspozyc­je takiej choćby osobowości, jak Adam Nagórski, pozwalają przy­puszczać, że gdyby porą nieco późniejszą, więc dostatecznie fi­zycznie i duchowo rozgrzany, znakomity pisarz zdecydował się opuścić salony i wejść na pusty i kruchą warstewką śniegu pokryty taras, wówczas, wobec zimowego pejzażu niewydarzonej wiosny, cokolwiek dygocąc i wsunąwszy wrażliwe dłonie do kieszeni spodni, mógłby, lekko — być może — się chwiejąc, złożyć w swojej nie najlepszej niemczyźnie następującą deklarację: Ja wunderschönen Monat Mai, Als alle Knospen sprangen. a skoro by zaryzykował zejście z tarasu i znalazł się na skraju płaskiego i omszałego basenu martwej fontanny, wtedy jej zar­dzewiały kikut, ulegając natarczywej sferze subiektywnej auto­ra Natchnienia świata mógłby przemówić, bo dlaczego nie? I wówczas: FONTANNA Na niektórych frontach walki z siłami wrogimi socjalizmowi… NAGÓRSKI To pan? Cóż za niespodziewane spotkanie! Przyszedł pan podyskutować? FONTANNA …przeciwnik jest łatwy do rozpoznania, jest oczywisty — np. w polityce międzynarodowej. O wiele bardziej skom­plikowany jest układ frontów ideologicznych, gdzie przeciwnik żeruje na trudnościach, jakie napotyka budowa socjalizmu i wys­tępuje pod postacią reformatora. Wówczas Nagórski, z tęsknoty ku zwięzłej jasności, odwołałby się, być może, do łaciny. I stwierdziłby: NAGÓRSKI Novare cupio, ergo non sum. FONTANNA Jeśli mówimy o zaangażowaniu, to mamy na myśli mię­dzy innymi również zaangażowanie na tym froncie walki ideologi­cznej, na którym jedyną busolą może być więź z partią, poczucie solidarności z jej polityką. NAGÓRSKI Nego, ergo sum. Po czym, jeśli by wciąż odczuwał twórczy nadmiar subiektyw­nych dyspozycji, a ziąb wiosennej nocy nie nazbyt zdąży mu dokuczyć, mógłby zgodnie zresztą z dobrowolnie podjętą grą — zakończyć i niejako podsumować cykl prelekcji o swoich miłościach, zapoczątkowany ubiegłej nocy, gdy w oczekiwaniu na sztuczny sen cofnął się był w odległe wspomnienia. Zatem z tarasu pałacyku księcia Pepi, a wobec nagiego pejzażu w drętwej poświacie księ­życowej, mgliście przenikającej spoza niskiego pułapu chmur, przemówić może mniej więcej tak: — Proszę państwa! Jeśli raz jeszcze pozwalam sobie zabrać państwu kilka chwil cennego czasu, to jedynie dlatego, iż w mojej opowieści, być może przydługiej i nie zawsze dość przejrzys­tej, zbliżam się, a nawet — można to powiedzieć — osiągam koniec. Czy ostateczny, nie wydaje mi się to szczególnie ważne. A może? Kto wie? Przyznaję, że chciałbym żyć długo, a nawet je­szcze dłużej. Więc może właśnie, że żywy i jeszcze, jak się zda­je, na fizyczny kres życia nieskazany w trybie doraźnym, może właśnie, jeśli żywy, sięgnąłem po słowo „koniec”, może ono jest najważniejsze? Ale koniec czego? Koniec miłości ku dziewczynie o dwuznacznym imieniu Nike? Czy koniec kochania w ogóle? Proszę wybaczyć takie nagromadzenie znaków zapytania, myślę, że nie powiem nic nowego, jeśli powiem, że gdyby ludzie szczerze wyra­żali swoje myśli, większość ich musiałaby się kończyć znakiem zapytania. Jednak gdybym chciał powtórzyć za szekspirowskim Antoniuszem: „Tylko w uścisku znajdziesz godność życia” — nie musiałbym tego ciężkiego słowa przywoływać. Nie musiałbym? To też nie całkiem odpowiada prawdzie, proszę państwa. I w ogóle w moich prelekcjach oszukiwałam państwa, tak wiele opowiadając o miłościach, iż można by mniemać, że istotnie one stanowią dla mnie „godność życia”. Może się wydam państwu cokolwiek trywialny, muszę jednak stwierdzić, że niestety, a może na szczęście, miłość jest jak mydło, ubywa jej przy używaniu. Chcąc zatem z należnym dla państwa respektem, znaczy — chcąc sprezentować państwu prawdę rzeczywistą, nagą, jak cię to potocznie mówi, powinienem był potraktować niektóre szczególnie sekwencje, zwłaszcza te ostatnie związane z osobą o dwuznacznym imieniu Nike, hic et nunc, powinienem był te miłosne parawany odsunąć, żeby nie przysłaniały, raczej nie tyle parawany, proszę państwa, nie naj­szczęśliwiej się wyraziłem, powinienem był tak to państwu sprezentować, jak w pewnym kawałku prozy, który popełniłem, kiedy Nike po raz pierwszy, lecz nie ostatni ode mnie odeszła, tam w tym kawałku prozy mówi Orfeusz: „Więc stojąc przed murem, który nie istnieje dla świata, ponieważ mnie przydzielony, we mnie tylko i bez trzech sprawdzalnych wymiarów istnieje…”, zatem, w dążeniu do nagiej prawdy, powinienem był usunąć ten mur, przekroczyć ścianę mego życia, ponieważ dopiero poza nią, dookoła i ponad nią wznoszą się ściany prawdziwe, a ja schroniłem się w cień własnej, aby nie widzieć tamtych, oczywiście! mogłem szukać innej ucieczki, mogłem znaleźć inną ścianę mego życia, urojoną wolność, mogłem, ile mogłem, lecz to, co mogłem, mogłem dobrowolnie, więc dobrowolnie zachorowałem na miłość, żeby nieuleczalnie chorować na wszystkie rzeczywiste i urojone przejawy miłosnej choroby, przywiązany klęczącymi kolanami do podnóża ściany mego życia, aby tamtych ścian nie widzieć, bo tamtymi otoczeni, wszyscy się gdzieś, proszę państwa, skrywamy, czy pod słomę, czy pod dach, a tamte ściany, proszę państwa, rzeczywiste, chociaż wzniesione z elementów irracjonalnych, tabu i demony, sakralne kłamstwa i oszustwa — Wydaje się, że skomplikowane wątki, eksponowane przez Nagórskiego z niewątpliwym zaangażowaniem, lecz i z widocznym wysiłkiem, powinny się w tym momencie tak zagmatwać, iż mówca, nie znajdując dla nadmiaru treści odpowiedniej formy, a może i wśród nerwowych falowań treści cokolwiek bezradny, poczuje się po prostu zmuszony do zamilknięcia, a wówczas cisza cennego rezerwatu przyrody, jaką usłyszy, powinna go wyrwać litościwie z dręczącego kręgu subiektywnych dyspozycji, skłonić do kilku głębszych wdechów i wydechów oraz do przetarcia chustką lekko spoconego czoła. Byłby zatem, przynajmniej na razie, koniec weselnego intermezza w plenerze, autor Karolinki oraz Ostatniej godziny najrozsądniej chyba by postąpił, gdyby, nie narażając się dłużej na możliwość ciężkiego przeziębienia, wrócił na salo­ny do społeczności. Tak też najpewniej i uczyni, być może nawet nie pamiętając, lub pamiętając mgliście, że przed kilkoma zaled­wie minutami rozmawiał z zardzewiałym kikutem martwej fontanny. A na salonach, szczególnie w tym największym, spiętym u szczytu kopułą niebiańską z gwiazdami, skąd z okrągłej galeryjki na niebiańskich wysokościach widać za dnia Wisłę luźno i leniwie płynącą u niskiego horyzontu wśród płaskich piasków i wiklin, więc na salonach historycznego pałacyku, w uśmierconą wiosnę-niewiosnę, skoro się ma dalej odbywać ryzykowna pene­tracja wieloznacznych możliwości czasu przyszłego, Adam Nagórs­ki, na podobieństwo szklanego spodka, służącego niegdyś jego starzejącemu się ojcu do przywoływania duchów, nagle i mediumicznie w podobną grę wprowadzony, przywoła prawdopodobnie cień zapomnianego poety baroku i z myślą o tytule przyszłej powieści, bo zafascynowany magią słów, nie odmówi sobie satysfakcji: I my, co ziemię małą, małe morze mamy, A myślą górnolotną nieba się tykamy, Cień niestetyż i marę zostawim po sobie. Cień z nami w grób, cień wiecznie stróżem w naszym grobie. Ale próżno wspominać cień naszego wieka I igrzysko niestałej fortuny człowieka: Ten, który z cienia powstał, świat nieogarniony, Będzie z nami w cień drugi znowu obrócony — więc z należnym respektem oczekując, iż z doświadczeń znakomitego pisarza, z doświadczeń koniecznie związanych z młodziutką osobą o dwuznacznym imieniu Nike, wyniknie kiedyś, być może, romans zatytułowany Cień drugi, skoro zatem chwiejne wkraczanie w sfery cienia drugiego ma się z pleneru przenieść na salony — może się na salonach zdarzyć, że wśród ponad rzeczywistą miarę rozlicznych scen oraz sytuacji odbędą się i następujące: prezes Polskiego Instytutu Prasowego (PIP), Leopold Panek, już po kilku kieliszkach i głodny, bo mimo paru lat ambasadorowania i uczestniczenia w minionym dwudziestopięcioleciu w wielu przyjęciach oficjalnych nigdy nie zdołał przywyknąć do jedzenia na stojąco, a poza tym trochę zagubiony w tłumie ludzi, spośród których mało kogo zna osobiście bliżej, więc głodny i z podgęszczonym szmerkiem w skroniach przystąpi do Nagórskiego powracają­cego akurat z tarasu, wydaje się bowiem rzeczą mało prawdopodob­ną, aby u siebie w domu, na coctailu urządzonym zgodnie z ustalo­ną chronologią uroczystości zaraz po ślubie u św. Marcina, podjął, jako gospodarz, podobną rozmowę, mógł ją sobie co najwyżej wyobrazić. A teraz powie: — Wie pan, panie Nagórski, że my się znamy bardzo dawno, szmat czasu. Nagórski, ponieważ zostanie tą kwestią zaskoczony, strzepnie z rękawa marynarki resztki skroplonego śniegu i odpowie raczej z dystansem: — Czy tak? — Pan, oczywiście, nie pamięta. To był rok trzydziesty, może trzydziesty pierwszy. — Rzeczywiście dawno. Bardzo mi przykro, panie prezesie, moja pamięć nie jest najlepsza. — Pan mi wtedy położył rękę na ramieniu. — Ja? — Obaj mieliśmy po dwadzieścia lat i bujne włosy, ale pan był ten lepszy i jak mi pan położył rękę na ramieniu, to właśnie dlatego, że się pan uważał za lepszego, chciał mi pan dać do zrozumienia, że dziewczyna, z którą tańczyłem, nie jest dla mnie odpowiednią partnerką. — Czy pan się przypadkiem nie myli, panie prezesie? — Ja się na pewno nie mylę, położył mi pan rękę na ramieniu, podszedł pan do nas, kiedy tańczyliśmy, i położył mi pan rękę na ramieniu. — Gdzie to było? — Nie pamięta pan, panie Nagórski? — Niestety. — Pan miał rację, bo to faktycznie była partnerka nie dla mnie. Pan miał rację, że pan mi położył rękę na ramieniu. — Jeśli istotnie tak było, jak pan mówi, panie prezesie, chyba racji nie miałem. To nie było zbyt uprzejme. — Panie Nagórski, co się będziemy po tylu latach bawić w uprzejmości? Starczy, że panu mówię, że pan miał rację. A wie pan, czemu pan miał rację? — Słucham. — Dziewczyna, z którą tańczyłem, nazywała się panna Wanert. — Alicja. — A ja byłem w czarnym pożyczonym garniturze i rękawy miałem za krótkie i koszulę przynajmniej o dwa numery na dużą. — To było w towarzystwie? — Pan był we fraku, wszyscy panowie studenci byli we frakach albo smokingach. Bal Politechniki. — Rzeczywiście czasy prehistoryczne. — Dla mnie tylko historyczne, a ja historię dobrze pamiętam. — Cóż, jeśli po tylu latach znaczy cokolwiek przeproszenie… — Teraz pan sobie przypomniał, że mi pan położył rękę na ramieniu? — Niestety, bardzo mi przykro, ale nie. — Widzi pan, a ja pamiętam! Bo to pan położył mi rękę na ramieniu, a nie ja panu. — Słusznie. Ale, jeśli jak pan mówi rzeczywiście popełniłem ten gest niezbyt uprzejmy i położyłem pana rękę na ramieniu, może usprawiedliwi mnie trochę fakt, że Alicja Wanert była wówczas moją narzeczoną. — A, i pan był zazdrosny o mnie, panie Nagórski! — Wkrótce potem Alicja została moją żoną. Naprawdę, bardzo dawne czasy. — No, widzi pan, panie Nagórski, jak się to wszystko jedno z drugim albo łączy albo nie łączy. Pan mi położył rękę na ramieniu, pan był we fraku, pan się ożenił z panną Wanert… — Dość szybko się rozeszliśmy. — A ja u jej ojca, wielkiego przemysłowca, pana Karola Wanerta… — Karol Wanert był stryjem Alicji. — Wszystko jedno. A ja u jej stryja, wielkiego przemysłowca, pana Karola Wanerta, głupiej posady za trzysta z czymś złotych nie mogłem dostać, choć miałem dyplom magistra chemii w kieszeni i dziury w butach. Pan miał rację, panie Nagórski, że mi pan położył rękę na ranieniu. — Jeśli pan tak uważa. — To nie ja uważam, to jest obiektywna prawda historyczna. — Jeśli tak, to muszę stwierdzić, panie prezesie, że ma pan teraz tę wyższość nade mną sprzed trzydziestu kilku lat, że gdy pan kładzie obecnie ludziom rękę na ramieniu, są to gesty w duchu jak najbardziej demokratycznym. I chyba po tej kwestii znajdzie sposobność, aby rozejrzawszy się po sali powiedzieć: — Przepraszam, panie prezesie, ale właśnie widzę, że pani Frens-Czaplicka przywołuje mnie niecierpliwie. — Ta słynna śpiewaczka? — Właśnie. Zresztą dość bliska moja kuzynka. — Ba! My teraz z panem też jesteśmy poniekąd rodziną. Nie wiedział pan, panie Nagórski, kogo pan poklepywał. — Niestety, z klepaniem zwykle tak bywa, panie prezesie. Halina Ferens-Czaplicka i Adam Nagórski. — Jestem. — Nie gniewaj się… — Ależ skąd! przeciwnie, jestem ci wdzięczny, marzyłem, żeby zakończyć tamtą rozmowę. — Polityka, jak zawsze u was? — Gorzej, wspomnienia. — Przykre? — Głupie. — Więc przykre. — Prawdziwe. Jak się bawisz? — Wiesz, przed przyjazdem tutaj byłam u mamy pożegnać się. — Dawno nie byłem u twojej mamy, nie jestem dobrym bratem. Jak się czuje? — Fizycznie chyba nieźle. Ale odniosłam wrażenie, że ona w ogóle nie pragnie ludzi widywać, nawet najbliższych. — Myślisz? — Nie wiem, może się mylę, tyle lat się nie widziałyśmy. Przywiozłam jej adapter i kilka moich najlepszych nagrań, leża­ły tam, gdzie je położyłam, adapter też nienaruszony. A kiedyś, pamiętam, bardzo lubiła muzykę. I mój śpiew też lubiła. Jedyny człowiek, o którym mówi z ożywieniem, to profesor Wnuk. — To zrozumiałe, Halinko. Ostatecznie Wnuk, żeby zebrać i wydać twórczość Krzysztofa poświęcił wszystkie swoje najlepsze umiejętności, nawet coś więcej, bo serce, a serce uczonego, wiesz, co to jest serce profesora? — Ja to rozumiem, kochany, ale trochę było mi przykro. Dla mamy czas się zatrzymał ze śmiercią Krzysia. Dla niej Krzyś jest wciąż młodziutkim chłopcem. — Dziwisz się? Pamiętasz, kiedy spotkaliśmy się w Rzymie w czterdziestym ósmym roku, opowiadałem ci dużo o Krzysztofie i jak bardzo go w czasie okupacji pokochałem. — Pamiętam. — Myślę, że on dla mnie też miał wiele najlepszych uczuć. Chyba też mnie po swojemu kochał. I popatrz, nigdy nie byłem na Powązkach na jego grobie. I żadnego wspomnienia nie napisa­łem i nie napiszę. — Czemu to mówisz? — Powiedziałaś, że dla twojej mamy pozostał chłopcem. — Ja też nie mogę sobie wyobrazić, że gdyby Krzyś żył, miał­by teraz prawie pięćdziesiąt lat. — A widzisz! O której nasz samolot? — Wcześnie. Ósma z minutami. — Szkoda, że cię tu mieliśmy tak mało. — Muszę, we wtorek śpiewam w Hamburgu. — A potem? — Oslo i Helsinki. — I dalej? — Na razie nie ma dalej. Nie wiem, może się zabiorę do pisa­nia pamiętników. — Już ci to mówiłem parę razy, Halinko, ale wczoraj wieczorem naprawdę śpiewałaś cudownie. Chyba jeszcze lepiej, a może po prostu bardziej wzruszająco, niż kiedy cię słyszałem w Rzymie. Nigdy nie zapomnę twoich Pieśni wędrowca, zwłaszcza tej czwartej o niebieskich oczach. — — — — — po wtorkowym recitalu 15 kwietnia, w piątek drugi występ Haliny Ferens-Czaplickiej. W pierwszej części koncertu symfonia g-moll, 183 Mozarta, Halina śpiewa Lament Ariadny Monteverdiego oraz arię z drugiego aktu Orfeusza Glucka, w drugiej części: Pieśni wędrowca Mahlera oraz druga suita z Daphnis i Chloe Ravela. Tłumy, owacje, kamery telewizyjne, błyski fleszów, kwiaty i ów szczególny nastrój (na tym koncercie należy być: jak wygląda słynna na całym świecie rodaczka, tu znana tyl­ko z nagrań?; jaką będzie miała toaletę?; bardzo już stara?; pewnie się kończy i dlatego zdecydowała się zaśpiewać w kraju; och, znałem ją jeszcze, kiedy zaczynała śpiewać, Didur wrażał ją za najlepszą ze swoich uczennic, widziałem ją w '39. roku w Carmen, już wtedy była fantastyczna; doskonale znałem jej ojca, Olgierda, to był wielki internista, ale nigdy nie przypuszczałem, że z tej małej, chuderlawej Halinki wyrośnie taka duża Ferens; widziałaś tego jej akompaniatora, śliczny chłopak, mógłby być jej synem, nie?), jaki zazwyczaj panuje w Filharmonii na gościnnych występach największych sław światowych. Na bis Halina Ferens śpiewa Bacha Komm süsser Tod i Händla Begrüssung. Nagórski siedział z matką w dziewiątym rzędzie. W odpowiednim momencie usiłował wytłumaczyć jej, że podobny wieczór może się okazać nazbyt męczący, zwłaszcza wobec jutrzejszych obowiązków towarzyskich, ale starsza pani (rocznik 1884) postawiła jak zwykle na swoim i sprawiła, że sławny syn przyjechał po nią na Krakowskie Przedmieście, wsparł męskim ramieniem, gdy trzeba się było wspiąć przy wejściu po marmurowych schodach, troskliwie w szatni wyłuskał z futra i nawet z pewnym rozrzewnieniem się uśmiechnął, gdy wyprostowana, z dostojnie siwą głową, drobna i wzruszająco krucha w wieczorowej sukni z czarnego aksamitu i z zalotnie staroświecką aksamitką na szyi kroczyła przez rozległy hall prawie dziewczęcymi kroczkami u jego boku, krokami chyba nie nazbyt odmiennymi od tych, którymi niegdyś, bardzo, bardzo niegdyś obdarowywała była Ofelię, Rozalindę i Norę, i w pewnym momencie w jej oczach, już na co dzień wyblakłych i zmatowiałych, zapalił się naraz ów ciepły, wibrujący blask, który w pradawnych czasach przysparzał jej, słynnej Kellerce, ulubienicy Warszawy, tyle hołdów i uwielbień. I ten sam blask rozjaśnił jej pomarszczoną, drobną jak piąstka twarz, gdy Konrad Keller, oczywiście w towarzystwie Moniki, prezentując podobny, tyle że autentyczny gatunek oczu, pochylił się, aby wbrew swym zwykłym obyczajom ucałować rękę ciotki, jeszcze mimo pewnych zniekształceń artretycznych przechowującą kształt dawnej urody. Nagórskiemu źle się słuchało, w ostatnich czasach odwykł od koncertów publicznych. Za to ze względu na wyjątkowość wielu elementów, które złożyły się na ten wieczór, nie mógł się nie poddać wspomnieniom, luźno i leniwie kojarzonym. Lecz tylko raz, kiedy w drugiej części koncertu Halina zaczęła śpiewać czwartą z Pieśni wędrowca, ową skargę miłosną: „Błękitne oczy mojej najdroższej, które wysłały mnie w daleki świat” (Die zwei blauen Augen von meinen Schatz, Die haben mich in die weite Welt geschickt), więc tylko raz jeden podczas tego śpiewu, gdy głos Haliny w sposób szczególnie przejmujący wzniósł się w szepcie ponad przyciszony akompaniament orkiestry, wyniknęło w nim wspomnienie Nike, prawie bezosobowe, bo bezkształtne i bezgłośne, niezwiązane z jakąkolwiek sytuacją, musiał się przez moment skupić, aby spośród minionych nocy i dni, głosem Haliny jak smugą światła w ciemnościach prowadzony, wyszukać cielesną formę dla zjawy; szukał jej po omacku, wciąż przy miłosnej skardze Haliny-wędrowca, potykając się o niewykończone, zbyt słabo lub tylko fragmentarycznie wywołane strzępy, cień uśmiechu, ramion, cień przymkniętych powiek, cień szeptu, cień oddechu, echo zani­kające, aż wreszcie, gdy skuszony ciekawością sprawdzenia mechanizmów własnej pamięci-niepamięci zdołał uśmierzyć ów chaos, Nike ukazała mu się taką, jaką zapamiętał, kiedy się przed paroma zaledwie tygodniami, w drugi dzień Wielkanocy, rozstali w Kazi­mierzu, w gniewie, który w obojgu wybuchnął gwałtownie i brutal­nie, lecz narastał był powoli, żywiąc się nimi jak ukryty pasożyt, więc ujrzał naraz maskę zniekształconą złością i nienawiścią (kiedy z końcem roku ubiegłego Nike zniknęła nagle na kilka tygodni, napisał fragment pracy, który później głęboko ukrył na spodzie biurka: „Mówi Orfeusz: więc stojąc przed murem, który nie istnieje dla świata, ponieważ mnie przydzielony, we mnie tylko i bez trzech sprawdzalnych wymiarów istnieje, stojąc zatem przed murem nierzeczywistym, lecz dla mnie jak najbardziej prawdziwym, stojąc, a raczej klęcząc, aby przydać obrzędowego charakteru tej mojej skardze, skardze trenu dla Eurydyki, klęcząc zatem liturgi­cznie u podnóża mego muru, ściany mego życia, wiem, że kiedy po­przedzone powolnym stygnięciem powietrza spełzną z niej, z tej ściany mego życia, ostatnie poblaski zachodzącego słońca — przyj­dą Furie, zwane za czasów mego dzieciństwa Bachantkami lub Menadami, przyjdą i rozszarpią mnie. Nie wiem dokładnie, kiedy się to stanie, za sekundę, godzinę, miesiąc czy rok. Czas, jaki mi pozostał, nie należy do mnie. Korzystam z niego, lecz nad nim nie panuję. Wiem tylko tyle, że w pewnym, niewiadomym momencie, gdy poprzedzone powolnym stygnięciem powietrza ostatnie poblaski zachodzącego słońca spełzną z muru, u którego niewidzialnego pod­nóża klęczę, aby przydać obrzędowego charakteru tej mojej skardze, skardze mego trenu dla Eurydyki, przyjdą Furie i rozszarpią mnie. To się stanie gdziekolwiek, może wśród głuchych drzew nadwiślań­skiego parku, może w zaułku ciemnej staromiejskiej uliczki, mo­że dla odmiany w oślepiających reflektorach obcego krajobrazu, a najpewniej w scenerii bardzo zwykłej, więc po prostu w moim po­koju teraz pustym, niegdyś pełnym Eurydyki. Również obojętne, w jakich kształtach Furie się wyłonią, gdy chłód i mrok nastaną, mogą, na przykład, spaść bezszelestnie z nieba w kombinezonach komandosów albo otoczyć mnie nagle półnagimi ciałami chłopów trackich, pijanych winem i dmących w podwójne piszczałki, może to być również specjalny pluton mimów w cielistych trykotach, z twarzami białymi, jak gipsowe maski, obojętne czas i miejsce eg­zekucji, obojętny kształt Furii, wiem bowiem, że jakikolwiek czas mi pozostał, nigdy nie zdołam wypowiedzieć rzeczy najważniejszej, mojej miłości do ciebie, Eurydyko!”) — pomyślał: te gusła, te czasy już się skończyły i nigdy nie powrócą, już mnie nie ra­nią i nie niepokoją, już nie jestem chory, lecz chyba i zdrowy nie jestem — — — — — Nagórski po chwili: — A swoją drogą o pamiętnikach powinnaś rzeczywiście pomyś­leć serio. — Też tak sądzisz? — To egoizm przemawia przeze mnie, Halinko. Im się staję starszy, tym mniej mnie książek pociąga, ale pamiętniki zawsze. Chciałbym przeczytać twoje. — Ja nie o tym myślałam. Och nie, nic nie mów, to niepotrzebne. Nie jestem szczególnie mądra, ale zawsze miałam i nadal mam bardzo dobry słuch. Siebie też słyszę. Słyszę przede wszystkim wysiłek… — Twoi słuchacze go nie słyszą. — Ale ja go słyszę, Adam. To wystarcza. Nie widziałeś Aima? — Poszukać go? — Chciałabym już wrócić. — Zawołam go zaraz. — Nie, po co? Niech się bawi. — O ile się nie mylę, młodzież okupowała bar w piwnicy. I nie jest wykluczone, że przyjdzie mu w tym momencie myśl całkiem prawie niedorzeczna, że któryś z młodych przywiózł ze so­bą Nike. Więc poblednie, lekkie pulsowanie serca poczuje w krtani i chociaż będzie wiedział, że niezupełnie może być pewien swego głosu, powie: — Jeżeli byś miała ochotę, możemy zejść razem. To może być zabawne. Na to Halina Ferens, jakby się znalazła na estradzie wobec szczelnie wypełnionej widowni, lekkim i trochę niecierpliwym gestem odrzuci głowę do tyłu i w tej postawie zastygnie, ponieważ głęboki ukłon, jaki dopełniał zazwyczaj ten inicjujący gest, tu, w rozmowie intymnej, nie znajdzie zastosowania, pozostanie zatem w tej pozie trochę nienaturalnej dzięki niedokończeniu i powie o wiele za głośno, jakby w osobie znakomitego pisarza miała przed sobą nie kuzyna, lecz rozległą salę koncertową: — Zabawne? Myślisz? Obawiam się, że tylko dla nich. A po chwili już zwyczajnie, chyba nawet z akcentem serdeczności: — Nie kochany, co cesarskie, zostawmy cesarzowi, a co bos­kie Bogu. Natomiast Nagórski, wciąż niedorzeczną nadzieją usztywniony, więc trochę bez sensu: — Cóż my wiemy o bogach? — Twój Leonardo z Ostatniej godziny… — On też nie wiedział, może nawet mniej w tej materii wie­dział niż inni. Tak już zdaje się jest, Halinko, że im więcej wie człowiek o życiu, tym mniej w nim rozeznania w miłości, czy, jak ładnie powiedziałaś, w sprawach boskich. Natura jest przewrotna i lubi się manifestować poprzez gwałtowne skrajności, lecz w istocie natura zawsze dąży do równowagi i gdy bywa dla człowieka szczodra aż w nadmiarze, bogacąc jego umysł i świado­mość, bierze równocześnie zawistny, a może po prostu roztropny odwet, mącąc intymną kondycję wybrańca służebnym rozkładem, ba! nawet zawstydzającym niewolnictwem. — Nie wiem, Adam… — Ja też wielu rzeczy nie wiem. — Nie wiem, czy mogę ci to powiedzieć. — Że mówię jak zakochany? Spadkobierczyni międzynarodowej glorii, uświęconej nazwiskami Patti, Melby, Sembrich-Kochańskiej i Callas, z pewnością roześmieje się w tym momencie bardzo głośno i bardzo szczerze, jakby to była dziesiąta rano i w jej paryskim mieszkaniu na avenue Marceau, Aimo Immonen, w zgniłozielonym golfie i w dżinsach z czarnego sztruksu, ale bosy siedział przy fortepia­nie, a ona lekkomyślną i przewiewną, poranną tkaniną owinięta od ramiom aż po stopy, z głową lekko do tyłu przechyloną, lecz spod czujnie wpółprzymkniętych powiek (trochę obrzmiałych) dostrzegając nagość tych młodzieńczych stóp, których kształt oraz gatunek skóry poznały na pamięć jej wargi, wyrzuciła z nie dość jeszcze po nocy rozluźnionego gardła pierwszą partię przedćwiczebnych tonów — — — — — W głębi sali z niebiańską kopułą z gniazdami u szczytu, przy stole z trunkami, Stefan Otocki, Beata Konarska oraz Łukasz Halicki. Stefan Otocki (ogromny, zwalisty, z twarzą tapira): — Dzieci, ona ma siły kosmonauty, ta Ferens! Beata Konarska (drobna, z bardzo jasnymi włosami opadającymi na ramiona, podłużne, zielonkawe oczy): — Myśli pan, dyrektorze, że poleci na Księżyc? Stefan Otocki: — Daj wam, boże, takie siły na stare lata, moje dziatki. Łukasz Halicki (wysoki, wysportowany brunet): — Nie damy rady, panie dyrektorze, my jesteśmy sfrustrowani, szybko wysiądziemy, sumienia mamy wilgotne. Beata: — Buty mnie bolą. Łukasz: — Pan rozumie, panie dyrektorze, nic się nie dzieje spontanicznie i przyszłość nie rodzi się automatycznie. Beata: — A mnie życie obrzydło, słońce mi obrzydło, czuję się, jak w beczce nabitej gwoździami. Otocki: — To wszystko głupstwa, moje dziatki! Nie martwcie się, ja z was zrobię wielkich aktorów. Łukasz: — A co by pan zrobił, panie dyrektorze, gdyby pan miał milion dolarów? — Milion? — Też nie wiem, może bym muchy głodził między oknami? — — — — — Leopold Panek: skoro prezes Panek, opuszczony przez Adama Nagórskiego, zostanie sam i w bliskim sąsiedztwie tróki: Otocki, Beata Konarska oraz Łukasz Halicki, jeszcze się wzmocni paroma koniakami (a chyba to uczyni), wówczas w blasku kryształowych żyrandoli, w tłumie i w gwarze, naraz się znajdzie — być może — w małej i już pustej o tej późnej wieczornej godzinie salce taniej mleczarni przy placu Teatralnym (teraz tym miejscu stoi nowoczesny blok, w któ­rym mieszka Konrad Keller), za oknem śnieg i mróz, siedzą przy stoliku na wprost siebie, on w cienkim paletku z Kercelaka, duże i zsiniałe z zimna dłonie chowając pod marmurowym blatem stolika, ona w brajtszwancach z szerokim kołnierzem skunksowym, obca i daleka, prawie nieosiągalna w pochmurnej, gniewnej urodzie, milczą oboje nad szklankami stygnącej herbaty, a w obrotowe drzwi wejściowe wplątuje się akurat człowieczek w podniszczonej bekieszy, o twarzy smutnego gryzonia wyłaniającej się mizernie spod wymiętego kapelusika, jest tak pijany, iż ledwie się na nogach trzyma i skoro raz wprawił w ruch owe zdradzieckie drzwi wejściowe, już się nie może z ich coraz szybszego obrotu wyślizgnąć, nie może ani do środka wejść, ani na ulicę wyjść, i tak dobrych kil­ka minut kołuje tym zamknięciu ogłupiały, z przerażeniem w szklistych oczach, drobnymi rączkami wykonując niedokończone gesty, aż wreszcie, prawdopodobnie przypadkiem, silniejsze zachwianie się wyrzuca go na ulicę, za zaśnieżony i pusty trotuar, i tam, jakby się ostatecznie poddał niewidzialnej sile, jeszcze chwilę obraca się wokół własnej osi drobnymi kroczkami, mówi półgłosem: panno Zosiu, chce pani zostać moją żoną? i po chwili milczenia Zofia mówi z odległej przeszłości, przy stoliku mleczarni „Nadświdrzańskiej” z obrotowymi drzwiami, odgradzającymi to miej­sce, tutaj, od śnieżycy wirującej na dworze, na placu Teatral­nym, mówi: pan, panie Leopoldzie, chce mnie poślubić? i mówi: będę szczęśliwy, panno Zofio, a ona: dobrze, ja się zgadzam, ale jeżeli kiedykolwiek wypomni mi pan, nigdy — przerywa żarli­wie — przysięgam, że nigdy, lecz ona, jakby go nie słyszała i tylko w swoje wnętrzności, wypełnione hrabiowskim pomiotem była wsłuchana: ja panu chcę zaufać, ale gdyby mi pan to powiedział za rok, czy za trzydzieści lat, odejdę, to będzie nasze dziec­ko, panno Zosiu — mówi i może się zdarzyć, że gdy to mówi za­cierając pod stolikiem zmarznięte dłonie, przechodzący obok Stefan Raszewski, kto wie, czy nie w mundurze generalskim, aby w okolicznościach weselnej zabawy raczej przeszłość bojową i pa­triotyczną ofiarność przypomnieć zebranym, na drugi niejako plan usuwając swe obecne funkcje sekretarza KC, więc w mundurze gene­ralskim (choć nie jest to całkiem pewne), korzystnie podkreśla­jącym jego mocną, męską sylwetkę, zatrzyma się i przyjacielsko klepnie go po plecach. — I co, stary! — powie — kiedyśmy siedzieli w lipskich bag­nach, nie wyobrażałaś sobie, że twoja córka będzie miała takie wesele? szkoda tylko, że ci takiego zięcia wyszukała. wtorek, 31 marca Ponieważ już po ukończeniu Przygotowania, w trakcie pracy nad częścią II wyłoniła się potrzeba stworzenia kilku postaci związanych zarówno ze Stefanem Raszewskim, jak i z Leopoldem Pankiem — nie zapomnieć, żeby te osoby wystąpiły w części I, trudno przypuścić, aby Panek nie zaprosił na przyjęcie weselne najbliższych przyjaciół, nawet uwzględniając, że pani Zofia nie obdarza tych ludzi żywszą sympatią. Więc: Antoni Formiński — prezes Komitetu do Spraw Radia i Telewizji, Józef Halicki — sekretarz KC, ojciec Łukasza, Kazi­mierz Jaśko — redaktor „Panoramy Tygodnia”, Wojciech Konopka — pisarz, Marian Krystek — sekretarz KW w Warszawie oraz pułkownik Władysław Pasieka z MSW. Niestety, nie widząc tych ludzi dość wyraźnie, znając jedy­nie wykonywane przez nich funkcje, a mało co o nich wiedząc od strony ludzkiej — pojęcia na razie nie mam, w którym miejscu i w jaki sposób wprowadzić ich na weselne przyjęcie. Mgła na mózgu, żadnego pomysłu. Wydaje mi się, że poza Formińskim, który z racji swego stanowiska zna większość zaproszonych gości, pozostali (a Wojciech Konopka?) powinni się trzymać raczej razem. Stefan Raszewski z wielu względów, zarówno osobistych (bo zajęty Panną Młodą), jak politycznych z pewnością nie będzie swym wier­nym przyjaciołom poświęcać nazbyt wiele czasu. Co najwyżej jedną wódkę z nimi wypije. Formiński i Krystek, a szczególnie Jaśko znani są ze swoich brutalnych wystąpień zeszłorocznych w czasie wypadków marcowych i po nich. Zdają sobie sprawę, że większość zebranych odnosi się do nich w najlepszym razie z rezerwą. Podej­rzewam, że Wojciech Konopka, zdając sobie z tego stanu rzeczy sprawę, w ogóle w Jabłonnie się nie zjawi. Możliwość spotkania obu Halickich: ojca i syna? A dyrektor Otocki? W zasadzie Otocki lubi podobne kontakty, nawet ich szuka, lecz w obecnym układzie towarzyskim raczej wolałby się nie afiszować z ludźmi tak jedno­znacznymi politycznie. Stefan Raszewski to co innego, Raszewski jest sekretarzem KC. Trudno, nic w tej chwili nie wymyślę. Kłopoty, jakie sprawiają postacie epizodyczne pozostające w tle, bywają nieraz większe od trudności związanych z osobami pierwszoplanowymi, te drugie bowiem działając — określają się i kształtują w działaniu. Przypomina mi się znakomite powiedzenie naszego dawnego znajomego właściciela mydlarni na Bielanach, Bieńka, który, gdy w czasie Powstania trudno było nieraz powziąć jakąś decyzję, mawiał: „Trzeba wyjść i zobaczyć, czy jest sytuacja, czy nie ma, a kiedy nie ma sytuacji, trzeba wyjść sytuacji naprzeciw”. Zauważyłem niejednokrotnie, że nawet najlepszy dialog, jeżeli nie jest związany z określoną sytuacją i z sytuacji nie wynika staje się sztuczny, zaprogramowany. Więc zapamiętać, aby dla całej szóstki przyjaciół Raszewskiego i Panka (dla niektórych może z osobna) wymyślić konkretne sytuacje. Choćby uboczne, peryferyjne, lecz sytuacje. Wykorzystać postaci już ukształtowane, gdy wiadomo, kto jest kto. W zet­knięciu z taką postacią, z jej wypowiedziami i odruchami postać słabo jeszcze zarysowana musi z konieczności ujawnić własne cechy charakteru. Tylko ludzie o dużej samoświadomości potrafią rozszyfrowywać i rozumieć innych. Stąd pozorny paradoks: intro­wertycy w sposób bardziej czujny i chłonny aniżeli typy ekstrawertyków otwarci są na ludzi i świat. Mimo nie najlepszego samopoczucia (dla odmiany znów, po paru dniach śniegów i zimna, wspaniała pogoda słoneczna, a temperatura podniosła się do 12°C) cały ranek, od dziesiątej do drugiej, nad maszynopisem Miazgi, z wyobraźnią raczej leniwą i ospałą, zresztą na razie działając przy samym brzegu, więc dość powierzchownie wciągnięty w nurt fikcji, co sprawia, że bez żywszego zadowolenia natomiast solidnie, jak mi się wydaje, wykonuję strona po stronie to, co jest od paru tygodni zaplanowane, świadomie sprowadzając pracę do drobnych poprawek stylistycznych oraz wynotowywania w Dzienniku stron i sytuacji brakujących, a także momentów notorycznie wątpliwych. Skoro gnuśna wyobraźnia drzemie, trudno przewidzieć, co by zdziałała w stanie ożywionej pobudliwości. Nastroje skrajne nie towarzyszą zazwyczaj sprawności rzemieślniczej. Do tekstu, który na nowo odczytuję po kilku miesiącach, kiedy do niego nie zaglądałem, nie mam właściwie żadnego stosunku: ani mi się podoba ani nie podoba. pod wieczór Jednak zbyt zaabsorbowany myśleniem o Miazdze, żebym się mógł zdecydować na którąś z współczesnych, czekających na prze­czytanie książek. Ostatecznie sięgnąłem po Iliadę, którą chyba po raz pierwszy od czasów uniwersyteckich przeglądałem przed paroma dniami w związku z lekturą książki Margarete Riemschneider. W pieśni XXI wspaniały opis rzezi, gdy Achilles, mszcząc śmierć Patroklesa, pustoszy szeregi Trojan. I przejmująca śmierć syna Priama, młodego Likaona. Nie dość rozwścieczonemu Achillesowi, że w okrutny sposób morduje bezbronnego i błagającego o litość młodzieńca, miecz topiąc w jego brzuchu, jeszcze do trupa wrzuconego w rzekę woła: Leż pomiędzy rybami w wilgotnej krainie! Niech piją krew bezpiecznie, która z rany płynie. Nie złoży cię na marach matka rozkwilona Skamander do morskiego zaniesie cię łona, Gdzie z czarnych wyskoczywszy wałów potwór wodny, Twym ciałem, Likaonie, nasyci brzuch głodny. Wszystko, co w oparciu o greckie mity stworzyła sztuka późniejszych wieków, wydaje się mdłe i pozorne w porównania z gwałtownymi namiętnościami, krwawością i okrucieństwem starożytności. Może jeden Pasolini osiągnął tę surową prawdziwość w Edypie. Jak szkoda, że nie mogę zobaczyć jego Medei! środa, 1 kwietnia Jeszcze w związku z zanotowanymi wczoraj kłopotami: pokusa, zresztą nie nowa, aby się nie krępować (nie jest to w tym kontekście czasownik najwłaściwszy) i wykorzystać do własnych potrzeb postacie autentyczne. Nie miewam na ogół żadnych złudzeń wobec „złodziejskiego” charakteru pisarstwa, mało też skrupułów, gdy w sposób mniej lub bardziej jawny korzystam z realiów, związanych z ludźmi żyjącymi. Właściwie w ciągu wielu lat, gdy pi­szę i publikuję, dwie tylko osoby poczuły się przeze mnie dotknięte: nieżyjący już dyplomata, który w swoim czasie, obrażony za żonę, wystosował do mnie dość ostry list, sądził bowiem, że świadomie i w złośliwej intencji obdarzyłem jego nazwiskiem mało sympatyczną postać kobiecą w Popiele i diamencie i drugim był Witold Gombrowicz, sądząc po listach, które otrzymałem od niego z początkiem roku 1967 (byłem wtedy we Francji), głęboko dotknięty pewnym fragmentem Idzie skacząc po górach, fragmentem — przyznaję to — świadomie z mojej strony prowokującym go, a poza tym naprawdę zrozumiałym tylko dla niego samego i bardzo małego grona szczególnie bystrych czytelników. Sprawdziłem i przed nieporozumieniem z Gombrowiczem, i również po nim, że nawet ludzie bardzo dobrze znający Dziennik tego wielkiego pisarza nie zorientowali się, że pewna kwestia wypowiedziana przez jedną z postaci mojej powieści jest dosłownym cytatem z Dziennika. Sprawa wydaje się ostatecznie dość błaha, wciąż jednak tkwi we mnie przykra zadra, że Gombrowicz tak bardzo poczuł się dotknięty moim sztubackim figlem i że nigdy w cztery oczy nie będę już mógł wyjaśnić mu zarówno moich intencji w tym wypadku, jak i mojego stosunku do jego osoby i jego twórczości. Nic już nie odmieni faktu, że moje stosunki z pisarzem, którego z żyjących polskich pisarzy najbardziej podziwiałem (ale równocześnie jak często mnie drażnił i irytował!), zawsze, jeszcze przed wojną, układały się niedobrze. Wracając do skrupułów: ogarniają mnie one wówczas, gdy wchodzę w sferę polityki. Cóż prostszego — dać się beztrosko ponieść zabawowemu żywiołowi sztuki i np. Formińskiego ukształtować na „obraz i podobieństwo” Iksa, o którym jeden z jego przyjaciół mawiał przed kilkoma laty, iż tak się przyzwyczaił do pływania, że nawet pierdoli pływając. Lecz Formiński, ulepiony z zawiłej i dramatycznej (jak nieomal wszystkie życiorysy polskich komunistów) biografii Iksa, także z jego towarzyskich uroków, i z jego rozbrajającego cynizmu, i z jego wielokrotnych małżeńskich związków z dziewczynami, które mogłyby być jego córkami (ostatnia jest nawet młodsza), zawsze nie na samych szczytach, lecz niezmiennie od dwudziestu pięciu lat na wysokim, kierowniczym stanowisku — taki Formiński jako postać epizodyczna, sprezentowany tylko w swych życiowych realiach, więc od zewnątrz, musi być odczytany jako wyraz łatwej satyry, ponieważ w takim powierzchownym skrócie odjęte mu zostaną te wszystkie elementy, które równolegle do działania, a nieraz przeciw niemu kształtują najbardziej intymne życie jednostki. Czy Iks posiada niekiedy świadomość, że mimo zewnętrznych pozorów przegrał w istocie życie? A jeśli tak, co wtedy odczuwa i myśli? Ugniata go zbliżająca się starość? Czuje wstręt do frazesów, które tak często wygła­sza i publikuje? Nie obmierzła mu konieczność owego bezustannego „pływania”, aby się nie potknąć, nie poślizgnąć, nie popaść w niełaskę, nie zlecieć z wysokiej drabiny? W ubiegłym tygodniu, na pewnym dosyć licznym, choć prawie w ostatniej chwili zaimprowizowanym przez gospodarza zebraniu towarzyskim spotkałem Igreka, którego widuję rzadko, lecz znam od wielu lat, lubiąc go i ceniąc. Doskonale zdawałem sobie spra­wę, że jego poglądy osobiste nie zawsze się pokrywają z wypowia­danymi publicznie, nie przypuszczałam jednak, że aż tak radykal­nie. Nawet dla mnie, tak świadomego rozdwojenia rozczepiającego miliony Polaków, prawie półgodzinna rozmowa z Igrekiem była rewelacją. Nie chciałbym tego zjawiska, powszechnego w ustroju totalnym, nazywać dwulicowością lub oportunizmem. Korzystając z maksymalnej niezależności, jaką w obowiązujących tutaj warun­kach może jednostka osiągnąć, niezależny przede wszystkim finan­sowo, więc niezmuszony do zarabiania na życie wbrew przekona­niom, niezmuszony do brania udziału w życiu publicznym wbrew sobie — nie czuję się uprawniony do bezkompromisowego osądzania tych wszystkich, którzy z takich czy innych względów muszą (nieraz chcą) żyć i działać w ściślejszym przymierzu z przymusem, aniżeli ja. Nie byłbym zresztą pisarzem, lecz kamiennym tłukiem, gdybym — dostrzegając ogrom zniszczeń trawiących naszą egzysten­cję narodową w jej społecznych i moralnych przede wszystkim war­tościach — nie potrafił jednocześnie i nie umiał dostrzec, ja­kie konflikty wewnętrzne prowokuje owo godne pożałowania roz­szczepienie świadomości, ile goryczy osiada na kłamiących war­gach, i jak trudne i ciężkie mogą być (choć nie zawsze muszą) samotne godziny nawet tych, których opatrzone do znudzenia twarze znamy z pierwszych stron dzienników, z kronik filmowych i z transparentów. Naprawdę, wielką bym miał ochotę ubrać Formińskiego w kos­tium Iksa, a dla redaktora Panoramy Tygodnia. Kazimierza Jaśko, wypożyczyć odzież u dr K.K. Może tak i zrobię, lecz nie wcześ­niej niż znajdę dla nich *szansę*. I gdy odejdzie blaskiem orderów rozświetlając blask sali z niebiańską i rozgwieżdżoną kopułą u szczytu, prezes Panek powtórzy zapewne, lekko mamrocząc: to będzie *nasze* dziecko, nie — ona na to blisko przy chłodnym stoliku z marmurowym blatem, w brajtszwancach, nad szklanką wystygłej herbaty, pochmurna i ob­ca, a trochę dalej: w głębi salonu, wielka i tęga, w nazbyt wy­dekoltowanej sukni, otoczona kilkoma młodymi aktorami (wśród nich Łukasz Halicki?, a może raczej nie młodzi aktorzy, lecz red. Jaśko i sekretarz KW, Krystek?), mówi przy zimnej herbacie: Leopold, to nie jest i nigdy nie będzie *nasze* dziecko, więc on zacierając pod stołem zmarznięte dłonie: kochasz go?, i gdy ona, ciemna i pochmurna, milczy, on mówi z żalem: mnie nigdy nie pokochasz, jak jego, wówczas ona: bo pana, panie Leopoldzie, nie umiałabym znienawidzić, i po chwili: panem mogła­bym gardzić, ale nie nienawidzić, teraz — będzie mógł w tym mo­mencie pomyśleć Panek — teraz to zrobię, tak, zrobię to, muszę to zrobić, i skoro wypije jeszcze parę koniaków (młodzi: Beata oraz Łukasz z bliskiego sąsiedztwa już najpewniej znikną), wów­czas cokolwiek niespodziewanie dla samego siebie brnąc po kola­na w grząskim błocie, z ciężko dyszącym Stefanem (pseudonim w Gwardii Ludowej „Feliks”, po Dzierżyńskim) na plecach, brnąc przez ciężkie błoto w ciemności skamieniałej puszczy, chrzęszczącej chrapliwymi oddechami, pójdzie poszukać Ksawerego, brnąc po kolana w ciężkim trzęsawisku, i ostrożnie stąpając po gład­kiej i śliskiej tafli pałacowej posadzki, nie wydaje się wszak­że, żeby go odnalazł, Ksawery w tym stadium weselnego przyję­cia, znudzony salonami i podążając kapryśnymi śladami Marka Kurana, poszuka zapewne towarzystwa młodych, a ci już od dość dawna — jak to zdążył zauważyć Adam Nagórski — ściągną do piwnicy, przyozdobionej freskami z czasów księcia Poniatowskiego, gdzie normalnie funkcjonuje jadalnia dla gości pensjonatowych, a dzi­siaj bar obsługiwany przez pana Edka z nocnego „Bristolu”, nie­gdyś w prehistorycznych czasach zaufanego lokaja Karola Wanerta, więc gdy prezes Panek, nigdzie na salonach syna nie znajdując, zdoła się wydobyć z ciemnych bagien i trzęsawisk, aby zejść krę­tymi schodkami na dół (a uwzględniając stan ducha, w jakim się znajdzie, wchodziłby równocześnie po szerokich, marmurowych scho­dach, pałacu królewskiego w Hadze, usztywniony tużurkiem, z gardłem wyschniętym i z dłońmi spotniałymi, aby złożyć za chwilę listy uwierzytelniające królowej Julianie) i tam, w piwnicy, od razu ogarnięty rozwydrzonym zgiełkiem big-beatu (zespół „La Da Co” w komplecie: Leszek Bogucki — kierownik zespołu, śpiew, Krzysztof Lazarowicz — śpiew, Michał Otocki — gitara i śpiew, Jacek Lasota — gitara, Marek Soja — gitara basowa, Ryszard Pająk — perkusja; poza tym wokół baru m.in. Ksawery, Marek Kuran, dziewczyny Michała Otockiego: Jola, Magda, Zula i Mirka, o których mówi zwykle „moje zwierzęta”, także Aimo Immonen, Beata Konarska, Łukasz Halicki i Maciek Zaremba, ulubiony aktor Wanerta, chociaż ostatnio znakomity reżyser część swych sympatii i nadziei przeniósł na Halickiego) — piątek, 3 kwietnia Wczoraj mimo dwóch kaw i pierwszego z serii zastrzyków (wit. B plus tenofosphan), zbyt cały dzień ospały, żeby pracować. Wcześnie się położywszy, spałem prawie dziesięć godzin, co mi się już od dawna nie zdarzyło. Całą noc musiał padać śnieg, bo rano, wciąż przy gęstej śnieżycy, świat dosłownie zasypany, drzewa uginają się pod szadzią, Boże wielki, kiedy się ta zima wreszcie skończy? Zastanowić się, czy wśród młodych nie powinien się również znaleźć Antek Raszewski. Ale chyba nie. W skorzystaniu z zapro­szenia przeszkadzałaby mu przede wszystkim świadomość, że byłby na tym przyjęciu gościem głównie w charakterze syna swego ojca, poza tym nazbyt jeszcze świeże są w nim przeżycia związane z Ma­gdą Jackowską po wczorajszym koncercie w Filharmonii; na tej scenie z części II potknąłem się jeszcze w styczniu, mdło mi się robi na myśl, że za ileś tam dni będę musiał do niej dotrzeć i coś z nią zrobić. Nie mogłem się również do tej pory zdecydować, w którym momencie umieścić tekst eseju Antka o Ostatniej godzi­nie Nagórskiego (Nie cofa się ten, kto związał się z gwiazdą): w części II, kiedy Celina Raszewska po powrocie z koncertu czyta ten tekst? czy raczej dopiero w części III, gdy otrzymuje go Adam Nagórski? Ale to sprawa do rozstrzygnięcia na potem. Natomiast nie zapomnieć, że jako *postać* zupełnie się zagubił najmłodszy syn Panków, Gustaw. W Życiorysach mam tylko krótką informację: ur. 12 IX 1949 w Białymstoku, syn Leopolda Panka i Zofii z Motylów. W notatkach także żadnych bliższych informacji. O ile mnie pamięć nie zawodzi, w maszynopi­sie straconym w Stuttgarcie, była scena, w której Gustaw późną nocą z piątku na sobotę wraca pijany do domu i rozmawia z Moniką, która akurat odebrała telefon od Konrada Kellera, rozbudzonego dotkliwym bólem zęba, zupełnie jednak wyleciały mi z głowy szczegóły tej sceny. Ponieważ tamta wersja rozgrywała się w roku 1965, Gustaw miałby zaledwie lat szesnaście, wydaje mi się jednak, że był urodzony wcześniej i akurat zdawał maturę. Teraz ma lat prawie dwadzieścia, brakuje mu do dwudziestki pięciu miesięcy. Co z nim zrobić? Udany, wykolejony? A jakieś dzieci powinni też mieć Furmiński, Jaśko i pozostali prócz Halickiego, który ma Łukasza. Nie jestem w nastroju do „rodzenia”. — chyba się cofnie, spłoszony widokiem rozochoconej młodzie­ży, a jeśli nie zdąży uczynić tego w porę i zostanie zauważony, z pewnością Marek Kuran dostrzeże go pierwszy i w takim razie, choćby dla zrobienia na przekór Ksaweremu, nie odmówi sobie wygrania tak nieczęstej sytuacji i zawoła dość głośno, aby przekrzyczeć wrzawę big-beatu: — Prosimy, panie prezesie, do nas! Wówczas Panek wobec tych młodych, rozognionych twarzy i ciszy, jaka naraz w piwnicy zalegnie, nie będzie się już mógł wycofać, będzie zatem musiał ociężałemu ciału, z trudem się wydobywającemu z gęstych lipskich bagien, nadać niejaką godność, a twarzy ojcowsko-koleżeńską swobodę i powiedzieć głosem, które­go brzmienie jemu samemu będzie się musiało wydać nieco fałszy­we: — Cześć! jak się panowie bawicie? — Who's it, Luke? — spyta Aimo Immonen, obejmując Łukasza Halickiego za szyję. — Jeden z bohaterskich twórców naszej ludowej ojczyzny — odpowie Halicki. — Go with me to Paris, Luke. Madame Ferens will make a great artist of you — — Prometeusz, panimajesz? A Hermes eto ja. — Słuchaj, stary — wepchnie się pomiędzy nich Maciek Zarem­ba — moja żona od trzydziestu godzin rodzi i nie może urodzić. Co ja mam robić? Natomiast Marek Kuran, lekko swymi ładnymi, choć trochę nie­spokojnymi, oczami zezując w stronę wyraźnie zażenowanego eks-asystenta przy katedrze historii filozofii współczesnej, a i z uśmiechem chłopięco przymilnym powie coś w tym rodzaju: — Wie pan, panie prezesie, co się stało? — Gdzie? — spyta niechybnie Panek. Na to młody poeta: — W autobusie pospiesznym D, dzisiaj o dziesiątej rano. — Niestety — wówczas prezes PIP-u — komunikacja to nie mój resort. Marek Kuran: — Wiem, panie prezesie, ale w potężnym królestwie socjalistycznej prasy, która też jest swego rodzaju zaplanowaną komuni­kacją, a nawet komunią, dobrze jest wiedzieć, co się dzieje u sąsiada, nie? Otóż to było tak: pewien czteroletni chłopczyk, bawiąc się dziś rano w żołnierza, wsadził sobie na głowę nocnik, ale manewrował nim tak nieostrożnie, iż niebawem cała jego głowa w hełmie uwięzła, wtedy przerażona matka, gdy jej wysiłki uwolnienia syna okazały się daremne, owinęła nocnik ręcznikiem i po­śpiesznym autobusem D pojechała z dzieckiem do Ubezpieczalni. W autobusie, panie prezesie, chłopczyk, wyglądający na ofiarę ciężkiego wypadku, przez całą drogę, choć w odstępach przerywa­nych ciszą, skarżył się głosem głucho, lecz i donośnie się wydobywającym spod zamaskowanego naczynia: dusno mi, ciemno mi, pić mi się chce! Nie wydaje się, aby Panek, gdy po momencie ciszy, rozlegną się wokół śmiechy i chichoty, przyłączył się do ogólnej wesołoś­ci, raczej z kamienną twarzą, jakby siedział za swym biurkiem w Polskim Instytucie Prasowym lub na akademii, za stołem pre­zydialnym, powie: — Mam nadzieję, że w Ubezpieczalni poradzono sobie z tym przykrym wypadkiem, nasze szpitalnictwo stoi na wysokim poziomie, mamy wielu dobrych i ofiarnych lekarzy. Wtedy młodociany autor Leukocytów (rocznik 1946) czując wokół atmosferę wzrastającego napięcia, spyta: — Ile forsy, panie prezesie, wyciąga teraz miesięcznie fa­cet w randze ministra, ale tak ze wszystkim, z dodatkiem? I nim Panek zdąży odpowiedzieć, tamten: — Chyba jednak mniej niż pewien czteroletni ogier francuski imieniem Match, kupiony niedawno w Anglii przez British Bloostock Agency za 250 000 funtów, już nie mówię o tu obecnych, my jesteśmy młodzi, dwulatki, ale kogo z tych na górze i w ogó­le w Polsce kupiono by za taką cenę? A wie pan, panie prezesie, ile ten ogier wygrał forsy w czasie swojej kariery na torach? Prawie dwa miliony nowych franków, znaczy czterysta tysięcy do­larów! — Ten gówniarz, Kuran, ma podobno talent — powie później Panek, gdy ponownie zetknie się ze Stefanem Raszewskim. Na to Raszewski: — Talent to nie wszystko, zresztą i z oceną talentu le­piej zaczekać. — Właśnie, gówniarz za dużo sobie pozwala. — Wiem, nie on jeden, ale całe zagadnienie na tym stoi, że oni nie są tacy mądrzy, jak o sobie myślą, a my nie tacy głupi, jak oni sobie wyobrażają. Gdzie są te młode geniusze, w piwnicy? Panek: — Mówię ci, Stefan, gówniarz za dużo sobie pozwala. — Nie szkodzi — odpowie Raszewski — im więcej narozrabia, tym prędzej podpadnie. Nie bądź naiwny, Poldek. Wróg, jak już nic nie może, mobilizuje gówniarzy, znamy to. A ponieważ Panek wciąż nie będzie pewien partyjnej oceny przyjęcia w Jabłonnie, z pewnością zapragnie, aby ktoś bardziej od niego w tej drastycznej i skomplikowanej sprawie autorytatyw­ny całą rzecz przyjaźnie naświetlił, zatem zgodne byłoby z je­go stanem ducha, gdyby właśnie teraz, w owej żmudnie, a i cokolwiek niefrasobliwie kształtującej się przyszłości, Stefan Raszewski zechciał się okazać dobrym starym kumplem i szczerze, jak w partyzantce, z własnej inicjatywy w sedno sprawy wszedł i męsko stwierdził: — Powiem ci, Poldek, w zaufaniu, że z twoim weselem były kłopoty. — Nie? — z nieszczerym zdziwieniem zaniepokoił się Panek. Raszewski: — Dobrze wiesz, stary, że towarzysze z kierownictwa nie lubią takich historii. Jak mnie pierwszy raz powiedziałeś o Ja­błonnie, ja na to nic, ale pomyślałem sobie, że to może nie przejść. — Jak to nie przejść? — Tobie! O ciebie, Poldek, chodzi. Rany boskie, jesteś jak ślepa kura, naiwniak, nawet nie wiesz, ile ryje dokoła cie­bie i świnię chcieliby ci podrzucić. Takie jest życie, Poldek, naprostuj się! — To moja żona wymyśliła, wiesz, jaka ona jest. Mnie te szopki nie bawią. — Wiem. — No więc? — Mówię ci, ślepa kura jesteś. Gówno widzisz. Towarzysze z kierownictwa dobrze wiedzą, jaki jesteś. Ale co z tego? Co im miałem powiedzieć, kiedy spytali, ile wesele twojej córki będzie kosztować! No! — Keller wszystko płaci, ja grosza nie dałem. — Nie dałeś, powiadasz? — Przysięgam, Stefan! — Ty mi nie przysięgaj, bo ja lepiej od ciebie wiem, co dałeś, a czego nie dałeś. Po to jestem, żeby wiedzieć. Ty isto­tę zagadnienia zrozum! — Niby co? – Ech, ty! zmendziałeś, stary, co ci w tej starej głowie chlupie? Gdybym nie był twoim starym kumplem, to bym ci dał w dupę takiego kopa, że byś się, stary, do końca życia nie pozbie­rał. Co ty mi bajesz, kto za to wszystko zapłacił? Z takimi, jak ty, ja mam robić politykę? Pierdolę was wszystkich. Wiem, kto zapłacił. I co z tego? — Rany boskie, Stefan, czego się gniewasz? — Nie płacz, ja jestem spokojny, jak drut. A ty sobie zała­duj w tę zrogowaciałą łepetynę: dla towarzyszy z kierownictwa sprawa tak stoi, że na wesele córki starego i zasłużonego towarzysza urządza się przyjęcie w Jabłonnie, czort z tobą, kto płacił, kto nie płacił! Jest przyjęcie? Jest. Duże przyjęcie. I kto ma być na tym zasranym kiblu? Gówno, artystyczno-intelektualne gówno. Ale nie tylko. Jeszcze towarzysz Panek z małżonką i kilkunastu przyjaciół z aparatu i z rządu. Przede wszystkim ja! Stefan Raszewski! Nie wygłupiaj się, stary! Znasz mój telefon! No! Kto cię dzień po dniu ustawia? Jeżeli jesteś durniem, nie rób z siebie większego i nie preparuj takich historii jak ta, za moimi plecami. — Stefan! — jęknie najpewniej w tym momencie Panek — ja już czasem wysiadam, już nie mogę, sił nie starcza. — Siedź na dupie, póki siedzisz, i mądrzejszych od siebie słuchaj. — Siedzę, Stefan, ale co ja takiego zrobiłem? To nie moja wina. — Przestań pierdolić! — Zmęczony jestem, Stefan. — Chcesz w mordę? Więc się najpewniej w tym momencie Panek, jeszcze przed chwi­lą osłabły i w sobie sflakowaciały, wyprostuje. — Bij, Stefek — powie z determinacją — bij! Wówczas Raszewski całkiem spokojnie: — Słuchaj, stary, ile miesięcy musiałby pracować robotnik, nauczyciel albo urzędnik z twego resortu, żeby takie wesele córce zafundować? — Czy ja wiem? Rok, może więcej? — No więc! Elita się bawi, taka gadka pójdzie na Polskę, a jak elita się bawi, znaczy szasta forsą, a jak szasta forsą, znaczy łatwo jej forsa przychodzi i łatwo leci, a to nie może zrobić dobrego wrażenia i słusznie nie zrobi dobrego wrażenia, zwłaszcza teraz, zastanów się, stary, dwudziestopięciolecie, wybory do sejmu, trudności ekonomiczne i w ogóle cała złożona sytuacja międzynarodowa, w naszym obozie też, co ci zresztą bę­dę mówić, sam chyba wiesz. — Jasne. — Więc ci krótko powiem, owszem, były w kierownictwie opo­ry, nawet duże, słuszne opory, ale ja, zanim miałem referować całą sprawę, gruntownie wszystko sobie przedyskutowałem, i tak, i tak, no więc obiektywnie: ocena strat, szum dokoła tego, gada­nina, przesadna gadanina, jak zawsze, dobra! szum jest, pokisi się, poskwierczy i wygaśnie, sprawa znów nie taka pryncypialna, żeby swąd i smród długo pozostał, ale oczywiście samego faktu szkodnictwa negować ani nie doceniać nie należy. A drugie pyta­nie: czy tylko szkodnictwo może z tego wyniknąć, może i jakieś pozytywne elementy dadzą się znaleźć? I przy wnikliwszej anali­zie okazało się, że owszem, takie pozytywne elementy są, trzeba je tylko umieć rozpoznać. Wiesz, stary, jaka jest sytuacja w tej całej zasranej kulturze? Niedobra, wciąż niedobra. Daliśmy im w marcu w dupę, ale poniektórzy z nich mają twarde tyłki, du­żo za twarde, jak na budowę socjalizmu. Otóż obiektywnie ocenia­jąc sytuację, trzeba sobie jasno powiedzieć, że w pewnych oko­licznościach korzystniejszy bywa koniak niż wielogodzinna dys­kusja. Teraz, stary, już nie te czasy, żebyśmy potrzebowali ko­gokolwiek przekonywać, w obecnej sytuacji interesuje nas przede wszystkim dokładne rozpoznanie, informacja, pogłębienie naszej wiedzy o środowisku, o tych czy innych osobnikach ze środowis­ka, a ratować, zbawiać, na siłę wyciągać z błędnych albo wręcz wrogich poglądów, to już nie ten etap, dwadzieścia pięć lat ciężkiej orki mamy za sobą, to coś znaczy, teraz samym talentem nikt nam nie zaimponuje, to już nie jest dla nas legitymacja, stać nas na to, żeby zrezygnować z różnych panów Nagórskich i kilkunastu innych, którzy sobie wciąż wyobrażają, że w tym kraju można swobodnie uprawiać ideowe sobiepaństwo, rzecz więc w tym, żeby wiedzieć, jak głęboko i gruntownie kto jest chory, owszem, wiemy dużo, ale nie zaszkodzi, jak będziemy wiedzieć jeszcze więcej. Kiedy wróg pije i się bawi, władza się umacnia. Kapujesz teraz, stary, dlaczego wesele twojej córki przeszło? — Ty masz głowę, Stefan! — Każdy ma głowę, trzeba tylko głową myśleć w sposób pra­widłowy, co poniektóre tutaj znakomitości mają w głębokiej po­gardzie. No, stary, można powiedzieć, że nagadaliśmy się za wszystkie czasy, ale teraz koniec, kropka! jesteśmy na weselu, a nie na konferencji, trzymaj się! aha, jeszcze jedno przy okazji. Jak się układają twoje stosunki ze starszym synem? — Prawie go nie widuję. — Wiesz, mnie on osobiście ani grzeje, ani ziębi, ale ty jesteś moim starym kumplem, zajmujesz odpowiedzialne stanowis­ko, powiedz mu więc kiedy przy okazji, żeby on na siebie uważał, po marcu tylko ze względu na ciebie nie wyciągnęliśmy wobec niego wszystkich konsekwencji i tylko zdjęliśmy go z asystentury. Panek (z pewnością cokolwiek blednąc lub czerwieniejąc): — Znów robi coś nie tak? — Co on robi nie tak, jak robią normalni mężczyźni, to ty, jeżeli nie jesteś ślepy, powinieneś wiedzieć najlepiej. Ale to mnie nie obchodzi, to nie mój resort. Powiem ci nawet więcej: jak on już taki jest i lubi się otaczać chłopaczkami, to zamiast prowadzić z nimi tak zwane dyskusje ideowe, niech lepiej gada z nimi o dupie. Przekaż mu to. — On mnie ma za nic, Stefan. — To sprawa jego i twoja. Ale niech uważa, żebyśmy go nie musieli ciachnąć po jajach. Byłoby mi przykro, stary, ze względu na ciebie. Cześć stary! poszukam panny młodej. W związku z tym, co o działalności Ksawerego Panka mówi Raszewski, zwrócić uwagę, że ten wątek ważny w obecnej egzysten­cji Ksawerego całkiem został zagubiony, dzięki czemu obraz Ksa­werego, usuniętego po marcu na margines życia publicznego, za­węził się jednostronnie do utrapień erotycznych, co zresztą Raszewski chętnie by widział. Nie zapomnieć zatem, że jeśli nie w części I; to koniecznie w części II trzeba będzie wyekspono­wać bliskie powiązania Ksawerego (również jego rolę inspirują­cą) z młodzieżową grupą poetycką „Atentat”, która gromadzi młodych zamieszanych w wypadki marcowe, usuniętych przeważnie z wyższych uczelni, a również i mających poza sobą w kilku przypad­kach wielomiesięczne śledztwo w więzieniach. Koniecznie wrócić do tej sprawy przy scenach w części II, w których występuje Ksa­wery Panek. Więc Panek, z samym sobą w tym momencie pozostawiony, już prawie trzeźwy, choć daleki od wewnętrznego opanowania, raczej żony niż pierworodnego poszuka i dzięki podobnemu układowi sy­tuacji w sposób niejako ostateczny nie odbędzie się owa zamierzona pierwotnie w podjudzających oparach alkoholu intymna rozmowa ojca z synem, ów trochę szokujący dialog, który zgodnie z ryzykownymi i desperackimi intencjami ojca przebiegłby, gdyby mógł przebiec, zapewne tak: Ojciec: — I cóż, mój *synu*, bawisz się, jak widzę. Syn: — Przy pewnym nadużyciu fantazji można to nazwać zabawą. — *Tutaj* powinieneś się świetnie bawić, jesteś prze­cież u siebie. — O ile się nie mylę, to w świetle światopoglądu naukowe­go każdy obywatel Polski Ludowej w każdym miejscu jest u siebie w charakterze gospodarza. — Zostaw te niewybredne kpinki dla swoich studentów. — Zapomniałeś, że już od roku nie zatruwam studenckich umysłów. — Moje informacje, niestety, tego nie potwierdzają. — Towarzysz Raszewski? — O tym później, nie tutaj i nie teraz, na razie przyjmij do wiadomości, że ja mówię poważnie, ponieważ tu, w Jabłonnie, jesteś u siebie w sensie dosłownym, chociaż jeśli chodzi o praw­ną stronę, to dosłowność jest trochę nadpsuta. Jeszcze nie rozu­miesz? Niesłychane! A podobno mówią o tobie, że jesteś taki in­teligentny. I chcąc bezbłędnie osiągnąć zamierzony cel, powiedziałby krótko, lecz za to dobitnie: — Hrabia! Syn: — Upiłeś się! Ojciec: — Jasne: dlatego powierzam ci rodzinną tajemnicę. Trzydzieści parę lat temu twoja matka powiedziała, że gdybym kiedykolwiek tę tajemnicę zdradził, to mnie porzuci, a ja wówczas przysiągłem, że nigdy tego nie uczynię. Jak widzisz, nie dotrzymałem przysię­gi, przekonamy się teraz, co twoja matka uczyni. A cóż Syn? Najprawdopodobniej, tak nieoczekiwanie w trzydziestym trzecim roku życia podłączony do arystokratycznego rodowo­du, nagle w skomplikowanych elementach dziedziczności odmieniony i mglistą magią historycznego podmuchu objęty, z zastępem hetmanów, biskupów, kanclerzy, wojewodów i kasztelanów u ramion, więc z zastępem wygłuszającym swym szumem i blaskiem pogłos baniek z mlekiem przetaczanych każdego ranka do sklepiku ulicy Zielnej prostackimi rękoma ojca matki, dziadka Motyla, a równocześnie i ku obiektowi swojej miłości biegnący pospieszną myślą, świadomy wrażenia, jakie ta uszlachetniająca odmiana uczyni na Marku Kuranie, powiedziałby zapewne tak: — Szkoda, że nie złamałeś przysięgi wcześniej, oszczędziłbyś mi w ten sposób wielu lat wstydu i odrazy. Że jednak ze wspomnianych już przyczyn trudno przypuszczać, aby ta melodramatyczna scena mogła dojść do skutku, prezes Panek, skoro go opuści Stefan Raszewski, odszuka, jak to zamierzył, żonę, a chyba nie przyjdzie mu to trudno, bowiem jej monumentalną sylwetkę w wieczorowej sukni o cokolwiek nazbyt ryzykownym dekolcie łatwo będzie mógł dostrzec nawet wśród gęstego tłumu, więc, gdy się to stanie i po takich czy innych poczynaniach na­tury towarzyskiej znajdą się w naturalnie dyskretnej małżeńskiej intymności, ona, objąwszy go uważnym spojrzeniem swych ciemnych i pochmurnych oczu, spyta: — Co się stało? — To był twój pomysł z tą hecą tutaj — powie. — Nigdy się nie liczyłaś z moim zdaniem. — Raszewski ci zmył głowę? Nie bój się, nic ci się nie sta­nie, jemu na tobie zależy, potrzebuje takich oddanych przyjaciół, jak ty. — Ciszej! — syknie. — A cóż w tym złego, że Raszewski potrzebuje przyjaciół? Wszyscy o tym wiedzą. — Dzieci też pięknie wychowałaś, trójka reakcjonistów. — Ach tak? A ja zawsze myślałam, że na ich światopogląd, jak wy to nazywacie, wpłynęło przede wszystkim to, że od dziecka pa­trzyły na ciebie i na różnych twoich towarzyszy i koleżków. — Jeżeli tak sprawę stawiasz, to muszę ci przypomnieć, że i one, a przede wszystkim ty, tak, przede wszystkim ty raczysz zapominać, że właśnie moim towarzyszom i mnie zawdzięczasz wszystko! Od tej kiecki począwszy, a na tytule prezesowej kończąc, żadne zwierzę nie pluje do miski, z której żre. — Jednak zawsze musi wyleźć z ciebie cham! — Jasne! a największy cham, wiesz, kiedy ze mnie wyszedł? Kiedy ci zaproponowałem małżeństwo i temu jaśnie bękartowi dałem swoje chamskie, robotnicze nazwisko. Gdy zapadnie pomiędzy nimi milczenie, on rzuci po chwili krótkie i wyzywające: — No! — Wydaje ci się, Leopoldzie… — Teraz możesz dotrzymać swojej przysięgi. Nie pamiętasz? W „Nadświdrzańskiej”, na placu Teatralnym, miałaś na sobie brajtszwance, pożegnalny prezent jaśnie pana hrabiego. A ona rzeczywiście niczego nie pamiętając: — Wydaje mi się, Leopoldzie, że w nastroju, w jakim się znaj­dujesz, najlepiej zrobisz, wracając do domu. Nie powinieneś w tym stanie pokazywać się ludziom. — Naprawdę nie pamiętasz? Kłamiesz! — I nie zapomnij wozu odesłać z powrotem. Czegoś mi w tym miejscu brakuje. Ale czego? Może Leopold Pa­nek, rzeczywiście mając tego całego wesela dość i czując się źle, powinien, zanim odjedzie, natknąć się na swoich przyjaciół, sam, w towarzystwie żony? A może sytuacja tak się powinna ułożyć, iż gdy go jeden z kelnerów zawiadomi, że auto już zajechało — zre­zygnuje z wyjazdu i zostanie? Ale co z nim potem robić? Gdyby został, nie mógłby całkiem zniknąć, nawet uwzględniając, iż wszystko to nie *dzieje się*, lecz tylko *mogłoby* się dziać w kapryśnie płochych sferach czasu przyszłego niedo­konanego. Kłopot. A w innych rejonach salonów dojdzie najpewniej do spotka­nia Celiny Raszewskiej z Adamem Nagórskim i chyba zbędny byłby wysiłek, zmierzający do sprecyzowania okoliczności, w jakich się to stanie, wystarczy wyrazić przypuszczenie, że spotkania poszuka Celina i również ona, skoro się znajdą sami, odniesie wrażenie, że Nagórski albo zupełnie nie będzie sobie zdawać spra­wy, z kim rozmawia, albo — jeśli nawet dotrze do niego jej nazwisko — nie zdąży w związku z tym dokonać paru istotnych skoja­rzeń, wciąż jeszcze pod wrażeniem rozmowy z Haliną Ferens-Czaplicką. Więc gdy po wymianie kilku obojętnych zdań Raszewska utwierdzi się w tym przeświadczeniu, powie wprost: — Pan się jednak nie domyśla, kim jestem. Nazywam się Raszewska, Celina Raszewska. Po czym, wciąż w jego spojrzeniu nie dostrzegając rozezna­nia, dorzuci nieco ciszej: — Siostra Elżuni. I w tym momencie tak się chyba z Nagórskim stanie, iż na ułamek sekundy wpadnie jakby w ogromny lej, w obszar wirują­cych ciemności, i nawet trudno przewidzieć, jakie w trakcie owe­go zanurzenia, względnie spadania, jakie obrazy zarysują się w jego świadomości tak nagle i niespodziewanie zmąconej i czy, na przykład, w miejsce opornej wskrzeszeniu twarzy Elżbiety nie wyłoni się nim twarz Nike, w każdym razie to gwałtowne poruszenie obszarów ciemności, to zanurzenie, względnie spadanie po­ruszy go dostatecznie mocno, aby przybladł lekko i szepnął: — O Boże! więc to pani? Lecz gdy wreszcie z owego zamącenia, zanurzenia, względnie spadania, z głębokości bezkształtnych mroków wyłonią się w czys­tej jasności wiosennego przedpołudnia krzyżyki zakopiańskiego cmentarza i bezosobowe cienie kilkunastu ludzi, i jeszcze może gwizd wilgi, lecz bezgłośny, wówczas nową falą bezkształtnych mroków ogarnięty i słysząc w dalszym planie muzykę oraz pogłos tanecznego szumu — w szczupłych rysach siwiejącej kobiety, któ­ra, nie zdając sobie zapewne sprawy, iż dokonała tak chaotycz­nego poruszenia zastygłych obszarów czasu, więc wpatrując się w tę twarz, nie odnajdzie w niej śladów intymnego powinowactwa z twarzą młodej dziewczyny, która — — — — Cóż za spotkanie! — powie — tyle lat, prawie całe życie. Więc to pani jest tą młodą dziewczyną, która przyjechała z bratem na pogrzeb Elżbiety? — Trzydzieści cztery lata. — Trzydzieści cztery — powtórzy. — Dzisiaj akurat przypada rocznica śmierci Elżuni. — Tak — powie — pani brata, pana Edka, widuję od czasu do czasu, ale myśmy się rzeczywiście trzydzieści cztery lata nie widzieli. — Raz się spotkaliśmy podczas okupacji, pamięta pan? — Tak, oczywiście — odpowie szybko, lecz zbyt gorliwie, aby Raszewska nie zdała sobie sprawy, że mówi nieprawdę. Mimo to ponowi próbę, jakby chcąc zatrzeć przykre uczucie, że Nagórski, wbrew wspomnieniom, jakie o nim przechowała, sprawia wrażenie człowieka oschłego i nieszczerego: — Umówiliśmy się na spotkanie, obiecałam panu przynieść fotografię Elżuni. — Oczywiście! — teraz akcent ulgi zabrzmi w głosie Nagórskiego — umówiliśmy się w „Znachorze” na Boduena, ale pani nie przyszła. — Więc jednak pan sobie przypomniał! rzeczywiście nie przyszłam, ale to nie z mojej winy, mieliśmy właśnie z mężem duże kłopoty, Stefan musiał się ukrywać, musieliśmy zmienić mieszkanie. Prawdopodobnie dopiero teraz Nagórski uświadomił sobie, kim jest mąż Celiny, i aby zatrzeć cień, który mu przemknie po twarzy, albo może się odbije w wyrazie oczu, powie pośpiesznie: — To był czterdziesty pierwszy? — Drugi, jesień. — Pamiętam, padał deszcz, ale miałem parasol i pod paraso­lem szliśmy placem Wareckim w stronę Świętokrzyskiej. A wie pani, że po Elżbiecie nie mam żadnej pamiątki, ani jednej fotografii, listu, niczego. — Ja też. — Wydaje mi się, że moja pamięć byłaby sprawniejsza, gdyby mogła do czegoś z przeszłości zachowanego przylgnąć, doszedłem już do wieku, kiedy się ma poza sobą więcej czasu przeszłego aniżeli przyszłego przed sobą. I czasem ogarnia mnie przerażenie, że tak niewiele z tej przeszłości pozostaje żywego, rany się zas­klepiają, potem nawet świadomość blizn zanika, zacierają się twa­rze, głuchną głosy, czy wie pani, że już nie potrafiłbym wywołać w sobie głosu Elżbiety, nigdy już go nie usłyszę, i wielu innych głosów, a powstają poza tym przestrzenie tak doszczętnie puste i martwe, jakby ich w ogóle nigdy nie było. — Może to znaczy, że nie zdarzyło się wówczas nic naprawdę ważnego? — Myśli pani? Czy ja wiem? Pamiętam, kiedy odwiozłem Elżbie­tę do Zakopanego i potem po kilku dniach wróciłem do Warszawy, żyłem prawie wyłącznie czekaniem na jej listy, raz, chyba tydzień, a może i dłużej nie miałem żadnej wiadomości, byłem unieruchomiony w domu, chory, grypa, angina, nie pamiętam dokładnie co, z pewnością nic ważnego się w tym tygodniu nie stało, ale to był tydzień męczarni, najokropniejszych myśli, przypuszczeń, domysłów, leków, nieskończenie długie godziny prócz tych rannych, kiedy zbliżała się pora, kiedy przychodził listonosz, więc parę godzin nadziei, wtedy to było na pewno ważne, jedynie ważne, a po trzydziestu kilku latach, co się z tych dni da wycisnąć? mglistą świadomość, że się coś takiego przeżyło, nic więcej. I być może tym momencie zblednie i serce w nim zamrze, a z pewnością tak się stanie, jeśli wyobrazi sobie (a tak o to nietrudno), że Nike leży w tej chwili w ramionach nieznanego męż­czyzny, i nie będzie musiał przymknąć oczu, aby tuż obok, w drę­czącym zbliżeniu ujrzeć jej twarz bezwstydnie nagą, a też i bo­leśnie napiętą pod wpływem rozkoszy wnikającej w jej ciało ot­warte ulegle i pożądliwie, otwarte dla męskości, otwarte dla każdej męskości obiecującej brutalną i długą rozkosz, więc mo­że podejmie wysiłek, aby tak podstępnie zaatakowanej wyobraźni nadać inny bieg, rozpustną uległość Nike przeobrażając w miłosne oddanie, a męskości przypadkowej ofiarowując kształt własnej? — To smutne, co pan mówi — powie Celina Raszewska, przypuszczając, że zmętnienie oczu Nagórskiego wynika z zamyślenia się nad przeszłością — ale chyba nie zawsze i nie ze wszystkim tak bywa. Jednak wiele z przeszłości zostaje, dobrego i złego. Po tylu latach można się już zdobyć na szczerość, wie pan, że był okres, kiedy ja pana bardzo nie lubiłam? Więc Nagórski, jeszcze w intymnym zbliżeniu z Nike, spy­ta z akcentem roztargnienia: — Mnie? — Wydawało mi się, że to przez pana Elżunia oddaliła się od nas, od domu, to znaczy od rodziców i ode mnie, bo Edward właściwie się nie liczył, odkąd pamiętam, zawsze miał osobne życie . A Elżunia, zanim pana poznała, była czuła, serdeczna, bar­dzo często przychodziła. Potem wszystko się zmieniło, pan tylko dla niej istniał, nikogo poza panem nie widziała. — Ja też — powie Nagórski kruchym cieniom przeszłości. — Wiem, ale wtedy, kiedy pana jeszcze nie znałam, myślałam o panu tylko jak o człowieku, który mi zabrał najbliższą istotę. Pan jest pisarzem, pan na pewno potrafi zrozumieć, co mogła wów­czas przeżywać taka naiwna i głupiutka dziewczyna. — Rozumiem, ale naprawdę myśli pani, że pisarz musi rozu­mieć więcej niż inni? — Ależ tak! Gdyby nie rozumiał więcej, po cóż by pisał? — Czasem może dlatego, żeby powiedzieć, że nie rozumie. Ale w tym wypadku, oczywiście, doskonale rozumiem, że mogła pani czuć do mnie niechęć, nawet nienawiść. — Tylko do momentu, kiedy pana poznałam. Pan wtedy, przez te trzy dni po pogrzebie Elżuni, był dla mnie bardzo dobry, bar­dzo wiele się przez te trzy dni nauczyłam i zrozumiałam, takich rzeczy się nie zapomina. I właściwie to chciałam panu powiedzieć. Niestety, Nagórski, wartościową i z odległej przeszłości nadaną przesyłką obdarowany, z pewnością nie będzie mógł odgad­nąć, na czym rzeczywista cenność owego daru polega. Trzy dni? Chyba sobie przypomni, że istotnie, mała Celinka została w Za­kopanem po pogrzebie Elżbiety, lecz czy był to dzień, trzy lub więcej i czym ten nieokreślony czas był wypełniony — tego chyba nie skleci. Natomiast w Celinie ten odległy czas zachowa swoje kształty nieomal pierwotne, a nawet wraz z pośpiesznym nawarst­wianiem się niełatwych lat późniejszych, pamięć, podobnie jak mrok gęstniejący wyodrębnia i zaostrza blask migocącego w głę­bi światła, przyda owym trzem dniom kwietniowym szczególnej przejrzystości, owym trzem dniom najpiękniejszej tatrzańskiej wiosny (w istocie tylko jeden dzień był słoneczny, ten ostatni, dwóm pierwszym, przy chwilowych tylko rozjaśnieniach, towarzyszyło niebo pochmurne, drobne deszcze i mżawki, zacierające zarysy gór), kiedy we dwoje, każde na swój sposób osierocone, odbywali długie spacery pod regle i w głąb pustych o tej porze dolinek, i ten obcy, prawie znienawidzony człowiek stawał się jej coraz bliższy, gdy szedł obok i mimo swych dwudziestu pięciu lat sprawiał wrażenie prawie jej rówieśnika, tak młodzieńczo wyglądał, szybkie i trochę nerwowe kroki uważnie dostoso­wując do jej drobnych i niepewnych, bo wychowanych w mieście i tylko z miejską ulicą oswojonych, i jak brat siostrze albo przy­jaciel przyjacielowi zwierzał się z najbardziej osobistych prze­żyć, i to, co mówił, sprawiało, że sąd, jaki sobie o nim wyro­biła, powoli się zacierał i rozpadał i na jego miejsce zaryso­wywał się obraz człowieka zupełnie nowego i nieprzeczuwanego, zwłaszcza, gdy w długich monologach, jakby myślał głośno, opo­wiadał dzieje miłości z Elżunią, wcale nie tak egoistycznie szczęśliwej, jak sądziła, miłości burzliwej i ciemnej, wciąż roz­dzieranej gwałtownymi rozstaniami, lecz związanej wzajemną nie­możnością rozstania, obustronnie zaborczej i zatrutej zazdrością, i nawet w chwilach pełnego pojednania, gdy wszystkie podejrze­nia i oskarżenia ustępowały, zacienionej śmiercią, która powoli, lecz nieustępliwie dojrzewała w płucach Elżuni, więc mówił na tych długich spacerach do Kuźnic, do Doliny Białego i Strążys­kiej, mówił o wszystkich cierpieniach rzeczywistych i urojonych, a przede wszystkim mówił, bo wciąż do tego powracał, mówił o pew­nej swojej winie, może niechcianej i nieświadomej, lecz jednak winie niezaprzeczalnej, bowiem u samych początków ich miłości jedno jego kłamstwo sprawiło, iż rozrosło się ono później w El­żbiecie jak złośliwa pleśń, rozwinęło się w nieustanną podejrz­liwość, podsycaną jego zdrowiem i jej chorobą, w podejrzliwość maniakalną i uporczywą, w momentach nasilenia przeobrażającą się w stany halucynacyjnych urojeń, których gorączkowe czary, wspomagane rzeczywistą gorączką ciała, odmieniały rzeczywistość, stwarzając nową podstępną i zdradliwą, przeczącą wszelkiej wier­ności — — — Ten motyw kłamstwa, trującego i rozkładającego miłość, był przed wojną moją obsesją i wielokrotnie powracał w utworach, których nie dokończyłem i po których ślad nie pozostał, przepa­dły bowiem po Powstaniu, kiedy przed opuszczeniem Warszawy w po­łowie września zakopałem je wraz ze wszystkimi moimi papierami i pamiątkami w ogródku przy domu na Bielanach. Myślę, że i teraz ten motyw jeszcze we mnie żyje. Gdyby wygasł i nic już dla mnie nie znaczył, nie napisałbym tego epitafium dla G. B., nieżyjące­go od trzydziestu prawie lat. I niemal wszyscy bliscy świadko­wie tej pradawnej historii nie żyją, wszyscy prócz Ewy O. i Marysi B., które znają ją zresztą z lat późniejszych, kiedy cho­roba umysłowa poczęła zaciemniać i zniekształcać udręczony umysł G., doprowadzając go wreszcie do koszmarnej śmierci w okolicach Powsina, pod kołami wąskotorowej kolejki dojazdowej, w miejscu, koło którego później wielokrotnie przejeżdżałem, znaj­duje się ono bowiem tuż przy szosie wilanowskiej, prowadzącej do Obór. Wtedy, jesienią roku 1941 (a może na przedwiośniu roku następnego?), gdy w przeddzień śmierci G. zjawił się u mnie nies­podziewanie przed samą godziną policyjną, nie chce mi się o tym pisać. Może kiedyś później? Być może, chcąc przerwać przedłużające się milczenie, Celi­na Raszewska powie: — Byłam wtedy bardzo młoda, zupełnie niedoświadczona i naiwnie sobie wyobrażałam, że miłość musi być jednym, wielkim i niekończącym się szczęściem. Na to Nagórski: — Gdyby tak miało być, w takim razie nigdy naprawdę młody nie byłem. I kto wie, czy nie pomyśli: może młodość dlatego tak mnie urzeka i dlatego młodości szukam, iż łudzę się, że w niej znajdę… Celina Raszewska: — Pan przecież wciąż jest młody. — Trochę zmęczony. — Młodość chyba wcale nie znaczy to samo, co wiara. Wiara może być naiwna, jak moja kiedyś w wyidealizowaną miłość, albo… — Albo? — Młodość to jest przede wszystkim potrzeba poszukiwania, nie sądzi pan? — Nadzieja? — Chyba tak. — Mało jej dokoła. — Nie, nie, niech pan tak nie mówi, właśnie pan tak mówić i myśleć nie powinien. Ludziom potrzebna jest nadzieja. — Ba! wiele rzeczy ludziom jest potrzebne. — Panie Adamie, czy jedno rozczarowanie, nawet najboleśniej­sze, może przekreślić wszystko? — Czytam właśnie od kilku dni, pani Celino, pasjonującą monografię Richarda Friedenthala o Goethem. Na niedługo przed wybuchem Rewolucji Francuskiej, w liście do mistycyzującego pi­sarza i pastora, Lavatera, napisał Goethe: „pod naszym moralnym i politycznym światem ciągną się podziemne korytarze, piwnice i kloaki”. Wtedy Celina Raszewska powie po chwili nieco ciszej: — Wielu ludzi, panie Adamie, zdaje sobie z tego sprawę. I może się zdarzyć, że w tym ściszeniu głosu albo w towa­rzyszącym mu wyrazie oczu czy poruszeniu warg Adam Nagórski odnajdzie nagle twarz młodziutkiej Celinki, nawet jej drobną syl­wetkę, tak wzruszająco podobną wówczas do sylwetki Elżbiety, i może jeszcze strzęp ciężkich drewnianych kloców, przerzuconych ponad białym i buczącym w dole potokiem, także zarys twarzy Elżbiety zamajaczy, być może, w ciasnej przestrzeni, aby szybko jak oddech, jak lot światła zniknąć, wówczas Celinę Raszewską z pewnością poruszy, również jakby z tamtego czasu tu nagle przeniesiony, ciepły i serdeczny akcent, jaki zabrzmi w jego głosie, gdy powie: — Droga pani Celinko, moje życie całkiem inaczej się ukła­dało niż życie pani i wielu pani bliskich i znajomych, moje za­angażowanie, jak się to określa, także w pewnym okresie miało charakter nieco inny, to była tylko jedna z moich życiowych ra­cji albo po prostu ról podejmowanych i porzucanych, może więc i nie mam prawa mierzyć cudzych doświadczeń miarą własnych, wy­daje mi się jednak, że od najcięższych rozczarowań stokroć trud­niejsze i wyniszczające człowieka jest poczucie bezsilności. I to byłoby chyba wszystko, co z okazji tak niespodziewanego spotkania po trzydziestu kilku latach i w sytuacji tak pod każdym względem odmiennej będą sobie mieli wzajemnie do powiedzenia, bowiem oboje zdadzą sobie z pewnością w tym momencie sprawę, na jak zawiłe i śliskie tory zaprowadzić by ich musiał dalej w tym duchu prowadzony dialog, może ona jeszcze powie: — Takim ludziom, jak pan, nie wolno mówić o bezsilności. Pan może nawet nie zdaje sobie sprawy, panie Adamie, jak wielu ma pan przyjaciół. On natomiast, cokolwiek ona powie, bo to już będzie bez znaczenia, może zechce bezsilności obywatelskiej przeciwstawić żywotność towarzyską, mówiąc coś w tym rodzaju: — No, i widzi pani, droga pani Celino, w jak bardzo inne aniżeli przez trzydziestu laty zabrnęliśmy tematy! Ciekawe, o czym będziemy rozmawiać przy spotkaniu następnym, o miłości czy o Pol­sce? Wówczas ona, wiedząc, że nawet przy najłagodniejszym rozwo­ju choroby pracowicie wyniszczającej jej wnętrzności pozostał jej nie więcej niż rok życia i uświadomiwszy sobie naraz, że naj­pewniej nigdy tego jedynego człowieka, którego raz pokochawszy, pokochała na całe życie, nigdy nie zobaczy, powie z uśmiechem: — Pewnie o jednym i drugim. Jak dzisiaj! Nie wydaje się bowiem, aby nawet w sytuacji tak wyjątkowej udzieliła sobie zuchwałego przyzwolenia i mogła powiedzieć, co następuje: — Powiedziałam, panie Adamie, że wtedy, w Zakopanem, dużo się dzięki panu nauczyłam i wiele panu zawdzięczam. Nauczył mnie pan trudnego rozumienia miłości i całe życie, choć tylko na włas­ny wyłącznie użytek, pozostałam temu rozumieniu wierna. Nieraz, w różnych okolicznościach myślałam, w jaki sposób i czym mogła­bym się panu za ten wielki dar odwdzięczyć. Może to zabrzmi banalnie, a nawet nieco śmiesznie w ustach starzejącej się kobie­ty, lecz kiedy słuchałam teraz pana mówiącego z takim smutkiem i goryczą, pomyślałam sobie, jak bardzo byłabym szczęśliwa, gdy­by było w mojej mocy tyle panu ofiarować rozumienia nadziei, ile pan mi dał rozumienia miłości. Niestety, nie mam panu nic do da­nia, czuję się równie bezsilna, jak pan, a może jeszcze słab­sza, bo mniej pragnęłam i mniej umiałam wziąć z życia niż pan i dlatego straciłam więcej. Że jednak to wyznanie nigdy nie zostanie wypowiedziane, pozostając na zawsze niespełnionym urojeniem wśród gier rów­nież spełnienia lub niespełnienia oczekujących, należy ze wzglę­du na okoliczności — — — — — W tym mało prawdopodobnym wyznaniu Celiny Raszewskiej (zresztą w tym, co mówi poprzednio) nie został uwzględniony fakt, iż Celina już zna od wczorajszego wieczoru esej swego syna o Ostatniej godzinie Nagórskiego, posiada więc świadomość, że uczucie jej, choć ukształtowane w Antku w sferze literackiego urzeczenia, doczekało się niejako kontynuacji, pamiętać, żeby ten moment uwypuklić w części II. Wydaje się, że Celina Raszew­ska, już zorientowana w tak bardzo osobistym stosunku Antka do twórczości Nagórskiego, wspomniałaby w rozmowie o synu, raczej nie dlatego, żeby się nim chwalić, lecz żeby Nagórskiemu zrobić przyjemność. Natomiast Nagórski może nawet nie wiedzieć, że teczka, którą pod jego nieobecność (w południe, kiedy ma się odbyć ślub cywilny Konrada i Moniki) doręczył Urszuli Jaskólskiej nieznajomy chłopiec, zawiera esej młodego Raszewskiego, nie miał­by bowiem, najprawdopodobniej, czasu, aby do pakietu zajrzeć. Chyba nie wprowadzać tego wątku do dialogu Raszewska-Nagórski. Niepotrzebne komplikacje. — — — więc tak się też najpewniej stanie, iż jeden z kel­nerów, przywołany przez prezesową Panek, zbiegnie na dół w ku­chenne rejony, podległe władzy oraz kunsztom mistrza Wiktora Kubic­kiego, i z korytarza otwierającego się na pomieszczenie, gdzie przy dużym stole posilać się będą szoferzy, zawoła: — Kierowca pana prezesa Panka proszony jest do samochodu! Wówczas Wacek Gawlik niechętnie odburknie: — Dobra, dobra, zaraz idę. I do kolegów: — Człowiek nawet zjeść spokojnie nie noże przez takiego za­srańca. — Wszedł na orbitę twój stary. Na to Gawlik z akcentem pogardy: — Stara mu pewnie kazała zjeżdżać do chałupy, żeby się nie kompromitował w dobrym towarzystwie, to ćwok, gdzie jemu na ta­kie salony? Natomiast Pan Młody do Panny Młodej, ponieważ znajdą się obok, w rozległej kuchni, zeszli przed chwilą oboje, aby osobiś­cie podziękować mistrzowi Kubickiemu za najwyższą doskonałość jego sztuki kulinarnej: — Słyszałaś? Monika do mistrza Kubickiego, który zakończy wprawdzie na dzisiaj pracę, lecz że po dokonanych trudach nie lubi zbyt szyb­ko opuszczać terenu swych suwerennych poczynań, będzie właśnie odpoczywać, spokojnie paląc papierosa, jeszcze w obrzędowym kit­lu i czepku: — Nie wiem doprawdy, jak panu dziękować, wszystko było tak oszałamiające, więcej niż wspaniałe! Zgrabne i dowcipne! Konrad Keller: — Zdaje się, twoi rodzice wyjeżdżają. Monika: — To co? — Wypadałoby ich pożegnać. — Czy tak? Zawsze mi się wydawało, że skoro ktoś z gości chce przyjęcie opuścić, to albo czyni to dyskretnie, albo sam szuka gospodarzy, żeby się pożegnać, nie odwrotnie. Nie mam ra­cji, panie Kubicki? Na to mistrz: — To zależy, proszę łaskawej pani. Księżna Róża Sulemirska z Białego Potoku, u której pracowałem w Rzymie po pierwszej woj­nie, kiedy gościła u siebie osobistości spokrewnione z domami panującymi, znaczy książąt krwi, to chociaż sama bardzo wysoko urodzona i z Burbonami spokrewniona, zawsze osobiście takie per­sony odprowadzała aż do drzwi wejściowych. Keller: — Widzisz, mistrz Kubicki lepiej od ciebie zna wielkoświatowy savoir vivre. — Wielkoświatowy! — Ostatecznie twój papa jest prezesem w randze ministra i był ambasadorem. — Ale nie księciem krwi, a to chyba jest pewna różnica, czy nie tak, panie Kubicki? Mistrz Kubicki: — A owszem, owszem, różnica jest. — Przepraszam — na to Keller — w naszym ustroju tytuł amba­sadora albo ministra odpowiada mniej więcej randze księcia krwi, a w każdym razie księcia. Nie sądzi pan, mistrzu? — I tak, i nie, proszę łaskawego pana. Minister, owszem, wysokie stanowisko, ambasador też, nie powiem, ale ministrem, łaskawy panie, można być i potem przestać, a jak się kto księ­ciem urodził, to trudno, księciem umiera. — Rozumiem! — wykrzyknie Keller, ujawniając swoją słynną, bo jemu tylko właściwą akcentację — przekonał mnie pan, mistrzu. Moniko, nie pójdziemy żegnać i odprowadzać do drzwi twoich ro­dziców. A panu, mistrzu, składając wszystkie należne dzięki, chcielibyśmy się chociaż skromnym drobiazgiem odwdzięczyć za chwile niezapomnianych doznań sztuki kulinarnej, jakie stały się udziałem i naszym, i naszych gości dzięki pańskiemu nieporów­nywalnemu artyzmowi. Słyszeliśmy, że ceni pan sobie szlachetny trunek zwany koniakiem, będziemy więc szczęśliwi, moja żona i ja, jeżeli przyjmie pan od nas na pamiątkę tę skromną butelczynę. — A dziękuję, bardzo dziękuję łaskawym państwu. Napoleon, owszem, znam, wysoka marka, a koniak w ogóle trunek bogaty. Ksią­żę Białozierski-Biełosielski z rodziny Rurykowiczów, pracowałem u niego w Petersburgu jeszcze przed pierwszą wojną, zawsze kie­dy się obudził rano, kazał podawać filiżankę mocnej kawy i kieliszek koniaku, mawiał przy tym: jak zaczniesz dzień od czarnej kawy i kieliszka koniaku, to go skończysz, nie obawiając się następnych. Dziękuję łaskawym państwu, owszem, zawsze sobie ce­niłem i cenię dobry koniak, kilka lat temu świętej pamięci pan Cocteau, tak mu do smaku przypadł mój sposób przyrządzania san­dacza, że i tutaj nie mógł się dość nachwalić, i potem z Francji przysłał mi trzy butelki Martela, kulturalny pan, znał się na wykwintnej kuchni. — Słyszeliśmy coś o tym słynnym sandaczu — powie niechyb­nie Monika, której w swoim czasie opowiadał był o przyjęciu dla Cocteau w Jabłonnie Stefan Raszewski. — O, to bogate danie — uśmiechnie się mistrz Kubicki — pełne finezji! — Niech pan nam opowie, mistrzu, jak się to robi? — Moni­ka dziewczęco złoży obie dłonie, jak do modlitwy — umieramy z ciekawości, to musi być szalenie dowcipne! — Z pewnością — dołączy się i Pan Młody, choć bez szczegól­niejszych gestów, świadomy autonomicznych zalet swego głosu — będziemy szczęśliwi, jeśli zechce pan nas, profanów, wprowadzić bodaj na moment w tajemnice swojej sztuki. Wiemy, że przepis, to jeszcze nie wszystko, że i w sferach służących radościom oczu, a przede wszystkim subtelnym uciechom smaku i powonienia, o efekcie końcowym decyduje sprawność duchowa, element inwen­cji, nowości, natchnienia… — Konrad! — zniecierpliwi się prawdopodobnie Panna Młoda. — Przepraszam, już się zamieniam w słuch. Mistrz Kubicki: — To jest danie, jak państwu wspomniałem, bogate i pełne finezji. Bierze się sandacza i wycina z niego długie wąskie paski mięsa. Następnie paski zwija się w ruloniki i układa na masło, po czym wkłada się je pod parę i polewa białym winem. Resztę ryby, po usunięciu ości, przeciera się w maszynce, a nas­tępnie przez jedwabne sito. Tak otrzymaną masę rozciera się ze śmietanką, aż powstanie puch. Do puchu dodaje się masła rako­wego. Bierze się włoski makaron, i tnie na mniejsze kawałki. Tymi kawałkami wykłada się garnek po bokach i na spodzie, przy­klejając makaron, aby się trzymał ścianek. Do środka wkłada się przygotowaną masę i ugniata po bokach, w środku zostawiając otwór. Do środka wsypuje się szyjki radowe i pieczarki, po czym zakleja się otwór, wszystko razem znów idzie pod parę. Nas­tępnie wyjmuje się tę konstrukcję, która znajduje się jakby w koszyku z makaronem — i kładzie na półmisku. Naokoło okłada się rulonikami z sandacza i szyjkami rakowymi, smaruje ją masłem rako­wym i polewa rakowym sosem. To wszystko! — Fantastyczne! — zwołała Monika, dla podkreślania stopnia podziwu kładąc mocny i przeciągle śpiewny akcent na pierwszą sy­labę — tego się słucha, jak najpiękniejszej poezji. Natomiast Konrad Keller tak najprawdopodobniej sformułuje swoje wrażenie: — Ja też jestem wstrząśnięty. Dziękujemy, mistrzu. Szkoda tylko, że moja żona, nawet gdyby się jej przydarzyła podobna oka­zja, nie mogłaby nawiązać intymniejszego kontaktu z tym arcydziełem. — Ja? A to dlaczego? — Nie znosisz raków. — Kto ci to powiedział? — Jesteś uczulona na raki. Moja żona, mistrzu, ma dyspozyc­je alergiczne. — A owszem, owszem, to się zdarza. Siostrzeniec księżnej Róży Sulemirskiej, Gucio, nie mógł dotknąć śledzia, a ambasador włoski w Paryżu, Toracci, po ananasie dostawał pokrzywki. — Właśnie! — na to Keller — moją żonę po rakach wysypuje. — No wiesz! — odpowie Monika, chyba z trudem hamując wście­kłość — raz mi się zdarzyło, to niczego nie dowodzi. — Jednak wstręt ci pozostał, przynajmniej tak kiedyś twierdziłaś. — Och, zaraz wstręt! Ty zawsze niemożliwie przesadzasz! Poza tym wcale nie jestem pewna, czy te raki były wtedy całkiem świeże. Mistrz Kubicki: — O, raki nieświeże, to bardzo niebezpieczne danie. Monika: — W każdym razie jestem przekonana, że raki i to pod każdą postacią przez pana, mistrzu, przyrządzone, nie tylko nie mogły­by mi zaszkodzić, ale i na pewno musiałyby mi smakować. Pan jest prawdziwym czarodziejem, drogi mistrzu. I skoro po ceremonii pożegnania, dzięki wspaniałości ruchu, z jakim poda staremu kucharzowi (rocznik 1885) dłoń do pocałowania, coś w rodzaju wykrzyknika kończącego długie i misternie zbudowane zdanie, opuści kuchenne pomieszczenie, jednak zosta­nie zmuszona do przedefilowania pod uważnymi spojrzeniami kilkunastu szoferów, więc przejdzie pod tymi ciężkimi spojrzeniami młodych przeważnie mężczyzn, doskonale piękna i równie doskona­le nieosiągalna, z głową może nie dumnie, lecz w każdym razie śmiało wzniesioną, co i do wyeksponowania smukłej szyi się przy­czyni i olśniewające kształty wydekoltowanych ramion uwypukli, skoro się już zatem dokona owa defilada, wprawdzie krótka, lecz w treści i w formie mocna. — Ale dupa! — tak chyba powie półgłosem i z akcentem szcze­rego podziwu młody kierowca prezesa Formińskiego. — Nie dla ciebie — odpowie drugi z Komitetu Centralnego. — Załóżmy się? — Przymknij się, Rysiek — powie trzeci i nie jest wykluczo­ne. że tym trzecim będzie kierowca Stefana Raszewskiego. — Ty myślisz, że każda jest kurwa. — A może nie? Jak babka to lubi, to musi być kurwa, a że ona lubi, starczy spojrzeć. Wtedy kierowca Raszewskiego rozważnie: — Widzisz, Rysiek, ty jesteś młody i sprawa wcale nie tak stoi, jak ty sobie wyobrażasz. — Do mnie nie masz po co trzymać chińskiej mowy — na to Rysiek — u mnie ta sprawa stoi, jak rakieta, tylko twój, stary, stoi chudo i babskiej dupy ideologicznie nie czuje. Więc, gdy Monika, oczywiście nieświadoma kontrowersji spo­wodowanych swoją kobiecością, znajdzie się na przyciasnych schodach wiodących na salony, skąd dobiegać będzie muzyka oraz po­głos tanecznego falowania — zatrzyma się prawdopodobnie w połowie schodów, dzięki czemu Pan Młody, zachowując w tej powrot­nej drodze z kuchennych rejonów skromny, choć nie nadmierny dystans, znajdzie się w stosunku do Panny Młodej o dwa, lub trzy stopnie niżej, zatem w sytuacji, w której ona, już ku niemu całą swoją pięknością zwrócona, spokojna, prawie anielska, choć i cokolwiek wyniosła — w oczywisty sposób będzie nad nim górować, kto wie, czy tak całkiem nieświadomie stwarzając sytuację często w ostatnich czasach eksponowaną w zachodnich filmach, cóż bowiem prostszego, a zarazem i wizualnie przekonywającego nad wykorzystanie konstrukcji schodów dla wywyższenia elementu kobiecego kosztem upokorzenia męskiego?, więc powie: — Byłeś niebywale zgrabny i oszałamiająco dowcipny. A on z pewnością jak najbardziej świadomy wszystkich roz­licznych kombinacji wynikających na schodach: — A ty piękna i czarująco inteligentna. Jak zawsze. — Jeżeli myślisz, że mało wybrednymi złośliwostkami uda ci się zepsuć mi ten wieczór, to muszę cię zapewnić, że jesteś w błędzie. — Ale chyba nie popełnię błędu, jeżeli powiem, że czujesz się szczęśliwa? — Raczej popełnisz. — Niemożliwe, Moniko, nie czujesz się szczęśliwa? Dzisiaj? — Usatysfakcjonowana. — Ach tak? To by oznaczało, że nasze intymne doznania nie­co się rozmijają. — Nieco? — Ja osobiście czuję się szczęśliwy, ale bynajmniej nieusatysfakcjonowany. — Szczęśliwy z powodu? — Że jesteś moją żoną, kochanie. — A nieusatysfakcjonowany? — Przyczyna ta sama. I chociaż Monika sama ten dialog sprowokuje, chyba w tym momencie, jakkolwiek konstrukcyjną specyfikę schodów będzie mog­ła zaliczyć na swoją korzyść, zbraknie jej riposty dość zgrab­nej i dowcipnej, lecz że to będzie moment, to nie ulega wątpli­wości, moment nie dłuższy od oddechu, wie bowiem, a raczej in­tuicyjnie posiada rozeznanie, że skoro się zabrnie w sytuację sztuczną, a też i niebezpiecznie podszytą ryzykownymi podteks­tami, należy szybko taktykę zmienić i sztuczności przeciwstawić atakującą naturalność. Tak zatem, zarówno swoją sylwetkę (ekspozycja schodów okaże się w tym wypadku raczej utrudniona), jak i brzmienie głosu nasilając pożywną szczerością powie: — Konrad, możesz mi szczerze odpowiedzieć na jedno pytanie, ale naprawdę szczerze i uczciwie? Pan Młody oczywiście wyrazi pełną w tym względzie goto­wość, choć nie jest wykluczone, że z wielu racji wygodniej mu to będzie uczynić w konwencji dotychczasowej: — Szczerze na pewno, ale uczciwie? To konieczne? Jednak Monika mężnie sprosta ciemnym wirom, jakie nią niewątpliwie szarpną, uciszy owe dumne żywioły, domagając się pod nieobecność morderczego sztyletu co najmniej spoliczkowania wy­brańca, i powie: — Dlaczego ty się właściwie ze mną ożeniłeś? I oto zgodnie z intuicyjnym rozpoznaniem Moniki naturalność rzeczywiście zatriumfuje nad sztucznością, lojalna pryncypialność pokona pozę, lecz również na moment nie dłuższy od oddechu, a w najgorszym dla Konrada rozstrzygnięciu — z dołączeniem wydechu. Pan Młody, jakkolwiek czujnością jak rycerską zbroją osłoniony, albo współcześniej: jak bokser na ringu czujnie wewnętrznie skupiony wobec poczynań przeciwnika, tego ciosu nie przewidzi, o ścierwo! — pomyśli niechybnie i chociaż ani drgnie, ani blaskiem swych ciemnych i wilgotnych oczu nie umknie na stronę, przecież w koniuszkach uszu poczuje wzbierające ciepło, o ścierwo! — chyba jeszcze raz pomyśli i aby zyskać na czasie, spyta: — Mam powiedzieć szczerze i uczciwie? — Tak — na to ona i tylko tyle, bowiem w sekundzie ciszy, jaka po tym stwierdzeniu zapadnie, zrezygnuje z dodania: żądam tego. Zatem Panu Młodemu chyba tylko naturalność pozostanie i rzeknie: — Nie wiem. I na miłość boską, ktoś się w tym momencie powinien pojawić na tych nieszczęsnych schodach, kładąc kres żenująco bezwstydnemu dialogowi nowożeńców, nie może to być, niestety, jak w teatrze chór komentujący wydarzenie przy pomocy harmonijnie uporządkowa­nych strof, ani Goniec przybywający z pola bitwy z ważnymi wiado­mościami, i także nie żadna z głównych person rozgrywanego na salonach przedstawienia, trudno bowiem nawet wśród tak rozlicz­nych możliwości, jakie przechernie w swych rozluźnionych przestrzeniach przechowuje czas przyszły niedokonany, wyobrazić sobie, że tu i teraz objawi się w swym kształcie cielesnym Stefan Raszewski, Nagórski, mama Pankowa, czy choćby Eryk Wanert albo dyrektor Otocki, nie! to prawie wykluczone, po cóż by mieli zła­zić po tych schodach prowadzących w kuchenne rejony?, jakkolwiek trzeba stwierdzić, że wśród tych chwiejnych projekcji w przyszłość, wprawdzie nie nazbyt odległą, jednak w przyszłość, więc wśród tych tych projekcji chwiejnych i wieloznacznych zatarł się właś­nie tu i teraz obiektywny układ pałacowych pomieszczeń, a przede wszystkim fakt, że schody, na których w drodze powrotnej z pielgrzymki hołdowniczej do mistrza Kubickiego znajdą się Pan Młody oraz Panam Młoda, owszem, rzeczywiście wiodą do kuchennych rejonów, lecz również tylko nimi się posługując można się z salonów przedostać do baru w owej zabytkowej piwnicy ze starymi freskami Antonia Tarelli, gdzie — jak to już zostało zaprojektowane — bawić się będzie młoda generacja przy fachowej obsłudze pana Edka Kubiaka (rodzonego brata Celiny Raszewskiej, tego, co to „zawsze miał osobne życie” i lokajował — choć nie tylko — Karolowi Wanertowi) zatem nie tylko któryś z kelnerów mógłby się na tych niefortunnych schodach zjawić, może to być i ktoś z weselników śpieszących ku świeżym źródłom życia, lub odwrotnie: ktoś z podziemi ba­ru nagle spenetrowania salonów, czyli świata dojrzałości sprag­niony, wybór zatem bogaty, jakby powiedział sędziwy kuchmistrz, lecz i wybór konieczny, jeśli ów słowny pojedynek nowożeńców ma się nie przeciągać, wiodąc zbyt daleko w gąszcze, w chaszcze ryzykownych podtekstów, a zatem? niech by się może Ariel na schodach zjawił, oczywiście Marek Kuran, wydaje się bowiem, że jeśli kto­kolwiek z tych w barze zechciałby przekornie nawiedzić salony, to właśnie ruchliwy i przedsiębiorczy autor Leukocytów, Kory­tarzy i Akromegalii, z pewnością Ksawery Panek będzie go usiłował zatrzymać, lecz jego próby osiągną najpewniej efekt odwrotny, mo­że nawet z owych sprzeczności pomiędzy zakochanym i pozwalającym się adorować wyniknąć w półmorcznym korytarzyku krótka szarpani­na, może również okazja do ponowienia wyznań oraz próba pocałun­ku, a może, jeśli się sytuacja dramatycznie zagęści, zaklęcia i błagania w pozycji klęczącej wraz z całowaniem nieco wulgar­nie ukształtowanych rąk adorowanego, lecz jakkolwiek owa scena przebiegnie — Ksawery Panek sromotnie, jak zwykle, przegra, nato­miast Ariel z błyszczącymi oczami i krawatem z lekka przekrzywio­nym wkroczy na schody akurat w tym momencie, gdy z ust Konrada padnie krótkie i akcentem szczerości oraz uczciwości podbudowa­ne: „nie wiem!”. — A ja wiem! — wykrzyknie młody poeta. Nietrudno przewidzieć, że uczyni to w samą porę, rozładowując napiętą do ostateczności sytuację, a równocześnie w sposób niezamierzony stwarzając całkiem nowy układ inscenizacyjny z Pa­nną Młodą, jak posąg piękności u szczytu, z Panem Młodym we fra­ku, nad którego czernią tym wyraziściej zaznaczy się nasilająca czerwień uszu i z samym sobą, duszkiem, którego krawat będzie co prawda nieco przekrzywiony, ładne oczy trochę nazbyt bezczel­ne, choć i umykające na bok, lecz cała aparycja schludna i miła, ujmująca chłopięcą młodością. I być może nie tyle właściwa mu skłonność do póz i zgryw, ile raczej instynkt kompozycji podszepnie pomysł, aby majestatycznej dumie reprezentującej szczytowy niejako element tej konfiguracji przeciwstawić tu, w dole, pier­wiastek pokory, zatem pierwiastek, którego sens istotny najplastyczniej wyraziłaby postawa klęcząca, a może i świeże reminis­cencje ze sceny, która mogła się dopiero co rozegrać w korytarzu, wpłyną na decyzję warszawskiego Ariela z roku 1969, dość, że Marek Kuran istotnie klęknie na schodach i gdy kształtną głowę, znajdującą się mniej więcej na poziomie dolnych partii frako­wych spodni Pana Młodego, podniesie ku wyższym rejonom znakomi­tego aktora, wówczas — trudno! — sympatie ku harmonijnej kompozycji będzie musiał wzbogacić, rozbudować i przyozdobić, I powie żarliwie: — Konrad, ty jesteś największy aktor, a ja jestem największy poeta! Po czym rzeczowo stwierdzi: — Ale uszy trzeba ci obciąć. — Koniecznie? — spyta łagodnie Keller. — Mówię ci, Konrad, ty jesteś największy aktor, a ja najwię­kszy poeta. Tylko uszy trzeba ci obciąć. Wówczas, cóż się wówczas może stać? Chyba jednak posągowe piękno u szczytu tej konfiguracji zamanifestuje swą żywą obecność i na krótkich falach wysokiego śmiechu nada następujący ko­munikat: — Och, Marek, jesteś cudowny, zrób to, błagam cię, to będzie szalenie dowcipne! Po czym, mimo długiej i obcisłej sukni, wykona na stromych wysokościach zadziwiająco zręczny piruet i kiedy za moment ta sama nieporównywalna zwinność stóp uniesie ją ku sferom, skąd wciąż dobiegać będzie muzyka oraz pogłos tanecznego falowania, pozostawi po sobie tu w dole wrażenie, jakby nagle wniebowstąpiła, chociaż sama z pewnością by wolała, aby to odejście i zniknienie skojarzyło się raczej z dramatycznym majestatem Lady Makbet, wchodzącej po schodach zamkowej baszty. A osamotnieni: mężczyzna i chłopiec? — Zepsuła zabawę — zmartwi się Keller. Marek Kuran podniesie się z klęczek i starannie strzepnie ze spodni kurz. — Solistka! — powie z akcentem litościwej pogardy — twoja żona, Konrad, interesuje się tylko sobą, a mnie to nie intere­suje. — Ja też się tylko sobą interesuję. — Tobie wolno, bo ty jesteś wielki skurwysyn. Pochwal się, że jesteś. — Przeważnie. — Zawsze! — Jeśli ci na tym zależy. — Nie mendź, mnie na niczym nie zależy, ja bym się najchęt­niej położył jak dolina i spał. — A góry? — Mogą mnie pierdolić. Albo ja góry, mnie wszystko jedno. Bo ja, Konrad, skurwysynie, jestem krótkowidz, rozumiesz? — Ty? — Podwójny, również na umyśle, tylko na ten drugi defekt nie mogę sobie, kurwa, dobrać szkieł, rozumiesz! — Domyślam się. — Łżesz, Konrad, gówno się domyślisz. Skurwysyn jesteś, ale mnie nie przyłapiesz, bo ja jestem skurwysyn większy. Cześć! I pewnie się moment zawaha, czy na tym wyprawy w świat doj­rzałości nie zakończyć i nie wrócić do baru, jednak ciekawość rozlicznych możliwości oczekujących go na salonach chyba mu ka­że ku tamtym sferom podążyć, co też i uczyni, z pewną wszakże ociężałością wchodząc po schodach, nawet nieco przygarbiony, więc też jego kolejne zniknienie nie będzie miało nic z wniebowstąpienia, co Keller ze swego punktu obserwacyjnego z pewnoś­cią odnotuje, lecz bez komentarzy, bo według wszelkiego prawdo­podobieństwa prawie natychmiast powinien się zjawić Ksawery Panek i wówczas pomiędzy szwagrami taki się wywiąże dialog: — Widziałeś Marka? — Jak najbardziej. — Dawno? — Właśnie odfrunął. — Na górę? — Dokładnie. — Bardzo pijany? — Niee, nie robił wrażenia. Może leciutko. — A co mówił? — Był bardzo miły. — Oczywiście! jak chce, potrafi być miły i dobrze wychowany. — Ba! któż z nas zawsze chce być miły i dobrze wychowany? — Boję się, że narozrabia. A ponieważ szwagier nie znajdzie dość szybko kojącego pocie­szenia, Ksawery Panek wyjmie z kieszonki smokinga białą chuste­czkę i przetrze zwilgotniałe czoło. — O Boże! żeby się to już wszystko skończyło. Wszystko co? Weselne przyjęcie, niewolnicza miłość, rzeczy­wistość polska? Lecz Konrad Keller nie należy do tych, którzy lubią dotykać ran. Zamilczy więc dyskretnie. A Ksawery: — Idziesz na górę? — Byliśmy z Moniką podziękować mistrzowi Kubickiemu, dużego formatu kucharz, prawda? I pomyśl, on ma osiemdziesiąt sześć lat! — Najchętniej bym się zalał. — I spał jak dolina? Z pewnością Ksawery się ocknie ze swojej dręczącej, jak senna zmora turbacji. — Kto ci to powiedział? — To wszystko przez pogodę, Ksawery. Gdyby była normalna wiosna… — Kto ci powiedział: spał jak dolina? — Ksawery, Ksawery! — powie Konrad Keller, wchodząc na wyż­szy stopień ciasnych i krętych schodów — wszystko byłoby inaczej, gdyby była wiosna, ciepło, bzy… — Bzdura! — Oczywiście — roześmieje się Pan Młody. I gdy obaj znajdą się w blasku sali, gdzie pod ogromną ko­pułą, ucharakteryzowaną na niebo usiane gwiazdami, tańczyć bę­dzie kilka par, trochę samotnych i zagubionych wśród niewspół­miernie rozległej przestrzeni, a w dalszej perspektywie rzęsiś­cie oświetlonych salonów zarysują się grupki poszczególnych goś­ci, Ksawery Panek, mrużąc oczy oślepione jasnością, poszuka syl­wetki Marka Kurana, skoro zaś jej nie odnajdzie, jeszcze mocniej oczy przymruży i powie z akcentem pogardy: — Małpi cyrk! Chyba Pan Młody nie podejmie wątku, dla samego siebie za­chowując ocenę sytuacji. Natomiast usunięty karnie z Warszawskiego Uniwersytetu eks-asystent katedry historii filozofii współczesnej, uczuje wzmożo­ną potrzebę humanistycznego porozumienia: — Tylko moi starzy mogli wpaść na pomysł, żeby urządzić coś takiego, oni plus moja siostrzyczka. Wybacz, Konrad, inten­cje mojej miłej rodziny doceniam, ale nie mogę pojąć, dlaczego ty się zgodziłeś na podobną szopkę. Prawdopodobnie Pan Młody, wyżywając się humanistycznie w innej konwencji, ucieknie się do uniku: — Czy nie przesadzasz? Ostatecznie to są wszystko przyjacie­le, koledzy, znajomi, stale się widujemy, tyle, że dzisiaj wszys­cy są akurat razem. — Właśnie! — A poza tym, gdzie znajdziesz w Warszawie mieszkanie z metrażem, który by mógł pomieścić tylu ludzi? — Słusznie, kliniki psychiatryczne i więzienia też są prze­pełnione. Spójrz tylko! gdyby ciała tych ludzi były ukształtowa­ne na podobieństwo ich życia, myśli i pragnień, to byśmy ujrze­li potwory, strzygi i maszkary stokroć bardziej przerażające i ohydne od tych z Boscha i Goyi. Nas nie wyłączając. — To uprzejmie z twojej strony. — Przepraszam cię, tu wszyscy są chorzy, jedni na cynizm, tępą głupotę albo po prostu na nikczemność, a inni dali się wrobić, pozwolili, żeby im spreparowano pokraczne garby, żałos­ne grymasy, wykrzywione ryje, tu się w cztery oczy bełkocze albo skomli, drwi, szydzi, plotkuje i obmawia, zgnojone uciechy lo­kai i niewolników, śmichy-chichy kastratów, to jest nasza pols­ka szczerość, odwaga, fantazja i ukochanie swobody, ale za to sprawnie i bezwstydnie zaczyna się kłamać, gdy liczba oczu i uszu wzrasta, tu już nie ma żadnych konfliktów, żadnej zadry w brzuchu, kiedy się kłamie i co innego myśli na użytek własny, i co innego publicznie deklaruje. Konrad, to jest najokropniej­sze, że tutaj prawie wszyscy stają się coraz gorsi, wzrasta oświata, podnosi się poziom cywilizacyjny i upowszechnienie tzw. wartości — kulturalnych, budujemy się, ludzie są chłonni, żywi, inteligentni i uwrażliwieni, otwarci na tysiąc zagadnień i z tym wszystkim stajemy się coraz gorsi. Adam powtarza przy każdej okazji, że w Polsce ludzie się kończą przedwcześnie i nie ma u nas znakomitych starców, naprawdę wciąż żywych i twórczych, że polską starość można tylko na piedestale ustawić i czcić w charakterze narodowego bóstwa, gdy już jest skamieniałe, wystyg­łe i nie ma obawy, aby się pewnego dnia nagle ocknęło, tak chyba rzeczywiście jest, ale sam nie wiem, czy to i w ogóle wszystko inne wynika z naszej pokręconej historii, czy też po prostu już tacy jesteśmy, urodzeni i ukształtowani na krótki oddech, efektowne, lecz szybko wygasające eksplozje, rozumiesz? nie to, że historia, ta przez duże H, gniecie nas, wysysa i wypacza, a my jesteśmy ofiarami i osiągnęlibyśmy niebotyczne szczyty, gdyby nie to albo tamto, sam nie wiem, ale wydaje mi się coraz częściej, że to wcale nie historyczne fatum wpędza nas w głupie sytuacje, w jałowość, nudę, beznadziejność, w owe mętne pustkowia, gdzie diabeł mówi dobranoc i gdzie tyle wysiłków, zamierzeń, planów i nadziei przypomina górę, która urodziła mysz, lecz my sami nie potrafimy historii tworzyć i społeczeństwa rozumnie kształtować, bo wszystko — inteligencja, wrażliwość, fantazja, uzdolnienia — wszystko wydaje się w nas wspaniałe, żywe i ponad przeciętną miarę bujne — tylko że tego jest mało, rozpaczliwie, zawstydzająco mało, starcza tego na błysk, na zryw, stumetrówkę, olśniewający wyczyn, błyskotliwą improwizację, a potem klops, brak­nie paliwa, wulkany wygasają, źródła się kurczą, ziemia jałowieje, najpiękniejsze drzewa próchnieją albo się je bezmyślnie ścina, i tak pokolenie po pokoleniu zaczyna się w tym kraju brawurowo, bohatersko, fajerwerki, pioruny i błyskawice, wielkie zapowiedzi i nadzieje, a potem „wiek męski, wiek klęski”, bezcenne energie już się wyczerpały, były diamenty, został popiół, „ostał ci się ino sznur”, tyle że potem trzeba żyć, natura nie udziela ludziom owej wspaniałomyślnej i litościwej łaskawości, dzięki której efe­merydy pustynne, spełniwszy swój przyśpieszony byt roślinny, umie­rają i giną, ludzie muszą żyć, zresztą chcą żyć bez względu na to, czy mają ku temu dostateczne racje i zasoby, wydaje mi się nawet, że tylko wewnętrzne bogactwo pozwala ludziom godzić się na śmierć albo śmiercią płacić, nędzarze kurczowo życia się trzy­mają, chcą się urządzać, stabilizować, podnosić stopę życiową — bawić się, ubierać, kochać, rozmnażać, kupować auta, lodówki, telewizory, adaptery, magnetofony i motocykle, wspinać się po śliskich szczeblach kariery, rozkazywać, reprezentować, choć już w głowach pusto i ciemno, i dwa razy dwa jest pięć… I chyba zmęczony tym trochę nazbyt gwałtownym potokiem słów (jeśli takie lub w podobnym duchu utrzymane kwestie rozpowszech­nia Ksawery Panek w swojej kawalerce na Mokotowskiej wobec mło­dzieżowego audytorium — Stefan Raszewski, odpowiedzialny przed Biurem Politycznym za odcinek kultury i ideologii, czyż nie mu­siał, powodowany starym koleżeństwem, ostrzec ojca?), niepokojąco chaotycznych, jak na utalentowanego adepta filozofii, chyba poczuje się zmuszony do ponownego sięgnięcia po białą chusteczkę i przetarcia wilgotnego czoła, a nie jest też i wykluczone, że w tym właśnie momencie, gdy delikatną, o długich, kobiecych pal­cach dłoń podniesie do czoła, łagodząc tym ruchem nazbyt dla swych wrażliwych oczu ostry blask kryształowych żyrandoli — dostrzeże gdzieś w głębi wdzięczną sylwetkę Ariela, i wówczas zblednie, dłoń mu zadrży, serce mocniej zabije, a Polska, jak stary, wyleniały orzeł, ciężko znad skalnego urwiska podrywający się do lotu, wyfrunie mu z głowy. Będąc jednak pewny, że i szwagier dostrzega Marka Kurana, bowiem oczadzeni miłością nie tylko sami widzą świat w zarysach zniekształconych, lecz i bliźnich w magiczny krąg tego szaleństwa muszą wciągać, więc tak przejęty nagłym odnalezieniem Ariela, będzie przekonany, że musiało się ono stać udziałem również Konrada, zatem opanuje pierwszy odruch, aby pobiec ku wybranemu natychmiast, realizując w ten sposób starożytną potrzebę połączenia się z drugą swą połową stanowiącą niegdyś wespół z nim, przed okrutnym odcięciem, jednolity żywioł, stłumi zatem to metafizyczne wzruszenie i wciąż z białą chusteczką przy czole i uwrażliwionymi oczyma związany z wiadomym dalszym planem powie: — Wiesz, co powiedział Jan Kazimierz, kiedy po abdykacji do­wiedział się o elekcji Michała Wiśniowieckiego? „Dlaczego wy­brali tę beczkę piwa?” I rzeczywiście, wybrali najgorszego. Churchil miał rację, kiedy napisał, że Polacy są „najdzielniejsi spośród dzielnych, ale zbyt często prowadzeni przez najnikczemniejszych z nikczemnych”. Być może Keller, akurat dostrzegłszy Monikę rozmawiającą ze Stefanem Raszewskim na progu tzw. pokoju ze schodami (garni­tur czeczotowy z kanapą, stołem, fotelami i krzesłami, intarsjowany ciemnym drzewem, Polska około 1820; świecznik empirowy, drewniany, złocony, Polska około 1810; kopia obrazu Januarego Suchodolskiego — ks. Józef Poniatowski, skaczący na koniu w nurty Elstery), zaryzykuje i z zachowaniem wszelkich ostrożnoś­ci wkroczy na tę śliską ścieżkę: — Bywają rządy narzucone. — Owszem — na to Ksawery — tylko najpierw trzeba doprowa­dzić do sytuacji, w której rządy mogą być narzucone. Kto wi­nien? Zawsze wolę powiedzieć: ja! Konrad, my jako społeczeństwo jesteśmy czymś w rodzaju skały, której zbrakło nagle lepiszcza, wiesz, to jest rodzaj skalnego spoiwa, dlatego stajemy się co­raz gorsi. A zresztą po co to wszystko? To tylko gadanie, słowa, słowa, i tak nic nie zmienimy. Ty masz sytuację trochę inną. — W sensie? — Konrad, Konrad, taki inteligentny i chyba nic nie rozu­miesz albo zrozumieć nie chcesz. Nawet nie wiem, czy zdajesz so­bie sprawę, że gdy wchodzisz na scenę albo się pojawiasz na ekranie czy w telewizji, od razu zaczynasz wytwarzać pomiędzy zbiorowością widzów owo zanikające lepiszcze. Władza nieudolna i dyktatury mają absolutną rację, że w stosunku do sztuki są podejrzliwi. I gdy wraz z tym mało odkrywczym stwierdzeniem odejmie dłoń od czoła (i tak zbyt długo wykonywać będzie te manipulacje, świadczące o zmęczeniu i nerwowym wyczerpaniu) i białą chusteczkę z powrotem umieści w kieszonce smokinga, a potem, już pod drażniącym blaskiem świateł, niespokojnie wzrokiem podąży w wia­domym kierunku — chyba tak się stanie, że ruchliwy Ariel znika­nie z pola jego widzenia i wówczas Ksawery poczuje się tak śmiertelnie znużony, iż zaproponuje szwagrowi: — Napijemy się? — Chętnie, ale może za chwilę — odpowie Keller — nie zapo­minaj, że gram rolę gospodarza, tekst mam wprawdzie nie najlepszy, mimo to nie chciałbym, aby to była moja rola najgorsza, całkiem uniemożliwiająca wytwarzanie się społecznego lepiszcza. Na progu pokoju ze schodami Stefan Raszewski: — Nie miałem jaszcze okazji złożyć pani moich najlepszych życzeń. Cieszę się, że mogę to uczynić teraz. Trudno wobec dwuznacznej sytuacji apodyktycznie zadecydować, co Panna Młoda odpowie i jaki kierunek zechce rozmowie nadać, czy zachowa się konwencjonalnie, pamiętając wszakże, że życzenia składa nie tylko przyjaciel ojca, lecz również osobistość w pew­nym sensie oficjalna, zajmująca w hierarchii partyjnej wysokie stanowisko, czy zatem swoją kwestię utrzyma na płaszczyźnie czysto towarzyskiej z uwzględnieniem okoliczności oraz personaliów, a z pominięciem wszelkich akcentów natury osobistej, zamykając w ten sposób nieodległą przeszłość niejako ostatecznie, a i z dru­giej strony dając do zrozumienia, że co było — nie powróci, czy też odwoła się do aluzyjnej gry, aby dać temu bezwzględnie męs­kiemu żywiołowi szansę nawiązania intymniejszego dialogu, bowiem, najprawdopodobniej, po świeżych emocjach figuralnej sceny na schodach, skoro pewnie natychmiast podejdzie do niej Stefan Raszewski, nie zdąży sobie uświadomić, że w jakiejkolwiek manierze skwi­towałaby uprzejme życzenia eks-kochanka, on i tak pokieruje rozmo­wę, jak zechce. Przecież biorąc pod uwagę charakter Panny Młodej, a również przebieg rozmowy z Panem Młodym uwzględniając, wreszcie i inne, może jeszcze mgliste, a może i nie tak bardzo mgliste plany życiowe oblubienicy włączając do ogólnego podsumowania elementów istniejących, nie popełni się chyba wobec tajemnic czasu przyszłego szczególniejszego nadużycia, jeśli się podejmie pewne ryzyko i na życzeniową deklarację Raszewskiego zostanie Monice podrzucone pytanie: — Zna pan pewne przysłowie? — Zależy jakie? — Kto przychodzi ostatni… — Ten zjada ostatki? — Ten jest piękny i gładki! Po tak błyskotliwej intradzie Monika z pewnością zwycięsko wytrzyma uważne, choć bynajmniej nie natarczywe spojrzenie Rasze­wskiego. On zaś po chwili napiętego milczenia: — Nie znam się na przysłowiach, ale pani się pomyliła. — Doprawdy? — Kto zjada ostatni, ten jest piękny i gładki. — Rzeczywiście, ma pan rację! Ale to właściwie na to samo wychodzi, sens podobny. — Niezupełnie. Zjadać ostatki potrafi byle dureń. A przyjść ostatnim… — Znaczy zwyciężyć? — Zależy *kto* przychodzi ostatni. I *kiedy*. — Mówi pan jak polityk. — Na razie jak mężczyzna. Znów chyba nastanie moment ciszy. Lecz gdyby się zdarzyło (a dlaczego miałoby się nie zdarzyć?), że dyrektor Teatru Stołecznego i Eryk Wanert znaleźliby się gdzieś nieopodal, Monika z pew­nością by to zauważyła i zawołała w ich stronę: — Halloo, chłopcy! Jak się bawicie? A skoro chłopcy podejdą, na progu pokoju ze schodami utworzy się grupa — natychmiast przez wiele osób dostrzeżona, szybkimi komentarzami podstemplowana i podana dalej. Monika: — Jak wam leci? — Świetnie — odpowie dyrektor Otocki — pracowaliśmy. Po czym wewnętrznym i chyba automatycznie działającym magne­tyzmem poruszony zwróci się ku Raszewskiemu: — Kolega Wanert przedstawił mi właśnie, towarzyszu Raszewski, swoją koncepcję Makbeta. Wydaje mi się bardzo interesująca i odkrywcza. Raszewski, który w ubiegłym roku ostro skrytykował ostatni film Wanerta Zagubieni i sprawił, że to wybitne działo znakomi­tego reżysera nie weszło na ekrany, teraz, jak się zdaje, słowem ani spojrzeniem nie zachęci dyrektora Teatru Stołecznego do dal­szych wyjaśnień. Natomiast niewątpliwie uczyni to Monika: — Szalenie dowcipni jesteście! Dlaczego mnie nie było przy tej rozmowie, zdaje się, że i ja jestem w tej historii zaintere­sowana? — Wybacz, Moniczko — na to Otocki — ale rozmowa po prostu się zaimprowizowała. Wiecie oczywiście, towarzyszu Raszewski, że kolega Wanert ma u mnie robić Makbeta? — Słyszałem — odpowie krótko Raszewski. Otocki: — To bardzo obecnie typowe zjawisko, że wybitnych filmowców pociąga i interesuje teatr. Kazan i Bergman zaczęli co prawda od teatru, ale Visconti, Peter Brook… Wanert: — Peter Brook… — Oczywiście! — Otocki wyminie łatwo i tę mieliznę — ale zjawisko jest typowe. Jestem jak najdalszy od niedoceniania filmu, ale mimo wszystko teatr pozostanie teatrem, teatr daje artyście inne możliwości, przede wszystkim bezpośredni kontakt z widzem, a to z punktu widzenia psychologii twórczej… Wanert: — Nie wiem, czy w moim wypadku można mówić o psychologii twórczej, poprzez moje filmy też mam kontakt z widzem. A jeżeli te­raz chcę coś robić dla teatru, to po prostu dlatego, że w filmie nie mam na razie nic do roboty. Po tym mało samokrytycznym i nieprzemyślanym do końca stwier­dzeniu Wanerta sytuacja mogłaby się stać cokolwiek drastyczna, gdyby dyrektor Otocki dzięki swemu wewnętrznemu magnetyzmowi nie zareagował bezbłędnie. Całym ogromnym i ciężkim ciałem zwrócony ku swemu biegunowi, przecież Monice przekaże niniejsze oznajmienie: — Wiesz, Monika, Eryk uważa, że pani Makbet powinna być blondynką. — Nie! — wykrzyknie Monika — chcecie mi zmienić upierzenie? To straszne! Jak ja będę wyglądać w jasnej peruce? — Cudownie! — uspokoi ją Otocki, wciąż jak igła busoli, owej przewodniczki zbłąkanych, ustawiony właściwie. — Nic się nie martw, nowe perspektywy otworzą się przed tobą, jak się zmienisz w blon­dynkę. Lecz Monika nazbyt jest sobą, aby tak łatwo zaakceptować zmia­nę kolorytu. — Nie, to koszmarne! Eryk, nie możesz mi tego zrobić, napra­wdę uważasz, że to konieczne? — Bardzo wskazane — odpowie grzecznie Wanert. — To wynika po prostu z tego, jak ja widzę postać Lady Makbet. Chyba jednak Stefan Raszewski uzna za wskazane zaznaczyć, że jest. — Mam nadzieję, panie Wanert, że na tekście szekspirowskim nie zamierza pan dokonać równie ryzykownych zabiegów, jak na wło­sach naszej utalentowanej artystki? Otocki: — Mogę was zapewnić, towarzyszu Raszewski… Lecz Wanert mu przerwie: — Reżyserowanie zawsze jest pewnego rodzaju zabiegiem. Raszewski: — Słusznie, zależy tylko, czemu, względnie komu, podobny za­bieg służy. W ostatnich latach dokonywano u nas na tekstach Szek­spira i nie tylko Szekspira różnych zabiegów, niektóre były nawet bardzo efektowne, a ich wymowa ideowa i polityczna budziła poważ­ne zastrzeżenia. Wszelkie próby tak zwanej aktualizacji Szekspira, próby odczytywania problemów historycznie odległych, jakby doty­czyły naszej współczesności i naszych konfliktów są obiektywnie błędne, niezgodne z właściwym, naukowym rozpoznaniem rzeczywistoś­ci, a wykorzystywane bywają przede wszystkim przez naszych wrogów. — Niestety, tak jest — westchnie Otocki. — Oczywiście, rozwoju twórczości nie można pobudzać przy po­mocy rozkazu, twórczość nie toleruje podejścia formalno-biuro­kratycznego, drobiazgowej kurateli i reglamentacji. Owocny roz­wój nauki, literatury i sztuki wymaga występowania różnych szkół i kierunków, różnych stylów i rodzajów współzawodniczących mię­dzy sobą, ale jednocześnie złączonych jednością ideową i świato­poglądową. — No, dobrze! — powie Monika, nagle w naiwne dziewczątko przeobrażona. — Ja jestem tylko aktorką i nie znam się na polity­ce, ale, powiedzcie, tylko, błagam, poważnie, czy dla jedności ideowej i światopoglądowej konieczne jest, żebym grała Lady Makbet z utlenionymi włosami? Dlaczego się śmiejecie? Okropni jesteście! Gdyby o coś podobnego spytał Konrad, to byście cmo­kali z zachwytu, jaki on jest intelektualista, natychmiast chwy­tający istotę każdego problemu, nowoczesny, już sama nie wiem co. A jak pytam ja, to myślicie, że jestem idiotka i śmiejecie się. Chyba jednak w tym momencie Owocki, korzystając ze swoich ojcowskich niejako uprawnień, jako starszy pan oraz dyrektor, obejmie Monikę i ojcowski pocałunek złoży na jej czole. — Cudowna jesteś, Moniczko! Monika nadąsana, jak mała dziewczynka: — Czy ten pocałunek ma oznaczać przyznanie się do winy? Otocki: — Więcej, podziw i zachwyt. I do Raszewskiego: — Mogę was, towarzyszu Raszewski, zapewnić całym moim doś­wiadczeniem teatralnym, że pani Monika Panek w roli jasnowłosej Lady Makbet będzie jedną z największych rewelacji artystycz­nych dwudziestopięciolecia. Potem, gdy znów będą sami i jeden krok Raszewskiego do tyłu sprawi, że znajdą się oboje wewnątrz pokoju — Monika: — Myśli pan, że on to serio powiedział? Zamiast odpowiedzi Panna Młoda poczuje na szyi gorący od­dech, a gdy spojrzy, na swego partnera — dostrzeże w jego po­ciemniałych oczach aż nadto dobrze znany poblask. Więc chyba się jednak zlęknie i szepnie: — Uważaj, widać nas. — Nie wymkniesz mi się — powie. — Patrzą na nas. — Nie wymkniesz mi się — powtórzy głosem nieco schrypniętym. I nie jest wykluczone, że plecami do sali, zasłaniając w ten sposób Monikę, chwyci jej rękę i mocno w przegubie ściśnie. Wówczas ona: — Puść, będę miała siniak. — Jutro o szóstej, tam, gdzie zawsze, tak? — Nie wiem. — Kłamiesz, dobrze wiesz, że przyjdziesz, bo też tego chcesz. Chcesz? — Może. — Nie może, na pewno. Tak? Wiedząc, że to *tak* powie — zmusi się jednak, aby ten moment jeszcze odwlec, lecz to, czego będzie pragnąć, okaże się w niej silniejsze. I dopiero, gdy powie: *tak* — usłyszy je. Wówczas Raszewski puści jej rękę i cokolwiek się cofnie. — No, widzisz! Wiedziałem, że dojdziemy do porozumienia. Po co to wszystko zrobiłaś, idiotko! Bardzo prawdopodobne, że odpowie słowami męża: — Nie wiem. Lecz w przeciwieństwie do niej samej z figuralnej sceny, on uzna tę wypowiedź za wysoce zadowalającą, przywoła bowiem prze­chodzącego kelnera i do gabinetu, który dawniej był sypialnią brata królewskiego, Księcia Prymasa, każe podać butelkę szampana. Ponieważ dyrektor Otocki opuści wraz z Wanertem pokój ze schodkami w krzepiącym przeświadczeniu, że Raszewski, akceptując Monikę w roli dziewczęcej i jasnowłosej Lady Makbet, udziela tym samym swego placet również i sztuce, a przede wszystkim kontrowersyjnej osobowości Wanerta, a jemu samemu ze względów prestiżowych szczególnie będzie zależeć, aby sławny reżyser filmowy sprezentował swój debiut teatralny właśnie w Teatrze Stołecznym za jego dyrektury, nieobdarzanej, jak dotąd, w środowiskach ar­tystycznych sympatią i poparciem — pochyli swoje ogromne ciało ku drobnemu Erykowi i kładąc ciężką dłoń na jego ramieniu, spyta konfidencjonalnie: — Napijesz się? Co zabrzmi, jakby chciał powiedzieć: musisz przyznać, że jestem porządny chłop. — Chyba nie — odpowie najpewniej Wanert — mam dość. Na to Otocki: — To ja się napiję. I pociągnie go ku najbliższemu bufetowi. — Może jednak? Jedną whisky? Jeśli Wanert dojrzy w tym momencie w głębi sali wysmukłą, wciąż jeszcze, mimo siwiejących włosów młodzieńczą sylwetkę Ada­ma Nagórskiego, z pewnością przygryzie nerwowo dolną wargę, ponie­waż widok pisarza odświeży w nim jeszcze niezasklepioną ranę: ostateczne przed paroma miesiącami odrzucenie scenariusza według ostatniej powieści Nagórskiego Ostatnia godzina — już od kilku lat marzył, aby ten film nakręcić i choć ów długi i wielopłasz­czyznowy monolog umierającego Leonarda stawiał przed nim, jako reżyserem, trudności, przekraczające niemal wszystkie możliwości ekranizacyjne, wiedział, posiadał pewność, choć niepozbawioną dreszczy niepokoju, że nakręciłby film naprawdę wielki. — No? — skusi jeszcze raz Otocki. — Może jednak? Wanert przestanie na moment przygryzać wargę i odpowie: — Niech będzie. — No widzisz! — ucieszy się Otocki. — Z wodą? — Wszystko jedno. Potem Otocki: — Zdrowie twego Makbeta, Eryk! Wanert bez entuzjazmu podniesie szklankę, natomiast Otocki wypróżni zawartość swojej łapczywie, jakby to był orzeźwiający tonik. — To prawda, że Raszewski zatrzymał twoich Zagubionych? — Prawda. — Rozmawiałeś z nim? — Rozmawiałem. — Kiedy? — Dawno, jeszcze w październiku. — No, moment nie był najlepszy. Czechosłowacja, Zjazd Par­tii… — A znasz taki moment, który byłby dla nich dobry? Otocki raczej uchylił się od odpowiedzi i aby zastąpić niewypowiedzianą kwestię pożyteczną treścią, zażąda od kelnera czu­wającego przy bufecie jeszcze jednej whisky. Szybko i sprawnie obsłużony, wróci do przerwanej rozmowy: — I co ci powiedział? — Mniej więcej to samo, co oni zwykle mówią, kiedy ma być na nie. Peryferyjne problemy, nietypowe, pesymizm, jednostronny, subiektywny obraz rzeczywistości, niedostrzeganie głównego nurtu historii, potem krótki wykład o podziale świata, o toczącej się walce i potrzebie zaangażowania po stronie postępu i wolności, no, co jeszcze? Przecież ty to dobrze znasz. — Nie martw się, stary, Raszewski nie jest najgorszy. — Możliwe. Byłaby to nawet pewna pociecha, gdyby ci najgor­si byli odrobinę lepsi. — Raszewski nie jest przede wszystkim głupi facet, tylko musi dbać o linię Partii. A ciebie w gruncie rzeczy bardzo ceni, wiem to na pewno. Wanert wstrząśnie kostkami lodu. — Wolałbym, żeby i mnie mniej cenił, i o linię Partii mniej dbał. — Myślisz, że to od niego zależy? — Wiem, że nie od niego, ale, wybacz, mnie już od tego wszy­stkiego mdli. U nas są winni tylko ci, którzy robią rzeczy napraw­dę wartościowe i usiłują coś zmienić na lepsze. A reszta? Sami niewinni! — Nie irytuj się, szkoda nerwów, i tak nic nie zmienisz. — Wiem — odpowie Wanert i chyba tym razem wypije swoją whisky do dna. Może pomyśli: nic nie zmienię i dlatego, że tak myślę, nigdy nie zrobię nic wielkiego. A Otocki naraz: — Poczekaj, Eryk, coś ty przed chwilą powiedział? — Że wiem, że nic nie zmienię. Niestety! — Nie, nie to, przed tym! Że wolałbyś, żeby Raszewski mniej cię cenił i mniej dbał o linię Partii. Powiedziałeś tak? — Możliwe. — Człowieku! Przecież gdyby on rzeczywiście mniej dbał o li­nię Partii, ciebie musiałby cenić jeszcze wyżej. Napijesz się? Wanert, przygryzając dolną wargę, potrząśnie głową. I gdy dostrzeże nieopodal znajomą twarz, powie szybko: — Przepraszam cię, muszę się z kimś przywitać. Porzucony tak nagle Otocki podąży wzrokiem za odchodzącym i z pewnością od razu się zorientuje, że Wanert zmierza ku Roma­nowi Gorbatemu, który samotnie będzie stać pod ścianą, tuż obok popiersia z białego marmuru przedstawiającego ks. Józefa Poniatowskiego. Stwierdziwszy to, Otocki szybko odwróci głowę i zajmie się swoją whisky, po czym bardziej niż zazwyczaj ociężały, z obwisłą twarzą i nazbyt długimi rękoma kołysząc jak wiosłami, odejdzie w przeciwną stronę, a ponieważ poczuje się cokolwiek pi­jany, więc z przesadną starannością będzie nawiązywać swymi ogro­mnymi stopami kontakt z posadzką. Zatem Eryk Wanert przywita się z Gorbatym. — Jak się masz, Roman? Dawno się nie widzieliśmy. Być może pierwszym odruchem Gorbatego byłaby odpowiedź: nie szukałeś mnie, lecz z pewnością nie powie tego, może tylko jego niebieskie, bardzo słowiańskie oczy lekko pociemnieją i nerwowym ruchem lewej dłoni odgarnie z czoła niesforną grzywę ciemnych, prawie granatowych włosów, pewnie powie: — Nigdzie nie bywam. Chwilę będą prawdopodobnie milczeć, obaj trochę zakłopotani, bo rany, jakie zadaje ludziom zdeprawowana władza, czynią niekie­dy jednostkę równie osamotnioną i cokolwiek wstydliwą, jak osamot­nionym i wstydliwym staje się człowiek, gdy jego organizm zatruwa i rozkłada śmiertelna choroba. Wreszcie Gorbaty, znów odgarniając włosy z czoła, spyta: — Kręcisz co? — Mam robić Makbeta w Stołecznym. Gorbaty ożywi się: — Z Konradem? — Oczywiście. — A Lady Makbet? — Pewnie Monika. Gorbaty skrzywi się. — To gorzej. — Wiem. I znów zamilkną. Wreszcie Wanert: — A ty, Roman? — Ja? Jem, trawię, chodzę na długie spacery, czytam kryminały. — To prawda, że chcesz wyjechać? — Moja żona i syn chcą. — A ty? — Nie wiem. To znaczy wiem, ja wyjechać nie chcę, ale chyba będę musiał. I po chwili: — Zrozum, człowieku, bez teatru nie potrafię żyć, muszę mieć scenę, aktorów, dekoracje, światła, tylko to jedno umiem robić, bez tego staję się suchy i drętwy, jak patyk. Przecież mam czter­dzieści pięć lat, najlepszy wiek, mam siebie dobrowolnie skazać na wegetację? Jeszcze rok, dwa takiego życia, jak ten rok ostatni, i będę trupem. — Może się coś zmieni — powie Wanert bez przekonania. — Wierzysz w to? — Nie — odpowie Wanert. Gorbaty: — Miałem ostatnio kilka propozycji, z Oslo, z Kolonii. — I co? — Nic, dano mi wyraźnie do zrozumienia, że owszem, mogę wyje­chać, ale tylko na papierach emigracyjnych. Chyba tylko moment alkoholowego zamroczenia sprawi, że Ksawery Panek, poszukujący na salonach swego Ariela, nie wycofa się roztropnie, gdy w nadziei odnalezienia drogocennej zguby przekro­czy próg dawnej sypialni brata królewskiego, Księcia Prymasa. Po­za tym, gdyby wiedział, że z pociemniałego obrazu na ścianie spo­glądają na niego oczy książęcego protoplasty, nie powiedziałby prawdopodobnie: przepraszam, czy nie przeszkadzam?, jakkolwiek — nie należy tego drobiazgu zbagatelizować — w głosie jego zabrzmi akcent ironiczny, nawet impertynencki, jak gdyby duchy dawnych panów tego domostwa, nie mogąc jawnie zalegalizować potomka z nieprawego łoża, zrodzonego z manikiurzystki od „Ewarysta”, córki drobnego sklepikarza z ulicy Zielnej, chociaż w ten sposób, zasilając pańską intonację głosu, pragnęły go wspomóc. Oczywiście, bez odwoływania się do źródeł tak mglistych, można wytłumaczyć arogancki ton Ksawerego chwilowym, jak już wspomniano, zamroczeniem, ową zaczepnością tak często ujawnianą pod wpływem alkoholu przez ludzi delikatnych i wrażliwych, tak też niewąt­pliwie odczują to Monika i Stefan Raszewski, właśnie dla speł­nienia wiadomego toastu podnoszący do ust kieliszki z pieniącym się trunkiem. Wielki Boże! Gdzież tu miejsce na fluidy arystokratycznych przodków? Monika spod portretu księcia Poniatowskiego: — Czemu miałbyś przeszkadzać? — Pytasz? Tu wszyscy przeszkadzają wszystkim. Stosunki pomiędzy rodzeństwem nigdy nie były dobre, wzajem­nie i szczerze sobą pogardzali, nawet z domieszką obopólnego obrzydzenia, więc może właśnie dlatego, uwzględniając szczegól­ny charakter sytuacji, Monika zdecyduje się odegrać rolę kochają­cej siostry: — Napijesz się z nami? — spyta z miłym uśmiechem. A Stefan Raszewski, jakkolwiek z nieco innych powodów, z pewnością ją poprze i jak uprzejmy gospodarz naleje szampana do wolnego kieliszka, po czym — z własnym w ręce prawej, ten drugi poda dłonią lewą i z gościnnym gestem Ksaweremu. — Prosimy — powie. Na tak sielski, zgoła familiarny nastrój Ksawery Panek nie będzie, jak się zdaje, przygotowany. Stojącemu na progu, z wro­gim i nienawistnym tłumem poza plecami, przestrzeń paru metrów lśniącego parkietu, jaka go będzie oddzielać od siostry i Rasze­wskiego (też szwagra?), wyda się naraz zbyt trudna, prawie niemożliwa do przebycia, poślizgnę się — pomyśli, i sięgnie do kie­szonki smokinga, aby chustką przetrzeć zwilgotniałe czoło, lecz i ten zabieg — dla osób postronnych naturalnie niedbały — nie przyniesie mu ulgi. Boże — pomyśli — niechby zginął, na zawsze przepadł ten przeklęty chłopak, Boże, jakbym go chciał zobaczyć w trumnie, rozgrzanymi od potu oczyma patrzeć będzie na parę stoją­cą w niebezpiecznym oddaleniu przy czeczotowym stole, na te zna­ne sylwetki, teraz groteskowo zniekształcone, z twarzami wydłu­żonymi jak pyski zwierząt i z rękoma ciężko zwisającymi wzdłuż nieforemnych ciał, i nagle, jakby ów obraz wydzielał ostrą woń amoniaku, otrzeźwieje, a przynajmniej wyda mu się, że wytrzeź­wiał. — Wasze zdrowie! — powie, podnosząc kieliszek podany gospoda­rską dłonią Raszewskiego. — Strasznie to zgrabnie z twojej strony, Ksawery — na to Monika. — Szkoda, że nie ma Konrada. Ksawery: — On wytwarza teraz społeczne lepiszcze. Wasze zdrowie! Raszewski trochę nieopatrznie, a może i świadomie, żeby wilka wywołać z lasu: — Co wytwarza? — Społeczne lepiszcze. Monika: — Co to jest? Coś do jedzenia? — Wyłącznie — na to Ksawery. — Niestety, dzięki trudnościom obiektywnym jest to produkt bardzo rzadki i trudny do nabycia. A wie pan, co to jest kamptokormia? Tym razem Stefan Raszewski zachowa chyba postawę wyczekującą, może co najwyżej ostrzegawczy chłód pojawi się w jego oczach i uprzejmy rodzinny uśmiech zniknie z twarzy, co sprawi, że mimo fizycznej bliskości spojrzenie jego ogarniać będzie Ksawerego uważnie i czujnie, lecz z dystansu bardzo odległego. Wówczas Ksawery, może znów za wstawiennictwem opiekuńczych przodków, poczuje w sobie dreszcz siły, jaki musi odczuwać pogromca w ob­liczu niebezpiecznego drapieżnika. Jednym haustem, po polsku, wy­próżni kieliszek i trzymając go w dłoni, jak buławę, powie: — Kamptes znaczy po grecku krzywy, zgięty, a kormos: ka­dłub, tułów. Raszewski: — Domyślam się, że chodzi o terminologię naukową związaną ze schorzeniem kręgosłupa. Ponieważ słowo kręgosłup skojarzy się w umyśle Moniki z krę­gosłupem ideowym, szybko zareaguje: — Mam nadzieję, że nie będziecie mówić o polityce. Ostatecz­nie, to jest *moje* wesele. Ksawery: — Wszystko jest polityczne, moja droga, twoje wesele też. — Brawo! — zawoła Raszewski. — Widzę, że młodsi adepci fi­lozofii zaczynają rozumować prawidłowo. Więc co z tą, jak powie­działeś? Kampto… — Kamptokormia. Czytałem niedawno w jednym ze specjalistycz­nych pism angielskich, że wśród młodych rekrutów amerykańskich, powołanych do wojska i przed wysłaniem do Wietnamu szkolonych w bazie lotniczej w Lackland, w Teksasie, zanotowano w ostatnich miesiącach kilkanaście wypadków szczególnego schorzenia. Dotknię­ci nim skarżą się na potworne bóle kręgosłupa, nie mogą się wy­prostować i poruszają się jak małpy, o tak! Wciąż z kieliszkiem zegnie się i z wzrokiem wbitym w lustrza­ną posadzkę, kołysząc opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma, a również trochę podekscytowany wizją młodych, półnagich żołnierzy, zade­monstruje, jak chodzą owi amerykańscy rekruci. Niewykluczone, że i rysy twarzy się mu wykrzywią, jakby naprawdę straszliwie cierpiał. — Przestań! — wykrzyknie Monika. — To okropne. Biedni chłopcy. Raszewski: — Nie dziwiłbym się, gdyby symulowali. — Ba! — na to Ksawery, już w pozycji normalnej. — To byłoby proste. Ale oni wcale nie symulują. Wszystkie możliwe testy i zastrzyki na prawdomówność wykluczają symulację. — Więc są chorzy? — Zależy, co się przez chorobę rozumie. Kręgosłupy mają zu­pełnie normalne, tyle tylko, że się nie mogą wyprostować i napra­wdę cierpią. Chyba w eks-sypialni Księcia Prymasa zalegnie cisza, więc bardzo wyraźnie dotrze „Sto lat”, zaintonowane chóralnie fałszy­wymi głosami kilku mężczyzn w którejś z odległych sal. Ksawery z błyszczącymi oczami: — Jedynie pozycja leżąca, czy horyzontalna, jak by powiedział pan Settembrini, przynosi im pewną ulgę, natomiast, gdy któryś z tych młodych rekrutów zostaje z wojaka zwolniony, jego cierpienia i w ogóle wszelkie objawy chorobowe znikają. Ciekawe, prawda? Pan by, oczywiście, wolał, żeby to była symulacja? Raszewski: — Jeśli cię interesuje, co ja bym w tym wypadku wo­lał, to ci odpowiem: wolałbym, żeby żaden żołnierz na świecie nie musiał ani choroby symulować, ani w chorobę urojoną uciekać. Jasne? Monika: — Przestańcie! Już nie mogę tego słuchać, chcecie mnie, zdaje się, zmusić, żebym zaczęła chodzić jak małpa? Ksawery: — Nie krępuj się, ostatecznie jesteś na *swoim* weselu. A pana nigdy nie boli kręgosłup? Raszewski: — Raczej plecy, zwłaszcza przy zmianach pogody. Ksawery: — Reumatyzm? Raszewski: — Właśnie. Być może Monice się przypomni: skąd to masz? — pyta, gdy pod palcami, muskającymi barczystą nagość męskich pleców, wyczuje chropawe zgrubienie skóry, on: co?, ona: strasznie tego dużo, on: hitlerowcy nie oszczędzali amunicji, ona: byłeś ranny?, on: gdy­by nie twój ojciec nie leżałbym przy tobie, tylko zupełnie gdzie indziej i od dawna, ona po chwili: żartujesz, on: dźwigał mnie na plecach nieprzytomnego kilka kilometrów, ona: nie? nie mogę sobie wyobrazić, żeby mego papę stać było na coś podobnego, on: byłem wtedy szczupły, tego też pewnie nie możesz sobie wyobra­zić, ona: nie muszę, jesteś cudowny! Natomiast Ksawery, czując, że sytuacja rozpływa się w nija­kiej (oportunistycznej?) ugodowości, jeszcze raz pozwoli się za­garnąć natarczywej, nieomal zmysłowej potrzebie wychylenia się. Naleje zatem szampana do kieliszka i powie: — Przy tego rodzaju dolegliwościach reumatycznych wiatry wschodnie bywają szczególnie dokuczliwe, prawda? Lecz tu, nim Raszewski zdąży odpowiedzieć, wyręczy go Pan­na Młoda: — Wstydź się — powie, odwołując się do najniższych, prawie kontraltowych rejestrów swego głosu, a delikatnie perłowa karna­cja jej twarzy lekko pociemnieje. — On jest prawdziwym mężczyzną. — Nigdy w to nie wątpiłem. — Wolał cię zbyć reumatyzmem niż się chwalić, że całe plecy ma w bliznach po wojennych ranach. Oceń to, jak uważasz za właś­ciwe. — Ach tak? — Ksawery na to. — Jesteś doskonale zorientowana w topografii pleców pana Raszewskiego. — Owszem, jestem! — Monika lekko odeprze atak. — Papa nie raz opowiadał, jak kilka kilometrów niósł pana Raszewskiego na plecach nieprzytomnego. — To naprawdę niepotrzebne, Moniko — odezwie się Raszewski. Monika gwałtownie: — Owszem, bardzo potrzebne, nie pozwolę, aby byle… Lecz dalsze jej słowa przytnie głośny, trochę histeryczny śmiech Ksawerego. Będzie to tego rodzaju śmiech, którego nie spo­sób pohamować, chwyta bowiem człowieka nagle i wbrew jego woli, wylewa się z piersi i z brzucha, jak gęsty krwotok, ciśnie się lepkim strumieniem do krtani i podobny nawiedzeniu, opętaniu lub atakowi epilepsji musi swoją ofiarą potrząsnąć i targać, od samego początku obcy wesołości, natarczywy, bełkotliwy, dręczący. Tak więc Ksawery podobnym śmiechem przyłapany, odruchowo uwolni się od zawadzającego w tej sytuacji kieliszka, odstawi go na stolik, a sam zachłystując się spienionym chichotem przejdzie chwiejnie kilka kroków po niepewnej linii przypominającej pętlę, niezdarnie przy tym, jakby się opędzał przed rojem złośliwych szerszeni, wymachując rękoma… okropność, i jaki wstyd! Na szczęście zarówno Monika, jak Raszewski będą milczeć, trochę zaskoczeni, a pewnie i stropieni tą nieprzyzwoitą mani­festacją byłego starszego asystenta przy katedrze historii filo­zofii współczesnej. Więc z braku nowych bodźców zewnętrznych zgaśnie najpewniej śmiech Ksawerego równie nagle, jak się był nagle objawił. Spostrzeże wówczas Ksawery, iż zgotował sobie sy­tuację nieomal tak drastyczną, jakby się naraz, w tym oto histo­rycznym gabinecie, pokazał na golasa. Coś podobnego zachrobocze prawdopodobnie w jego umęczonej głowie. Przybierze zatem — tak można przypuścić — wiadomą pozycję i kołysząc rękoma opuszczony­mi wzdłuż zgiętego ciała, spojrzy spode łba na stojącą nierucho­mo w głębi parę i wystęka bełkotliwie: — Przepraszam. Po czym, ciężko poruszając stopami wykona zniekształconym ciałem pełny obrót i zgięty, kołysząc się prawidłowo wedle obja­wów kamptokormii, z twarzą wykrzywioną cierpieniem opuści miejsce swoich ryzykownych przedsięwzięć. wieczorem Po całym dniu pracy, bez zmęczenia i znudzenia, dobrnąłem do 77 strony maszynopisu. Wciąż pada śnieg, lecz temperatura cały dzień utrzymuje się w okolicach zera, więc skrzyżowanie ulic, które widzę z okna mego pokoju, tonie w kałużach i w bło­cie, leje się z dachów, z okiennych parapetów i z balkonów. Pod wieczór przyszedł Zygmunt, który, jak mi się wydaje, z zainteresowaniem słuchał, kiedy po kolacji czytałem mu duże fragmenty Dziennika. Potem trochę notatek w związku z pewnym projektem na przyszłość oraz lektura opowiadań Jerzego Gierałtowskiego Wakacje kata, debiut, jak na prozę, dość późny (autor ur. w 1931), lecz dojrzały i interesujący. Matka i syn. Chwila niezupełnie zrozumiałej szczerości Adama Nagórskiego. Na piątkowym koncercie Haliny Ferens-Czaplickiej: …kiedy wyprostowana, z dostojnie siwą głową, drobna i wzruszająco kru­cha w wieczorowej sukni z czarnego aksamitu i z zalotnie staroświecką aksamitką na szyi kroczyła przez rozległy hall Filharmo­nii prawie dziewczęcymi kroczkami u boku swego znakomitego syna, krokami chyba nie nazbyt odmiennymi od tych, którymi niegdyś, bardzo, bardzo niegdyś obdarowywała Ofelię, Rozalindę i Norę, i w pewnym momencie w oczach jej, na co dzień już starczo wyblak­łych, zapalił się naraz prawie ten sam gorący, wibrujący blask, który w pradawnych czasach, bo jeszcze w pierwszych latach stule­cia, przysparzał jej, słynnej Kellerce, ulubienicy Warszawy, tyle hołd ów i uwielbień — — — — — Ów gorący i wibrujący blask oczu z pewnością będzie odmła­dzać starszą panią również i na weselnym przyjęciu siostrzeńca, który na skutek zawiłych procesów dziedziczenia nie od rodziców, lecz od ciotki otrzymał urodę oczu oraz bogactwo talentu, więc że ten blask spojrzenia ogarnie Adama, gdy ten wśród poruszeń i zamąceń czasu przyszłego podejdzie do matki, prezentującej tę samą wdzięcznie staroświecką toaletę, co wczoraj na koncercie — to prawie pewne. I, być może, Adam Nagórski podobnie jak wczo­raj także się uśmiechnie. — Przepraszam cię, mamo — powie — chciałem ci zadać jedno pytanie. — Nawet dwa! — ona odpowie i w jej głosie zadrga zadziwia­jąco czysta, prawie dziewczęca nuta, jakby ona sama, jednak mimo blasku wilgotnych oczu — staruszka, przeistoczywszy się nagle w młodziutką Mirandę, miała zawołać: „O cudzie! Jak wiele wspania­łych istot! Jak piękna jest ludzkość! Nowy, wspaniały świat z takimi ludźmi!”. Kto wie, czy ta perlista nutka w głosie matki nie podrażni syna. — Nigdy cię o to nie pytałem, sam doprawdy ale wiem, skąd mi to przyszło do głowy właśnie teraz, musisz jednak przyznać, że ani ja tobie, ani, co ważniejsze, również i ty mnie, nigdyś­my sobie nie utrudniali życia nadmierną ilością pytań. — Gniewasz się? — Chyba już za późno na gniew. — Wiem, o co ci chodzi. Gniewasz się, że wypiłam dwa kielisz­ki koniaku. Jeden młody aktor mi dotrzymywał towarzystwa, nie pa­miętam już, jak się nazywa, ale bardzo sympatyczny. — Łukasz Halicki? — Możliwe. Zapewniam cię, że te dwa koniaki nic a nic mi nie zaszkodzą, świetnie się czuję. — Więc aż dwa wypiłaś? — Dwa! — odpowie z akcentem dziewczęcego tryumfu. — A gdybym cię teraz poprosiła o trochę szampana? — Oczywiście, już ci służę. I skoro niebawem wróci z dwoma kieliszkami: — Twoje zdrowie, mamo, bardzo ładnie wyglądasz. — Naprawdę? — Z pewnością zbierasz same komplementa? — Przesadzasz, jak zawsze. — Trudno, mamo, to mój zawód. Ale wracam do mego pytania. Dlaczego ty właściwie porzuciłaś scenę? — Nie rozumiem — odpowie — jaką scenę? — Teatr. Dlaczego przestałaś grać? — Ach, to! No, wiesz, zabawne pytanie. — Po raz pierwszy ci je zadaję, nigdy nie pytałem. — Chciałbyś, żeby matka znakomitego pisarza była starą, eme­rytowaną aktorzycą? — Mam nadzieję, że kiedy rzucałaś teatr, tej ewentualności nie brałaś pod uwagę? Nie było mnie jeszcze na świecie. — To co z tego? — Ojciec żądał, żebyś rzuciła scenę? — Grzegorz? Ależ, Adam… — Mamo, ja mówię o ojcu, a nie o panu Sołtanie. — Przepraszam, oczywiście, ale tak dziwnie pytasz, nie rozu­miem, o co ci chodzi? — Spytałem, czy ojciec żądał, żebyś rzuciła scenę, co w tym dziwnego? — Bo tak pytasz, jakbyś miał do mnie pretensję, tylko o co? — Ależ o nic, mamo, po prostu pytam, po raz pierwszy po kilkudziesięciu latach, dlaczego przestałaś grać, byłaś młoda, piękna, sławna. — Ale gdybym nie wyszła za twojego ojca za mąż, ciebie by nie było. — Rozumiem — powie wówczas, ostatecznie tracąc panowanie nad hamulcami wewnętrznymi, ponieważ zacznie tę rozmowę tylko w tym celu (choć niekoniecznie w pełni tego świadomy), aby w pew­nym momencie ulegle ją poddać karkołomnemu skrętowi — rzuciłaś teatr i zostałaś panią rejentową, żebym ja się mógł zjawić na świecie, przewidziałaś prawdopodobnie nawet moją przyszłość, a może duch któregoś z wieszczów wystukał ojcu spodeczkiem moją przyszłość? W każdym razie potem, oczywiście, wyszłaś drugi raz za mąż, żebym nie był sierotą bez tatusia, potem oddałaś mnie na wiele lat do internatu, żebym otrzymał odpowiednie kształ­cenie i wyrobił sobie charakter, wszystko teraz rozumiem… że też mi to wcześniej nie przyszło do głowy! Rozumiem teraz, dla­czego porzuciłaś teatr. I gdy wreszcie zamilknie (wszelkie komentowanie jego odczuć w tym momencie byłoby chyba zbędne) — chwila upłynie, zanim star­sza pani udzieli swemu dziwacznemu synowi repliki następującej: — Dobrze, mogę wrócić do domu, i to zaraz, jeśli sobie tego życzysz, wiesz dobrze, że nikomu, zwłaszcza tobie, nie lubię prze­szkadzać. — Ależ mamo, wcale mi nie przeszkadzasz, przyznaję, niepo­trzebnie się uniosłem… — Nie zauważyłam, żebyś się uniósł. Może nie zawsze rozumiem, co mówisz, trudno, nie dorosłam do twego poziomu, ale intencję czuję doskonale. Odprowadź mnie do szatni, dalej sobie sama po­radzę, mogę wrócić autobusem. — Mamo, przecież to nie ma sensu! — Ja chcę być w domu. — Posłuchaj, pozwól sobie wytłumaczyć. — Nie ma nic do tłumaczenia, dzieci i stare kobiety powinny o tej porze spać. Nie fatyguj się, Konrad mi pomoże — dojrzy bo­wiem siostrzeńca, akurat nieopodal przechodzącego, i przywoła go lekkim ruchem ręki jeszcze smukłej, choć zniekształconej da­leko posuniętym artretyzmem. A skoro Konrad Keller natychmiast podejdzie do matki i syna, starsza pani powie: — Cieszę się, że cię widzę, Konradku, pożegnaj ode mnie swoją śliczną żonę… — Cioteczka chce już nas opuścić? Dlaczego, dziecinna pora. — Właśnie powiedziałam Adamowi, że dzieci i stare kobiety po­winny już iść spać. Było pięknie, uroczo, strasznie ci za wszyst­ko dziękuję, ale wszystko ma swój koniec. Bądź tylko tak dobry i odprowadź mnie do szatni, bo Adam jest bardzo zajęty. — Mamo! — powie znakomity syn. Ona wciąż tylko do Konrada: — I jeszcze ten kieliszek weź, kochanie, dobrze? Zachciało się starej szampana, ale straciłam ochotę. Nie tylko starość bywa egoistyczna. — Źle się cioteczka czuje? — Ależ nie, dlaczego? Powiedz mi, Konradku, tylko szczerze, tobie i twojej żonie moja obecność chyba nie przeszkadzała? — Cioteczko! Prawdopodobnie Adam Nagórski pośpieszy w tym momencie z wyjaśnieniem: — Mama sobie wyobraziła, że mnie przeszkadza, rozumiesz? — Nie do końca. Adam: — Ja też! Wówczas Konrad Keller blaskiem swych ciemnych i wilgotnych oczu obdarzy kuzyna, potem ciotkę i powie z akcentem ulgi: — Już zrozumiałem. Nareszcie czuję, że jestem w rodzinie. Tymczasem Marek Kuran, wbrew obawom Ksawerego, krążyć będzie po salonach w charakterze skromnego i dobrze wychowanego młodego człowieka. Nawet przekrzywiony krawat doprowadzi do porządku, gdy mijając weneckie lustro w sali pod niebiańską kopułą dostrzeże ten nonszalancki drobiazg, malowniczy na tle dwuznacznych półmro­ków zadymionej piwnicy, lecz całkiem, jak uzna, nie na miejscu tutaj, w świecie dojrzałości i w pełnym blasku ośmiu ogromnych, kryształowych świeczników, będących, niestety, tylko współczesnymi kopiami polskich świeczników z XVIII wieku. Chyba też i włosy nadto potargane przygładzi swymi cokolwiek wulgarnymi dłońmi, dbając przecież, by pozostawić im młodzieńczą niedbałość. Wkrótce jednak, gdy dokona pobieżnego przeglądu sal, uświadomi sobie, iż większość obecnych jest mu nieznana, wszędzie, poza nielicznymi nazwiskami, napotykać będzie obce twarze, nie wiadomo do kogo należące, poczuje się więc zagubiony, wyobcowany i niedo­ceniony, i ten posmak goryczy, zrazu łagodnie smętny, prawie li­ryczny, wnet w nim stężeje i sprawi, że chłopięca twarz Ariela zblednie i grymas złości ją zeszpeci. Z głębi sali, przy stole z mizernymi i nieporządnie rozbabranymi resztkami arcydzieł mistrza Kubickiego — Halina Ferens-Czaplicka, Adam Nagórski i Eryk Wanert. Skoro oczy Ariela bardziej niż zazwyczaj umykające na boki dostrzegą tę trójkę… och, tak! z pewnością Ariel dozna olśnienia: podejść do nich teraz, zaraz, zręcznie wciągnąć w rozmowę, a potem, potem? — rozpracować, rozbabrać, ośmieszyć ich wszystkich i zgnoić całą trójkę, a przede wszystkim tę podstarzałą babkę, to kurwiszcze zadbane i wypielęgnowane jak kurwa dolarowa (nie będzie zorientowany, kim jest towarzysząca mężczyznom kobieta, grunt, że z nimi jest na ty). Nie będzie oczywiście wiedział, co ma uczynić, aby cel osiągnąć, zawsze jednak wie w podobnych okolicznościach, że to musi wynik­nąć w odpowiednim momencie samo, równie spontanicznie, jak nieu­chronnie. I *to* musi być takie, jakim być powinno. Więc głębiej odetchnie i o wydech dłuższą chwilę się oprze, aby wzorem bokserów zaczynających rundę rozluźnić napięcie mięśni, koniuszkiem języka zwilży wyschnięte wargi, ku weneckiemu lustru (bo w tych jałowych wędrówkach po salonach wróci do miejsca startu) spojrzy, sprawdzi siebie uważnie i niejako ostatecznie, chłopięcy uśmiech wywoła i już gotowy, już tylko poszukujący wzrokiem najdogodniej­szej drogi, którą powinien przebyć, aby kosztem najmniejszego wy­siłku dotrzeć do znakomitych przyjaciół — nie wykona tej przedwstępnej, jakże łatwej akcji, strach go naraz obleci, lęk, że może nie sprostać tercetowi z jedyną kurewską niewiadomą, zaplątać się i samemu zbłaźnić, nim tamtych zdąży na błaznów przerobić. Przez moment, znów zwilżając koniuszkiem języka wargi, pewnie po­żałuje, że tercet nie jest kwartetem, a tym czwartym Ksawery, przy nim i w atakowaniu czułby się mocniej i w razie potknięcia bezpieczniej. Gdzież się ten złamany chuj podziewa? — pomyśli, całkiem nieświadomy ostatnich przedsięwzięć Ksawerego w gabine­cie ze schodami. I nową falą lirycznej samotności ogarnięty cofnie się pod ścianę, na chłodny skraj wysokiego okna, odsłaniającego w ośnieżonej głębi półksiężycowej poświaty widmowy pejzaż nagiej i martwej wiosny-niewiosny, obcy straszny świat, obcy straszni ludzie, przed którymi, aby całkiem nie stracić twarzy, trzeba twarz skrywać poza maski i grymasy, parszywe knajpy, wódka, wód­ka, kac, bełkoty i kwiki, głupie, wredne dziwki, zdebilali przy­jaciele, świńskie ryła redaktorów srających ze strachu w koloro­we portki kupione na ciuchach albo przywiezione ze służbowej de­legacji na Zachód, i ci wyżej, ważniejsi, którym w nosach musi cią­gle gówno śmierdzieć, pływacy, zawsze pływacy, nawet przy żarciu i pierdoleniu pływacy w mętnej wodzie, tłuste tyłki wycierające wnę­trza mercedesów i wołg, zawistni grafomani z kontami wzdętymi jak brzuchy topielców, wapniaki, sprzedajne, wyorderowane i utytułowane kurwy zawsze gotowe usłużnie dupę podstawić, gnój, gnój, kupa gnoju… i gdy prawie do łez wzruszony tym ogromnym, metafizycznym żalem spojrzy wedle swego obyczaju na boki — z odległości nie wię­kszej aniżeli cztery, pięć kroków dostrzeże starszą, dość obfi­tych kształtów kobietę, siedzącą tuż pod ścianą, w fotelu ze złoceniami, Ludwik XVI (produkt francuski z końca XIX wieku). W jedwabnej sukni koloru bordo, cokolwiek ryzykownie wydekoltowanej, wyprostowana obyczajnie, lecz również jakby oklapła w sobie i sflaczała, z nogami wylewającymi się spod przykusego skraju toa­lety nadmiarem mięsa bladego i zdradzającego skłonności do opuch­liny, patrzeć będzie przed siebie ciemnymi oczami, kiedyś praw­dopodobnie ognistymi i uwodzicielskimi, teraz przesadnie natar­czywą wypukłością wyzierającymi z twarzy, której bujny ciężar bezpiecznie, choć z pewnym wysiłkiem wtopiony w przykrótką szyję skojarzy się Arielowi trochę z królową Wiktorią, a trochę z wyimaginowanym biustem podstarzałej i zmęczonej Hery, gdy opuś­ciwszy grono bogów, wesoło się zabawiających przy biesiadnym sto­le, usiadła samotnie na stronie, uznojona, och! jak bardzo uz­nojona wystawnym życiem, niewiernością męża, kłótniami w rodzi­nie, a nade wszystko młodością zwycięskich rywalek, więc oczy­wiście także młodością Ganimedesa, a tutaj, w tej zasranej Ja­błonnie, któż by miał prawo uznać siebie za chłopca porwanego przez boskiego orła? Leonardo też coś pieprzył o orle — przypom­ni mu się w związku z ostatnią książką Nagórskiego. Tak więc, dopiero wyplątawszy się z tych bujnych skojarzeń, Ariel-Ganimedes uświadomi sobie, że ma przed sobą prezesową Zofię Panek. Teściowa — pomyśli prawie czule. I gdy do samotnie na uboczu siedzącej podejdzie, ukłoni się jak licealista profesorce. — Przepraszam, nie przeszkadzam pani? W jakich rejonach Zofia Panek będzie w tym momencie prze­bywać? Chyba w odległych, lecz na pewno własnych, bo choć lu­dziom postronnym będzie się mogło zdawać, iż z dobrowolnego od­dalenia nieprzerwanie bierze udział w życiu towarzyskim, jedno­cząc się z gośćmi wyprostowaną czujnie kibicią oraz cokolwiek nazbyt wypukłymi oczami — sympatyczny i wyraźnie nieśmiały głos, który tuż obok niej zabrzmi, zaskoczy ją i zamąci owe niewiado­me, własne afery. — Ależ nie, oczywiście — odpowie z akcentem całkiem innym aniżeli ten, do którego przywykła w odległych czasach, gdy była ambasadorową w Hadze, w każdym razie nieco dziwnie brzmiący w jej przywiędłych i uszminkowanych wargach tak przecież oddalo­nych od czasów, gdy popijały były mleko z rodzicielskiego sklepiku przy ulicy Zielnej; tam gdzie teraz stoi Pałac Kul­tury. A Ariel przypomniawszy sobie, że tytuł ambasadora jest do­żywotni: — Pozwoli pani ambasadorowa, że się przedstawię. Jestem Marek Kuran. W jakiejś mierze prezesowa Panek powinna poczuć wdzięczność dla nieznajomego młodzieńca, bowiem zwrot „pani ambasadorowo”, na podobieństwo nadawczego systemu radiowo-radarowego, sprowadzi ją natychmiast z mętnych przestrzeni, przywracając miejsce na ziemi, w tym momencie posadzkę pałacową pod nieco obrzmiałymi nogami i kopułę niebiańską wysoko ponad głową. — Bardzo mi miło — powie, podając młodemu człowiekowi rękę. Oczywiście Kuran z szacunkiem należnym osobom najwyżej postawionym pochyli się i na tłustej, obficie w pierścionki przystrojonej dłoni złoży nieśmiały pocałunek. Jednocześnie jego ład­ne oczy umkną niespokojnie na bok, natychmiast jednak przywróci im wyraz szczerej młodzieńczości, a lekkie opuszczenie powiek, uwydatniając długość jego dziewczęcych rzęs, uczyni go tak wzruszająco niewinnym, iż Zofia Panek z pewnością życzliwie się uśmiechnie. Wówczas Kuran: — Już od dawna marzyłem, żeby być pani przedstawionym, pani ambasadorowo. Wiele razy prosiłem o ten zaszczyt Ksawerego. — To pan zna Ksawerego? — O tak! To jest mój w pewnym sensie mistrz, bardzo wiele mu zawdzięczam. Bo muszę pani wyznać, pani ambasadorowo, że mia­łem strasznie trudne dzieciństwo, mój ojciec zginął w Powstaniu, kiedy ja się jeszcze nie urodziłem, a moja matka umarła przy po­rodzie i wychowałem się w sierocińcu. Zawsze mi bardzo brakowało i nadal brakuje matki. — Biedne dziecko — szepnie wzruszona kobieta — pan jest jeszcze strasznie młody. — W stosunku do matki zawsze się jest dzieckiem, pani ambasadorowo. I gdyby pani raczyła, gdyby pani zechciała, nie, naprawdę nie mam odwagi, ale trudno, powiem, bo mi to już od dawna leży na sercu, a pani jest na pewno dobra i mądra, więc pani może mnie zrozumie. Chciałem panią prosić, bardzo, bardzo panią prosić, żeby pani i teraz, i na przyszłość pozwoliła mi mówić do siebie: mamo, mamusiu… Chyba Zofia Panek lekko się zmiesza. — Ależ moje dziecko… — powie niezdarnie. Wówczas Marek Kuran podniesie rzęsy, jego oczy błysną nie­bezpiecznie. — Dlaczego ależ? Mam prawo mówić do pani: mamusiu, bo w pewnym sensie mam prawo do tytułu pani synowej, przepraszam, źle się wyraziłem ja jestem pani zięciem, pani ambasadorowo, bo to ja, trzeba pani wiedzieć, Ksawerego pierdolę, on jest w łóżku za kobietę, a ja go, proszę mamusi, pierdolę, on w łóżku wyłącz­nie lubi, żeby go chędożył chłopak z dużym kutasem, Ksawery mówi, że ja wam bardzo dobrego, pojęcia mamusia nie ma, jaka to jest kurwa ten Ksawery, ciekawy jestem, czy w młodości mamusia też tak lubiła… Lecz mimo wzrastającego podniecenia, chyba zdania nie do­kończy, ekscytujący dreszcz, który w miarę przyśpieszenia słów będzie go wypełniać coraz bardziej się zagęszczającym mrokiem, nagle w nim zastygnie, i wówczas Marek Kuran, rzuciwszy na boki spod opuszczonych rzęs szybkie, spłoszone spojrzenie, cofnie się krok do tyłu, coś może jeszcze wymamrocze, lecz w każdym razie coś bardzo niewyraźnego, i w tym samym momencie, najzupeł­niej pewien, że za chwilę, za sekundę stanie się jakaś rzecz nieprzewidziana i okropna, choć nie zdąży zdać sobie sprawy, na czym ta nieprzewidziana okropność będzie polegać, wiedząc jednak, że w tym, co się stanie, nie wolno mu wziąć udziału — więc zniknie, po prostu zniknie, nieomal dosłownie roztopi się w powietrzu, jakby naprawdę był Arielem-Ganimedesem i posiadał boską umiejętność dematerializowania się. A ledwie się to nadprzyrodzone zniknienie, a raczej ulot­nienie młodego poety dokona — Zofia Panek, całkiem nieświadoma, co się wokół niej dzieje, jedynie pod wrażeniem zalewającej ją ciemności, jakby się ogromna kopuła, ucharakteryzowana na niebo z gwiazdami rozpękła i poprzez otwartą wysoko w górze przepaść lać począł ciężki pomrok, gasząc światła kryształowych żyrandoli i w miarę obsuwania się zmętniałych ciemności wypełniając przestrzeń złowrogim szumem, któremu natychmiast zawtóruje szum wzrastający w jej skroniach, wtedy zdjęta przerażeniem, unieruchomiona w wielkim fotelu imitującym styl Ludwika XVI, wypełniając cały jego obfity obszar swoim ciałem opiętym jedwabną i nazbyt wydekoltowaną suknią koloru bordo, z nogami wyprężonymi, więc jeszcze natarczywiej wylewającymi się spod przykusego skraju toalety, a z twarzą posiniałą i z zamkniętymi powie­kami, głowę sztywno oparłszy o sztywną i złoconą poręcz fotela, wtedy Zofia Panek zacznie krzyczeć, jej obnażona szyja nabrzmie­je, uszminkowane wargi zaokrąglą się i z jej porażonych wnętrz­ności wydobywać się będzie przez ten obramowany krwawą czerwie­nią otwór, niby z jamy prowadzącej z głębi piekieł, wrzask prze­nikliwy i jednostajny, przerażający krzyk ex profundis — — — — — cisza się nagle stanie na sali, zespół „La Da Co” urwie w poło­wie taktu, potem ci, którzy znajdą się najbliżej, podbiegną do krzyczącej, także zaraz potem i inni z przyległych salonów — więc już zbiegowisko, tłum wylękniony i bezradny, zanim Pan Mło­dy — — — — — I chyba niech ten krzyk Zofii Panek, ten krzyk w pełnym świetle kryształowych żyrandoli i pod kopułą z gwiazdami, niech to wycie, ten wrzask szalony przerażenia i wołania o pomoc — — — — niech ten krzyk wyzwolonego nieszczęścia zakończy chwiejną wędrówkę wśród zawiłych labiryntów czasu przyszłego niedokonanego, chyba już nic tu po nas, moglibyśmy tak błądzić w nieskoń­czoność, naprawdę, chyba nic tu po nas, zaplątanych w czasie przyszłym, penetrującej ciekawości stało się zadość i to tak dalece, że zazdrosne życie poczyna już nas wzywać — — — — — oto poprzez krzyk prezesowej Panek przebija się (więc z czasu teraźniejszego) dźwięk strojonych instrumentów, także pogwar publiczności wypeł­niającej szczelnie salę Filharmonii, za moment ucichnie stroje­nie instrumentów, cisza stanie się na sali, a ogromna wrzawa oklasków wypełni ją wówczas dopiero, gdy w głębi ukaże się Halina Ferens-Czaplicka — — — — — ------------------------------------------------ sobota, 4 kwietnia Czy istotnie „penetrującej ciekawości stało się zadość”? Nie jestem tego pewien. Raczej odnoszę wrażenie, że wyczerpała się moja wyobraźnia penetrująca czas przyszły. Lecz równocześnie mu­szę się zgodzić, że jeśli w samej zasadzie zamysłu istnieje nie­ograniczona prawie mnogość sytuacji, takie bowiem możliwości po­siada czas przyszły — nie sposób podobnego zamysłu pokazać w kształcie skończonym. Skoro zatem sam zamysł zakłada niemożność skończenia — po co, stwarzając coraz to nowe i nowe sytuacje udawać, że się w ten sposób osiąga niedokończenie mniejsze albo się przybliża ku skończeniu? poniedziałek, 6 kwietnia Wczoraj, zbyt niechętny wszystkiemu, co napisałem, nie mia­łem odwagi zabrać się do lektury części II, dzień zupełnie jało­wy i jak zawsze przy takim nastroju o wiele za długi. Dzisiaj w nastroju nie lepszym, na siłę zabieram się do pra­cy. Na dworze wiosennie, widać jeszcze gdzieniegdzie płachetki śniegu pozostałe po ostatnich śnieżycach, szybko jednak na słońcu zanikają. W wyjątkowo wczesnej rannej poczcie egzemplarz węgierskiego wydania Idzie skacząc po górach oraz list z Agencji Autorskiej z zawiadomieniem, iż Radio Japońskie chce w swoim programie słuchowisko oparte na Wielkim Tygodniu. Trochę mnie ta nieoczekiwana propozycja rozbawiła, bo i grotes­kowe, i nieco żałosne jest zestawienie faktów: utwór tak bardzo związany z okupacyjną Warszawą i z walkami w getcie w 1943 roku rozpowszechniany będzie w egzotycznej Japonii (z jakimi aktorami? japońskimi? w roli Ireny Lilien aktora japońska?), podczas gdy tu, na miejscu, nie zgodzono się pod koniec lata 1967, aby na podstawie gotowego już scenariusza (napisaliśmy scenariusz razem z Andrzejem Żuławskim) i w kooperacji z producentem zachodnio-niemieckim Andrzej Wajda nakręcił Wielki Tydzień dla telewizji w związku z przypadającą na rok następny dwudzies­tą piątą rocznicą powstania w warszawskim getcie. O ile wiem, żadne konkretne argumenty nie zostały wówczas Wajdzie zakomunikowane. Dość częsty mechanizm cenzury: anonimowość instancji decydującej o zakazie oraz staranne unikanie podania motywacji. Do tej pory pojęcia np. nie mam, kto i dlaczego sprzeciwił się wydaniu mojej Apelacji, jedyny argument negatywny, jaki do mnie dotarł, zawarty był w liście z wydawnictwa „Czytelnik” (z dn. 28 XII 1967) informujący mnie, iż „uprzejmie zawiadamiany, że złożonej nam powieści pt. Apelacja. (ca 5 ark. aut), nie mo­żemy uznać za wykonanie umowy nr 625/59 ustalonej na 15 ark. aut.”. To wszystko. W wypadkach ingerencji z zewnątrz A. M., któ­ry przed kilkoma laty był przez dłuższy czas sekretarzem jed­nego z tygodników kulturalno-literackich, zwykł był przy podo­bnych okazjach mówić w redakcji: zadzwoniło i powiedziało. W miazdze, jaką jest publiczne życie w Polsce, pełno duchów i zjaw, strzyg równie bezkształtnych i anonimowych, jak *oni*, którymi zasłaniają się nieraz w niezręcznych dla siebie sytuacjach nawet ministrowie. Wszechobecne działanie magii, zaczarowani lu­dzie, zaczarowany świat. Część 2. Prolog Na piątkowy koncert symfoniczny w Filharmonii, 18 kwietnia 1969 roku, wszystkie bilety zostały wyprzedane, a wejściówek, o które przede wszystkim się dobijała młodzież szkół muzycznych, wydał sekretariat Filharmonii nie mniej niż z okazji gościnnych występów Rubinsteina, Richtera albo Kleckiego. Program nie zapowiadał sensacji muzycznych. Orkiestra Filharmonii pod dyrekc­ją Andrzeja Markowskiego miała wykonać symfonię g-mol, K.V. 183 Mozarta oraz drugą suitę z Daphnis i Chloe Ravela. Ale po wtorkowym recitalu był to drugi i zarazem ostatni występ Haliny Ferens-Czaplickiej. Wielka śpiewaczka, występująca w kraju po raz pierwszy od swego debiutu w Carmen w roku 1939, miała śpiewać Lament Ariadny Monteverdiego, arię z drugiego aktu Orfeusza Glucka oraz Pieśni wędrowca Mahlera. Na poranną próbę, zgodnie z życzeniem śpiewaczki, nikogo na salę nie wpuszczono. Halina Ferens nie była w dobrej formie głosowej. Wyglądała poza tym na zmęczoną i jakby trochę zagubio­ną na tle orkiestry i wobec pustej widowni, Markowski, chociaż udawał dobry humor, z niepokojem myślał o koncercie wieczornym. Zaraz po próbie Halina Ferens powróciła w towarzystwie Ai­mo Immonena do „Europejskiego” i zamknęła się w swoim apartamen­cie, zlecając młodemu akompaniatorowi zawiadomić recepcję, iż żadnych telefonów nie będzie przyjmować. Immonen, w czarnych dżinsach welwetowych i w zgniłozielonym golfie, nie zdążył jeszcze zrzucić kożucha. Dość przestro­nny salon, przylegający do sypialni, przypominał wnętrze kwia­ciarni, tak gęsto go wypełniały wielkie kosze oraz liczne wazony z kwiatami ciętymi. Halina Ferens przeszła do sypialni, lecz po chwili, już bez futra, stanęła we drzwiach. — Zdaje się, że cię prosiłam, żebyś zszedł do recepcji? Nie chcę żadnych telefonów, żadnych! — Po co mam schodzić? — powiedział, uważnie się jej przy­glądając — mogę stąd zadzwonić. — Nie! — zawoła z akcentem zaciętej stanowczości, jakby nie prośbą Orfeusza, którą przed godziną śpiewała, była przepeł­niona, lecz nagle wcieliła się w kształt Furii, owych cieni bu­dzących grozę, które wrogim i wielokrotnym „nie” zagradzają Orfeuszowi drogę do piekieł. — Chcę być sama. Aimo rzucił kożuch na najbliższy fotel i podszedłszy do telefonicznego aparatu podniósł słuchawkę. — Reception? Here's Aimo Immonen. Yes… Mrs. Ferens wishes her apartament to be not connected with any telephones… Yes… Without exceptions… no incoming calls… Thank you. I do Haliny: — Załatwione, będziesz miała spokój. — Powiedziałam, że chcę być sama. Podszedł do niej i obiema dłońmi ujął delikatnie jej łokcie. — Połóż się, darling — powiedział miękko — ja się tylko ogolę i wezmę prysznic. Chwilę milczała, nie usiłując jednak uwolnić ramion. Jasny, gęsty zarost pokrywał jego policzki i brodę, pod oczami miał sińce. — Musisz wieczorem pięknie wyglądać i pięknie śpiewać. Potrząsnęła głową. — Tak — powiedział, lekko ją do siebie przyciągając. — Nie ma cudów! — Ja zrobię ten cud — powiedział tuż przy jej twarzy — po to mnie masz. Słynna śpiewaczka, jakby się znalazła na estradzie wobec szczelnie wypełnionej widowni, nagłym, trochę niecierpliwym gestem cofnęła głowę do tyłu. — Co robiłeś w nocy? Uśmiechnął się. — Gniewasz się? — Piłeś? — Na dole, w barze. Do czwartej, może nawet dłużej. — A potem? — Nie chciałem cię budzić, zresztą byłem pijany. — Masz sińce pod oczami. — Z niewyspania. — Kłamiesz. — Z nikim, darling, nie spałem. Ale przyznaję, dużo kobiet, a także mężczyzn miało na mnie ochotę. Twój Aimo cieszył się wiel­kim powodzeniem. — Nie lubię, jak mówisz o sobie w ten sposób. — Wolałabyś, żeby nikt na mnie nie spojrzał? — Czasem sama nie wiem, co bym wolała. Na próbie byłam okropna. — Wieczorem będziesz wspaniała. — Jestem zmęczona, Aimo. — Połóż się, a ja tylko skoczę do siebie po maszynkę do golenia. Przy mnie zapomnisz o zmęczeniu. Potem każemy podać lunch tu, na górę. — Nie mam apetytu. — Będziesz miała, zobaczysz! Potem będziemy odpoczywać, ściemni się, na dworze będzie śnieg, wiatr i zimno, a nam będzie ciepło i zacisznie, i będziemy się kochać, kochać i jeszcze raz kochać, a potem wypoczęta i piękna zabierzesz się do swojej gran­de toilette… jaką suknię włożysz? — Pojęcia nie mam. Może tę wielką, czarną? — Cudownie w niej wyglądasz! Więc zrobisz swoją grande toi­lette, ja się przez ten czas też przebiorę, ale szybko, żeby ci towarzyszyć przy ostatnich pociągnięciach pędzla, i potem zej­dziemy na dół, podjazd jest tutaj tak dobrze urządzony, że gdy będziesz wsiadała do auta, nie muśnie cię ani jedno skrzydełko wiatru, ani kropelka śniegu na ciebie nie spadnie, po drodze dasz mi monetę, a ja, jak zawsze, wyskoczę z auta, żeby w twoim imie­niu i na intencję twego powodzenia wrzucić pieniądz do puszki kościelnej… w Warszawie jest dużo kościołów. — Możemy przejechać koło św. Krzyża, tam jest serce Chopina. — Wspaniale! Więc zrobię, co do mnie należy, podrzucę mone­tę św. Antoniemu, wrócę do ciebie, a potem? Potem będzie twój wielki wieczór, będziesz śpiewała najpiękniej w świecie, prześci­gniesz samą siebie, będziesz dla mnie śpiewała, tak? Gdy to mówił, kołysząc ją w ramionach, przyglądała się z wzrastającym wzruszeniem jego jasnej i młodej, choć trochę zmę­czonej twarzy, a ponieważ pod sam koniec poczuła się przez moment małą i bezbronną dziewczynką, znów odrzuciła głowę do tyłu i powiedziała cokolwiek ironicznie: — Opowiedziałeś ładną bajkę, Aimo. Potem, gdy już była w łóżku i jej ciało jeszcze nie zdążyło rozgrzać chłodnej i nieco sztywnej pościeli, a w sypialni, po zsunięciu zasłon panował półmrok i leżała na wznak, z jaśniej­szym w głębi od półcienia dokoła prostokątem drzwi otwartych do salonu, skąd wraz z matową poświatą pochmurnego dnia napływał aromat kwiatów, róż przede wszystkim i goździków, wówczas, po­przez odgłosy dobiegające z niezamkniętej łazienki, więc naj­pierw poprzez jednostajne brzęczenie elektrycznej maszynki do golenia, a potem poprzez szum silnego natrysku błądziła niespo­kojnie dokoła samej siebie, stojącej przed godziną na estradzie Filharmonii i aż nadto dobrze słyszącej własny głos, z trudem wydobywający się z krtani i bez blasku, płasko się przebijający przez nazbyt dla niego gęsty akompaniament orkiestry, dreszcz nią wstrząsnął, więc podciągnęła kołdrę, aby okryć nagie ra­miona i wtedy nagle, jakby tym ruchem udzieliła hotelowej kołd­rze lotności czarodziejskiego dywanu, znalazła się w małej i zadymionej salce pewnego nocnego lokalu w Paryżu, przy obskurnej uliczce des Canettes, sinawy od dymu półmrok rozświetlały nie­liczne lampy, okryte ciężkimi, ciemnoczerwonymi abażurami, w tej tandetnej kolorystycznie scenerii jasne włosy młodego pia­nisty, który przygrywał na fortepianie, nie patrząc na klawiatu­rę, sprawiały wrażenie pokrytych patyną starego złota, a mło­dzieńcza twarz pod tym ciężkim hełmem, oglądana z daleka i pra­wie en face, twarz mężczyzny z północy, blada, o rysach dość grubo ciosanych, z rozchylonymi wargami i oczyma półprzymkniętymi zdawała się swoją egzotyczną obecnością wywoływać z zamierzchłych czasów twarz barbarzyńskiego gladiatora, oczekującego śmierci lub ułaskawiającego gestu cezara, dopiero po chwili zda­ła sobie sprawę, że to, co pianista gra, to są swobodnie i ka­pryśnie, jakby do atmosfery lokalu przystosowane, wariacje wys­nute z jej ulubionej Pieśni wędrowca, tej czwartej: „Błękitne oczy mojej najdroższej, które wysłały mnie w daleki świat”, pomyślała, że ten chłopak o przyciężkiej twarzy barbarzyńcy musi mieć silne, piękne i zdrowe ciało, i że chciałaby się znaleźć w jego ramionach i poczuć w sobie jego ciężką męskość, akurat szum prysznica przycichł, słyszała, wciąż marznąc w nazbyt nakrochmalonej pościeli, chciała jeszcze raz wywołać pod powieka­mi twarz Aima taką, jaką ją była ujrzała przed półtora rokiem w nocnym lokaliku przy ulicy des Canettes, lecz ten obraz, tak przed sekundą wyraźny i bliski, nagle się w niej rozpadł, sły­szała, że Aimo wyszedł z wanny i wyciera się grubym, włochatym ręcznikiem i nagle ogarnął ją strach równie przerażający, jak ten, który przytłaczał ją nieraz, gdy w różnych, lecz zawsze najmniej oczekiwanych momentach dopadała ją znienacka myśl o śmierci, obraz własnego ciała nieruchomo, jak kukła, spoczywa­jącego w trumnie, fala chłodu podpłynęła jej pod piersi i wyżej aż ku krtani, chciała usiąść, żeby rozpędzić ten dławiący kosz­mar, lecz uczynić tego nie zdążyła, nagi Aimo, w jednej ręce trzymając szklankę, a w drugiej butelkę whisky, stanął właśnie we drzwiach, w owym prostokącie światła, który zdawał się nale­żeć do świata całkiem innego aniżeli ten, który w półcieniu trwał tutaj, skóra Aima, jeszcze nie utraciwszy zimowej opale­nizny uzyskanej pod promieniami alpejskiego słońca, była wil­gotna, włosy opadały mu ciężkim złotem na nieco zbyt niskie czoło. — Jestem — powiedział. Ksawery Panek kupił na koncert dwa bilety, jeden dla sie­bie, drugi w intencjach pedagogicznych dla Marka Kurana. Lecz Marek przepadł gdzieś od trzech dni i Ksawery daremnie go poszu­kiwał po różnych lokalach, pojechał nawet wczoraj po południu do Pruszkowa, gdzie mieszkała matka Marka, urzędniczka miejscowej poczty, okazało się jednak, że pani Kuran, niska i otyła kobie­ta, której przedwcześnie podstarzałe rysy przekazywały dość bezwzględnie i okrutnie, szczególnie w odczuciu Ksawerego, ja­kie się w przyszłości mogą stać chłopięce rysy Marka, otóż oka­zało się, że pani Kuran od wielu tygodni nie widziała syna. Ksa­wery musiał wysłuchać rozlicznych żalów tej samotnej i zgorzk­niałej kobiety i sam był zbyt udręczony i niespokojny, aby swo­je wywody o niezwykłym talencie pisarskim Marka i wspaniałej przy­szłości, jaka czeka młodego poetę, aby zatem te zapewnienia i prognostyki podać w formie przekonywającej, skończyło się na tym, że on się z kolei począł na charakter Marka uskarżać i zabrnął w te ciemne i śliskie sfery tak daleko, że pani Kuran, pełna res­pektu dla jego naukowych kwalifikacji oraz pozycji ojca i siostry, poczuła się niejako zobowiązana, aby wystąpić ze słowami pocie­szenia, błagając równocześnie, by się nie zniechęcał i nie rezy­gnował z pedagogicznego opiekuństwa nad jej zabłąkanym synem. Ksawery Panek słuchał nieuważnie i wreszcie powiedział: — Ja już jestem bezsilny, proszę pani, zupełnie bezsilny. Na to pani Kuran: — Marek ma złote serce, panie doktorze, czasem udaje, że jest niedobry, ale to tylko poza, młodzieńcza poza, ja wiem, że wbrew pozorom on ma złote serce. Ksawery Panek, spoglądając na dużą fotografię przedstawiającą Marka jako kilkuletnie dziecko: pucołowatego aniołka z au­reolą jasnych, wesoło się kręcących włosów: — To prawda. — On się jeszcze kiedyś odwdzięczy za wszystko, co pan dla niego zrobił i robi, panie doktorze. Zobaczy pan! Żeby on tylko tak nie pił. — Właśnie! — Myślę sobie nieraz, dlaczego on pije? Ani mój mąż, ani ja nie mieliśmy żadnych nałogów. I nikt w rodzinie. Jak Marek pier­wszy raz przyszedł do domu pijany, miał wtedy czternaście lat, myślałam, że zwariuję, takie to było straszne, mąż był wtedy na delegacji, więc nie widział, potem, jak Marek coraz częściej przychodził nietrzeźwy, ukrywałam przed ojcem, może i dobrze, że biedak nie żyje, umarł w samą porę, żaby nie patrzeć, jaki z jego synem dramat. W tym momencie w Ksawerym skrystalizowała się pewność, któ­ra w kształtach nie całkiem klarownych udręczała go jak niewi­dzialna strzyga od pierwszej nocy z wtorku na środę (po recita­lu Haliny Ferens-Czaplickiej), kiedy Marek nie wrócił do domu, pewność, że spotkawszy w którymś z lokali przypadkowych znajo­mych, odprawia z nimi wielodniowy balet. A ponieważ posiadał pobudliwą wyobraźnię, natychmiast wyroiły się przed nim nie da­lej niż na wyciągnięcie ręki, a nawet bliżej przeróżne konfigu­racje erotyczne, w których wśród rozpasanego splątania obojnackich członków, piersi, brzuchów, wilgotnych i otwartych warg, i ud rozpustnie rozchylonych lub wzniesionych na kształt skrzydeł w górę, i genitalii nabrzmiałych, spotniałych i ośli­nionych, wszystkie uroki szczególnie ruchliwe i przedsiębiorcze stawały się udziałem Marka, jego zezujących niespokojnie a i bezczelnie oczu, ocienionych dziewczęcymi rzęsami i jego chło­pięcego ciała, ofiarowującego się gorliwie wszelakim gwałtom i natychmiast chętnego do gwałtu. Zaatakowany tą natarczywą wizją wyciągnął z kieszeni welwetowych spodni chustkę, przetarł nią czoło oraz dłonie i powiedział: — Ja wiem, że Marek ma dobre serce. — Pan go przecież równie dobrze zna, jak ja, panie dokto­rze, może nawet lepiej. Dla młodego chłopca matka nie jest naj­ważniejsza. — On ma fantastyczny talent, proszę pani, za to ręczę. Ale nie wolno mu rozmieniać się na drobne. — Ja panu bezgranicznie ufam, panie doktorze, ufam panu, bo pan kocha Marka. Wszystko, co pan dla niego zrobi, będzie dla jego dobra. Ksawery Panek (polityka, to nie jest praca, to są zajęcia, polityka stwarza sytuacje, a nie wartości, lecz co jest dobre? „Lepiej zatem we dwóch być razem, mają bowiem pożytek ze swego towarzystwa. Jeśli jeden upadnie, drugi go podeprze. Biada samemu, bo jeśli upadnie, nie ma nikogo, kto by go podniósł. Jeś­li dwaj spać będą, zagrzeje się jeden od drugiego, A jeden, jak się zagrzeje?”), więc Ksawery, poruszony tak niespodziewanie wywołanym w pamięci tekstem Eklezjasty, powie podnosząc się z krzesła: — Myślę, że Marek pod moją nieobecność wrócił do domu. Jak go tylko zobaczę, każę, żeby się do pani zgłosił — — — — — Teraz, więc nazajutrz do rozmowie z panią Kuran, jest tro­chę po piątej po południu. Ksawery przy biurku. Z szerokiego ok­na jego dewizowej, dwupokojowej kawalerki na dziesiątym piętrze nowej kamienicy na ulicy Mokotowskiej rozległy widok na dachy Śródmieścia aż po bizantyńsko-nadwiślański Pałac Kultury, w tej chwili zatarty w zmierzchu, lecz istniejący w odległej głę­bi mroku dzięki czerwonym światłom wyznaczającym kontury jego ogromnych, choć niewidzialnych kształtów. Na biurku pedantyczny porządek: po lewej stronie, w wąskiej czarnej ramce siedemnasto­wieczny sztych z podobizną Jakuba Boehme (kupiony przed kilkoma laty w Kolonii, więc w okresie, kiedy Ksawery Pa­nek pisał swoją pracę doktorską Kategorie czasu w teozofii Jakuba Boehme), obok srebrny kubek z kilkoma długopisami i ko­lorowymi flamastrami (te ostatnie Marek szczególnie sobie upo­dobał), pod starą wenecką mozaiką ostatnie listy, a po prawej stronie mały lew z kopenhaskiej porcelany (podarunek Andrzeja Wajsa) i cynowa miska, w niej: dwie paczki Carmenów, zapałki, kostki do gry oraz morska muszla pełna bilonu; po środku parę arkuszy papieru z notatkami. Ksawery usiłuje pracować. Mniej więcej od roku, to znaczy od kiedy został usunięty z asysten­tury i nie może poza tym liczyć na prasę i radio, a również na prelekcje popularno-naukowe, głównym źródłem jego zarobków sta­ło się opracowywanie lub po prostu pisanie prac magisterskich dla ludzi na kierowniczych stanowiskach, którzy z uwagi na sprawowane funkcje, a również i z myślą o awansach chcieliby się wylegitymować naukowym tytułem, samodzielnie zaś, ze wz­ględu na brak czasu lub niedostatek kwalifikacji naukowych, po­dobnej pracy nie byli w stanie podjąć, Ksawery za tego rodzaju usługi, korzystając z ojcowskich koneksji, w zależności od włas­nego wkładu, otrzymuje od sześciu do dziesięciu tysięcy złotych, poświęca zaś zwykle jednej pracy magisterskiej cztery, pięć tygodni, zarabiając w ten sposób o wiele więcej niż na Uniwer­sytecie i wybitnie poza tym, w charakterze „murzyna”, poszerza­jąc zakres swojej wiedzy, przy wielu bowiem okazjach, szczegól­nie w zakresie ekonomii oraz nauk społecznych, musiał uzupeł­niać i pogłębiać wykształcenie dotychczasowe. Spogląda bezmyślnie w okno. Zawieja, szyba oblepiona wil­gotnymi płatkami śniegu. Aby nie przeoczyć telefonu Marka, sie­dział od rana w domu, tylko około drugiej wyskoczył na obiad do pobliskiego SPATiF-u, zresztą również w nadziei, że spotka tam kogoś, kto w ostatnich dniach Marka widział lub coś o nim sły­szał. Lecz nikogo takiego nie spotkał. Gości nie było dużo, trochę podstarzałych aktorów i aktorek, spożywających swoje skromne posiłki z powolnym skupieniem, lecz również z oczami nieobecnymi, jakby zniszczonymi ciałami uwiązani do stolików, talerzy, noży i widelców, duchami, wolnymi od fizycznych znie­kształceń, odwiedzali inne, doskonalsze sfery egzystencji. W pie­rwszej sali pod oknem, za bufetem z zakąskami, w towarzystwie sportowych działaczy, bardzo czerwonych i głośno rozprawiających, siedział popularny satyryk, Józef Sanecki, ale był tak pijany, iż Panek wolał się do niego nie zbliżać. W pewnym momencie wpadł Antek Raszewski, długowłosy, w obszernej, prawie kostek sięgają­cej pelerynie, zajrzał do sal sąsiednich, a potem zaraz wrócił do pierwszej i z ostentacyjną serdecznością przywitał się z ofia­rą politycznych przedsięwzięć własnego ojca, odsłaniając dzięki niedbałemu rozsunięciu mokrej peleryny pomarańczowy szalik oraz obcisłe, jak trykot, spodnie koloru bordo wpuszczone w wysokie, czarne kalosze, niestety i on, choć z Markiem się przyjaźnił, nic o nim nie wiedział, młody i barczysty Rysio z szatni, bardzo niedawno wprowadzony na zastępstwo przez swego starszego brata, wszystkowiedzącego pana Bronka, zbyt słabo się jeszcze orientował w zawiłych personaliach gości, aby móc udzielić sen­sownych informacji, kelnerki, które usługiwały dzisiaj, wczoraj miały dzień wolny, więc ostatecznie Ksawery, bez smaku zjadłszy żurek oraz zrazy wołowe z kaszą gryczaną, wypiwszy jedną dużą wódkę i butelkę piwa, wracał do domu nie wiedząc, czy ubiegłej nocy (poprzednie sprawdził) Marek nie zawadził o SPATiF. Potem, kupując w sklepie monopolowym na Mokotowskiej butelkę jarzębia­ku, ponieważ ostatni alkohol, jaki był w domu, wykończył był sa­motnie wczoraj późnym wieczorem, więc zakupując to państwowe lekarstwo na wszelkie udręki natury psychicznej, pomyślał, że gdyby Marek był w SPATiF-ie, byłby niechybnie pijany i dostate­cznie by rozrabiał, aby o jego najnowszych wyczynach poinformo­wał go telefonicznie jeszcze przed południem ktoś z przyjaciół lub znajomych. Lecz w tym przeświadczeniu nie znalazł pociesze­nia, przeciwnie: fakt, że z publicznych lokali nie docierało nic, co by sygnalizowało obecność Marka — sprawił, że pokrętna, bo całkiem anonimowa sfera prywatna natychmiast powróciła i Ksa­wery Panek z butelką jarzębiaku w kieszeni płaszcza wjechał na swoje dziesiąte piętro windą wypełnioną sabatem nagich, obojnackich ciał, więc przez moment, ciężko się wśród tej zbiorowej i prócz nagości Marka anonimowej kopulacji wznosząc ku swemu pustemu niebu, pomyślał, aby zawrócić i z pisuaru lub z najbliż­szych okolic pisuaru na Placu Trzech Krzyży sprowadzić do siebie pierwszego lepszego chłopaka, lecz ledwie to pomyślał, wiedział już, że tego nie uczyni, mimo to jednak począł sobie wyobrażać, jak by się ten sprowadzony z ulicy chłopak szybko i sprawnie roz­bierał, jak by zrzucał gruby sweter, z przemokniętych pantofli wysuwał stopy i z zawodową rutyną ściągał z siebie tanie, zni­szczone dżinsy, wówczas wyłoniłoby się mocne, prostaczo ukształ­towane ciało, z tym obrazem nagiego chłopaka wszedł do mieszkania, lecz gdy zapalił światło i zdejmował płaszcz, chłopak z placu Trzech Krzyży, nie całkiem prócz dużego członka we wszyst­kich szczegółach sprecyzowany, zmienił się w Marka, wziął więc jarzębiak i w kuchni wypił duszkiem pół szklanki, przez moment wydało mu się, że zwymiotuje, ale nie zwymiotował, wstawił ja­rzębiak do lodówki, a potem w pokoju tak jak stał, w ubraniu i w obłoconych butach zwalił się na tapczan i prawie natychmiast zasnął, ściemniało się już, gdy zbudził go telefon, poderwał się całkiem trzeźwy, jest Marek? — spytał męski głos, nie ma go — powiedział — a kto mówi?, lecz zamiast odpowiedzi usłyszał od­głos odłożonej słuchawki, położył więc i swoją, nie odchodził jednak od aparatu, wydało mu się bowiem, że zaraz znów się roz­legnie sygnał, stał parę minut wyczekując, potem przeszedł do łazienki, aby umyć ręce i odświeżyć twarz, wykonywał te czynnoś­ci, machinalnie unikając lustra, aby nie ujrzeć własnej twarzy, a gdy się odwrócił z mokrą twarzą, chcąc wilgotnymi dłońmi sięgnąć po ręcznik, trafił nie na własny, lecz Marka, niedbale wciśnięty pod samą prawie ścianę, ściągnął go i wtedy spadły spod ręcznika na bidet czerwone slipki, schylił się, żeby je podnieść, były brudne, z wyraźnymi śladami zaschniętej spermy, przyłożył je do wilgotnej twarzy, chcąc w nich odnaleźć zapach Marka — — — — — Telefon milczał, więc kilkakrotnie podnosił słuchawkę, aby się upewnić, czy aparat nie jest zepsuty. Sygnał był. Pomyślał zatem, że — być może — awaria jest jednostronna, wielokrotnie zdarzało się w ostatnich miesiącach, że z jego aparatu można by­ło dzwonić, natomiast z miasta nie sposób było uzyskać połącze­nia. Postanowił sprawdzić. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, do kogo zadzwonić, wreszcie wykręcił numer Andrzeja Wajsa, z któ­rym był blisko kilka lat temu, lecz którego lubił nadal. Ale w mieszkaniu Wajsa nikt telefonu nie odbierał. Zadzwonił do Adama Nagórskiego. Nagórski prawie natychmiast słuchawkę podniósł. — Tak, słucham. Ksawery wyjaśnił swoje wątpliwości. Na to Nagórski: — Już do ciebie dzwonię. Sygnał odezwał się niebawem. — Adam? Dziękuję i przepraszam, jeżeli przeszkodziłem. — Co u ciebie? — Nic ciekawego. — Wybierasz się na koncert? — Mam bilety. — To się zobaczymy. Okropna pogoda. Słuchaj, Ksawery, może się po koncercie spotkamy na St. Germain i pójdziemy na ostrygi? — Chętnie. — To świetnie! Pochwalimy się jutro na weselu twojej siostry. Dochodziło pół do szóstej. Wiedział, że jeśli do siódmej Ma­rek się nie zjawi lub nie zadzwoni — zrezygnuje z koncertu, aż wreszcie, gdzieś pomiędzy dziewiątą i dziesiątą — już nie mając sił dłużej bezczynnie czekać, wyruszy na miasto, na obchód loka­li i to niedalekie, lecz chyba nieuchronne wędrowanie tylekroć wydeptaną trasą Nowego Świata i Krakowskiego Przedmieścia aż po rynek Starego Miasta skojarzy mu się z procesją, tyle że samotną, Drogi Krzyżowej, której poszczególne stacje na podobieństwo bo­gato przyozdobionych ołtarzy prezentować będą mimo odmiennych dekoracji ten sam zagęszczony motyw tłoku, pijaństwa, zgiełku i dymu. Lecz równocześnie przerazi go i perspektywa godzin najbliż­szych, więc, żeby się przeciw ich ciemnym czarom i gusłom uodpor­nić, wstanie od biurka, na którym we wzorowym porządku spoczywają notatki do pracy magisterskiej dyrektora pewnego Zjednoczenia, całkiem jak dotąd niewyklarowany zarys naukowej dysertacji za dziesięć tysięcy złotych, przejdzie, zapalając po drodze wszyst­kie światła, do kuchni i wydobywszy z lodówki jarzębiak — — — — — Adam Nagórski cały dzień spędził w domu. Z płytkiego i przerywanego snu nad ranem, gdy nasenny proszek przestał działać, więc ze snu, który był mało pożywny, rozbudził się ostatecznie przed siódmą, w mieszkaniu podobnie jak wczoraj było chłodno, ka­loryfery na skutek lokalnej awarii zaledwie grzały, został więc w łóżku, zapalił światło i sięgnąwszy po pasjonującą monografię Richarda Friedenthala o Goethem, którą czytał był od kilku dni, ulokował gruby tom na piersiach, przytrzymując go obiema dłońmi — — — — — Z wyjątkiem niedziel oraz świąt gospodyni Nagórskiego, pa­ni Jaskólska przychodziła za kwadrans ósma. Jest punktualna (ma własne klucze od mieszkania) i o ósmej śniadanie dla Nagórskiego (woda mineralna, mocna herbata oraz dwa kawałki bułki z miodem, z których zazwyczaj rezygnuje, jeśli poprzedniego wieczora pił) jest gotowe. Na śniadanie Nagórski przechodzi prawie zawsze do kuchni. Część okien dwupokojowego mieszkania Nagórskiego w najbliższym sąsiedztwie Rynku Nowomiejskiego wychodzi na zaciszny dziedziniec (okna sypialni oraz kuchni), natomiast z dużego po­koju (od strony ulicy Starej), w którym Nagórski pracuje, roz­tacza się rozległy widok na Wisłę i praski brzeg. Kiedy nocowała Nike, Nagórski, który zawsze się budził pierwszy, śniadanie ja­dał w kuchni, a później sam zanosił do sypialni śniadanie dla Nike, nieporównanie obfitsze od własnego, czuła się bowiem po przebudzeniu wygłodniała — — — — — Po śniadaniu, gdy Nagórski szedł do łazienki, pani Jaskól­ska sprzątała gabinet, potem resztę mieszkania, następnie wycho­dziła na zakupy (ze względu na wciąż występujące trudności aprowizacyjne zakupy te zabierają zwykle czasu do dwóch godzin), a po powrocie przygotowywała obiad na drugą i za kwadrans trzecia kończyła swoje zajęcia, pozostawiając zazwyczaj zimną kolację w lodówce (rzadko się zresztą zdarza, aby Nagórski jadał wie­czorny posiłek w domu) — — — — — Pani Jaskólska lubiła Nike, która, jeśli chciała, umiała zjednywać sobie ludzi, poza tym kłopoty, jakie Jaskólska ma z wnukiem, usposabiają ją życzliwie i wyrozumiale do wszelkich komplikacji młodzieńczych — — — — — Przy śniadaniu Nagórski omawia ostatnie szczegóły jutrzejszego obiadu, na którym po ślubie cywilnym mają być: oboje pań­stwo młodzi, Halina Ferens-Czaplicka, Eryk Wanert oraz matka Adama; matka Haliny, Emilia Czaplicka, wymówiła się od tej ro­dzinnej uroczystości. Podstawowy kłopot z daniem mięsnym został już przed paroma dniami pomyślnie rozwiązany, pani Jaskólskiej udało się kupić w Jeziornej ogromnego, sześciokilowego indyka, któremu teraz za oknem doskonale służy gwałtowny nawrót zimy. Nagórski: — A co było na pani weselu, pani Urszulo? — Na moim? A czy ja pamiętam? Tyle lat! Ale wszystkiego było w bród, trzy dni, proszę pana, trwała zabawa, cała Jezior­na się bawiła, nawet pani hrabina Potulicka z Obór była z syna­mi parę godzin, mój mąż, pan wie, jak był młodym chłopakiem, praktykował u ogrodnika w Oborach, to były czasy! — Myśmy byli młodzi, pani Urszulo. — Pewnie, że młodzi. Ale mój Wiesiek, proszę pana, też jest młody i co ma z tej młodości? — Wciąż chuligani? — To jego wina, proszę pana, że taki jest, jak jest? Chło­pak bez ojca, to jak dziczka przy rowie, mój mąż zawsze mówił, że o dziecko, jak o drzewo, trzeba dbać, żeby nie zdziczało i dobrze rosło i obradzało. — Ja też, pani Urszulo, ojca prawie jakbym nie miał, był bardzo stary, miałem dziesięć lat, kiedy umarł. — O, pan to co innego! — Myśli pani? — Pewnie, pan pisze książki, to panu wszystko uchodzi — — — — — Poza ogólnikową wzmianką o chuligaństwie siedemnastoletniego wnuka Urszuli Jaskólskiej żadnych na razie o nim informacji, sprawdziłem w Życiorysach, życiorys Jaskólskiej jest, ale Wiesława Dominika nie ma, tyle tylko z informacji o Jaskólskiej, że urodził się w 1952, oboje jego rodzice zginęli w katastro­fie motocyklowej w 1961, wychowuje się więc przy babce, która jeszcze po swoim mężu, poległym w kampanii wrześniowej, posiada domek w Jeziornej i lokatorami jej są Kubiakowie: Edward z żoną Jolą i osiemnastoletnim synem, Robertem. Pamiętam, już kiedyś dość dawno planowałem w związku z Wieśkiem, iż ukradnie babce klucze od mieszkania Nagórskiego, aby później (w sobotę wieczorem, kiedy miało być przyjęcie w Jabłonnie) ograbić wraz z pa­roma kolegami puste mieszkanie, ponieważ jednak na skutek odwołania *Wesela* — Nagórski byłby u siebie, to rabunkowe przedsięwzięcie trzech wyrostków miało się kończyć zamordowaniem Nagór­skiego. Nie umiem już powiedzieć, czy ten pomysł (chyba bez sensu!) łączył mi się czy nie z fragmentem prozy Nagórskiego o Or­feuszu, z wizjami różnych jego śmierci. Chyba jednak musiało mi chodzić o akcent młodości, zawarty w takiej przypadkowej i bez­sensownej (?) śmierci. Odnotowuję zresztą ten stary i porzucony pomysł (trochę przecież kuszący), aby samemu sobie uświadomić różne błądzenia po omacku. Nie wydaje mi się, żeby postać Wieś­ka Dominika domagała się jakichś uzupełnień i aby on (podobnie jak młody Kubiak) musiał czynnie wejść w krąg Miazgi. Wbrew pewnym moim ciągotom do ładu kompozycji zamkniętych, muszę wciąż siedzieć i pamiętać, że rzeczywistość Miazgi jest ze wszystkich stron otwarta, a od wewnątrz miazgowata, więc w pewnym sensie niewydolna i niewykończona. Wydaje mi się, że większość rozlicznych trudności oraz zahamowań, tak mi dokuczających w ciągu ostatnich lat, właśnie z tych sprzeczności mojej natury wyrasta, bowiem tylko miłośników ładu i konstrukcji nieudanych (nieuda­nych, niezawiedzionych) rzeczywiście kuszą gąszcze chaosu i nie­spełnienia. Kłamałbym przecież przed samym sobą, gdybym tym obu sprzecznym tendencjom chciał udzielić jednakowej siły. Może kie­dyś dawno i jeszcze dawniej? Możliwe. Może nawet było i tak, że prawie wyłącznie potrzeba ładu mnie wypełniała i ona była siłą inspiracyjną. Nawet na pewno tak. Lecz powtarzam, to było dawno i jeszcze dawniej. Od lat dość wielu nawet nie tęsknię za ładem. Coś z dążeń dawnych z pewnością nadal we mnie żyje, mogę im niekiedy ulegać, mogą mnie niekiedy zwodzić, lecz nie więcej, ponie­waż ani w samym sobie, ani w świecie nie mogę (nie umiem?) doj­rzeć nawet słabych śladów konstrukcji pozwalającej mniemać, iż dostępny mojemu zrozumieniu ład ją przenika i kształtuje. Im sta­ję się starszy — tym mniej wiem i rozumiem, natomiast coraz tru­dniej otaczają mnie znaki zapytań, na które nie znajduję odpowie­dzi. Przestrzenie pełne cieni i ech, obumarłe plamy i gęstnieją­ce zacieki, wszystko w bezkształtnej, bo wciąż się zmieniającej kipieli. Nie! to wyznanie nie jest wyznaniem kapitulacji i klęski. Skuszony piękną pogodą, wcześniej niż zamierzałem skończy­łem pracę, lecz gdy się znalazłem na Krakowskim Przedmieściu — szybko się poczułem zmęczony i rozleniwiony wiosennym powietrzem, więc żeby jakoś „konstruktywnie” to przedwczesne, lecz nieudane wymknięcie się z domu zakończyć, wstąpiłem do fryzjera w Bris­tolu, okazało się jednak, że pan Sylwester pracował dzisiaj ra­no, wobec tego, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, poszedłem do baru, było pusto, żadnych znajomych — już przed tym, gdy szedłem Krakowskim Przedmieściem, pewnie w związku z umówionym na jutro spotkaniem z przedstawicielem wiedeńskiej telewizji, przy­szło mi na myśl, co bym powiedział, gdyby mnie zapytano o antysemityzm w Polsce, potrzeba skonkretyzowania takiej odpowiedzi na­tychmiast mi się powiązała ze sceną z I części Miazgi: Eryk Wanert — Roman Gorbaty, a również z wątkiem Magdy Jachowskiej i Antka Raszewskiego. Wspomniałem na którejś z poprzednich stronic tego Dziennika o stratach, jakie w ustroju totalnym ponoszą wszyscy. Wydaje mi się, że jednym z niebezpieczeństw, deprawującym w sensie intele­ktualnym ludzi opozycji, jest naturalna niejako skłonność tych jednostek zepchniętych na margines życia publicznego, aby swoje poglądy upodobniać do „obowiązujących” w kołach opozycji, opo­zycja — odwołując się do określenia Ksawerego Panka — także po­szukuje swego lepiszcza. Ponieważ w systemie totalnym opozycja oficjalna nie istnieje i istnieć nie może, ludzie opozycji dobierają się przede wszystkim na zasadzie środowiskowej, a w określonym środowisku zawsze na ogół działa prawo mimikry, na­wet w tak zindywidualizowanych, jak środowiska intelektualno-artystyczne. Wracając do sprawy antysemityzmu w Polsce. Jest już bardzo późno, więc na razie przepisuję tylko z podręcznej kartki notat­kę bardzo ogólnikową, wrócę do niej przy innej okazji. Wydaje się, że antysemityzm, pojawiający się w ustrojach socjalistycznych w różnych sytuacjach i w różnym napięciu, jest w dziejach antysemityzmu zjawiskiem zupełnie nowym i z wielu względów w ogóle bym się wahał, czy można go określić jako antysemityzm. Ta dyskryminacja obywateli pochodzenia żydowskiego (nie tylko ich!) nie ma ani charakteru religijnego, ani nie jest dyskryminacją rasistowską, nie kształtują jej również uprzedze­nia natury obyczajowo-fizycznej, tak silnie się manifestujące w problemie murzyńskim w USA, a i w Polsce dziewiętnastowiecznej i później, charakterystyczne dla szlachecko-chłopskiego modelu antysemityzmu (niechęć i pogarda do Żyda karczmarza, pośrednika, handlarza, lichwiarza, kupca, bankiera, przekonanie, że Żyd nie może być dobrym rolnikiem i dobrym żołnierzem). Antysemityzm w krajach socjalistycznych ma charakter ideo­logiczny, jednak z chwilą, gdy ta dyskryminacja na skutek okreś­lonej sytuacji (np. w Polsce po sześciodniowej wojnie w 1967) poczyna natężać się i przybierać charakter masowy — na niższych szczeblach aparatu partyjno-rządowego ujawniają się i to w spo­sób szczególnie brutalny i podły tradycyjne elementy antysemityzmu. Żydzi-komuniści. Dlaczego w ostatnich latach (trzech) dyskryminacja ideowa dotknęła tak znaczną ilość ludzi pochodzenia żydowskiego? Wielu, nie znajdując dla siebie możliwości pracy, rzeczywiście musiało Polską opuścić, lecz wielu emigrowało przede wszystkim dlatego, że okoliczności stwarzały im dogodną okazję. Nie wydaje mi się, aby dobrymi przyjaciółmi Żydów byli ci, którzy ich zawsze i ryczałtem usprawiedliwiają. wtorek, 7 kwietnia Zbyt pięknie na dworze, żeby pracować, poza tym i rano, i po południu różne sprawy do załatwienia. Przyjaciele i znajomi, którzy pytają mnie od dawna: „Kiedy skończysz Miazgę?”, powinni raczej pytać: „Kiedy nie skoń­czysz Miazgi?”. czwartek, 9 kwietnia W ostatniej, marcowej „Twórczości”, w artykule Tomasza Burka o Korzeniach Jerzego Zawieyskiego fragment, jakby dosłownie (lecz niedosłownie stylistycznie) wyjęty mi spod pióra: „To, czego szukaliśmy dotąd w literaturze i co w niej po­dziwialiśmy, to były »kwiaty« i »korony«: dzieła, które osią­gały własną idealną granicę, spełniały się w bujności i w szu­mie nieprzeliczonego listowia, znajdowały końcowy wyraz we wspaniałej równowadze trwania i ruchu, w tak zwanej skończonej formie. Model wrażliwości zmienił się jednak. Formą, która dzi­siaj najwięcej przyciąga uwagę i zahacza o nasze fermenty zagadnieniowe, jest to, co z punktu widzenia »korony« zdawać się musi niedokonaniem, zaledwie jej stadium wstępnym, w którym się nawet nie rozpoznaje, jakby złośliwą parodią pojęcia całości i skończoności: czy nie tym są »korzenie«? »Forma: korzenie« za­miast »forma: korona« to nowa perspektywa, w jakiej załamuje się nam świat i w jakiej go przeżywamy najbardziej naturalnie, autentycznie, bez wmówień i sentymentalnej akrobatyki i bez dopingu, który daje sfałszowane zwycięstwa. Zagadnieniem bowiem prawdzi­wym współczesnego świata i nas, którzy mamy w nim swe miejsca, jest klęska. Nieustająca klęska świadomości, która musi godzić się z rzeczami, z jakimi nie powinna się pogodzić ze stanowiska swych fundamentów moralnych, rozwierająca się przepaść między realnymi możliwościami człowieka a jego powinnościami, którym nie jest w stanie sprostać, cień, który kładzie się w poprzek drogi od »korzeni« do »kwiatu«, rozrywa związki pomiędzy ludźmi i ludźmi, ludźmi i rzeczami, przecina niewidzialne kanały, którymi płynie niewymienialna na nic innego krew miłości i sympa­tii, to one spychają sztukę ku »korzeniom« i znajdują swój wy­kładnik w formach »niedociągniętych«, otamowanych, zatrzyma­nych w stadium wstępnym, »brulionowym«”. piątek, 10 kwietnia Wczoraj prawie upał, dzisiaj pada deszcz i temperatura spadła do 4°C. Z minionego tygodnia: Karl von Spreti, ambasador NRF w Gwatemali został porwany przez członków Rewolucyjnych Sił Zbroj­nych i po kilku dniach zamordowany. Porywacze w zamian za życie ambasadora żądali wypuszczenia 25 więźniów politycznych oraz 700 tysięcy dolarów okupu. Rząd gwatemalski, mimo energicznych naci­sków rządu bońskiego odrzucił warunki terrorystów. — W Brazylii usiłowano porwać konsula USA. Został on ranny w czasie ucieczki samochodem. — Pasażerski samolot japońskich linii lotniczych z ponad 100 ludźmi na pokładzie uprowadzony został do Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej przez grupę 15 studentów należą­cych do skrajnie lewicowej Czerwonej Gwardii. Przez trzy dni sa­molot wraz z pasażerami przebywał na lotnisku w Seulu, gdzie trwały pertraktacje pomiędzy władzami południowo-koreańskimi i porywaczami. Ostatecznie porywacze zwolnili pasażerów w zamian za japońskiego wiceministra transportu Yaramurę z którym odle­cieli do Phenianu. Władze KRL-D zwróciły samolot, załogę i wi­ceministra. — Na Bliskim Wschodzie toczyły się walki powietrzne nad deltą Nilu oraz lądowo-powietrzne na froncie izraelsko-syryjskim. — Przebywający w Pekinie b. szef Kambodży, książę Sihanouk wezwał ponownie swoich rodaków do walki zbrojnej przeciw rządowi kambodżańskiemu. Moskiewska „Krasnaja Zwiezda” obszer­nie informuje o chińskich przygotowaniach wojennych na terenach graniczących ze Związkiem Radzieckim. — Ponowny wzrost napię­cia pomiędzy ekstremistami protestanckimi i katolickimi w Pół­nocnej Irlandii. — Na zjeździe w Budapeszcie z okazji 25-lecia Węgierskiej Republiki Ludowej Leonid Breżniew oświadczył w swoim przemówieniu, że „kraje socjalistyczne nie powinny realizować swych interesów narodowych kosztem interesów międzynarodowego socjalizmu”. Agencja TASS o publicznych, pokazowych procesach w Chinach: „Skazanych na śmierć nazywa się »klasowymi wrogami«, co jest przyklejaną obecnie etykietą wszystkim przeciwnikom maoistów; skazanym przypisuje się często przestępstwa kryminalne. Ten chwyt maoiści wykorzystują już od kilku lat, likwidując fizycznie swych przeciwników politycznych, starają się oni wie­lu z nich oszkalować w oczach narodu”. — Jeszcze nie wiadomo, czy zapowiedziany na jutro start statku kosmicznego Apollo-13 na Księżyc dojdzie do skutku, ponieważ nie zadecydowano dotych­czas, czy zagrożonego różyczką jednego z członków załogi bę­dzie mógł zastąpić kosmonauta z ekipy zapasowej. Drobny argument na korzyść przeświadczenia, iż zdarzenia X nie określa i nie wyznacza element konieczności, przeciwnie: nieskończenie mnoga ilość przyczyn doprowadzających do zdarze­nia X może się w czasie swego działania układać w różny, nieo­mal dowolny sposób i efekt końcowy (zdarzenie X) wcale nie musi być jeden. W „Życiu Warszawy” dłuższa notatka na pierwszej stronicy o eksplozji granatu, która wczoraj w godzinach przedpołudniowych nastąpiła na ulicy Klonowej tuż przy placu Unii Lubelskiej. Kiedy pracownicy Zarządu Dróg i Mostów układali płyty chodniko­we nad przekopem do podświetlonego znaku drogowego, jeden z robotników uderzył kilofem w coś, co wyglądało, jak mały kamień. Jak się okazało, był to niewypał granatu ręcznego, pozosta­wiony w ziemi od czasów wojny. Gdy granat zaczął syczeć, jeden z robotników zdążył odskoczyć. Dwóch zostało rannych, jeden cię­żko w brzuch i w pierś. Eksplozja nastąpiła w momencie, gdy przejeżdżał pośpieszny autobus B. Wybuch był tak silny, że odłamki strzaskały tylną szybę autobusu i poraniły kobietę sie­dzącą na końcu wozu. Jeden z odłamków przebił podwójną szybę w mieszkaniu na piątym piętrze pobliskiej kamienicy, uderzył rykoszetem w ścianę i upadł na podłogę, tylko dlatego nie raniąc przebywającej w pokoju kobiety, iż ta akurat się schyliła, żeby podnieść spod biurka jakiś przedmiot, który jej wypadł z rąk. W całym tym wydarzeniu jedno tylko wydaje się pewne: nie­wypał granatu musiał *kiedyś* albo wybuchnąć, albo zos­tać zabezpieczony. Wszystko inne wydaje się dziełem przypadku, wynikiem ruchu nieskończenie mnogich elementów, ruchu, który mógł doprowadzić do sytuacji całkiem odmiennych, parę sekund róż­nicy w czasie (normalnej w ruchu wielkomiejskim) i autobus B znajdowałby się w innej w stosunku do eksplozji pozycji, żaden z pasażerów mógłby nie zostać ranny albo ofiar mogłoby być wię­cej. Element improwizacji w kształtowaniu się rzeczywistości. Przeciwnie sztuka. Jej uporczywa dążność do tworzenia kon­strukcji *jedynie* możliwych. poniedziałek, 13 kwietnia Ostatnie dwa dni, a również i dzisiejszy — zerowe. Nagły, mimo serii zastrzyków, nawrót dolegliwości ischiasowych stał się tak dokuczliwy, że wczoraj cały dzień przeleżałem w łóżku, dzisiaj także pozycja siedząca sprawia mi nazbyt wiele kłopotu, żebym mógł pracować. Lektury dla wypełnienia dłużącego się czasu: trochę Toma­sza Manna, kilka fragmentów z Choroby na śmierć Kierkegaarda, przeglądanie pierwszego tomu Nowej księgi przysłów polskich, środkowe rozdziały Dziejów Bizancjum Ostrogorskiego. Lot Apolla-13, który wystartował w sobotę wieczorem, odby­wa się normalnie. Chłodno, koło zera. Przygnębienie, a jeszcze większy niepokój z powodu tej przedłużającej się przerwy w pracy. Obawa, żeby się znowu w tym wszystkim nie zgubić. I ten wciąż oddalający się ode mnie koniec, perspektywa, że w najpiękniejszy czas wiosny (kiedyś wreszcie chyba będzie?) i lata będę przywiązany do biurka. wtorek, 14 kwietnia Rano wiadomość przez radio, że lądowanie Apolla-13 na Księżycu zostało odwołane z powodu poważnej awarii, jaka nastąpiła w nocy z poniedziałku na wtorek, z nieustalonych jeszcze przy­czyn przestały działać baterie zasilające urządzenia elektrycz­ne kabiny macierzystej pojazdu. W chwili, gdy nastąpiła awaria, Apollo-13 znajdował się w odległości 324 000 km od Ziemi. Gdyby statek pozostał na torze, na którym się znajdował, po przeleceniu nad Księżycem na wysokości około 250 km, rozminąłby się z Ziemią o przeszło 30 000 km i nigdy by na nią nie powrócił. W tej sytuacji najważniejszym zadaniem było dokonanie takiej ko­rektory lotu, aby po okrążeniu Księżyca statek ponownie wszedł na orbitę wokółziemską. Ponieważ ze względu na defekt źródeł energii elektrycznej w pojeździe macierzystym nie można było uruchomić głównego silnika statku, Lobell i Haise przeszli do pojazdu księżycowego i przeprowadzili ten manewr za pomocą silni­ka tego pojazdu, manewr udał się i Apollo-13 wszedł na tor zapewniający powrót na Ziemię. Wodowanie ma nastąpić na Pacyfiku, w piątek o 18:47 czasu warszawskiego między wyspami Samoa i Nową Zelandią. Koło południa niespodziewany telefon Alicji Singer (Alicja Singer, ur. w 1934 w Moskwie, córka Jana Nagórskiego i Julii Singer. Gdy w roku 1936 Jan Nagórski, pracujący w Kominternie, został aresztowany i w rok później rozstrzelany, a Julię Singer zesłano na osiem lat do łagru — małą Alicją zaopiekowała się rosyjska rodzina zaprzyjaźniona z Janem Nagórskim. W roku 1945 Julia Singer, zwolniona z obozu, wróciła z córką do Polski. Urodzona w roku 1900, w środowisku zamożnej żydowskiej plutokracji, studiowała na Uniwersytecie Warszawskim romanistykę oraz filozofię, należała do Komunistycznej Partii Polski i na tym te­renie zetknęła się z Janem Nagórskim, zresztą o wiele od siebie starszym. W roku 1930 wyjechali oboje do Związku Radzieckiego. Po powrocie do Polski Julia Singer zajmowała się przede wszyst­kim krytyką literacką, pozostając przez wiele lat autorytetem w zakresie estetyki marksistowskiej. latach 1949–1954 była naczelnym redaktorem jednego z dużych wydawnictw. Nieomylna w tropieniu oraz demaskowaniu wszelkich błędów i odchyleń ideologicznych. 1954–1956 w Rzymie w charakterze attaché kulturalnego. Powrót do kraju i powolny i bolesny proces rozpadania się i kru­szenia ideologii. W roku 1967, po wojnie izraelskiej i później w roku 1968, po wypadkach marcowych i agresji na Czechosłowację, wielokrotnie wzywana przez Komisję Kontroli Partii, wreszcie dobrowolnie, mając poza sobą czterdzieści lat przynależności partyjnej, oddaje swoją legitymację. Natomiast życie Alicji Singer potoczyło się całkiem inaczej. Kiedy w roku 1955 Jan Nagórski wraz z innymi straconymi w Rosji czołowymi komunistami polskimi, jak Leński, Warski i Kostrzewa został pośmiertnie rehabi­litowany — Alicja, studiująca handel zagraniczny w Szkole Głów­nej Planowania i Statystyki, poza sobą już miała okres młodzień­czego fideizmu. W roku 1959 wychodzi za mąż za korespondenta zachodnioniemieckiego, Klausa Sommeringa. Gdy ten w rok później ginie w katastrofie lotniczej, Alicja za duże odszkodowanie w dewizach sprowadza z Holandii urządzenia pralni chemicznej i otwie­ra własne przedsiębiorstwo na Kruczej oraz urządza sobie luksuso­we mieszkanie, również dewizowe, na Miejskiej. Jest zamożna, a jeśli nie piękna, to na pewno bardzo interesująca. Lubi się bawić, lecz tylko u siebie w domu, a uprzywilejowanymi jej gośćmi są przede wszystkim młodzi mężczyźni i to ze środowisk bardzo róż­nych. Lubi muzykę, malarstwo, film, mniej literaturę. Chodzi na imprezy sportowe, szczególnie na mecze bokserskie. Często wyjeż­dża za granicę. Przed paroma laty, wyłącznie dla własnej satys­fakcji, skończyła historię sztuki na Uniwersytecie). sobota, 18 kwietnia Zastanowić się, czy zostawić tę notatkę biograficzną, jej miejsce właściwe w formie cokolwiek rozszerzonej jest przecież w Życiorysach, a tutaj znalazła się tylko dlatego, że gdy pisa­łem tę scenę — nie miałem jeszcze całkiem jasnej koncepcji, w ja­ki sposób włączyć do Miazgi życiorysy poszczególnych postaci. Więc chyba skreślić tę notkę. Jeśli czytelnik zainteresuje się tą książką — nie będzie się, jak myślę, niecierpliwić, gdy natrafiwszy w tekście na postać, o której nic nie wie, poszuka informacji w Życiorysach. Rozmowa telefoniczna Adama Nagórskiego z Alicją Singer. — Adam? — A kto mówi? — Zdziwisz się. Alicja Singer. — Jak się masz! Nie poznałem cię po głosie. — Nic dziwnego, rzadko mnie słyszysz. — To prawda. Już bardzo dawno, droga Alicjo, skończyłem dwa­dzieścia lat. — A ja osiemnaście. Roześmiał się. — Co u ciebie? — Żyję. — Mam nadzieję, że dobrze? — Nie narzekam. A ty? — Mój zawód wymaga narzekania. — A przy nadmiarze? — Gnije, droga Alicjo. — O Boże! — na to Alicja — jak to dobrze, że moja pralnia nie jest tak uwrażliwiona. — Za to ja mam zaniżone podatki. Co u twojej mamy? — Nie wiem, nie widujemy się. Po chwili: — Pomyślałeś, że jestem potworem? — Wcale nie. Pomyślałem tylko, że prawdopodobnie jesteście w gruncie rzeczy bardzo do siebie podobne, tylko swoje niespo­żyte zasoby energii ku całkiem innym sprawom kierujecie. — A wiesz, że to dość inteligentne, co mówisz. My z mamą rzeczywiście nie mamy wspólnego języka. Myślę, że to dlatego, że ona w dwustu procentach wykonała plan ideowy, a ja sobie już bardzo dawno powiedziałem stop, dosyć tej zabawy. — Rozumiem. — Powiedz mi Adam, bo właściwie w tej sprawie pozwoliłam sobie do ciebie zadzwonić. Znasz może takiego młodego poetę, który ma na imię Marek? — Kuran? — Właśnie! — Zdemolował ci mieszkanie? — Co to za jeden? — Bardzo zdolny poeta. — Nie słyszałam. On moich przyjaciół poznał gdzieś przypadkiem i przyciągnęli go tutaj. Nie wiesz, czy ma jakąś rodzi­nę, przyjaciół, gdzie on mieszka? — Pojęcia nie mam — skłamał — — — — — W swoim czasie myślałem o scenie u Alicji Singer (potwier­dzającej najgorsze przypuszczenia Ksawerego Panka), nie wydaje mi się jednak, żeby ten wątek warto było ciągnąć dalej. Niech zostanie, jak jest — w niedomówieniu. Tak łatwo się domyślić, co się mogło dziać w mieszkaniu Alicji! Także obojętne, kiedy się tam Marek Kuran zjawił: wczoraj wieczorem czy wcześniej. Nie wiem natomiast, czy jest dość jasne, że Alicja Singer kłamie, gdy na informację Nagórskiego: bardzo zdolny poeta, odpowiada: nie słyszałam. Musiała o Kuranie słyszeć, szczególnie o jego różnych wyczynach skandalizujących. Bardzo jest nawet prawdopodobne, że znajomi na jej własne życzenie ściągnęli młodego poetę. Po południu Nagórski, który od kilku tygodni unikał swego biurka, zabiera się do porządkowania zaległej korespondencji, lecz cokolwiek zdeprymowany ilością listów, na które nie odpo­wiedział, porzuca tę robotę, czyta, jednak nie dłużej niż kwa­drans monografię Friedenthala (rozdział o starczej miłości Goet­hego do szesnastoletniej Ulryki von Leevetzov), potem robi so­bie mocną kawę i wróciwszy do biurka wyjmuje z bocznej szuflady teczkę z nieopublikowanymi opowiadaniami (na teczce napis *Nowe opowiadania*) i zabiera się do ich lektury, co w stosunku do ut­worów napisanych czyni tylko wówczas, gdy w sposób jeszcze bardzo mglisty, lecz natarczywy poczyna się w nim kształtować nowy pomysł, a raczej atmosfera wokół pomysłu. Tego rodzaju zabieg jest dla Nagórskiego czymś w rodzaju sprawdzenia samego siebie. Nowe opowiadania Adama Nagórskiego W Dzień Zwycięstwa wieczorem Zdarzenie to miało miejsce dawno, a w moim odczuciu osobistym nawet bardzo dawno, prawie w innej epoce, choć licząc lata by­ło to tylko dwadzieścia dwa lata temu, dokładnie 9 maja 1945 roku, więc w dzień ogłoszony Dniem Zwycięstwa. Podobnie jak milion warszawiaków nie mieszkałem wówczas w Warszawie, która w ten pierwszy czas powojenny była po Powsta­niu jednym wielkim obszarem ruin i zgliszcz, życie polityczne oraz gospodarcze stolicy koncentrowało się przede wszystkim po stronie praskiej, dotkniętej niewielkimi stosunkowo zniszczeniami, natomiast w Warszawie właściwej, lewobrzeżnej, tylko uparci śmiałkowie ryzykowali powrót do pojedynczych, także okaleczonych domów, samotnie tkwiących wśród martwych gruzów i potrzaskanych barykad. Właśnie do takich nielicznych, ocalonych w Śródmieściu kamienic należał ośmiopiętrowy gmach hotelu „Polonia”, w nim dzięki służbowej delegacji udało mi się znaleźć pokój, gdy z po­czątkiem, maja, w związku z pewnymi projektami filmowymi znalazłem się w Warszawie. Co robiłem 9 maja, gdzie byłem i z kim się widziałem, pojęcia nie nam, wielkie dni historyczne spędzamy zazwyczaj mało odświętnie, więc też z biegiem czasu, jak i z innych, życie po­woli się z nich ulatnia, nasze wielkie daty osobiste rzadko się zbiegają z historycznymi. Pamiętam jedynie, że pod wieczór, gdy po stronie praskiej rozległy się zwycięskie salwy armatnie, i ciężko i samotnie, jak leniwe grzmoty, przetaczały się ponad wymarłym miastem, pod niebem już prawie nocnym, a mnie z bliskich lat wojny pamiętnym z bomb, z gęstych łun i z reflektorów penetrujących ciemności, i gdy naraz potem, też ku uczczeniu Zwycięstwa, kolorowe rakiety poczęły się wzbijać ku niebu, rozpryskując się wysoko w górze w migocące wachlarze bezgłośnie opadających lampionów, wtedy, zapewne w drodze powrotnej z dalekiej Pragi do hotelu Polonia, znajdowałem się w samym Śródmieściu w okolicy placu Napoleona, obecnie Powstańców Warszawy, szedłem po kamie­nistym i pełnym zdradzieckich wertepów dnie ulicy Mazowieckiej, to był wąwóz z wąską ścieżką wtłoczoną pomiędzy twarde usypiska z ziemi i z gruzów, z nich wyrastały czarno-rude ściany wypalo­nych domów, miałem buty według wojennej mody podkute, więc sły­szałem każdy swój krok, a gdy się zatrzymywałem — wpadałem w ciszę, jak w głęboki lej i wtedy jedynym świadectwem życia na tej ulicy pełnej niegdyś ruchu, księgarń, kawiarni i restauracji były owe odległe igraszki i pląsy rakiet wystrzelonych znad pras­kiego brzegu ku miastu bez ludzi i świateł. Jeszcze nie byłem zarażony chorobą, którą nieco później nazwałem nudą ruin, z ostateczną, jak się wtedy mogło zdawać, zagładą rodzinnego miasta zetknąłem się po raz pierwszy, ale nie pamiętam, co wówczas myś­lałem, nie musiały to być myśli lekkie, raczej ugniatające, jak kamienie spiętrzone po obu stronach mojej ciemnej i też kamienistej ścieżki. Także nie pamiętam, ile czasu zabrało mi przebrnięcie przez Mazowiecką, rakiety rozjaśniające szybko ciemniejące niebo nie­przerwanie mi w tej wędrówce towarzyszyły, dobrze natomiast pamiętam moment, gdy znalazłem się na skraju placu Napoleona wobec pejzażu, jak z dręczącego snu o ostatecznym zagubieniu i zatra­cie, wypalone domy, które na Mazowieckiej tworzyły niemal jedno­litą konstrukcję zwartych prostopadłych ścian, tutaj na rozległym i niegdyś dość kapryśnie zabudowanym placu, ukształtowały się w groźne strzępy, w dziwacznie poskręcane turnie, obszar placu po­głębiał pustkę oraz zniszczenie, szedłem przed siebie trochę z takim uczuciem, jakbym był jedynym i ostatnim żyjącym człowiekiem na Ziemi, nawet poblask rakiet słabiej tu docierał, niebo było ogromne, ciężkie i czarne, gwiazdy martwe, a cisza wokół też martwa, czasem tylko trzaskał pode mną odłamek szkła, wte­dy cieniutki jak struna dźwięk wibrował w ciszy, aby prawie zaraz zaniknąć. Prawdopodobnie, idąc placem w ten wieczór Dnia Zwycięstwa, usiłowałem wywołać obrazy przeszłości; wtedy tak w czasie blis­kie, iż mogło się wydawać, iż by ich dotknąć — starczy wyciąg­nięcie ręki, tam, zaraz na prawo, wznosił się smukły, wielo­piętrowy drapacz „Prudentialu”, na lewo ciężki gmach Poczty Głównej, po środku zielone skwery, w głębi dwupiętrowy, żółta­wy budynek Lombardu Miejskiego, niestety, po dwudziestu paru la­tach, jakie od tamtego wieczoru minęły, już nie umiem pamiętać, co pamiętałem wówczas, coraz częściej dręczy mnie świadomość, z jak rozległymi obszarami martwej pamięci i z własnym istnieniem jakże zubożonym żyję, zbliżając się do kresu życia. Zagrożeni zagładą i niepamięcią ostateczną, zapominamy w obliczu wieczystej ciemności, iż wśród powszechnej zagłady żyjemy, ku niej zmierzamy i ona zachłannie drąży, kruszy i niszczy życie czasów minionych. Tak więc, skoro nie umiałem w porę oprzeć się ruchomej fali mnie samemu niosącej nieuchronnie spustoszenie, skoro tak wielu własnych godzin nie umiałem ocalić, teraz pogodzić się muszę, że gdy się ku przeszłości zwracam, poruszać się w niej mogę tylko po omacku, niepewnie mętnych mroków dotykając, bardzo rzadko odzyskując wiarygodny kształt przeżytego świata. Moment, kiedy się zatrzymałem, pamiętam bardzo dobrze. Pra­wie całą przestrzeń placu miałem za sobą, przede mną, na tle wyżej i ciasno spiętrzonych zgliszcz, rysowały się ruiny Miejs­kiego Lombardu, w głębi czarna czeluść otwierała ulicę Szpitalną. Pamiętam nawet, że choć wieczór nie był ciepły, było mi gorąco, czoło miałem lekko spocone, płaszcz przedtem rozpiąłem. Dźwięki, które mnie skłoniły do przystanięcia, wydobywały się z mroku, z odległości nie większej niż kilkanaście kroków, były niskie, chrapliwe, w pierwszej chwili zupełnie się nie mogłem zoriento­wać, co to jest, w każdym razie w rozpościerającej się dokoła pustce i ciszy brzmiały dość niesamowicie, podniosłem rękę do czoła i pot, jaki pod palcami wyczułem, już nie był tylko oznaką zmęczenia. Gdybym poszedł za pierwszym odruchem, prawdopodobnie zawróciłbym lub próbował którąś z bocznych ulic dotrzeć do Mar­szałkowskiej. Jeśli tego nie uczyniłem, to chyba też z lęku, wiedziałem bowiem, że zarówno Boduena, jak Moniuszki doznały szczególnie dotkliwych zniszczeń, na Moniuszki mieściła się w czasie Powstania kwatera dowództwa. Więc stałem niezdecydowany, w mroku pod zgliszczami Lombardu coś się wyraźnie kotłowało i kłębiło, i właśnie z tego bezkształtnego mocowania wydobywały się dźwięki przyduszone i gardłowe, nagle przycichły — głodne psy, pijacy? — i wówczas ciężkie oddechy i posapywania całkiem ludzkie było sły­chać, potem głuche odgłosy przypominające uderzenia, zrobiłem kilka kroków do przodu, szkło trzasnęło pod butem, znów przysta­nąłem i w tym momencie nowy snop zwycięskich rakiet rozprysnął się po niebie, drugi, trzeci i natychmiast następne, całe ogromne niebo ponad ruinami i gruzami placu rozświetliło się nagle od tych kolorowych, rozpadających się jak fontanny rakiet, i wówczas, w zimnym poblasku fajerwerków zobaczyłem pod sczerniały­mi kikutami Lombardu dwie ludzkie sylwetki, dwóch mężczyzn z zapamiętałą furią okładających się pięściami, obaj byli w zimo­wych waciakach i walonkach, obaj krępi, średniego wzrostu, to oni, tłukąc się zaciekle, wydobywali z siebie owe dziwne, gardłowe i nieartykułowane dźwięki, przechodzące od groźnych pomruków w skowyty prawie zwierzęce. Stałem bez ruchu, porażony tą zaciekłą walką i dopiero, gdy ostatnia seria wystrzelonych rakiet zagasła i mrok z powro­tem zaciemnił postacie walczących, zrozumiałem, że byli to głuchoniemi. Modlitwy W roku 1943 miała osiemnaście lat, wyglądała na młodszą, lecz jej doświadczenie należało mierzyć wiekami. Była Żydówką z północnych kresów przedwojennej Polski, dzięki pozycji ojca, właściciela tartaku i handlarza drzewem, była królewną małego miasteczka, ale oto na rok 1943 los ją zagnał do Lwowa, bogaci rodzice jej odpoczywali w ziemi, w płytkim zbiorowym grobie, który wraz z innymi spółziomkami musieli sobie byli przed śmier­cią wykopać, małe miasteczko, gdzie była królewną, na skutek wo­jennych działań i akcji antysemickich, prawie znikło z powierz­chni ziemi, strzępy zgliszczy i ruin tam były, nawet kamieni nie, bo domy w miasteczku były drewniane, więc nagie i puste placyki pozostały, drzewa z poutrącanymi konarami i w tym okaleczeniu zwęglone. Wówczas, w swoich osiemnastu latach, nie robiła wrażenia Żydówki, miała jasne, bujne włosy, oczy niebieskie, a cerę białą, bardzo aryjską. Niemcy szczególnie lubili ten typ dziewczyny, przypominała im zdrową rodaczkę z północy, tylko oko wyczulone za zawiłe sprawy pochodzenia mogło jej błękitne, lecz cokolwiek nazbyt wypukłe oczy i jasne, lecz przecież lekko się kręcące włosy skojarzyć z rodzajem semickim. Pewnie dzięki tym jasnym włosom i niebieskim oczom ocalała. Lecz w miarę posuwania się czasu ognisty krąg wokół Żydów się zacieśniał, ziemia się trzęs­ła i paliła pod ich przeklętymi stopami, Czerwone Morze nie otwierało przed nimi nieruchomych głębi, ściany, w których szuka­li schronienia, stawały się nagie i przeźroczyste, sami śmiercią napiętnowani, także wokół siebie, gdziekolwiek się znaleźli, za­gładę ściągali. Ale miała osiemnaście lat, już doświadczona wie­kiem, kiedyś, w zagubionych obszarach czasu przeszłego, była królewną, była zdrowa i silna, więc walczyła o życie uporczywie, nauczyła się być chytrą, uległą i bezwzględną, wielowiekowe doś­wiadczenia przodków wspierały ją w tej walce, nie chciała się poddać i ulec. Tylko raz jeden wśród tych zmagań opuścił ją instynkt samo­zachowawczy, a stało się to pewnej nocy marcowej we Lwowie, kie­dy nagle zbudzona z pierwszego snu musiała, na wpół ubrana, uciekać przez parterowe okno, skoro przed kamienicę, w której po ciężkich poszukiwaniach znalazła schronienie, zajechały o pierw­szej w nocy dwie kryte brezentem ciężarówki i niemieccy żandarmi poczęli się dobijać do bramy. Była senna, śmiertelnie znużona, chciała spać. Ale ludzie, którzy jej tak wiele ofiarowali, siłą ją zmusili do ucieczki. Dom nie został, na szczęście, otoczony, więc pod brutalnym przymusem mogła się wyśliznąć z parterowego okna na rozmiękłą, wilgotną ziemię, w koszuli tylko i w jakiejś przypadkowej wiosennej, bardzo kolorowej sukience, cały dom już był pełen zaciemnionych świateł, stała pod murem w tych cienkich i kruchych smugach dygocąc z zimna, z niewyspania i z braku chęci życia, wysoko w górze roztrącały ciszę chrapliwe krzyki Niemców, miała na nogach nazbyt luźne, wieczorowe pantofle na wysokich obcasach i te obcasy od razu się zanurzyły w wilgotną i rozmiękłą ziemię, już przy pierwszym kroku musiała się schylić i wydobyć je z ziemi, a przy każdym kroku następnym też się w ziemię zapadała, aż wreszcie niezdolna do dalszej walki, pozostawiła jeden pantofel ugrzęźnięty w wilgotnej glinie i dalej szła śmiesznie kulejąc, wreszcie, gdy już poza sobą pozo­stawiła tamten dom w ciemnościach pełnych przekleństw i lamentów i gliniasta ziemia pod nią zmieniła się w twardy trotuar, strą­ciła ze stopy i ten drugi pantofel i szła przed siebie, w obcą noc, boso, ulice były puste, domy umarłe, jak po przejściu zara­zy, niebo bez gwiazd, żadna różdżka nie poruszyła przed nią ma­rtwych wód Czerwonego Morza, gdzie zatem iść, gdzie być i u ko­go się schronić?, aż wreszcie, gdy się w tej kolorowej, jaskrawo wiosennej sukience i bosa znalazła na skrzyżowaniu pustych i nieznanych ulic, stanęła i na pewno wspomożona duchami przod­ków powiedziała w ciemnościach na głos: — Boże, odwróć ode mnie decyzję, czy mam iść w prawo, czy w lewo! W którąkolwiek stronę poszła wtedy, we Lwowie w marcu roku 1943 — ocalała. Od lat prawie dwudziestu żyje w Paryżu, skoń­czyła wbrew licznym przeciwnościom Szkołę Filmową i to z wysokim odznaczeniem, ale jak dotąd nie dotarła do wyższych regionów tej sfery, pod pseudonimem Françoise Martin pracuje w krótkim metrażu, kręci komercjalne filmy reklamowe, ociera się o sztukę, lecz sama jej robić nie może. Posiada w ósemce, w nowoczes­nej kamienicy, własne biuro, sekretarkę i asystenta, z których wyciska ostatnie poty, ma futro z lamparta, MG 1100, mieszkanie w Neuilly i wiejski dom pod Paryżem w małej kamiennej, wyludnio­nej wsi, czterdzieści kilometrów od Paryża, dom z siedemnastego wieku, który w stanie ostatecznej ruiny kupiła za niedużą sumę, aby później kosztem wielu tysięcy franków oraz niewyczerpanej energii przekształcić tę rozpadającą się ruderę w nowoczesne wnętrze, w którym rozległa sieć z kominkiem i długim renesanso­wym stołem, wyłożona płytami kościelnymi z siedemnastego wieku, sąsiaduje z suteryną wyposażoną w najnowocześniejszą aparaturę do centralnego ogrzewania, z kuchnią urządzoną według wymagań „Expressu” i podobnie funkcjonalną łazienką na półpiętrze, prócz sieni dwa pokoje na dole ma ten dom i trzy na piętrze, poza tym ogród kamiennymi tarasami spadający w dół, tego wszystkiego, więc biura w ósmej dzielnicy, mieszkania w Neuilly i domu wiej­skiego pod Paryżem, oraz wielu innych rzeczy wymaga od dawnej królewny, Frani Goldberg, jej obecna sytuacja i jako Françoise Martin musi o tę swoją miarę walczyć z uporem i z energią nie mniejszymi od zaciętości, która przed wieloma latami-wiekami kazała jej walczyć o życie. Jak na małą królewnę z małego mias­teczka na kresach Polski i też jak na dziewczynę, która w mro­czną noc marcową znalazła się na rozstajach ulic Lwowa w niedo­rzecznie kolorowej, wiosennej sukience i boso — osiągnęła nie­prawdopodobnie wiele, choć dużo mniej, niżby pragnęła jej gwał­towna, zaborcza i namiętna natura. Jest jeszcze piękna, nosi się od kilku lat na rudo, co interesująco podkreśla nieskazitelną biel cery, jej niebieskie oczy jak gdyby lekko przyciemniały, lecz wciąż zachowują wilgotny, wspaniale lśniący poblask, w tro­sce o linię wypowiedziała stanowczą wojnę łakomstwu, a szczegól­nie upodobaniu do potraw tłustych, ciężkich i mącznych, jada pra­wie wyłącznie ryby i mięsa z rusztu, czasem tylko w przystępie dojmującego głodu jedzie na Marais i tam w którejś z żydowskich restauracji pożera kapiącą tłuszczem gęś, stara się też używać ruchu i gdy tylko czas jej pozwala, parkuje swego MG 1100 gdzieś na St. Germain i w towarzystwie czarnego pudelka wyrusza pieszo na obchód małych antykwariatów, dla zdrowia, ale też w poszukiwaniu starych fajansów, świeczników lub interesujących naczyń z miedzi albo cyny. A jednak, mimo tylu zachodów i wyrzeczeń — starość powoli, lecz nieustępliwie poczyna się zadomawiać w lustrach jej łazienek w Neuilly i pod Paryżem. Gdy choruje, nikt się o nią nie zatroszczy i nie zaniepokoi, bywa niekiedy równie samotna, jak w tamtą wiadomą noc, choć jest to samotność innego gatunku, mniej na oko dramatyczna, za to ugruntowana aż po kres życia. Nie zna siebie i to tak dalece, iż naprawdę szczerze nie zdaje sobie sprawy, że siebie nie zna. Si­ła, która nią targa i trzęsie, a kiedyś pozwoliła przetrwać, teraz bywa jej kulą u nogi, choć ona o tym nie wie i wiedzieć nie chce. Na swój sposób jest istotą wspaniałą i wielkoduszną, o czym wie dobrze, ale też potworkiem despotyzmu, o czym wiedzieć nie chce i nie wie rzeczywiście. Chciałaby być małą, słabą kobietką noszoną przez mężczyzn na rękach, ale życie ją przyzwyczaiło, że za wszystko trzeba płacić, więc też płaci wszystkie rachunki i tych, za których płaci, uważa za swoją własność. Chciałaby słu­żyć, ulegle się poddawać, ofiary składać, natura zmusza ją do kupowania i trzeźwego obliczania strat i zysków. Przeżyła jed­ną wielką miłość i kilka miłości pomniejszych, wszystkie je jed­nak niszczyła, stając się w swoim najgłębszym poczuciu ofiarą małych i pozbawionych skrupułów egoistów, dużo by o tym pisać, widać życie nie dla miłości i dla kochania ją stworzyło. Lecz jakkolwiek się potoczą losy Frani Goldberg, duchy przo­dków chyba wciąż przy niej wiernie czuwają, bo tak, jak jest teraz, a nie jest całkiem dobrze, ocalona z najstraszliwszych pogromów i morza krwi i łez, i zadomowiona w świecie, w którym nigdy nie była, nie jest i nie będzie królewną, po nocy nie zaw­sze lekko przespanej, gdy rano udaje się do łazienki w Neuilly, czy tej drugiej w wiejskim domu pod Paryżem, czy w razie podróży związanych z interesami: do hotelowej w Londynie, w Kolonii al­bo w Rzymie, zawsze wśród bogatej kolekcji szczotek, kremów, ręczników, gąbek, kredek, perfum i wód, otóż gdy znajdzie się w którejś z tych łazienek i przysiądzie na sedesie, niezmiennie dzień w dzień odmawia na głos następującą dziękczynną modlitwę: — Boże, dziękuję ci, że mi *to* dobrze funkcjonuje,Boże, dziękuję ci, że mam co włożyć, aby miało co wyjść, Boże, dziękuję ci, że mam dach nad głową i jest mi ciepło, Boże, dziękuję ci, że mam telefon. Ale nie byłaby sobą, nie byłaby królewną z miasteczka na dalekich kresach, gdyby opowiadając niekiedy przyjaciołom tę historyjkę, nie dodawała: popatrzcie, wszyscy Boga o coś pro­szą, a tylko ja jedna dziękuję! Narodziny Jak było naprawdę, tego nikt się nie dowie, obaj mężczyźni, którzy w pewną kwietniową noc w roku 1937 rozmawiali przez tele­fon, nie żyją, lecz według relacji dość wiarygodnej — jakkolwiek wszelką wiarygodność czasu przeszłego należy dopełnić znakami zapytań — mogło być tak: W środku nocy, gdzieś około drugiej w nocy, w podmoskiews­kiej daczy Piotra Worotowa zadzwonił telefon. Worotow od wielu miesięcy cierpiał na bezsenność. W pierwszych tygodniach, gdy nastały noce czujnego napięcia i nadsłuchiwania, próbował pracować. Potem przestał się interesować martwymi papierami i żadnej lektury na półkach bibliotecznych nie szukał. Tylko, aby stworzyć pozory pracującego pisarza, rozkładał na biurku kartki z luźnymi notatkami i na podręcznym stoliku, w skupionym poblasku wysokiej lampy z ciężkim abażurem, kładł niemiecki egzemplarz Fausta. Jeszcze potem dokonał w dekoracjach drobnej, lecz, jak mu się zdawało, bardzo istotnej poprawki, wśród notatek umieszczał ołó­wek, a egzemplarz Fausta kładł otwarty, autentyczność atmosfery pracy wydawała mu się szczególnie ważna, gdyby *to* miało się stać. Wiedział, że się rozbraja bezczynnością, lecz również wiedział, że bronią, jaką ma do rozporządzenia, nie potrafi wal­czyć skutecznie i jest nagi i nagim musi pozostać wśród samot­nych godzin aż wreszcie pewnej, niewiadomej nocy *to* się dokona. Gdy po wieczornej herbacie wracał do gabinetu, z początku, kiedy trudny czas nastał, Olga Nikołajewna mówiła: połóż się Piotr, jesteś zmęczony, i wtedy odpowiadał: trochę jeszcze po­pracuję, Oleńka, niedługo przyjdę, śpij spokojnie, i kiedy ona wbrew swoim latom w plecach przygarbiona i w ogóle mniejsza, aniżeli była jeszcze w roku ubiegłym, jak gdyby na skutek wewnętrz­nego napięcia zmalała, szła na górę (zaśnie, pocieszał się, na pewno zaśnie, jest silniejsza ode mnie) — on przechodził do pra­cowni na parterze i gdy stawał na progu rozległego pokoju, wypeł­nionego po sufit spiętrzonymi książkami i z dwoma wysokimi oknami otwartymi na ogród, więc kiedy stawał tam na progu, nie zapalając światła, aby bez sztucznych iluminacji natychmiast nawią­zać kontakt z niewiadomą mocą, wydawało mu się nieraz, że gdyby się położył, zasnąłby natychmiast. Nie szybko rozpoznawał kru­chość tego złudzenia — *ktoś musi czuwać, aby spać mógł ktoś* — wiedział, że skoro czeka na nie­przyjaciela, musi być sam i samotnie musi czuwać, ponieważ nawet we dwoje czuwać nie można, trzeba się wyrzec wszystkiego, co bliskie i drogie, więc przede wszystkim oddechu śpiącej i ciepłej bliskości jej uciszonego ciała, kto czuwa, musi być sam i taką musi mieć ciszę, aby móc w głębi nocy natychmiast i nieomylnie wychwycić odgłos wrogich poczynań, w tym wypadku skupionych w odgłosach nadjeżdżających samochodów. Rzadko przez osiedle prze­jeżdżały, jednak co noc. Nigdy nie wiedział, skoro z głębi ciem­ności, najpierw letnich, potem jesiennych i już zimowych, a te­raz wiosnę przynoszących, docierał do niego aż nadto dobrze znajomy warkot samochodu, czy ten powoli, lecz uporczywie przy­bliżający się dźwięk, ogromniejąc i nacierając, przy jego domu się zatrzyma i nagle stanie się cisza, sekunda ciszy, i potem obok, pod oknami roztrącą ciszę ludzkie głosy i w ciszy trzeba będzie słuchać odgłosu ciężkich kroków, aż po moment gwałtownego łomotu do drzwi wejściowych, czy też dźwięk, mącący noc, prze­toczy się obok i będzie się oddalać komuś innemu przeznaczony, oddalać się, ginąć i zanikać w tym samym powolnym tempie, w ja­kim był nadchodził. W głębokim dziewiętnastowiecznym fotelu i w półcieniu, bo stojącą obok lampę tak ustawiał, aby jej blask zatrzymywał się na krawędzi krzesła, opatrzony w wysokie nagie okna, za którymi, zależnie od pory roku, śnieżyca się kłębiła, padał deszcz, księżyc krwawo wznosił się w odległej głębi, ciemności były zwarte lub lekko rozrzedzone, nagość kasztanów i lip zarysowywała się ciemnymi konturami, czy gęstowie zieleni wypełniało przestrzeń za oknami, więc tak trwając bez ruchu, duże i ciężkie dłonie złożywszy na udach, czujny, by nie zamknąć oczu, choć mu powieki niejednokrotnie bardzo ciążyły, tak zatem trwając i wyczekując mógł myśleć: nie wiem, czy się śmierci boję, pewnie tak, nie byłbym ciałem, skórą, wzrokiem i słuchem, nie byłbym zdolny do myślenia i do rozkoszy, nie cierpiałbym i radości nie przeżywał, gdybym się nie bał zagłady, ale na pewno wiem, tak, to wiem, że się śmiertelnie boję, co moją ostateczną zagładę poprzedzi, boję się samego siebie, ponieważ nie wiem, jak tym niewiadomym chwilom podołam, boję cię, że mogę dopuścić do poniżenia samego siebie wtedy, gdy mi już nic nie pozostanie prócz świadomości ostatecznej zagłady, boję się samego siebie, boję się próby, kim jestem naprawdę, boję się niewiadomego, które moją zagładę poprzedzi, Bo­że! wiem, że jestem dumny i pyszny, lecz również wiem, że nie tylko z dumy i z pychy chciałbym do końca pozostać sobą, a może kłamię i samego siebie chcę oszukać?, może właśnie z dumy i pychy chcę do końca pozostać sobą?, jakkolwiek jest, daj mi Panie, żebym się nie stał szmatą, od zeszmacenia ocal mnie, Boże, od wstydu tchórzostwa ochroń, pozwól, żebym mógł umrzeć nie gardząc sobą i siebie się nie wstydząc, spraw, Boże miłosierny i wielkiego serca i litości, żebym mógł umrzeć świadomie i na własną miarę, której nie znam i znać nie nogę, dopuść Boże, żeby moja miara ostatecznie nie była nikczemna… Na spoczynek udawał się nad ranem. Lecz szedł nie na górę do sypialni (sam się przed sobą usprawiedliwiając, że nie chce zbudzić Olgi), tu, w gabinecie, na staroświeckiej kanapie ze sprężyną kłującą jak żądło, u stóp spiętrzonych pod sufit książek, ścielił sobie legowisko, nigdy jednak wcześniej póki się nie upewnił, że świta i na dworze staje się jasno, wiedział z roz­licznych relacji, że światło dzienne nie sprzyja *tym* sprawom, działającym zazwyczaj pod osłoną ciemności. Więc skoro ciemność powoli, prawie niedostrzeżenie ustępowała przed światłem, zaliczał sobie jeszcze jeden dzień ocalony, nagie wysokie okna osła­niał ciężkimi, bo z pluszu, ciemnozielonymi portierami, gasił lampę na podręcznym stoliku, na którym leżał otwarty egzemplarz Fausta, rozbierał się w półmroku, dbając przecież, aby części garderoby zostały złożone w porządku, i potem nago, ponieważ wbrew zwyczajom swego kraju zawsze sypiał nago, kładł się w chłodną i cokolwiek wilgotną pościel, wiedział, że gdzieś koło ósmej, naj­dalej dziewiątej zbudzi się z krótkiego i ciężkiego snu, lecz go­towy do sumiennego wypełniania wszystkich dziennych obowiązków, i też wiedział i z tą krzepiącą świadomością usypiał, że ani on, ani ona, zachowując pełną swobodę i naturalność, nigdy za dnia nie uczynią żadnej aluzji do minionych, a także przyszłych godzin nocnych, wiedział, że każde z nich zachowa to szczególne wtajem­niczenie wyłącznie dla siebie, ponieważ jest świat, jest życie, są obowiązki, jest praca, nawet zamiary, projekty i nadzieje, niech się zatem kończy noc, skoro kresu dobiegła i należną jej ofiarę wyczerpała. Tak więc dni Piotra Worotowa były w ten trudny czas normalne. Po mocnej rannej herbacie i zimnym natrysku zabierał się jak zawsze do pracy i pracował równie intensywnie, jak w latach poprzednich. Tak samo nawiedzały go krótkie chwile zachwytu i wzru­szenia, i tak samo oplątywały godziny zwątpienia i nieświadomości. Telefonowali i przyjeżdżali w odwiedziny przyjaciele z Moskwy, w rozmowach unikano spraw, które wszystkich truły i zżerały, mówiło się o sztuce, literaturze i malarstwie, sięgano do wspom­nień związanych z dawnymi podróżami na Zachód, dzielono się drobnymi plotkami. On też do Moskwy niekiedy jeździł, poczta funkcjonowała normalnie, o jedenastej przynosił ją w wielkiej torbie młody listonosz, Aliosza, zawsze w uśmiechu pokazujący bia­łe zęby, ciemny i smagły, ale niebieskooki, z wilgotną kropel­ką miodu w tych niebieskich oczach, przynosił więc miły Aliosza listy od wielbicieli i wielbicielek geniuszu znakomitego poety, zaproszenia na autorskie wieczory, korespondencję wydawniczą. Zauważył przecież, że im głębiej w tajemniczej sferze zagospoda­rowywał się trudny czas, tym mniej zaproszeń nadsyłano, sprawy wydawnicze kurczyły się wstydliwie, listów prywatnych też uby­wało, a chyba i uśmiech skąpiej odsłaniał białe zęby Alioszy, gdy otwierając torbę mówił młody chłopak: dzień dobry Piotrze Antonowiczu. Aż wreszcie trudny czas sprawił, iż telefon Worotowa zami­lkł, nikt z Moskwy nie przyjeżdżał, Aliosza przestał się zatrzymywać przed daczą Piotra Antonowicza. Do popołudnia Worotow potrafił o tym wszystkim nie myśleć, lecz skoro wieczór się zbliżał, wszystko tak proste i zrozumia­łe za dnia, poczynało ciążyć ku wiadomym dołom mroku. Noce wyła­niały się wcześniej niż im to kalendarz zalecał. Jeszcze nie nadsłuchiwał i pracy nie porzucał, lecz już wiedział, że tylko cząs­tką siebie przynależy do dnia. Przygotowywał się do nocnych go­dzin równie pilnie i uczciwie, jak będąc chłopcem przygotowywał się był do komunii. Mógł myśleć: wy mną pogardzacie i chcecie mnie zniszczyć, ja się was boję i nienawidzę was, ale nasze złe myśli i uczucia zamiast nas rozłączyć, kojarzą nas w parę prawie miłosną. Daj mi, Boże, słuszne i godziwe rozeznanie. Nie jestem pustą dziuplą próchniejącą w umierającym drzewie, mam wszystko, nawet ponad miarę, wiem, moje drzewo też żyje i ja jestem w je­go zimowym śnie, w jego powoli nawarstwiających się słojach, jestem w jego potężnym pniu i w korzeniach, i w pokracznych ko­narach, w gęstych sokach budzących się wiosną i w kleistej zie­leni pierwszych liści, i w szumie letniego gęstowia, jesteśmy: ja i moje drzewo… Proszczaj niemytaja Rosija, Strana rabów — strana gospod… jestem i chcę być, więc dopomóż mi, miłosier­ny i litościwy Boże, żebym siebie mądrze chronił, ponieważ chcę być… Tak więc wśród podobnych poczynań i wiar, rozdzielonych sprawiedliwie na dzienne i nocne, minęło lato Piotra Worotowa, jesień, także sroga zima, aż wreszcie nastał kwiecień, który na rosyjskiej ziemi pierwsze poruszenie wiosny budzi, lecz dzięki nieodmiennie nieosłoniętym i lekko niedomkniętym nagim oknom trochę z tych pierwszych podmuchów wiosny wnikało do pokoju, zapach wilgotnej ziemi, krzepiąca wilgoć powietrza, cisza, może tylko kruche szelesty kasztanów i lip pod wilgotnym oparem nocy, ale cisza. Według zwyczaju Worotow siedział w głębokim, staroświeckim fotelu, z rękoma złożonymi na udach, czujnie wpatrzony w nagie okna, w półmroku, bo światło stojącej obok lampy, zgodnie z prze­jętym rytuałem, tak było nakierowane, aby się zatrzymywało na poręczy fotela, a tuż obok, na podręcznym stoliku leżał otwarty egzemplarz Fausta — wtedy, około drugiej w nocy, zadzwonił te­lefon. Aparat stał na biurku, więc trzeba było wstać. Uczynił to bez pośpiechu, trochę zdziwiony, a nawet rozbawiony, że od tej strony niewinnej, nieomal płochej noc go przyzywa. Tak mu­siał to określić w myśli: przyzywa, nie atakuje. Zawsze miał słuch bardzo dobry, a ostatnio szczególnie wyostrzony, więc pod­chodząc do telefonu miał absolutną pewność, że na razie cały rozległy obszar nocy jest pusty i wyciszony. Był, chyba, w tej chwili jak najdalszy myślami od nieprzyjaciela. Podniósł słuchawkę i spokojnie, jak zwykł to był czynić za dnia, powiedział: — Tak, słucham. Odpowiedział, prawie obok, niski, męski głos: — Towarzysz Worotow? — Tak, słucham — powtórzył. — To ja. Więc jednak! Spełniło się, consumatum est! Zatem nie za pośrednictwem najemnych zbirów, podrzędnych siepaczy i pachołków od brudnej roboty, lecz osobiście z tajemnych pieczar na Kremlu przemówił nieprzyjaciel. Gość w dom, Bóg w dom, zwłaszcza, jeśli prawdziwe bóstwo nawiedziło chatę. Pod jak licznymi i zmiennymi postaciami bogowie śmiertelnym się objawiali! Mówili z głębi ognistego krzaka, zstępowali z nieba w kształtach byka, łabędzia i chmury, wyłaniali się z oceanów, z piekielnych czeluści, z dzikich górskich szczytów, z ołtarzy i świątyń, byli ziemią, powietrzem, ogniem i wodą, mieli tysiące masek i kostiumów, nigdy się jednak, chyba, nie przydarzyło, aby bóstwo, prawdziwe i wiarygodne, przemówiło przez telefon. Poczuł się uświęcony, lecz również wystrychnięty na dudka. Na Boga! Po cóż wyczekiwał, nie spał i tyle nocy się dręczył, jeśli *to* objawiło się tak prosto? Zatem spytał: — Czym wam mogę służyć, towarzyszu Stalin? — Nie obudziłem was? — Nie, towarzyszu Stalin, późno zwykle się kładę. — Tak, jak ja. Słusznie! Noc jest przyjacielem człowieka. Jednym daje sen po pracy, drugim właśnie pracę najlepszą. Pracu­jecie? — Czytam, robię notatki. — To dobrze, bardzo dobrze. Przyjaciele o was pamiętają? — Tak, bywają goście. — A wasze zdrowie, towarzyszu Worotow? — Dziękuję, nic mi na razie nie dokucza. — Kłopotów nie macie, zmartwień? — Jak każdy człowiek, towarzyszu Stalin. — Wy nie jesteście każdy. Wy jesteście Piotr Worotow, człowiek na świeczniku, więc i wasze zmartwienia są na świeczniku. Słyszycie mnie? — Tak, towarzyszu Stalin. Mógł, lecz nie musiał pomyśleć: do czego on zmierza, czego chce? — Olga Nikołajewna zdrowa? — Dziękuję, tak. — Też nie śpi i czuwa? — O nie, śpi na pewno, ona ma dobry, zdrowy sen, nigdy nie zarywa nocy. — Słusznie robi, bardzo słusznie, od czuwania wy jesteście, starczy. A tam u was na wsi więcej już pewnie czuć wiosnę niż u mnie, pomiędzy murami? Kwiecień, piękny miesiąc na rosyjskiej ziemi. Ja poniał żyzni cel i cztu Tu cel, kak cel, i eta cel — Priznat, czto mnie niewmogotu Miritsja z tiem, czto jest apriel. Nie od razu w tych twardo akcentowanych słowach rozpoznał własne sprzed lat dwudziestu, lecz gdy to sobie uświadomił, uświadomił sobie i to również, że za chwilę, jak po błyskawicy pada piorun — musi z tamtego odległego i ciemnego brzegu, z kremlowskich pieczar, wyniknąć cios decydujący, uderzenie, cios, chyba zagłada. Więc powiedział, czując, że mu gardło wysycha i sztywnieje: — Macie znakomitą pamięć, towarzyszu Stalin. Na to niski i spokojny głos: — No tak, zatem zdrowie wasze, towarzyszu Worotow, dobrze, pracujecie, szczególnych trosk nie macie, cieszę się, szczerze się cieszę. A wiecie, że pisarz Żylin został aresztowany? Prawie na pewno musiał pomyśleć: teraz się rozstrzygnie. I chociaż miał gardło wyschnięte i zesztywniałe, powiedział moż­liwie wyraźnie: — Tak, słyszałem. — To był wasz bliski przyjaciel? Powiedział: — Raczej kolega, znajomy, towarzyszu Stalin. — Ale poeta był wielki? Wielki artysta? Wielki? Chcąc pomniejszyć znaczenie najbliższego przyjaciela powiedział: — Zdarzały mu się niekiedy udane utwory. — Udane, powiadacie. Więc Żylin nie był, jak zrozumiałem, ani waszym przyjacielem, ani wybitnym poetą? — Przyjacielem nie, a wybitnym poetą? Czy ja wiem? Zdarzały mu się wiersze interesujące, niezłe. — A ja myślałem, że artystycznie wybitne. Cóż, wy się le­piej na poezji znacie aniżeli ja. Ja mogę tylko powiedzieć, że z punktu widzenia oceny ideowej wiersze Żylina były błędne, obce narodowi radzieckiemu, szkodliwe, antypartyjne, oszczercze. Musiał się zdobyć na duży wysiłek, żeby powiedzieć: — Towarzyszu Stalin, o ile wiem, Aleksy Fiodorowicz nie zaj­mował się polityką? — Sądzicie zatem, że nasze organa bezpieczeństwa nie miały podstaw, żeby aresztować waszego przyjaciela? Wtedy Worotow ciężką dłonią ścierając pot z czoła, chyba cokolwiek piskliwym głosem krzyknął w słuchawkę, w noc, w odle­gły ciemny brzeg: — To nie był mój przyjaciel, towarzyszu Stalin! Na to Stalin: — No tak, rozumiem. Źle mnie poinformowano. Ja myślałem, że Żylin jest waszym bardzo bliskim przyjacielem i w sensie ar­tystycznym wybitnym poetą. A oto się okazuje, że ani wasz przy­jaciel, ani wybitny poeta. Po prostu kontrrewolucjonista. No cóż? Nie będę wam więcej zabierać czasu. Czytajcie, Piotrze An­tonowiczu, róbcie notatki i spokojnie śpijcie. Dobranoc, Piotrze Antonowiczu. Prawdopodobnie chwilę stał ze słuchawką w ręku, a potem ją odłożył i wrócił na fotel, ciężkie dłonie złożył na udach i pa­trzył na wysokie, nagie okna, za którymi cisza była i spokój, być może myślał: teraz wiem o sobie wszystko, ponieważ, ponie­waż… I wówczas prawie na pewno Olga Nikołajewna zeszła na dół. Odwrócony do drzwi plecami i osłonięty wysokim oparciem fotela mógł nie słyszeć jej wejścia. — Pietia! — powiedziała cicho. Chwilę milczał i nie poruszał się, ścieżki prowadzące od bezpośredniego kontaktu z bóstwem do ukochanej kobiety nie są proste. Więc nie zmieniwszy pozycji, dopiero po chwili powie­dział głosem możliwie codziennym: — To ty, Oleńka? Czemu nie śpisz? — Kto dzwonił? — Słyszałaś? Podeszła bliżej, lecz nie na tyle blisko, aby wejść w krąg światła pozwalający dojrzeć twarz męża. — Piotr — powiedziała — złe wiadomości? Roześmiał się szczerze, prawie śmiechem z młodzieńczych lat. — Ależ nie, Oleńka! Przeciwnie, wiadomości można uznać za dobre. — Pietia, Pietia! Co dla nas dobrego może się stać? — Nie przesadzaj, miła moja — odpowiedział, patrząc na swoje duże i ciężkie dłonie. — Wyobraź sobie, zadzwonił Siergiej Fiodorowicz. — Siergiej Fiodorowicz? — Nie pamiętasz? W trzydziestym roku pracował u nas w ogro­dzie parę miesięcy. Zapomniałaś? Mały, chudy, miał zabawny długi nos i uszy jak u nietoperza. Miły był, chyba nas polubił. Zadz­wonił, żeby oznajmić, że jego Żuczka urodziła szczenięta. — O drugiej w nocy? Znów się roześmiał. — Chłopak ma fantazję. Nawet nie był pijany, trochę sobie może tylko podpił. Żuczka oszczeniła się według jego relacji o dziesiątej, coś niecoś pewnie pod tę okazję wypił, przypomniał nas sobie i zadzwonił, żeby się podzielić dobrą nowiną. — Pietia, nigdy nie kłamałeś! — O Boże! Dlaczego myślisz, że mówię nieprawdę? Po cóż bym miał kłamać? Zastanów się, pomyśl. Polubił nas, przypomniał so­bie i zadzwonił, że się jego Żuczka oszczeniła. Dobrze zresztą zrobił, bardzo mnie ucieszył. Każde narodziny mają coś pokrze­piającego. I podniósł się z fotela, wiedział bowiem, że ma twarz w po­rządku i bezpiecznie może spojrzeć żonie w oczy. — Chodźmy spać, Oleńka — powiedział czule. — Bardzo chce mi się spać. Czuję, że będę spać. Dużo piasku i mało Zimą z sześćdziesiątego szóstego na sześćdziesiąty siódmy, a także wiosną, mieszkałem w Paryżu, w studio na stromym piątym piętrze starej kamieniczki przy ulicy Guisard, więc często i o różnych porach wstępowałem do pobliskiego bistra przy placu St. Sulpice, na rogu des Canettes, uliczki tak za dnia spokojnej i na oko skromnej, iż nikt niespoufalony z tą dzielnicą nie mógłby przypuścić, że późnymi wieczorami, gdy plac z ciężką fasadą kościoła i z rozlicznymi sklepami z dewocjonaliami w sen zapada, ją z drzemki budzą dwuznaczne atrakcje i pokusy nocnego życia. Moje bistro wiodło żywot dzienny, z machinacjami ulicy des Canettes nie miało, chyba, nic wspólnego, poza godzinami po­łudniowymi oraz wczesnowieczornymi było nietłoczne i zaciszne, sprzyjało samotnym rozmyślaniom i spotkaniom intymnym, dzięki oszkleniu od frontu było, prócz salki w głębi, całe otwarte na rozległy plac z fontanną i z platanami, i z wysoką i ciemną ścianą kościoła, lubiłem stać przy barze, popijać kawę, piwo, vin rouge albo koniak i patrzeć na ten pejzaż, szczególnie piękny, gdy spomiędzy stalowych chmur, lecących ponad placem na wie­trze przedwiosennym, wyłaniało się nagle słońce i drzewa i ka­mienie natychmiast bardzo ostro się rysowały w zimnym poblasku, a przy kontuarze było ciepło i zacisznie, posykiwał w kłębach pary ekspres, obok w grającej szafie Adamo śpiewał Tombe la neige. Zamykano bistro w soboty i nie powiem bardzo, ale trochę nieswojo się czułem, kiedy było w soboty zamknięte, czegoś mi w pewnych porach dnia brakowało, obce miasta, nawet nieźle poz­nane i przyswojone, żyją dla mnie naprawdę realnie tylko w kil­ku uporczywie wydeptanych ulicach i w kilku stale odwiedzanych lokalach, już się nie uganiam za ilością wrażeń, przygód szukam w dobrowolnym ograniczeniu i powtarzaniu. Ostatni raz na St. Sulpice byłem z początkiem kwietnia, w przeddzień wyjazdu, wstąpiłem rano na jednego martela i wtedy, przy następnym, od patrona, tęgiego mężczyzny w staroświeckim cwikierze, dowiedziałem się o śmierci Kolendy, umarł dokładnie 1 kwietnia na serce, na które często się uskarżał, choć dolegli­wości, które mu przysparzały tylu kłopotów i zmartwień, nie tłuma­czył był chorobą, lecz przyczynami mglistymi, wyższej niejako na­tury, sięgającymi w odległą i wciąż niezasklepioną przeszłość. Podobno umarł nagle, przy pracy. Poznałem Kolendę na pewno przy barze i chyba któregoś popo­łudnia jeszcze przed Sylwestrem, ale w jakich dokładnie okolicz­nościach — nie pamiętam, bo ani w spotkaniu w Paryżu rodaka nie było nic szczególnego, ani on sam niczym specjalnym się nie wyró­żniał, szary był, płaski i niepozorny, a twarz też miał nijaką, od dnia poznania przynajmniej raz w tygodniu spotykaliśmy się w bistro, on popołudniu zawsze pijał casis, a wieczorami drobnymi łyczkami miętę, wychodziliśmy niekiedy razem i ja go wtedy pod­prowadzałem na ulicę Mabillon, gdzie jako metrampaż pracował w niedużej drukarni, ryczałtem licząc sporo słów się między nami uzbierało, a jednak twarzy Kolendy nie pamiętam, sylwetkę jeszcze jako tako, ale twarz całkiem mi w pamięci zanikła, nawet nie pa­miętam, czy był brunetem czy blondynem, łysym na pewno nie, chy­ba siwiejącym szatynem, chyba zawsze miał beret na głowie, jedne jego oczy zapamiętałem, bo miał podczerwienione i łzawiące, oprócz dotkliwych bóli i skurczy serca uskarżał się na chroniczne zapa­lenie spojówek, dlatego jego oczy zapamiętałem: małe, wyblakłe i wiecznie załzawione, z zaczerwienionymi powiekami, chyba też i mordkę miał króliczą, ale nie jestem pewien, naprawdę nie pamiętam. Nie był mi Kolenda specjalnie sympatyczny, lecz i niechętnych uczuć nie budził, wiele wówczas czasu spędzałem samotnie, ludzi nie szukałem, za mną ludzie też nie gonili, spotkanie Kolendy w bistro było okazją do wymiany kilkunastu nieobowiązujących zdań, bo też zupełnie nieobowiązujące były nasze rozmowy, później się dopiero zorientowałem, że Kolenda z pewnością świadomie, choć okrężnie i po omacku zmierzał w naszych luźnych kontaktach do okreś­lonego celu, niepotrzebnie zresztą mówię: z pewnością, bo nie jest wykluczone, że wcale tak nie było, w każdym razie nie zaraz uchwy­ciłem, że o czymkolwiek mówił, poruszał się jakby w dwóch czasach równocześnie: w teraźniejszym i przeszłym, może dlatego sprawiał wrażenie człowieka bardzo siebie niepewnego, trochę jakby po przymarzniętej ziemi stąpał i ta ziemia za każdym jego krokiem wyśliz­giwała mu się spod nóg, ale, jak powiadam, z początku i to z począ­tku dość długiego nie wychwyciłem tego chwiejnego rozkojarzenia, więc też zachowywałem się wobec Kolendy jak człowiek, który dopie­ro po otrzymaniu kluczy dostrzega istnienie drzwi, zjawisko dosyć częste w stosunkach między ludźmi. Już za pierwszym spotkaniem mogłem się zorientować… Telefon Ksawerego Panka. W pewnym momencie Nagórski chce po­wiedzieć Ksaweremu o telefonie Alicji Singer, rezygnuje jednak i wtedy właśnie (trochę bez sensu) mówi o spotkaniu na St. Germain. Po telefonie, w zeszycie z bieżącymi notatkami zapisuje zas­łyszany przed paroma dniami wierszyk, swoiście przerobiony ze znanego porzekadełka: wlazł na gruszkę trząsł pietruszkę, cebula urodziła, on się śmiał, przyszedł właściciel tego banana i mówi „złaź pan z tego kasztana!” a ta wierzba jest moja. Po czym wyłącza elektryczny piecyk i wraca do przerwanej lek­tury: Już za pierwszym spotkaniem mogłem się zorientować, że Kolen­da nie jest emigrantem z wyboru politycznego, polityka zupełnie go nie interesowała, zresztą wiele innych rzeczy również, chyba bardzo rzadko chodził do kina i do teatru, nigdy mi przynajmniej o czymś podobnym nie wspominał, do książek też, nie sądzę, żeby zaglądał, kilka razy widziałem w kieszeni jego płaszcza „Paris Soir”, z Paryża znał tylko dzielnicę, w której pracował oraz tę drugą, gdzie mieszkał, reszta miasta była dla niego jak z odle­głej i obcej planety. Był rodowitym warszawiakiem, urodził się, wychował i mieszkał na Marymoncie aż do jesieni roku 1942, kiedy wprost z ulicznej łapanki dostał się do Oświęcimia, potem pod koniec wojny był w Buchenwaldzie i na ostatek krótko w Dachau. Po wyzwoleniu przez Amerykanów myślał o powrocie do kraju, ale kiedy się dowiedział, że wszyscy jego bliscy: rodzice, rodzeńs­two, również młodziutka żona zginęli w Powstaniu, począł powrót odkładać, miał fach łatwy do sprzedania, więc najpierw pracował w Monachium, potem się przeniósł do Francji, do Paryża, zarabiał nieźle, ożenił się z Francuską, kelnerką z self-service'u przy bul­warze St. Michel, dorobił się z nią dwojga dzieci oraz skromnego mieszkania w okolicy Bastylii, co wszystko razem było wcale nie mało, zważywszy, że zaczął po wojnie od zera, nie sprawiał przy tym wrażenia, jak wspomniałem, człowieka obarczonego nazbyt wie­loma przeżyciami i problemami, świat, który sobie stworzył i w którym się obracał: dom, drukarnia, bistro i chyba niewiele więcej, nie dostarczał mu szczególnie zawiłych konfliktów, miał pra­wo, takie odniosłem wrażenie, uważać się za człowieka, któremu na tyle się powiodło, aby być z życia zadowolonym. Właśnie coś w tym sensie powiedziałem jednego razu, to było za drugim, może trzecim spotkaniem, gdy już zdążył mi opowiedzieć o sobie, co najważniejsze. Wtedy powiedział: — Zadowolony? Satisfait. Ah, oui, oui, je comprands. Zadowo­lony. Czy ja wiem? Zastanawiam się nieraz. Dawniej się nie zas­tanawiałem. — Dawniej? — Avant la guerre. — Ileż pan miał, kiedy wojna wybuchła? — Dix neuf ans. Dziewiętnaście. — Niewiele. — Faktycznie niewiele. Ale nie dlatego się nie zastanawiałem, czy jestem zadowolony z życia. — Pewnie pan był? — Serce miałem zdrowe. Pierwszy raz wspomniał o sercu, więc spytałem, co mu dolega. — Nadciśnienie mam — odpowiedział. — Duże? — Sypiać nie mogę, ale to nie z nadciśnienia. — Był pan u lekarza? — Na moje serce nie ma lekarstwa. Pomyślałem, że typowy hipochondryk, a on dopił swoje cassis, to była godzina popołudniowa, i spojrzał na zegarek. — Il faut travailler — powiedział. — Pan jeszcze długo w Paryżu? — Trochę — odpowiedziałem, bo nie wiedziałem dokładnie, ile zostanę. Tak się złożyło, że z początkiem Nowego Roku wyjechałem na parę tygodni na wieś, do przyjaciół aż pod Arles, wróciłem w dru­giej dopiero połowie stycznia i bodaj tego samego dnia odnalazłem Kolendę w bistro, kończył cassis, gdy wszedłem, ale odmówił, kie­dy mu dla towarzystwa zaproponowałem następne. — Je ne peux pas boire — powiedział — Moja żona pije do obia­du wino, mais moi non, jedno cassis, to moja norma, i to nie co dzień. — Z powodu nadciśnienia? — Dawniej mogłem pić, miałem mocną głowę, ale teraz nie. A w Polsce zawsze dużo piją? — Raczej tak. — Mój ojciec, pamiętam, kiedy pił, to szklanką po musztardzie. — Musztardówką. — Właśnie, musztardówką. A ja, jak byłem młody, mogłem wypić litr czystej i więcej, za okupacji bimber, ale pijakiem nie by­łem, sam nie piłem nigdy, z kolegami chętnie. Mais apres la guerre c'est fini! Po wojnie już nie mogłem. A pana dawno nie by­ło, myślałem, że pan wyjechał. Wyjaśniłem, gdzie byłem. Zamyślił się i zamrugał podczerwienionymi powiekami. — Wieś. Ja już nawet nie pamiętam, jak prawdziwa wieś wyglą­da. — A urlopy gdzie pan spędza? — Ja nie biorę urlopów. — Jak to? — nie bardzo zrozumiałem. — Dawniej brałem, jeszcze po wojnie brałem, ale teraz od wielu lat nie biorę. Moi, je dois travailler, bo jak nie pracuję, zaraz czuję się gorzej z sercem. Żona z dziećmi zawsze w lecie wyjeżdża, w zeszłym roku byli Bretanii, teraz się wybierają do Hiszpanii, mamy Deux Chevaux, żona prowadzi, pas mal, moi non, refleks mam słaby, skupić się nie potrafię. — Pewnie jest pan przemęczony? — Dlaczego przemęczony? — Pracą, brakiem odpoczynku. — Ah, non, non! Ja się najwięcej męczę, kiedy nic nie robię. — A co pański lekarz na to? — Le docteur Cortot? O, on by mnie najchętniej widział w charakterze dożywotniego rentiera. Kiedy byłem u niego ostatnio przed paru miesiącami, wprost mi powiedział: pan monsieur Kolen­da, gdyby był pan roządnym człowiekiem, sprzedałby pan czym prę­dzej mieszkanie i kupił gdzieś w ładnie położonym miasteczku nie­wielką kafejkę, żonie kazał interes prowadzić, a sam ryby łowił, na małe spacerki chodził, z sąsiadami gawędził, a wieczorami te­lewizję pooglądał albo ze dwa, trzy robry rozegrał. — Może ma rację? — Germaine też tak mówi. — No, widzi pan! Na to odpowiedział: — Non, non, cher monsieur, to nie byłoby dla mnie życie, ja muszę pracować. Jakie serce mam, to mam, dobre nie jest, bo jakie ma być? Ale jeszcze chodzi, a gdybym rzucił pracę i nic nie robił, tylko ryby łowił i spacerował, to pewnego dnia serce by mnie zadusiło, non, non, cher monsieur, ce n'est pas la vie pour moi. Poza ostatnią jest to bodaj jedyna rozmowa z Kolendą, którą prawie dosłownie zapamiętałem, inne, następne, a było ich ciągu zimy i przedwiośnia sporo, rozmazały mi się w pamięci, jak zaciek na suficie, tyle pamiętam, że stale w nich powraca­ło serce niedomagające na skutek jakichś tajemniczych zagrożeń, wynikających nie tylko z chronicznej choroby, również chwiejne rozkojarzenie wśród dwóch czasów, także uskarżanie się na dole­gliwości oczu, drobne sprawy domowe też się pojawiły; najwięcej chyba mówiliśmy o pogodzie i paryskim klimacie. Myślę, że gdyby nie ostatnia z Kolendą rozmowa, choć nie przypuszczałem wówczas, że będzie ostatnią, cały w ogóle Kolenda rozpłynąłby mi się po niedługim czasie w zapomnieniu, w pejzażu innym niż plac St. Sulpice nie byłoby dla niego miejsca, ostatecznie większość prze­lotnych i przypadkowych kontaktów z ludźmi dzieli los prześwie­tlonych klisz. Był wieczór, pamiętam: ciepły i wilgotny, z drobną mgiełką, już pełen podmuchów wiosny, miałem się spotkać z kilkoma znajo­mymi na St. Germain, ale nie poszedłem, bo nie chciałem dużo pić, a w tym okresie trudno mi było z ludźmi współżyć bez większego alkoholu, chciałem wcześnie wrócić do domu i poczytać monogra­fię Pintera o Prouście, więc z małej restauracyjki u początku ulicy Grenelle, gdzie często jadałem i skąd z zamkniętymi oczami mogłem trafić na plac St. Sulpice, bo to była jedna z owych wydeptanych przeze mnie ścieżek ogromnego labiryntu, przeszedłem w drobnej mżawce kilkaset kroków zupełnie machinalnie, prawie z uczuciem ulgi, że po krótkim, także rytualnym postoju w bistro i wypiciu dwóch, najwyżej trzech koniaków wrócę do siebie, na strome piąte piętro. Nie myślałem o Kolendzie, nie byłem usposo­biony do rozmów nawet nieobowiązujących, więc gdybym go jeszcze z ulicy zdążył wypatrzeć przy barze, pewnie poszedłbym dalej albo zawrócił, aby w najbliższym bistro spełnić samotnie swoje wieczorne koniaki, lecz gdy wszedłem, już było za późno, żeby się wycofać, przywitaliśmy się w milczeniu, beret na pewno miał na głowie, u patrona zamówiłem podwójnego martela, Adamo śpiewał w grającej szafie, dopiero kiedy rozpiąłem płaszcz pokryty kru­chą wilgocią, spostrzegłem, że przed Kolendą stoi nie wieczorna mięta, lecz duże cassis. — O! — powiedziałem, żeby coś powiedzieć — odstąpił pan od swoich przyzwyczajeń. On wtedy podniósł do ust pękaty kieliszek, wypił cassis drobnymi łyczkami, kieliszek odstawił i mrugając bardziej niż zwykle zaczerwienionymi powiekami powiedział: — Ja się w ogóle nie mogę przyzwyczaić. — Do Paryża? — spytałem bezmyślnie. — W ogóle. Chcę się przyzwyczaić i nie mogę. Dwadzieścia dwa lata z tym chodzę i przyzwyczaić się nie mogę. Jak pan myś­li, nie mam już szans, żeby się przyzwyczaić? Było to dość nieoczekiwane, lecz jak najbardziej prawdziwe: Kolenda był podchmielony, nie pijany, lecz na silnym rauschu na pewno. A oto, co mi w tym stanie rozluźnionej samokontroli powiedział: — Niech pan powie, za co mnie to spotkało? Czemu Pan Bóg mnie tak pokarał? Nie urodziłem się przecież na męczennika, zwykłym jestem człowiekiem, więc dlaczego tak się ze mną stało? Przysięgam, tysiące ludzi gorsze rzeczy ma na sumieniu niż ja i się przyzwyczaili, normalnie żyją, serce im nie dokucza, sen ma­ją dobry, a ja się przyzwyczaić nie mogę, dlaczego, proszę pana, za co? Ja panu wtedy, kiedy się poznaliśmy, nie powiedziałem prawdy, że w czterdziestym piątym chciałem wrócić do kraju, a nie wróciłem, bo się dowiedziałem, że wszyscy moi bliscy nie ży­ją. Prawda jest taka, że ja bym mimo to wrócił, bo ojczyzna, na­wet kiedy w niej nie ma bliskich, zawsze jest ojczyzną. Ja nie wróciłem, słowo panu daję, teraz Kolenda najszczerszą prawdę mówi, bo się bałem, że w kraju będę miał większe wyrzuty sumienia, a jak osiądę między obcymi, to się wszystko powoli zasklepi, wygładzi i ja się przyzwyczaję. I widzi pan, ojczyznę straciłem, cudzoziemską mam żonę, dzieci już francuskie, i wszystko na nic, bo ja się przyzwyczaić nie mogę, wciąż tylko myślę i myślę o jed­nym, chodzi to za mną jak złe oko, posłuchaj pan, to mnie dopad­ło pod sam koniec, kiedy mnie z Buchenwaldu przewieźli do Dachau, trzy lata lagrów już w sobie miałem, ładowaliśmy piasek na lory, była wielka kupa piasku do ładowania, ja stałem ze słońcem, ale wszystkie siły ze mnie uciekły, żadnej siły nie miałem, ledwo się na nogach mogłem utrzymać, pięć, może dziesięć łopat wysypałem, czy ja wiem?, a z drugiej strony ładował Ruski, młody silny chło­pak, wołaliśmy na niego: Wania, on ładował i ładował, jak maszy­na, kupa piasku leżała po jego stronie, chociaż ładował pod słoń­ce. Nagle z daleka widzę, idzie Aufseher, więc mówię do Ruskiego: ty Wania, ładujesz pod słońce, oczy cię na pewno bolą, chcesz, to się możemy zamienić, uśmiechnął się na to, przeszedł na moją stronę, spasibo, powiedział, i dalej ładował. Po chwili nadszedł Aufseher, stanął, popatrzył, że przede mną wielka kupa piasku, a po stronie Ruskiego malutka, więc podszedł do mnie, wyjął mi z rąk łopatę i tą łopatą dwoma uderzeniami zatłukł Wanię, potem znów wrócił do mnie, łopatę oddał, poklepał po plecach, że dob­rze pracuję i poszedł dalej, a ja przez to na serce choruję, mę­czę się, nie śpię i do życia przyzwyczaić się nie mogę. Pan może myśli, że ja nie wiedziałem, że Aufseher Wanię zatłucze? Dobrze, proszę pana, wiedziałem, że to zrobi, przecież gdybym nie wie­dział, nie zamieniłbym się na miejsce. Było to, jak wspomniałem, ostatnie moje spotkanie z Kolendą, od tego wieczora omijałem plac St. Sulpice, popołudniowe i wieczorne koniaki pijałem w innych bistrach, a do mojego starego, chcąc się pożegnać z patronem, wstąpiłem dopiero w przeddzień wy­jazdu i na wszelki wypadek w porze południowej. Dowiedziawszy się o śmierci Kolendy, zrobiłem zmartwioną twarz, powiedziałem do patrona akurat tyle, co w podobnej sytuacji powiedzieć nale­żało, lecz w głębi duszy odczułem ulgę, że już nigdy i nigdzie nie spotkam mego przypadkowego znajomego z bistra przy placu St. Sulpice. Tych czterech opowiadań nie napisałem *specjalnie* dla Nagórskiego. Wszystkie utwory, jakie wymyśliłem Nagórskiemu, są ukształtowane na mój własny obraz. Bardzo dobrze zrozumiał to Antek L. pisząc dla Antka Raszewskiego esej o Ostatniej godzinie, gdzie w związku z utworami Nagórskiego pełno dosłownych cy­tatów z utworów moich. Właściwie dopiero teraz (dość późno!) przychodzi mi do głowy, że z wielu względów zarówno obiektywnych, jak i subiektywnych lepiej by było, gdyby Nagórski jako pisarz nie był moim powtórzeniem, lecz moim przeciwieństwem, przezwyciężeniem samego siebie. Byłoby lepiej? Prawdopodobnie. Lecz, żeby było w tym sensie „lepiej” — nie stać mnie po prostu. Czy oznacza to, że zdając sobie sprawę z własnych niedostatków nie chciałbym być innym, aniżeli jestem? Innym, więc z innymi braka­mi i innymi przymiotami? Lecz jakimi? Nie umiem odpowiedzieć precyzyjnie na to: jakimi? Rzeczywiście, odkąd sięgam pamięcią — nigdy nie pragnąłem być kimś innym, aniżeli byłem, nawet w chwili szczególnie natrętnego zmęczenia samym sobą i obrzydzeniem ku własnemu „ja”. Nie, to było niemożliwością, abym ulepił Na­górskiemu inny model twórczości. Musiało być tak, jak jest. Ukończywszy lekturę ostatniego opowiadania, Nagórski wyrów­nuje starannie stronice maszynopisu, składa je do teczki, a tę chowa do biurka, wyjmując równocześnie inną teczkę z tekstem zaczętej w ubiegłym tygodniu Mszy za poetę. Zanim się jednak zabierze do lektury, telefon matki. — Pamiętasz, że przed siódmą masz po mnie przyjechać? — Oczywiście, mamo. — Tylko się nie spóźnij. — Dopiero dochodzi szósta. — I uważaj, jak będziesz jechać, na pewno jest ślisko. Nagórski, spoglądając na zimowy krajobraz za oknem: — Jak się czujesz? — Doskonale! — Pogoda okropna. Nie gniewaj się, ale czy to ma sens, że­byś wychodziła z domu na taką zawieję? — A co mi się stanie? Nie jestem z cukru. — Mógłbym ci przywieźć parę płyt Haliny. Starsza pani po chwili milczenia: — Dobrze, możesz nie przyjeżdżać, wolę zostać w domu, niż ci przeszkadzać. — Ależ mamo, kto mówi o przeszkadzaniu? — Wiem, że jestem starą kobietą i nie należy do przyjemnoś­ci pokazywać się ze mną publicznie. — Mamo — powiedział stanowczo — najdalej za trzy kwadranse jestem u ciebie. Mogę liczyć na filiżankę herbaty? Znów chwila ciszy, po czym rozległ się głos (z akcentem lekkiej obrazy) starszej pani: — Właśnie zaparzyłam świeżą herbatę. Nagórski już nie wraca do Mszy za poetę. Wprawdzie Maria Nagórska mieszka na Krakowskim Przedmieściu, zaraz za Miodową, więc po drodze do Filharmonii, lecz przed wyjazdem Nagórski musi się ogolić i przebrać. Na godzinę przed koncertem symfonicznym Witold Otocki opuś­cił gmach Komitetu Centralnego, a ponieważ poczuł głód — kazał kierowcy podjechać na Foksal, do „Kameralnej”. Otocki był w znakomitym humorze. Od przeszło miesiąca bez skutku się dobijał, aby Stefan Raszewski zechciał go przyjąć, kilkakrotnie wyznaczane spotkania były w ostatnich nieomal chwi­lach przez sekretarkę Raszewskiego odwoływane. Otocki gryzł się tym i niepokoił, nie miał bowiem pewności, czy przyczyną owych komplikacji był rzeczywiście brak czasu, czy też rozliczne obowiązki sekretarza KC nie miały w tym wypadku na celu zasygnalizo­wanie pierwszych objawów niełaski. Chociaż rok minął, od kiedy objął dyrekcję Teatru Stołecznego, zdawał sobie sprawę, że w opinii większości aktorów, a również i dla personelu technicznego wciąż pozostaje dyrektorem mianowanym odgórnie i to w okolicz­nościach szczególnie drastycznych, bo związanych z nagłym i bru­talnym zdjęciem z dyrektorstwa Romana Gorbatego. Bywał już w swo­im życiu wielokrotnie dyrektorem różnych instytucji kulturalnych, nigdy się nie zdołał wykazać poważniejszymi osiągnięciami, jeśli w ogóle w jego działalności o jakichkolwiek osiągnięciach można było serio mówić, wiedział w gruncie rzeczy, że jest miernotą, lecz i to wiedział, iż właśnie dlatego, że jest miernotą — może zawsze liczyć na kierownicze stanowisko, przecież ta świadomość mogła w nim trwać umocniona wówczas tylko, gdy czuł wokół siebie, a raczej ponad sobą krzepiące poparcie czynników nadrzędnych. W ciągu wielu minionych lat zmieniali się ludzie w Ministerstwie i w Komitecie Centralnym, w wydziale kierującym resortem, jedni wylatywali z orbity i gaśli nagle lub powoli, wśród rozległych i głębokich falowań codzienności, pamięć o nich, kiedyś wszech­mocnych i groźnych, głuchła i stygła, inni wzlatywali wyżej, osiągając wysokości już niedostępne dla istoty w randze dyrekto­ra, jeszcze inni znikali w głębi labiryntów również wypełnionych władzą, lecz władzą kształtującą regiony życia niemające nic wspólnego z tzw. odcinkiem kultury, konstelacje gwiezdne na par­tyjnym niebie wciąż się odmieniały, Otocki trwał, umiejętnie z każdym układem nawiązując życiodajny kontakt. Swoje trudności miewał, owszem, znał ich cierpki smak, znał owe niespodziewane telefony, gdy odległy, dobrze znajomy i zawsze z początku spokoj­ny i zrównoważony głos pytał: co się tam u was dzieje, towarzy­szu Otocki?, wiedział, że po takim niewinnym wstępie za chwilę, za ułamek sekundy rozpęta się burza i w jego duże, mięsiste ucho, lepkim potem zwilżające rozgrzewający się ebonit słuchawki, wle­je się natychmiast spotworniały ryk, gwałtowny potok słów, grzmiących i szczękających, jak lawina głazów obsuwająca się ze zbo­cza góry, tego ryku nawet się nie bał, bał się, że ryk może się przekształcić w pewnym momencie w zarządzenie, w prawny akt — lecz nigdy strach nie dopadał go tak natarczywie, jak ostatnio, gdy nie mógł u Stefana Raszewskiego uzyskać posłuchania. Budził się nocami w ciemnej głębi koszmarnych i niezapamiętanych snów, leżał w ciemnościach zlany potem, obezwładniony sflaczałym ogro­mem własnego ciała, pod ciężkimi dłońmi skrzyżowanymi na brzuchu czuł obrzmiałą wypukłość brzucha, twarz mu w ciemnościach puchła, ogromniały uda i stopy, a skurczona i spotniała męskość przypo­minała mu złośliwie o doczesnej nędzy erotycznych przedsięwzięć, był zbyt znużony, aby spod kołdry wyciągnąć ramię i zapalić światło, więc dalej leżał w ciemnościach szepcząc: Jezu Chryste, za co człowiek się tak męczy? — — — — — i oto dzisiaj Stefan Raszewski go przyjął. Przyjął w swoim gabinecie w Komitecie Centralnym, ale w godzinach pozaurzędowych, popołudniu, poświęcił mu całą godzinę, był w dobrym humorze, prawie nieoficjalny, od razu opuś­cił swoje miejsce za biurkiem, rozmawiali w wygodnych fotelach przy okrągłym stole, na którym zjawiła się niebawem mocna, gorą­ca kawa, za oknem dęło i wirowała kwietniowa śnieżyca, lecz tu było cicho i przytulnie, złe nocne zmory wyparowały powoli z Otockiego i wyparowały już chyba całkiem, gdy dyrektor Teatru Stołecznego, zrelacjonowawszy zwięźle nastroje w teatrze, prze­szedł do sprawy najważniejszej, a mianowicie do sprawy Makbeta w reżyserii i scenografii Eryka Wanerta. Zrazu Raszewski się skrzywił. — Wanert? Dlaczego akurat Wanert? Nie za dużo tego Wanerta? Otocki ostrożnie: — O ile wiem, towarzyszu Raszewski, Wanert nic na razie nie kręci. — A dlaczego nie kręci? Bo nie chce robić takich filmów, jakich my potrzebujemy. — Interesuje się teatrem, ma ciekawe i ambitne pomysły. — Wyobrażam sobie! Musicie sobie ten majdan brać na plecy, towarzyszu Otocki? Przez moment Otocki chciał skapitulować, wycofując się z całej sprawy, lecz w ostatniej chwili powstrzymało go od tego kroku uświadomienie sobie, jak złe wrażenie wywoła podobna de­cyzja w teatrze. Zatem zwięźle i starannie dobierając słowa, po­czął wyjaśniać, na czym polega Wanertowska koncepcja Makbeta. Raszewski słuchał uważnie i gdy Otocki skończył, spytał: — A kogo chcecie obsadzić? — Kellera jako Makbeta, a jako Lady Makbet Monikę Panek. — Nie za młoda? — Przy koncepcji Wanerta, to raczej plus. — Ja miałem na myśli, że aktorsko młoda. — W pewnym sensie tak — przyznał Otocki — ale bardzo am­bitna. — Podobno — mruknął Raszewski i Otocki uważnie odnotował, że pomiędzy Raszewskim i Moniką wszystko już chyba skończone. — Zresztą to nie moja sprawa. No tak! Cóż wam powiedzieć, towa­rzyszu Otocki? Próbujcie! My z pana Wanerta nie mamy zamiaru robić męczennika, niech pokaże, czy chce i potrafi wyjść poza swoje subiektywne widzenie rzeczywistości, poza swój pesymizm i temu podobne. Damy mu szansę. Ale pod jednym warunkiem, towa­rzyszu Otocki. Wy osobiście będziecie odpowiadać przed Partią, jeżeli Wanert pójdzie śladami tych naszych różnych speców od uwspółcześniania Szekspira i zamiast rzetelnie zrobionej trage­dii historycznej sprezentuje nam jeszcze jedną wersję tzw. dra­matu władzy, rozumiecie, co mam na myśli? — Oczywiście, towarzyszu Raszewski. Możecie być pewni, że nic podobnego nie pojawi się w Teatrze Stołecznym. — Mam nadzieję. A gdyby jednak, to pamiętajcie, co powie­działem, żebyście potem nie mieli do nas pretensji. Jeśli cho­dzi osobiście o mnie, to wolałbym się z wami nie rozstawać, towarzyszu Otocki, Partia ma do was zaufanie. — Dziękuję, towarzyszu Raszewski, postaram się nie zawieść tego zaufania. I pod wpływem ciepłej i pożywnej słodyczy, jaką w sobie poczuje: — Jeszcze jedną sprawę chciałbym nam, towarzyszu Raszewski, zreferować, sprawę, przyznaję, trochę kontrowersyjną… — Mianowicie? — Chodzi o Gorbatego. — Tak, słucham. — Wydaje mi się, że z wielu względów, również i politycz­nych, byłoby wskazane, żeby w najbliższym czasie, no, może nie w najbliższym terminie, ale gdzieś w nowym sezonie dać Gorbate­mu jakąś sztukę, może coś z klasyki rosyjskiej… — Nie, towarzyszu Otocki — przeciął ostro Raszewski — ten numer nie przejdzie, na to nie pójdziemy ani dzisiaj, ani jutro. Pan Gorbaty w różnych swoich wystąpieniach dał się poz­nać jako ktoś obcy, niemający nic wspólnego z interesami narodu polskiego i terenem jego przyszłej działalności może być każ­dy kraj prócz Polski. Sprawę trzeba postawić jasno: my się nie podobamy panu Gorbatemu, jego sprawa, my się więcej nie będziemy wtrącać w sumienie pana Gorbatego, ważne jest, że pan Gorbaty *nam* się nie podoba, a kto się nie podoba nam, ten musi iść won! Dziwię się wam towarzyszu Otocki, że określiliście tę bru­dną sprawę jako kontrowersyjną. Ona wcale nie jest kontrowersy­jna. Jest jasna jak stół! I dla zaakcentowania owej jasności uderzył pięścią w stół, zadrżały leciutko filiżanki, a Otocki poczuł w tym momencie nieprzyjemną mdłość w okolicach serca. Lecz Raszewski natychmiast się rozpogodził. — No tak! — powiedział — tak by ta sprawa wyglądała na pła­szczyźnie politycznej, a to jest jedyny punkt widzenia, jaki ja mogę zająć. Trudno, towarzyszu Otocki, ja muszę brać rzeczywis­tość taką, jaka jest, i muszę podchodzić do niej pryncypialnie. Ale wasze sugestie rozumiem. Rozumiem przede wszystkim waszą sy­tuację w Teatrze Stołecznym, nacisk środowiska nieumiejącego myś­leć kategoriami politycznymi i państwowymi, łatwo też ulegające­go bałamutnym nastrojom i różnym plotkom i oszczerstwom rozsiewa­nym przez naszych wrogów z wewnątrz, a przede wszystkim z zewnątrz, rozumiem to wszystko. I wasze poczucie lojalności koleżeńskiej też rozumiem i doceniam. Nie myślcie, że my, ludzie z aparatu, jes­teśmy bezdusznymi maszynami, każdy z nas ma także serce, i to czasem duże serce, chodzi tylko o to, dla kogo to serce bije. Ja bynajmniej nie przeczę, że Gorbaty był wybitnym artystą i w rozwo­ju polskiego teatru posiada pewne niewątpliwe zasługi, niestety, nie wytrzymał naporu historii, wypadł na zakręcie i boleśnie się potłukł, jego talent przestał służyć naszej sprawie, słusznej sprawie. Jak to mówi poeta: „Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia”… Jak to idzie dalej? Wy na pewno jesteście w poe­zji silniejsi ode mnie… — „Przeżytych kształtów żaden cud Nie wróci do istnienia”. — No właśnie! Rozstali się jak przyjaciele i ze względu na szczególnie ludzki oraz intymny akcent, jakim się ta rozmowa zakończyła, niebezpiecznie w pewnym momencie nachylona ku katastrofie, Wi­told Otocki, spoglądając w drodze do pobliskiej „Kameralnej” na zawieję szalejącą na dworze i na lepkie płaty śniegu ścierane z przedniej szyby wołgi rytmicznymi ruchami wycieraczki, a także wi­dząc ludzkie pokurczone mrowie, wypełniające chodniki na ruchli­wym skrzyżowaniu Nowego Światu z Alejami Jerozolimskimi, mógł się w kojącym cieple auta poczuć czysty i wewnętrznie obmyty nieomal jak młody chłopiec jeszcze prostodusznie wierzący po przyjęciu pierwszej komunii (et super nivem dealbabor), nie mu­siał również wobec tak pomyślnego finału żałować, że sprawę Gor­batego poruszył, przeciwnie — poczuł się wzruszony własną odwagą oraz koleżeństwem, i podbudowany tą świadomością, a też ożywiony bliską perspektywą koncertu, na którym w czasie przerwy będzie mógł co najmniej kilku osobom ze środowiska zakomunikować swoją dobrą wolę, wszedł do „Kameralnej”, strząsnął z jesionki śnieg, który zdążył na niej osiąść, gdy wychodził z auta, rozebrał się w szatni, życzliwym uśmiechem kwitując ukłon i słowa powitania znajomego szatniarza, po czym, poprawiwszy przed lustrem cokol­wiek przekrzywiony krawat, zszedł na dół do toalety, żeby zrobić siusiu. Przy barze, jak zwykle o tej wczesnej wieczornej godzinie, było tłoczno, znalazł jednak wolne miejsce u końca kontuaru i gdy się usadowił na wysokim stołku, zawsze, ilekroć wstępował do barów, kojarzących mu się, nie wiedzieć czemu, z Szymonem Słupnikiem, i rozejrzał się za kartą — w młodym człowieku siedzącym obok rozpoznał bez entuzjazmu Andrzeja Wajsa, siostrzeńca Jolanty, któ­ry po ukończeniu ekonomii politycznej, na Uniwersytecie pracował w dziale planowania i statystyki w Państwowym Instytucie Pracy, u Leopolda Panka. Natomiast Wajs, przystojny brunecik z baczkami i fryzurą cokolwiek przydługą jak na urzędnika państwowego, bar­dzo się wujem ucieszył. — Dawno cię nie widziałem — Otocki bardzo po dyrektorsku przyhamował wylewność siostrzeńca — co u ciebie słychać? Na to młody człowiek: — Zależy, wuju, gdzie się ucho przyłoży. A u wuja? — W porządku, wszystko w porządku — Michał się robi sławny, fajnie śpiewa. Otocki nie lubił tematu syna, który od roku występował w big-beatowym zespole „LA DA CO”, pozostawił więc ten wątpliwy kom­plement bez komentarza i u barmanki, która akurat podeszła, zamó­wił pieczarki w kokilce oraz kieliszek jarzębiaku. Przed Andrzej­kiem stała setka czystej i jasne piwo. — Rzadko się wuja widuje w „Kameralnej”. — Nie mam czasu, mój drogi, na włóczenie się po knajpach. Teraz miałem po drodze, więc wpadłem, żeby coś przekąsić przed koncertem. Halina Czaplicka dzisiaj śpiewa. — Ona chyba do siedemdziesiątki dociąga, nie? — Przesadzasz, ma najwyżej pięćdziesiąt, może pięćdziesiąt dwa i wciąż jest w znakomitej formie. To wielka śpiewaczka! — Wolę Beatlesów. — Kwestia gustu. — To zdrowie wuja! — powiedział Wajs, podnosząc szklaneczkę. Otocki odwrócił się i zajął własnym jarzębiakiem, żeby nie widzieć, jak tamten jednym haustem opróżnia swoją setkę. Jednak nie wytrzymał. — Czy u was młodych to już taki obyczaj, że się pije, nie jedząc? Andrzejek dość długo i na jednym oddechu leniwie sączył piwo. — Nie do uwierzenia, wuju — powiedział wreszcie — jak długi czas żółwie mogą żyć bez jedzenia, ba! nawet nie oddychając. Od pradawnych czasów żółwie lądowe bywają trzymane w niewoli, niektóre przeżywały w niewoli 70, 100, a nawet 150 lat. Żółwie lą­dowe piją rzadko, ale dużo naraz. To z Brehma, wuju. — Nie wiedziałem, że się interesujesz zoologią. — Żółwiami, wuju. Żółwie, to moje hobby. Otocki: — Na „Batorym”, kiedy jest wieczór kapitański, zawsze dają zupę żółwiową. — Nie jadłem. — Znakomita! — Pozbawione głów, żółwie poruszają się jeszcze przez wiele tygodni. — Rzeczywiście? — Tak Brehm pisze. Może wuj ma przypadkiem w swojej biblio­tece coś o żółwiach, ja zbieram wszystko, co jest o żółwiach. Otocki, podnosząc do ust porcję pieczarek, zastanowił się poważnie. — Nie, nie przypuszczam, żebym coś podobnego miał u siebie. Żółwie to nie moja specjalność. — Szkoda — westchnął Andrzej Wajs i wyraźnie posmutniał. Aż nagle spytał: — To prawda wuju, że Teatr Stołeczny ma od nowego sezonu zmienić nazwę? Otocki podniósł swoją wielką głowę znad opróżnionej kokil­ki. — Zmienić nazwę? Pierwszy raz słyszę, nikt mi podobnego wnio­sku nie przedstawiał. Po co Teatr Stołeczny miałby zmieniać naz­wę? — Ja nie wiem, może żeby się odciąć? — Od czego? — Tak w ogóle. — Brednie! — Pewnie brednie, ale wszyscy mówią. — Co znaczy wszyscy? — Różne typy, wie wuj, u nas w PIP-ie się przewijają, takie różne dzwony, lichtarze i organki. Ale, jak wuj o niczym nie sły­szał, to na pewno plotka. A jeszcze wczoraj wieczorem, tu przy tym samym barze, jeden aktor przysięgał się, że to prawda. — Ze Stołecznego? — Chyba tak, tak przynajmniej konfabulował. — Jak się nazywa? — Wyleciało mi. Młody, młodszy ode mnie. — Halicki? — Nie, chyba nie Halicki, Halickiego znam od Hopfera, ten był młody, wysoki brunet. — To by się zgadzało. — Ale to nie Halicki. — A, wszystko jedno! — zirytował się Otocki. — Co więc mówił? — Że od nowego sezonu Teatr Stołeczny ma się inaczej nazy­wać. — Mówił jak? — Mówił, ale to beznadziejnie głupie. — Wydaje mi się, że kto jak kto, ale ja mam prawo znać plotki o moim teatrze. — Zapewne, zapewne — powiedział Andrzejek Wajs ze współczu­jącym zrozumieniem. — Napije się wuj? — Pięćdziesiątkę mogę ci postawić. Ale jedną. — Dziękuję, wuju — na to Wajs — prześlę wujowi pocztówkę z żółwiem, żółwie przynoszą szczęście. Pani Lalu, dla mnie setkę i, jasne, pan dyrektor Otocki za wszystko płaci. Otocki chciał zaprotestować, lecz spojrzawszy na zegarek (dochodziła siódma, a musiał jeszcze wstąpić po żonę, która w „Sygnałach” miała zebranie partyjne), zażądał rachunku. — Wszystko razem? — spytała tęga utleniona blondyna. — Razem — zgodził się. I do siostrzeńca: — Więc? — Kiedy naprawdę, wuju, to koszmarnie głupie. — Mam nadzieję. — Więc mówią, że od nowego sezonu teatr wuja będzie się nazy­wać Teatr KaKa. — KaKa? — Rzekłem, że głupie, nie? — Nie rozumiem dowcipu. — Teatr Konrada Kellera. KaKa. — Ach tak! — Beznadziejnie płaskie. — Powiedzmy! KaKa! — Wuj się na mnie nie gniewa? — Przeciwnie, jestem ci wdzięczny. — To zdrowie wuja! — Dziękuję. No, na umie już czas, muszę zmykać. Trzymaj się! — Cześć, wuju. Ucałowanie rączek dla cioci. Gdy Otocki podjechał na Smolną do „Sygnałów”, okazało się, że partyjne zebranie jeszcze się nie skończyło. Jola Otocka, wywołana na korytarz, oświadcza, iż postara się przyjechać na drugą część koncertu, na razie jako członek egzekutywy, nie mo­że zebrania opuścić, ponieważ trwa dyskusja w sprawie usunięcia z Partii jednej z redaktorek, oskarżonej o rozpowszechnianie poglądów syjonistycznych i antypatriotycznych. Wprawdzie usunięcie owej pracowniczki zostało już zadecydowane przez Komitet Miejski, lecz dyrektywie tej towarzyszyło zalecenie, aby w dys­kusji nad tym punktem porządku dziennego wzięła udział możliwie największa ilość członków POP-u, stąd przedłużanie się dyskusji. Otocki krótko referuje żonie przebieg rozmowy z Raszewskim i już przy wyjściu, jakby mimochodem, pyta Jolę, czy nie obiła się jej o uszy taka głupia plotka o zmianie nazwy Teatru Stołeczne­go. Otocka śmieje się. Teatr KaKa? Oczywiście! Wszyscy to za­bawne powiedzonko znają. — Zabawne? — mówi Otocki z akcentem goryczy. — Tobie się to wydaje zabawne? — Bardzo! — odpowiada Otocka. — A biorąc pod uwagę twój silny, męski charakter, nawet prawdziwe. Na to Otocki: — Ach tak? Tak sądzisz? — Owszem, tak sądzę. Uważasz, że się mylę? Ta nieprzyjemna rozmowa rozwiewa ostatecznie wahania Otockiego. Dyrektor Teatru Stołecznego, głęboko dotknięty w miłoś­ci własnej, postanawia zadziałać i to natychmiast. Skoro więc przybędzie do Filharmonii na kwadrans przed rozpoczęciem kon­certu i w rozległym hallu na dole, już pełnym ludzi, dostrzeże Eryka Wanerta, natychmiast do niego podejdzie. — Cześć, stary! Mam dla ciebie dobre wiadomości, w ponie­działek możesz zaczynać próby Makbeta. Raszewski bardzo życz­liwie się ustosunkował do twojej koncepcji, właśnie od niego wracam. Wanert zwięźle: — Cieszę się. Chciałbym zrobić dobre przedstawienie. — Zrobisz! Jest tylko jedno „ale”. — Raszewskiego? — Nie, moje. To, oczywiście, nie jest warunek, tylko su­gestia. Otóż, stary, po rozmowie z Raszewskim jeszcze raz so­bie przemyślałem całą sprawę, twoja koncepcja jest nowa i twór­cza, ale właśnie dlatego, że taka jest, doszedłem do przekona­nia, że z tej historii należy bezwzględnie wyeliminować Moni­kę. Mówmy otwarcie, ty wiesz dobrze, jakie ona ma możliwości, ja też wiem, co się będziemy obcyndalać? Cudów nie ma, położy­łaby spektakl. Eryk Wanert: — Zdaje się, że to nie ja upierałem się przy Monice? Twier­dziłeś… — Masz rację, mój błąd, przyznaję. Dlatego chcę to napra­wić. — Obawiam się, trochę za późno. — To już mnie zostaw. — Wszyscy wiedzą, że Monika ma grać. — Więc się dowiedzą, że grać nie będzie, dość się już nagrała w tym sezonie. Dopóki ja jestem dyrektorem, Teatr Stołe­czny nie jest i nie będzie teatrem KaKa. — Już do ciebie doszło? — Co byś powiedział na Beatkę Konarską? — Mnie odpowiada, świetna dziewczyna. Proponowałem ją w swoim czasie. — W takim razie załatwione! Ja Beatkę sam zawiadomię. Pojęcia nie masz, stary, jak się cieszę, kamień mi spadł z serca. Ale to na razie między nami, dobrze? — A Konrad? Ze względu na niego nieprzyjemna sytuacja. — Pozornie. Ty, stary, nie doceniasz Konrada. On jest prze­de wszystkim wielki aktor. — Wiem, ale… — Po sobie nie pokaże, ale zaręczam ci, że kiedy się dowie, że Monika nie będzie jego partnerką, w głębi ducha będzie zado­wolony, on dobrze wie, jaka z niej aktorka. Ale uwaga, o wilku mowa… Bo akurat w tej chwili, dość nieoczekiwanie wyłoniwszy się z zagęszczającego się wokół tłumu, podejdą Monika i Konrad. Otocki, który nie zdążył ustalić, kiedy i jaki sposób powiado­mi Monikę o powziętej decyzji (przed ślubem czy po?), na widok tej pary, wyniesionej przez złośliwą plotkę na uzurpatorskie i suwerenne wyżyny, zdecyduje się natychmiast. — Jak się macie — mówi, witając się serdecznie — świetnie, że cię widzę, Moniczko, zadzwoń do mnie jutro rano do teatru, tak koło dziesiątej, mam do ciebie jedną sprawę. Monika trochę zdziwiona: — Jutro? — Rozumiem, będziesz zajęta, możesz zapomnieć. Ja do ciebie zadzwonię. — Nie możesz powiedzieć teraz? — Chodźmy na salę, już dzwonią. Eryk Wanert, aby nie okazać wewnętrznego zmieszania, do Kellera: — Jak się czuje Prometeusz? KONRAD Na ogół nieźle, choć, jeśli mam być szczery, to nagość tego osobnika, ponieważ, niestety, ma być nagością moją, wciąż mi trochę zawadza. MONIKA Jak na jutrzejszego oblubieńca nie jestem pewna, czy to wyznanie jest specjalnie dowcipne. KONRAD W każdym razie mało boskie, to przyznaję. WANERT Nic się nie martw, zaręczam ci, że na ekranach bę­dziesz wyglądać właśnie tak, jak bóg wyglądać powinien. MONIKA Bóg zdegradowany! KONRAD Dziękuję, kochanie. Ta świadomość będzie mi bar­dzo pomocna, muszę jednak pamiętać, że na tym etapie degrada­cji moje ciało musi pozostać boskie, a więc doskonałe. WANERT Na dużych zbliżeniach będzie boskie. KONRAD Nie jest wykluczone, zresztą niech się operator martwi. Zawsze mi się wydaje, że zostałem aktorem przede wszyst­kim dlatego, iż zbrakło mi tupetu i fantazji, aby się stać ho­chsztaplerem — — — — — / Monika Panek i Konrad Keller, gdy są na schodach: / MONIKA Konrad? KONRAD Tak? MONIKA Jaką on może mieć do mnie sprawę? KONRAD / raz po raz kłaniając się i odkłaniając / Kto? MONIKA Otocki. KONRAD Po to go zrobiono dyrektorem, żeby miał różne spra­wy. MONIKA Już ci się uszy zaczynają czerwienić. KONRAD Rzeczywiście? MONIKA Niestety! KONRAD To jedyna ich możliwość, żeby zamanifestować uczu­cia dla ciebie. MONIKA Szalenie jesteś dowcipny! KONRAD Bądź wyrozumiała, kochanie, wiesz, z jaką trudnoś­cią przychodzi mi redagowanie tekstów dla samego siebie — — — — — Beata Konarska i Łukasz Halicki już na sali, po brzegi wy­pełnionej publicznością, poszukują swych miejsc: ona w szerokich, pyjamowych spodniach z czarnego jedwabiu i takiej samej rubaszce, ściśniętej w pasie złotym łańcuchem, jasnowłosa, bardzo dziewczę­ca, pobrzękująca licznymi pierścieniami i łańcuchami, on — w cienkim żółtym golfie pod długą i na modłę staroświeckiego surduta skrojoną kurtką z czarnego welwetu, i w wąziutkich, także z welwetu spodniach. Mijając rząd dziewiąty, w którym dwa miejsca przy przejściu zajmują Adam Nagórski i jego matka, Łukasz Halicki kłania się z rzadkim przy jego niezależnych manierach szacunkiem, ponieważ jednak nieczęsto podobną atencję w życiu uprawia, ukłon jego w czujnym sprężeniu całego ciała i w pośpiesznym i głębokim pochyleniu korpusu wyraźnie odwołuje się do czasów sztubackich młodego aktora i całkiem w stylu uczniowskim wypada. BEATA Kto to jest? ŁUKASZ Nie poznałaś? Nagórski. BEATA Ta staruszka obok niego? ŁUKASZ Matka. BEATA On ma jeszcze matkę? ŁUKASZ Wiesz, kto to jest? Słynna Kellerka! BEATA / oglądając się do tyłu / O Boże, ona jeszcze żyje? ŁUKASZ Keller jest jej rodzonym siostrzeńcem, mówił mi kie­dyś, że urocza staruszka. BEATA Staruszki mogą być urocze? ŁUKASZ Ja lubię staruszki. BEATA Bo ty lubisz wszystko, co lubi ciebie. ŁUKASZ Nieprawda, nie lubię pcheł. BEATA Ile ona może mieć lat? ŁUKASZ Osiemdziesiąt kilka. BEATA Mów wyraźniej! ŁUKASZ Osiemdziesiąt dwa, trzy, nie pamiętam dokładnie. Właśnie oboje, aby zająć swoje miejsca w głębi dwunastego rzędu, zmuszają już siedzących do podnoszenia się. Beata zatrzy­muje się i skupienie oraz pewien wysiłek odmalowują się na jej twarzy. ŁUKASZ / szeptem / Przechodź, Beata! BEATA / głośno / To jak ona się urodziła, ja miałam minus sześćdziesiąt lat! / A ponieważ dopiero teraz zauważa, że jakaś starsza kobieta (Celina Raszewska) stoi, aby ją i Łukasza przepuścić, mówi szyb­ko, pobrzękując swymi łańcuchami i ujmująco się uśmiechając: / Przepraszam panią bardzo — — — — — Celina Raszewska, dopiero gdy się podniosła, zauważa profil Adama Nagórskiego, akurat pochylonego ku matce. I jak zawsze, gdy go widzi z daleka w miejscach publicznych lub na ulicy, ogarnia­ją ją dawne wspomnienia: pogrzeb Elżbiety i wciąż w niej jeszcze żywe trzy dni spędzone po pogrzebie w towarzystwie młodego Adama, lecz patrząc na tę oddaloną o kilka rzędów siwiejącą głowę, nie może znaleźć żadnego powiązania pomiędzy nią i ksz­tałtem szczupłego wysokiego chłopca, z którym w tamtych zamie­rzchłych czasach, wśród czystej przejrzystości tatrzańskiej wiosny (w istocie tylko jeden dzień był słoneczny, ten ostatni, dwóm pierwszym, przy chwilowych tylko rozjaśnieniach, towarzy­szyło niebo pochmurne, drobne deszcze i mżawki zacierające za­rysy gór) odbywała długie spacery pod regle i w głąb pustych o tej porze dolinek i ten obcy, prawie znienawidzony człowiek, stawał się coraz bliższy, gdy szedł obok i mimo swych dwudzies­tu pięciu lat sprawiał wrażenie prawie jej rówieśnika, tak mło­do wyglądał, szybkie i trochę nerwowe kroki uważnie dostosowu­jąc do jej drobnych i niepewnych, bo wychowanych w mieście i tylko z miejską ulicą oswojonych — gdy usiadła, lu­dzie przed nią przysłonili sylwetkę Nagórskiego, przez moment, wciąż wśród wspomnień i jakby z podobnego oddalenia słysząc od­głosy strojonych instrumentów, zastanawia się, czy w czasie przerwy nie podejść do Nagórskiego, lecz prawie równocześnie myśli, że to by nie miało żadnego sensu, nic, a w najlepszym ra­zie prawdopodobnie nic nie mieliby sobie do powiedzenia, szczególnie on, z pewnością niechętnie, a może nawet wrogo usposobio­ny do jej męża, i w tej chwili, gdy nagle strojone instrumenty milkną, a potem rozlegają się oklaski, bo w głębi estrady ukazu­je się sylwetka Andrzeja Markowskiego, Celina słyszy krótki, gwałtowny dzwonek, biegnie drzwi otworzyć i nie dalej niż o krok, w cieniu ciasnej i mrocznej klatki schodowej stoi młody Stefan, spod nasuniętego głęboko na czoło kaszkietu ledwo wi­dać jego twarz i dopiero, gdy wsuwa się do środka i drzwi za so­bą zamyka, w pożółkłym poblasku słabej żarówki oświetlającej przedpokój, dostrzega, jak Stefan jest przemoczony i blady, chwilę stoi bez ruchu, ciężko oddychając, z jego płaszcza spły­wa na podłogę woda, wreszcie mówi: „gonią mnie” i w tym momencie Celina Raszewska, poprzez przyśpieszone bicie serca, a dłoń wspartą o poręcz fotela podniósłszy do czoła, aby przed siedzącą obok jasnowłosą dziewczyną, pobrzękującą cichutko łańcuszka­mi, osłonić oczy nagle wypełnione łzami, słyszy pierwsze takty Mozartowskiego allegra — — — — — Halina Ferens Czaplicka sama w pokoju dla artystów, nawet Aimo Immonen, świadomy wszystkich faz przedkoncertowego rytuału, na parę minut przed rozpoczęciem symfonii, wymknął się dyskretnie i prawie równocześnie z wejściem dyrygenta zajął swoje miej­sce w pierwszym rzędzie na balkonie, Halina zawsze wymagała, aby słuchał jej śpiewu z odległości nie nazbyt bliskiej, a rów­nież mógł jej sylwetkę oglądać z perspektywy, całą i na tle orkiestry. Jest zatem sama. Siedzi nieco sztywno, wyprostowana i na krawędzi fotela, aby nie pognieść sukni, z której jej drobna kibić wyłania się jak z czarno-srebrnego kielicha rozszerzone­go lekko u dołu. Na stole leży tom Utworów Zebranych Krzysztofa Czaplickiego. Ten tom, wydany na cienkim, biblijnym papierze, liczy ponad tysiąc stron, a ukazał się przed paroma zaledwie miesiącami, profesor Kazimierz Wnuk, który wiele lat poświęcił odszukiwaniu i gromadzeniu rozproszonych po ludziach utworów młodego poety, wstąpił po południu do hotelu Europejskiego, aby osobiście ofiarować książkę słynnej śpiewaczce, lecz skoro mu zakomunikowano w recepcji, że pani Ferens nikogo nie przyj­muje, zostawił tom, skreśliwszy na pierwszej stronie kilka słów dedykacji: „Wielkiej śpiewaczce — siostrze wielkiego poety”. Halina, wzruszona podarunkiem, kazała Aimowi wziąć ze sobą ksią­żkę i oto ma ją teraz przed sobą. Nieliczne, ocalone z wojen­nych zniszczeń fotografie brata widziała parę dni temu u matki, gdy nazajutrz po przyjeździe odwiedziła ją w skromnym mieszka­niu na Mariensztacie, była jednak wówczas pod tak silnym wraże­niem starości i osamotnienia matki, którą pożegnała była przed trzydziestu laty, iż mało co z tych zdjęć zapamiętała. Teraz poruszyły ją dwa szczególnie: na jednym Krzysztof, nie więcej niż sześcioletni, na tle jesiennych lub przedwiosennych, bo je­szcze albo już bezlistnych krzaków stał na dużym płaskim głazie, w krótkim ciemnym płaszczyku, w skarpetkach, więc z gołymi kola­nami i w wysokim ułańskim czaku, obie dziecięce dłonie wspierając o rękojeść szabli sięgającej mu do ramienia; zdjęcie drugie pocho­dziło z lat nieco późniejszych, lecz i na nim utrwalony Krzysz­tof z włosami przyciętymi na chłopaka, w szkolnym fartuchu z bia­łym, pikowanym kołnierzykiem może tylko pięknem poważnie zamyś­lonych i już trochę smutnych oczu kojarzy się Halinie z przym­glonym wspomnieniem drobnego i delikatnego maturzysty z wczes­nej wiosny roku 1939 — — — — — wie, że ma przed sobą co najmniej pół godziny, lecz przez cały ten czas ani razu nie spojrzy na ze­garek, również nie śledzi symfonii rozwijającej się gdzieś w od­ległej głębi uciszonego gmachu, wie, że w momencie odpowiednim uśmiechnięty pogodnie Andrzej Markowski stanie we drzwiach gar­deroby, a wówczas ona się podniesie, czując w piersiach skupio­ną lekkość, a w gardle rozluzowane ciepło, które całe jej ciało nasyci świadomością, że gdy znalazłszy się za chwilę na estra­dzie odrzuci w pewnym momencie głowę do tyłu, a potem ją wypros­tuje — wtedy na lekkie skinienie dyrygenta i wraz z akompania­mentem orkiestry jej pierwsze „Lasciate mi morire…” wypełni skargą i cierpieniem, aby potem się wznosiło, trwało i opadało, i znów się wznosiło, wciąż jak strumień światła wibrującego w ciemnościach rozdzielając owe mroki miłosnym lamentem błagają­cym o śmierć. Lecz na razie, gdy siedzi na krawędzi szczupłego fotela i trzyma w dłoniach niedużą książeczkę oprawioną w zielo­ny safian (jest to prezent Aima, który w rocznicę ich związku własnoręcznie swoim okrągłym, trochę szkolnym pismem wypisał w kilku językach teksty arii oraz pieśni stanowiących repertuar śpiewaczki), nie zdążył się do niej jeszcze przybliżyć ów nieu­nikniony moment, gdy po koncercie Aimo, przez pierwszą godzinę wciąż opiekuńczy i czuły, wiernie w ten sposób dopełniając os­tatnich obrządków szczególnego nabożeństwa, potem zacznie się od niej oddalać, coraz bardziej niespokojny i nieuważny, aż wre­szcie zniknie jej z oczu i na długie godziny gdzieś się zagubi wśród spraw nigdy do końca niewyjaśnionych, a wiadomych tylko jemu. Smutek oraz żal, które na razie Halinę wypełniają, są nie­określone, wzbierają w niej w swych czystych kształtach, wsłu­chuje się przecież w tę nienazwaną boleść bardzo czujnie, pra­wie z takim samym żarliwym skupieniem, z jakim niegdyś przed wieloma laty, będąc małą dziewczynką i na wakacjach, lubiła kłaść się na ziemi i ucho do ziemi przykładać, aby uchwycić od­głosy tajemniczych drżeń i westchnień podziemnych, słyszy już w sobie lament, zanotowany przed kilkoma wiekami przez włos­kiego kompozytora, lecz jeszcze nie wie, co ten tren ma wyra­zić; jej życie własne, czy może raczej skargę młodziutkiego chłopca czuwającego w noc sierpniową i nie o dziecięcą szablę wspierającego delikatne dłonie, lecz o męski automat? Z powodu wyjazdu do Wrocławia na jedną z rozlicznych w tym jubileuszowym roku sesji naukowych profesor Wnuk nie był na wtor­kowym recitalu Haliny Ferens-Czaplickiej, a ponieważ z wiadomych przyczyn nie mógł się popołudniu zobaczyć ze śpiewaczką osobiś­cie — teraz, na koncercie, ma ją ujrzeć i usłyszeć po raz pierw­szy. Jest do pewnego stopnia oswojony z jej twarzą, dzięki foto­grafiom, jakie mu na jego prośbę pokazywała pani Czaplicka, fo­tografiom nadsyłanym w różnych latach i z różnych miast i krajów, również nie jest mu obce szczególnie wzruszające piękno zadzi­wiającego mezzosopranu Haliny Ferens, ma bowiem kilka jej płyt, wśród nich Pieśni Wędrowca Mahlera, Schuberta Die Winterreise oraz arie Bacha i Haendla, wie jednak, że zarówno podobizny (zwłaszcza artystki), jak nagrania, nie mogą zastąpić kontaktu bezpo­średniego, prawie zawsze w stosunku do autentyku ofiarowując wię­cej lub mniej. Zatem w oczekiwaniu na występ siostry Krzysztofa Czaplickiego nieuważnie i bez satysfakcji słuchał Mozarta, nieco zmęczony dniem wypełnionym rozlicznymi obowiązkami, niechętny tłokowi, jaki panował na sali, od czasu do czasu pocierał wska­zującym palcem lewej dłoni koniuszek nosa, co zawsze było u nie­go oznaką niejakiego zamącenia równowagi. W pewnym momencie, gdy fotel, który zajmował w dziesiątym rzędzie, wydał mu się szcze­gólnie ciasny i twardy, poruszył się w nim w poszukiwaniu pozycji dogodniejszej tak ciężko i gwałtownie, iż spowodował głośne pod sobą skrzypnięcie, sapnął więc z irytacji, a siedząca przed nim kobieta potrząsnęła głową i ramionami gestem zniecierpliwienia, na szczęście akurat w tym momencie ostatnia część symfonii dobie­gła końca, zabrzmiały oklaski, mógł zatem, już się nie krępując, wygodniej się usadowić, lecz w trakcie tych czynności przypomnia­ła mu się nieudana wizyta w „Europejskim”, „nieznośne musi być babsko!” — pomyślał i znów krótko czmychnął przez nos, ten nastrój irytacji trwał w nim jeszcze przez całą przerwę, a nawet się na­silił, gdy na uciszonej sali rozległy się nagle oklaski, zrazu pojedyncze, jakby przypadkowymi wiązankami wyrzucone z różnych stron parteru i balkonów, natychmiast się jednak poczęły łączyć i kiedy Halina Ferenc-Czaplicka, nieomal dziewczęco drobna i krucha w swojej ogromnej sukni podpłynęła w niej lekko, jak na czarno-srebrnym korabiu, na skraj estrady i wyprostowawszy się głowę odrzuciła na moment do tyłu — entuzjastyczne brawa wypełni­ły salę, natomiast profesor Wnuk poczuł gwałtowne szarpnięcie serca i wzruszenie ścisnęło mu krtań, ponieważ poprzez ten gest znakomitej śpiewaczki ujrzał twarz Krzysztofa — — — — Do prototypu (w sensie bardzo zawężonym) profesora Kazimie­rza Wnuka, który akurat dzisiaj obchodzi uroczyście w Krakowie jubileusz sześćdziesięciolecia, wysłałem przed paroma dniami krótki list z życzeniami: Drogi Kazimierzu, bardzo żałuję, że nie mogę przyjechać na Twój Jubileusz, aby osobiście Cię uściskać i wypić z Tobą Twoje zdrowie. Mam nadzieję, że powetuję to sobie w roku 1990 na Twoim osiemdziesięcioleciu, i jeśli i wtedy się okaże, że właś­nie kończę Miazgę — zostanie nam jeszcze rok 2000 szczegól­nie przychylny takim uroczystościom. Bardzo, bardzo serdecznie Cię ściskam i wszystkiego możli­wie najlepszego życzę. Marysia i cała moja rodzina przyłą­czają się do tych życzeń. O dziewiątej wieczorem, w mieszkaniu Stefana Raszewskiego (Raszewski zajmuje połowę bliźniaczej willi na dolnym Mokotowie), a ściślej: w jego obszernym gabinecie na wysokim poddaszu zbie­ra się kilku przyjaciół: Antoni Formiński, prezes Komitetu do Spraw Radia i Telewizji, Józef Halicki sekretarz KC, Kazimierz Jaśko, redaktor „Panoramy Tygodnia”, Wojciech Konopka, pisarz, Marian Krystek, sekretarz KM w Warszawie, Leopold Panek oraz pułkownik Władysław Pasieka z MSW. Żadnej kolacji. Koleżeńskie wieczory u Raszewskiego mają już swoją tradycję: czysta wyboro­wa, sucha kiełbasa, podwędzona słonina i boczek, kiszone ogór­ki, chleb, piwo, to wszystko. — Towarzysze! — mówi Raszewski — porządek dzienny dzisiej­szego zebrania przewiduje trzy punkty. Punkt pierwszy: zagaje­nie, drugi: część artystyczna, trzeci: dyskusja oraz wolne wnio­ski. Kto chce zabrać głos w sprawie porządku dziennego? Nikt. Słusznie. Wobec tego uważam porządek dzienny za przyjęty przez aklamację i przystępuję do punktu pierwszego, czyli zagajenia. Otóż w pierwszych słowach zagajenia muszę wam, chłopcy, powie­dzieć, że jesteście dupy! Ogólne zainteresowanie i rozbawienie. A Raszewski: — Nie ma się z czego śmiać, towarzysze. Dupy jesteście. A dlaczego jesteście dupy? Bo nikt z was nie wysunął demokratycz­nego wniosku, że jak jest zebranie, to należy wybrać przewodni­czącego. Ryk śmiechu. Raszewski: — Dziękuję towarzysze. Uważam, że wybór przewodniczącego został dokonany przez aklamację. PUŁKOWNIK PASIEKA Stefan, wódka się zagrzewa! RASZEWSKI Alkohol jest przewidziany w trzecim punkcie ze­brania, dyskusja oraz wolne wnioski. PUŁKOWNIK PASIEKA To zmień porządek. RASZEWSKI Poddaję wniosek towarzysza Pasieki pod głosowa­nie. / Wszyscy podnoszą ręce. Pułkownik Pasieka oraz Konopka obie naraz. / RASZEWSKI Uważam wniosek towarzysza Pasieki za uchwalony. Wojtek, ty jesteś najmłodszy. KONOPKA Rozkaz, towarzyszu generale! Po zadziwiająco szybkim i zręcznym rozlaniu wódki przez ociężałego zazwyczaj Konopkę Raszewski podnosi kieliszek: — No to chlup w ten głupi dziób! KONOPKA Gdyby nie gorzoła, byłaby stodoła. HALICKI Najlepsza zagrycha, słonina i kiszony ogórek. PREZES FORMIŃSKI Mnie się zaraz bimber przypomina. KONOPKA Dobry bimber nie jest zły. PREZES FORMIŃSKI Pamiętasz, Stefan, bimber w takiej jednej leśniczówce koło Biłgoraja, cholera, zapomniałem, jak się nazywa­ła, spiliśmy się na trupa… RASZEWSKI Zarepetuj, Wojtek. KONOPKA Wedle rozkazu. RASZEWSKI / po chwili / Znaczy zagajenie, towarzysze, mamy z głowy i przystępujemy do części artystycznej. Poważnie teraz mówię, chłopcy. Chcę, żebyście przesłuchali jedną płytę. Nie bójcie się, żadnych przemówień, same stare rewolucyjne pieśni, nasze partyzanckie i takie, wiecie, różne te nowe. To jest, wie­cie, płyta na razie wzorcowa, na Zjazd Partii, trzecia z kolei, kurwa jego mać! Kłopoty były różne. Najpierw była koncepcja, na­wet słuszna, żeby nagrać i pieśni, i żywe słowo, ale wiecie, jak jest z żywym słowem, czasami bywa za żywe, towarzysze z Biura mieli różne zastrzeżenia, i co do wyboru nazwisk, i też do wydźwięku, jakiego mogą nabrać teksty przedwojenne, nawet Broniewskiego. Więc wreszcie stanęła decyzja, że pójdą tylko pieśni, żadnej poezji. REDAKTOR JAŚKO Towarzysze z Biura już znają tę płytę? RASZEWSKI Jak by znali, to ja bym was nie prosił na prze­słuchanie. PREZES FORMIŃSKI Jasne! KONOPKA Puszczać, Stefan? PUŁKOWNIK PASIEKA Na sucho igła będzie zgrzytać. / Spojrzenia wszystkich zebranych zwracają się ku Raszews­kiemu, a ten już ma powziąć decyzję, gdy rozlega się telefon, podchodzi więc do biurka i podnosi słuchawkę. / Raszewski… kto?… cześć!… nie, jestem zajęty… jutro też… w przyszłym tygodniu?… może, zadzwońcie do mnie do KC… nie, lepiej do KC… to przy okazji obgadamy, teraz nie mam czasu… cześć! / Jest wyraźnie zirytowany. Po chwili do redaktora Jaśko: / Słuchaj, Kazik, ja się w to wolę nie mieszać, ale ty zdziałaj, żeby go trochę odstawić. REDAKTOR JAŚKO / domyślnie / Heniek Orlik dzwonił? RASZEWSKI Dość mam tego gówniarza, za dużo go wszędzie. PREZES FORMIŃSKI W marcu był niezły RASZEWSKI Rok ma dwanaście miesięcy i nie każdy miesiąc jest marzec. PREZES FORMIŃSKI Ja to załatwię, Stefan. RASZEWSKI Nie za wysoko? PREZES FORMIŃSKI Jednak moje na wierzchu. Kto ci rok temu mówił, żeby Orlika nie popychać zanadto do przodu? RASZEWSKI Łatwo ci mówić! Ty na brak ludzi nie musisz się uskarżać. A ja, jak się robi gorąco i jakąś dużą akcję trzeba zmontować, muszę brać prócz kilku wyjątków same szmaty i gnoje, takich gówniarzy, jak ten twój zasrany Orlik. PREZES FORMIŃSKI Fakt, że mój i zasrany, ale mnie to nie szkodzi. KONOPKA Dziękuję, Stefan, że nie powiedziałeś „mój”. RASZEWSKI Jaki on twój? Ty jesteś swój chłopak i pisarz z jajami… PREZES FORMIŃSKI Więc jak, Stefan, zdjąć go z radia i te­lewizji? RASZEWSKI Po co? On po rozmowie z Władkiem sam swoje usłu­gi kulturalne ograniczy. Wiersze niech pisze. PREZES FORMIŃSKI Zrobi się. RASZEWSKI No, chłopcy! Zejdźmy już z tego śmierdziela. Wojtek, szkło się rozsycha! (Płyta nagrana na V Zjazd Partii jest zatytułowana CZEŚĆ PARTII. Na jednej stronie: 1) Międzynarodówka, 2) Mazur kajdaniarski, 3) Warszawianka 1905, 4) Pieśni więzienne: a) Przez błota poleskie, b) Idą, 5) Gdy naród do boju, 6) My ze spalonych wsi, 7) Oka, 8) Cześć Partii; na drugiej stronie: 1) Nad Donem i Wisłą, 2) Kiedyśmy wracali, 3) Po ten kwiat czerwony, 4) Polonez warszawski, 5) Na prawo most, na lewo most, 6) Dzień dobry, Nike, 7) Pieśń o Wiśle, 8) Ukochany kraj. Wykonawcy: chór i orkiestra Polskiego Radia, zespoły: „Mazowsze”, „Śląsk” i „No To Co”, soliści: Tadeusz Bartosik, Mieczysław Czechowicz, Bernard Ładysz, Kazimierz Pustelak, Joanna Rawik, Józef Wojtan). Lektura tej sceny potwierdza wszystkie moje wątpliwości i zastrzeżenia, zanotowane jeszcze przed kilkoma tygodniami, 31 marca i dnia następnego. Zresztą w tej chwili nie ta scena mnie niepokoi. Niepokoi mnie scena jeszcze nienapisana, dalszy nie­jako ciąg obecnej, lecz rozgrywająca się w parę godzin później, już po powrocie Celiny Raszewskiej z koncertu, także po powrocie Antka. Na razie zupełnie tej sceny nie widzę. Pijani? Ale czy wszyscy? A jeśli pijani, to co z każdego z nich wyłazi? Z jaki­mi garbami chodzą? Co ich gryzie? Naprawdę są przyjaciółmi? Jakie wspomnienia natrętnie wokół nich krążą? Przed paroma dniami, gdy rozmowa na moment i zupełnie mar­ginesowo zeszła na Wacława K. — Irena bardzo trafnie go okreś­liła jako rzadkie na ogół połączenie nienawistnictwa z lizusostwem. Redaktor Jaśko? Człowiek, dla którego głównym motorem działalności publicznej jest zastarzała nienawiść do rówieśnika, również dziennikarza, niegdyś przyjaciela? Na razie się niepokoję i martwię, za dwa, trzy dni będę musiał coś z tym fantem zrobić. Dla Raszewskiego mam jego „sza­nsę”, ale dopiero w części III, kiedy w sobotę wieczorem Rasze­wski zawiadomiony telefonicznie o wypadku swego ojca (przy zbie­gu Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej, zupełnie przypadkowym świadkiem tego wypadku jest Julia Singer znająca Zygmunta Ra­szewskiego jeszcze sprzed wojny) jedzie do szpitala i spędza pa­rę godzin przy łóżku umierającego starca. Jak było do przewidzenia, Ksawery Panek nie poszedł na kon­cert, a i z domu wyszedł wcześniej, niż był zaplanował, już przed dziewiątą zaliczył swoją drogę kalwaryjną od SPATiF-u po rynek Starego Miasta, w żadnym jednak lokalu nie znajdując Mar­ka. Pogoda skiksowanej wiosny wciąż jest podła: chodniki i jez­dnie toną w błocie, ziąb, przenikliwy wiatr, od czasu do czasu miecie gęsty, wilgotny śnieg. Ksawery, przemarznięty i udręczony, wstępuje na jedną wódkę do baru „Bazyliszek”, tej mętnej spelunki, zawsze pełnej pijaków, teraz też zatłoczonej, wyzie­wy wódki, piwa, bigosu i papierosów, przesycone wilgocią parujących w gorącu mokrych ubrań, wypełniają wnętrze baru ciężkim odorem. Ksawery szybko wypija setkę i wychodzi. Akurat nie pada. Dłuższą chwilę stoi na chodniku, trochę oszołomiony ciepłem, które skupiło się w nim poniżej mostka i nie chce się rozejść, stoi całkiem zagubiony, jakby się znalazł w nieznanej dzielni­cy miasta, nie wie, co ze sobą zrobić dalej, gdzie iść, gdzie być? Nieopodal mały podstarzały pijaczek, podpierając plecami słup latarni, śpiewa na nutę starego hymnu narodowego: „Boże, coś Polskę zawsze trzymał w krzakach…” — — — — — w dro­dze powrotnej, wciąż zresztą bez sprecyzowanego planu na naj­bliższe godziny, Ksawery spotyka na Świętojańskiej Romana Gorbatego, a ponieważ trotuar na Świętojańskiej jest wąski, a te­raz dzięki kupkom odgarniętego śniegu jeszcze bardziej zacieś­niony, obaj się zatrzymują i chwilę przy witrynie księgarni „Paksu” rozmawiają, starannie jeden i drugi unikając jakichkolwiek akcentów osobistych, związanych z pracą zawodową, wprawdzie w pewnym momencie Panek, czując, że mu stopy zaczynają marznąć, ma ochotę zaproponować Gorbatemu wspólną wódkę, wydaje mu się nawet, że Gorbaty też o czymś takim myśli, lecz natychmiast so­bie uświadamia, że podobne przedsięwzięcie uniemożliwiłoby dal­sze poszukiwania Marka, więc szybko, prawie w połowie zdania żegna się z Gorbatym i odchodzi w stronę Placu Zamkowego, tam, na rozlegle od strony Wisły otwartej przestrzeni porywisty wiatr, znów zaczyna padać śnieg, w świetle latarń ukośnie zacinający, Ksawery podnosi kołnierz płaszcza, zatrzymuje się przy autobuso­wym przystanku, gdzie długa kolejka ludzi czekających na autobu­sy, szarych i przemarzniętych, skulonych pod zamiecią i przydreptujących w rozpapranym błocku, Ksawery znów nie wie, a raczej nie może się zdecydować, co zrobić: wsiąść w 125 albo w 144 i pojechać do SPATiF-u czy jeszcze raz podążyć wiadomą trasą, nawiedzając po drodze rozliczne stacje ciemnych nabożeństw, a ponieważ żadne racje rozumowe nie mogą rozstrzygnąć, który z tych dwóch wyborów może się okazać korzystniejszy, postanawia zdać się na los przypadku i wsiąść do autobusu tylko wówczas, gdy ten w swojej numeracji będzie posiadać cyfrę 9, staje zatem w kolejce i teraz dopiero w stojącym tuż przed sobą chłopcu w krótkiej ortalionowej kurtce i z gołą głową poznaje Włodka Lewickiego, jednego z najlepszych swoich studentów, uwięzionego w ubiegłym roku po marcu i relegowanego z Uniwersytetu, pierwszym odruchem Ksawerego jest radość, że Włodek znajduje się na wolnoś­ci, i już się chce z wciąż tylko z profilu widocznym chłopcem przywitać, gdy nagle strach go paraliżuje, strach przed rozmową, która może, a nawet musi między nim a Włodkiem wyniknąć, czuje się pusty i bezradny wobec cudzych trosk, nie chce dotykać nie swoich ran, lecz nie jest pewien, czy Włodek już przedtem go nie dostrzegł, zaraz jednak dochodzi do przekonania, że to mało prawdopodobne — tego rodzaju manewry nie pasowały do impulsywnego charakteru Włodka, chyba więzienie go zmieniło? — lecz zupełna obojętność chłopca na otoczenie, zajętego najwidoczniej tylko wypatrywaniem autobusów wciąż się nieukazujących w odległej per­spektywie Krakowskiego Przedmieścia, uspokaja Ksawerego, jeszcze chwilę stoi w kolejce, a potem ostrożnie się z niej wycofuje, po­trącając przy tym jakąś starszą kobietę, mówi półgłosem „prze­praszam”, i szybko się od przystanku oddala w kierunku Świętojań­skiej, aby przejść przez plac stroną przeciwną aniżeli ta, po której jest przystanek, idzie coraz szybciej z pochyloną głową, ponieważ wiatr wieje coraz gwałtowniej i śnieg też ostrzej zacina, chwilami brak mu tchu i mimo przenikliwego zimna czuje, że plecy i piersi ma spocone, o niczym nie myśli, i dopiero, gdy fasada kościoła św. Anny osłoni go przed wiatrem dmącym od Wisły, zatrzymuje się, a następnie już wolnym krokiem podchodzi do podcieni przy gmachu Biblioteki Rolniczej, aby zapalić papierosa, zdaje sobie sprawę z własnego tchórzostwa, więc nagle chce to naprawić, rzuca papieros w błoto i prawie biegnąc wraca na plac Zamkowy, lecz w kolejce oczekujących przy przystanku nie odnajduje Włodka, brak mu natomiast sił i odwagi, aby go poszukać w autobusie, akurat zapełnianym przez tłoczących się pasażerów — — — — — Po arii z Orfeusza rozentuzjazmowana publiczność czterokrot­nie wywołuje Halinę Ferens, wreszcie, chociaż oklaski wciąż na sali nie milkną, Andrzej Markowski odprowadza śpiewaczkę do poko­ju dla artystów. Na progu zatrzymuje się. — Nie będę mówić pani komplementów… Spojrzała na niego z uśmiechem. — Bardzo się pan o mnie bał? — Jest pani najniezwyklejszą śpiewaczką, jakiej miałem za­szczyt akompaniować. — Na próbie byłam okropna? — Nie była pani sobą. Na to Halina: — Ale byłam, drogi panie Andrzeju, rano też byłam sobą. W tym momencie podchodzi Aimo Immonen, szczery zachwyt i podziw, a nawet coś w rodzaju wzruszenia rozpromienia jego twarz. Całując Halinę w rękę, mówi półgłosem: — Wasn't I right saying a miracle was going to happen? Maria Nagórska, obawiając się nadmiernego tłoku, woli na czas przerwy pozostać na sali, jednak nie chce, aby syn się poświęcał, więc Nagórski, rzeczywiście spragniony papierosa oraz rozprostowania kolan, korzysta z tego przyzwolenia i schodzi do hallu. Zatem starsza pani pozostaje na prawie pustej sali sama, mimo pewnego znużenia muzycznym zgiełkiem siedzi w swoim fotelu wyprostowana, lecz że powieki jej ciążą, a poza tym razi zbyt ostry blask świateł, siedzi przymknąwszy oczy, więc jakby w półmroku, z twarzą rozluźnioną, co upodabnia ją cokolwiek do drzemiącej sowy, mile ogarnięta ściszonymi odgłosami pogwaru dobiegającego spoza sali, i być może kruchy półsen by ją na moment zmorzył, gdyby nagle nie ogarnął ją niepokój, czy Gienia Kordysówna (rocznik 1900), towarzyszka lat ostatnich, spełniająca rozliczne obowiązki damy do towarzystwa, pielęgniarki oraz pomocy domowej, niegdyś wieloletnia krawcowa w „Rozalindzie”, dogadzając swym lękom, kiedy sama zostaje w mieszkaniu, nie zapaliła wszystkich świateł, łącznie z dwiema stuświecowymi żarów­kami w łazience. Wizja tarczy wirującej w liczniku z zawrotną szybkością i złośliwie przemieniającej swoje obroty na złotówki, natychmiast się kojarzy starszej pani z podejrzeniem, że herbata, świeżo przed koncertem dla Adama zaparzona, została przez niepoprawnie lekkomyślną Gienię wyrzucona do kubła, a los kon­serwowej szynki, spoczywającej w lodówce, w związku z wiadomym starczym łakomstwem Gieni, też się wydaje starszej pani bardzo wątpliwy. Wszystkie te zagrożenia, już spełnione albo właśnie się spełniające w mieszkaniu przy Krakowskim Przedmieściu, spra­wiają, że starsza pani, całkowicie wytrzeźwiona, poczyna się poważnie zastanawiać, czy ze względu na tak się komplikujące okoliczności nie powinna natychmiast powrócić do domu i już się chce w pewnym momencie podnieść, gdy zdaje sobie sprawę, na jak wiele komplikacji ta decyzja jest narażona: numerek od szatni ma Adam, musiałaby go zatem odszukać, co już nastręczało moc trudności, a gdyby się to nawet udało, nie mogąc po­dać przyczyn prawdziwych, musiałaby kłamać, że źle się czuje, wówczas Adam, jak go zna, nie z ochoty, lecz z niemiłego mu obowiązku z pewnością by się uparł, żeby ją odwieźć i nie omieszkałby przy okazji mentorsko, jak do dziecka zrzędzić, że miał słuszność doradzając, aby pozostała w domu, zatem wobec podobnie nieuniknionych inwigilacji i pouczeń rezygnuje ze swego zamiaru, jednak już sobie nie zezwala na stan kojącego rozluźnienia, oczy mimo jaskrawego światła ma czujnie otwarte, domowe spustoszenia, poczynione przez Gienię, przestają ją in­teresować, natomiast niechęć do znakomitego syna ją wypełnia i wnet ta niechęć zwraca się również ku Halinie Czaplickiej, „mia­łam rację — myśli — że nigdy nie czułam sympatii do jej matki, zawsze była nieprzyjemna dziewczyna, skryta, nachmurzona i spode łba patrząca” — — — — — W czasie przerwy Monika Panek daremnie usiłuje odszukać Otockiego. Ze swego miejsca na parterze widziała, że siedzi w balkonowej loży rządowej obok wiceministra, teraz jednak w zatłoczonym hallu nigdzie nie może dostrzec jego zasobnej w ciało sylwetki. „Knuje coś” — myśli, intuicja jej podszeptuje, że w za­chowaniu Otockiego coś było nie tak, jak być powinno, nie potra­fi jednak dociec, co się za tym odchyleniem od normy kryje, jest przecież zbyt pewna siebie, aby się poczuć zaniepokojona, zresztą intuicja w ogóle wyklucza z tej niejasnej gry jej osobę, jest po prostu zła, nawet nie urażona, zwyczajnie zła. W przejściu do hallu zewnętrznego wpada na Beatę Konarską i Łukasza Halickiego. — Jak się macie, dziatki! — woła. — Ślicznie wyglądasz, Beatko. Na to Beata bardzo cieniutkim głosikiem pensjonarki: — Dziękuję. Czy mam się zrewanżować? — Nie musisz! — śmieje się cokolwiek nienaturalnie Monika. — *ja wiem*, jak wyglądam. — Ona — mówi Łukasz Halicki — zaraz się łamie, jak jej nie komplimentują. Beata: — Bo ja mam kompleksy. — Kompleksy? — pyta ze zdziwieniem Monika. — Co to jest kom­pleksy? Wszyscy ciągle mówią o jakichś kompleksach, a ja zupeł­nie nie mogę zrozumieć, co to takiego i o co chodzi? Łukasz Halicki: — Bo ty masz kompleks, że nie masz kompleksów. Przez chwilę Monika mruga swymi długimi rzęsami, jakby tym motylim trzepotem chciała odzyskać zachwianą leciutko równowagę. I wreszcie: — Myślisz? Ciekawe. To by mogło być interesujące, muszę się nad tym zastanowić. Pa, dziatki! Jak wam się koncert podoba? Beata cieniutko: — Strasznie dowcipny!….. — Prawda? — na to Monika. — Aha, nie widzieliście przypadkiem Otockiego? Łukasz Halicki: Wino życia jest scedzone I tylko marne męty pozostały Pod tym sklepieniem i udają wino — — — — — Adam Nagórski pali papierosa w większym towarzystwie (Eryk Wanert, Konrad Keller, Zygmunt Mycielski i Krzysztof Penderecki, akurat na krótko w kraju; nieopodal Jarosław Iwaszkiewicz, Roman Jasiński i Artur Taube; nieco dalej profesor Kotarbiński i Stefan Kisielewski), skoro jednak dostrzega Pawła Jackowskiego, stojącego samotnie w głębi hallu, opuszcza przyjaciół, chcąc się przywitać z dawno niewidzianym dyrygentem. Jak było do przewi­dzenia, Jackowski specjalnie przyjechał z Poznania, żeby usły­szeć Halinę Ferens. — Niebywała! — mówi, lecz Nagórski od razu zauważa, że mówi to bez charakterystycznej dla siebie młodzieńczej energii. — To jest u was chyba rodzinne: te niespożyte siły i fantastyczna żywotność. Ostatni raz słyszałem Halinę przed dwoma laty w Düsseldorfie, znakomicie śpiewała, ale dzisiaj wydała mi się jeszcze lepsza. Co u ciebie? — Różnie. — Bardzo ci dokuczają? — Nie, właściwie wcale, tyle tylko, że nie ma moich książek, no, i mnie też. Ustalił się, wiesz, taki sposób bycia, który tro­chę przypomina stosunki pomiędzy skłóconymi kochankami, oni nie dostrzegają mnie, a ja staram się nie widzieć ich. — Pracujesz? — Dość mizernie to wygląda ostatnio. — Pisz, Adam koniecznie pisz, tylu ludzi czeka na twoje książki. — Ba, ja też na nie czekam. Słyszałem, że zrobiłeś świetne­go *Tristana*. — Podobno, taka jest na ogół opinia. Ale to już koniec pięk­nej zabawy. Nagórski przyjrzał mu się uważniej. — To znaczy? — Rezygnuję z Opery, a właściwie już zrezygnowałem. Dzisiaj. Nagórski po chwili: — Musiałeś? Grymas, jaki się w tej chwili pojawia na twarzy Jackowskie­go, w sposób zaskakująco przykry źle przylega do tej pociągłej i męskiej twarzy podróżnika raczej albo sportowca aniżeli artysty. — Wiesz, Adam, że nie należę do ludzi łatwo się łamiących, wszyscy mnie uważają za uosobienie energii… — Słusznie. — Pewnie słusznie, ale nawet mnie już brak sił i cierpliwoś­ci, i nerwów, żeby się użerać na co dzień z tą całą monstrualną i w gruncie rzeczy absurdalną machiną dużych i drobnych szykan, świństw i świństewek, niedorzecznych zarządzeń i restrykcji, dość mam tego, mam pięćdziesiąt jeden lat, jestem w pełni moich możliwości, nie chcę się stać rozstrojonym wrakiem, wiesz, czym dla mnie była i jest ta poznańska Opera, ostatecznie ja z niej coś zrobiłem, ale w tych warunkach nic nie mogę, co najwyżej mogę położyć teatr i siebie, trudno! Okazało się, że jestem paskudnym syjonistą, elementem niepotrzebnym, przestałem się podobać rząd­com folwarku nazywanego Polską Ludową, można i tak! Nagórski po chwili: — Co będziesz robić? — Mam propozycję objęcia opery w Karlsruhe, na razie na trzy lata. — Zgodzą się? Jackowski roześmiał się. — Już się zgodzili! Marzą, żebym więcej nie wrócił. — A wrócisz? — Nie wiem, zobaczę. Chciałbym wrócić, ale jeżeli się nic nie zmieni… — Słaba nadzieja — na to Nagórski i jak zawsze, gdy rozmowa schodzi na tematy polityczne szczególnie drastyczne, mechanizm uczuleniowy poczyna w nim nieomal automatycznie działać. — Dopóki się nic nie zmieni w Rosji, nie może się nic zmienić i u nas. A jak wierzyć w jakieś zasadnicze tam zmiany? To imperium, Paweł, może istnieć i funkcjonować tylko przy takim systemie, jaki jest, żadnych radykalnych zmian, musi być stary rosyjski carat, tyle że unowocześniony i przemalowany na czerwono, więc precyzyjniej­szy w metodach ucisku, tak samo zaborczy, natomiast nieporówna­nie bardziej zakłamany. Oni nawet, gdyby chcieli coś zmienić, nie mogą. W swoim rodzaju ta budowla stalinowska jest genialna, ale jak każdy system reakcji jest tak doskonale w swoim mechaniz­mie działania utrwalona, iż nie dopuszcza jakichkolwiek możliwoś­ci zmian, zakwestionujesz jeden z elementów konstrukcji lub zechcesz go wymienić na inny, wszystko wówczas zaczęłoby się walić, okazałoby się, że jeden nowy element absolutnie nie pasu­je do pozostałych, całą machinę trzeba by było wymieniać. Nie, mój drogi, Rosja może się rozpaść, nigdy zmienić. Paweł Jackowski, który słuchał uważnie ściągnąwszy swoje czarne, gęste brwi: — Ale jednak mimo wszystko, gdybyśmy mieli u siebie ludzi trochę lepszych, a przede wszystkim mądrzejszych… Nagórski: — Paweł, a jacyż oni mogą być? Prowincjami imperium nie no­gą zarządzać ludzie większego formatu. Był Dubczek, Smrkowski, był cały naród, i co? Mierność i skostnienie naszych wielkorządców jest jedyną gwarancją tych żałosnych pozorów, które składa­ją się na naszą niepodległość — — — — — W związku z dwiema ostatnimi kwestiami Adama Nagórskiego zastanowić się, czy są one rzeczywiście potrzebne, czy nie są po prostu w tym kontekście natrętne. Natrętne? Właśnie! Moje skrupuły mają charakter wątpliwości artystycznej. Wokół spraw najistotniejszych dla naszej egzystencji, lecz o których to wła­śnie sprawach nie można w Polsce mówić publicznie od dwudziestu pięciu lat, nagromadziło się tyle wstydliwości, zahamowań, za­drażnień i uprzedzeń, iż z chwilą, gdy pisarz decyduje się je powiedzieć — nie lęk polityczny go ogarnia, lecz artystyczny, obawa, czy to, co mówi i co jest jego najgłębszym przekonaniem, posiada dostatecznie przekonywującą nośność artystyczną. Jest to coś w rodzaju niepewności wynikającej z braku doświadczenia, co oczywiście potknięcia artystycznego w niczym nie usprawiedliwia. Magda Jackowska i Antek Raszewski pozostali w czasie przer­wy na balkonie drugiego piętra, tyle tylko że ze stopni, na których siedzieli, ponieważ dostali się na koncert za wejściów­kami, przenieśli się do opustoszałych teraz foteli. On jest w tym samym nieco ekscentrycznym i bardzo kolorowym stroju, w ja­kim w południe wpadł do SPATiF-u, sądząc, że z okazji przyjazdu ojca Magdy znajdzie ich tam oboje na obiedzie, ona w spodniach i w grubym, żółtym golfie, podkreślającym smagłość jej cery i czerń włosów. Sami jedni na opustoszałym balkonie, milczący i oboje trochę skuleni, jakby im było zimno, sprawiają wrażenie zatroskanych i zagubionych dzieciaków. Antek od pierwszej chwili, kiedy się na parę minut przed rozpoczęciem koncertu spotkali przed gmachem Filharmonii, czuje, że się coś stało, ta myśl nie pozwala mu skupić się, nawet wys­tęp Haliny Ferens-Czaplickiej minął dla niego bez większego wrażenia i teraz, choć stara się na Magdę nie patrzeć, niepokój ogarnia go coraz większy. Wreszcie mówi półgłosem: — Magda! — a gdy się nie odzywa, powtarza — Magda! — Przecież słyszę — odpowiada niechętnie. — Co ci jest? — Nic. Po chwili: — Głowa mnie boli. — Stało się coś? Ponieważ wciąż unika spojrzenia na Magdę i porusza nerwowo szyją, jakby go uciskał pomarańczowy szalik, widzi tylko dłoń Magdy opartą o poręcz fotela i widok tej ręki o dziecięco przykrótkich palcach i krótko przyciętych paznokciach, nieco roz­płaszczonej od gry na fortepianie, sprawia, że delikatnie jej dotyka. — Magda — mówi cicho — nie bądź taka, proszę cię. Magda gwałtownie rękę cofa. — Przestań, bo się rozpłaczę. Dłuższą chwilę siedzą w milczeniu, wreszcie Magda kładzie rękę na dłoni Antka. — Przepraszam cię. — Miałaś jakąś przykrość? Magda potwierdza skinieniem głowy. — Na uczelni? Znów tylko ruchem głowy zaprzecza. — Więc co? Dlaczego nie chcesz powiedzieć? Magda! Magda siedzi z głową pochyloną, lekko przygryzając górną wargę, jakby się rzeczywiście bała, że się rozpłacze. Wreszcie mówi: — Ojciec wyjeżdża. W pierwszej chwili nie zrozumiał. — Jak to wyjeżdża? — Wyjeżdża. Mam ci tłumaczyć, co to znaczy? Antek po chwili: — A Opera? — Zrezygnował. Antek dłuższą chwilę siedzi bez ruchu. Potem pyta: — A ty? — Co ja? — Też chcesz wyjechać? — Nie wiem, Ancik, nic nie wiem, to wszystko jest takie okro­pne — — — — Adam Nagórski wraca na salę z Pawłem Jackowskim, jeszcze w przejściu zamienia kilka słów z profesorem Wnukiem, na swoje miej­sce wraca tuż przed rozpoczęciem drugiej części koncertu, a ponie­waż wciąż jest pod wrażeniem niedawnej rozmowy, nie zauważa obrazy malującej się na twarzy matki, czym z kolei starsza pani czuje się dotknięta, chcąc zatem natychmiast syna ukarać, otwiera z ostentacyjnym hałasem torebkę i odszukuje w niej miętowego cukierka, aby wyłuskiwaniem go z szeleszczącego papierka zirytować uczulone­go na podobne manipulacje Adama, jednak te jej zabiegi giną wśród braw witających ponowne ukazanie się na estradzie Haliny Ferens-Czaplickiej. Podobnie jak w części pierwszej, Nagórskiemu nadal słucha się źle, w ostatnich czasach odwykł od koncertów publicznych, lecz teraz, kiedy Halina zaczęła śpiewać czwartą Pieśń wędrowca, ową skargę miłosną: „Błękitne oczy mojej najdroższej, które wys­łały mnie w daleki świat” (Die zwei blauen Augen von meinem Schatz, / Die haben mich in die weite Welt geschickt) — więc, gdy głos Haliny w sposób szczególnie przejmujący wzniósł się w samot­nym szepcie ponad przyciszony akompaniament orkiestry, wyniknęło w nim wspomnienie Nike, prawie bezosobowe, bo bezkształtne i bez­głośne, niezwiązane z jakąkolwiek sytuacją, musiał się przez moment skupić, aby wśród minionych dni i nocy, głosem Haliny jak smugą światła w ciemnościach prowadzony, wyszukać cielesnej formy dla tej zjawy, szukał jej po omacku, wciąż przy miłosnej skardze Haliny-wędrowca, potykając się o niewykończone, zbyt słabo lub tylko fragmentarycznie wywołane strzępy, cień uśmiechu, cień ra­mion, cień przymkniętych powiek, cień szeptu, cień oddechu, echo zanikające, aż wreszcie, gdy skuszony ciekawością sprawdzenia mechanizmów własnej pamięci, zdołał uśmierzyć ów chaos, Nike uka­zała mu się taka, jaką był zapamiętał, kiedy się przed paru tygodniami, w drugi dzień Wielkanocy, rozstawali w Kazimierzu, w gniewie, który obojgu wybuchł gwałtownie i brutalnie, lecz na­rastał powoli, żywiąc się nimi, jak ukryty pasożyt, więc ujrzał naraz maskę zniekształconą złością i nienawiścią (gdy z końcem ubiegłego roku Nike zniknęła na kilka tygodni, napisał fragment prozy, który później ukrył głęboko w biurku: „Mówi Orfeusz: więc stojąc przed murem, który nie istnieje dla świata, ponieważ mnie przydzielony, we mnie tylko i bez trzech sprawdzalnych wymiarów istnieje, stojąc zatem przed murem nie­rzeczywistym, lecz dla mnie jak najbardziej prawdziwym, stojąc, a raczej klęcząc, aby przydać obrzędowego charakteru tej mojej skar­dze, skardze mego trenu dla Eurydyki, klęcząc zatem liturgicznie u podnóża mego muru, ściany mego życia, wiem, że kiedy poprzedzo­ne powolnym stygnięciem powietrza spełzną z niej, z tej ściany me­go życia, ostatnie poblaski zachodzącego słońca — przyjdą Furie, zwane za czasów mego dzieciństwa Bachantkami lub Menadami, przyj­dą i rozszarpią mnie. Nie wiem dokładnie, kiedy to się stanie, za sekundę, godzinę, miesiąc czy rok. Czas, jaki mi pozostał, nie zależy ode mnie. Korzystam z niego, lecz nad nim nie panuję. Wiem tyle tylko, że w pewnym, niewiadomym momencie, gdy poprzedzo­ne powolnym stygnięciem powietrza ostatnie poblaski zachodzącego słońca spełzną z muru, u którego niewidzialnego podnóża klęczę, aby przydać obrzędowego charakteru tej mojej skardze, skardze mego trenu dla Eurydyki, przyjdą Furie i rozszarpią mnie. To się sta­nie gdziekolwiek, może wśród głuchych drzew nadwiślańskiego parku, może w zaułku ciemnej, staromiejskiej uliczki, może dla odmiany w oślepiających reflektorach obcego krajobrazu, a najpewniej w scenerii bardzo zwykłej, więc po prostu w moim pokoju, teraz pus­tym, niegdyś pełnym Eurydyki. Również obojętne, w jakich kształ­tach Furie się wyłonią, gdy chłód i mrok nastaną, mogą na przy­kład spaść bezszelestnie z nieba w kombinezonach komandosów al­bo otoczyć mnie nagle półnagimi ciałami chłopców trackich, pijanych winem i dmących w podwójne piszczałki, może to być również specjalny pluton mimów w cielistych trykotach, z twarzami biały­mi jak gipsowe maski, obojętne czas i miejsce egzekucji, obo­jętny kształt Furii, wiem bowiem, że jakikolwiek czas mi pozos­tał, nigdy nie zdałam wypowiedzieć rzeczy najważniejszej, mojej miłości do ciebie, Eurydyko!”) — pomyślał: te gusła, te czary już się skończyły i nigdy nie powrócą, już mnie nie ranią i nie nie­pokoją, już nie jestem chory, lecz chyba i zdrowy jeszcze nie jestem — — — — — Ta diagnoza, a również i pewne intencje profilaktyczne spra­wiają, że gdy po dwóch bisach (Bacha Komm süsser Tod oraz Haendla Begrüssung) i po wielokrotnych wywoływaniach Halina Ferens-Czaplicka, przytrzymując oburącz naręcze ciemno pąsowych róż, odpłynęła wreszcie za kulisy w swym srebrno-czarnym korabiu, Adam Nagórski zwraca się do matki: — Możemy sobie chyba darować Ravela, nie sądzisz mamo? — Jak sobie życzysz — odpowiada starsza pani chłodno i wy­niośle. Lecz i ten akcent nie zostaje przez egocentrycznie w tej chwili usposobionego syna zauważony, także jak woda po kamieniu spływa z niego odmowa, gdy już po opuszczeniu sali na propozy­cję odwiedzenia Haliny starsza pani odpowiada krótko, lecz sta­nowczo: „Wolałabym nie”. Dopiero w aucie, ciężko sobie torującemu drogę poprzez ślizgawicę i zamieć, gdy na pytanie, jak się Hali­na podobała, starsza pani po chwili zamysłu odpowiada, iż według jej rozeznania klaka była bardzo dobrze zorganizowana, zna­komity syn leciutko się uśmiecha, ponieważ jest przekonany, że dzięki koncertowej scenerii i atmosferze ocknęła się w matce daw­na aktorka, a to go tak rozbawia i wzrusza, iż więcej się nie od­zywa, nie chcąc matce przeszkadzać w snuciu pradawnych wspomnień. W tym przekonaniu utwierdza go lekkie drżenie matczynej głowy, lecz sfera wspomnień, nawet cudzych, wydaje mu się nazbyt ryzy­kowna, aby skupić na nich uwagę, zatem pośpiesznie się z tych po­dejrzanych kręgów wyłącza i cały się skupia na prowadzeniu auta. — No, to i jesteśmy! — stwierdza z ulgą, gdy zatrzymuje simkę na Krakowskim Przedmieściu, przy tym w synowskiej rycerskoś­ci posuwa się tak daleko, iż szybko wysiada i przechodzi na chod­nik, aby otworzyć drzwiczki i dopomóc matce przy wyjściu. — Odprowadzę cię — mówi, wyjmując z palta kluczyki od samo­chodu. — Dziękuję ci — odpowiada na to starsza pani — ale nie fa­tyguj się, jeszcze, chwała Bogu, potrafię wejść na schody o włas­nych siłach. I chcąc upokorzyć egocentrycznego syna wspaniałomyślnością, dodaje: — Złóż Halinie ode mnie podziękowanie za piękny wieczór. Nagórski, zadowolony, że nie musi towarzyszyć matce na dru­gie piętro, nie chwyta wieloznacznych akcentów, jakimi matka, chyba naprawdę odnajdując pomoc w swoich prehistorycznych kunsz­tach aktorskich, wyeksponowała słowo: „piękny”. — Na pewno to zrobię, mamo — mówi — zresztą jutro, na ślu­bie Konrada, będziesz miała okazję zrobić to osobiście. Starsza pani już wyczerpała swój zasób wspaniałomyślności. — Będzie jej na pewno milej, jeżeli to uczynisz ty — odpo­wiada ozięble i drobnymi, lecz zadziwiająco lekkimi kroczkami, jakby ją unosiła parasolka rozpostarta dla ochrony przed śniegiem i wiatrem, zmierza ku bramie swego domu. Niestety, nie udaje się jej, jak to sobie zamyśliła, wkro­czyć do mieszkania niepostrzeżenie. Nawet nie zdążyła przekręcić klucza w zamku, gdy Gienia, najpewniej dzięki nieczystemu sumie­niu przyczajona w korytarzu, natychmiast drzwi na roścież otworzy­ła. Drzwi do obu pokojów i do kuchni były otwarte, lecz poblask światła docierał tylko z pokoju Gieni. Niemniej starszej pani się wydaje, że na czerstwej i z chłopska zażywnej twarzy Gieni, sprawiającej zawsze, dzięki gładko przyczesanym, siwym włosom, wrażenie jeszcze większej, niż w istocie jest, więc że na jej twa­rzy, a szczególnie w wyblakłych i nieco nazbyt wypukłych oczach maluje się wyraźne zmieszanie: — Coś ty taka czerwona? — pyta. Równocześnie wciąga powietrze nosem. — Gaz chyba czuć, pewnie się w łazience ulatnia. I nie dając Gieni dojść do słowa, wchodzi do swego pokoju i woła: — Co tu tak ciemno, jak w grobie? Energicznie zapala górne światło i chociaż Gienia natychmiast za nią przydreptała i stanęła w progu, udaje się jej, gdy zamierza zaświecić również i lampę przy zaścielonym na noc tapczanie, dotknąć przed tym dyskretnie żarówki: okazuje się zimna. — Wiesz, że nie znoszę ciemności — mówi — i nigdy ciemności nie lubiłam, od czasu, kiedy podczas powstania przesiedziałam całą dobę w zasypanej piwnicy, wstręt mam do ciemności. Były ja­kieś telefony? — Żadnych, proszę pani, kto by w taką pogodę dzwonił? Ale niechże pani futro zdejmie, i boty, bo się pani przegrzeje. Lecz starszą panią roznosi potrzeba działania. — Moja Gieniu, co też ty opowiadasz? Przecież tu ziąb, jak w lodówce. I biegnie sprawdzić kaloryfer: jest bardzo gorący. — Oczywiście! — stwierdza zapominając, że przed chwilą wy­tropiła zapach gazu. — Musiałaś wietrzyć przez cały czas. Dziew­czyno, dziewczyno, kiedy ty wreszcie wydoroślejesz? Kobieta ni­by dojrzała, a wciąż się zachowuje jak dziecko. — Napije się pani herbaty? — pyta Gienia. Na to starsza pani: — O tej godzinie? Chcesz, żebym całą noc nie spała? Albo dob­rze, niech ci będzie, napiję się, bo mnie jednak trochę trzęsie. I chcąc swoje zziębnięcie podkreślić, w futrze i w botach, pocąc się z przegrzania, podąża za Gienią do kuchni i gdy towa­rzyszka jej życia napełnia czajnik wodą, sprawdza imbryczek z ese­ncją, stwierdzając z pewnym zawodem, że pod jej nieobecność nie zmienił swojej zawartości. — Tylko zaparz świeżą — mówi, kiedy Gienia, nieuleczalnie in­fantylna, zapala gaz i ustawia na czajniku imbryk — wiesz, że nie znoszę takich popłuczyn — — — — — Pożegnawszy matkę, Adam Nagórski ma zamiar wrócić do Filhar­monii, lecz po drodze rozmyśla się i parkuje samochód przed hote­lem Europejskim, gdzie o dwudziestej drugiej trzydzieści ma się odbyć bankiet, wydany dla Haliny przez Związek Kompozytorów Pols­kich. Ponieważ na razie nie ma jeszcze dziesiątej, Nagórski, ro­zebrawszy się szatni, przechodzi do baru w rozległym hotelowym hallu, zamawia tzw. harcerzyka, czyli podwójną wódkę z sokiem grapefruitowym, przez moment, gdy barmanka przygotowuje trunek, prześlizguje się w nim, a trochę jakby poza nim wspomnienie jesie­nnego popołudnia, kiedy umówiony z Nike czekał na nią w tym samym barze, aż wreszcie po godzinie, nie doczekawszy się, wyszedł i już na ulicy ujrzał Nike akurat wysiadającą z czerwonego volvo, to wspomnienie dosłownie się w nim, a trochę jakby poza nim prze­ślizguje, i jak nagle się pojawiało, nagle się urywa i znika — — — — — zaledwie znalazł miejsce w głębi hallu przy jednym z wolnych sto­łów, dostrzega, że nieopodal, prawie wpół leżąc w głębokim fote­lu siedzi Henryk Orlik, który chociaż sprawiał wrażenie drzemią­cego, musiał go już przedtem dojrzeć, bo skoro ich spojrzenia spot­kały się na moment, Nagórski nie zdążył się odwrócić, gdy tamten natychmiast się poderwał i trochę się chwiejąc, złożył w jego kie­runku głęboki ukłon, po czym, już wyraźnie się zataczając i wep­chnąwszy po drodze do kieszeni spodni obie dłonie, jakby mu zawa­dzały w zachowaniu równowagi, podszedł do Nagórskiego. Oczy miał zmętniałe, białą koszulę pod wizytowym ubraniem rozpiętą przy szyi, krawat zsunięty na bok. — Uszanowanie mistrzowi — powiedział głosem schrypniętym, lecz nadspodziewanie trzeźwym — mogę się na chwilę do mistrza przysiąść? Nagórski: — Niestety, jestem umówiony. Wówczas Orlik: — Rozumiem, to ja postoję, nawet wypada, żeby prosty szere­gowiec stał przed generałem, bo ja wobec pana, mistrzu, jestem zwykły ciura i choć, ja wiem, pan mnie nie lubi i gardzi, ja pa­na, niech tu trupem padnę i skonam, jeżeli to nie jest najszczer­sza prawda, ja pana czczę jak rodzonego ojca, przyznaję, pisałem o panu źle, podle o panu pisałem, ale przysięgam, to nie było z serca, bo moje serce kocha pana — tu się zachwiał, jakby z nadmia­ru wzruszenia, oczy mu zaszły łzami, a gdy oślepłymi dłońmi domacał się fotela, opadł na niego ciężko i odgarniając z czoła zlepione potem włosy, pochylił się ku Nagórskiemu — szesnaście lat miałem, mistrzu, kiedy się biłem w Powstaniu, na Starówce walczy­łem, kanałami szedłem do Śródmieścia, taki byłem chłopak!, potem mnie zeszmaciły te skurwysyny, szmatę ze mnie zrobili, ścierkę do brudnych robót, ale nikt Heńka Orlika nie zapyta, przez jakie piekło przeszedł, pan patrzy na wszystko z wysoka, bo pan może sobie pozwolić, pan jest wielki pan, wielki pisarz, a co ja? bu­tów nawet czyścić panu nie jestem godzien, bo jestem szmata! jes­tem, kurwa jego mać! ale człowiek też jestem — głowa mu na piersi opadła, więc ją objął oburącz, szeroko rozstawionymi łokciami wsparłszy się o krawędź stołu, chwilę trwał nieruchomo w tej pozycji, niewyraźnie coś mamrocząc, aż nagle ciężko i głośno się rozpłakał — taki skurwysyn, taki skurwysyn — mamrotał, łkając i pochlipując przez nos — jak mnie skurwysyn potrzebował, to kumplem byłem, ty mi mówił, Heniek, Heniuś, a teraz: nie mam czasu, za­dzwońcie… skurwysyn taki! Nagórski, cofnąwszy cokolwiek fotel do tyłu, jakby stwarza­jąc ten pozorny dystans, chciał się od towarzystwa Orlika odciąć, popijał swojego harcerzyka, w pewnym momencie odstawił opróżnioną szklankę na stół i już miał zamiar podnieść się i odejść, gdy Or­lik podźwignął głowę, przetarł wierzchem dłoni załzawione oczy, włosy odgarnął z czoła, a skoro spojrzał na Nagórskiego, wyraz je­go oczu, jeszcze zaczerwienionych i zwężonych, lecz przytomnych, stał się ostry i nieprzyjemny. — Przepraszam, że przeszkodziłem — powiedział z krzywym uś­mieszkiem — już pana uwalniam od swego towarzystwa. A na pożegna­nie powiem panu: pan też jest skurwysyn, tylko skurwysyn na szla­chetno. Czekał chwilę na reakcję Nagórskiego, lecz gdy się nie doczekał, podniósł się i odszedł w kierunku baru. Nagórski nie patrzył za nim. Zapalił papierosa, zaciągnął się dymem, a gdy pod­niósł głowę — Orlika już w barowym hallu nie było. „No tak!” — po­wiedział do samego siebie półgłosem i był to jedyny komentarz, na jaki potrafił się zdobyć. Jeszcze po chwili podniósł się, aby — wbrew temu, co podszeptywał rozsądek — zamówić następnego harce­rzyka — — — — — wieczorem Prawie dziesięć godzin nad maszynopisem, dotarłszy pod wie­czór do fragmentu o tyle krytycznego, iż od tego miejsca zaczynają pojawiać się w tekście szczeliny i dziury, nawet miejsca puste, tylko część zaprojektowanych scen jest napisana, a spośród nich te, które przed kilkoma laty były drukowane w „Twórczości”, wymaga­ją obecnie wielu korektur. Tylko przypadek sprawił, że znalazłem się w tym punkcie, pełnym niepokojących niewiadomych, akurat w pierwszą rocznicę dnia, w którym — wedle chronologii czasowej — zaczyna się Miazga. Pogoda lepsza niż w roku ubiegłym. Od kilka dni pochmurnie, lecz ciepło, sporo deszczu, w mieszkaniu — ponie­waż wciąż jeszcze grzeją kaloryfery — zaczyna być duszno. Zbyt po całym dniu pracy zmęczony, żeby ożywić wyobraźnię i wybiec wraz z nią ku oczekującym mnie kłopotom, chciałbym prze­cież jedno jeszcze zrobić: przepisać mianowicie — z notatki z października roku ubiegłego plan nieopracowanych fragmentów II części Miazgi. Później się zastanowię, czy ten plan rzeczywiście wyczerpuje wszystkie wątki. Na razie przedstawia się to tak: 1) Antek Raszewski i Magda Jackowska wychodzą po koncercie z Filharmonii. 2) Maciej Zaremba po spektaklu Orfeusza zstępującego w Teatrze Popularnym. Jego żona rodzi. 3) Bankiet w hotelu Europejskim wydany dla Haliny Ferens-Czaplickiej przez Związek Kompozytorów Polskich. 4) Antek Raszewski wraca do domu. Matka i syn. 5) Koleżeńskie spotkanie u Stefana Raszewskiego (cd.) 6) Beata Konarska w obecności Łukasza Halickiego odbiera telefon dyrektora Otockiego, powiadamiający ją, że ma grać Lady Makbet. 7) Wróciwszy z koncertu, Eryk Wanert u siebie w domu czyta pierwszą scenę Prometeusza Ajschylosa Adama Nagórskiego. 8) Bankiet w „Europejskim” (cd.) 9) Po bankiecie Adam Nagórski odprowadza Halinę Ferens-Czaplicką do jej hotelowego apartamentu. Ich długa rozmowa. 10) Konrada Kellera rozbudza z pierwszego snu gwałtowny ból zęba. Telefon do Moniki, już dobrze po północy. 11) Adam Nagórski w nocnym barze „Bristolu”, z nim: Ksawery Panek, Marek Kuran i wciąż oczekujący narodzin syna Maciej Zarem­ba. 12) Noc profesora Henryka Wanerta w Jabłonnie. 13) Adam Nagórski u siebie w domu wspomina przed zaśnięciem przeszłość. Jedno, co mi w tej chwili przychodzi do głowy: zastanowić się, czy po punkcie 8 nie powinna być jakaś scena: Ksawery Panek — Marek Kuran, ponieważ nic nie wiadomo, kiedy i gdzie się spotkali po tak długim (a dla Ksawerego dręczącym) rozstaniu. Gdzie Kuran tego wieczoru spotkał Nike? W mieszkaniu Alicji Singer? Mało prawdopodobne. Bujał, żeby podrażnić Nagórskiego? Lepiej, żeby ją naprawdę spotkał. I jeszcze: kiedy w środku nocy Konrad Keller dzwoni do Moniki w sprawie uśmierzającej tabletki — ograniczyć się do niego (pamiętać, że Konrad obolały i niepewny, co będzie jutro na pró­bie generalnej Prometeusza, jest wciąż zaniepokojony sprawnością fizyczną Halickiego-Hermesa, a szczególnie swobodą, z jaką ten początkujący aktor daje sobie radę z banalnym kaduceuszem), czy też przejść do mieszkania Moniki: rozbudzona, lecz trzeźwa matka, powrót od Raszewskiego podpitego ojca, a co z Gustawem? Chyba jednak na dzisiaj dosyć. Jedyne, na co mnie jeszcze stać, to dokończyć lekturę pasjonującej monografii Ostrogorskiego o Bizancjum. Erykowi Wanertowi wymyśliłem całą jego filmową twórczość, dziecięco-młodzieńczą biografię także, lecz jego życie prywatne w latach ostatnich zupełna mgła. Już nie chcę nawet myśleć, jakie luki w życiorysie posiada Adam Nagórski. Wyobraźnia, kształtując określoną postać, jeśli się u samego początku zwiąże z postacią autentyczną — czerpie z owej postaci ogromne korzyści, lecz w pewnym momencie, gdy się chce od niej odbić: czuje się bezradna i sparaliżowana materią, która była do pewnego momentu pożywna, i nagle, jakby biorąc odwet, odejmuje wyobraźni wszyst­kie przynależne jej kondycje. Tylko wszystko wymyślając, jest się swobodnym i suwerennym. Magda i Antek zeszli po koncercie na dół jedni z ostatnich, pierwsze piętro, gdy je mijali, było już opustoszałe, a w hallu i w szatni tłum też się przerzedził, Paweł Jackowski w palcie i z podręczną torbą czekał przy schodach prowadzących do wyjścia, byliby jednak przeszli obok, nie zauważywszy go, gdyby nie zawo­łał: „Magda!”, wówczas dopiero się zatrzymali i równocześnie odwrócili, oboje z twarzami nieobecnymi, jakby nagle wywołani ze snu. „Boże, jacy oni młodzi!” — pomyślał i serce ścisnęło mu się z żalu, że swoją decyzją musiał i tę parę dzieci wciągnąć w sprawy zbyt na ich wiek oraz doświadczenia brutalne i trudne, zaczął więc ze sztucznym ożywieniem mówić o koncercie i o Halinie Ferens-Czaplickiej, lecz młodzi nie podjęli tego tematu. — O której masz pociąg? — spytała Magda. — Za pół godziny — odpowiedział — muszę się śpieszyć. — Odprowadzimy pana — rzekł Antek. — Oczywiście — dodała Magda. Lubił ich widzieć razem, lecz teraz wolał, aby mu nie towa­rzyszyli. — Nie, nie ma sensu — powiedział — innym razem. Od razu zdał sobie sprawę, że to „innym razem” będzie miało charakter całkiem odmienny, chciał tę niezręczność zatrzeć, lecz poczuł się zbyt zmęczony, aby wykrzesać z siebie jakiś żart, za­wiodła go umiejętność rozładowywania trudnych sytuacji, więc tyl­ko objął córkę, żeby ją na pożegnanie ucałować i powiedział: — Pa, kochanie, jutro wieczorem zadzwonię. Cześć, Antek! Po koncertach piątkowych wstępowali zwykle na kawę do małej kawiarni „Lucynka” na Sienkiewicza, teraz ją jednak minęli bez słowa, zacinał drobny śnieg, podmuchy wiatru wciąż były ostre i mroźne, szli w milczeniu, a równocześnie młodsi o dwa lata, zale­dwie osiemnastoletni, szli w upalną noc lipcową Alejami Ujazdows­kimi, naprawdę nie wiedziałeś? — pyta Magda, nie — odpowiada — nie wiedziałem, ale to nie ma żadnego znaczenia, ma — mówi po chwili Magda — dzisiaj po południu, kiedy wyszłam po egzaminie z Konserwatorium, szłam zamyślona i na Ordynackiej wpadłam na ja­kiegoś przechodnia, to był młody chłopak, tylko trochę ode mnie starszy, okropnie się speszyłam i nawet nie zdążyłam przeprosić, kiedy spojrzał na mnie z taką złością i pogardą, że dosłownie za­niemówiłam, wiesz, co powiedział?, co? — pyta cicho, Magda: jak leziesz, Żydówo? lepiej byś do Dajana pojechała zamiast tu się pod nogami plątać, Antek czuje, że mu krew napływa do twarzy i dłonie się zaciskają, łobuz! — mówi zdławionym głosem — nie przej­muj się, zawsze się może trafić jeden łobuz, to nie był łobuz — mówi Magda — i nie jest jeden, i nagle, przytuliwszy się do Ant­ka, zaczyna płakać równie żałośnie i bezradnie, jak rozpłakała się kiedyś dawno, jeszcze w II klasie szkoły Chopina, kiedy się skaleczyła w palec, płakała nie z bólu, lecz że przez kilka dni nie będzie mogła ćwiczyć, pocieszał ją wówczas i od tego skaleczonego palca i płaczu zaczęła się ich przyjaźń, teraz jednak nie umie znaleźć w sobie żadnych słów pocieszenia, więc tylko dotyka drob­nej i drżącej dłoni Magdy, ponieważ nowe uczucie, które go wów­czas przed paroma laty przeniknęło, trwało w nim od owej letniej nocy lipcowej w stanie czujnego i wyostrzonego pogotowia, skupia­jąc w sobie wszystkie jego instynkty tkliwości i opiekuństwa, gdy wciąż milcząc idą w zadymce mroczną ulicą Sienkiewicza, — — — — — dopiero na placu Powstańców Warszawy, już pustym w martwej poś­wiacie jarzeniowych lamp, Antek szczelniej się owijając peleryną — — — — — niedziela, 19 kwietnia Przy tej niedużej rozmiarami scenie męczyłem się dokładnie miesiąc (od 18 grudnia do 18 stycznia), porzucając ją kilkakrotnie dla innych epizodów, wreszcie bezsilność, jaka mnie wobec tego tekstu ogarnęła, przemieniła się w bezsilność o cha­rakterze i ogólniejszym, i głębszym, paraliżującą wszelką dalszą pracę. Nie wydaje mi się, aby wątpliwości wobec wierszy Adama Nagórskiego: umieścić je, czy też z nich zrezygnować? — stanowiły istotę wspomnianych kłopotów. Scena pomiędzy Antkiem i Magdą tak była pomyślana, iż Antek, chcąc przerwać przedłużające się milczenie, a nie znajdując równocześnie żadnych słów, którymi mógłby Magdę wspomóc, w pewnym momencie zaczyna recytować pół­głosem wiersze Nagórskiego; jeszcze zimą maszynopis tych wierszy pokazał mu Ksawery Panek, Antek zrobił sobie wówczas odpis. Już po napisaniu tego epizodu opowiedziałem go przy jakiejś okazji Antkowi L. Okazało się wtedy, że Antek (akurat dzisiaj kończy dwadzieścia jeden lat), znalazłszy się kiedyś z dziewczyną w sy­tuacji dość podobnej, zareagował w sposób identyczny, z tą tylko drobną poprawką, iż tekst, który przez pół godziny pewnej dziew­czynie recytował z pamięci, był tekstem Bram raju. Miałbym zatem pewne podstawy sądzić, iż ten mój pomysł z wierszami nie jest z punktu widzenia psychologicznego fałszywy. A przecież wyczuwałem w nim i nadal wyczuwam pewną sztuczność. Lecz czy sztucz­ność nie może być psychologicznie prawdziwa? Ba! chyba tu tkwi kłopot. Zdaje się, że kształtując postać Antka, przeoczyłem pewną cechę jego dość złożonego charakteru, mianowicie próżność i po­trzebę podobania się, nawet swoistą kokieterię, swoistą, bo wy­nikającą przede wszystkim z pobudek intelektualno-artystycznych, nie bez głębszych przyczyn Antek w pewnym momencie swego niedłu­giego życia myślał o karierze artystycznej i po maturze, zanim się zdecydował na studia filologiczne, zdał egzamin do PWST. Otóż ten element sztuczności (niekoniecznie śmiesznej w sensie pejo­ratywnym, przecież w zestawieniu z rzeczywistym dramatyzmem sy­tuacji wprowadzającej niezamierzony przez Antka pierwiastek zaba­wy, ironii) zupełnie mi się wymknął, moja pełna sympatia dla postaci Antka zamiast uczynić ją wieloznaczną i barwną, uczyniła ją mdłą. Nie demaskując „sztuczności” Antka, zrobiłem go sztucz­nym. Podszepty tzw. dobrych uczuć rzadko dają w sztuce dobre wy­niki. Sięgając tak często po ironiczne ingrediencje przy kształ­towaniu innych postaci, jak mogłem się w tym wypadku tak pomylić? Lecz nawet świadomość tej mojej pomyłki nie całkiem mnie uspokaja. Czy błąd nie sięga głębiej? Bo gdybym z całą, na jaką mnie stać, umiejętnością wyeksponował ironicznie ów akcent kokie­teryjnej zgrywy Antka, czy już same rozmiary recytowanych wier­szy (a również i ich charakter) nie usunęłyby w cień komentarza? Wydaje mi się, że tak. Chyba sam pomysł był po prostu niedo­bry, sprzeczny z wymaganiami narracji, bez względu na to, w ja­ki sposób narrację się prowadzi. Więc co z tym niewydarzeńcem zrobić dalej? Odjąć Antkowi Raszewskiemu okazję do zabłyśnięcia talentem deklamatorskim, inaczej milczenie między dwojgiem mło­dych poprowadzić, rezygnując ze sprezentowania wierszy Nagórskiego? Prawie na 100% przechylam się ku takiemu rozwiązaniu. Zapis Wtedy jeśli mnie pamięć nie myli do oślepiającej nagości powietrze było obnażone lecz niebo ciemne sczerniałe słońce z gęstych zlepione popiołów nie tylko w dzień konało lecz i w noce gdy białe gwiazdy wyprowadzało na teatr i chwiejny smug księżyca budził ptaki na płonących wierzbach wtedy wzdłuż horyzontu tak mi powtarzano pochody szły kamienne i suchy wiatr starczymi zmarszczkami fałdował twarze dziewcząt i chłopców pomruki głuchoniemych szarpały niezoraną ziemię wśród salw egzekucyjnych plutonów przy kioskach z piwem i w nieruchomych cieniach karuzel mimowie w białych maskach i cielistych trykotach wygłaszali kazania o życiu i śmierci a potem tak donosili kolejni posłańcy zawsze pod słońca ciemną spiekotą opustoszałymi wąwozami ulic wśród dwuszeregu drzew krzyżujących zwęglone konary jak szpady galopowali srebrzyści husarze furgocząc blaszanymi skrzydłami a na ogromnym stadionie wypełnionym aż po zgliszcza nieba ciężkim oddechem ludzi w więziennych i szpitalnych pasiakach ktoś krzyczał rozbijając powietrze, jak szklany posąg bohatera — w tych głębokich warstwach czasu zanikających jak dźwięk i jak dźwięk wibrujących niezniszczalnie w kamiennej i czarnej przepaści gdy w zastygłych warstwach lawy sztywny pod ciężką liturgiczną szatą zdobywałem kamienną ścianę i przy oklaskach płaczących kurewek i trąbkach wojskowych straży w uścisku niemiłosno-miłosnym przenikałem białym strumieniem poza czarną ścianę i w wielkim mieście wśród tanich neonów w kręgu chłopców tańczących oberka myślałem że jestem natchnionym ognikiem pełznącym wzdłuż czarnej ściany wtedy byłem ślepy z wyrokiem bezterminowej ciemności więc nie mogłem zobaczyć fałszywego końca świata. Gdy na chwiejnej krawędzi Gdy na chwiejnej krawędzi nocy i poranka oddech blasku rozprasza kruche cienie snu i nasze nagie ciała obmyte z ciemności trwają wiernie złączone wspólnym rytmem krwi i na miłosnej ziemi aż po wzgórza nocy objęte czarnym gąszczem trwa początek dnia — świat który był umarły i w zastygłem czasie w zimny sopel się zmieniał przedwiosenny śpiew i sztywne gesty dłoni wzywające echa zamierały w powietrzu jak zmarznięty dźwięk ktokolwiek zaś podnosił czarodziejską różdżkę płomieniem wytryskała lecz natychmiast gasła wtedy w ten niespełniony i samotny czas tajemnice też były przemieniane w kamień — teraz skoro przestały działać ciemne moce i ciężar ślepej pustki już nas nie ugniata poznać możemy wszystko — odrodzonym oczom kamienie odsłoniły najtajniejsze warstwy obumarły krajobraz nagle w drżeniu światła gwałtownie począł krążyć ten radosny blask potwierdził nam obojgu że za oknem orzech wypełniający przestrzeń wilgotną zielenią gniewne noce oznacza kłótnie i rozłąkę — śnieżyca wirująca nad białą równiną prowadząc spragnionego w spragnione ramiona tęsknoty jest symbolem żądzy i spełnienia zmięty strzępek biletu kłamstwa jest świadectwem czuwanie nocną porą pod zagasłym oknem cierpką zazdrość oznacza wśród miłosnych kart zatajony telefon mrok zdrady porusza gdy w gorących podmuchach wieje halniak z Tatr przypadkowe spotkanie jest końcem niezgody natomiast wspólna podróż radość zapowiada a zbieranie kaczeńców na podmokłych łąkach jest najszczęśliwszą wróżbą dla najbliższych lat. Nic nie zapowiadało że nagle rozstanie wstrząśnie murami miasta i zimowa noc nigdy nas nie uwolni ze swych ciężkich gruzów i jasnej smugi światła znów zmienionej w kamień nigdy już nie przekroczy nasz kamienny krok. Przesłanie Tylko pocałunkiem mogłem poznać usta umykające cienie tylko ślepą dłonią mogłem poznać ciało nagie lecz okryte sztywnym płaszczem snu. Kiedy na cmentarzach w ciemnych gąszczach ziemi bieleją posągi zastygłe w kamieniu my choć oddychamy — powoli stygniemy aż w zimny sarkofag zakuje nas czas i pamięć przeszłości krążyć w nas przestanie warg naszych nigdy nie poruszy uśmiech spod powiek kamiennych nie wypłynie łza. Przechodniu obcy zlituj się nad nami. Recytowanie wierszy Nagórskiego trwa dostatecznie długo, aby przez ten czas, idąc Warecką, a potem po przecięciu Nowego Świa­tu Ordynacką, młodzi doszli do Kopernika, gdzie Magda Jackowska od wielu lat mieszka u ciotecznej babki, Ireny Kwileckiej, słynnej w latach międzywojennych skrzypaczki, obecnie kobiety bar­dzo już sędziwej. Skreślam scenę, w której Magda i Antek, schroniwszy się przed wiatrem i zamiecią w głąb bramy, nie mogą się zdecydować na rozstanie. Trzeba to napisać na nowo, to, co jest, jest zbyt liryczne. Magda i Antek nigdy się jeszcze ze sobą nie przespali. W ich miłości więcej jest wzajemnej idealizacji niż erotyzmu. Antek przy całej wrażliwości i kobiecym instynkcie opiekuństwa jest w istocie spragniony, aby go podziwiano i adorowano! Nawet jeśli jego esej o Ostatniej godzinie był rezultatem rzeczywis­tego przejęcia się twórczością Nagórskiego, to, choć Antek może w pełni sobie tego nie uświadamiał — napisał tę rozprawkę w na­dziei, że kiedy Nagórski przeczyta ją, nie skwituje jej milczeniem i że ze znajomości ze znakomitym pisarzem wyniknie podziw i żywa sympatia dla młodego i tak utalentowanego wielbiciela. Nie wydaje się, aby Antek czuł się szczególnie pewny siebie jako mężczyzna. Może dlatego właśnie imponuje mu cokolwiek Marek Kuran? Tego wieczoru, w momencie pożegnania Magda po raz pierwszy o tak późnej porze chce, aby Ancik poszedł z nią do mieszkania. Antek nie ma żadnych wątpliwości co do jej intencji. Czy prag­nie tego samego? Prawdopodobnie i tak, i nie, bo nie jest pewien, czy okaże się w łóżku dostatecznie atrakcyjny. Lecz to, co go przede wszystkim w tej chwili paraliżuje, to świadomość, że skoro Magda akurat dzisiaj chce mu się oddać — jej postanowienie ozna­cza, iż zdecydowała się na wyjazd z Polski. Oczytanie w litera­turze natychmiast podsuwa mu skojarzenie, że tym nagłym prag­nieniu Magdy jest coś z ofiarnej determinacji młodych dziewcząt oddających się swoim chłopcom, gdy w czasie wojny powołani zos­tają do wojska. Ogarnięty popłochem, przerażeniem i rozpaczą ucieka. W hallu hotelu Europejskiego Ksawery Panek od razu dos­trzegł Nagórskiego, moment się zawahał, czy nie podejść i nie zasięgnąć wiadomych informacji, lecz ostatecznie, przypomniawszy sobie, że Adam był na koncercie, wycofał się niezauważony przez tamtego, a ponieważ przed chwilą przeprowadził już był inspekcję baru, restauracji oraz kawiarni „Bristolu” — pierwszy etap swo­jej kalwaryjnej drogi ma z głowy, choć nie całkiem, nie może się bowiem wesprzeć pewnością, że właśnie teraz lub za chwilę, gdy zmierzać będzie w kierunku Nowego Światu, Marek nie pojawi się na którymś z terenów już spenetrowanych. Więc w miarę zapuszcza­nia się w głąb regionów jeszcze dziewiczych, wątpliwości owe zawiązują się w Ksawerym w supeł tak nieprzyjemnie uwierający, iż przed pomnikiem Kopernika zwalnia kroku i poczyna się zasta­nawiać, czy nie zawrócić i raz jeszcze nie sprawdzić opuszczo­nych dopiero co lokali. „Koszmar!” — mruczy do samego siebie, wraż­liwe na chłód ręce ma całkiem zgrabiałe, wargi i policzki dręt­we, oczy załzawione. — Ksawery! — słyszy nagle obok znajomy głos. Andrzej Wajs w rozpiętym kożuchu i z gołą głową wydawał się tym spotkaniem uszczęśliwiony. — Co z tobą? Od godziny czekamy w „Kameralnej”, Marek mówił, że się umówił z tobą na dziewiątą. Mimo przemarznięcia Ksawery Panek czuje, że blednie. — Coś mi wypadło — mruczy niewyraźnie. — Marek chyba jeszcze czeka, bo jest bez forsy, a ja też na zero. — Głupstwo! — Ksawery nagle się ożywił — mam pieniądze. Chodź! Ale Wajs potrząsnął głową. — Wykluczone, na dziś mam dość, piję od szóstej. — Nie jesteś pijany. Na to Wajs: — Żółwie są wysoce wrażliwe na, zdawałoby się, zgoła niegroź­ne wpływy zewnętrzne, tylko że cierpią, nie okazując tego, co sprawia wrażenie, że mogłyby znieść wszystko. Zatem Ksawery Panek, chociaż w sytuacji na taką modłę skrystalizowanej wolałby się podeprzeć towarzystwem Andrzejka, sam ulicą Kopernika podąża w kierunku „Kameralnej”, lecz w miarę zbliżania się do celu, do owej stacji kalwaryjnej, gotującej mu tak beznadziejnie długo wyczekiwane i poszukiwane spełnienie — stan ekscytującego ożywienia powoli w nim przygasa, nawet się nie niepokoi, że Marek mógł lokal opuścić, jest pewien, że go przy barze odnajdzie i nim się zdecyduje wejść do „Kameralnej”, właśnie ta świadomość każe mu przystanąć i pomyśleć, że powinien odtrącić to bliskie spełnienie, lecz gdy to myśli, stojąc pod murem z półprzymkniętymi powiekami, znów pobladły mimo zesztywnia­łych z zimna policzków i warg, wie, że tego nie uczyni, ponieważ — — — — — Dopiero dzisiaj w brulionie z tekstami Miazgi odnalazłem tę scenę. Zupełnie o niej zapomniałem, nie było jej w planie, który wynotowywałem wczoraj. Koniecznie przejrzeć wszystkie bru­liony oraz teczki z notatkami gromadzonymi od wielu lat. Moja pamięć bywa tak zawodna! W Teatrze Popularnym dobiega końca przedstawienie dramatu Tennessee Williamsa Orfeusz zstępujący, już osiemdziesiąte siód­me i jak wszystkie poprzednie przy pełnej widowni, ponieważ rolę młodego wykolejeńca, wędrownego grajka i śpiewaka, Vala Xaviera, gra rzadko występujący na scenie Maciej Zaremba, najpopularniej­szy gwiazdor filmowy ostatniego dziesięciolecia. W tej chwili Zaremba w czarnej koszuli i w dżinsach, bowiem towarzysząca mu przez całą sztukę kurtka ze skóry węża pozostała na podłodze sce­ny, teraz przyciemnionej, a przedstawiającej wnętrze prowincjo­nalnego sklepiku, więc Zaremba stoi za kulisami, czekając na ostatnią kwestię Basi Stępińskiej, na razie, po raz osiemdziesią­ty siódmy, lecz prawie zawsze czując w tym kulminacyjnym momen­cie mrowienie się dreszczy wzdłuż pleców, słucha nagranej na taśmę wrzawy rozjuszonego tłumu, kastrującego i rozszarpującego Vala na drodze przed sklepem, pod oliwnym drzewem, myśli, że po przedstawieniu wróci natychmiast do domu, jednocześnie widzi, że Andrzej Wnuk przystanął nieopodal, więc w jego stronę woła głośno, aby się przebić przez tumult wypełniający kulisy: „jak było?”, tamten kiwa głową, że dobrze, i oto scena się rozjaśnia, zgiełk w głośnikach powoli przycicha. Krwawe przeznaczenie Vala już się dopełniło i Basia Stępińska, grająca rolę Carol, z dłu­gimi, prawie białymi włosami, w zmiętym, przybrudzonym trenchu, w dłoniach ściskając kurtkę z wężowej skóry, woła nieprzytomnie, jakby tym histerycznym krzykiem usiłowała wydobyć z banalnej kwe­stii najgłębszą tajemnicę życia, woła: „Dzikie istoty zawsze pozostawiają po sobie skórę, pozostawiają poza sobą suchą skórę, zęby i białe kości i to są pamiątki przechodzące z pokolenia na pokolenie, tak jak pokolenia zstępujące zastępowane są przez następne”, jeszcze chwila i kurtyna powoli opada, a z widowni po momencie ciszy, owej wymownej pauzy przedłużającej trwanie fikcji, dobiega szum oklasków i te nasilające się brawa nagle, jak wilgotna gąbka kredowy napis, zmywają w Zarembie parogodzinny stan napięcia, czuje się zmęczony i pusty, i gdy ma wyjść na scenę, chociaż wie, że jego ukazanie się natychmiast podniesie temperaturę braw, musi się przezwyciężyć, aby swemu już przyciężkiemu na co dzień ciału nadać lekkość wibrującą podskórnym niepokojem i siłą, a więc ten kształt i gest, których żądają od niego niezliczone rzesze wielbicielek i wielbicieli, bowiem je­szcze przed dziesięcioma laty, gdy w filmie Wanerta Natchnie­nie świata grał legendarną już teraz postać Krzysztofa Gaszyc­kiego, młodziutkiego akowca z czasów okupacji, taką właśnie fas­cynującą cielesnością zaraził tysiące młodych, naśladujących je­go nieco nieskoordynowane ruchy, taneczny krok i przyciemnione okulary (wychodząc po skończonym przedstawieniu na scenę zawsze ma moment żalu, iż zgodnie z zaleceniem reżysera nie może na siebie włożyć wężowej kurtki) — — — — — Zarembę, ciężko i powoli zmierzającego ku garderobie, za­trzymuje Andrzej Wnuk. — Maciek, był do ciebie telefon. Tamten bez zainteresowania: — Od kogo? — Tylko się nie denerwuj… — Czego się mam denerwować? — Na pewno wszystko jest w porządku. — Dobry byłem? — Bezbłędny! Słuchaj, dzwonili, że Grażyna jest w szpitalu. W pierwszej chwili Zaremba zdaje się nie bardzo rozumieć, o co chodzi. — Jak to? — bąka niepewnie. — Nie gniewaj się, stary, ale naprawdę tylko ze względu na ciebie i przedstawienie wolałem ci tego nie mówić wcześniej. Wówczas Zaremba: — O rany! Kiedy dzwonili? — Zaraz po siódmej. Poczekaj! Powiedzieli, że do szpitala przyjechała koło drugiej, tylko nie mogli się nigdzie do ciebie dodzwonić. Zaremba spojrzał na zegarek i chwycił się za głowę. — Jezus Maria! To ja już jestem ojcem! Lekkość, z jaką się poderwał i pomknął ku garderobie, wskrze­siła najlepsze jego czasy. Wrócił prawie natychmiast, z notat­nikiem w ręku. — Co to za szpital? — Dzieciątka Jezus. Zaraz ci dam numer centrali. 29–60–21. Zaremba wykręcił numer. — Zajęty! Akurat teraz kogoś przypiliło. A ponieważ dla swego podniecenia i niecierpliwości musi znaleźć jakieś ujście, otwiera notes i pod datą 18 kwietnia wypisuje dużym i pośpiesznym pismem: URODZINY TOMASZA. — Skąd wiesz, że to jest syn? — pyta Andrzej Wnuk. Zaremba spogląda na niego ze zdumieniem. — Zwariowałeś? Cudów nie ma! Grażyna może mieć różne wady, ja też nie jestem doskonałością, ale jedno jest pewne, *jej* można zaufać. Dopiero za trzecim razem udaje mu się uzyskać połączenie, jest jednak tak podniecony, że skoro przy pomocy nieskoordy­nowanych i przeraźliwie głośno wykrzyczanych informacji zdołał się wreszcie połączyć z oddziałem położniczym, głos (ten sam, którym od wielu lat uwodził i czarował z ekranu) mu się załamał, jak gdyby w tym doniosłym momencie męskiej dojrzałości zwagaro­wał w okres chłopięcej mutacji. Zatem rozpaczliwymi gestami wol­nej dłoni począł na pomoc przywoływać Wnuka, który z właściwą so­bie dyskrecją w sprawach intymnych stanął bezpiecznie przy oknie. — Andrzej! — krzyknął wreszcie Zaremba wysokim dyszkantem, przysłaniając słuchawkę dłonią. — Nic nie rozumiem, co ta idiot­ka mówi, chodź! Więc Andrzej Wnuk ujął sprawę w swoje precyzyjne, reżyser­skie dłonie. — Hallo! siostra dyżurna? dobry wieczór siostrze, tu mówi Andrzej Wnuk z Teatru Popularnego… tak, ten sam… dziękuję siostrze, bardzo mi miło… na oddziale siostry leży, o ile się nie mylę, pani Grażyna Zarembina, żona… właśnie… tak… tak… rozumiem… oczywiście, powtórzę i dziękuję… to świet­nie… a kogo prosić?… siostrę… siostrę Dobrowolską, tak, oczywiście, wszystko dokładnie powtórzę… dziękuję… proszę przekazać pani Zarembinie najlepsze pozdrowienia od męża i rów­nież ode mnie… Podczas rozmowy Zaremba krąży wokół Wnuka na palcach, jak­by tańczył. — I co? — Na razie nic. — Jak to nic? — Jeszcze nie urodziła. — Co ty mi stary lejesz wodę! Żartujesz! Reżyserskie milczenie Wnuka okazuje się dobrym argumentem. — O której, mówiłeś, przyjechała? — Koło drugiej. Zaremba szybko poczyna liczyć na palcach. — Trzecia, czwarta, piąta, szósta, siódma, ósma, dziewiąta, dziesiąta… osiem godzin! Jezus Maria, to co ona robi? Ile trzeba, żeby kosmonauta okrążył Ziemię? Na to Wnuk: — Siostra Dobrowolska, ta, z którą rozmawiałem, bardzo miła, powiedziała, że widziała wszystkie twoje filmy i jest twoją wielbicielką. — Nie pieprz, stary! Pewnie była pijana. — Kazała ci poza tym powiedzieć, żebyś się nic nie niepo­koił, ale to pierwsze dziecko… — To co z tego? — Poród może dłużej potrwać, tak powiedziała. — Ale dlaczego? — wrzasnął Zaremba. — Sprawozdania się im nie zgadzają? Budżet przekroczyli? Remanent? Dlatego mój syn nie może się urodzić? Andrzej Wnuk, nie odnajdując w sobie dostatecznie trafnej riposty, przywołuje na pomoc starego Flauberta, którego kores­pondencję czytał akurat ostatniego wieczora. Spokojnie zatem wypowiada zdanie z listu (zapomniał do kogo): — Czepia się pan szczegółów, a trzeba zaatakować całość. Pierwiastek brutalny jest w głębi, a nie na powierzchni. Na to Zaremba: — Dziękuję, ta przynęta już nie chwyci. Dwa razy robiłem rewolucję, przepraszam, mam dość. Nie jestem wieża ani król czy królewna, laufer też nie jestem. Pionek, rozumiesz? To kogo mam atakować, jaką kurewską całość? Sondą też nie jestem, żeby macać głębokości. Aktor jestem! — Ona ma dzisiaj nocny dyżur — mówi Wnuk — i powiedziała, że możesz dzwonić o każdej porze. poniedziałek, 20 kwietnia Pochmurno, ale 18°C, zielonawa mgiełka poczyna się już zawiązywać wśród drzew parku po drugiej stronie alei Świerczews­kiego. Wysłałem dzisiaj list do prof. Waltera Davy, naczelnego reżysera austriackiej telewizji z prośbą, abym otrzymał oficjal­ne zaproszenie na przyjazd do Wiednia w drugiej połowie sierp­nia w związku z jesienną premierą Ciemności kryją ziemię w wiedeńskiej telewizji. Bankiet w hotelu Europejskim wydany dla Haliny Ferens-Czaplickiej przez Związek Kompozytorów Polskich. Koszmar z tym przeklętym bankietem! To wieczorne po koncercie przyjęcie dla Haliny Ferens-Czaplickiej wlecze się za mną od wielu lat tym cięższe, że niezmiennie puste. Kogo i co upchać w ten worek? Kłopot największy, że w podobnej kolacji musi brać udział co najmniej ze dwadzieścia osób (powiedzmy: około piętnastu), a ze znanych są tylko: Halina, Adam Nagórski, Aimo Immonen, dyry­gent (trochę kłopotliwy, bo autentyczny Andrzej Markowski), może na osobiste życzenie Haliny prof. Kazimierz Wnuk. To wszy­scy. A reszta? Aha! jeszcze Witold Kalecki, kompozytor i kolek­cjoner starych zegarów i pozytywek oraz grających szaf, o tyle tutaj użyteczny, ponieważ dzięki niemu Adam Nagórski poznał przed kilkoma laty Nike, późnym wieczorem lipcowym na Nowym Świecie. Już od dawna było zaplanowane, że na bankiecie Kalecki, orientując się doskonale, zresztą jak wszyscy, w związku Nagórskiego z Nike, lecz nic o ich ostatnim, niedawnym rozstaniu nie wiedząc, podejdzie do Nagórskiego i zapyta o Nike. To potrzeb­ne, aby motyw Nike kilkakrotnie w ciągu tego długiego piątkowe­go wieczoru powracał. Lecz na miłość boską, krótka rozmowa Nagórskiego z Kaleckim nie robi jeszcze bankietu, który musi trwać co najmniej ze dwie godziny. Aimo? Wszystko już wiadomo! Nie dłużej niż godzinę nienagannie wychowany i ożywiony towarzysko (przy kim siedzi?), lecz zgodnie z rytuałem obowiązującym przy koncertowych nabożeństwach wielkiej śpiewaczki przesyłający jej z oddalenia czułe, choć dyskretne spojrzenia i uśmiechy — potem zacznie się od swej kochanki i protektorki oddalać, coraz bar­dziej niespokojny i nieuważny, aż wreszcie zniknie jej z oczu i na długie godziny gdzieś się zagubi (na dole, w barze?), wśród spraw nigdy do końca niewyjaśnionych, a wiadomych tylko jemu. Cóż zatem zostaje? Prawie na pewno dłuższa rozmowa Haliny Ferens z prof. Wnukiem, oczywiście o Krzysztofie Czaplickim. Może się do takiej rozmowy przyłączyć Adam Nagórski, odpowied­ni moment (bo już po alkoholu, przed bankietem przecież wypił w barze dwa harcerzyki) dla jego wynurzeń na temat Krzysztofa. Muszę koniecznie sprawdzić tekst już przejrzany, wydaje mi się bowiem, że w pewnym miejscu Halina Ferens-Czaplicka została nazwana cioteczką siostrą Nagórskiego, tymczasem ona i Krzysztof, będąc dziećmi przyrodniej siostry Adama, Emilii Czaplickiej, są jego siostrzeńcami. Pomysł, żeby gdzieś koło północy wtargnął na bankietową sa­lę podpity Marek Kuran — natrętny i niepotrzebny. Ewentualne roz­mowy o sztuce i polityce też do bani. Mógłby Nagórski, o którejś tam porze schodząc do toalety, spotkać w hallu albo w szatni Alicję Singer, która po koncercie poszła na kolację w towarzys­twie młodego i przystojnego, powiedzmy: sportowca (bokser, oszczepnik, krótkodystansowiec?). Ale po co? Żeby się dowiedzieć, co to była za historia z Markiem Kuranem? Albo żeby Nagórski, nie bez pewnej satysfakcji, mógł stwierdzić, że jego kuzynka (także siostrzenica!), mimo wielkiego o siebie zadbania, trochę się podstarzała? Zastanowić się, może to miałoby jakiś sens, Alicja Singer przynajmniej raz jeden pokazałaby się w swoim kształcie cielesnym. Nieźle by pasowali do bankietu jutrzejsi nowożeńcy, a Kon­rad, jako powinowaty Haliny, mógłby wraz z narzeczoną figurować wśród zaproszonych. Byłaby to okazja, aby Konrad w przystępie pew­nego rozluźnienia (lecz czy dopuściłby do takiego stanu?) poczynił zwierzenia na temat swego nie całkiem zrozumiałego małżeńs­twa z Moniką. A jutrzejsza Panna Młoda samą swoją obecnością też by wniosła element ożywienia, to mogłoby wypaść nieźle, lecz obec­ność obojga na bankiecie psuje cokolwiek i mąci ową historię z bó­lem zęba, która w sposób bezwzględny i ostateczny została od daw­na Kellerowi zaplanowana. A może jednak? Gwałtowny ból zęba (wyleczonego i zaplombowanego) budzi Konrada z pierwszego snu gdzieś koło drugiej w nocy. A ponieważ znakomity aktor usypia łatwo i szybko, wystarczy, jeśli się położy między północą i pierwszą. Ze względu na jutrzejszą ranną próbę generalną Prometeusza i w ogóle cały dzień dla obojga męczący (choć jakże radosny!) nie mu­szą uczestniczyć w przyjęciu do końca, przed północą mogą się w sposób dyskretny ulotnić, Konrad odwozi Monikę na Saską Kępę i natychmiast wraca do siebie, wszystko razem nie zabierze więcej niż około piętnastu, dwudziestu minut. Owszem, to jest kuszące. Warto by może także dopisać scenę w aucie, kiedy Konrad odwozi Mo­nikę. Przy willi, w której mieszkają Pankowie, mogliby, wysiadając z auta, akurat natknąć się na moment powrotu do domu Leopolda Panka (wraca od Raszewskiego), oczywiście starego, nieźle podpi­tego, odwozi kierowca, ten sam, który o swoim szefie dość pogar­dliwie się wyrażał w części I. Takie nocne i nieoczekiwane spot­kanie ojca z córką i już prawie zięciem może być interesujące, możliwość dobrych podtekstów, śmieszne poza tym i także trochę ża­łosne, szczególnie dla Panka. Także po drodze, w aucie jeszcze je­den dialog narzeczonych: Konrad całkowicie pochłonięty swoim Pro­meteuszem, Monika rozgadana na temat Lady Makbet (z pewnością po­ruszała ten temat na bankiecie), a równocześnie wciąż niezdecydo­wana, w jaki sposób ułożyć swoje dalsze stosunki ze Stefanem Ra­szewskim. Bo chyba jednak jeszcze ostatecznie nie zerwali? Wspomniane przed chwilą zwierzenia Konrada Kellera. W Filhar­monii przed koncertem Keller mówi, że jeśli został aktorem, to być może dlatego, iż zbrakło mu fantazji i tupetu, aby stać się hochsztaplerem. Przepadła mi, niestety, wtedy w '66 roku w Stuttgar­cie, scena (właśnie ta nocna z bólem zęba) w której Konrad słu­cha wywiadu ze sobą nagranego na taśmę. Został mi jednak w notatkach fragment tego dialogu: — Jeżeli zostałem aktorem, jestem aktorem i chyba nim pozos­tanę, to nie dlatego, żebym nie potrafił robić czegoś innego. Myślę np. że mógłbym być niezłym architektem, może chirurgiem. — Więc? — Jestem aktorem, żeby się nie pozwolić przychwycić. — Przez kogo? — W ogóle. Na tym polega gra. Jeżeli w poniedziałek jestem dla kilku milionów odbiorców telewizji Tartuffem, tego samego dnia w iluś tam kinach oglądają mnie ludzie w pontyfikalnych sza­tach papieskich, a nazajutrz w teatrze jestem Jagonem albo Edypem… rozumie pan, nie umiem tego wyrazić inaczej, bo to jest właśnie tak: nie można mnie dopaść i przychwycić. Wydaje się, że Keller jest źle przystosowany do wszystkich rzeczywistości prócz tych, które stwarza grą i w kostiumie, a jeśli stosunkowo nieźle czuje się w towarzystwie Moniki, to dlatego przede wszystkim, iż wie, że ta piękna kobieta i kiepska ak­torka jest dostatecznie kabotynką, aby nie wymagała od niego na­turalności. Przy niej może grać, a nawet zgrywać się. Czy ma świadomość tego? Chyba tak, jest zbyt inteligentny, żeby tego nie musiał wiedzieć. Ale tego, oczywiście, w rozmowie na bankiecie (z kim? może z którymś z kompozytorów), nie powie, to znaczy: nie powie do końca. Natomiast zdania z przytoczonego przed chwi­lą wywiadu na pewno wygłosić może. A może się i tak zdarzyć, że Monika, choć siedzi po drugiej stronie stołu, dosłyszy ostatnie zdanie i wówczas niewątpliwie się nie powstrzyma, aby swego zna­komitego narzeczonego nie spytać, czy jej się także nie pozwoli dopaść i przychwycić. Wówczas: KONRAD Och, ty jesteś wyjątkiem! Ty mnie już przychwyciłaś, kochanie. Przepraszam, źle się wyraziłem. Myśmy się wzajemnie przychwycili. MONIKA Jesteś tego pewien? KONRAD Więcej, przypuszczam. W innej sytuacji: MONIKA Gdybym miała tak cudowny głos, jak pani, chyba bym się bała śpiewać. HALINA FERENS A pani na scenie nie boi się grać? MONIKA Och nie! Oczywiście, że nie (i bardzo pewna przewa­gi, jaką posiada dzięki urodzie i młodości), ale to co innego, ja nie jestem tak cenna. Konrad, powiedz, odczuwasz lęk, kiedy jesteś na scenie? KONRAD Staram się to zostawić za kulisami, kochanie. MONIKA Coś nowego! Przecież ty nie masz tremy? KONRAD Mówiłaś o lęku. MONIKA To lepiej czy gorzej? KONRAD Zależy w stosunku do czego. MONIKA Słyszeliście? On na żadną kwestię nie odpowie wprost, zawsze gdzieś z boku. KONRAD Czasami z dołu, kochanie. MONIKA Oni to nazywają nowoczesnym dialogiem. NAGÓRSKI Oni? MONIKA Intelektualiści. NAGÓRSKI Nie uważasz siebie za intelektualistkę? KONRAD Monika jest skromna. MONIKA Nic mi o tym nie wiadomo. Ale jestem prostą dziewczyną, która, kiedy o co zapyta, to lubi, żeby jej odpowiedziano po pros­tu, tak albo nie, a nie żeby jej podawano na ozdobnej tacy nowe pytanko z zieloną wstążeczką. KONRAD Musi być zielona, kochanie? MONIKA Och, ty swoje odpowiedzi-pytania zawiązujesz czasem zwykłym sznurkiem. Wybacz, ale to nie jest moja cup of tea. Pozostańmy na razie Monice ostatnie słowo. Po przepracowa­niu całości Miazgi trzeba będzie i do tej zabawy powrócić. Może się coś da zrobić z tego bankietu. Zgodnie z planem (chyba słu­sznym) scena tego wieczornego przyjęcia, w pewnym momencie przerwana, ma się pojawić raz jeszcze, tyle że później, gdzieś przed północą, kiedy na sali bankietowej nie ma już Aima Immonena, wszyscy są dość pomęczeni i rozluźnieni, a Konrad i Monika dys­kretnie się ulatniają. Może wtedy rozmowa Nagórskiego z dawnym jego, bo jeszcze sprzed wojny przyjacielem, prof. Wnukiem? Kusi mnie trochę, żeby jeszcze raz wywołać pewne moje wspomnienie z lat wojennych, kiedy w sierpniu roku 1942 znaleźliśmy się z Czes­ławem Miłoszem w Krakowie, przedtem parę dni zatrzymaliśmy się w Chrobrzu u Józka Mortona, a potem wąskotorową kolejką dobrnę­liśmy po całym dniu podróży do Kocmyrzowa, do Krakowa szliśmy piechotą, było już dość późno, kiedy znaleźliśmy się w mieście, bo — pamiętam dobrze — był zmierzch i słabo się tliły zaciemnio­ne światła, piliśmy tani rum w knajpie koło dworca, i chyba ostatnim pociągiem w doskonałych humorach pojechaliśmy do Kazika Wyki, do Krzeszowic. Nazajutrz rano wybraliśmy się we trójkę do Krakowa, było akurat jakieś święto hitlerowskie, bodaj święto Hitlerjugend, cały Kraków dosłownie tonął w sztandarach i w swa­stykach, więc przytłoczeni tą obcą wrogością opuściliśmy stło­czone śródmieście bez oddechu i Grodzką poszliśmy w kierunku Wa­welu, zaszliśmy aż na Skałkę, tam martwa cisza była, żywej duszy i właśnie z tego dość długiego błądzenia wokół kościoła z groba­mi zasłużonych Polaków wyniknął w wiele lat później fragment mo­jej przedmowy do Lorda Jima Conrada, któremu kiedyś, gdy był mło­dym chłopakiem i rwał się do świata, krakowska Skałka mogła się wydać czcigodnym przybytkiem równie skostniałym i bez życia, jakim się wydała nam już nie tak wprawdzie młodym, lecz jeszcze młodym w tamten upalny dzień sierpniowy w okupowanym Krakowie. Lecz wspomnienie, o którym przed chwilą napomknąłem, dotyczy nie tego dnia, lecz poprzedniego wieczora. Może warto coś z tego zrobić? Koniecznie napisać scenę Monika-Konrad w drodze na Saską Kępę i również scenę spotkania z powracającym od Raszewskiego Leopoldem Pankiem. wieczorem Po prawie dziesięciu godzinach pracy jestem tak zmordowany fizycznie, ale tylko fizycznie, że brak mi sił, aby się zabrać do powrotu Antka Raszewskiego do domu i jego rozmowy z matką. Też scena nienapisana, sporo jednak do niej dawnych pomysłów, trzeba je tylko będzie uporządkować i zdecydować ostatecznie, czy tekst eseju Antka o Ostatniej godzinie ma być w tym miejscu, czy przełożyć go do części III. Już kilkakrotnie rozpatrywałem wszystkie argumenty, przemawiające na korzyść lub nieko­rzyść każdego z tych dwóch rozwiązań. Na razie bardziej mi trafia do przekonania, aby tekst eseju (jutro, to znaczy w sobotę, są urodziny Antka, kończy dwadzieścia lat i nie bez głębszych racji wybrał sobie ten właśnie dzień, aby zanieść w południe swoją pracę Nagórskiemu, tekst w schludnej teczce leży na biurku) przeczytała jeszcze tego wieczoru Celina Raszewska. Ale to do jutra. Żeby nie zapomnieć, bo mi to dzisiaj, gdy krótko odpoczywa­łem po obiedzie, przyszło do głowy. 1) W przeciwieństwie do męża i syna Celina Raszewska nie ma jeszcze wykończonej biografii. Więc do jej danych dodać: jeszcze przed wojną skończyła stomatologię, nie prowadząc praktyki prywatnej, pracuje do dzisiaj w Klinice Stomatologicznej Akade­mii Medycznej. Nikt, nawet najbliżsi, nie wie, że jest śmier­telnie chora i ma przed sobą nie więcej niż rok życia (rak wą­troby, żołądka?). Jej wieloletnie zaangażowanie partyjne. Jej miłość do młodego Stefana, w tych dawnych latach, gdy był rzeczy­wiście wspaniałym chłopcem i jak nikt inny precyzyjnie i bezbłędnie wykonywał wyroki na prowokatorach i zdrajcach. Ten motyw zabijania musi wrócić w scenie części III, gdy Stefan Ra­szewski spędza parę godzin w szpitalu, przy łóżku umierającego ojca, starego i zasłużonego komunisty, przed wojną tramwajarza. 2) W związku z powyższym: w sobotę wieczorem (19 kwiet­nia) Zygmunt Raszewski wraca z partyjnego zebrania Komitetu Miejskiego Śródmieście, więc nie może wpaść wśród zadymki pod auto u zbiegu Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia, Zygmunt Raszewski mieszka w jednym z bloków Muranowa, jest po śmierci żo­ny sam, Komitet Miejski Śródmieście ma swój lokal w tej właśnie dzielnicy, można przypuścić, że po zebraniu stary Raszewski, chcąc być sam, odłącza się od swoich towarzyszy i idzie w stro­nę placu Dzierżyńskiego, żeby w barze mlecznym, który się mieś­ci kilkadziesiąt metrów za placem, coś zjeść. Wpada pod auto na placu Dzierżyńskiego. Tuż obok, w jednym z wieżowców w najbliż­szym sąsiedztwie placu Dzierżyńskiego i baru mlecznego miesz­ka Julia Singer. Ona to właśnie w przeniesionym na chodnik starym i prawie martwym mężczyźnie rozpozna ojca Stefana Raszewskiego. Powie to, roztrzęsiona, milicjantowi, który jest bardzo młody i najoczywiściej jeszcze niedoświadczony, lecz te jego braki nie umniejszają wrażenia, jakie na nim robi stwierdzenie starszej kobiety, iż ofiarą tragicznego wypadku jest ojciec Sekretarza KC. Ponieważ nikt spośród spanikowanych lekarzy szpitala Przemienie­nia Pańskiego na bliskiej Pradze, dokąd karetka pogotowia prze­wozi starego Raszewskiego, nie zna domowego telefonu jego wysoko postawionego syna, jeden z dyżurujących akurat doktorów (kto?) postanawia… zatelefonować do Komitetu Centralnego. Jest dziewią­ta wieczór, może trochę wcześniej, żeby się to akurat zbiegło z najazdem członków Bractwa Żółwiowego (Andrzej Wajs i jego kumple z różnych Ministerstw) na Jabłonnę, gdzie mimo odwołania przyję­cia ślubnego wszystko jest przygotowane na przybycie gości i Łu­kasz Halicki, zgodnie z życzeniem niedoszłego Pana Młodego, wi­tać będzie w charakterze Hermesa (koniecznie z kaduceuszem) niewydarzonych gości. Funkcjonariusz przyjmujący w KC telefon ze szpitala nie może podać domowego telefonu sekretarza, skoro jed­nak dociera do jego świadomości, o co chodzi — oświadcza, że sam tę sprawę załatwi. I to on dzwoni do Raszewskiego. Raszewski jedzie natychmiast. Od wielu miesięcy myślę o tej scenie: partyjny dygnitarz spędza dwie długie godziny w zaimprowizowanej naprędce separatce (jakieś pozostałości po poprzednim pacjencie?) przy umierającym, lecz zupełnie przytomnym ojcu. Całe dzieciństwo, cała młodość. I mówi do konającego: tato! Dochodzi teraz ósma. Bardzo jeszcze wcześnie. Gwałtownie się w godzinach popołudniowych oziębiło, ale w mieszkaniu, ponieważ wciąż grzeją kaloryfery, bardzo duszno. Mam do przeczytania dwa ostatnie rozdziały monografii Ostrogorskiego. wtorek, 21 kwietnia Mało prawdopodobne, aby Antek Raszewski, przybiegłszy krótki odcinek Kopernika i skręciwszy w ulicę Foksal, dostrzegł Ksawerego Panka. Możliwe zresztą, że Ksawery już zdołał przełamać chwilę rozsądnej słabości, oderwał się od pokutniczego muru kamieni­cy i wszedł do „Kameralnej”, aby odnaleźć przy barze swój mozol­ny los uosobiony w niezmiennie kuszącym, chłopięcym kształcie i w ładnych i bezczelnych, a też trochę na boki umykających oczach. Również mało prawdopodobne, aby Antek Raszewski w samotnej wędrówce piechotą przez pustoszejące o tej porze miasto poszukał uspokojenia dla swych potarganych uczuć i myśli. To nie on. Pogoda jest zbyt podła. Antek źle znosi chłód. Więc na Nowym Świecie wsiada w autobus 122. Musiałem się zatrzymać w tym momencie, kiedy Antek wsiada do autobusu i zabrać się do pracy niewymagającej szczególniej­szego skupienia wyobraźni: przeczytałem esej Antka Raszewskiego, wprowadzając trochę poprawek dotyczących niektórych szczegółów twórczości Nagórskiego, potem przejrzałem kilkadziesiąt pierw­szych stron Dziennika. Musiałem, bo w pewnym momencie, gdy mia­łem podprowadzić Antka pod jego dom, zaczął mi przeszkadzać so­botni pomysł opowiadania o aktorze, grającym w wielu sztukach, słuchowiskach i filmach rolę Lenina. W wywiadzie dla Radia i Telewizji aktor M. mówił, że już pod koniec roku 1944, kiedy występował w wyzwolonym Rzeszowie, „ktoś zwrócił uwagę na moje zewnętrzne podobieństwo do Lenina, a ja zrozumiałem, że to bę­dzie miało reperkusje w mojej aktorskiej przyszłości. Od tego momentu zacząłem więc gromadzić materiały ikonograficzne, czytać to, co napisał Lenin i co napisano o nim. Potem przyszła kolej na filmy dokumentarne z okresu Rewolucji i filmy fabular­ne z doskonałymi rolami radzieckich kolegów, wreszcie na oglą­danie radzieckich sztuk podczas gościnnych występów radzieckich teatrów w Polsce”. „Ktoś zwrócił uwagę…”, właśnie! Ale kto? Przyszło mi na myśl, że mogliby to być dwaj żołnierze radzieccy, którzy gdzieś, załóżmy prowizorycznie: jesienią roku 1945, w którymś z miast wojewódzkich (Kraków, Wrocław?), późnym wieczorem znaleźli się w pijanym widzie za kulisami teatru akurat w momencie, kiedy się skończył spektakl Hamleta, pełno pracowników technicznych oraz aktorów częściowo już rozcharakteryzowanych, Iks, grający w tym przedstawieniu Poloniusza, byłby już bez kostiumu, lecz jeszcze w peruce i z krótką bródką, jeden z żołnierzy (starszy, drugi jest całkiem młody), gdy go ujrzy — oniemieje i po chwili, wyprężywszy się na baczność, zamelduje się: „towarzyszu Lenin, taki to a taki melduje się wam posłusznie”. Wśród duńskiego dwo­ru zrazu konsternacja, potem jednak Fortynbras krzyczy: on ma rację! i wszyscy stwierdzają, że Iks-Poloniusz jest rzeczywiś­cie łudząco do Lenina podobny. Zjawia się wódka. Starszy żołnierz wciąż rozmawia z Iksem jak z Leninem, młody też wreszcie tej sugestii ulega, a aktorzy szybko, każdy na swój sposób, podejmu­ją tę fikcję. Dalsze losy Iksa: cała jego kariera opiera się na podobień­stwie do Lenina. W gruncie rzeczy nie lubi tej postaci, ale musi się w nią wcielać. Z biegiem lat niechęć przeradza się w niena­wiść, lecz wbrew niej coraz częściej się przychwytuje, że również w życiu codziennym poczyna wykonywać ruchy charakterystyczne dla Lenina. środa, 22 kwietnia Więc Antek Raszewski wsiada na Nowym Świecie do autobusu 122. I oto nie później niż po kwadransie, oburącz zaciskając pelerynę na piersiach, aby się osłonić przed podmuchami wiatru, idzie pustą, zaśnieżoną ulicą w kierunku domu, jest to bliźniacza willa, której jedną połowę zajmują Raszewscy, a drugą: może pułkownik Pasieka z MSW z rodziną (ale jaką?), a może ktoś z Rady Państwa, może Haliccy, oczywiście bez Łukasza, który już przed paroma laty pokłócił się z ojcem i wyprowadził z domu, mieszkając rozmaicie, przeważnie u swoich dziewczyn, ostatnio u Beaty Konarskiej. Podchodząc do willi, Antek od razu dostrzega, że w pokoju matki świeci się, nie może natomiast wiedzieć, czy ojciec jest w domu, ponieważ okna obszernej mansardy, którą Raszewski prze­robił na swój gabinet oraz sypialnię, wychodzą na stronę prze­ciwną, na ogród. Skoro jednak Antek otworzy drzwi frontowe i znajdzie się w hallu — natychmiast dotrą do niego odgłosy hałaś­liwej pijatyki na górze. Jeszcze nie zapaliwszy światła i nie zdjąwszy mokrej peleryny, powinien się chyba przez moment zawahać, czy nie wyjść z domu. Nienawiść do ojca. Lecz gdzie pójść i do kogo? Zaczyna żałować, że nie został z Magdą. Lecz nie dłu­żej niż przez moment. Ksawery Panek? Też natychmiast ten pomysł porzuca. Poczucie bezdomności. Równocześnie, choć bardzo chciał­by się znaleźć poza domem, zdaje sobie sprawę, że jest zbyt zmęczony i rozbity, aby jeszcze raz wyjść na dwór i jechać do miasta w poszukiwaniu noclegu. Więc nie zapalając światła wciska swoją pelerynę na wieszak pełen męskich płaszczy, ściąga gumo­we wellingtonki, chwilę się waha, czy nie pójść do kuchni, aby napić się herbaty i coś zjeść, jest głodny, a przede wszystkim spragniony gorącego napoju, skoro jednak przychodzi mu na myśl, że gdy się znajdzie w kuchni, może się niespodziewanie zjawić ktoś z góry, choćby ojciec — rezygnuje z posiłku i z herbaty, i w wełnianych skarpetkach, ostrożnie stąpając, aby odgłos je­go kroków na schodach nie dotarł do matki, wchodzi na górę, u dołu drzwi do pokoju matki, tuż przy podłodze, światło prześ­wituje wąziutką smugą. Antek stoi bez ruchu, nie mogąc się zde­cydować na przebycie kilku kroków, jakie go dzielą od pokoju, sąsiadującego z pokojem matki, hałasy z góry właśnie nagle przy­cichły i Antek jest pewien, że w tej nagłej ciszy i w ciemnoś­ciach podłoga bardzo głośno zaskrzypi pod jego krokami, chciał­by pójść do łazienki, lecz nie ma odwagi poruszyć się i dopiero gdy wrzawa męskich głosów znów się rozlega — dociera do swego pokoju, możliwie najostrożniej odmykając i zamykając drzwi, a potem nagle osłabły, jakby miał za sobą ogromny wysiłek fizyczny, opiera się plecami o framugę drzwi, czoło ma spocone i dłonie wilgotne, w głębi na wprost, w słabym poblasku niezbyt od domu odległej latarni widać suchy i delikatnie podczerniony za­rys wysokiej topoli, drobne, na wietrze wirujące pyłki śniegu, prawem kontrastu może się ten smutny i swojski pejzaż skoja­rzyć na moment Antkowi z kolorytem światła jakby sączącego się przez płynącą wodę albo gęste listowie, więc z kolorytem, któ­ry dzięki soczystej wiosennej zieleni za oknem i drobnemu deszczowi stwarzał szczególnie osobliwe piękno i towarzyszył udręczonym rozmyślaniom umierającego Leonarda, chyba pod wpływem tego przelotnego obrazu Antek głębiej odetchnie i być może dopiero teraz, gdy stan napięcia nagle się w nim rozluźni, poczu­je się rozpaczliwie sam i beznadziejnie nieszczęśliwy, tak os­tatecznie nieszczęśliwy i samotny, jak może nim być chłopiec dwudziestoletni, którego po raz pierwszy w życiu przygniata pra­wdziwe cierpienie, a jeszcze nie wie, że czeka go w przyszłości wiele samotności i wiele ciężkich nieszczęść. Zdaje się, że przy tym nowym zetknięciu z Antkiem znów mnie poniosło, i to tak dalece, że jakaś cząstka wzruszenia tego chłopca mnie samemu się udzieliła. Trudno, śpij ironio! Zresztą na razie tylko projektuję, staram się sytuacyjnie zor­ganizować i uporządkować puste miejsca. Ten moment, kiedy Antek w ubraniu rzuca się na pościelony na noc tapczan i płacze, przyciskając twarz do poduszki, aby jego łkania nie dosłyszała ze swego pokoju matka — tę scenę mam już od dawna wymyśloną. Celina Raszewska mimo zmęczenia jeszcze się nie położyła. Do koleżeńskich przyjęć męża zdążyła się już przyzwyczaić, minęły również dość dawno czasy, kiedy Stefan, wracając do domu z pijaństwa na mieście lub u siebie odpro­wadziwszy do drzwi ostatnich gości, bez względu na godzinę i czy już spała, czy jeszcze nie — zachodził do jej pokoju, aby w długich i chaotycznych monologach zwierzyć się przed nią z róż­nych swoich politycznych kłopotów i wątpliwości. Te nocne pijac­kie spowiedzi musiały ją męczyć, lecz z drugiej strony były dla niej w jakiejś mierze dowodem, że Stefan, w codziennym domo­wym współżyciu coraz dalszy, coraz bardziej obcy i w sobie się zamykający, przecież pod wpływem rozluźnienia, jakie daje al­kohol, właśnie u niej szuka schronienia i przed nią szczerze (choć z pijacką przesadą) siebie odsłania. Teraz wie, że nic podobnego się nie stanie i stać nie może. Stefan od dobrych kilku lat przestał się u niej zjawiać w stanie alkoholowego po­dekscytowania lub załamania. Ostatni raz, i to po długiej przer­wie, przyszedł we wrześniu ubiegłego roku, w okresie zbrojnej interwencji na Czechosłowację, wrócił do domu po północy, był bardzo pijany, lecz jego gwałtowne potępienie współudziału wojsk polskich w tej brutalnej agresji wydawało się całkiem trzeźwe, wówczas pod wpływem przygnębienia własnego i jakby w nadziei, że właśnie teraz odnajdą oboje zagubione wśród minionych lat porozumienie, zaczęła mówić szczerze i nie tylko o Czechosłowa­cji, lecz o wszystkim, o wszystkich udręczających ją schorze­niach zniekształcających i degenerujących życie tego kraju, o zwyrodnieniu Partii przede wszystkim, tej Partii usztywnionej i zakłamanej na zewnątrz, obcej narodowi, a od wewnątrz przeżar­tej strachem, służalstwem, cynizmem i krecimi intrygami, mówi­ła z takim przejęciem, ku niemu siedzącemu w fotelu przy tapczanie pochylona, iż nie zauważyła, jak z początku słuchał jej osłupiały, z niedowierzającym zdumieniem, a potem, w miarę jak ona się ożywiała, on chłódł, jego rozogniona od alkoholu twarz stygła i kamieniała, aż wreszcie w pewnym momencie, gdy zaczęła mówić o Związku Radzieckim — ciężko się podniósł, chwilę stał bez ruchu wyprostowany i już zupełnie trzeźwy, po czym odep­chnąwszy nogą zawadzający fotel, wyszedł bez słowa, trzasnąwszy z całej siły drzwiami. Nazajutrz wyjechał z domu bardzo wcześ­nie, przed śniadaniem, i później nigdy do tej nocnej sceny nie wrócili, ani on, ani ona. Więc jeśli teraz Celina Raszewska mimo zmęczenia i złego samopoczucia jeszcze się nie położyła, to przede wszystkim dla­tego, iż wie, że nawet po zażyciu nasennego proszka pijackie hałasy na górze nie pozwolą jej zasnąć. Antek, jeżeli powracał do domu późniejszym wieczorem, a w jej pokoju świeciło się je­szcze światło, zawsze, bodaj na chwilę zaglądał, żeby opowie­dzieć, gdzie był i co robił, i powiedzieć dobranoc. Dzisiaj wolałaby prawdopodobnie, aby Antek wrócił później, gdy goście ojca już się rozejdą. Jednak Antek był w błędzie, przypuszcza­jąc, że matka jego powrotu nie dosłyszała. Przeciwnie, wracała właśnie do siebie z łazienki, więc słyszała, jak otwierał i zamykał drzwi frontowe. Trochę ją pewnie zaniepokoi, że nie poszedł do kuchni cze­goś zjeść i nie wstąpił do łazienki, on, który tak zawsze dba o czystość i tyle czasu poświęca zabiegom toaletowym. Czy podobnie jak Stefana (bo jego bardzo) drażnią ją i rażą długie włosy oraz trochę ekscentryczny sposób ubierania się syna? Chyba raczej nie. W nazbyt wiele prawd i wartości towarzyszących jej życiu w latach minionych zwątpiła, aby nie być wyrozumiałą i tolerancyjną. Zresztą Antek z niewymuszonym wdziękiem obnasza swoje długie, starannie pielęgnowane włosy, i jak w tym sezonie: jaskrawe szaliki, obcisłe spodnie koloru bordo oraz staroświecką pelery­nę. Jeśli ją coś w tym stylu niekiedy dziwi, a może nawet w sposób nieco niepokojący zdumiewa, to fizyczne podobieństwo syna do ojca, tak uderzające, iż w pewnych momentach, gdy widzi Antka na ulicy lub poruszającego się z ożywieniem po mieszkaniu — wyda­je się jej nagle, że to Stefan sprzed wielu lat, tylko w wypoży­czonych teatralnych rekwizytach, jakby się wybierał na maskaradę. W oczekiwaniu na koniec zebrania na górze, zresztą dopiero jedenasta dochodzi, siedzi najprawdopodobniej w swoim ulubionym, głębokim fotelu z wysokim oparciem, czy z książką? chyba tak (może Lord Jim?), nie wydaje się jednak, żeby czytała, jest zbyt zmęczona i zbyt wiele różnych myśli ją oblega, może ją np. jesz­cze raz zastanowić ów zbieg okoliczności, że akurat dzisiaj zobaczyła z daleka Nagórskiego, w przeddzień nie tylko urodzin syna, lecz i rocznicy śmierci Elżbiety, akurat jutro minie trzy­dzieści pięć lat, miałaby pięćdziesiąt osiem, gdyby żyła, kim mogłaby być? żoną Nagórskiego, sławną pianistką, matką nie­wiadomych dzieci — a może tylko starą i schorowaną, zawiedzioną w wielu nadziejach kobietą, bez śladów dawnej urody, może jakąś podrzędną nauczycielką muzyki w szkole powszechnej, oczekującą bliskiej emerytury? Lepiej nie ubierać umarłych w urojone maski, wszystkie im pasują i żadna. O czymkolwiek jednak będzie rozmyślać — cisza w pokoju syna z pewnością ją zastanowi. Żadnego od­głosu, jakby nikogo w pokoju obok nie było. Pomyśli więc najpew­niej, że musiała nie dosłyszeć, kiedy Antek przechodził do ła­zienki. I gdy uspokojona podniesie leżącą na kolanach książkę — usłyszy płacz za ścianą. Być może w pierwszej chwili się jej wyda, że się musiała przesłyszeć. Lecz nie, po długiej minucie, gdy szloch będzie przycichać i znów, chociaż wyraźnie tłumiony, zza ściany dotrze, nie może mieć wątpliwości. czwartek, 23 kwietnia Wczoraj wieczorem, przeglądając notatki do części III Non consummatum, ostatecznie się zdecydowałem, żeby esej Antka Raszewskiego umieścić teraz, to znaczy po rozmowie Celiny z synem, kiedy Antek z początku oporny (też chyba jak każdy słaby zaw­stydzony, że dał się przyłapać w momencie słabości) i w sobie zamknięty, rezygnuje wreszcie z milczenia i chaotycznie, dając pełny upust swojej egzaltowanej uczuciowości, zwierzy się matce z ostatnich przeżyć. Lecz rozżalenie z powodu utraty Magdy łączy się w jego świadomości z zadawnioną niechęcią do ojca, wyolbrzymia ją i nieomal się nią upaja, uważając, że przede wszystkim ojciec ponosi odpowiedzialność za wszystko, co jest w Polsce złe. Siedząc na tapczanie z nogami podwiniętymi pod siebie (Celina już chyba przed tym zaświeciła lampę umieszczoną na stoliku obok), rozgorączkowany i z oczami pociemniałymi, już bez śladu niedawnego płaczu, powinien w pewnym momencie powiedzieć (na przytłumionym, aktorskim szepcie) coś w tym rodzaju: mamo, ja go nienawidzę, zawsze go nienawidziłem!, co jest nie­prawdą, ponieważ w dzieciństwie i jeszcze jako wyrostek ubóstwiał ojca, który w jego czułych oczach był uosobieniem męskiej siły i odwagi. Wydaje mi się jednak, że Antek, boleśnie zraniony w swo­ich uczuciach, powinien w tej zadrażnionej niechęci do ojca po­sunąć się jeszcze dalej: zdając sobie sprawę, że fizycznie jest do ojca podobny (tu oczywista sprzeczność, bo przenosząc swoją nienawiść również i na wygląd ojcowski, siebie samego raczej lu­bił, starannie swoją urodę pielęgnując), lęka się, że w przysz­łości także i psychiczne cechy ojca mogą w nim dojść do głosu, czuje się więc niejako wszechstronnie zagrożony przez wrogi ży­wioł, co z kolei w jego własnym odczuciu czyni z niego ofiarę, spychaną wbrew woli ku mrocznej przepaści. Najprawdopodobniej Celina dzięki wrodzonej intuicji orientu­je się w skomplikowanym mechanizmie tej uczuciowo-intelektualnej rozterki syna, nie wydaje się jednak, żeby uważała za właściwe przeciwstawić się jej akurat w tym momencie, gdyż Antek jest tak rozdrażniony i nieszczęśliwy, wie, że rozsądne perswazje nie bywa­ją w podobnych sytuacjach lekarstwem skutecznym. Przychodzi mi w tej chwili na myśl, że teczka z maszynopi­sem eseju Antka powinna leżeć nie na biurku, jak to sobie do tej pory wyobrażałem, lecz bliżej, na podręcznym stoliku przy tapczanie, przy takiej „scenerii” Celina, która siedzi na tapczanie, może w pewnym momencie skierować wzrok właśnie na teczkę, Antek, chociaż pochłonięty złowrogą wizją swojej przyszłości, natych­miast to spojrzenie przychwyci i niechybnie skorzysta z okazji, aby schronić się w lepszą i niejako suwerenną cząstkę swojej oso­bowości. Pracował nad esejem w tajemnicy przed matką, powodowany trochę wstydliwością pisarską, a także i z tych samych pobudek, które skłaniają zakochanego do skrywania uczuć, aby nic ze świa­ta mniej doskonałego nie mogło zamącić zamkniętego i tajemnicze­go kręgu adoracji. Teraz wszakże, w sytuacji zupełnie nowej, od­czuje potrzebę, aby ową lepszą swoją cząstkę przekazać matce, zapewne trochę i w nadziei, że zostanie przez nią zrozumiana i zaakceptowana. Opowie zatem o swoim eseju, może nawet przeczyta list skierowany do Nagórskiego i dołączony do tekstu. A może tak zrobić, żeby Antek przeczytał matce całość? Młodzi chłopcy lubią na ogół czytać swoje utwory, zwłaszcza, jeśli czytają je dobrze i wiedzą o tym, a Antek z pewnością o tym wie. Celina z wielu względów może sama zaproponować synowi, żeby przeczytał esej, za­pewniając go, że wcale nie jest zmęczona. I Antek również z wielu względów chyba się zgodzi. Zeskoczywszy z tapczana, przysunie matce fotel, żeby mogła wygodnie się rozgościć, po czym wróci na tapczan, a ponieważ w pokoju jest bardzo ciepło — pozbędzie się pomarańczo­wego szalika, ściągnie gruby golf i podkurczywszy pod siebie nogi zacznie czytać. Jeszcze i ta przy podobnej sytuacji korzyść, że gdy przed północą (więc mniej więcej za pół godziny do trzech kwadransów) Stefan Raszewski odprowadzać będzie na dół gości, wracając dos­trzeże uchylone drzwi do pustego pokoju żony i usłyszy głos sy­na, nie będzie więc miał żadnych wątpliwości, że Celina i Antek są razem. Raszewski w przeciwieństwie do swoich przyjaciół (prócz płk. Pasieki) nie powinien być pijany, natomiast w nastroju złym, zwłaszcza gdy zamknie drzwi za wychodzącymi i zostanie w uciszo­nym domu sam. Prawdopodobnie chwilę zostanie jeszcze w hallu, słu­chając pijackich nawoływań przyjaciół oraz odgłosów odjeżdżających aut (kierowcy otrzymali polecenie, żeby przyjechać po swoich szefów na jedenastą), potem powinien przejść do kuchni, żeby po­szukać w lodówce czegoś do zjedzenia. Może znajdzie „rezerwową” butelkę wódki? Ale o tym później. Nie zapomnieć jednak, że gdy Raszewski wróci do siebie — poczucie osamotnienia oraz różne ciężkie myśli powinny go tak przytłoczyć, iż w pewnym momencie się­gnie po słuchawkę i wykręci numer telefonu swego starego ojca. wieczorem Dzień imienin, których zresztą od kilku lat nie obchodzę, więc jednak poza paroma wczesnymi godzinami rannymi, dzień roz­bity: ciągle telefony (wśród nich jeden szczególnie mi miły od Zygmunta H. z Paryża), po południu parę niezapowiedzianych wizyt, ostatecznie musiałem przerwać w połowie przepisywanie z bru­lionu tekstu początkowej sceny Prometeusza Ajschylosa Nagórskie­go; nie umiem więc w tej chwili ocenić, co to jest warte i czy jest sens wprowadzać ten fragment do Miazgi. Czy nie za dużo tych lektur? Nagórski czyta. Antek Raszewski czyta, bo już się zdecydowałem, że to on powinien czytać swój esej matce. Wreszcie Eryk Wanert czyta. Za dużo? Trochę to wszystko sztuczne? Sytuacje wymyślone tylko w tym celu, żeby zamaskować natarczywość, z jaką autor chce wyeksponować teksty już przygotowane? Być może. Ale tylko — być może. We współczesnej literaturze polskiej (i nie tylko polskiej) rzeczywiście mało się czyta, istnieje film, radio, telewizja, płyty, jazz i big-beat, literatury prawie wcale. Lecz literatu­ra zawsze miała i nadal ma, jakby była w pewnych zakresach na życie uodporniona i zarażała się tylko w zetknięciach z własnym gatunkiem, posiada zatem literatura pewną szczególną tendencję, aby stwarzać i powielać nie tyle egzystencję autentyczną, lecz pewien jej model. W literaturach powstających w ustrojach total­nych ów wzorzec życia musi być z konieczności zawężony do małych realiów, jest w pewnym sensie odpowiednikiem kroniki wypadków oraz rubryk: skargi i zażalenia. Poza tym: jeśli mi się w wyniku rozlicznych przemian uksz­tałtowała forma, w którą włożyć można wszystko — czemu miałbym z tego dobroczynnego luzu nie korzystać? To ma być *miazga*. List Antka Raszewskiego do Adama Nagórskiego Warszawa, 19 kwietnia 1969 r. Szanowny i Drogi Panie, chcąc wyrazić swą wdzięczność, jaką żywię dla Pana za Jego postawę i twórczość, które pomagają mi teraz — teraz, gdy zaczę­ła się dla mnie pierwsza *noc* — trwać i żyć, a jednocześnie czując, że wszelkie tego typu deklaracje — choćby i najgorętsze — zawsze są ubogie i płaskie, pozwalam sobie przekazać Panu szkic, jaki napisałem o Ostatniej godzinie, by uporządkować sobie przy­najmniej część z wielu myśli, jakie towarzyszą mi od chwili, gdy po raz pierwszy sięgnąłem po tę książkę. Wierzę, że może w ten sposób uczynię zadość mojemu pragnieniu. Łączę wyrazy szacunku i serdecznych uczuć Antoni Raszewski Nie cofa się ten, kto związał się z gwiazdą Czy to, iż ktoś stał się pisarzem, było swego czasu kwestią wyboru? Czy też zawsze w takiej sytuacji mamy do czynienia z pewną koniecznością? A może zadecydował o tym po prostu przypadek? Jakkolwiek jest, jakkolwiek może być, zawsze jednak, w jakimś trudnym do określenia momencie życia, trzeba wybrać pomiędzy miłością a sztuką, tymi dwiema możliwościami, które rywalizując ze sobą, wykluczają się wzajemnie. Pierwszym zwiastunem artystycznej świadomości bywa zazwyczaj uczucie, aby przeżycia, których się doznało: przeżycia ułomne i chaotyczne, uczynić czystszymi i jaśniejszymi i w takim kształcie utrwalić na zawsze. Z biegiem czasu uczucie to przeradza się w nieustanną potrzebę przetwarzania rzeczywistości, ta zaś staje się wreszcie czymś dominującym — głównym sposobem istnienia. Można to jeszcze inaczej określić: artysta to człowiek, którego świadomość żąda sublimacji świata przeżywanego; taką sublimacją jest pieśń, którą tworzy. Kiedy jednak stajemy w obliczu wyboru? W którym momencie decydujemy się uczynić własne dyspozycje i wrażliwość przedmiotem życiowej działalności i przyjąć na siebie ciężar konsekwencji, jakie wynikają z tego postanowienia? Co sprawia, że rezygnujemy z miłości, by tęsknić za nią całe życie? Co powoduje, że wolimy żyć pośród wyrzeczeń i cierpienia? Ilość tych pytań i tkwiący w nich niepokój zdają się zapowiadać, że tym, co po nich nastąpi, może być tylko milczenie. „Nie cofa się ten, kto związał się z gwiazdą” — powiada Leonardo, i zdanie to jest chyba jedyną odpo­wiedzią, jakiej można udzielić „Związać się z gwiazdą” zaś to ty­le, co pragnąć nieśmiertelności, co chcieć żyć dłużej niż zezwala na to biologia. Namiętność ta domagając się zaspokojenia, pcha swego nosiciela w otchłanie przeróżnych żywiołów. Człowiek nią opętany zawiera pakt z diabłem, czyli jedna się z własnym złem, albowiem wówczas tylko ma szansę zostać przeklętym i potępionym, by później przekleństwem i potępieniem okupić nieśmiertelność. Przekleństwo zaś spada na niego, gdy staje się nieludzki i ponad­ludzki. W naszej, dość zubożałej literaturze, Adam Nagórski jest jednym z niewielu pisarzy, którzy piszą sobą i o sobie i dla których dumne marzenia o pieśni wyrażającej człowieka i zbioro­wość nie straciły na świeżości i blasku. Jego pielgrzymka w głąb siebie jest jednocześnie wędrówką ku wyniesieniu i sławie. Skom­plikowane to jednak drogi i wymagają dłuższej refleksji. W Notatkach Nagórskiego, wszystkich, którzy po nie sięgają, uderza jeden wciąż powtarzający się motyw: oto pisarz prawie obsesyjnie powraca do wyznania, że jego oblicze prawdziwe zasad­niczo różni się od tego, jakie mu się przypisuje, z jakim funkcjonuje w społeczeństwie. „Kim jestem? — pyta. — Czego chcę? Jaka jest moja wartość, ale ta prawdziwa, nie ta mojej tzw. pozycji, mojego nazwiska? Ci, którzy mnie nie znają, mogą sądzić, że moja egzystencja jest znakomita i po prostu jestem jednym z rzad­kich dzieci szczęścia. Słabość i samotność, tylko tyle”. Albo w innym miejscu: „Jestem spragniony głosów uznania, lecz gdy do mnie dochodzą, pogłębia się we mnie zwątpienie we włas­ne siły i możliwości. Ileż razy we własnym poczuciu kończyłem się jako pisarz!”. Motyw ten pojawia się także w utworach, ale i tam ma on charakter wybitnie osobisty. „Ja? ja silny i szlachetny? — demaskuje się bohater Pragnień — wierz mi, tylko złu­dą, złudą i pozorem jest moja siła, nawet domyślić się nie możesz, jak bardzo inny jestem od tego, który istnieje w twojej wyobraźni”. Wydaje się, iż odnalezienie i zrozumienie źródeł tych myśli może naprowadzić na pewien trop do wyjaśnienia i pojęcia całej złożonej osobowości Nagórskiego. Pragnienie wyniesienia nad innych i przedłużenia swego ziemskiego życia o życie w pamięci potomnych osiągnęło u Nagórskiego moc szczególną. Autor Karolinki tak zawsze fascynował się zjawiskiem wybitności i ludźmi, którzy za życia stali się historią i tę historię bezpośrednio tworzyli, że kiedy niepostrzeżenie sam stał się kimś uznanym i wywyższonym, poczuł się zaskoczony tą okolicznością. „Jak to? A więc to już? A więc to wygląda tak? Niemożliwe! To chyba nieporozumienie! Jakże bym ja mógł osiągnąć to, co stanowiło dla mnie krąg zaczarowany? Ja, który jestem nie­przerwanym zwątpieniem w siebie, słabością i rozpaczą? Ja, który znam wszystkie swoje myśli i wiem o nich, jaka jest ich wartość? Czyżby zatem ci wszyscy, których podziwiałem, wcale tajemnicą nie byli, będąc jedynie takimi, jakim ja jestem teraz? Nie, to niemożliwe! To, co osiągnąłem, jest zaledwie żałosną namiastką”. Oto chyba i powód, dla którego w kilku utworach Nagórskiego pojawiają się postacie ludzi wielkich. To bardzo charakterystycz­na cecha tej twórczości: pokazywać siebie takiego, jakim by się chciało być; samym faktem obcowania z opisywanymi postaciami czy­nić siebie im równego, wznosić się do nich, utożsamiać się z nimi. Oto przykład: opowiadanie o Mickiewiczu. Wielki poeta, ten, który jak nikt spośród sobie współczesnych poznał wszystko, decy­duje się przed wyjazdem do Turcji na zniszczenie swych rękopisów. Temat ten hipnotyzuje i pochłania Nagórskiego bez reszty. Oto on sam — chce się odtworzyć jego motywy — może na chwilę przybrać kształty „mistrza” i wywołać w sobie jego stany i uczucia. W opo­wiadaniu krąży niespokojne pytanie: dlaczego On, świadomy swej wielkości i chwały, zdecydował się na tak desperacki krok? W ciekawości jednak, z jaką autor opowiadania próbuje dociec przyczyn tego niepojętego aktu, natrętnie rzuca się w oczy niepokój oso­bisty, ściśle prywatny. Czy warto więc dążyć do boskości? — wyczuwa się w podtekście dręczące pytanie. — Czy jest ona rzeczywiście harmonią i mocą, wyzutą z udręki, strachu i bezradności? W pełni problem ten zarysowuje się w opowiadaniu Nagroda Nobla, lecz zanim zatrzymamy się przy nim, spróbujmy najpierw odtworzyć pewne przemiany, jakie nastąpiły w świadomości Nagórs­kiego. W tym miejscu znów trzeba przywołać Notatki. Oto któregoś dnia odnotowuje wojenne sny: „są pełne Niemców, ucieczek, strachu człowieka śmiertelnie zagrożonego. Zabawne, że wtedy, kiedy to by­ło, naprawdę się nie bałem, i nie dlatego, żebym posiadał odwagę, lecz po prostu wierząc, że *mnie* nic stać się nie może”. Można by tu zapytać: skąd u człowieka o tak silnym poczuciu zwątpienia w siebie tyle miłości własnej, typowej, jak wiadomo, dla osobowości szczególnych, dotkniętych błogosławieństwem? Na innej stronie pada nawet takie wyznanie: „nie potrafię wyobrazić sobie własnej śmierci; to, że kiedyś ona nastąpi, uważam za coś wprost nieprzyzwoite­go”. Jak można wytłumaczyć ten zwrot w świadomości autora Natch­nienia świata? Zwrot? Czy Nagórski rzeczywiście uwierzył w ja­kąś nadprzyrodzoną moc, którą jakoby posiadał? Nie ma na to jas­nej odpowiedzi. Autor Ostatniej godziny nie spełnił przecież warunków paktu, o jakim wspomniałem na wstępie, a w każdym razie wypełniał je dosyć szczególnie. Przecież chłód nie zamieszkał w jego duszy, przecież nie wyrzekł się miłości, przeciwnie — nieusta­nnie ulegał jej, co raz to zatracał się w występnych przygodach zmysłów albo w szalonych, na przemian czułych lub gwałtownych namiętnościach. Ale pragnienie nieśmiertelności nie ustępowało potrzebie kochania. Dlatego też z każdej burzy swych uczuć wychodzi rozbity, pełen pogardy do siebie i ze wstrętem do swego ciała. Wtedy z pomocą przychodziła sztuka, słowa, w których z jednej strony można było wyśpiewać swój żal i ból, a które — z drugiej — wznosiły kolejną kondygnację przyszłej wielkości i sławy. Lecz i wtedy, gdy wydawałoby się, że jest już dobrze, że porządek jest przywrócony i dzieje się to, co ma się dziać, zjawiała się obsesja wątpliwości. Pisał: „Chwile entuzjazmu, wzruszenia i pewnej mglistej świadomości, że osiąga się właśnie to, co się osiągnąć pragnęło, chwile rzadkie i zawsze okupowane rozczarowa­niem, nie rozjaśniają pogodniejszym światłem ponurego i dręczą­cego niewolnictwa, jakim jest powolne zapisywanie stronicy za stronicą”. Nagórski pojął wkrótce inspirującą wartość swej pękniętej osobowości. Zrozumiał, że słabość i niezadowolenie z siebie mo­gą być źródłem natchnienia. Stąd właśnie zrodził się kult wąt­pliwości i cała mitologia przemijania i zapomnienia. Jako kon­sekwencja słabej pamięci. Stąd też wywodzi się idea nadziei, bę­dącej odbiciem tęsknoty za nieosiągalną w danym wypadku kondyc­ją boską. Znów rozlega się wewnętrzny głos pisarza: nie jestem nic wart, skoro nie zdobyłem się na konieczne wyrzeczenia; powi­nienem był wszystkie pragnienia zabić, wypalić do korzeni, żeby być wielkim naprawdę, ale czyż bez pragnień warto żyć w ogóle? Niechęć do siebie, owa choroba pogardy do samego siebie, stanie się wkrótce całym mechanizmem, swoiście masochistycznym: im bardziej odbiegnę od siebie takiego, jakim bym siebie prag­nął, tym zwiększę w przyszłości własną inwencję; im więcej bę­dę cierpiał ze swego powodu, tym lepiej. Dlatego też historia twórczości Nagórskiego jest w istocie historią wznoszenia się przez upadki. Jest obrazem formowania się dojrzałej wielkości poprzez stałe i niepoprawne trzymanie się niedojrzałego dziecięctwa. Obraz ten, jak się wydaje, wyraża nie tylko jego indywidualny przypadek, wyraża on pewną ogólną prawdę o człowie­ku. Jest więc nie tylko osobistym świadectwem, jest wartością artystyczną, która współtworzy kulturę. To właśnie sprawiło, że Nagórski pojął, iż zdobył coś, w czego osiągnięcie nigdy nie wierzył. Oto stanął w obliczu faktu, że należy do świata urzeczywistnionej kultury, że jest jednym z tych, którzy wznoszą gmach zaklęć i modlitw, jakimi się żywi wspólnota. Wtedy też napisał Nagrodę Nobla. Bohater tego opowiadania, Hermann Euler, wielki szwajcarski pisarz, po otrzymaniu nagrody Nobla w Sztokholmie, przyjeżdża do Paryża, aby w kilka dni później wyruszyć na Sycylię, gdzie zamierza wypocząć, Euler czuje się stary i jak sam mówi w pew­nym momencie: „potrzebuje słońca”. W Paryża sensacja. Tłumy dziennikarzy, radio, telewizja polują na laureata, on jednak ucieka przed tą nagonką i skrywa się w małym hoteliku przy ulicy Vaneau, gdzie zatrzymywał się w młodości. Następnego dnia idzie na rue de Seine do niewielkiej galerii, aby odwiedzić starą przyjaciółkę jeszcze z czasów po I wojnie światowej i tam pozna­je młodą malarkę Laurine. Oczarowany jej młodością i inteligen­cją zaprasza ją do pobliskiego bistra, a w końcu umawia się z nią na wieczór. Kiedy idą razem ku Saint-Germain, spotykają młodego chłopca, znajomego Laurine, który słysząc nazwisko Eulera, nic o nim nie wie. Wkrótce potem pisarz zostaje schwytany w sidła dziennikarzy i wywiadom oraz rozmowom nie ma końca. On jednak myśli wyłącznie o wieczornym spotkaniu i gdy tylko nadarza się sposobność, wymyka się zgrai żądnych sensacji reporterów. W ho­telu, mając jeszcze godzinę czasu, bierze kąpiel, jest więc zmuszony widzieć swą nagość. Szczególną uwagę zwraca na paznokcie i skórę: „jest stara — myśli — wygląda jak zwiotczała szmata”. W tym momencie z radioodbiornika, wmontowanego w ścianę łazien­ki, dobiegają dźwięki fragmentu z Orfeusza Glucka, kiedy to schodzący do podziemi Orfeusz zostaje zatrzymany przez Furie i na jego wstrząsające lamenty chór odpowiada twardym: „Nie!”. W tym momencie Hermann Euler czuje nagle, że jest śmiertelnie znużony i skończony. Wciąż przyglądając się swemu staremu ciału, rezygnuje ze spotkania z Laurine. Rozproszony wewnętrznie idzie sam do bistra na róg ulicy Vaneau i de Sévres, i tam, w „Figaro”, czyta tekst przemówienia, jakie wygłosił w Sztokholmie, przyo­zdobiony pokaźnym zdjęciem zamieszczonym obok. Siedzący obok dobrze ubrany Anglik w jego wieku z młodym chłopcem są całkowi­cie zajęci rozmową i dopiero w chwili, gdy zjawia się nagle tłum dziennikarzy i fotoreporterów — tamci zwracają na Eulera uwagę. Tak kończy się opowiadanie. Aby wyświetlić jego sens, trze­ba przytoczyć kilka fragmentów przemówienia, które — niczym centralne ogniwo — wiąże całość utworu. Czytał więc Hermann Euler w swojej wypowiedzi: „Stało się zwyczajem, potwierdzonym przez rozliczne epoki odwiecznych doświadczeń, iż człowiek w jakikol­wiek sposób wywyższony w stosunku do swoich współczesnych, po­winien składać w tym szczególnym momencie podziękowania swojemu czasowi, ponieważ, choćby sam był wątły, zdradziecki i ze sobą samym skłócony — czas, jaki mu przypadł w udziale, zrodził go, wychował i ukształcił. Nie chciałbym tym słusznym i czcigodnym uczuciom przeczyć. Jeśli widzę siebie i słyszę, to tylko wśród głosów i kroków czasów przeszłych. Dałem z siebie mniej, niż pragnąłem. I gdy w tym momencie wywyższony ponad miarę, mam mojemu, mnie na zawsze danemu czasowi złożyć hołd — staję nieomal bezradny i zagubiony, jedynie zdolny, by wywołać chwilę naj­piękniejszą w świecie urojeń, gdy doświadczony Prospero porzu­ca wszystkie swoje czary. (…) Myśl, że moje prace, dzieła moich rąk i umysłu, moje wysiłki i pragnienia mogą przyszłość ulepszyć lub pokoleniom nadchodzącym stworzyć warunki sprzyjają­ce postępowi, wydaje się wprawdzie szlachetna, na pewno bardzo ludzka i potrzebna, lecz to, co ludzkie, to, co szlachetne i potrzebne, bywa często tylko złudzeniem. Historia przeczy moralnemu prawu przyczynowości. Nie mamy żadnych podstaw, aby twier­dzić, że dobry czyn wywołuje dobre skutki i odwrotnie: zły czyn — złe następstwa. (…) Dzieją się bowiem na ziemi rzeczy, których nędza i boleść niczym ziemskim nie mogą być okupione”. Nawet w tych kilku fragmentach przemówienia widać zasadni­cze i stałe niepokoje Nagórskiego. Znów można dopowiedzieć jego myśli, które płyną podskórnym nurtem: zawsze marzyłem o wielkoś­ci i oto osiągnąłem ją wreszcie, ale drogą, którą zawsze uważałem za niemożliwą. Oto z własnych klęsk, upadków i rozczarowań wznio­słem sobie pomnik. Własne rozdarcie uczyniłem treścią mojej pra­cy; stworzyłem pewien mit o sobie i okazało się, że ta legenda przyjęła się, co więcej, że wyraziła nie tylko niepokój mój, ale i niepokój mojego czasu. Jestem powszechnie znany, moje ut­wory znajdują się w szkolnych podręcznikach. Czy to nie paradoksalne, że mówi się o moim talencie i niezwykłości, podczas gdy naprawdę każde słowo, które napisałem, wynikało ze słabości i strachu? W istocie, jest to niezwykłe! Rzeczywiście, szczególną umiejętnością musi być demonstracja cierpienia i nędzy w taki sposób, by wzbudzały one zachwyt i podziw. Lecz cóż mi teraz po tym może nawet zasłużonym uznaniu, kiedy jestem już bliski starości? A poza tym czymże jest cała moja twórczość wobec zniszczeń i cierpień, które drążą świat? Moje nadzieje kiełkowały we mnie i wzrastały za cenę swoistego egoizmu i zapomnienia. Wszystko przecież, o czym mówi się teraz, że ofiarowywałem ludziom, przeznaczone było w istocie tylko dla mnie. Pisarstwo było zawsze moją sprawą ściśle prywatną, jakże więc mam się zachować teraz, kiedy tak wielką odpowiedzialnością zostałem obarczony? Może porzucić godności, a wraz z nimi ciężki i dręczący bagaż niepo­koju? Lecz czy jest to możliwe? Oto zgłaszają się Furie ze swoim bezwzględnym „Nie!”. Nie ma powrotu w krainę niewinności, odwrót jest odcięty. Jeżeli całe życie czarowało się innych, oszukiwało się ich, mamiło słowami i iluzjami, jeżeli nawet robiło się to na pół świadomie, lecz jeśli ludzie iluzjom zawierzyli i stały się one dla nich nadzieją i podporą — nie można uciec teraz, usprawiedliwiając się brakiem, siły potrzebnej do dźwigania konsekwencji magicznej działalności. Dlatego też Hermann Euler czuje się bezradny i zagubiony, dlatego przekłada spontaniczność, urodę i wdzięk Laurine nad sławę i zaszczyty. Dlatego wreszcie, widząc prawdziwe przyczyny, dla których ludzie wyróżniają go czy choćby zwracają uwagę, a więc snobizm lub żądza sensacji, rozumie swoją bezsilność pisa­rza. Cóż mu więc pozostaje? Radość, jakiej się przez całe życie spodziewał po najwyższej z możliwych form potwierdzenia jego pracy, okazała się kolejnym i jakby ostatecznym już rozczarowaniem. Miłość zaś? Niestety kochać go już nie można — można naj­wyżej podziwiać, ale i o podziwie tym nie wiadomo, czy wywołuje go sama osoba czy też jedynie literacki wizerunek, ów czarująco-uwodzący autoportret. Owszem, warto zbliżać się do osoby, ale o tyle tylko, o ile kontakty z nią mogą przynieść jakiś okruch ewentualnej nieśmiertelności. Wywyższony zostaje więc zupełnie sam, a wierności dochowuje mu jedynie przeszłość, szczególnie młodość, kiedy to właśnie żył w świecie urojeń i marzeń, gdy rozpierała go nadzieja przyszłości i mógł jeszcze wierzyć w pię­kno chwili wielkiego zwycięstwa. Czym była Nagroda Nobla dla Nagórskiego? Czy rzeczywiście zwierzył się on w opowiadaniu z opisanego powyżej doświadczenia? Czy też próbował je sobie wyobrazić, przewidzieć — na podstawie przeczuć? Sądzę, że Nagórski umyślnie miesza tu dwa przeżycia: dojrzałą wiedzę o rozczarowaniu i klęsce z wciąż młodzieńczym (niedojrzałym) marzeniem o takiej sytuacji, gdy będzie mógł na oczach całego świata pozostać sam ze sobą i odegrać ostatnią (boską?) scenę dramatu — gest pożegnania ze sztuką. Stawszy się kimś ponad własną miarę — wciąż i na nowo czuć się nikim, posiadłszy wszystko — wszystko odrzucić. Sprawy takie zdają się wciąż absorbować jego myśli, a typowe wątpienie, że nigdy nie stanie się to jego udziałem, powołuje do życia utwór literacki, w którym może siebie w takiej sytuacji umieścić. Flaubert w jednym z listów do Luizy Colet pisze o Szekspi­rze: „To był nie człowiek, lecz kontynent — mieścili się tam wielcy ludzie, całe tłumy, pejzaże…”. Określenie to kojarzy się z postacią Leonarda da Vinci — człowieka, którego natura ob­darzyła z niepohamowaną wprost hojnością. Nic więc dziwnego, że geniuszem tym Nagórski interesował się od dawna, a wreszcie oś­mielił się uczynić go bohaterem swego utworu. Była to bowiem postać, która, jak żadna inna, nosiła w sobie piętno boskości. Autor Natchnienia świata od dawna myślał o utworze poświę­conym Leonardowi. W roku 1958 w listopadowym numerze „Miesięcznika Artystycznego” znajduje się opowiadanie pod tytułem Za­mek snów, które za fabularny pretekst bierze na razie jedno tylko wydarzenie z życia Leonarda. Opowiada ono mianowicie o katastrofie, która zniszczyła wielki fresk Bitwa pod Anghiari. Jak widać, nie wystarczyło to Nagórskiemu. W Notatkach ogłaszanych w owych latach w „Przeglądzie Literackim” wciąż pojawiają się jakieś refleksje związane z osobą Leonarda. Ciekawe, że spośród obszernych i tak różnorodnych materiałów Nagórskiego interesowały te jedynie ustępy, w których odnajdywał cechy własne i myśli zbliżone do swoich. „Artysta — przepisuje Nagórski w jednej z Notatek słowa Leonarda — odtwarza nieprzeparcie myśl swoją, więcej nawet, rysy swej własnej twarzy; dochodzi tak daleko, że obdarza modelów swych własnymi wadami i zaletami… najlepiej niechaj z oczu danej osobistości wyziera sam artysta i niechaj w ten sposób daje coś z własnego ducha tworzonym przez się postaciom”. W innych Notatkach wiele uwagi poświęca relacjom, wedle których rysem stałym i niezmiennym było u Leonarda niedoprowadzanie własnych zamierzeń do końca. Wypisuje sobie nawet interpretację tej właściwości dokonaną przez Vasariego: „I dlate­go pozostało po nim rzeczy mało, gdyż to, że tak dobrze znał błędy, wstrzymywało go od roboty”. Przytacza wreszcie wypowiedź samego Leonarda: „Najgorszy to znak, jeśli dzieło przewyższa sąd, jak zdarza się wówczas, gdy ktoś się dziwi, że osiągnął tak do­bre wyniki, ale kiedy sąd przewyższa dzieło, znak to doskonały” — i opatruje ją komentarzem: „nad własnym, genialnym dziełem sąd Leonarda dominował zawsze?”. Nietrudno zauważyć pewne podo­bieństwo pomiędzy tymi uwagami a wyznaniami Nagórskiego. W ksią­żkowym wydaniu Notatek na przykład: „nie czerpię żadnej pomocy z pochwał, jakimi obdarzono i mnie samego, i te utwory, które dotąd napisałem. (…) Zaledwie widzę kształt tego, co bym napi­sać pragnął, ale ponieważ pragnę nazbyt wiele — kształt ów przerasta moje siły i dostrzegam go jedynie jako mglisty zarys moich pragnień. (…) Zam swoje braki, natomiast nie jestem równie pe­wien swoich cnót. (…) Zwątpienie w siebie przewyższa wszystko, co o nim powiedzieć można. Odrętwienie, które wydaje się zupeł­ne i ostateczne. Dno rozpaczy, zniechęcenia i znużenia. Wszyst­ko, co piszę, wydaje mi się nędzne i nikłe. (…) Z jednego może tylko jestem rad: noszę w sobie trudną i gorzką, lecz jakże owocującą jednocześnie cnotę zwątpienia. (…) Miara, jaką człowiek szacuje samego siebie, ważniejsza bywa niekiedy od ludzkich są­dów. Gdybym wśród minionych lat aż po dzień, który przeżywam obecnie, policzył godziny zwątpienia — mnogość ich dość znacznym ciężarem położyć by się musiała na tych nielicznych chwilach, w których danym mi było przeżyć celność własnych myśli, osiągnięć i zamierzeń”. Również i inne myśli Leonarda zacytowane przez Nagórskiego w Notatkach przywołują na pamięć wiadome cechy osobowości autora Ostatniej godziny. Leonardo: „Zważcie tylko! Nadzieja powrotu do siebie i do swego dawnego stanu przypomina urzeczenie ćmy światłem; człowiek, który z ciągle się odradzającym pożądaniem tęskni do nowej wios­ny, nowego lata, każdego nowego miesiąca i nowego roku, czując, że to, co upragnione, nadejdzie jeszcze nieprędko, nie zdaje sobie nawet sprawy, że pożąda tylko własnej zguby”. Nagórski: „Wypełnia mnie tęsknota, która własnego spełnie­nia się lęka”. Leonardo: „O czasie, szybko niszczący rzeczy stworzone, iluż królów, ile ludów zniweczyłeś! O czasie, pożerco rzeczy, o zawistna starości, przez które wszystko się trawi”. Nagórski: „Godziny szczęścia, niepokoju, niepewności, jakże różnych kształtów nabierają w bezpośrednim przeżyciu i później we wspomnieniu. Obrazy wywoływane z przeszłości już nie podle­gają prawom niepowtarzalnego czasu”. Leonardo: „Myśli zwracają się ku nadziei. Odkrycie zawsze nas rozczarowuje”. Nagórski: „Wiem, że kresem oczekiwań jest rozczarowanie, ale wolę choćby złudny cień nadziei od jej nieuchronnej śmierci. Każda zdobycz jest grobem nadziei, każde osiągnięcie jest grobem nadziei. Ostatnią nadzieją nie jest ona, lecz potrzeba jej posiadania i łatwiej wszystkie nadzieje pogrzebać, łatwiej pa­trzeć na konanie wszystkich nadziei, niż potrzebę posiadania nadziei w sobie uśmiercić”. Leonardo: „Pragnienie jest kwintesencją, duchem żywiołów, który czując, że jest zamknięty przez duszę w ciele ludzkim, pragnie ciągle wrócić do tego, który go wysłał”. Nagórski: „Przyszłość wciąż mnie porywa najgwałtowniejszy­mi nadziejami i pragnieniami. Ponad pewność posiadania silniej mnie pociąga niepewność poszukiwań. Zawsze kusiły mnie i wciąż kuszą niewiadome obszary czasu i przestrzeni, jakie się przede mną mogą otworzyć i jakie się niekiedy przede mną otwierają, one mnie niecierpliwie i nagląco wabią, ponieważ mogą zawierać w sobie wszystko”. Leonardo: „Miłość przezwycięża wszystko. Człowiek wszakże głęboko kocha jedynie rzeczy nieuchwytne, a swe pragnienia zapa­la jedynie u krzosu przeciwieństw”. Nagórski: „Miłością nawet głód można uciszyć. Miłość wiel­kich rzeczy może dokonać, góry może przenieść. Miłość jest poszu­kiwaniem i odkrywaniem, dążeniem i niepewnością, pośpiechem i oczekiwaniem, niecierpliwym, ale zawsze oczekiwaniem, jest onym szczególnym stanem pragnień i pożądań czystych i mrocznych, szczególnym i jedynym stanem pragnień i pożądań, które dążąc do zaspokojenia, domagają się nieprzekroczenia ostatecznej granicy ostatecznego zaspokojenia, bowiem miłość, cała z racji swej na­tury będąc gwałtowną potrzebą zaspokojenia, nie jest nim, nie jest zaspokojeniem i nigdy nim stać się nie może, miłość jest wołaniem i poszukiwaniem, jest zaborcza, ale wszelkie zaspokoje­nie pragnień zabija ją, jest bezustannie spragniona, ale wszel­kie zaspokojenie uśmierca ją, jest rozpaczą pomiędzy sprzecznymi żywiołami, jest samotnością pomiędzy sprzecznymi żywiołami, ale jest także nadzieją”. Podobne przykłady można by mnożyć dalej. Te chyba jednak w sposób wystarczający pokazują pewne pokrewieństwo, jakie wiąże Nagórskiego z Leonardem. Autor Karolinki długo przygotowywał się do ostatecznego zmierzenia się z wymarzoną postacią. Przygotowy­wał? Raczej odkładał je, bo, jak się za chwilę okaże, w Ostatniej godzinie zbiegły się prawie wszystkie doświadczenia pisarza, a wiadomo przecież, że taka okoliczność bywa zazwyczaj symptomem jakiejś sytuacji granicznej, przełomowej, kiedy jest się w apo­geum swoich możliwości, kiedy ma się nareszcie ulotne poczucie pełni. W Notatkach obok rozważań o Leonardzie prowadzone są rów­nolegle refleksje poświęcone ostatniemu dramatowi Szekspira, Burzy, a w szczególności postaci Prospera. Jak pamiętamy, postać ta pojawiła się już wcześniej, w Nagrodzie Nobla, w przemówieniu Hermana Eulera, teraz jednak, gdy występuje w określonym kontekście (osoba Leonarda), nabiera ona innych, nowych znaczeń, zresztą będzie jeszcze o tym mowa, ale nie teraz… teraz spójrz­my na początek Ostatniej godziny. Jest ranek 2 maja 1519 roku, pada drobny deszcz, wokół roz­brzmiewają żabie rechoty i cykanie świerszczy, Leonardo leży w niewielkim pokoiku, w swoim domu w Amboise, poniżej zamku wznie­sionego na wzgórzu; soczysta zieleń drzew za oknem; białe, nagie ściany; Leonardo przywołuje Francesca, swojego ucznia i jedynego wiernego przyjaciela, i mówi o świetle tego poranka. Jeżeli dobrze się wczytać w opis tej sytuacji, a jednocześ­nie będzie się miało świeżo w pamięci wszystkie utwory Nagórskie­go — zauważy się, że ma ona w sobie coś z kolorytu pierwszego bodaj opowiadania Nagórskiego pt. Zdrada. Podobieństwa bowiem uderzają nawet w drobnych szczegółach. Powstaje teraz pytanie, czy owa analogia jest dziełem przypadku lub zdradza najwyżej pew­ne ulubione obrazy i nastroje autora? Czy też jest ona zabiegiem świadomym, który posiada, być może, jakieś znaczenie? Mam wraże­nie, że jest to zbieżność umyślna. Oto Nagórski, rozpoczynając myślami Leonarda wielką spowiedź, przywołuje swą pierwszą próbę literacką, dając w ten sposób do zrozumienia, że spowiedź przeprowadza od samego początku, od za­rania swej historii jako pisarza. Zaraz potem Leonardo zapada się w sobie, milknie i milczy tak aż do ostatnich słów, które znowuż wypowiada na głos. Pamiętamy je wszyscy. Wypowiedziane po włosku mają dla naszego ucha moc zwielokrotnioną: „Non si debbe desiderare lo impossibile. La ricerca dell'impossibile ha come castigo la malinconia e la disperazione. Il vouto nasce, quando la speranza more”. (Nie należy pragnąć niemożliwości, bo kto szuka rzeczy nieosiągalnych, płaci rozpaczą i śmiercią nadziei, a tam, gdzie umiera nadzieja — rodzi się próżnia). Co oznaczają te zaklęcia i jakimi drogami doszedł do nich bohater Ostatniej godziny? Dwusetstronicowy monolog umierającego Leonarda to dzieje pewnego nienasycenia, historia niepokonanej nadziei. „Związany z gwiazdą” za jedyny godny sens swej egzystencji uznał dążenie do boskości. Odtąd poświęcił wszystko: szczęście osobiste, miłą zwykłość codzienności, doczesne radości i przyjemności. W wyrze­czeniu i samotności tworzy dzieła, które wzbudzając podziw przy­noszą mu sławę i oddanych bez reszty wielbicieli. Boskiego wy­brańca pociąga jednak co innego niż zwykłe i choćby największe wywyższenie przez innych. Chodzi mu o zmierzenie się z samą natu­rą. Pragnie wiedzieć, czy kiedy osiągnie niespotykaną dotąd wła­dzę nad przedmiotami martwymi, nad tworzywem, z którego lepił swe dzieła, oraz nad własnym duchem, który stanie mu się posłuszny i całkowicie poddany jego woli, otóż czy wtedy natura ugnie się przed nim? Czy, krótko mówiąc, człowiek jako wyodrębniona cząst­ka może zapanować nad substancją, z której się składa? I czym będzie ta władza, jeżeli jest osiągalna? Do czego doprowadzi? Co spowoduje? Nagórski zezwala swemu bohaterowi dowiedzieć się o tym. Leo­nardo osiąga ową nadludzką wiedzę i moc, która pozwala mu widzieć i czuć o wiele dalej niż dane to jest pięciu zmysłom. I cóż się wówczas dzieje? Co ta szczególna kondycja objawia? Objawia ona pewną prawdę, która jest nie do ujawnienia. Zaklęty krąg boskoś­ci dopełnia się ostatnim ogniwem — aktem miłosierdzia. Ludzkość nie może wiedzieć, czym jest i po co jest, i gdzie jest, i w jaki sposób jest. Ta wiedza byłaby dla niej zgubna. Trzeba jej tego oszczędzić. Błogosławieństwem jest nieświadomość. To ona jest dźwignią życia. I Leonardo myśli: „Wiedząc wszystko, kłamię, ponieważ wiedząc wszystko, nie wiem, co mam uczynić z tą wiedzą, a więc nie kłamstwa, lecz prawda niszczy nadzieję”. Cóż mu więc pozostaje? Jedno tylko: odrzucić czarodziejską pałeczkę, wyrzec się magii, stać się na powrót zwykłym, niewiedzącym, śmiertelnym. Rozpo­cząć wszystko od nowa, od początku. Czy jednak szansa taka je­szcze istnieje? Nie! — po raz wtóry odpowiadają Furie. Jeżeli szukało się prawdy i odnalazło się ją, pada się jej ofiarą, takie jest prawo. Powrotu nie ma. Trzeba odtąd żyć jak ktoś zwy­kły z niezwykłą wiedzą. Taka jest cena. Myśli Leonardo: „Ja, którego ciała już nikt nie może pożądać, ale również i ja, któ­ry w swoim dogasającym ciele, w ciele okrytym usychającą skórą — wciąż odczuwam błogosławione i rozpaczliwe dreszcze pożądania, ja, którego nikt nie zapragnie wziąć w ramiona, aby na moich usychających wargach złożyć pocałunek i ustami młodości objąć moje usta już usychające, ja, oszukujący samego siebie i oszu­kujący tych, których muszę oszukiwać, aby oszukać mego siebie, śmiercią przywoływany, a wciąż pogrążenia w młodości spragniony, nigdy niezaspokojony, bowiem ściganie uciekającej młodości nig­dy nie może być zaspokojone, ja, któremu nie jest obcy żaden grzech i który zna do ostatniego oddechu wszelkie zbłąkanie, ja, który mimo mojej usychającej skóry i moich starczych warg, które są obrazą radości i harmonii, znam równie dobrze dno ciemnych przepaści, jak urojone blaski tęsknot, ja, który w py­sze fałszywej pokory… ja wziąłem na swoje ramiona ciężar ponad moje siły”. Jednakże i w tym szczególnym momencie nie opuszcza­ją go sprzeczne uczucia. Oto po tym dramatycznym wyznaniu poja­wia się bluźnierstwo przeciwko Bogu. Leonardo przypomina sobie, jak zdarzyło mu się kiedyś wykonać obraz treści religijnej, za którym jął szaleć pewien młody książę, jak kupił go wreszcie i chciał zniszczyć to, co wskazywało boskość postaci, aby móc całować ją bez wyrzutów sumienia. „Osiągnąłem taką władzę nad duchem tego człowieka — myśli — że zdolny byłem rozkochać go w kobiecie malowanej, nie mniej niż w żywej. W tym, Boże, poprzed­nika nie miałem. Zdołałem stworzyć piękno, jakiego nikt dotąd nie oglądał! I ja miałbym teraz umrzeć? Nie! Ja pójdę dalej…”. Rzeczywiście, Leonardo do ostatnich słów nie wierzy w możli­wość własnej śmierci. Wydaje mu się, że to, co wkrótce nastąpi, przyniesie po prostu kolejne doświadczenie, okaże się jakąś szczególną, jemu tylko daną przemianą. Wiara ta wzbudza ostat­nią nadzieję Leonarda. Lecz cóż w tej sytuacji oznaczają zda­nia ostatnie? Czyżby jednak zwątpienie w obliczu zjawiającej się pustki? A może tylko przestroga? Lecz jeśli przestroga, to dla kogo? Bo przecież nie dla stojącego obok Francesca Melciego, wyłącznego spadkobiercy jego ziemskiego dorobku. Może więc dla ludzkości w ogóle, a zwłaszcza dla tych, których potrzeba dąże­nia ku rzeczom nieosiągalnym już opętała? Ostatnia godzina pod względem kompozycyjnym jest dziełem zbudowanym misternie. Każdy szczegół, wszelkie podteksty są tu starannie dobrane i posiadają określone znaczenie. W sumie ca­łość kojarzy się z kołem, z ciągłą linią zamkniętą. Oto Leo­nardo rozpoczyna opowieść o swoim życiu, aby przeprowadziwszy rachunek sumienia, wywód burzliwy i narastający jak same kole­je życia, powrócić na koniec tam, skąd wyruszył, do punktu wyj­ścia. Pomiędzy poszczególnymi fazami życia a stadiami monologu zachowana jest swoista symetria. Każdemu przeżyciu Leonarda zawsze odpowiada jakiś inny ton i jakaś nowa myśl, która dalej popycha jego spowiedź. Ale i to jeszcze nie wszystko: Nagórski bowiem w kolejnych stadiach „choroby” Leonarda widzi okresy i tendencje własnych poszukiwań. Najbardziej wyrazisty przykład tej zależności znajduje się mniej więcej w połowie (wybór tego właśnie miejsca również nie wydaje się przypadkowy), kiedy to Leonardo przypomina historię hodowanego przez siebie ptaka, małej kawki imieniem Mezzanotte. Oswojony ptak, trzymany przez swego opiekuna na wolności, spędzał całe dnie w ogrodzie i oko­licy. Któregoś dnia, po gwałtownej burzy, nie wrócił i wszelki słuch o nim zaginął. Nie zjawiał się przez wiele tygodni, aż wreszcie pewnego słonecznego poranka zastukał dziobem w okienni­ce. „Nigdy do tej pory nie przeżyłem wzruszenia równie dławią­cego — myśli na to wspomnienie Leonardo — i szczęścia tak bez­granicznie czystego, jak w owej chwili, kiedy poczułem w dło­niach drobne i drżące ciało Mezzanotty, a pod wargami ciepłe, puszyste pióra”. I w chwilę potem, komentując przypływ czułoś­ci, stwierdza: „Wówczas mogłem jeszcze zawrócić…”. Opisy podobnej tkliwości tworzą w utworach Nagórskiego ca­ły motyw, jednak szczególnie często występują w pewnym cyklu opowiadań, który powstał — przy zachowaniu wszelkich proporcji — w środkowym okresie twórczości. Czytając Natchnienie świata, natrafiamy w pewnym momencie na scenę następującą: „Już scho­dził z werandy, gdy na wilgotnej, z lekka omszałej balustradzie dojrzał malutką, nieruchomo przycupniętą biedronkę. Schylił się i delikatnie przesunął ją sobie na dłoń. Przestraszona nie rusza­ła się dłuższą chwilę, dopiero gdy podniósł rękę do ust i chuch­nął na nią parę razy ciepłym oddechem, biedronka ożyła i zaraz potem pośpiesznie poczęła wędrować po otwartej dłoni. Gdy doszła do końca wskazującego palca, zatrzymała się na moment, potem rozwinęła drobniutkie skrzydełka i lekko sfrunęła”. W opowiadaniu Francek, napisanym w tym samym mniej więcej czasie, bohater utworu na widok wiewiórki reaguje takim wspom­nieniem z dzieciństwa: „Nie wiem dokładnie, ile miałem wtedy lat, ale musiałem być bardzo mały, może trzy lata miałem albo cztery, i jednego dnia brat wystrzelił z wiatrówki do wiewiórki, jesz­cze teraz słyszę odgłos strzału i jak przymknę powieki, widzę, jak małe, rude stworzonko, które dopiero co zwinnie po gałęziach skakało i życiem się cieszyło, spada, jak kamień z wysokiego drzewa i kiedy leżała na ziemi, ja do niej podbiegłem i miała podkurczone pod siebie łapki i oczka otwarte, jakby spała, tylko z pyszczka ciekł strumyczek czerwonej krwi i po tym zastrzeleniu wiewiórki całą noc nie spałem i miałem wysoką gorączkę”. Przytoczenie tych dwóch przykładów unaocznia, że Nagórski, tak jak początkiem — do Zdrady, tak epizodem z kawką — do tej swojej pisarskiej przygody tu nawiązuje. A że miała ona miejsce mniej więcej w połowie twórczego życia — więc i w Ostatniej godzinie jej echo odzywa się po środku utworu. Owe przypływy tkli­wości mają niewątpliwie charakter erotyczny, a to, że nie ludzie je wywołują — to tylko oznaka samotności bohaterów. Albowiem ktoś, kto nie potrafi otworzyć się na ludzi, ktoś, kogo trawi paraliżujący wstyd wobec innego człowieka, ten jest istotą wygnaną, tkniętą piętnem nieodwracalnego wyobcowania. Taki ktoś — skaza­ny wyłącznie na siebie — przeżywa wszystkie ludzkie odczucia i odruchy „zastępczo”, w wyobraźni lub pośród przedmiotów i istot, które są martwe, głuche lub ślepe, lub które nie rozumieją ludz­kiej mowy. Taki właśnie jest Leonardo: kawka Mezzanotte jest dla niego ucieleśnieniem tego wszystkiego, do czego jako człowiek z krwi i kości nie mógł czy nie potrafił był się zbliżyć. Jest więc wszel­kimi formami kobiecości — jest matką, kochanką i córką. Sens tego epizodu wydaje się jasny. Natury szczególnie wrażliwe, błogosła­wione, z gwiazdą wreszcie związane — potrafią przeżywać tylko różne kształty swej samotności; zdolne jedynie do kochania „w sobie”, mogą się sobą tylko zajmować i z siebie tylko uczynić obiekt miłości. Dlatego też Leonardo wraca później do tego, co pomyślał był po wywołaniu w sobie uczucia sprzed lat, zatem do owego „wówczas mogłem jeszcze zawrócić” i przeczy temu przekonaniu. Niewinna tkliwość, radosna czułość i ciepło były złudą, której uległ Leonardo dwukrotnie, wówczas, przed laty, i teraz, pod bezpośrednim wpływem wspomnienia. Powrót nie istniał już wtedy, choć organizm wciąż jeszcze był bardzo żywotny. Był on niemożliwy, bo dusza była już zatruta poznaniem. „Nigdy nie byłem młody, tak naprawdę młody — skarży się Leonardo — chociaż urządzałem najwspanialsze maskarady i najznakomitsze festyny, chociaż rozbawiałem najbardziej zgorzkniałych i pochmurnych”. Czym jest Ostatnia godzina? Jak można ją widzieć na tle całego dorobku twórczości Nagórskiego? Mam wrażenie, że wszelka jednoznaczna odpowiedź spłaszczyłaby zagadnienie. Ostatnia godzi­na jest pieśnią starości i pieśnią życia, jest testamentem i pożegnaniem, a jednocześnie świadectwem harmonijnego spełnienia — harmonijnego oczywiście na ludzką, ułomną miarę. Jest to rapsod o bujnym i burzliwym istnieniu, o niebezpieczeństwie nadmier­nych namiętności, o zgubnej magii ludzkich kuglarstw i o cenie, jaką trzeba zapłacić za iluminację, jakiej się doznawało. Pchany jakąś niejasną siłą — po raz ostatni słyszymy wew­nętrzny głos Nagórskiego — pragnieniem wiedzy i wolą poznania, a jednocześnie nie chcąc porzucić ludzkiej, prostej miary — cierpiałem, lecz z tego cierpienia urządziłem widowisko. Każde przeżycie, najintymniejsze doznanie chwytałem jak złodziej i gromadziłem je, gromadziłem, aby je później scalić i wystawić na pokaz. Myślałem, że w ten sposób uwolnię się od tego, co we mnie jest złe, myślałem, że przezwyciężę to i wyzwolę się z tej niedobrej, dręczącej kondycji, z jaką przybyłem na ten świat. Teraz, gdy jestem nareszcie u kresu tej drogi, gdy dobrnąłem w końcu tu, skąd odzywam się teraz, widzę, że wszystko to było daremne. Moje przekleństwo wyśpiewane, ale ja nieuwolniony od niego. Oto — starzec — stoję stopami w trawie mojego dzieciń­stwa, mojej niepoprawnej młodości, mojej spapranej dojrzałości. Wciąż taki sam, niezmiennie. Stoję i śpiewam mój płacz nad so­bą, który nie mogłem być na taką miarę, jakiej dla siebie pra­gnąłem. Stoję i śpiewam. Mogę jeszcze śpiewać. Ale co będzie, gdy przestanę móc? Gdy moja czarodziejska pałeczka wypadnie mi z rąk? Gdy stracę głos i słuch? Chciałbym wtedy zamilknąć. Chciałbym umieć zamilknąć. Chciałbym, aby mój ostatni śpiew nie zabrzmiał fałszywie. Wolałbym, żeby był ciszą. piątek, 24 kwietnia Już dwunasta dochodzi i poza przejrzeniem porannej prasy oraz paru tygodników nic do tej pory nie zrobiłem. Obezwładniająca senność i pustka w głowie, na dworze pochmurno, ale 18°C, ka­loryfery wciąż grzeją i w pokoju mimo uchylonego okna jest tak duszno, iż nie ma czym oddychać. Chyba będzie burza. Dość dokładnie sobie wyobrażam, jakie powinno być zakończe­nie sceny Celina Raszewska — Antek, ale myśli mam tak poklejone, iż żadnej z nich nie potrafię sformułować w zdania. Przy podobnej bezsilności natychmiast wszystko przestaje mi się po­dobać i wszystkie wątpliwości powracają. Burzy nie było, tylko po południu przez kilka godzin padał deszcz i pod wieczór trochę się odświeżyło. Ale dzień stracony, choć bardzo długi, cały w nastroju skretynienia: sam ze sobą grałem w kości i z miernym zainteresowaniem, żeby się czymś za­jąć, przeczytałem kiepski kryminał. sobota, 25 kwietnia Trochę, lecz niewiele lepiej niż wczoraj. Czytanie eseju Antka musi trwać co najmniej godzinę i kwadrans, może nawet dłu­żej, więc w pewnym momencie lektury oboje, i Celina, i Antek mu­szą usłyszeć, jak goście schodzą na dół, nie ma chyba jednak sensu zaznaczać tego w tekście. Natomiast, kiedy Antek przeczy­ta ostatnie zdanie i pocznie starannie wyrównywać niedbale w trakcie lektury odkładane na bok kartki, aby je z powrotem wło­żyć do teczki — wolałbym w tym momencie uniknąć wypowiadania przez Celinę jakichś bezpośrednich ocen i sądów. Zamyślona i po dłuższym milczeniu powinna powiedzieć raczej tak: CELINA Jutro jest rocznica śmierci ciotki Elżbiety. ANTEK Ciotki Elżbiety? CELINA Trzydzieści pięć lat. ANTEK Skąd ci to przyszło do głowy? CELINA Na pogrzebie Elżuni, w Zakopanem, poznałam pana Nagórskiego. Możesz sobie wyobrazić, że miałam wtedy siedemnaś­cie lat? ANTEK Nagórski też chorował na gruźlicę? CELINA Ależ nie! Był zdrowy. ANTEK Więc skąd się wziął na pogrzebie? CELINA Oni się bardzo kochali, to była wielka miłość. ANTEK / po chwili / Nigdy mi o tym nie powiedziałaś. znów po chwili Jaki on był? CELINA Pan Nagórski? ANTEK Zabawne, że mówisz o nim „pan”. CELINA Dla mnie był pan. ANTEK Więc jaki był? CELINA Czy ja wiem? po dłuższej chwili To było tak daw­no, nie bardzo już pamiętam. Byłam taka młoda i głupiutka, na pewno nawet do głowy mi nie przyszło, że spotkałam sławnego w przyszłości pisarza. ANTEK Niesłychane! Poczekaj, urodził się w dziewięćset dziewiątym, a to było? CELINA W trzydziestym czwartym. ANTEK To znaczy miał? Nieprawdopodobne! Dwadzieścia pięć, tylko cztery lata był starszy ode mnie. / Po ściągniętych brwiach i zmarszczonym czole widać wysi­łek (chyba jednak daremny), jaki wkłada, aby wyobrazić sobie tak odległą i niespodziewanie wywołaną przeszłość. Natomiast bez większych trudności natychmiast sobie uświadamia, że w ja­kiejś mierze, może nawet istotniejszej i głębszej od formalne­go powinowactwa, jest dzięki owej przeszłości związany z obie­ktem swojej adoracji. / ANTEK Naprawdę nic nie pamiętasz? Trzeba tak jakoś zrobić, żeby czytelnikowi musiało się w tym momencie nasunąć skojarzenie z dwukrotnie już eksponowanym motywem pogrzebu Elżbiety, w części I podczas rozmowy Celiny z Nagórskim i w części II, w czasie koncertu w Filharmonii, kiedy Celina dostrzega Nagórskiego, siedzącego kilka rzędów przed nią. CELINA Prawie nic. Pogoda była, zdaje się, bardzo piękna. Przedwiośnie. ANTEK A potem go nie widywałaś? CELINA Czasem, z daleka. Dzisiaj na przykład. ANTEK Był na koncercie? No, widzisz, jaka ty jesteś! Nigdy mi jednym słowem nie powiedziałaś, że znasz Nagórskiego. CELINA Bo cóż to za znajomość? Ja go nie pamiętam, on mnie na pewno też. ANTEK On lubi nie pamiętać! A ciotka? CELINA Elżunia? ANTEK Jaka była? CELINA Bardzo ładna. ANTEK Nie masz jej fotografii? CELINA Żadnej. ANTEK Podobna była do ciebie? CELINA Czy ja wiem? Myślisz, że ja siebie pamiętam, jak wtedy wyglądałam? Rodzice mówili, że byłyśmy do siebie trochę podobne. ANTEK I co jeszcze? CELINA Zapowiadała się na znakomitą pianistkę. ANTEK To wiem! I zachorowała na gruźlicę. CELINA Strasznie młodo umarła. Miała… Poczekaj, żebym nie poplątała, była ode mnie starsza siedem lat, to znaczy miała dwadzieścia dwa, kiedy umarła. ANTEK Nie wiesz, jak się poznali? / Celina bardzo dobrze to pamięta, bo na jednym z długich spacerów w głąb pustych o tej porze dolinek Nagórski wśród wielu zwierzeń opowiedział i o pierwszym spotkaniu z Elżbietą, gdy po powrocie z podróży poślubnej jesienią trzydziestego drugiego roku, w salonie stryjenki żony, Julii Wanertowej, bę­dąc zresztą w towarzystwie Alicji, poznał młodziutką pianistkę nagrodzoną wyróżnieniem na dopiero co zakończonym II Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim. / ANTEK Nie wiesz? CELINA Poczekaj, coś sobie przypominam, tylko nie jestem pewna… ANTEK / prawie z tą samą rozgorączkowaną ciekawością, z jaką przed laty słuchał partyzanckich opowiadań ojca / No, no! Przypomnij sobie. CELINA Już wiem, kiedyś mi Elżunia opowiadała, ale kiedy to było i przy jakiej okazji, pojęcia nie mam… chyba w trzy­dziestym drugim. ANTEK Boże! CELINA Pan Adam… ANTEK O, to już brzmi lepiej. CELINA Nie przeszkadzaj, Ancik, bo wszystko poplączę. ANTEK Pocałuję cię i nie poplączesz. CELINA / zaniepokojona gorącością warg syna / Coś ty taki rozpalony? Nie masz przypadkiem gorączki? ANTEK Opowiadaj! CELINA Wrócił właśnie do Warszawy z poślubnej podróży… ANTEK Wiem, z Alicją z domu Wanert, córką tego starego i wielkiego Wanerta. CELINA Wtedy nie był jeszcze taki stary. Ale skąd ty to wiesz? ANTEK Wiem! No tak! Teraz rozumiem. To z powodu ciotki Elżbiety Nagórski rozszedł się z żoną. Tak? CELINA Zdaje się. A spotkali się w domu stryjenki żony pana Adama. To był bardzo bogaty dom, pani Wanertowa przyjmowała wielu artystów, opiekowała się młodymi talentami… ANTEK Na pewno lepiej niż Komitet Centralny. CELINA Ancik! ANTEK Nie lepiej? CELINA Elżunia otrzymała akurat wyróżnienie na konkursie Chopinowskim i dlatego grała w salonie pani Wanertowej. ANTEK Nie pamiętasz co? CELINA Za dużo od mojej pamięci wymagasz. Pewnie Chopina. ANTEK Ale co Chopina? / A Celina, idąc w tym momencie wąską i dość stromo wspina­jącą się pod górę ścieżynką, gdy w dole szumi gwałtownie wez­brany potok, idąc obok Nagórskiego, który mimo swych dwudziestu pięciu lat sprawia wrażenie jej rówieśnika, tak młodo wygląda, szybkie i trochę nerwowe kroki uważnie dostosowując do jej drobnych i niepewnych, bo wychowanych w mieście i tylko z miejską ulicą oswojonych — mówi, przesuwając równocześnie fotel co­kolwiek do tyłu, aby znaleźć się poza kręglem światła padają­cym od lampy: / CELINA Nie jestem pewna, czy dobrze pamiętam, ale tak mi się wydaje, iż Elżunia wspomniała, że grała także jakąś etiudę Skriabina… ANTEK Którą? Może tę? / Wciąż siedząc na tapczanie z podwiniętymi pod siebie noga­mi, powinien w tym momencie zanucić początkowy temat jednej z etiud Skriabina, markując jednocześnie grę na swych udach obciśniętych spodniami z welwetu koloru bordo. I nagle, jakby doznał olśnienia, uderza się ręką w czoło. / ANTEK Jasne! Teraz rozumiem, skąd się wzięły Pragnienia. Oczywiście! Wszystko się zgadza! I motyw kłamstwa, i pragnień, które nie mogą być spełnione. Wspaniałe! Zawsze o sobie, tylko o sobie! Och, mamo! Że też mi tego wszystkiego wcześniej nie opowiedziałaś. CELINA Nie cieszyłbyś się teraz. ANTEK To prawda. Ale gdybym wiedział, mógłbym to wyko­rzystać. Ani słowa nie napisałem o Pragnieniach. Głupi jestem, nie mam żadnej intuicji. CELINA I co jeszcze? Nie masz inteligencji, wyobraźni… / Antek śmieje się, lecz nagle poważnieje. / ANTEK Powiedz, mamo, czy to nie dziwne i właściwie nie okropne, że kiedyś jacyś ludzie się kochali, cierpieli i przeży­wali chwile szczęścia, wreszcie śmierć to wszystko przygniotła i pokruszyła, a potem, po latach, ktoś taki, jak na przykład ja, dowiaduje się o tym i zdaje sobie sprawę, dociera do niego z dalekiej przeszłości echo jakiejś prawdziwej ludzkiej tragedii, a on się tylko potrafi tym cieszyć, jest zachwycony, że coś takiego było, to właściwie nieludzkie, nie, mamo? — — — niedziela, 26 kwietnia Wczoraj wieczorem na imieninach u Marka N. Dzisiaj od rana duszno i parno, ale krótka burza dopiero po południu. Jurek Sko­limowski kręci w Monachium nowy film dla producenta belgijskiego. Niepokój, co znajdę we fragmentach opublikowanych w swoim czasie w „Twórczości”, od tego czasu, więc od trzech i pół roku, nie zaglądałem do nich i nie pamiętam dokładnie tekstu. Także niepokój, żebym znów nie popadł w nastrój zniechęcenia. Prawdopodobnie z tych właśnie przyczyn chodzi za mną od paru dni podszept, aby na razie, przy tej pierwszej korekcie całego materiału, zrezygnować z dokładniejszego opracowania dwóch scen wypunktowanych w planie pod liczbami 5 i 8: *Koleżeńskie spotkanie u Stefana Raszewskiego (cd.)* oraz *Bankiet w Europejskim (cd.)*. Mimo kilku pomysłów zanotowanych w ubiegłym tygodniu w związku z tymi scenami — obie mają wiele pustych miejsc i wiele ele­mentów niewyjaśnionych. Może jednak uciec się do uniku, na po­tem odłożyć rozwikłanie tych komplikacji, nie tracąc na nie w tej chwili czasu, a przede wszystkim energii wyraźnie słabnącej? Może poczucie porządku trochę się przed podobnym wybiegiem wz­draga. A może jednak? poniedziałek, 27 kwietnia Nie całkiem przekonany, że postępuję słusznie, postanowi­łem mimo wszystko wyminąć wiadomą przeszkodę. W związku z nocnym telefonem Stefana Raszewskiego do ojca: nie zapomnieć, że Raszewski, gdy tylko wykręci numer i usłyszy sygnał, natychmiast słuchawkę odłoży. Beata Konarska w obecności Łukasza Halickiego odbiera tele­fon dyrektora Otockiego, powiadamiający, że ma grać Lady Makbet. Gdy zadzwonił telefon, dochodziło pół do dwunastej i Beata Konarska i Łukasz Halicki, jeszcze w owym początkowym okresie intymności, kiedy wieczorne posiłki chętnie się spożywa w domu, leżeli. — Odbierz — powiedziała Beata — jeżeli do mnie, to mnie chyba nie ma. Na to Łukasz: — Dziewczyna w twoim wieku nie ukrywa, że spędza wieczór z ładnym chłopcem. — Dziewczyna w moim wieku spędza wieczór z ładnym chłopcem nie po to, żeby tracić czas na rozmowy telefoniczne. Łukasz zastanowił się. — Pewna racja w tym jest, owszem, trudno zaprzeczyć. Ale telefony mogą mieć… — Odbierz, bo ten ktoś gotów odłożyć słuchawkę. Łukasz, leżąc na wznak i z męskością wciąż w stanie silnej erekcji, podniósł słuchawkę: — Tak, słucham? — Łukasz? Mówi Witold Otocki. — Dobry wieczór, panie dyrektorze. — Jest Beata? — Oczywiście. Podać ją panu? — Bądź tak dobry. — Już podaję — i półgłosem do Beaty — stary KaKa. Ponieważ leżał po zewnętrznej stronie tapczana, ułożyła się wygodnie w poprzek jego ciała i dopiero wtedy wzięła słucha­wkę. — Jestem. — Dobry wieczór, Beatko. Przepraszam, że dzwonię tak późno, mam nadzieję, że was nie obudziłem. — Oczywiście, że nie. — Mam dla ciebie wiadomość, która powinna ci sprawić przy­jemność. — Wiem. — Jak to wiesz? Skąd wiesz? Dzwonił może Eryk? — A miał dzwonić? — Jeżeli nie dzwonił, to skąd wiesz, że mój telefon cię ucieszy? — Przecież nie dzwoniłby pan o pół do dwunastej w nocy, żeby zrobić Beatce przykrość. Otocki roześmiał się. — To prawda, masz rację. Więc słuchaj dobrze, Beatko. — Cała jestem słuchaniem. — W najbliższy poniedziałek Eryk zaczyna próby Makbeta. Prawa dłoń Beaty, zabawiająca się gęstym owłosieniem na podbrzuszu Łukasza, przesunęła się w tym momencie nieco niżej ku jego męskości. Nie poruszył się, leżał w poblasku nocnej lampy z półprzymkniętymi powiekami, a jego członek, już zmalały i miękki, nie drgnął pod dotknięciem jej palców. Zacisnę­ła je mocniej. Otocki: — Słyszysz mnie, Beatko? — Ależ tak, bardzo dobrze słychać, panie dyrektorze. Czy Monika już wie? — Monika? — Czy już wie, że ja będę grać Lady Makbet? Przez moment Otocki zaniemówił. — No, wiesz! Ależ ty masz cholerną intuicję, dziewczyno! Niech cię diabli! Zaimponowałaś mi. — To wcale nie intuicja, panie dyrektorze. — Tylko co? — Podobno bardzo dobrze prowadzę auto. Mam bezbłędny refleks. — Niech ci będzie, ja już należę do wapniaków i nazywam to staromodnie intuicją. Domyśliłaś się bezbłędnie. Grasz pa­nią Makbet. Dzisiaj wieczorem uzgodniłem to a Erykiem. Jest zadowolony. A ty, cieszysz się? Beata, coraz mocniej ściskając martwą męskość Łukasza: — Ponieważ ma to być dla mojego dobra, postaram się, żeby to dobro było jak największe. Więc Monika jeszcze nie wie? — To nie ma znaczenia. Dowie się. Nie przejmuj się tym, Beatko. — Ależ ja się wcale nie przejmuję, chcę tylko wiedzieć. Potem, gdy odłożyła słuchawkę, a Łukasz wciąż leżał bez ruchu, z przymkniętymi powiekami: — No? — Winszuję. — Dlaczego nie patrzysz na mnie? — Kontempluję na razie twój sukces. Wówczas Beata, siedząc z podkurczonymi pod siebie nogami tuż obok nieruchomo kontemplującego, wyciągnęła prawą dłoń ku światłu lampy, chwilę się ze skupioną uwagę przypatrywała się swoim smukłym i krucho-dziewczęcym palcom, delikatnie podświetlonym zielonkawą barwą abażuru, i powiedziała: — Teraz już rozumiem, dlaczego cała krew odpłynęła ci do głowy. Na to Łukasz, jakby pod nim petarda wybuchła, poderwał się nagle i, odbiwszy się piętami, tak gwałtownie z tapczana wysko­czył, iż znalazł się nieomal na środku pokoju, wylądował prze­cież, zachowując doskonałą równowagę, chwilę stał bez ruchu, z prawą nogą lekko ugiętą w kolanie i cały też cokolwiek ku przodowi wychylony, co go upodabniało do gorliwego posłańca bo­gów, mającego za moment oderwać się od ziemi i chyżo wzlecieć w powietrze, jednak się nie poderwał do lotu, obrócił się tyl­ko zwinnie na palcach i sięgnął po spoczywający nieopodal na fotelu drewniany, pozłacany kaduceusz — — — — — Kiedy jesienią roku ubiegłego wróciłem po długiej przerwie do Miazgi i zabrałem się do uzupełniania części II — od tej właśnie sceny zacząłem pracę, pojęcia jednak nie mam, dlaczego nie dopisałem wówczas kilku zdań końcowych. Tekst z Prometeusza (jednak powinien pozostać oryginalny tekst Aischylosa, przekład Stefana Srebrnego, zakalcowaty i na­szpikowany archaizmami, trochę poprawiłem), który Łukasz Halic­ki ze swoim „roboczym” kaduceuszem wygłasza przed lustrem: Daremne będą, widzę, wszelkie moje słowa, daremnie zwracać prośby do twardego głazu. Jak młody rumak, nie chcąc zgodnie biec w zaprzęgu, kąsasz wędzidło, wierzgasz i nie znosisz cugli. Szarpiesz się, ciskacz z furią, lecz myśl twoja słaba: jeśli komu rozsądku brak, upór i pycha w niczym pomóc nie mogą, siły nie dodadzą. Pomyśl, Prometeuszu, jak gwałtowna burza klęsk zwali się na ciebie, jeśli mnie, Hermesa, nie zechcesz wysłuchać… W tym momencie Beata miała chwycić z nocnego stolika popielni­czkę i z rozmachem cisnąć ją w Łukasza, ten jednak posiada dos­tatecznie szybki refleks, aby się uchylić w porę i popielniczka z hałasem roztrzaskuje się o ścianę. Chyba tak zostawić? I nic więcej nie dodawać. Bo po co? Jeśli ktoś pożałuje, iż brak opisu, jak się potem Beata i Łukasz kochają, niech to sobie wyo­brazi. Wróciwszy z koncertu, Eryk Wanert czyta u siebie w domu pierwszą scenę Prometeusza Aischylosa Nagórskiego. Skały, niebo, pustkowie. Wchodzą: Prometeusz, Hefajstos, Przemoc i Siła. HEFAJSTOS Stój, Prometeuszu! Doszliśmy do kresu, mój stary, albo, jeżeli wolisz, po długiej i żmudnej wędrówce jesteśmy u celu. Skraj świata, jak widzisz. Dzikie turnie, nagie szczyty, niebo, z którego leje się żar. Żaden człowiek nie dotarł do te­go bezludzia i wieki przeminą, nim zabrzmi tutaj ludzki głos. Wybacz mi, Prometeuszu, wprawdzie cię prowadzę, lecz nie czynię tego, czego chcę, przeciwnie: czego nie chcę, to czynię. Z rozkazu mego ojca, wszechpotężnego Zeusa, muszę wykonać to, co mu­szę. PRZEMOC Musisz? HEFAJSTOS Jesteś Przemocą, więc czemu pytasz? SIŁA Musisz? HEFAJSTOS Jesteś Siłą, nie powinnaś pytać. PRZEMOC Pomyśl — Hefajstosie. SIŁA Zastanów się, Hefajstosie. HEFAJSTOS Czego chcecie? PRZEMOC Świadomości. SIŁA Słusznej oceny. HEFAJSTOS Wypełniam posłusznie rozkazy mego ojca, wszechpotęż­nego Zeusa. Czynię, co mi nakazał. PRZEMOC Musisz? SIŁA Masisz? HEFAJSTOS A wy? PRZEMOC Wyrok jest słuszny. Każdy wyrok wszechpotężnego Zeusa jest słuszny. SIŁA Kara jest słuszna. Każda kara wszechpotężnego Zeusa jest słuszna. HEFAJSTOS Wielkie moje siostry! PRZEMOC Siostry? SIŁA Siostry? HEFAJSTOS Jestem posłuszny i spełniam, co mi nakazano. PRZEMOC Musisz? SIŁA Chcesz? HEFAJSTOS Prometeuszu! PRZEMOC Pomyśl, Hefajstosie! SIŁA Zastanów się, Hefajstosie! HEFAJSTOS Wyrok nakazuje, żebyś był nagi, Prometeuszu. Sam będąc bogiem, wiesz najlepiej, kim się staje bóg, gdy traci władzę. Nie sprzeciwiaj się więc, Prometeuszu, i dobrowolnie zrzuć swoje szaty. PRZEMOC Chcesz tego? SIŁA Chcesz tego? HEFAJSTOS Spełniam wiernie i dokładnie rozkaz mego ojca, wszech­potężnego Zeusa. PRZEMOC Który widzi wszystko. SIŁA Który słyszy wszystko. PRZEMOC I którego wszechwiedzę wspieram ja, Przemoc. SIŁA I którego nieomylność potwierdzam ja, Siła. PRZEMOC Który zatem i o tobie, Hefajstosie, wie wszystko. SIŁA I nieomylnie, twoje myśli i pragnienia, Hefajstosie, ocenia. HEFAJSTOS Moje myśli? Moje pragnienia? PRZEMOC Boisz się swoich myśli? SIŁA Lękasz się swoich pragnień? HEFAJSTOS Mylicie się, moje wielkie siostry. PRZEMOC i SIŁA My tylko pytamy. HEFAJSTOS Wszystkie moje myśli… PRZEMOC i SIŁA Twoje myśli? HEFAJSTOS Wszystkie moje myśli i wszystkie moje pragnienia są zgodne z wolą wszechpotężnego Zeusa. PRZEMOC Powiedz to Prometeuszowi. SIŁA Niech Prometeusz zna twoje prawdziwe myśli i twoje prawdzi­we pragnienia. HEFAJSTOS Macie słuszność, moje wielkie siostry. Wysłuchaj mnie więc, Prometeuszu, wysłuchaj uważnie, bo chociaż będąc bogiem wiesz, jaki cię wyrok czeka, musisz go wysłuchać, jak byś był tylko człowiekiem. Z woli wszechpotężnego Zeusa, z którą to wolą jednoczę się ja: ramię karzącej sprawiedliwości, rozkazuję ci, Prometeuszu, żebyś przede mną i przed moimi wielkimi siostrami, Przemocą i Siłą, stanął nagi. PRZEMOC Bracie! SIŁA Bracie! / Prometeusz zdejmuje z siebie wolno odzież pasterza. / HEFAJSTOS Jestem! PRZEMOC Bracie! SIŁA Bracie! HEFAJSTOS Chciałeś, Prometeuszu, samowolnie wywyższyć ludzkie plemię i oto jesteś nagi najnędzniejszą człowieczą nagością. Się­gnąłeś zuchwałą dłonią po ogień, który jest przywilejem bogów, i oto będzie ci odjęta wszelka sposobność działania. Widzisz tę samotną skałę, Prometeuszu? PRZEMOC Bracie! SIŁA Bracie! HEFAJSTOS Idź do niej, ona będzie twoją wiecznością. Ona i żelazne łańcuchy, którymi cię do niej przykuję. PRZEMOC Chwała wielkiemu Zeusowi! SIŁA Sława wielkiemu Zeusowi! HEFAJSTOS Ale wieczność jest pojęciem nawet dla bogów cokolwiek mglistym. PRZEMOC Hefajstosie! SIŁA Hefajstosie! HEFAJSTOS Więc skoro w wieczności, będącej zarazem skończonością, narodzi się dziecię odkupienia, zwane Heraklesem — — — ------------------------------------------------ Dwie możliwości: 1) Eryk Wanert mieszka na Powiślu, w wieżowcu wzniesionym niedawno na rozległym terenie założonego już po wojnie Parku Kultury, a ponieważ ma mieszkanie na ostatnim piętrze, widok z jego okien roztacza się bardzo rozległy na park w dole i bieg Wisły, płynącej w tej części miasta wśród krajobrazu leśno-łąkowego, całkiem jak na wsi; 2) z powodu komplikacji rodzinnych (rozejście się z żoną, której oddał mieszkanie?) Eryk Wanert jest od pewnego czasu bezdomny, w ubiegłym roku korzystał z mieszkania kogoś, kto na kilka miesięcy wyje­chał z Polski, a po powrocie tego kogoś przeprowadził się do stryja, stary profesor Henryk Wanert mieszka samotnie (podobnie jak Nagórski posiada dochodzącą pomoc domową) na Karowej, w ka­mienicy wzniesionej na skraju wiślanej skarpy, mieszkanie jest obszerne i wygodne, Eryk mógłby posiadać własny, zupełnie niekrępujący pokój, jego stosunki ze stryjem zawsze układały się i nadal układają bardzo dobrze. W tej chwili profesora Wanerta nie ma w domu, od paru dni przebywa w Jabłonnie. Wybrać chyba tę drugą wersję. Nie zapomnieć, że do Eryka powinien zadzwonić Maciej Zaremba, który z wiadomych przyczyn jest zbyt podekscytowany, aby wrócić po przedstawianiu do domu, poszedł więc najpierw najprawdopodobniej do SPATiF-u, a gdzieś koło północy zawędrował do nocnego Bristolu, gdzie zoriento­wawszy się, że Eryk mieszka tuż obok, koniecznie chce go odwie­dzić. Mimo całej przyjaźni i wciąż żywej sympatii, jakie żywi w stosunku do Zaremby, nie wydaje się, aby nawet dla niego i w sytuacji tak wyjątkowej Eryk Wanert pozwolił sobie na wplątanie się w męczący klimat niepokojów przyjaciela, zwłaszcza że jutro czeka go ciężki dzień. ZAREMBA Eryk? Cześć, to ja. Co robisz, stary? WANERT Idę spać. ZAREMBA W grobie się wyśpisz. Stary, słyszysz mnie? WANERT Słyszę, ale wyspać się muszę dzisiaj. ZAREMBA Poczekaj, nie przerywaj, cholernie źle słychać. Słuchaj, stary, ja jestem obok, w Bristolu, koniecznie muszę się z tobą widzieć. Koniecznie, słyszysz? Cholernie ważna sprawa. WANERT Co się stało? ZAREMBA Wszystko ci powiem, za pięć minut będę. Słyszysz mnie? WANERT Wybacz, Maciek, bardzo mi przykro, ale naprawdę nie mogę cię w tej chwili przyjąć. ZAREMBA Przestań, stary, pieprzyć. Nie mogę! Myślisz, że ja mogę? Też nie mogę, ale muszę. Sprawa jest, mówię ci, choler­nie, ale to cholernie ważna. Słyszysz mnie? WANERT Jaka sprawa? ZAREMBA Rany boskie, co z ciebie za uparty facet! ściszając głos, ponieważ dzwoni z szatni Grażyna nie może urodzić, rozumiesz? Słyszysz mnie? WANERT Gdzie jest Grażyna? W szpitalu? ZAREMBA A gdzie ma być? WANERT Zastanów się, Maciek, w czym ja jej mogę pomóc? ZAREMBA A czy ja cię proszę, żebyś jej pomógł? Mnie masz pomóc! Jesteś moim przyjacielem czy nie? WANERT Jestem, Maciek, wiesz, że jestem, ale zrozum… ZAREMBA Nic nie słyszę, mów głośniej. WANERT Przykro mi, Maciek, okropnie przykro, ale tak się składa, że w tej chwili nie jestem sam, bardzo cię przepraszam. ZAREMBA / po chwili milczenia / Rozumiem. Nie wiedziałem. To ja cię, stary, przepraszam. O key! Nie gniewaj się, stary. Cześć! Ale zobaczysz, zapamiętaj sobie, przyjdzie jeszcze taka chwila, że do mnie zatęsknisz. I wtedy mnie nie będzie. Zobaczysz! wieczorem Przed i po kolacji przeglądanie oraz uzupełnianie notatek do części III. Trochę rozterki, czy w przedostatniej scenie Maciek Zaremba ma zginąć czy nie. Wydaje mi się, że musi zginąć. Bierze oczywiście udział w „dzikim” przyjęciu w Jabło­nnie (wraz z członkami Bractwa Żółwiowego z Andrzejem Wajsem na czele), wciąż, jak przez cały miniony dzień, wydzwaniając kli­nikę ginekologiczną, ponieważ poród Grażyny niepokojąco się przedłuża. Obowiązki gospodarza, co było od dawna przewidzia­ne, spełnia Łukasz Halicki (ze swoim kaduceuszem?). Zaremba sporo pije. Jest bardzo zmęczony i czuje się stary. Gdzieś u schyłku nocy, gdy jeszcze raz dzwoni, dowiaduje się, że właśnie przed paroma godzinami poród odbył się szczęśliwie, Grażyna urodziła zdrowego chłopca. Zaremba postanawia natychmiast je­chać do Warszawy. Biegnie do toalety i zimną wodą przemywa twarz, potem szuka Halickiego, żeby pożyczyć od niego auto. Ponieważ sprawia wrażenie zupełnie trzeźwego, Halicki godzi się. Na dwo­rze już szarawo, popaduje drobny śnieg, szosa jest bardzo śliska W półmroku chłopskie furmanki z warzywami, wolno ciągnące ku miastu. Zaremba nigdy nie był dobrym kierowcą i nie lubił prowadzić auta. Jedzie dość wolno, uważnie wymijając furmanki, czuje jednak, że nie panuje nad wozem, kierownica dąży mu w kurczowo zaciśniętych i spotniałych dłoniach. W pewnym momencie czuje, że dłużej nie da rady. Zjeżdża na bok szosy, zatrzymuje auto i wysiada. Chłodne powietrze trochę go otrzeźwia. Głęboko oddycha, zwilża skronie śniegiem. I wówczas z dość bliska, z półmroku zanikającej szosy, dociera do niego popularna melodia bigbeatowa (może Beatlesów Ob-La-Di-Ob-La-Da), wygrywana na zwykłej fujarce. Słucha. Po chwili słychać skrzypienie kół, wy­łania się wiejska furmanka, zaprzężona w jednego konia, powo­zi stary, półsennie drzemiący chłop, obok niego jasnowłosy chło­piec, nie więcej niż dwunastoletni, to on właśnie wygrywa na prostej fujarce tę bigbeatową melodię. Nie widać ich obu bardzo wyraźnie, lecz gdy furmanka przejeżdża obok stojącego przy aucie Zaremby, wydaje mu się nagle, że tym chłopcem jest on sam z dawnych lat, jakieś mgliste wspomnienie go przenika, nieomal pewność, że kiedyś także jechał o wczesnym świcie na wiejskim wozie i przygrywał na fujarce. Niebawem furmanka ginie w szaroś­ci, a melodyjka też powoli zanika. Zaremba czuje, że wróciły mu siły, chce teraz jednego: jak najszybciej znaleźć się w Warszawie i zobaczyć syna. Gdy wraca do auta i rusza, ma absolutną pewność, że bezbłędnie panuje nad oporną maszyną. Mijając furmankę opu­szcza szybę i macha jadącym ręką. Ma przed sobą pustą szosę. Przyśpiesza. Czuje, jak go wypełnia i rozpiera młodzieńcza spra­wność fizyczna. I wtedy auto wpada w poślizg i roztrzaskuje się o przydrożne drzewo. Na krótko przed północą Adam Nagórski odprowadza Halinę do jej apartamentu na pierwszym piętrze. Już w przedpokoju ogar­nia ich ciężki aromat kwiatów, a gdy Nagórski, wyprzedzając Ha­linę, przyciska kontakt elektryczny i otwiera drzwi do salonu, zagęszczenie kwiatów wyłania się przed nim tak bujne i obfite, bo do kwiatów poprzednich przybyły kosze oraz bukiety z koncer­tu dzisiejszego, przede wszystkim róże, tulipany i goździki, trochę cieplarnianych, nazbyt wydelikaconych bzów, wobec tego wielokolorowego i nienaturalnie obfitego gęstowia przeżywa moment wahania, czy wejść do środka. I mówi: — Jednak nadmiar bywa niekiedy niepokojący. — Nadmiar czego? — pyta Halina, wchodząc do środka. Nagórski znów z nie całkiem ukształtowanym w otwartych oczach zarysem twarzy Nike: — Jeżeli nie jesteś bardzo zmęczona… — Trochę jestem, ale to przyjemne zmęczenie. Napijesz się? — Chętnie. — Koniak? Whisky? — Raczej whisky. Wiesz, co to jest koniak? — Już słyszałam, ktoś mi opowiadał, koniak to jest trunek, zapomniałam jak jest dalej… — Który klasa robotnicza pije ustami swoich najlepszych przedstawicieli. — Zabawne! — Myślisz? To jest dowcip, ale dowcip realistyczny. — Wy tutaj wszyscy opowiadacie dowcipy. — Czemu się dziwisz? Służba zawsze lubi się nabijać ze swo­ich panów, ale oni na swój sposób bywają arystokratyczni i lu­bią się niekiedy pobratać ze służbą, opowiadając kawały o sa­mych sobie. — Dziwne to wszystko. — Egzotyczne? — Nie, właśnie dziwne. — Cóż? Żyjemy. — Wciąż patrzę i słucham, i nie mogę się napatrzyć i nas­łuchać. — Polski? — Wszystkiego. Znów ten ironiczny uśmiech? — Przepraszam, to odruchowo. — Wy prawie wszyscy tak się uśmiechacie. A już kiedy zaczynam mówić, co mi się tu podoba… — A co ci się podoba? — Wciąż sprawiacie takie wrażenie, jak byście chcieli przy­byszowi stamtąd, z Zachodu, dać do zrozumienia, że w porównaniu z wami jest mało doświadczonym, głupiutkim dzieckiem. Czy nie tak? — Mów dalej, Halinko. — Cóż mam mówić? Wiem, że nie jestem specjalnie mądra, ale kto wie, czy na wiele spraw nie mam świeższego spojrzenia od was. Mniej przeżyłam, mniej widziałam okropności, nie musiałam walczyć z tyloma trudnościami, ale może dlatego potrafię widzieć i więcej, i ostrzej. Mnie się naprawdę wiele rzeczy tutaj podoba, pamiętam, jak było przed wojną, i też może lepiej pamiętam od was, bo to, co było, stało się dla mnie ostatnim i jedynym obrazem Polski, jaki wywiozłam z kraju. Bardzo się bałam tego przyjazdu. — Ale nie żałujesz? — Jeszcze nie wiem, wszystko jest za świeże. Prócz jednego. — Mianowicie? — Was! — Przybyszom z Zachodu na ogół się podobamy. — Ja nie jestem przybyszem z Zachodu. — Wiem i wcale nie miałem zamiaru dać ci do zrozumienia, że uważam cię za przybysza z Zachodu. Chciałem tylko powiedzieć, że prawdziwi przybysze z Zachodu nie są w stanie uchwycić wielo­znaczności różnych naszych gestów i manifestacji. Nie znają zasad. — Ja się też w tych zasadach gubię. I w samej grze. — Bo wyszłaś z wprawy. Ale gdybyś tu posiedziała dłużej, szybko byś doszła do formy. A raczej, żeby być ścisłym, do antyformy, do czegoś, co jest zaprzeczeniem formy klarownej i jed­noznacznej. Odrzuciła głowę do tyłu, jakby stojącego tuż obok, przy stole, chciała lepiej widzieć. Nagórski uśmiechnął się. — Boże, jaka ty jesteś w tej chwili podobna do Krzysia! — Już mi to kiedyś powiedziałeś w Paryżu i teraz, zaraz na lotnisku. Naprawdę jestem podobna? — Każdy szczegół twojej twarzy wydaje się inny, a w całości, zwłaszcza w tym tak dla ciebie charakterystycznym odrzuceniu gło­wy trochę do tyłu, Krzyś prawie żywy. — Mama mi tego ani razu nie powiedziała. Wiesz, trochę tych kwiatów zawiozę przed odjazdem mamie. Twojej także. — Będzie zachwycona. — Trochę mi przykro, że mama nie przyszła na koncert. We wtorek też nie była. — Zlituj się, Halinko, sama widziałaś, jaka jest pogoda, a twoja mama przekroczyła osiemdziesiątkę, w Polsce ludzie szyb­ciej się zużywają niż tam, u was. — A twoja matka? — Ba! Moja jest szczególnie przemyślnym kaprysem natury. — Pięknie dzisiaj wyglądała. Gdybym miała żyć długo, chcia­łabym się zestarzeć, jak ona. Ale wolałabym nie. Podziwiać można starość drugich, własna jest nieprzyzwoita. Nie uważasz? — Owszem, uważam. — Wiesz, Adam, ile my się znamy? — Długo. — Pamiętasz, kiedy zobaczyliśmy się po raz pierwszy? — Raczej nie. — Ja pamiętam. Już mieszkaliśmy w Warszawie, to był dwudzies­ty trzeci. — Boże! — Przyszedłeś do nas, a właściwie do mamy z wizytą. Pamiętam, że w głowie nie mogło mi się pomieścić, w jaki sposób mama może mieć takiego niedorosłego brata. Miałam wtedy sześć lat, a Krzyś był zupełnie malutki i miał złote, kędzierzawe włoski. Ty byłeś bardzo ładnym chłopcem. — To rzeczywiście była Wielkanoc? — Na pewno, Wielki Piątek albo Wielka Sobota, bo, jak przysze­dłeś, mama zawołała mnie z kuchni, kiedy się piekły babki i mazurki. — Zabawne! — Babki i mazurki? — Wydawało mi się do tej pory, że wszystkie świąteczne fe­rie spędzałem poza domem, przeważnie w gościnie u kolegów. Mia­łem w Jeleniu sporo kolegów z tzw. sfer ziemiańskich. Ale pocze­kaj, może nasz rację, to by się zgadzało, w dwudziestym trzecim roku byłem w trzeciej klasie, oczywiście, przyjechałem wtedy na Wielkanoc do domu, bo oni spędzali święta we Włoszech. Strasz­nie to było dawno. Chwila milczenia. Wreszcie Halina: — No widzisz, i zrobiło się prawie smutno. — Pozwolisz, że wezmę jeszcze trochę whisky? — To może i mnie kapkę koniaku. Ale dosłownie kapkę. Nie uważasz, że mój polski jest dosyć dobry? — Bezbłędny! Taką kapkę? — Może być ciut, ciut podwójna. I znów po chwili: — Byłeś o matkę zazdrosny? — Ależ nie, skąd? Ojczyma ubóstwiałem, pułkownik Abgar-Sołtan był przedmiotem mojej ówczesnej adoracji, choć wkładałem wiele wysiłków, aby i jemu, i matce mogło się zdawać, że go nie­nawidzę. O, to długa i wówczas piekielnie dla mnie zawiła his­toria. Pojęcia nie masz, Halinko, jak strasznie się w dzieciń­stwie wstydziłem, że mam starego ojca. Najpierw myślałem, że wszyscy ojcowie muszą być bardzo starzy. Dopiero kiedy zaczą­łem chodzić do przedszkola, otworzyły mi się oczy. Ojciec, jadąc rano do Hipoteki, podrzucał mnie po drodze autem na Bracką i już chyba drugiego czy trzeciego dnia spotkałem w bramie przedszkola jedną z koleżanek, kiedy się całowała na pożegnanie z młodym mężczyzną. Spytałem ją, czy to jej braciszek, wtedy ona wybuchnęła śmiechem, strasznie długo chichotała, ten śmiech dopadał mnie później przy różnych okazjach przez wiele lat, jeszcze te­raz wydaje mi się, że go słyszę gdzieś tak daleko, tak bardzo daleko, jak pogłos w ciemnym, długim korytarzu. Od razu wtedy poczułem, że palnąłem potężne głupstwo, to był, oczywiście, oj­ciec, ten gołowąsy szczeniak. I jeszcze, żeby mnie do końca po­grążyć, spytała, zresztą chyba w najniewinniejszej intencji, czy staruszek, który był ze mną w aucie, to mój dziaduś. Z po­błażliwej perspektywy tylu lat uważam, iż okazałem pewne męstwo, poprzestając na potwierdzeniu tej wersji, mogłem się przecież powołać na pradziadka, prawdopodobnie bardzo bym w ten sposób koleżance zaimponował. — Twój ojczym był, zdaje się, bardzo pięknym mężczyzną? — Zdaje się, w każdym razie ja go za takiego uważałem. Twoje zdrowie, Halinko, byłaś dzisiaj naprawdę wspaniała, kto wie, czy nawet o ułamek dziesiętny nie lepsza niż w recitalu. — Naprawdę? — Sama wiesz. Znów odrzuciła głowę do tyłu. — Wiem! Ale zawsze jest przyjemnie słyszeć potwierdzenie. — Bardzo bym chciał posłyszeć jeszcze kiedyś twego Mahlera, wiesz którego? Die zwei blauen Augen von meinem Schatz, błękit­ne oczy mojej najdroższej… — Lubisz to? — Bardzo! Kiedy przyjedziesz do Polski? Zawahała się. — Nie wiem, Adam. I po chwili: — Chyba nigdy. Nagórski dolał whisky na dwa palce. — Masz Pieśni Wędrowca nagrane? — Przyślę ci płytę, dyryguje Eduard Beinum. Ale lepiej do mnie przyjedź. — Ba! To nie takie proste. Halina po chwili: — Wybacz, Adam, może nie powinnam stawiać takich pytań… — Chodzi ci pewnie o to, czy nie za bardzo utrudniłem so­bie życie, tak? Cóż ci powiedzieć, miła moja? Oczywiście, w pew­nym sensie rzeczywiście życie sobie utrudniłem, ale dobrowolnie i świadomie. Jednak w rozrachunku ostatecznym, kto wie, czy żyć tutaj w sposób trudny nie znaczy żyć lżej i łatwiej, przynaj­mniej dla pewnego gatunku ludzi. — Niezależnych? — Raczej dumnych. Zasady naszych narodowych gier bywają bar­dzo różne, Halinko. A i gracze różni. I naraz, wbrew dotychczasowej wstrzemięźliwości, a może właś­nie z powodu niej, zbyt długo sobie narzuconej, lub może również dzięki przypływowi ożywienia spowodowanego alkoholem, odczuł po­trzebę mówienia: — Zrozum, Halinko, skoro tak, jak u nas, źle funkcjonuje cała rozległa sfera polityczno-społeczna i zły, z gruntu niemo­ralny i powodujący najdotkliwsze zniekształcenia ucisk nie omi­ja żadnej dziedziny życia, wówczas wszyscy ponoszą straty, za­równo ci, którzy rządzą lub rządom biernie ulegają, jak i ci, którzy wyrażają sprzeciw. W tych warunkach nikt nie może podjąć żadnej decyzji, którą mógłby uznać za bezwzględnie słuszną lub niesłuszną, zawsze bowiem wokół każdego wyboru mnożyć się poczy­nają rozliczne zastrzeżenia i wątpliwości, nic nie jest czyste i klarowne, w każdym człowieku, nawet jeśli sobie z tego nie zdaje sprawy, dokonuje się bezustanne zazębianie racji i niera­cji, słuszności i niesłuszności, okruchy dobra odbarwiają zło, a szczypta zła zamąca dobro, zamiast osądu jednoznacznego pow­staje w każdym z nas i przy każdym wyborze zlepek, jak przekła­daniec, ukręcony z różnych sprzecznych ingrediencji, tak nie­stety jest i chyba inaczej być nie może, ludzie są ludźmi i ludzie chcą żyć. Gdybyś mnie zatem spytała, co w podobnej sytu­acji robić i jakie decyzje podejmować, mógłbym ci odpowiedzieć jedno: postępuj tak, aby to, co zamierzasz lub chcesz uczynić, było w możliwie największej zgodzie z twoją osobowością i cho­ciaż nie całkiem ją wyrażało, przecież było w jakiś sposób zbie­żne z twoją naturą, przylegało do niej możliwie ściśle, to wszystko! A gdybyś mnie z kolei spytała, czy ta miara… W tym momencie telefon. Halina podnosi słuchawkę. — Słucham? Nagórski, wciąż ze szklanką whisky, stoi zbyt blisko, aby nie usłyszeć męskiego głosu: here's Aimo, good night, darling. Halina: — Where are you? Nie słychać żadnej odpowiedzi, tylko odgłos położonej słu­chawki. Po chwili Halina też słuchawkę odkłada. — Przepraszam cię, Adam — mówi. A gdy nakręca numer recepcji, Nagórski dyskretnie się co­fa, przez co natychmiast ogarnia go gęstowie róż, pnących się wokół w ogromnych koszach. Halina trochę nazbyt głośno i rozkazująco: — Poproszę pokój osiemnaście. Moment ciszy i zaraz potem odgłos pobrzmiewającego natarczywie w odległej głębi sygnału. Nagórski pochyla się, aby pową­chać róże i gdy przymyka oczy, jeszcze raz tego wieczoru, po­przez rytmicznie ponawiany sygnał, wyłania się przed nim twarz Nike z rozchylonymi wargami i jej nagie ciało, nie — myśli — to nie jest powrót choroby, to nie jest choroba, już nie jestem chory, to tylko zwykłe wspomnienie choroby, ale wspomnienie, które nic we mnie nie porusza i pozostawia mnie obojętnym, jakbym to nie ja tęsknił do tego zanikającego teraz ciała i nie ja przeżywał — — — — — ponieważ słyszy, jak Halina słuchawkę odkłada, jeszcze raz pochyla się nad różami i odwra­ca się, odruchowo podnosząc do ust szklankę, aby ukryć w ten sposób nagły popłoch, lecz szklanka jest pusta, więc udając, że pije, myśli: czyste i jasne oczy Krzysia, gdyby żył, byłyby również zmęczone i puste, jak jej, a jego dziecięce wargi uksz­tałtowałyby podobny grymas goryczy. I mówi: — Jeżeli chcesz, Halinko, zejdę na dół do baru. — Myślisz, że tam jest? — Przyślę ci go. — Nie! — i znów sprzeciw ciasnych poczwar, piekielnych Furii zagradzających drogę Orfeuszowi, zabrzmi w jej głosie. I już ciszej: — Po co? Zatem Nagórski: — Więc jutro o dwunastej spotykamy się na rodzinnym ślubie, a potem intymny obiad u mnie. Halina, jednak mimo ostatecznego znużenia, przechylając gło­wę do tyłu: — Dziękuję ci za wszystko, kochany. — Za co? — Jestem śmieszna, prawda? — Ty? Chce powiedzieć: „miłość nigdy nie jest śmieszna”, myśli: „jeśli się dawno przestało być młodym, zawsze jest śmiesznością podszyta”. — Miła moja, mogę ci tylko z całego serca życzyć, aby ów stan śmieszności służył ci przyjaźnie jak najdłużej. Gdyby natu­ra istnienia stale nam ukazywała jednolicie ukształtowaną maskę dostojnej powagi, powinna by wówczas swoje duże dzieci, skoro przekroczą pewną granicę wieku, zwalniać wspaniałomyślnie i mi­łosiernie od wszelkich miłosnych pragnień, sprawiedliwie w sensie humanistycznym rozumując, iż nie należy narażać ludzkiej powagi na próby oraz doświadczenia tak bardzo kompromitujące wstydliwości, wynikające z powolnych, lecz nieuchronnych zmian w strukturze protoplazmy. Skoro jednak szczodrobliwa natura jest wieloznaczna, więc również szydercza, frywolna, grotesko­wa i błazeńska… każ mi przestać gadać, Halinko, zdaje się, że twoja znakomita whisky cokolwiek nadmiernie pobudziła moje niewyżyte skłonności oratorskie, więc niech cię twój dobry Anioł Stróż wspomoże, żebym nie rozpoczął teraz nocnych zwie­rzeń i nie sprezentował ci w rytmie „alla polacca” wszystkich własnych kolczastych sfer miłosnych śmieszności. Wyrzuć mnie po prostu za drzwi, a jeśli dobre wychowanie nie pozwala ci tego zrobić, ja siebie sam wyrzucę i to natychmiast. Dobrej nocy, Halinko, bądź śmieszna, błagam cię. Gdybyś nią nie była, twoje „wenn mein Schatz Hochzeit macht” brzmiałoby płasko jak plas­terek tektury! Do jutra! wtorek, 28 kwietnia Niedopatrzenie: Halina Ferens-Czaplicka nie noże mówić do Nagórskiego, że jego matka wspaniale wyglądała na koncercie, ponieważ nie miała okazji jej widzieć. Błąd z tego wynikający, iż planowałem pierwotnie, że po skończonym koncercie Nagórski wraz z matką odwiedzają Halinę. Osobowość starej Kellerki uk­ształtowała się później, w trakcie pisania scen rozgrywających się w czasie koncertu, dopiero wtedy stało się oczywiste, że starsza pani popadnie w zły humor i o żadnych z jej strony serdecznościach w stosunku do córki jej pasierbicy (a również i rówieśnicy) nie może być mowy. Pominięty w maszynopisie fragment rozmowy, kiedy pod ko­niec Nagórski mówi, że nazajutrz mają się spotkać na rodzinnym ślubie i potem na obiedzie u niego. Zastanowić się, czy tego fragmentu jednak nie wprowadzić do tekstu. HALINA On jest naprawdę wielkim aktorem? NAGÓRSKI Konrad? Tak, to znakomity aktor. HALINA Twarz ma bardzo interesującą. I głos. NAGÓRSKI On jest w ogóle interesujący. Choć, prawdę mówiąc, znam go bardzo dobrze i właściwie nie znam, nigdy na przy­kład nie umiem sobie jednoznacznie odpowiedzieć, czy on jest rzeczywiście inteligentny, czy to tylko błyskotliwe pozory in­teligencji. A może dlatego jest fascynujący. HALINA A ona? NAGÓRSKI / z akcentem rozbawionego upomnienia / Halinko! HALINA Nie robią wrażenia zakochanych NAGÓRSKI Ba! HALINA To po co się żenią? NAGÓRSKI Myślisz, że ja wiem? HALINA A może to należy do gry? NAGÓRSKI / śmiejąc się / Widzę, że się szybko aklimatyzujesz. Owszem, wcale nie jest wykluczone, że ten związek można traktować jak swoistą grę. Nasze gry narodowe mają niekiedy zabarwienie całkiem prywatne. Zastanowić się również, czy, a jeśli tak, to w jaki sposób, wykorzystać fragment z „Twórczości”, który jest dalszym ciągiem rozmowy Haliny Ferens z Nagórskim, ale którego nie włączyłem później do tekstu. W tym fragmencie Nagórski po pożegnaniu Haliny schodzi na dół i natychmiast udaje się do nocnego baru, w pierwotnej wersji znakomita śpiewaczka oraz Aimo Immonen mieszkali w „Bristolu”, później przeniosłem ich do „Europejs­kiego”, znajdującego się dosłownie na przeciw „Bristolu”, po przeciwnej stronie Krakowskiego Przedmieścia, ponieważ w ostat­nich latach wybitni goście z Zachodu raczej w „Europejskim” są umieszczani, aniżeli w „Bristolu”, który stał się hotelem prze­de wszystkim dla obcokrajowców ze Związku Radzieckiego i z Demokracji Ludowych. Te subtelne rozgraniczenia bardzo są prze­strzegane w obyczajach hotelowych państw socjalistycznych. Stąd i bankiet zorganizowany dla Haliny Ferens-Czaplickiej przez Związek Kompozytorów Polskich odbywa się nie w „Bristo­lu” (tam zbiorowe przede wszystkim wycieczki), lecz w „Euro­pejskim”, zatem Nagórski, chcąc się udać do nocnego „Bristolu”, musi najpierw opuścić „Europejski”, może zresztą, powodowany zrozumiałą ciekawością, powinien zajrzeć do „Kamieniołomów” (nocny lokal w hotelu Europejskim) i tam spotkać pijanego Aimo Immonena, podobieństwo miłosnych powikłań, dotykające kogoś drugiego, zawsze bywa pewną pociechą, tylko we wczesnej młodości uważa się własne przeżycia za jedyne i niepowtarzalne, starość dostrzega powinowactwa i poszukuje powinowactw. Więc wspomniany tekst: Znalazłszy się w hotelowym hallu (przedtem dostrzega Aima schodzącego z wyższego piętra), Nagórski postanawia podążyć za głosem rozważnego rozsądku i natychmiast wrócić do domu. Że jed­nak ów głos dojrzałej, męskiej rozwagi, szczególnie obowiązujący kogoś, kto i w lata, i w sławę jest zasobny, złożył oficjalną wizytę zaledwie w przedpokoju świadomości znakomitego autora Pragnień oraz Ostatniej godziny — Nagórski, zamiast roztropnie o siebie zadbać i udać się do pobliskiej szatni po odbiór jesiennego impermeabla, przechodzi przez opustoszałą i wygaszoną salę restauracyjną, po czym, wprost z rozległych obszarów pobo­jowiska, jakim zazwyczaj bywa lokal publiczny już nieczynny i przez gości opuszczony, a jeszcze do nowych, codziennych świad­czeń nieprzygotowany, wnika do nocnego baru, gdzie tłok, skłę­bienie ciał, pijacka wrzawa w dusznym półmroku, jak w łodzi pod­wodnej unieruchomionej w głębi ciężkich i wiecznie ciemnych wód — — — — — za barem Edward Kubiak. Wspomnienie prawie stale i od wielu lat towarzyszące Na­górskiemu przy spotkaniach z Edwardem: Krakowskie Przedmieście (jest rok trzydziesty drugi), sze­roki trotuar przy rogu ulicy Traugutta, z kamienicą inną niż obecna, wówczas mieścił się w niej magazyn konfekcji męskiej „Old England”, niespodziewane przy jednej z witryn tego sklepu natknięcie się na młodziutkiego Edka Kubiaka, w owym czasie zau­fanego lokajczyka u Karola Wanerta, i jakby się to wszystko roz­grywało według praw snu (wówczas minuta, aby spełnić swoje trwa­nie, musiała trwać sześćdziesiąt sekund; niczego, co się stało, nie można wiernie, to znaczy w trwaniu czasu odtworzyć) naty­chmiast, właśnie jak we śnie Elżbieta, jej łamiący się, chropawy cokolwiek głos, i znów, prawie równocześnie, we dwoje z Elżbie­tą, idący jakimiś ulicami (jakimi? i jaka była wtedy pogoda, padał deszcz, świeciło słońce, był może wiatr albo niebo niskie i pochmurne, czy też ruchliwe, postrzępione szybkimi obłokami?) — więc i teraz, kiedy nie pijany, lecz w stanie przyjaznego ludziom i naturze rozluźnienia, stanął w wejściu do baru (szklis­ta jaskinia ze stalaktytami zamrożonych lamp, wnętrze wielory­ba przechowującego w swych mętnych trzewiach tłum znieruchomiałych w różnych pozach Jonaszów), nawiedził go na moment ów odle­gły strzęp czasu, czary, czarowanie, czarodziejstwo, czarnoksięstwo, czary i czarty — pomyślał, dostrzegając za barem krę­pą sylwetkę oraz wyłysiałą głowę Edka Kubiaka — pamiętam miej­sce, pamiętam rok, pamiętam witrynę „Old England”, ale twarzy nie pamiętam ani jednej, mnie w ogóle jakby nie było, jestem gdzieś obok, a oni oboje, Elżbieta i Edek, nie mają głów, st­wierdził to zresztą bez większego przejęcia, także bez zdziwie­nia, przecież, podobnie jak na koncercie, zaintrygowany mechanizmami pamiętania i zapominania, zamierzał pośród innych rezerw wspomnieniowych poszukać wiadomych głów, aby dokleić je, jak w fotomontażu, gdy tuż obok objawia się naraz Maciek Zaremba: ze zmierzwionymi włosami opadającymi na czoło, w czarnym golfie, przesadnie rozluźnionym i postrzępionym przy szyi, w zszarganej kurtce zamszowej i w spodniach sztruksowych tak wymyślnie pomię­tych — — — — — Z dalszego ciągu (bo został całkowicie przerobiony i wszedł częściowo do sceny, kiedy Zaremba po przedstawieniu dowiaduje się, że Grażyna jest w szpitalu) tylko ten dialog ewentualnie wy­korzystać: ZAREMBA Cześć, Adam! Słuchaj, stary, ty wszystko wiesz, powiedz, ktoś mi dopiero co klarował, że dzieci najczęściej się rodzą nad ranem, to prawda? NAGÓRSKI Maciek, to wspaniale! Czekasz na Tomasza? ZAREMBA Czekam! Masz pojęcie, stary? Ta zabawa już trwa dwanaście godzin. NAGÓRSKI Nic się nie martw, wszytko będzie dobrze. ZAREMBA Stary, tobie też się ręce pocą, jak jesteś zde­nerwowany? NAGÓRSKI Gorzej, mnie się mózg przestaje pocić. ZAREMBA Nie pieprz, chciałbym, żeby mi się mózg tak nie pocił, jak tobie. Przychodzi mi w tej chwili na myśl, że gdybym te fragmen­ty wykorzystał, należałoby ulokować Nagórskiego za barem, żeby mógł trochę porozmawiać z Edkiem Kubiakiem, który całkiem w cieniu do tej pory pozostał, przegapiłem odpowiedni moment w części I, wówczas (a właściwie w niespełnionym czasie przyszłym) Kubiak, pełniący na weselnym przyjęciu funkcje barmana w piwnicznym barze, mógłby zamienić kilka słów z Erykiem Wanertem, pamięta go przecież, jako całkiem jeszcze małego chłopca, gdy przyjeżdżał na wakacje z Anglii, mógłby spytać Eryka, kie­dy i jakie miał ostatnie wiadomości od ojca. Czy Eryk może so­bie zdawać sprawę z charakteru intymnych stosunków, łączących przed wojną jego ojca z Kubiakiem? Tylko wakacje spędzał w kraju, a i wówczas przebywał poza Warszawą, w górach albo nad morzem, wątpliwe, czy w ogóle kiedykolwiek widział Edka, a jeś­li nawet tak, to obecny wygląd Kubiaka, zażywnego starszego pa­na z brzuszkiem i łysiną, z trudem mógłby się kojarzyć z mło­dzieńczym seksem dwudziestoletniego chłopaka. Całkiem więc swobodnie i z właściwą sobie, mało kosztującą grzecznością mógłby Eryk wypytywać dawnego lokaja swego ojca o jego obecne sprawy rodzinne. Jak mogłem o tym zapomnieć? Nagórski, rzecz oczywista, musi posiadać wiedzę o Kubiaku o wiele rozleglejszą aniżeli Eryk. Widuje go często i od wielu lat, zna jego sytuację rodzinną, również się orientuje, w jakim charakterze młody Edek mieszkał u Karola Wanerta. Znów dla Ku­biaka Adam Nagórski jest trochę jakby członkiem rodziny, bo najpierw mężem siostrzenicy jego kochanka, a potem kochankiem rodzonej siostry. Stąd, wystrzegając się w stosunku do Nagórs­kiego jakiejkolwiek poufałości, jest bowiem zbyt dobrym barma­nem (a przedtem kelnerem), przecież pewien odcień ciepłej i niejako prywatnej intymności można wyczuć, gdy się zdarza, że Nagórski siedząc za barem sam, chętnie rozmawia, bo ze swojej strony Nagórski doskonale wie, co o nim Edward Kubiak wie, i nie chcąc uchodzić za dumnego i nieprzystępnego — sam swojemu współrozmówcy wychodzi naprzeciw. Coś w tym rodzaju: NAGÓRSKI Co słychać w domu, panie Edku? KUBIAK Dziękuję, jakoś leci. Żona od paru dni na zwol­nieniu. NAGÓRSKI Grypa? KUBIAK Lumbago. Podać, co zawsze? NAGÓRSKI Tylko czystą i mineralną. KUBIAK Kawy nie? NAGÓRSKI Piłem już. A co syn? Maturę ma za miesiąc? KUBIAK A owszem, ma. NAGÓRSKI Nie cieszy się pan? KUBIAK Cieszę się, owszem, ale tak prawdę mówiąc więcej sercem niż rozumem. Bo, proszę pana, gdyby chłopak nie był uda­ny… Ale udany jest, ładny, zdolny, głowę ma otwartą… NAGÓRSKI To czego się pan martwi? KUBIAK Ja uważam, proszę pana, że jak młody człowiek jest w dzisiejszych czasach na poziomie, to powinien taki fach wybrać, żeby złapać mocny grunt pod nogami i żeby świat stał otworem. Ekonomia polityczna, proszę pana, a jeszcze lepiej inżynier, to rozumiem, skończy chłopak elektronikę na Politech­nice, to jako inżyniera dźwięku wszędzie go wezmą z pocałowa­niem ręki, nie tylko u nas, w Ameryce też może zarabiać cięż­kie dolary, wszędzie, gdzie tylko zechce! NAGÓRSKI A on? KUBIAK A, szkoda do niego gadać, proszę pana. W zeszłym roku chciał iść na filozofię… NAGÓRSKI Nie ma na razie zapisów na filozofię. KUBIAK No właśnie! Ucieszyłem się nawet, myślałem, że chłopak pójdzie po rozum do głowy, a wie pan, co on sobie ubrdał? NAGÓRSKI No? KUBIAK Leśnictwo! Na SGGW się zapisuje. Żona też się za­martwia. No, bo tylko pomyśleć, proszę pana: jedynak i, jak powiedziałem, żeby nie był udany, ale udany! Chłopak na pozio­mie i w jakimś lesie zakopie najlepsze lata życia, co on będzie miał z życia? Las na dzień dobry i las na dobranoc — — — — — Koniecznie umieścić w planie części III scenę, kiedy na­zajutrz w południe, z komunikatu radiowego, Edward Kubiak dowia­duje się u siebie w domu o śmierci profesora Henryka Wanerta. Żona, syn i może wnuk pani Jaskólskiej. wieczorem Parę pomysłów z ostatnich dni, ewentualnie do wykorzysta­nia kiedyś potem: Pisarz po czterdziestce, autor wielu powieści i opowiadań, cieszących się dużą poczytnością, również autor kilku filmowych scenariuszy, według których nakręcone zostały filmy, znane zarów­no w kraju, jak za granicą. Nie należy do Partii, ale w zasa­dzie mógłby, nie jest pozbawiony krytycyzmu w sprawach drugo­rzędnych, lecz w zasadniczych popiera przemiany dokonane i dokonywujące się w Polsce. Gwałtowny przełom przeżywa w latach 1967–1968: Izrael, Czechosłowacja. W ciągu jednego roku staje się zupeł­nie innym człowiekiem, więc również i innymi oczami poczyna pa­trzeć na otaczającą go rzeczywistość. A ponieważ nie będąc pisa­rzem na wielką miarę, jest przecież konstrukcją autentycznie pisarską, wszystko go skłania, aby ów świat ujrzany na nowo opisywać i utrwalać. Pisze z pasją, jakiej do tej pory nie doświadczał. Nie może oczywiście liczyć, aby któryś z tych jego no­wych utworów mógł się ukazać w kraju. W tych warunkach decyduje się na publikowanie na Zachodzie, lecz ze względu na własne bezpieczeństwo — postanawia ogłaszać swoje nowe rzeczy pod pseudonimem. Niebawem parę jego znakomitych opowiadań drukuje pa­ryska „Kultura”, zdobywają rozgłos, są tłumaczone i publikowane w zachodnich miesięcznikach. Później ukazuje się jego powieść, stając się niebawem bestsellerem w NRF, w Anglii i w USA. W kra­ju również nowe nazwisko polskiego pisarza poczyna budzić coraz większe zainteresowanie, wszyscy się domyślają, że to jest pseu­donim, nikt jednak nie wie, kto się pod nim ukrywa, choć ze względu na klimat tych utworów wydaje się niemal pewnym, że mu­si je pisać człowiek przebywający w kraju. W związku z tym ca­łym zamieszaniem Iks popada w sytuację bardzo szczególną: im większym rozgłosem cieszą się jego zakonspirowane utwory, tym bardziej pilnuje się, aby ze swoim autorstwem przed nikim się nie zdradzić. Nawet żona i dorastające dzieci o niczym nie wiedzą, lecz z drugiej strony Iks, dręczony strachem, przeżywa dotkliwe cierpienia jako pisarz, ponieważ nie może się przyznać do naj­lepszych swoich dzieł. Gnębi go nieustanny wyrzut, że zapiera się samego siebie, lecz równocześnie wie, że gdyby się ujawnił — zniszczyłby egzystencję własną oraz rodziny, nawet gdyby mu się udało uniknąć procesu i więzienia. Redakcja tygodnika filmowego (pismo ma charakter popularny), w której liczny (jak wszędzie) zespół redakcyjny składa się pra­wie wyłącznie z ludzi niemających nic z filmem wspólnego, a skierowywanych do tej pracy, gdy w różnych latach i z różnych powodów, zawsze jednak politycznych, byli usuwani z wyższych stanowisk i przestawiani na tzw. boczny tor. Dawny ubek, nau­kowiec-socjolog usunięty z Partii za rewizjonizm, wybitny w swo­im czasie (w okresie Października) aktywista partyjny, wykolejo­ny politycznie działacz młodzieżowy, podstarzały arystokrata zaplątany w jakieś źle widziane kontakty z zachodnimi dzienni­karzami, były cenzor, były instruktor rolniczy i z ostatniej fali „czystek”: wieloletnia na odpowiedzialnym stanowisku pracowniczka Filmu Polskiego, z pochodzenia Żydówka oraz jeden z kierowników produkcji filmu, również uznany za syjonistę. Konrad Keller rozbudzony z pierwszego snu bólem zęba. środa, 29 kwietnia Ten przed kilkoma laty napisany fragment, w całości prze­padł w Stuttgarcie. U ubiegłym tygodniu w poszukiwaniu jakichś śladów tej sceny przeglądałem oba bruliony ze starymi notatkami, ale znalazłem tylko strzępek dialogu z nagranego na taśmę wy­wiadu Konrada Kellera. O ile pamiętam, były jeszcze na tej taś­mie utrwalone różne drobne notatki Nagórskiego (osobiście przez niego czytane) i na koniec przegrany z płyty Albinoni, chyba Adagio na smyczki i organy, nie mogę sprawdzić, bo płytę już dość dawno ktoś (Jarek S.?) pożyczył i nie oddał, zresztą to nie takie ważne. Konrad przesłuchuje tę taśmę już po zażyciu proszka przeciwbólowego, aby skrócić wyczekiwanie na uśmierze­nie bólu zęba i sen. Właśnie ten proszek! W przeciwieństwie do Moniki, która jest zdecydowaną farmakomanką i przy różnych okazjach, kiedy trzeba i nie trzeba, ły­ka (przeważnie zagraniczne) środki uspokajające albo podnieca­jące — Konrad od najdawniejszych lat żywi do wszelkich leków wstręt, jest bowiem najgłębiej przekonany, że ich działanie ubo­czne nie tylko może, lecz musi osłabiać pamięć. Stąd jego roz­terka, kiedy gdzieś koło godziny drugiej silny ból zęba rozbu­dza go z pierwszego snu. W pierwszej chwili, gdy leży z zamknię­tymi oczyma, wydaje mu się, że to tylko przykry sen, lecz ból nasilający się w dolnej szczęce uświadamia mu niebawem prawdziwy stan rzeczy. Wynik swoistej obdukcji, ostrożnie dokonanej przy pomocy wskazującego palca (aaa! jęknął w tym momencie), nie pozostawia żadnych wątpliwości: jądro bólu, rozpalone i promieniś­cie się iskrzące, mieści się dolnym zębie trzonowym, który w ubiegłym roku był wyleczony i wzorowo zaplombowany. Najgorsze myśli oblegają Kellera, już siebie widzi z twarzą opuchniętą, groteskowo zdeformowaną. Prometeusz z taką twarzą! Pan Młody! Spanikowany opuszcza tapczan i w pyjamie z czarnego jedwabiu (podarunek Moniki przywieziony w ubiegłym roku z Festiwalu Fil­mowego w Cannes), zapalając po drodze wszystkie światła, bieg­nie do łazienki. Lecz jego ulga, gdy widzi w lustrze, że na ra­zie twarz ma w porządku, jest połowiczna, ból, zapewne pobudzo­ny nazbyt gwałtownymi ruchami, nagle się nasila i znakomity ak­tor, skoro kilkakrotnie, jak duża ryba pozbawiona wody, otwiera i zamyka usta, spostrzega, że przy każdym ruchu rwący ból prze­nika aż do warg. Zaprzestaje więc ryzykownych prób, lekko zmętniałymi, bo załzawionymi oczami bada z rosnącym niepokojem swo­je odbicie w lustrze, koniuszki uszu ma wyraźnie zaczerwienione. Wreszcie się decyduje i wprost do lustra, zrazu na przytłumio­nym szepcie mówi fragment swojej roli: Jak na pachołka bogów nazbyt dumnie mówisz. Skąd w tobie ta wyniosłość, dostojność i pycha? Nowi panowie — nową cieszycie się władzą, Mniemając, że bezpiecznie rządzicie z Olimpu. A ja przecież widziałem, jak z owej wyżyny Dwóch mocarzy runęło… Niestety, końcowa kwestia, wypowiedziana pełnym głosem, po­tęguje ból i twarz, jaką Konrad widzi w tej chwili w lustrze nie ma nic z boskiej wielkości Prometeusza. Tego nie było w za­ginionym tekście, lecz wydaje mi się, że w tym momencie Konrad, zupełnie złamany, powinien przysiąść na sedesie i wtedy właś­nie może sobie wyobrazi jutrzejszą próbę generalną: siebie pół­nagiego i przykutego do skały, z twarzą wykrzywioną cierpiętni­czym grymasem, niewyraźnie bełkocącego tekst, i naprzeciw — bez­wstydnie i prowokacyjnie urodziwego Hermesa, jak suwerenny w mło­dzieńczej nagości, z jedną dłonią wspartą na biodrze, a drugą, w sposób bezbłędnie niedbały i płynny poruszając złocistym kaduceuszem mówi swoją kwestię pełnym, jasnym głosem: Biedny Prometeuszu, nie umiesz się zmieniać, Chociaż zuchwały upór pogrążył cię w nędzy. Niewykluczone, że Keller będzie słyszeć i dalsze kwestie te­go dialogu, oczywiście wyraźniej słysząc głos Łukasza Halickiego: Prometeusz W mojej nędzy śpi wolność, miałbym ją zamienić Na twój los niewolnika butnego tyrana? Hermes Sądzisz, Prometeuszu, że niewolnik skały Jest kimś lepszym niż zwiastun boskiego przesłania? Prometeusz Mój wstręt do wszystkich bogów jest równy ich pysze. Hermes Ciało twe poskromione, ale dusza chora. Myśl o doraźnej uldze (a ulga, to także sen), jaką mogłoby spowodować zażycie proszka uśmierzającego, chyba już w łaziance powinna się pojawić, gdzieś na peryferiach świadomości Konrada. Lecz podobnego podszeptu, równającego się brutalnemu gwałtowi na włas­nej naturze, Konrad nie może przyjąć bez oporu. Więc w ostrożnym przepłukaniu obolałej jamy ustnej zimną wodą spod kranu szuka wsparcia dla swojej odrazy do lekarstw. Niestety, zarówno woda zimna, jak gorąca okazują się nieprzydatne. Tak więc, wobec kosz­marnej perspektywy bezsennej nocy (bo nie wcześniej niż przed ósmą rano będzie się mógł skomunikować z dentystką), uśmierzający proszek wydaje się jedynym ratunkiem. Lecz, na Boga! Skąd wziąć proszek o drugiej w nocy? Ubrać się i szukać apteki z nocnym dy­żurem? Nie, nawet od samego siebie nie można się domagać, aby człowiek w stanie tak ciężkiej obolałości prowadził auto po no­cy i w ślizgawicę, Keller powinien pamiętać, jak bardzo się zmę­czył odwożąc przed paroma godzinami Monikę na Saską Kępę i po­tem, wracając do siebie. Więc może zejść do któregoś ze znajomych sąsiadów? Konrad przebiega w myśli nazwiska aktorów mieszkają­cych w tej samej, co on, kamienicy, są to aktorzy nie najwyższej rangi, zawistni i złośliwi, jutro pół znajomej Warszawy będzie opowiadać za kulisami, po kawiarniach, w Radio i w Telewizji, jak wielki Keller w przeddzień swego ślubu zjawił się w środku nocy, z bolącym zębem, błagając o ratunek. Odpada. Lepiej cierpieć. Ba, cierpieć! („Nie! Pycha i wzgarda każą mi dziś milczeć — Niemy ból mnie przygniata, gdy pamiętać muszę, jak poniżono we mnie to, co żyć powinno”). I jutro być do niczego? Cóż za przeklęty dzień! Długi, jak maraton wymagający skon­centrowania wszystkich dyspozycji fizycznych i psychicznych, gorzej niż maraton, bo pełen wilczych dołów, karkołomnych prze­szkód i grząskich trzęsawisk: dentystka wprowadzająca piekielne żądło w bezbronną i obolałą jamę ustną; wątpliwe w wynikach uda­wanie Prometeusza w demaskującym i dla chorego zęba z pewnością szkodliwym świetle jupiterów; ten idiotyczny ślub cywilny z tłu­mem przyjaciół, znajomych i ciekawych, gdy bez taryfy ulgowej trzeba będzie robić twarz, uśmiechać się, czarować i szczerzyć zęby do kamer i fotograficznych obiektywów, a potem stojąc w mał­żeńskiej wspólnocie przy nazbyt wyperfumowanej Monice wysłuchiwać chrypiącego przez głośnik marsza Mendelssohna; rodzinny obiad u Adama?, może by i mógł przynieść parę godzin odpręże­nia, ale Monika z pewnością się postara, aby swoje płaskie i pretensjonalne gierki narzucić wszystkim, i wszyscy, ze wzglę­du na niego, do tego stylu się dostosują, on pierwszy; i już trzeba będzie gnać do kościoła, jakby to całe zbiegowisko i tak­że rytuał organizował kapryśny i niezdecydowany reżyser, gdy po nakręceniu sceny wpadł naraz na przekorny pomysł, aby powtórzyć ją w nowej wersji i w zmienionych dekoracjach; przyjęcie u sta­rych na Saskiej Kępie, lepiej o tym nie myśleć, kto jednak wie, czy akurat wówczas nie uda się wykroić choćby kwadransa dobro­czynnego relaksu, może w pokoju Moniki? och, zdjąć marynarkę, rozpiąć koszulę przy szyi i kwadrans poleżeć bez ruchu, zamknąwszy oczy, poleżeć; ale już czas zadziała i trzeba się będzie znaleźć w tej koszmarnej Jabłonnie i znów robić twarz, gadać, gadać, brnąć i wygłupiać się, wygłaszać kwestie, od których język po­winien drętwieć, wielki Boże! po co to wszystko? komu potrzebna ta grafomańska farsa?, czemu wielki aktor ma się zgrywać na tak kiczowatym tekście i demonstrować siebie w sytuacjach tak wątpli­wych? Z ustami półotwartymi, aby ułatwić sobie płyciutkie, niezadrażaniające oddychanie, a uszy mając całkiem czerwone, Konrad Keller poczyna krążyć bezradnie po mieszkaniu rozświetlonym wszy­stkimi lampami, w pewnym momencie, gdy nagła erupcja bólu zmusi go do stłumionego jęku (Król Lear, Edyp?), wydaje mu się, że wszystkim nieszczęściom, jakie go złośliwie dopadły i obiegły, w perspektywie nieuniknionego jutra urastając do wymiarów żywio­łowego kataklizmu, winna jest Monika, a ponieważ zdaje sobie sprawę, że tego przeświadczenia nie może podeprzeć argumentami rzeczowymi — zezwala w przystępie sympatycznej słabości, aby się w nim poczęła zagęszczać i rosnąć nienawiść, och, prawie ulga!, i naraz wśród tego kłębiącego się życiodajnie żywiołu odkrywa ratunek! oczywiście Monika! wieczorem Myślałem rano, gdy zabierałem się do pracy, że uda mi się dzisiaj zrekonstruować całą tę scenę. Ale okazało się, co jest zresztą oczywiste — że rekonstrukcja w sferze twórczości nie istnieje i istnieć nie może. Można kopiować, lecz nie rekonstru­ować, wiernie odtwarzać. Wiedza i świadomość w momencie czaso­wym Y już nie są tymi samymi, jakimi były wcześniej: w momen­cie X. W ogólnym zarysie wyjątkowo dobrze zapamiętałem zagubio­ną wersję tej sceny, lecz teraz, gdy ją chciałem w sensie propozycji odtworzyć — działać we mnie poczęły całkiem nowe inspi­racje, wszystko, co się wiąże z rolą Kellera jako Prometeusza, wymyśliłem dopiero dzisiaj, ale to zrozumiałe, bo przed kilkoma laty, gdy ten fragment komponowałem, jeszcze nie istniał Łukasz Halicki, a i sam Konrad nie był tak wyraźny. Sporo czasu zabrała mi praca przy tekstach Aischylosa, wydaje mi się jednak, że brzmią teraz po polsku nieźle i dobry aktor mógłby je mówić. Od wielu tygodni więzień tych stronic, mało co wiedziałbym z tego, co się dzieje dokoła, gdyby nie moja rodzina, która tak, jak jest, w różnych latach i na różnych etapach doświad­czenia, znosi mi z miasta wiele realiów. Dzisiaj przy kolacji M., która zaraz po obiedzie pojechała do miasta, aby dopomóc swojej siostrze przy zakupach garderobianych, opowiedziała, że gdy się znalazła w Śródmieściu, przy rogu dokładnie od wielu miesięcy rozkopanej Marszałkowskiej i ulicy Moniuszki, tam — w związku z bliskim świętem 1 Maja — leżały na trotuarze i opar­te o ściany kamienic olbrzymie płótna kolorowe z fragmentami twarzy Marksa, Engelsa, Lenina i Gomułki, więc jedno wielkie płótno tylko z ustami i brodą Marksa, drugie z powiększonymi oczami Lenina, inne jeszcze z czołem Gomułki, coś w rodzaju rupieciarni albo rekwizytorni, jeszcze martwej, w przeddzień święta, gdy niebawem, przy sztucznym świetle, bo nocą, obojęt­ni ludzie poczną w zwolnionym tempie łączyć te wycinki w całość. Opowiadała też M., że w tym właśnie miejscu — bo przecież o kilkadziesiąt kroków dalej odbywała się na Marszałkowskiej, przed Pałacem Kultury doroczna manifestacja pierwszomajowa — wypróbowywano akurat działanie głośników i nad tym zagęszcze­niem ćwierć- i pół-twarzy twórców socjalizmu unosiły się hałaś­liwe zgrzyty i piski, a potem nagle wybuchała melodia Międzyna­rodówki. Przed ósmą wyszedłem, żeby trochę odetchnąć powietrzem, a też żeby kupić w Domu Towarowym butelkę wina, czułem się tak śmiertelnie po całym dniu zmęczony i wypompowany, że do niczego, prócz wypicia paru szklanek wina niezdolny, ulice były wylud­nione i w Domu Towarowym, o tej ostatniej przed zamknięciem go­dzinie zazwyczaj pełnym ludzi śpieszących się z zakupami, też było pusto — właśnie o pół do ósmej zaczął się w Wiedniu fina­łowy mecz piłki nożnej w rozgrywkach o Puchar Zdobywców Pucha­rów, mecz między naszym śląskim Górnikiem i angielską drużyną Manchester, zadziwiające mechanizmy, które na całym świecie przy podobnych sportowych imprezach pobudzają i rozgrzewają patriotyzmy (szowinizmy?) milionów kibiców, doprowadzając w przypadkach skrajnych do konfliktów zbrojnych, jak to się wyda­rzyło w ubiegłym roku w wojnie pomiędzy Salwadorem i Hondurasem. Rzeczywiście po tylu trudnych i ciężkich doświadczeniach lat minionych świat drugiej połowy XX wieku jest światem nacjo­nalizmów? Zdrowa obrona wobec niebezpieczeństwa zatarcia *różnic*? Lecz w istniejących okolicznościach obrona odmiennoś­ci z konieczności musi się odwoływać do szukania wsparcia i pomocy właśnie u tych potęg, które — choć na inny sposób i w imię odmiennych celów — zdążają do *ujednolicenia*. Trochę zamknięty, zaczarowany krąg. Bierność jest popychana ku zależności, lecz u kresu buntu także jedyną perspektywą jest zależność. Cóż jeden człowiek? Nie mam większych złudzeń. Myś­lę, iż jest to z mojej strony pewnym osiągnięciem moralnym, jeś­li w tych warunkach, w jakich żyję, mogę i chcę pisać tak, jak chcę i mogę, bez czujnego i przechernego cenzora wewnętrznego i nie zważając na cenzurę oficjalną. Lecz zdaję sobie bardzo dob­rze sprawę, że moja, patetycznie mówiąc: suwerenność twórcza — w spełnieniu dociera do granic, które są od moich pragnień bardzo różne. Żyję w tym kraju od urodzenia i nie chcę go opuścić. Zbyt wiele mnie łączy z przeszłością i z dniem dzisiejszym tej ziemi, a zbyt jestem stary i wieloma rodzinnymi obowiązkami związany, abym z lekkim sercem mógł się zdecydować na wątpliwy los emigranta politycznego. Chciałbym jeszcze jednego: żeby Miazga mogła się ukazać w kraju. Ale wiem, że to prawie niemożliwe. Więc wydam książkę w wydawnictwie emigracyjnym, będzie tłumaczo­na, może nawet trochę mi przysporzy rozgłosu, i cóż z tego? Tu, gdzie jestem i gdzie żyję, książka będzie nieznana, przeczyta ją stu, powiedzmy: tysiąc ludzi, może nawet więcej, to prawie bez znaczenia, głucha cisza wokół niej zapadnie. Cóż zatem zna­czy ta moja suwerenność? Nie myśleć na razie o tym. Sprawdzić, poprawić, zaprojek­tować, dokończyć. czwartek, 30 kwietnia Cały ranek porządkowanie i poprawianie Życiorysów. Z wyno­towanych nazwisk wynika, że przy pięćdziesięciu życiorysach już gotowych (dwa z nich: Eryka Wanerta i profesora Wanerta wymaga­ją uzupełnień) brakuje jeszcze trzydziestu kilku, zresztą wszy­stkie — prócz życiorysu Nagórskiego — raczej peryferyjne. po południu Nie jestem pewien, w jaki sposób zakończyć tę nocną scenę z Konradem Kellerem. W wersji zaginionej Konrad dzwonił do Pan­ków i rozmawiał z Moniką, ponieważ, ponad miarę udręczony bó­lem, uświadamia sobie nagle, że właśnie Monika musi posiadać jakieś proszki uśmierzające i jeśli jej zależy (a zależeć musi), aby jutro był w dobrej formie, być może zdobędzie się na odruch swoistego poświęcenia i zbawczą (choć także obmierzłą) pigułkę przywiezie. Wynikało wszakże z rozmowy, że Monika nie musi się poświęcać, Konrad nie wiedział, że tuż pod ręką, bo w szafie własnej łazienki, posiada bardzo bogaty zestaw najróżniejszych proszków, od dawna przechowywany przez Monikę na wszelki wy­padek. Ta informacja w sposób najprostszy, choć nieoczekiwany, wybawia Konrada z ciężkiej opresji, lecz równocześnie znakomi­ty aktor czuje się nią cokolwiek wstrząśnięty, prawie tak, jakby się dowiedział, że w jego łazience, z najbliższym sąsie­dztwie jego przyborów toaletowych, znajduje się słoik z nitro­gliceryną. Może niechęć do jeszcze jednego dialogu Konrad — Monika sprawiła, iż ogarnęły mnie wątpliwości, czy właśnie tak powinno być. Jedno wydaje się konieczne: komplet proszków Moniki musi się znajdować w łazience i Konrad musi się o tym dowiedzieć. Lecz czy koniecznie od Moniki? Wydaje się, że Monika, chcąc dob­rze przed jutrzejszym dniem wypocząć, położyła się wcześnie i prawie na pewno ubezpieczyła się proszkiem nasennym, więc śpi mocno i chyba nie ona powinna usłyszeć telefon. Leopold Panek? Pijany po zebraniu u Raszewskiego, też powinien spać twardo. Więc Zofia Pankowa? A może Gustaw? Z tym ostatnim kłopot, bo (prócz swych dwudziestu lat) wciąż jest nikim i żaden w związku z nim sensowny pomysł nie przychodzi mi do głowy. Może jedyny z rodzeństwa powinien się wdać w ojca? Przeciętny, praktyczny, pracowity, bez większych ambicji, zbyt słaby w przedmiotach humanistycznych, żeby zdać do liceum ogólnokształcącego, wcale zresztą tego nie chciał, skończył jakieś technikum (mechaniczne, energetyczne, samocho­dowe?), wcześnie się ożenił i ze swoją „zwariowaną” rodziną nie chcąc mieć nic wspólnego, osiedlił się gdzieś poza Warszawą, w Olsztynie na przykład albo w Szczecinie. Więc skoro tak, to w sytuacji obecnej by odpadał. Zatem, jeśli nie Monika, to tylko Pankowa mogłaby odebrać telefon, lecz gdyby Konrad Keller usłyszał w słuchawce głos przyszłej teściowej, chyba by jednak nie zdobył się na rozmowę i słuchawkę odłożył. A nawet gdyby do rozmowy (trochę zabaw­nej) doszło — nie wydaje się prawdopodobnym, aby Pankowa wie­działa, że Monika przechowuje w łazience Konrada podręczne proszki. Więc? Mogłoby jeszcze być i tak, że Konrad po nieudanym telefo­nie wraca do łazienki, szuka czegoś w szafce (np. wody kolońskiej, żeby zwilżyć skronie), a ponieważ ruchy na skutek bólu ma cokolwiek nieskoordynowane — jakieś blaszane pudełko spada z półki na posadzkę, właśnie w nim przechowywana jest podręczna apteczka Moniki. Trochę to jednak naciągnięte. Poza tym, nawet gdyby Konrad przypadkiem dokonał podobnego odkrycia, to będąc całkowitym ignorantem w dziedzinie lekarstw, nie mógłby się zorientować, co jest na co. Posiadając skarb, nie umiałby z niego skorzystać. Mógłby — powiedzmy — zadzwonić w tej sytua­cji do Eryka Wanerta. Może? Ale nie bardzo mi się to wszystko podoba. Więc chyba na razie zostawię, jak jest, niech się to odleży, potem do tego wrócę. wieczorem Lektura inteligentnie ironicznego opowiadania Heinricha Bölla Doktor Murke zbiera milczenie. piątek, 1 maja Na wypadek, gdybym się zdecydował wykorzystać dawny po­mysł: Konrad Keller po zażyciu przeciwbólowego proszka prze­słuchuje taśmę magnetofonową — przejrzałem stare notatki, że­by wybrać z nich teksty dla Nagórskiego. Do wyboru: Obłąkana kobieta. Czarna, o śniadej twarzy i wielkich, ciemnych, tragicznych oczach. Mówi prawie bezustannie, przechodząc od rozwlekłego zawodzenia do akcentów radości i uniesie­nia. Chwilami, gdy wpada w nasiloną egzaltację, rozkłada zni­szczone, niewspółmiernie do twarzy starcze dłonie, wykonując nimi ruchy naśladujące gesty kapłana odprawiającego nabożeń­stwo. To, co mówi, jest urywane, chaotyczne. — Jest góra i dół, góra i dół… gwiazda, wielka gwiazda, góra i dół… o! krople spadają na mnie, czuję je, o! jak je czuję… jedna, druga… o! leci to wszystko… z szumem leci… o! jak huczy… jak ja się cieszę, jak się strasznie cieszę! ludzie, ludzie! moje pola, moja ziemia… jak tu pięknie, jak tu strasznie pięknie… tak się cieszę… Nagle podnosi dłonie do góry i kurczowo je zaciskając, krzyczy z przerażeniem: — Alarm! o Boże, ludzie! pali się, pali… o! jaki huk, ziemia drży, niebo drży… góra-dół, góra-dół… ludzie! Gdybyś przestała mówić, mógłbym cię wreszcie usłyszeć. Buty mnie bolą. Stara, niegdyś bardzo piękna i bogata księżna C. krótko chorowała. Pewnego dnia zasłabła, położyła się do łóżka, a następnego dnia powiedziała do zgromadzonych dokoła córek, zię­ciów i licznych wnucząt: — Przestańcie mi teraz zawracać głowę, bo ja będę umierać. Po czym odwróciła się do ściany i rzeczywiście umarła. We fragmencie ocalałego pamiętnika wielkiego aktora, Win­centego Rapackiego, dwie notatki z roku 1882. Pisząc o Podpo­rach społeczeństwa Ibsena, Kotarbiński zanotował: „Szczęśliwy naród, że ma takich pisarzy i szczęśliwy kraj, gdzie prawdę nagą bez obsłonek pisać można. My mamy dwie cenzury, a podobnoć nasza straszniejsza od rządowej… Ta jałowość, jaka panu­je dziś w sercach, w głowach, w literaturze, słowem, we wszyst­kich czynach ludzkich, jest straszna. Nic, nic i nic. Apatia ogólna. Ludzie czegoś oczekują, za czymś się oglądają, a tym­czasem nudzą się najokropniej. Potrzeba by jakiegoś straszliwego wstrząśnięcia”. Nieżyjący już dyrygent, Walerian Bierdiajew, znany z chole­rycznego temperamentu, przerwał raz próbę i pod adresem znanej śpiewaczki, pani K. wykrzyknął: „Pani K.! Niech pani nie kręci dupą na trzy, bo ja dyryguję na dwa i mnie to myli”. Tańczy jak królik z podwiązanymi nogami. Jeśli nie pasują szczegóły — należy przewrócić całość. W Eisenach, w muzeum Bachowskim, znajdują się skrzypce, w które zostały wprawione trąbki. Gdy książę, niezapowiedzia­ny, zjawił się w sali — przerywano koncert i skrzypkowie na trąbkach odgrywali powitalną fanfarę. Do ciebie się tęskni, kiedy cię nie ma i kiedy jesteś. Było tak pusto, że chyba nawet wróbel by tu nie przysiadł. Przez wiele lat Iks był wielbicielem Freuda. Gdy stał się marksistą, twierdził, że obstrukcja jest wynikiem skąpstwa. Na wiejskim cmentarzu w Kunstacie, na grobie wielkiego poety czeskiego, Franciszka Halasa, zmarłego w roku 1949: Tu śpi szczęśliwy szczęściem swojej śmierci. Żył wtedy, gdy drudzy byli za życia martwi. Z Notatek brzuchomówcy: Po długich próbach udało mi się nareszcie. Mówili i stale pouczali, że chcąc zostać brzuchomówcą trzeba się nadąć. Nieprawda. Trzeba się skurczyć i w sobie stwardnieć. Przy nadymaniu, choćby najbardziej umiejętnym, głos wcale nas nie opuszcza, ulega tylko pewnym zniekształceniom, niekiedy bardzo istotnym. Np. Celestyn B. nadymał się… zupełnie nie rozumiem, dlaczego teoretycy brzuchomówstwa mówili i pouczali, że trzeba się nadymać. Całe szczęście, że się dość szybko zorientowałem w niecelowości podobnej metody. Parę razy się nadąłem i zrozumiałem, że nic z tego nie wyjdzie. Nie znaczy jednak, abym wiedząc, czego czynić nie należy, posiadał jasną świadomość, co czynić trze­ba. Zupełnie inne, niezwiązane z wielką ideą brzuchomówstwa okoliczności sprawiły, że począłem się w sobie kurczyć i tward­nieć. Pojęcia nie miałem, dokąd mnie ten powolny, lecz wciąż postępujący proces zaprowadzi. Koniec — myślałem niekiedy, czu­jąc, jak bardzo się kurczę i twardnieję — koniec z tobą, czło­wieku! Śmierć dokoła ciebie i śmierć w tobie, żadnej już nadziei, głupstwem jesteś pokurczonym, twój mózg twardy jak deska, a ser­ce kozim bobkiem, Boże wielki, czy rzeczywiście musisz się tak kurczyć i twardnieć? …jedna myśl wciąż mnie męczy: możliwy jest dla mnie pow­rót do normalnego głosu? Obawiam się… Mając na uwadze bardzo małą kubaturę nowo budowanych mieszkań, pewien racjonalizator zaprojektował nocniki z wewnętrznym uchem. Prędzej woda w młynie w kamień się zmieni aniżeli ja… sobota, 2 maja Przez cały dzień, przy silnym wietrze i temperaturze w oko­licach 0°C, deszcz ze śniegiem, a po południu normalna śnieżna zawieja. W związku z lekturą bardzo interesującej książki Mariana Serejskiego Europa a rozbiory Polski — fragment z recenzji Jana Szczepańskiego w „Polityce”: „Państwo, które nie rozwija się w identycznym tempie i nie idzie w tym samym kierunku rozwoju i modernizacji, jak jego sąsiedzi, jest zagrożone w swojej egzystencji. Naród, który nie umie organizować własnych zasobów naturalnych i zasobów zdolnoś­ci swoich obywateli, uzależnia swój byt od zmiennych konstelacji polityczno-gospodarczych istniejących w państwach wspierających i wywołuje zagrożenie swojego rozwoju. Naród, który nie wnosi ważnych elementów w rozwój szerszych układów polityczno-ekonomicznych, wartości ekonomicznych, intelektualnych, naukowych, technicznych, artystycznych, który stwarza ujemny własny obraz wśród innych narodów, który nie umie sobie zyskać prestiżu — jest zagrożony w swoim istnieniu. Naród, który przepija i przejada zbyt duży odsetek dochodu narodowego, zamiast go obrócić na inwestycje w gospodarkę ogólną czy w trwałe dobra gospodarstw domowych, który nie dba o swój wygląd zewnętrzny, tzn. o wygląd swoich miast, osiedli, wsi, domów, mieszkań, ubrań, o czystość obejść itd., sprawia na innych narodach wrażenie oberwańców i niechlujów, a takie wrażenie jest niebezpieczne. Naród, który nie imponuje innym, który nie ma czym zaimponować, nie wywołuje w swych obywatelach identyfikacji podbudowanej dumą. A naród i państwo, którego obywatele się wstydzą — jest zagrożony w swojej egzystencji”. niedziela, 3 maja Poprawianie tekstu z „Twórczości” (scena w nocnym barze „Bristolu”). Chciałbym już to mieć za sobą, żeby wejść w pusty gąszcz części III. Po wczorajszym nawrocie zimy dzisiaj prawie wiosennie. poniedziałek, 4 maja Wczoraj w Teatrze Kameralnym na premierze sztuki Stefana Otwinowskiego Pacjent. Trochę niezwykły wieczór, jak gdyby in­tymna i wspomnieniowa warstwa rozgrywających się na scenie wy­darzeń miała w sobie coś z magicznej siły pałeczki Prospera, wyczarowując wokół mnie zarówno w teatrze, jak i po przedsta­wieniu, gdy wstąpiłem do sąsiedniej restauracji, ludzi z róż­nych minionych czasów. W pewnym momencie doliczyłem się ich aż czterech, wśród nich dwóch niewidzianych od lat tak wielu, iż pozostając w mojej pamięci jako młodzi i piękni, w pierwszej chwili, gdy ich ujrzałem, wydali mi się ludźmi całkiem nieznajomymi, musiałem się im dobrze przyjrzeć, aby spod tuszy jed­nego i łysiny oraz zwiędłej twarzy drugiego wyłaniać się poczę­ły nikłe i zniekształcone ślady ich dawnych ciał. M.K., które­go nie widziałem chyba ze dwa lata, też czas trochę strywializował. Nagórski rozsądnie by postąpił, gdyby zrezygnował z wywoływania twarzy Nike z niedalekiej przeszłości, uczynił nato­miast pewien wysiłek, aby sobie wyobrazić, jak ta twarz będzie wyglądać za lat kilka. Ta uwaga, w gruncie rzeczy bez sensu, wynika z tego, że już od dawna się zastanawiam i nie mogę się zdecydować, a wczoraj wieczorem myślałem o tym ze szczególną rozterką, w jaki mianowicie sposób zakończyć wątek Nagórskiego i Nike. Prawie na pewno wiem, że w sobotę pod wieczór Nike musi do Nagórskiego zadzwonić. Lecz jak on na ten telefon zareaguje? Co najmniej kilka możliwych wariantów, a dwa zasadni­cze: jeszcze raz powrót albo rozstanie ostateczne. Pojęcia nie mam, co wybrać. Wmieszał się w tę całą historię element prze­wrotny i płochy: gdy przed sześcioma laty zaczął mi się kształ­tować ten wątek miłosny — sfera i klimat moich przeżyć włas­nych pokrywały się z doznaniami Nagórskiego, byliśmy obok sie­bie, ja się z nim dzieliłem moimi rozterkami i on je podejmować musiał, dzisiaj jesteśmy na całkiem odmiennych etapach, ja to już mam dawno poza sobą, patrzę na to wszystko z wystygłej i obojętnej perspektywy wiosny roku siedemdziesiątego, on — ze mnie i przeze mnie wymyślony — wciąż zaklęty, tkwi w moich la­tach sześćdziesiątych czwartych i piątych. Kłopot. Trochę śmie­szny, ale kłopot. Stefanowie zatrzymali się w Związku Literatów, a ponieważ pod koniec przysiadłem się do nich i do ich gości z teatru, wracaliśmy przed północą razem, pustym Nowym Światem i Krakow­skim Przedmieściem. Oni od dwudziestu pięciu lat w Krakowie, ja w Warszawie — bardzo rzadko się widujemy, zawsze jednak o nich umyślę z miłością i z czułym wzruszeniem, jak o moich najstarszych przyjaciołach, bo przecież się znamy i przyjaźnimy od roku trzydziestego piątego, gdy byliśmy tak zadziwiająco młodzi, a Stefan i ja pierwsze zaledwie kroki stawialiśmy w literaturze, i może dlatego, że ich oboje obdarzam autentycz­nym uczuciem, na tyle bezinteresownym, jak ludzkie uczucie być potrafi — nigdy, skoro ich spotykam, nie istnieją dla mnie w swoich fizycznych kształtach z lat dawnych, widzę ich tylko ta­kimi, jakimi są obecnie, nie muszę ich odmładzać i upiększać, nie muszę się w obcowaniu z nimi odwoływać do przeszłości, to jest wielka ulga, bo żadnego żalu, że już jesteśmy ludźmi u pro­gu starości, wszystkie wspomnienia młodych naszych lat pasują do ich sylwetek, twarzy, ruchów i głosów, które nie są wcale młode. wieczorem Po południu przepisywanie poprawionego tekstu, potem lek­tura monografii Johna M. Todda o Marcinie Lutrze. Więc jest akurat tak, jak powinno być o drugiej nad ranem w opustoszałym barze, gdy ci, którzy pozostali, są śmiertelnie znudzeni sobą i drugimi, nic już nie mają do powiedzenia, sie­dzą jednak dalej, ponieważ nuda przy pewnej ilości alkoholu ob­lepia ciała i umysły, jak smoła. Nagórski: — Chyba pójdziemy? Jeśli nie sobie, to przynajmniej panu Edkowi pozwólmy odpocząć. Marek Kuran: — Czas nie pyta, czas nie stoi, zegar czasu się nie boi. A Maciej Zaremba leniwie się przeciąga i naśladując głos oraz akcentację Konrada Kellera wygłasza następującą kwestię: Pochodnie nocy już się wypaliły, I dzień nie wspina raźnie na gór szczyty, Chcąc żyć, iść muszę, lub zostając — umrzeć. Kuran: — Nie martw się, staruszku nasze samice wcale nie są przez naturę pokrzywdzone. Wprawdzie ciąża myszy trwa tylko trzy tygodnie, lwicy około czterech miesięcy, ale już żyrafy muszą się męczyć miesięcy prawie szesnaście, nie mówiąc o sło­nicy, która ciążuje prawie dwa lata. Nikt się nie odzywa, lecz i nikt nie czyni gestu, aby wstać od stolika. Nagórski myśli bez szczególniejszego związku z sy­tuacją: zadowolenie zawsze znajdzie dla siebie formy współżycia z istniejącym stanem rzeczy, tylko zwątpienie i niepokój mu­szą poszukiwać nowych kształtów. Kuran: — W roku 1607 wzdłuż brzegów Afryki płynęły na wschód, ku Indiom, dwa statki: „Dragon” oraz „Hektor”, oba pod flagą kom­panii Indii Wschodnich. „Dragonem” dowodził kapitan William Keeling, a „Hektorem” kapitan też William, tylko Hawkins. Jak wynika z księgi okrętowej kapitana Keelinga, kapitan Hawkins był kilkakrotnie zapraszany na pokład „Dragona”. Uważajcie, mistrzowie, teraz pytanie! Czym, oczywiście poza obiadami, uczęstowywano kapitana Hawkinsa na pokładzie „Dragona”? Nie wiecie? Ty też, Ksawery, nie wiesz? — Nie wiem — odpowiada Ksawery, żeby nie psuć Markowi zabawy. — Ale coś mi się w związku z tym przypomina. — dodaje na­tychmiast, ponieważ nie może się powstrzymać, aby choć w ten spo­sób nie przekazać swoich intymnych myśli związanych z pewną nocą, kiedy leżącemu obok Markowi opowiedział tę właśnie historyjkę. — Trzy zero dla mnie — stwierdza Kuran, świadomie nie chcąc się z Ksawerym podzielić owymi intymnymi wspomnieniami. — Prawidłowa odpowiedź brzmi: marynarze kapitana Keelinga kilka­krotnie odgrywali na pokładzie „Dragona” Hamleta oraz Ryszarda II. — Nie pij — mówi Ksawery Panek w sposób przesadnie obojęt­ny — masz dość. Kuran: — Może w takim razie wiecie, jaka jest różnica pomiędzy nau­kowcem, filozofem i marksistą? Też nie wiecie? Wapniaki! — Długo tak możesz? — pyta Nagórski. Kuran: — Do końca i jeszcze dalej. Naukowiec, moi mistrzowie, to taki facet, który z oczami przewiązanymi ciemną przepaską szuka w ciemnym pokoju czarnego psa. Filozof też jest w ciemnym poko­ju, także ma oczy przewiązane i również szuka czarnego psa, tyle tylko, że psa nie ma. A marksista, jak filozof: jest w ciemnym pokoju, oczy ma przewiązane, szuka czarnego psa, którego nie ma, ale od czasu do czasu wykrzykuje: „mam go! mam go!”. Dlaczego się nie śmiejecie? — Pół do trzeciej dochodzi — mówi Nagórski, a Zaremba, cięż­ko wsparłszy głowę o zaciśniętą pięść, odsuwa rękę Kurana, na­chylającą po przekątnej stolika karafkę z wódką. — Mnie nalej — mówi Panek. Więc Kuran nalewa sobie, potem płytką resztkę wsącza do kie­liszka Ksawerego. — A wiecie, co to jest aksolot? Nagórski: — Aksolotl, Mareczku, nie aksolot. — A więc aksolot, moi wy sfrustrowani mistrzowie, jest to salamandra meksykańska, która rozmnaża się przez pedogenezę, to znaczy rozmnaża się w stanie larwalnym, przy czym komórka jajo­wa rozwija się bez zapłodnienia. A w ogóle powinniście wiedzieć, że aksolot nigdy nie wychodzi poza stan larwalny, w pewnym momencie osiąga tzw. dojrzałość płciową, ale larwą pozostaje całe ży­cie. To się nazywa neostenia. Nie uważacie, że Polska jest neosteniczna? Nagórski po raz drugi połyka przynętę: — Neotenia, nie neostenia. Łapiesz słowa, jak muchy, Mareczku. Wydaje mi się, Ksawery, że twój utalentowany uczeń ma poważ­ne braki. — Oczywiście — na to Kuran — łapię słowa, jak muchy, a po­tem wyrywam im nóżki i skrzydełka. Język, jak wiesz, zgodnie z teorią wuja nieboszczyka, nie należy ani do bazy, ani do nadbudo­wy, można go zatem kształtować wedle intencji subiektywnych. Mnie na przykład, aksolot lepiej pasuje niż aksolotl. Jak polot albo kaszalot. A neostenia jak astenia, względne neurastenia. Ty, Adam, jesteś znakomitym stylistą, tylko brak ci czasem po­lotu. Zresztą rozumiem cię. Przyznaj się, jesteś aksolot, nie? Panek, który przecierał chustką spieczone wargi, parsknął krótkim śmiechem. — Panowie — wymruczał Zaremba, wciąż z głową wspartą o pięść — zdaje się, że się znalazłem w czubkach. Kuran: — Cała Dania jest więzieniem, tylko ty nic o tym nie wiesz, bo ty jesteś gwiazdor w masowym, popularnym zakładzie. I do Nagórskiego: — Jesteś aksolotl! Słowo daję, jesteś aksolotl. Tym razem Nagórski nie tylko przynętę chwycił, lecz połknął ją razem z haczykiem. — Słuchaj, Ksawery, powinieneś uważać na tego małego klepto­mana, żeby cię pewnego dnia nie spotkał los niedźwiadka langwedockiego względnie samca modliszki, wiesz jakiej? — Mantis religiosa. — Właśnie! Wówczas Ksawery, podniecony drastyczną aluzyjnością: — Myślisz, że byłoby to nieprzyjemne? — W pewnym sensie tak — odpowiada Nagórski — bo jeśli przyjemne, to bez możliwości powtórzenia. — Ba! — na to Ksawery. Marek Kuran jest zbyt wytrawnym graczem, aby się zdradzić, iż znalazł się nagle w sytuacji kibica. Spośród wielu stanów dobrowolnego niewolnictwa (jak gdyby przymusowych nie było aż nadto dużo zresztą, być może, łączą się one: dobrowolne i przy­musowe? cóż, ostatecznie, możemy powiedzieć o granicach, kiedy chcę coś uczynić, a kiedy muszę?) — jednym z najbardziej pętających człowieka wydaje się stan (rzec by można górnolotnie: nieustanna potrzeba ducha), aby w każdej sytuacji wygrywać. Kuran (bo i skąd, jeśli jego mentor nie miał dotychczas okazji wspomnieć o szczególnych obyczajach niedźwiadka i modli­szki?) nie wie nic o langwedockim niedźwiadku, również o modli­szce tak pośpiesznie przemienionej w mantis religiosa (mantis? mania? francuskie: manteau, więc może płaszcz? płaszczyk religijny?), lecz ta nieświadomość natychmiast go, zgodnie z prawidłami gry, mobilizuje. Bowiem podstawowe reguły gry nakazują: nigdy po sobie nie pokaż, że czegoś nie wiesz, że jesteś stropiony, nie­pewny, że się wahasz; nigdy swoim zachowaniem nie zdradź, więc twarzą, dłońmi, a przede wszystkim wyrazem oczu nie zdradź, że zostałeś zaatakowany, najlepszą odpowiedzią na atak jest spokoj­na demonstracja absolutnej nieświadomości ataku, atak nie przyjęty traci impet, staje się niewypałem, pudłem, ostrość i ironia rozłażą się jak rozgotowane mięso i wykorzystaj wówczas swój osobisty urok (bez osobistego uroku w ogóle się nie zabieraj do rozgrywek), uśmiechnij się, zrób cokolwiek, niech to będzie jed­nak świeże i czyste, może być nawet bezbronne i naiwne, zacho­waj się tak, aby nikomu z obecnych, a przede wszystkim stronie atakującej do głowy nie przyszło, że poczułeś się zachwiany i nadwątlony; i nie atakuj natychmiast, to byłoby zbyt prostac­kie, gra stałaby się dla wszystkich zbyt przejrzysta, tylko głu­pcy odpowiadają ciosem za cios, to jest poziom „pyskówek”, rodzinnych awantur i prymitywnych kłótni miłosnych, dobry gracz tak zagra, aby sytuację niekorzystną możliwie szybko obrócić na swo­ją korzyść, należy zatem atak zbagatelizować, pomniejszyć, roz­cieńczyć, utrzeć zręcznie sytuacji nosa. I oto, co Marek ma do rozważenia po ostatniej kwestii Ksa­werego (z nim osobno się porachuje; ludzi, z którymi się kuszuje, należy przerabiać na osobności): przed sobą ma kieliszek wódki oraz szklankę z wodą mineralną. Moment refleksji i szybka decyzja: sympatyczny, chłopięcy uśmiech, lekki ruch dłoni, pra­wie nie sposób, żeby się nie zetknąć z nieruchomym szkłem, więc szklanka się przewraca, woda po stoliku się rozprzestrzenia, niechże teraz wszyscy uczeni diabli gonią modliszkę i niedźwia­dka! — Upiłeś się — mówi Panek Na to Marek, bardzo wiarygodnie udając zmieszanie i przy­wołując najsympatyczniejszą barwę głosu: — Przepraszam, bardzo mi przykro. Czuję się, jakbym prze­wrócił ustrój. Po czym, nachyliwszy się ku Ksaweremu, obejmuje go przez ramię i szepce do ucha gorącymi, trochę wilgotnymi wargami: — To przez ciebie, bo coś sobie pomyślałem. I do Nagórskiego: — Wiesz, widziałem Ping Ponga. Nagórski obojętnie: — Kogo? — Ping Ponga. — Kto to jest? Ona czy on? — Kazała ci się kłaniać. Nagórski wzruszył ramionami. — Nie znam. — Nie znasz? Prawda! Zapomniałem, że dla niektórych fraje­rów ona się nazywa Nike, ale dla Szuflady i Sezama i całej feraj­ny oblatuje jako Ping Pong, piłeczka, rozumiesz? — Zabawne — mówi Nagórski, cofając się nieco do tyłu, aby skryć w cieniu bladość twarzy. A ponieważ znakomity pisarz nie posiada już, niestety, mło­dzieńczego refleksu, a i instynkt samozachowawczy ma leciutko nadwątlony, zapytuje z tego swego cienia: — Kiedy ją widziałeś? — Dzisiaj. — Chyba wczoraj — wtrąca Ksawery, który już w „Kameralnej” zdążył przeprowadzić wstępne badania śledcze. Marek Kuran: — Może wczoraj. Wiesz, Adam, mam dla ciebie pierwszorzędny pomysł, mogę ci sprzedać, słowo daję, to byłoby coś akurat dla ciebie. — Gdzie ją spotkałeś? — W takiej jednej chacie, bardzo elegancka melina. Nagórski w nagłym olśnieniu: — Możliwe. Bardzo dawno nie byłem u Alicji Singer. Kuran tak dalece nie potrafił ukryć zdumienia, iż wymknęło mu się nierozważne pytanie: — Skąd wiesz? — Wiem. I do Ksawerego, jakby dla podkreślenia, że Marek wyleciał z gry: — Nie pamiętam, czy ci kiedyś wspominałem, że mój starszy, przyrodni brat, wiesz, ten wykończony w Moskwie w trzydziestym siódmym, pozostawił córkę. To jest właśnie Alicja Singer. Kiedyś, przy okazji opowiem ci jej biografię, coś dla ciebie. — W sensie? — Płochych igraszek losu. Ksawery najchętniej natychmiast skierowałby rozmowę na ten temat, ponieważ na skutek niedbałych, a pewnie i kłamliwych zwie­rzeń Marka w „Kameralnej” osoba nieznanej mu dotychczas Alicji Singer przeobrażać się poczęła w jego umęczonej wyobraźni w gro­źną i demoniczną potęgę, teraz natomiast, skoro się dowiedział, że chodzi o bliską kuzynkę Adama — doznał nieomal ukojenia, jakby przez sam fakt powinowactwa ze znakomitym przyjacielem ciemny i niebezpieczny wróg uczłowieczał się, ukazując normalne, ludz­kie oblicze i niejako przecząc z tej racji brudnym (mitomańskim) aluzjom Marka. Nie zdążył jednak tej swojej chęci wyrazić, bo­wiem Marek, przezwyciężywszy chwilowy impas, a nie mając dość czasu, aby nowy atak zaplanować, odwołał się, wedle prawideł gry dość prymitywnie, do wątku już wyeksponowanego. — Adam! — No, co jeszcze? — Nie denerwuj się, ja jeszcze nic nie powiedziałem. Ale powiem. Tytuł: Monologi! Dobry, nie? W różnych epokach faceci odcięci od świata i skazani na śmierć. Na przykład facet w sta­rożytnej Grecji kryje się przed tłumem w świątyni, w średnio­wieczu facet wtrącony do lochu, z ostatniej wojny mógłby być gość z ulicznej rozwałki, wiesz jeden z tych, co stali pod mu­rem, z zagipsowanymi ustami. Współczesną historyjkę sam sobie wymyślisz? Jest pomysł? Ksawery, czując na sobie spojrzenie Nagórskiego: — Żadnych praw autorskich nie zgłaszam. Kuran: — Słyszysz, Adam? Ten chuj w spirytusie nie zgłasza zas­trzeżeń. Więc co? Ty byś zrobił z tego numer, przysięgam ci, Adam, w pierwszej osobie, ty to lubisz. Ale jeżeli ci nie pasu­je, może wolisz przypowieść psychologiczną? Zaczyna się banal­nie, ale potem jest lepiej. Pewien gość na skutek wypadku tra­ci pamięć i potem z kobietą, którą kochał, powtarza, oczywiście, nie pamiętając, te same dosłownie sytuacje. No? Duża psy­chologia, nie? — Rany boskie! — wymamrotał Zaremba. — Wciąż musicie pie­przyć? Marek Kuran: — Kupisz? — Za ile? — Moje rachunki kłamały, jak powiada na łożu śmierci twój zasrany Leonardo do jeszcze bardziej zasranego, podstarzałego Salana. Nie znasz mnie. Nie chcę forsy. Wiesz, gdzie ja mam for­sę i jaką forsę, gdybym chciał, mógłbym mieć? Wyczaruj u pana Edka ćwiartkę, tobie da. — Marek! — mówi Ksawery. — Proszę cię, nie pij więcej. Kuran: — Nie widzisz pan, panie zasrany doktorze, że mam teraz z mistrzem konferencję na szczycie? Mam panu przypomnieć, co po­wiedział pewien sekretarz Komitetu Powiatowego? Jak jesteście, towarzyszu, taka świnia, tak powiedział, to ja was podsumuję. Adam! Mogą ci się nie podobać moje wypociny, ale wyczaruj, Adam! I Nagórski w pełni świadomy, że nie powinien tego uczynić, wstaje od stolika cokolwiek ociężale i podchodzi do baru, tym razem wobec Edka Kubiaka bez prawidłowych skojarzeń w przestrze­ni i w czasie. — Jeszcze trochę pana pomęczymy, panie Edku — mówi. — Jeszcze to samo? — Właśnie. — Pan Kuran nie ma dosyć? — Wszyscy mamy dosyć. I gdy, wsparłszy się o barowy kontuar, przygląda się, jak pan Edek nalewa wódkę do karafki, przychodzi mu nagle na myśl, że Nike, skoro jest w Warszawie, mogła dzwonić pod jego nieobec­ność i nie dodzwoniwszy się, czeka w mieszkaniu. Dopiero teraz fakt, że opuszczając Kazimierz owego świątecznego ranka, gdy zer­wanie wydawało się ostateczne, a wszelki powrót niemożliwy dla obojga, zabrała jednak klucze od mieszkania, staje się dla Na­górskiego szczególnie wymowny, o ileż wymowniejszy od możliwoś­ci zapomnienia, zrozumiałego w atmosferze wrogiego pośpiechu, jaki temu wyjazdowi towarzyszył. „Nigdy niczego nie zapomina — myśli — zawsze zapominała tylko to, co zapomnieć chciała, zwła­szcza niektóre kłamstwa zapomniała, ileż razy tak było, że gdy do jakiegoś wydarzenia z przeszłości wracałem, ona nie będąc pewna, co mi w swoim czasie opowiadała, mówiła z najszczerszym akcentem: nie pamiętam, zapomniałam”. A głos rozsądku mówi w nim prawie równocześnie: znów się, głupcze, łudzisz, znów się chcesz utopić w złudzeniach, w tej mętnej wodzie oczekiwania. Mówi: — I rachunek, panie Edku. — Wszystko razem? — Plus dużą soplicę. To na dzisiaj byłoby chyba wszystko. I myśli: gdybym mógł wiedzieć, gdybym mógł wiedzieć tylko to jedno, to jedno jedynie, jaka jesteś naprawdę i co naprawdę myślisz, kiedy kłamiesz i mówisz prawdę. — Zdrowie pańskiego syna, panie Edku. Może ma rację chłopak, że ucieka do lasu. Na to Kubiak: — Każdy człowiek, proszę pana, ma jakąś rację, tylko nie każda racja wychodzi na zdrowie. Ale Nagórski nie ma ochoty podjąć tego zawiłego wątku, więc uregulowawszy rachunek wraca do stolika, a ponieważ chciał się tą pospiesznie przy barze wypitą soplicą upić, czuje się pijany. — Dobranoc — mówi. Zaremba: — Wychodzisz, stary? — Wódkę zaraz wam pan Edek przyniesie. Bawcie się dobrze. Natomiast Kuran, zaskoczony takim zwrotem w sytuacji, da­remnie poszukuje kwestii, którą mógłby jeszcze raz „ustrzelić” Nagórskiego, chce powiedzieć: „nawet ciemny kmiotek, jak kupi na jarmarku krowę, oblewa interes ze sprzedawcą”, wydaje mu się jednak, że okazałby w ten sposób niezadowolenie, iż Nagórski ich opuszcza, mówi więc obojętnie: — Kurwy by się jakieś przydały. A Nagórski tak bardzo nie może (i nie chce) swojej rozbu­dzonej po kilkutygodniowym znieczuleniu udręki opanować, iż odwołuje Ksawerego i pociąga go za sobą do hallu. — Przepraszam cię, Ksawery, on się z nią naprawdę widział? Sprzeczne uczucia Ksawerego: lubi Nagórskiego i bardzo go jako pisarza ceni, przy tym, sam niewolniczo podporządkowany kaprysom Marka, pojmuje udrękę Adama, czuje się z nią w pewien sposób solidarny, jednak równocześnie, umęczony ostatnimi dnia­mi, a szczególnie dzisiejszym wieczorem, niepewny, czy Marek zechce wrócić do domu, przeklinając siebie, że w „Kameralnej” dał chłopcu jakieś większe pieniądze, nie może Adamowi darować zafundowania nowej wódki. — Tak mówił — stwierdza niechętnie. — I co jeszcze mówił? — Sam słyszałeś. I po chwili: — Po coś ty, Adam, tę wódkę zamawiał? On już pije od trzech dni, ma zupełnie dość, wiesz, jaki jest, kiedy wypije za dużo. Nagórski przygląda się chwilę Ksaweremu, nie bardzo się orientując, o co mu chodzi, wreszcie rozjaśnia mu się w głowie. — Zabawne! — mówi. — My właściwie, nawet kiedy nie jesteś­my sami, uprawiamy formę monologu, i ty, i ja. Ale przepraszam cię. Za mantis religiosa również. Na to Ksawery, idąc za podszeptem urazy i niechęci: — Na Syberii Zachodniej żyje maleńka mrówka, lisus flavus. Entomologów zdumiewało od dawna, w jaki sposób to malutkie stwo­rzonko potrafi budować w ziemi rozległy system szerokich kory­tarzy, w których spędza całe życie. Dopiero niedawno odkryto, że sprytne mrówki poszukują dżdżownic, a gdy je znajdą, nie­przerwanym szczypaniem zmuszają je do drążenia rozległych tuneli. Kompletnie wyczerpanych budowniczych w końcu pożerają. Uśmiech, którym Nagórski chce pokwitować odbiór tej his­toryjki, tak sztucznie zniekształca jego żałośnie zmęczoną i bardzo w tej chwili podstarzałą twarz, iż Ksawery nieomal ja­ko nieprzyzwoitość odczuwa własną młodość (lecz jakże w lata posuniętą wobec młodzieńczości Marka!) i jak wyrostek, przychwytany na brzydkim figlu, na bok umyka spojrzeniem. — Teraz ja cię przepraszam — mamrocze niezgrabnie — to było głupie. — Przeciwnie — na to Nagórski — to było i ciekawe, i dość mądre, tylko w sensie pedagogicznym chybione. Nie zapominaj, Ksawery, że należę do typowych recydywistów. — Ja też. — Właśnie! Więc o reedukacji szkoda mówić. Bądź zdrów, nie zapomnij, że jutro w południe masz ślub siostry. I wykonawszy dłonią dość zawiły ruch, larwalne skrzyżowa­nie gestu pożegnania ze znakiem zapytania, jak gdyby skierowa­nym ku wszelkim sprawom istnienia, odwraca się i krokiem cokol­wiek usztywnionym idzie w stronę toalety. Sam czuje się tak zmęczony i zamroczony, przede wszystkim zamroczony, iż opiera się oburącz o umywalkę, patrzy chwilę na odbicie swojej twarzy w lustrze (więc to jestem ja? ja? który ja? z podręczników li­teratury, paszkwili czy z pracowitego i niewolniczego przekopy­wania podziemnych tuneli dla sprytnej lisus flavus, zwanej też Ping Pongiem?), po czym przymyka powieki i głowę nieco pochyla na piersi. W tej sytuacji monolog Nagórskiego może być mniej więcej taki: — Ty jesteś moją chorobą, ciebie pokochałem, żebym mógł być chory, więc żebym się mógł w schorzałym świecie stanem włas­nej choroby usprawiedliwiać, ale nie zawsze chcąc sobie zdać sprawę, że jestem chory i chcę być chorobą ze wszystkiego usprawiedliwiony, przeciwnie: wierząc, że mojej miłości do ciebie zawdzięczam stan wszechstronnego ożywienia i pobudzenia, szczy­tową kondycję rozbudzenia umysłu i ciała, rozbudzenia całego organizmu, pełnego rozbudzenia, pełnej czujności i pogotowia, ale to tylko pozory wynikające z choroby, z nieświadomości cho­roby i z samej istoty choroby, miłosne porażenie zatrute sła­bością i strachem, zatrute potrzebą choroby, ponieważ miłość… Albo: — Posłuchaj, wtedy gdy wróciłem pod wieczór z samotnego spaceru, bo ty, wcale się nie kryjąc, że jesteś mną zmęczona, wolałaś zostać, więc kiedy wróciłem i znalazłem cię na dole, przy telefonie, rozmawiającą z Warszawą, z człowiekiem, z któ­rym przysięgłaś, że się nie będziesz widywać, wtedy, gdy sta­łem chwilę przy drzwiach, i potem, kiedy się do telefonu śmia­łaś, jak gdyby mnie nie było, jakbym nie istniał, potem, gdy podszedłem i uderzyłem cię w twarz, zrobiłem to chłodno, zu­pełnie spokojny i opanowany, ponieważ chciałem cię uderzyć, chciałem uczynić coś takiego, abyśmy się natychmiast rozstali, właśnie w gniewie i w nienawiści, żebyś ty nie mogła chcieć po­wrotu i ja żebym twego powrotu już nie pragnął, chciałem tym uderzeniem zniszczyć moją miłość, moją śmiertelną chorobę, i kiedy odjechałaś przywołaną z rynku taksówką, z całą trzeźwą i jasną świadomością dałem ci tyle tylko pieniędzy, ile trzeba na bilet autobusowy do Warszawy chciałem się z tobą rozstać jak z kurwą, której po jednej nocy płaci się najtańszą stawkę, wróciłem potem, kiedy odjechałaś, na górę do naszego pokoju, do tego pokoju, który przez tydzień był naszym wspólnym pokojem, i kiedy weszliśmy do niego po raz pierwszy, myślałem, że bę­dzie pokojem naszej odnowionej miłości, a stał się świadkiem wzrastającej pomiędzy nami obcości i niechęci, ty, nawet w moich ramionach, myślałaś o tamtym, a ja, jak nieporadny chłopiec, nie, jak starzec przegrywający ostatnią szansę, żebrałem u cie­bie miłości, wywoływałem przeszłość, jak gdyby to, co było, mogło kształtować chwile obecne, więc wróciłem do tego pokoju, do tej karnej celi, kiedy odjechałaś, położyłem się na łóżku, nie zapaliłem światła, był zmierzch, leżałem z otwartymi ocza­mi wśród powoli zagęszczającej się dokoła ciemności, czekając, czy z odrętwienia, jakie mnie ogarnęło, nie wyłoni się nagle ból, cień bólu, bowiem w chwili rozstania styka się człowiek tylko z pierwszą warstwą rozstania, dotyka jej wszakże w taki sposób, jakby był znieczulony i niewrażliwy nawet na lekkie oc­knienie bólu, dopiero w głębszych warstwach rozstania kipią wrzące jady, więc leżałem wciąż z otwartymi oczami i już w cie­mnościach, lecz gdy zadzwoniono na kolację, wstałem, zapaliłem światło i twoje łóżko, które miało pozostać puste, i nieobec­ność twoich rzeczy, nawet twój ostatni papieros, niedopalony i pozostawiony w popielniczce, nie wywołały we mnie bólu, posze­dłem do łazienki i tam od razu zauważyłem, że zabrawszy wszyst­kie drobiazgi zostawiłaś cienki skrawek mydła, jego zapach też nie obudził we mnie bólu, wymyłem tym mydełkiem ręce, pachnia­ły tobą, przetarłem wilgotnym ręcznikiem twarz i wciąż nie sły­sząc w sobie cierpienia, zszedłem na dół, w małej jadalni, już zapełnionej kompletem gości, nasz stolik był jak zawsze przygo­towany na nas dwoje, nim usiadłem, poszukałem właścicielki pensjonatu, aby ją poinformować, że na skutek telefonu z domu o chorobie twojej matki musiałaś, niestety, natychmiast wyje­chać, mówiąc to, doskonale zdawałem sobie sprawę, że w to wy­jaśnienie nikt nie wierzy, było mi to jednak zupełnie obojętne, jadłem kolację z apetytem, byłem głodny i nic mi nie przeszka­dzało, że obok istnieje puste nakrycie dla ciebie, teraz już jadącej przepełnionym zapewne autobusem, myślałem, co zrobisz, znalazłszy się w Warszawie bez pieniędzy, kogo przywołasz tele­fonem, do kogo pojedziesz i z kim spędzisz noc, i wszystko, co sobie mogłem na ten temat wyobrazić, było mi zupełnie obojętne, czekałem na ból i ból się nie zjawił, ale jeszcze i potem, gdy po kolacji grałem w bridża i dość późno, bo już po dwunastej, wróciłem do siebie, i nazajutrz, gdy o wczesnym świcie, kiedy było jeszcze ciemnawo, zbudziłem się i nie znalazłszy cię obok, zapaliłem światło, aby ujrzeć cię śpiącą w swoim łóżku, nawet wtedy, gdy jeszcze odurzony ciężkim snem uświadomiłem sobie, jak gdyby po raz pierwszy, co się stało, nawet wtedy ból się nie zjawił, byłem znieczulony, pusty, bez śladów choroby, poko­nałem ją tym uderzeniem cię w twarz, dobiłem pięćdziesięciozłotówką na bilet autobusowy, i kiedy o świcie, nie znajdując cię obok ani w twoim łóżku, nie odczułem bólu, począłem cię szukać we wspomnieniach, i kiedy z nich również najniklejszy cień bó­lu nie wyniknął, wtedy, leżąc w półmroku powoli się rozjaśnia­jącym, leżąc we wspomnieniach… I wreszcie, gdyby mógł pamiętać, a chciałby się zanurzyć w żywiole lirycznej refleksji (larwalnej?), mógłby sięgnąć do własnych rozważań, zanotowanych w podręcznym zeszycie, na drugi dzień po przyjedzie do Kazimierza. Więc mógłby wówczas, gdyby mógł pamiętać, oczywiście w tej samej pozycji, wsparty o umywal­kę i z głową męczeńsko skłonioną ku piersiom, mógłby mówić: — Zdarza się w historiach niektórych chorób, iż ludzie, śmiertelnie którąś z nich dotknięci, odzyskują na krótko przed śmiercią siły, jakby strumień życia opuszczający ciało pragnął raz jeszcze wypełnić je swoim ruchem i szumem. Powraca wówczas nadzieja i kto wie czy nie wtedy właśnie w owych chwilach, gdy ostateczna zagłada w sposób tak podstępny, a może i wspaniało­myślny przybiera kuszący kształt życia, nie zostaje umierające­mu dane przeżyć największej miłości do życia, już oczyszczonego z wszelkich niedostatków, objawionego w doskonałej nieomal postaci piękna. Jak bardzo przecież kruche są owe pozory! Śmierć już głęboko i wszechstronnie zadawniona w dogasającym organiz­mie, nie musi się odwoływać do manifestacji szczególnie mocnych i jaskrawych, aby zedrzeć z siebie maskę życia i zadać cios os­tateczny. Drobiazg wystarcza, okruch działania, przyprawiający wyczerpany organizm o ostateczną dezorientację. Podobnie bywa i z umieraniem miłości, gdy na chwilę przed jej zagładą ukazuje się ona naraz w swoim wzruszającym kształcie pierwotnym, tym z pierwszych dni oczarowania. Towarzyszy jej, oczywiście, nadzie­ja, że teraz, od zaraz, wszystko ułoży się dobrze. Tak wielka i krzepiąca jest owa nadzieja, umiłowanie życia, iż cała spląta­na i bolesna historia miłosnej choroby wydaje się naraz mało ważnym błądzeniem, cierpienia usypiają, różnice zostają wyrów­nane, ufność powraca i wielka miłość, jak gdyby odmłodzona wszystkimi minionymi porażkami, czyni człowieka tym szczęśliw­szym, im bardziej przed tym zwątpił był i w nią, i w możliwość jej trwania. Być może spośród wielu złudzeń, którym ulegamy, oraz oszustw, które sami sobie i istnieniu narzucamy, to złudze­nie, objawiające się nam w przedostatniej godzinie, traktować należy z wdzięcznością, bowiem i w obliczu śmierci, i wobec za­głady miłości pozwala nam ono złożyć hołd życiu i miłości, prze­żyć je w doskonałym i niepozbawionym wzniosłości skrócie, aby później, gdy rozwieje się kształt złudzenia — bez trwogi i rozpaczy uczynić konieczny krok ku przestrzeniom ciemności i mil­czenia, lecz czy bez trwogi i rozpaczy? — — — — — wtorek, 5 maja Ciepło, słonecznie i nareszcie, nieomal na oczach rozkwita­jąca zieleń drzew. Postanowiłem zrezygnować z kilku stronic rozmowy, jaką po opuszczeniu „Bristolu”, idąc o pierwszym świcie Krakowskim Przedmieściem, prowadzą Nagórski oraz Zaremba (wówczas Wojciech Bielski), zbyt cała ta scena rozwlekła i chyba nudna, pełno w niej poza tym realiów związanych z poprzednią wersją Miazgi, kiedy akcja miała się rozgrywać nie w kwietniu, jak teraz, lecz w połowie maja, taki np. kłopotliwy drobiazg: część dialogu, gdy Nagórski chce ustalić możliwie dokładnie dzień, w którym Zaremba widział Nike, toczy się wokół dnia imienin Wojtka Biel­skiego (23 kwietnia) — teraz, skoro Wojciech nie egzystuje, a rzecz się dzieje wczesnym rankiem 19 kwietnia, wszystko bez sensu. Większy kłopot z pozostawionymi w barze: Ksawerym Pankiem i Markiem Kuranem. Tekst z opisem ich kłótni oraz scena uciecz­ki Kurana przepadły w wiadomych okolicznościach i poza dwoma momentami: kłótni i ucieczki nie mogę sobie przypomnieć żad­nych szczegółów. Chyba jednak pozostawię na razie te drobne sprawy w zawie­szeniu, później do nich powrócę. Okazji do kłótni może być wie­le. A co, opuściwszy Ksawerego, może ze sobą zrobić Kuran? Czy ja wiem? Może uczyni coś zupełnie nieoczekiwanego, np. ogar­nięty potrzebą „skruchy” wsiądzie w pierwszy dzienny pociąg pod­miejski i pojedzie do matki, do Pruszkowa? Warto i taką możli­wość wziąć pod uwagę. Ale to potem. Dom, w którym mieszka Nagórski, stoi przy Nowomiejskim Rynku, najprościej można tam dojść, minąwszy Barbakan ze skrzy­dłami fos i murów, które oddzielają Stare Miasto od Nowego, ulicą Freta i południową stroną Rynku (tam, gdzie kino „Wars”) w głąb, do końca, aby wszedłszy pod odpowiednim numerem w dłu­gą, mroczną sień, znaleźć się na zacisznym podwórku, prawie pro­wincjonalnym dzięki staroświeckim, drewnianym galeryjkom, przy­ozdabiającym jedno skrzydło dwupiętrowej kamieniczki… Nagórski wraca zazwyczaj do siebie drogą inną i nie dla­tego że cokolwiek krótszą, lecz że lubi spokój i ciszę, w ja­kie wkracza prawie natychmiast i bez względu na porę, gdy zaraz za kościołem dominikanów skręca z ulicy w prawo. Wówczas, rów­nież po stronie prawej, pozostawia białą fasadę klasztorną, spokojnie swoim ogromnym obszarem wtłoczoną pomiędzy niebo po­nad nią i drzewa poniżej, drzewa, które dzięki widocznemu (lub w nocy: wyczuwalnemu) powiązaniu z ziemią tamto spiętrzenie bia­łych murów jak gdyby wspierają w nieruchomym trwaniu; potem idzie długim szlakiem podwórkowym, a właściwie wewnętrzną ulicz­ką wzdłuż kamienic, połączonych z ulicą Freta licznymi sieniami, mija nowoczesny budynek przedszkola, po czym w miejscu, gdzie wznoszą się tyły kina „Wars”, znów skręca na prawo, tym razem po kilku płaskich i szerokich tarasowych schodach, wów­czas wprost przed sobą, nieco w dole ma dziedziniec swego domu, na lewo — wyłaniającą się nagle w głębi u wylotu przyrynkowej uliczki i opiekuńczo zamykającą perspektywę, ogromną kopułę oraz skrawek jasnej ściany kościoła sakramentek. Więc gdy za dominikanami skręca i oddala się od ostrego łoskotu, jaki wydają blaszane bańki z mlekiem wyładowywane na Freta przed sklepem z nabiałem, a przybliża do przyciszonego świergotu wróbli, słabiutko i żałośnie poćwierkujących wśród oszronionych drzew i jeszcze poza tym słyszy kruchy chrzęst wilgotnej warstewki śniegu pod własnymi krokami — słyszy tele­fon, musi zatem wyminąć nierozpakowane jeszcze walizy, aby podejść do aparatu i gdy podnosi słuchawkę i po raz pierwszy po półrocznej nieobecności w kraju mówi po polsku: słucham, sły­szy obcy głos: to ja, Nike, i jest tak w pierwszym momencie zas­koczony, że to ona, iż pyta: skąd wiesz, że wróciłem?, przecież słyszę — mówi, więc znów pyta: gdzie jesteś?, niedaleko — od­powiada, ponieważ jednak słychać nie najlepiej, głos jej wyda­je się bardzo odległy, mogę być za chwilę — mówi ten daleki głos, i Nagórski, posuwając się pustym ciągiem podwórkowym, wciąż z kruchym chrzęstem śniegu pod stopami, znając dalszy ciąg tamtej sprzed przeszło czterech lat rozmowy, może, gdy do­chodzi do tarasowatych stopni, spytać: zostaniesz?, dzisiaj tak — mówi ona, a jutro?, nie wiem — mówi ona, i może przy ostat­nim schodku, twarzą zwrócony ku ogromnej kopule kościoła sakramentek, spytać w ciemnościach: dobrze ci?, i ona może mu wów­czas odpowiedzieć w ciemnościach: cieszę się, że mnie masz, i może stać jeszcze chwilę, wpatrzony w zarys barokowej kopuły i obejmując bliskie ciało w ciemnościach, stać, aby odwlec nieu­nikniony moment, gdy otworzywszy furtkę na podwórko, będzie mu­siał ujrzeć w głębi okna sypialni, tej, w której teraz leży w ciemnościach, więc stoi mimo chłodu, jaki w sobie czuje, mimo chłodu nieprzespanej nocy, chłodu znużenia, chłodu starości — myśli, i przymyka powieki, aby raz jeszcze odnaleźć Nike w cie­mnościach, w ciemnościach pierwszej ich nocy, kiedy jeszcze nie wiedział, a nawet i nie przeczuwał, ku jakim przestrzeniom czasu przyszłego ta noc się potoczy, w co jej jedyny i niepowtarzalny kształt się obróci, gdybym wtedy — myśli — wtedy, w ten wieczór lipcowy, kiedy nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, w ten przedostatni wieczór przed wyjazdem, gdybym wtedy, zmęczony przyjęciem w ambasadzie francuskiej, nie robił tego wszystkiego, co robi­łem, gdybym w owym czasie nie robił tego wszystkiego dokładnie, jak się to wszystko wtedy układało, a raczej, jak ja to nieświa­domie układałem, niczego nie planując, bo przecież tylko dlate­go spacerowałem i wstępowałem do kilku lokali, żeby jakoś zep­chnąć ten przedostatni wieczór, zepchnąć go, aby nie wrócić zbyt wcześnie do pustego mieszkania, więc, żebym się nie chciał przez tych kilka godzin oszukiwać, że nie jestem sam, gdybym, na przykład, dokładnie kilka minut przed jedenastą nie wyszedł z „Kameralnej”, a potem, gdybym skręcił Nowym Światem ku Alejom albo gdybym nawet poszedł w kierunku przeciwnym, lecz nie po tej stro­nie, po której ostatecznie poszedłem, wtedy… właśnie! — mówi prawie na głos, i przestrzeń kilku metrów, jaka dzieli ostatni stopień od żelaznych sztachet podwórza, okazuje się przy powolnym kroku oraz lekkim pochyleniu głowy (jednak dyskretniejszym niż przy monologowaniu w toalecie) wystarczająco rozległa, aby ze stopami w płytkiej warstewce śniegu mógł przystanąć w lipcowy wieczór, przystanąć pośrodku szerokiego chodnika Nowego Światu, ponieważ skłania go do tego zarówno przyjacielski gest Witolda Kaleckiego, który dostrzegł go, samotnego, z dość znacznej odległości, jak i uczucie ulgi, że dzięki temu przypadkowemu spo­tkaniu powrót do domu oddali się chociaż o kilka minut, więc przystaje na środku trotuaru, lecz dopiero wówczas, gdy to czy­ni, dostrzega, że Kalecki nie jest sam, obok niego, a właściwie trochę w tyle, a przez to cokolwiek przysłoniętą jego barczystą i obfitą w ciało sylwetką, dostrzega młodziutką dziewczynę, jak się masz, Adam! — mówi Kalecki na pełnym uśmiechu, co pulchnej dojrzałości jego twarzy przywraca wygląd nienaturalnie, lecz sympatycznie wyrośniętego dziecka — strasznie się cieszę, że cię widzę, i zaraz potem: pozwól, że ci przedstawię tę młodą osóbkę, wtedy Nagórski, gdy Kalecki, obejrzawszy się za siebie, odsuwa się nieco na bok, widzi dziewczynę z od­ległości nie większej niż na wyciągnięcie ramienia, nie widzę jej — myśli zbliżając się do furtki — wtedy jeszcze nie wiedzia­łem, że to ona, a Kalecki mówi z akcentem dobrodusznej, lecz i leciutko ironicznej lubieżności: to jest Nike, a to we własnej postaci pan Adam Nagórski, poszłaś wtedy do Kaleckiego? — pyta w innym czasie, tak — odpowiada, dlaczego?, cisza, dlaczego do niego poszłaś, podobał ci się?, nie chciałam wrócić do domu — odpowiada, i było ci z nim przyjemnie? — pyta, nie wiem — odpo­wiada, jak to nie wiesz?, nie pamiętam — odpowiada, Nike? — zapytuje, aby przerwać niezręcznie przedłużające się milczenie, jakie wynikło pomiędzy nimi trojgiem pośrodku trotuaru Nowego Światu — co to za imię?, Nike — odpowiada ona, nie ma takiego imienia — mówi, nagle wzruszony jej niskim, po chłopięcemu łamiącym się głosem, ja je mam — mówi ona, a Kalecki, którego ho­bby o wiele namiętniejszym od robienia muzyki jest kolekcjono­wanie starych pozytywek i zegarów oraz grających szaf, kwituje ten dialog swobodnym uśmiechem człowieka, który zawsze tyle tylko bierze, ile udźwignąć może, ta młodziutka osoba — mówi — jest w pewnych sprawach bardzo pryncypialna, ale tylko w pew­nych, i do niej: wiesz, mała, kim jest ten pan? — Nagórski, już obejmując zmarzniętą dłonią oszronioną klamkę furtki, powtarza odruch niezadowolenia, prawie protestu, jakim w lipcowy wieczór, wciąż pośrodku trotuaru Nowego Światu, reaguje na sło­wa Kaleckiego, nie bój się — mówi wtedy Kalecki — ta ładna osóbka bardzo dobrze, jak na swoje lata, jest zorientowana, i do niej, wciąż stojącej nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia: uważaj, mała, jeżeli będziesz dla tego pana miła i grzeczna, to on, jak chyba wiesz, ma nie tylko nazwisko sto razy od mego wię­ksze, ale i stosunki w światku teatralnym i filmowym ma takie, że jeden jego telefon… przestań, Witold — mówi wówczas z dło­nią na klamce furtki, i pyta: a co pani robi?, uczy się — odpo­wiada za nią Kalecki — w przyszłym roku zdaje maturę, a potem wybiera się do Szkoły Teatralnej, nadaje się, jak sądzisz?, wte­dy ona mówi bardzo spokojnie, trochę tonem grzecznej dziewczyny z dobrego domu: pan Nagórski zna mnie chyba zbyt mało, aby wie­dzieć, czy się nadaję czy nie, i Kalecki znów wybucha swoim dostatnim śmiechem i tłustą rękę kładąc na karku dziewczyny, mó­wi: podobno wyjeżdżasz, Adam? do Francji?, tak — wywołuje z przeszłości swój własny głos, z głową lekko pochyloną i niezde­cydowany, czy już nacisnąć oszronioną i zimną klamkę furtki, na długo? — pyta tamten, na pół roku — odpowiada, a ponieważ jej ciemne oczy zwrócone są ku niemu i ich wyraz wydaje mu się czujny i pytający, mówi do niej: niech mi pani da swój adres, przyślę pani kartkę z Paryża, wszystko skłamałaś — mówi w innym czasie — kłamałaś od samego początku, nawet wtedy, kiedy wróci­łem i zadzwoniłaś, powiedziałaś, że dzwoniłaś z automatu na Ry­nku, tak — odpowiada w ciemnościach, co tak? — pyta, dzwoniłam z automatu, i wtedy krzyczy: nieprawda, wiem wszystko, wiem o wiele więcej niż ci się wydaje, dzwoniłaś nie z automatu, ale od tego faceta z telewizji, który mieszka nad kinem „Wars”, nie było tak? wprost z jego łóżka i z jego łazienki przyszłaś do mnie i powiedziałaś, cieszę się, że mnie masz, przyznaj się, od niego przyszłaś?, o Boże, wielki Boże! — mamrocze śmiertelnie zmęczony i w tym momencie przyciska klamkę, w ciszy bardzo głośno rozlega się cieniutkie skrzypnięcie, wtedy podnosi głowę, aby natychmiast stwierdzić, że dwa okna jego sypialni, nieruchomo spoczywające w głębi, są nagie. To nic nie znaczy — myśli — to wcale nie znaczy, że jej nie ma, może spać przy oknach niezasłoniętych albo czeka na mnie w drugim pokoju — — — — — środa, 6 maja O siódmej rano około 30°C w słońcu, a teraz (dochodzi jedenasta) w cieniu 26°C Kaloryfery jeszcze grzeją, więc w mieszkaniu, mimo pootwieranych okien, jak w łaźni, musiałem się bardzo przymusić, aby przepisać do końca scenę powrotu Na­górskiego do domu. Jeszcze kilkanaście stronic i koniec z po­rządkowaniem części II. W tej uldze (bardzo prowizorycznej) przeszkadza mi trochę wczorajszy pomysł, żeby Marek Kuran po­jechał do Pruszkowa, do matki. Może byłoby to i niezłe? Ale jeżeli tak, to należałoby tę scenę umieścić bezpośrednio po scenie z profesorem Wanertem, więc prawie zaraz. Na razie, łącznie z notatkami Dziennika, mam ponad 360 stron maszynopisu. W związku z lekturą monografii o Lutrze; nie wiedziałem, że pokuta, słowo kojarzące się z karą i winą (poenitentia) brzmia­ło po grecku mezanoia i oznaczało odmianę serca. Równie pojęcia nie miałem i nikt mi nigdy nie wspomniał, że pojęciem „bram raju” posłużył się Luter, gdy opisując w ostatnim roku swego życia wewnętrzne olśnienie, jakiego doznał przed laty w Wartburgu, odczytawszy zdanie z Listu do Rzymian 1,17: „Spra­wiedliwy z wiary żyje” — pisał: „I jak przedtem nienawidziłem tych słów: »Sprawiedliwość Boża«, teraz tym silniej wysławiałem je przed sobą, tak że owo miejsce u Pawła było dla mnie niczym prawdziwe bramy raju”. piątek 6 maja Agencja PAP informując o zawartym przed paroma dniami w Pra­dze układzie radziecko-czechosłowackim, podaje wśród głównych postanowień układu że: „Obie strony (…) będą rozwijać wszechstronną współpracę obu krajów i udzielać sobie wzajemnej bratniej pomocy i poparcia, opierając się na wzajemnym poszanowaniu państwowej suwerenności i niezależności, równouprawnieniu i wzajemnym nieingerowaniu w sprawy wewnętrzne”. Oraz: „Obie strony, wyrażając niezłomne zdecydowanie kroczenia dro­gą socjalizmu i komunizmu, będą podejmować konieczne kroki w ce­lu obrony socjalistycznych zdobyczy narodów, bezpieczeństwa i niezależności obu krajów, będą dążyć do rozwijania wszechstron­nych stosunków między państwami socjalistycznej wspólnoty oraz działania w duchu utrwalenia ich jedności, przyjaźni i braters­twa”. sobota 9 maja W ostatnim numerze jednego z tygodników, w rubryce W kraju krótka notatka: „Na półkach magazynów i sklepów rośnie ilość bu­bli. Wartość zapasów, według obliczeń GUS, wynosiła w lutym br. około 40 mld. złotych w hurcie i około 74,8 mld. złotych w deta­lu. Cieszyłoby nas to zjawisko, gdyby to były towary poszukiwa­ne, ale są to w większości towary, które nie znajdą klienta. Podobnie zresztą jak zapasy w handlu, rosną zapasy w całej gos­podarce”. I druga notka z tego samego numeru: „Dokuczliwa zima odbija się nie tylko na rolnictwie, opóźnionej wegetacji roślin, znisz­czonych drogach, ale także na budownictwie mieszkaniowym. Miesz­kańcy wielu budynków przeżyli prawdziwy kataklizm z powodu prze­ciekających dachów. Winę za to ponoszą częściowo projektanci, bowiem — jak donoszą z Krakowa i Łodzi — stosowano tam wadliwą konstrukcję dachów, ale przede wszystkim winę ponoszą partacze budowlani. Setki domów w całym kraju zostało poważnie uszkodzo­nych”. Z rozmowy o Hamlecie w Ulissesie Joyce'a: „Tu rozważa on rzeczy, których nie było: czego dokonałby Cezar, gdyby uwierzył wróżbicie: to, co mogło się stać: rzeczy nieznane: możliwe możliwości możliwego: jakie imię nosił Achil­les, gdy mieszkał wśród kobiet”. Andrzej S. chyba słusznie zauważył, że zakończenie tego cy­tatu zdaje się być wyraźnym nawiązaniem do Urn burial Thomasa Browne'a: „Jakie pieśni śpiewały syreny i jakie imię przybrał Achil­les, gdy ukrywał się pośród kobiet, pytania te, choć zagadkowe, nie leżą poza wszelkimi do mniemaniami…”. Bardzo piękne to sformułowanie: możliwe możliwości możli­wego. List Alicji Stamirowskiej do ojca, profesora Henryka Wanerta. Johannesburg, 27 III 1969 Mój drogi Papo! Bardzo się zmartwiłam Twoim ostatnim listem, że źle się czu­jesz, a w ogóle cały list tak smutny. Czy aby jesteś pod opieką dobrego lekarza i kto to jest, przedwojenny specjalista, czy jeden z tych nowych? Jestem pewna, że z Twoim sercem to nic po­ważnego, my, Wanertowie, jesteśmy długowieczni, ale w każdym razie powinieneś o siebie dbać, a przede wszystkim takich smut­nych myśli do siebie nie dopuszczać. Piszesz, że czujesz się osamotniony. Mój Boże, jak to możliwe? Pamiętasz, jak mi kie­dyś, kiedyś bardzo dawno powiedziałeś, że człowiek, który ma czys­te sumienie, nie powinien odczuwać samotności? Powiedziałeś tak, pamiętasz? Ja pamiętam doskonale, chociaż od tego czasu ponad trzydzieści lat upłynęło. Mówiłeś także, że samotność wówczas nam zagraża, gdy popełniamy przestępstwa wobec innych ludzi lub przekraczamy prawa moralne i społeczne. Powiedziałeś wtedy, że ze wszystkich samotności najbezwzględniejsza jest samotność dyk­tatorów i tyranów. Jakżeż więc Ty, drogi Papo, możesz się czuć samotny? Wprawdzie my tutaj, w Afryce Południowej, od wielu lat ży­jemy z dala od Kraju, ale przecież dobrze wiemy, jak u was jest i kto jest kto. Wiemy także, dla jak wielu rodaków w Kraju, rów­nież i takich, którzy nigdy nie zajmowali się filozofią, Twoje nazwisko reprezentuje wielki autorytet moralny, bo jesteś Czło­wiekiem, który nigdy nie poszedł na żadne kompromisy, natomiast zawsze, jeśli okoliczności na to pozwalały, występował w obro­nie wolności ludzkiej myśli. Czy nie prowadziłeś przed wojną swoich wykładów, stojąc na znak protestu, gdy Twoim słuchaczom pochodzenia żydowskiego nie pozwalano siadać w ławkach? Czy nie zapłaciłeś za swoje przekonania i postawę patrioty Pawiakiem i Oświęcimiem? A czy w roku pięćdziesiątym nie pozbawiono Cię katedry, choć za przykładem swoich licznych, niestety, kolegów-uczonych mogłeś ją zatrzymać za cenę paru deklaracji? Czy nie milczałeś przez te wszystkie lata, choć mogłeś mówić półprawdy i półkłamstwa? I czy Twój powrót na katedrę w roku pięćdziesiątym szóstym nie był dla tysięcy ludzi symbolem nadziei? Papo mój drogi, Ty nie jesteś samotny i jeśli komukolwiek w Kraju, to Tobie tak myśleć nie wolno. Zdaję sobie sprawę, że takiemu Człowiekowi, jak Ty, który przy swoich latach umiał zachować tyle z młodości, musi nieraz ciążyć tak zwana emerytura, a przede wszystkim brak stałych i bezpośrednich kontaktów z młodzieżą, do czego przez całe życie byłeś przyzwyczajony. Lecz jak wielu musisz mieć przyjaciół i ilu dawnych uczniów z pewnoś­cią Cię odwiedza! Znając Cię, lękam się nieraz, czy ze względu na swoje zdrowie nie jesteś zbyt hojny i czy w rozmowach lub dyskusjach prywatnych nie dajesz z siebie za wiele. Mój Boże, jakże bym się czuła bogata i szczęśliwa, gdybym mogła spędzić z Tobą chociaż parę godzin, siedząc tuż obok Ciebie, aby żaden Twój ruch i żadne Twoje słowo nie wymknęły się mojej uwadze. Jestem pewna, że nic a nic się nie zmieniłeś i zawsze, kiedy rozmawiasz, zdejmujesz swoje okulary w cieniutkiej, złotej oprawie, aby starannie je przetrzeć kawałkiem irchy, przechowy­wanej specjalnie w tym celu w bocznej kieszonce marynarki, a kiedy jesteś bardzo przejęty — obracasz obrączkę na palcu le­wej ręki. Widzisz Papo, jak ja Ciebie dobrze pamiętam i umiem na pamięć? Niestety, są to tylko piękne marzenia! Rozumiem dobrze, że ze względu na zdrowie (a może i inne są jeszcze powody?) trudno by Ci było zaryzykować tak długą i uciążliwą podróż. Ale obawiam się, że te inne powody mogą być decydujące. Jeśli zaś chodzi o nas, o czym wspomniałeś w ostatnim liście, to nie przypuszczam, aby mnie odmówiono wizy, z Arturem jednak sprawa, jak się nam wydaje, nie byłaby tak prosta. Po Twoim ostatnim liście bardzo dokładnie wszystko to sobie przemyślałam i długo też na ten temat rozmawialiśmy z Arturem. Maciej już czwarty rok siedzi w tym swoim szeikacie nad Zatoką Perską, finansowo powodzi mu się nieźle, ale wciąż się jeszcze nie ożenił i trochę się o niego z Arturem martwimy, żeby nie zdziczał, pisuje do nas rzadko i tak lakonicznie, jakby telegrafował. Anna, jak Ci w swoim czasie pisałam, wyszła w ubiegłym roku za naszego kuzy­na, Pawła Stamirowskiego, mieszkają w Caracas, on — sympatycz­ny chłopak, ale trochę prymitywny, jak na mój gust — jest pilo­tem Amerykańskich Linii Lotniczych. Sami więc, jak widzisz Pa­po, zostaliśmy z Arturem na stare lata, a ponieważ Artur nie najlepiej czuje się ostatnio z sercem, trochę bym się bała zos­tawić go samego — — — — — doszły do nas ostatnio od przyjaciół w Londynie niezbyt pomyśl­ne wiadomości o stryju Karolu. Podobno bardzo się fizycznie i psychicznie posunął i jak chodzą słuchy cały swój majątek (chy­ba dość znaczny!) zapisał w testamencie jakiemuś młodemu foto­grafowi. Okropne to wszystko! Papo drogi, czy nie mógłbyś przy jakiejś okazji pomówić z naszym sławnym Erykiem, jesteś z nim, zdaje się, bardzo dobrze, może on by mógł jakoś wpłynąć na stryja Karola, jest bądź co bądź jego rodzonym i jedynym synem. Artur twierdzi, że podobny testament, pomijający żyjącą najbli­ższą rodzinę, z pewnością będzie można zakwestionować, ponieważ zagraniczny majątek stryja był w pewnym sensie majątkiem Firmy — — — — — także pewnie nie doszło do Ciebie, że z początkiem marca zmarł w Londynie pułkownik Grzegorz Sołtan, podobno popełnił samobójstwo, ale to nie jest pewne. Jeżeli wi­dujesz Adama — — — — — Ten list (cztery stroniczki gęstego maszynopisu na bibuł­ce lotniczej) leży na nocnym stoliku. Również na tym samym sto­liku szklanka z wodą oraz okulary w rogowej oprawie i mocno przy­ćmionymi szkłami. Pokój w mieszkalnej oficynie w Jabłonnie jest dość mały i banalnie, w stylu hotelowym umeblowany: okrągły sto­lik nieporęczny do pracy, fotel, szafa, w głębi umywalka. Okno wychodzi na park, a ponieważ na noc, mimo chłodu, zostawiono je niedomknięte, słychać nadranny świergot ptaków, pobrzmiewający trochę tak, jakby gdzieś bardzo daleko orkiestra stroiła instrumenty. Profesor Wanert przyjechał do Jabłonny przed trzema dniami, w środę, nazajutrz po recitalu Haliny Ferens-Czaplickiej. Miał bilet na koncert piątkowy, lecz po bardzo przykrej nocy z wtorku na środę, skoro zbudziły go z płytkiego półsnu pierwsze dzie­nne odgłosy świata, tak zatęsknił za wiejską ciszą, iż wydało mu się, że zgubiłby lekkomyślnie chwilę niesłychanie ważną i cenną, gdyby posłusznie i pośpiesznie nie podążył za tym głosem wewnętrznym. I przez dwa pierwsze dni rzeczywiście czuł się lepiej. Ciężka teczka z gromadzonymi od wielu lat materiałami i notatkami do Wstępu do dziejów nietolerancji spoczywała w podręcznej torbie, nic go do pracy nie ciągnęło, o niczym z większym skupieniem i przejęciem nie myślał, czuł się wewnętrznie rozluźniony i chociaż w tym braku myślowej dyscypliny odnajdy­wał pustkę — było mu z nią dobrze, kilka razy dziennie odbywał spacery po pustym i nagim parku, a pierwszego dnia, gdy jeszcze była pogoda, w grubej jesionce i owinięty pledem trochę się wygrzewał na słońcu w wygodnym leżaku ustawionym na tara­sie, nawet pod wieczór, mimo ostrego chłodu, siadywał na ławce przy wejściu do oficyny, słuchał, jak kawki podnoszą naraz ha­łaśliwy jazgot, i czuł się prawie szczęśliwy, kiedy zawsze o tej samej porze, mniej więcej kwadrans przed siódmą, odzywało się w głębi parku turkanie turkawki. Gości było mało, nikogo wśród nich znajomego, i z tym też mu było dobrze. Po wczesnej kolacji jeszcze raz obchodził zanikający w ciemnościach park, a przed udaniem się do siebie na górę, z uczuciem nieomal ra­dosnej ulgi po raz ostatni korzystał z ławki przy drzwiach wejściowych, wówczas parokrotnie usłyszał w sobie głos Haliny Cza­plickiej śpiewającej Komm süsser Tod, i wciąż mu było dobrze, a potem, gdy się już całkiem ściemniało, szedł do siebie, uchy­lał okno, bo kaloryfery mocno grzały, gasił światło i w fotelu, przymknąwszy powieki, cierpliwie i bez warszawskich niepoko­jów czekał, aż poczuje senność. Noce też miał lepsze niż ostat­nio w Warszawie, wcale go stan wewnętrznego rozluźnienia nie drażnił, pustka, którą w sobie nosił, była lekka, nie męczyły go duszności i odeszły stany lękowe, które każdą z nocy zmie­niały w nieskończenie długi koszmar. List Alicji osobiście przywiózł Eryk wczoraj. Henryk Wa­nert przeczytał go parokrotnie, potem schował do podręcznej teczki z zaległą korespondencją i więcej o nim nie myślał. I oto ostatnią dopiero noc ma złą. Spędził ją bezsennie, wsparty o wysoko spiętrzone poduszki, wielokrotnie zapalał światło, a gdy je gasił — odruchowo uchylał sztywną zasłonę przy oknie i bezmyślnie spoglądał na drzewa w białym szronie, przeszło go­dzinę gdzieś u początku nocy spędził w szlafroku na fotelu, usiłując czytać (w drugim tomie Pism rozproszonych Marii Dąbro­wskiej odnalazł przemówienie, jakie i w jego obecności wielka pisarka wygłosiła przed siedmioma laty na Uniwersytecie Warszawskim z okazji otrzymania tytułu doktora honoris causa i od ra­zu ujrzał jej drobną sylwetkę, zagubioną w rozległej sali wśród dostojnych tóg, biretów i łańcuchów, poszukał ostatnich dwóch zdań tego przemówienia, ponieważ już wówczas go były poruszy­ły, i teraz je odnalazł „Ale niech mi też wolno będzie wyznać, że moja radość zmieszana jest z silnym uczuciem zawstydzenia. Bo tytuł zakładający bądź co bądź jakąś wiedzę o świecie i o bycie, zastaje mnie w dobie życia, w której z każdym dniem rośnie we mnie świadomość mego niedouczenia, znikomość mej wie­dzy, słabości mego rozumienia zawiłych spraw świata i człowie­ka”; jeszcze potem odszukał list Alicji, lecz niedoczytany do końca odłożył na stolik, i jeszcze w pewnym momencie chciał sięgnąć po Ostatnią godzinę Nagórskiego, lecz gdy sobie przypomniał, że jest to monolog umierającego Leonarda — przypomniał sobie, że w zapiskach, utrwalonych przy pomocy lustrzanego pisma, zanotował Leonardo rysując klocki: „Jeden popycha drugi. Za pomocą tych klocków przedstawione jest życie i wysiłki człowieka” — odsunął cieniutką książeczkę), na koniec, gdy wciąż trwała noc, zdrzemnął się po powtórnym zażyciu uspokajających kropli, i teraz, gdy się rozbudził z uczuciem, jakby wcale nie spał, i leży z zamkniętymi oczami, z lewym ramieniem aż po palce ciężko odrętwiałym i z nadmiarem mdlącego ciężaru w lewej piersi, ws­party o wysoko spiętrzone poduszki i z dłońmi na nieskazitelnie równo wygładzonej kołdrze, z lewą prawie martwą, ale w udręcza­jący sposób żywą, i ze dworu, spomiędzy gęsto oszronionych drzew parku docierają szkliste ptasie strojenia zanikających smy­czków, teraz — teraz jest gęsta zadymka śnieżna, gdy obudzony w środku nocy w więziennej celi wychodzi w towarzystwie młodego gestapowca na więzienny dziedziniec, a potem wsiada do wielkiej, czarnej limuzyny wśród kurniawy oraz pejzażu zniekształconego pustką, ruinami i płaskimi poblaskami przyćmionych lamp z trudem rozpoznaje znajome ulice, wie jednak w pewnym momencie, że jadą Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, Alejami, aż wresz­cie zatrzymują się przy Alei Szucha, i potem, wciąż eskortowany przez uprzejmego gestapowca, idzie długimi korytarzami, wchodzi po jakichś schodach i zaraz potem następnymi schodzi w dół, a potem trafia do obszernego pokoju, gdzie jest cisza, przyćmione światło lampy na biurku, na oknach ciężkie zasłony, miękki dy­wan na podłodze, Obersturmführer Thiess — mówi wysoki mężczyzna w mundurze, podnosząc się zza biurka i uprzejmym ruchem dłoni wskazując nie krzesło po drugiej stronie, lecz jeden z foteli nieopodal, sam siada na drugim, gdy młody gestapowiec opuszcza pokój, po czym, wskazując na butelkę francuskiego wina oraz dwa kieliszki, pyta: napije się pan, panie profesorze?, zdaje się, że to niezłe wino, potem (na tle kruchych poćwierkiwań bardzo dalekich instrumentów) Thiess, podnosząc ciemny kieliszek: zdrowie Führera! i ja, jakby to było obok i chcąc na serdecznym palcu odnaleźć podwójną obrączkę, której od prawie trzydziestu lat już nie mam, Thiess: mogę pana zapewnić, panie profesorze, że to jest naprawdę dobre wino kraju łacińskiego, i ja po chwi­li wahania sięgam po mój kieliszek, ponieważ gardło mam zaschnięte i wargi spieczone, mówi Thiess: zdrowie Führera, i ja pi­ję, i smak wina rzeczywiście wydaje się znakomity (wrzask kawek gdzieś daleko w głębi), sile, panno Klaro — mówię idąc wzdłuż średniowiecznych murów Fryburga — nie zawsze towarzyszy odwaga, i odwrotnie, słabość nie musi być tchórzliwa. Gdyby pani na przykład, panno Klaro, ujrzała za dnia kawki nagle się z wielkim hałasem podrywające z drzew, mogłaby być prawie pew­na, że psotna wiewiórka, to ulubione przez dzieci stworzonko, dobiera się do gniazd kawek, aby zmiażdżyć ostrymi ząbkami jaj­ka i wypić ich zawartość; wrony i gawrony są dostatecznie sil­ne, aby odeprzeć atak wiewiórek, kawki są cokolwiek słabsze, ale, mój boże, nie na tyle, aby nie mogły walczyć, znamy w przyrodzie ptaszki bardzo drobne, a jednak obdarzone dużą si­łą bojową, kawki są po prostu lękliwe, ich obroną jest wrzask, mówi Thiess (jeszcze na tle krzyku kawek) pańska żona, panie profesorze, była, o ile mi wiadomo, Niemką?, i ja mówię: tak, von Beckendorff z domu, Thiess: krewna marszałka von Beckendorff?, i ja na to (szkoda, że nie byłem na wczorajszym koncer­cie, chciałbym usłyszeć jeszcze raz…) ja mówię: córka wiel­kiego filozofa, Ernesta Beckendorffa, Thiess: zatem Niemka?, ja: matka mojej żony była Angielką (jeszcze pisał Leonardo: „Zważcie tylko! Nadzieja powrotu do siebie i do swego dawnego stanu przypomina urzeczenie ćmy światłem: człowiek, który ciągle się odradzającym pożądaniem tęskni do nowej wiosny, nowego lata, każdego nowego miesiąca i nowego roku, czując, że to, co upragnione, nadejdzie jeszcze nieprędko, nie zdaje sobie nawet sprawy, że pożąda tylko własnej zguby). Thiess mówi: jeszcze wina, panie profesorze?, odpowiadam: dziękuję, i piję, co mi zostało nalane, i Thiess mówi: powiedział pan, panie profeso­rze, że pańska żona była z domu von Beckendorff, przepraszam, czy chciał mi pan przez to dać do zrozumienia, że małżonka, po­chodząca z tak świetnej rodziny niemieckiej, zaszczepiła w panu szacunek i miłość dla narodu niemieckiego?, ja bardzo ceniłem naród niemiecki i niemiecką kulturę. Thiess: to mnie cieszy, pa­nie profesorze, czemu pan jednak umieszcza swoje oceny w czasie przeszłym?, chcę odpowiedzieć: z tych samych powodów, dla których powiedziałbym: byłem młody, i mówię, nie pamiętam, co odpowiedziałem, całą rozmowę pamiętam tak dokładnie i wyraźnie, jakby została we mnie nagrana, ale co w tym momencie odpowie­działem, nie pamiętam, mówi Thiess: współczuję panu, panie profesorze, że pańska małżonka zmarła tak młodo, myślę, że tragizm jej przedwczesnej śmierci na tym przede wszystkim polega, iż jej, córce wielkiego narodu niemieckiego, nie było danym doś­wiadczyć dumy i poczucia siły, jakimi obdarzyła nas, wszystkich Niemców, III Rzesza, Mein Gott, nie znała Führera! (zwiedzając bibliotekę w Pesaro Leonardo zanotował strofę wyrytą na sarko­fagu arcybiskupa Sguillace: Decipimur votis et tempore fallimur et mors; Deridet curas, anxia vitae nihil), i teraz Thiess pod­nosi się z fotela i skrzypiąc podeszwami długich butów podchodzi do drzwi, i gdy rozlega się w ciszy trzask przekręconego kontak­tu, jaskrawe światło wypełnia pokój, słyszę, że mówi Thiess: bar­dzo mi przykro, panie profesorze, jeśli sprawię panu nieco kło­potu, ale chciałbym pana poprosić, aby zechciał się pan roze­brać, wtedy pomyślałem, tak, chyba wtedy pomyślałem, a raczej uświadomiłem sobie w tym momencie, że chociaż zawsze lubiłem słońce, nigdy w życiu nie byłem na plaży, i mówi Thiess: czy pan słyszał, panie profesorze, o co pana prosiłem?, ja: tak, ale nie mogę zrozumieć… Thiess: tego od pana nie wymagam, pro­szę pana o wysiłek myślowy doprawdy nie większy od trudu, jaki musi sobie zadać żołnierz na rozkaz sierżanta, ale pan pewnie nigdy w wojsku nie był i pański umysł przywykł do poruszania się w rejonach cywilnych, nieporównanie, jak się panu wydaje, cenniejszych od prostej musztry, otóż pragnę pana poinformować, panie profesorze, że w skromnych sformułowaniach komendy kryją się tak zwane sprawy ostateczne, więc profesor Wanert, dobrze wiedząc, co za chwilę uczyni, otwiera oczy, aby w szarości pier­wszego świtu znaleźć sojusznika przeciw tamtej oślepiającej jasności, i wówczas, choć tak krótkowzroczny, bo na prawe oko prawie ślepy, w półcieniu i w blasku stoi pośrodku pokoju nagi, mrugając bezbronnymi powiekami, ze stopami zanurzonymi w miękkim dywanie, i mówi w półcieniu i w blasku Thiess: proszę się wyprostować, panie profesorze, mam pana pouczać, że intelektualis­ta zawsze powinien mieć głowę śmiało podniesioną? no tak! za dużo pan nad niemoralnymi książkami przesiadywał, trzeba się było sportować, ruch, powietrze, słońce, woda, zna pan starą rzymską maksymę?, mizernie pan wygląda, śladu muskułów, klatka piersiowa płaska, skóra sflaczała, jeśli pańska małżonka była prawdziwą Niemką, nie sądzę, aby mógł ją pan zadowolić jako ko­bietę, pytam potem: jestem wolny?, Thiess: chcemy tylko pańskiego dobra, panie profesorze, jako intelektualista z pewnością ceni pan najbardziej wolność wewnętrzną, pozostawimy ją zatem panu, natomiast pańską osobowość fizyczną będziemy musieli co­kolwiek podleczyć, praca, powietrze, ruch, współżycie ze zdyscyplinowanym kolektywem na pewno trochę poprawią pańską kondy­cję, pozwalam panu podziękować, nie dosłyszałem, głośniej proszę. I profesor Wanert, wsparty o wysoko spiętrzone poduszki, turkanie turkawki w głębi parku słysząc, prawą dłoń podniósł­szy do oczu, aby je osłonić przed blaskiem nazbyt jaskrawym, mówi prawie na głos: — Danke schön, Herr Obersturmführer. Adam Nagórski kładzie się i aby wzbronić myślom penetro­wanie zawiłych i grząskich labiryntów „choroby”, układa prele­kcję, którą mógłby na przykład, wygłosić przed gronem nauczy­cieli polonistów, gdyby na podobne zgromadzenie został zapro­szony: — Proszę państwa! Jeśli państwo pozwolą, odejdę dzisiaj od formułek, tradycyjnie obowiązujących na spotkaniach pisarza z czytelnikami, i powiem państwu coś niecoś o sobie samym, ściślej zaś temat zaproponowanej państwu pogadanki określa­jąc: opowiem o moich miłościach. Niestety, nie będę mógł pań­stwu sprezentować relacji pełnej, i to nie tylko ze względu na obyczajność. Czas, ten pracowity i podstępny niszczyciel, spra­wia, iż fakty, które pragnąłem państwu przekazać, będą jedynie cieniami prostacko zniekształconymi w stosunku do pierwowzorów. Muszę tu wszakże zaznaczyć, że, akcentując zjawisko zniekształ­cenia, nie chcę w sposób jednoznaczny określić tego procesu pejoratywnie, jeśli się bowiem zdarza, że wspomnienia z upły­wem czasu tracą pierwotną urodę, aż wreszcie utrwalają się w naszej pamięci w szpetnej i wulgarnej masce, to również i nie najrzadziej tak się dzieje, iż to, co w swym rzeczywistym trwa­niu było skażone, później wszelkie niedoskonałości gubi i utr­wala się w kłamliwym, lecz wzruszającym kształcie doskonałego nieomal piękna. A teraz, po tych kilku, może nie nazbyt precyzyjnie i przejrzyście sformułowanych zastrzeżeniach, pozwolą państwo, że przystąpię do właściwej opowieści. Moją pierwszą miłością był drugi mąż mojej matki, czyli mój ojczym. Niestety, była to miłość nieszczęśliwa, chcąc zaś zapoznać państwa z jej charakterem, muszę państwu przedstawić bodaj w najogólniejszym zarysie moją ówczesną sytuację rodzin­ną. Byłem dzieckiem starego ojca i matki bardzo młodej, dzi­siaj powiedzielibyśmy dziewczyny. Mój ojciec był rówieśnikiem Sienkiewicza i Prusa, a od Stefana Żeromskiego był starszy o szesnaście lat. Z pierwszego małżeństwa miał syna i córkę, obo­je byli dorosłymi ludźmi, gdy ja się urodziłem. Mogę zrozumieć; ojca, że u progu starości zapragnął wprowadzić do swego domu istotę tak uroczą i atrakcyjną, jaką musiała być podówczas mo­ja matka. Należał do pokolenia pozytywistów, dzielił z nimi ideały epoki, był niezłym publicystą i przez pewną ilość lat doskonałym, jak mi opowiadano, obrońcą sądowym. Gdy ożenił się z moją matką, prawie o czterdzieści lat od siebie młodszą, był już tylko zamożnym rejentem oraz praktykującym badaczem tajem­niczych sfer okultyzmu i spirytyzmu. Nie wiem, czy posiadał świadomość klęski — w Polsce, jak państwo wiecie, każde poko­lenie przeżywa klęskę, tylko nie wszyscy o tym wiedzą — i czy uważał swoje życie za zmarnowane. Nigdy nie miałem okazji rozma­wiać z nim na podobne tematy. Miałem dziesięć lat, kiedy umarł. Mogę sobie przecież wyobrazić, proszę państwa, że jeśli zdawał sobie w pewnych momentach sprawę, jak daleko odszedł od tzw. ideałów młodości i nawet wieku dojrzałego, mógł u schyłku ży­cia ulec złudzeniom, iż u boku drogocennej młodości odnajdzie szczodre źródło, mało wprawdzie skuteczne na sklerozę oraz artretyzm i schorzenia naczyń wieńcowych, zdolne prawcież uś­mierzać gorycz, zwątpienia i samotność. Być może wyimaginowane przeze mnie uczucia mego ojca usiłuję wznieść w zbyt wyso­kie rejony, być może powodował się jedynie starczą namiętnoś­cią, lecz jakkolwiek było, powtarzam, iż mogę wyobrazić sobie racje, które skłoniły go do tak szczególnego małżeństwa. Trud­niej mi natomiast zrozumieć i ocenić pobudki mojej matki. Nig­dy nie mogłem pojąć, a i dziś niewiele więcej rozumiem, co spowodowało, iż młoda dziewczyna, tak ponad miarę szczodrze przez naturę obdarowana, piękna, już popularna i adorowana, gwiazda, jak by się dzisiaj powiedziało, nagle pewnego dnia i to na zawsze porzuca scenę, jednym, chyba lekkim krokiem schodzi z dro­gi sławy, odrzuca wszystkie ponętne dary i pokusy losu, stając się żoną człowieka, który na dobrą sprawę mógłby być jej dziad­kiem, a z pewnością ojcem. Gdybyż przynajmniej za wszystko, co odrzucała, jeśli nie gwałtowna i namiętna miłość miała się stać jej przeznaczeniem, złożono u jej stóp magnacką fortunę, pałace, majątki ziemskie, olśniewające podróże i klejnoty, ty­tuł księżnej lub hrabiny, sławą wreszcie opromienione nazwisko znakomitego twórcy lub wirtuoza! Mój ojciec był człowiekiem zamożnym, lecz tylko zamożnym. Czy byli, czy w ogóle mogli być małżeństwem szczęśliwym? Nie wiem. Cóż się wie o swoich rodzicach? Wiem natomiast, bo tyle z dzieciństwa zapamiętałem, że ojciec coraz więcej wolnego czasu poświęcał seansom spiry­tystycznym, a matka była piękna i młoda, a po śmierci ojca, jak­kolwiek była nieźle materialnie zabezpieczona, prawie natych­miast założyła pracownię krawiecką, właściwie Dom Mody, póź­niej, w latach międzywojennych pod firmą „Rozalinda” cieszący się ogromnym powodzeniem w sferach wojskowo-rządowych oraz teatralnych. Dla realistycznej ścisłości zaznaczam, że „Rozalinda” obsługiwała wyłącznie płeć piękną. Również chyba wypada państwu wyjaśnić, że klientelę ze sfer wojskowo-rządowych wniósł niejako w posagu, cokolwiek zresztą spóźnionym, bo dopiero po przewrocie majowym, drugi mąż mojej matki, pułkownik Grzegorz Abgar-Sołtan, a zatem, jak to już miałem zaszczyt państwu zakomunikować, obiekt moich pierwszych uczuć miłosnych. Trudno mi, niestety, wywołać jego sylwetkę z owych odle­głych czasów, gdy gdzieś pod koniec wojny, w dwudziestym roku zaczął bywać w naszym domu, wówczas jeszcze w randze kapitana, o ile wiem, matka poznała go w jednym z warszawskich szpitali, gdzie on leżał, podobno dość ciężko ranny, a gdzie ona, zanied­bując w imię wyższych celów „Rozalindę”, występowała w roli pielęgniarki. Mam pewne dane przypuszczać, że młody kapitan uła­nów, a młodszy był od matki o dobrych kilka lat, był jej jedyną wielką miłością. Ale również mam wiele danych, aby podejrzewać, że kiedy w dziesięć lat później porzucił ją, nie przeżyła tego rozstania ciężko. Ja natomiast…! Pozwolą państwo, że zanim się cofnę w moje lata chłopięce, wyznam, iż najlepiej sylwetkę mego ojczyma zapamiętałem z ostatniego z nim spotkania, wtedy, choć miłość już dawno we mnie wygasła, zdjęte ze mnie zostały czary, choć nie jestem pewien, czy stwierdzając to wiernie od­twarzam wieloznaczny kształt moich uczuć. A stało się to dopiero w roku 1932, gdy odbywałem z moją pierwszą żoną, Alicją, podróż poślubną. Była wczesna wiosna, chyba marzec, może początek kwie­tnia, w każdym razie jeszcze nie sezon, podróż odbywaliśmy autem, mieliśmy więc zupełną swobodę poruszania i pewnie dlatego, w drodze z Włoch do Francji, gdy nam pewnego wieczora w Cagnes spodobał się taras z rozległym widokiem na morze i bardzo nam poza tym smakowała langusta, opieczona na ruszcie kamiennego paleniska, umieszczonego też na tarasie, postanowiliśmy pozos­tać w tej gospodzie kilka dni. I bodaj nazajutrz, kiedy wybra­liśmy się na zwiedzenie willi, w której mieszkał był Renoir, spotkaliśmy mego ojczyma. Wiedziałem, że mniej więcej od roku pełnił funkcje attaché wojskowego w Rzymie, lecz w czasie tygod­nia spędzonego w tym mieście z Alicją, nie odczułem szczególniej­szej potrzeby nawiązania jakiegokolwiek kontaktu z ojczymem, ściślej: z moim byłym ojczymem. Skoro jednak spotkaliśmy się w miejscu tak ostatecznie niezwykłym, jak pokój, w którym umarł Renoir, a pułkownik ucieszył się nami jak rodzonymi dziećmi i zaprosił na wieczorny obiad, nie było powodu odmówić. Wobec te­go przyjechał do naszej gospody pod wieczór i zawiózł nas, ale nie do Cannes ani do Nicei, tylko do cichych i mało wówczas znanych Antibes, do niewielkiej, za to piekielnie drogiej res­tauracyjki. Wieczory były jeszcze chłodne, więc na kominku, pamiętam, paliły się grube, ciężkie kłody, byliśmy wszyscy tro­je na wieczorowo, zresztą w sali prawie pustej, my dwaj w smo­kingach, Alicja w sukni wieczorowej, jedliśmy ten obiad przy świecach i tak już na zawsze, właśnie wśród tych rekwizytów, utrwaliła mi się sylwetka mego ojczyma, nie w mundurze ułańs­kim, który niegdyś tak uwielbiałem, lecz w smokingu, jak gdy­by zbyt wątłym i cienkim dla jego barczystych ramion i potęż­nych pleców, z twarzą nalaną i szybko czerwieniejącą pod wpły­wem wina, faceta prawie łysego, o grubym karku i przykrótkiej szyi, z workami pod oczami… pamiętam, dużo piłem tego wie­czora, ale nie mogłem się upić, ponieważ godziny zdejmowania uroków i odczarowywania są zbyt okrutne, aby alkohol mógł dzia­łać. Nigdy już potem mego ojczyma nie widziałem, lecz wiem, że żyje, jest to już teraz dobrze starszy pan, który przekroczył siedemdziesiątkę, podobno mieszka w Edynburgu, ale czym się zajmuje i z czego żyje, pojęcia nie mam. A kochałem się w nim z całą chłopięcą zaborczością, był dla mnie ideałem ojcostwa, pragnąłem zatem, abym i ja był dla niego ideałem syna. Być mo­że w ogóle dlatego go pokochałem, aby on mnie kochał? W cza­sie tego obiadu w Antibes przy świecach i płonącym kominku zwrócił się w pewnym momencie do mojej żony i powiedział: masz szczęście, droga Alicjo, nigdy nie przypuszczałem, że z wyrostka, delikatnie mówiąc: nieznośnego, jakim był twój mąż, wyroście tak uroczy młody człowiek. Niestety ta ocena mojej osoby nie sprawiła mi już przyjemności, zbyt późno przyszła, i kto wie, czy wówczas, gdy to mój ojczym powiedział, nie od­nalazłem przez moment wszystkich gorzkich udręk chłopca, który w oczekiwaniu na miłość rzeczywiście i najłagodniej mówiąc był chłopcem nieznośnym, i to tak uporczywie i nieuleczalnie, że po roku wspólnego życia we troje, skoro ukończyłem pierwszą kla­sę, matka i ojczym zgodnie uznali, że dla mego własnego dobra lepiej się stanie, jeśli będę się wychowywać z dala od domu. Tak się też stało, i najpierw wygnany, a później już dobrowol­nie upierając się przy tym oddaleniu, siedem lat życia aż do matury spędziłem najpierw w małym miasteczku w Poznańskiem, w Jeleniu, w tamtejszym gimnazjum i internacie, a później dwa ostatnie lata przed maturą, lecz o tym w odpowiednim momencie. Więc Jeleń! Właśnie z Jeleniem, proszę państwa, oraz z pewnym majątkiem pod Mogilnem łączy się moja miłość następna, może, aby być lepiej zrozumianym, powinienem użyć słowa: przyjaźń, sądzę jednak, że nie odda ono wiernie ani klimatu moich uczuć, ani ich dalszych kolei. Obiektem mego uczucia i jednak powiedzmy: miłości, był mój rówieśnik, jedyny syn zamożnego ziemianina, akurat przed rokiem owdowiałego. Tego chłopca pamiętam dokładnie: był długonogi, wysoki, szczupły, miał bardzo ciemne brwi zrośnięte u nasady nosa, twarz smagłą, jakby zawsze opaloną, za to oczy bardzo jasne, włosy też. Na imię miał Hipolit, zdrob­niale: Polek. Tym razem była to miłość odwzajemniona obaj mie­liśmy po piętnaście lat, po piętnaście z początku, gdy on, ja­ko nowy zjawił się w Jeleniu i pierwszego dnia, kiedy zaczynał się rok szkolny, podszedł do mnie i spytał, czy może zająć miejsce obok w ławce. Wierzę, proszę państwa, w miłość od pierwszego wejrzenia. Więcej, uważam, że miłość się zaczyna tylko od pierwszego wejrzenia. Nasza z pewnością była taka. Niestety, trwała krótko, pod koniec wakacji, które podobnie jak ferie Bo­żego Narodzenia i wielkanocne spędzałem w domu Polka, mój przy­jaciel utopił się w stawie. Kto z państwa zna pierwsze moje opo­wiadanie, zatytułowane Zdrada, odnajdzie w nim bez trudu realia tego pamiętnego dla mnie lata, mnie pod imieniem Andrzeja, Polka jako Janka, również i dziewczyna istniała w rzeczywistości, ta Amelka, która w opowiadania, choć niepokazana, odgrywa dość du­żą rolę, do niej to bowiem, córki gajowego, czarnobrewy Janek przeprawia się późnymi wieczorami łódką przez staw, o nią jest zazdrosny Andrzej i to on po tragicznej śmierci Janka odbywa tę samą drogę, aby w ramionach Amelki przeżyć pierwszą miłosną noc. Muszę się również państwu zwierzyć, że ów szczególny koloryt, w jakim utrzymana jest ostatnia moja książka, ów długi monolog umierającego Leonarda da Vinci, a więc koloryt światła, jakby sączącego się przez płynącą wodę albo geste listowie, do tamte­go właśnie młodzieńczego opowiadania świadomie został nawiązany, bo chociaż Leonardo zalecał malarzom, aby malowali portrety w dnie bezsłoneczne, kiedy blade światło przesącza się spomiędzy niskich chmur i pada drobny deszcz — ja z tym szczególnym kolo­rytem zapoznałem się, mało co poza nazwiskiem o Leonardzie wie­dząc, a dla zaświadczenia tego ostatecznie drobiazgu mogę jesz­cze państwu przypomnieć inne moje opowiadanie z lat 50., Francka, tę historyjkę o chłopcu z miasta zagubionym w lasie, gdzie także ten sam koloryt odgrywa pewną rolę, również w innych moich utworach, ale, przepraszam państwa, oddalam się od zasad­niczego tematu. Gdyby natomiast interesowało państwa, czy przy tak wielu realiach zaczerpniętych z rzeczywistości również i wydarzenia wiernie zostały odtworzone w tym moim pierwszym opo­wiadaniu, muszę odpowiedzieć: nie, proszę państwa, już wówczas, jakkolwiek jeszcze nie miałem pewności, że będę pisarzem, byłem nim w sposób tak istotny, iż może nieświadomie, lecz z pewnością intuicyjnie czułem, że tak zwane dzieło sztuki nie odtwarza rze­czywistości, lecz w przewrotny sposób przedstawia jej elementy, przewrotny, bo świadomie odwołując się do osobliwie prywatnych miar sprawiedliwości. W rzeczywistości nie czarnobrewy Polek, lecz Adam odbywał wieczorne przeprawy łódką przez staw i nie ten drugi, lecz pierwszy, czarnobrewy, dręczony był zazdrością o Amelkę-Maryjkę, zazdrością głębiej, być może, sięgającą, niż pozwala przyjaźń, i tak w rzeczywistości było, że po gwałtownej scenie jednego wieczoru Adam powiedział: dobrze, zostanę, jeżeli tak ci na tym zależy, zostanę, ale ty za mnie pojedziesz i mnie zastąpisz. Wtedy, pamiętam, czarnobrewy zbladł i spytał: nie możemy zostać razem? Nie — powiedziałem — jeden z nas musi pojechać, ty tylko albo ja, wybieraj. Więc wybrał i pojechał, i wtedy to się stało, a ponieważ nikogo przy tym nie było, nigdy nie mogłem wiedzieć: czy był to wypadek, czy świadomie podjęty wybór. Tak było. Lecz teraz, gdy tak nieudolnie staram się przekazać państwu moją pa­mięć tamtego czasu, przychodzi mi na myśl, że może jednak je­go, czarnobrewego, nie dość kochałem? Może, gdybym go kochał lepiej, nie postawiłbym go tak brutalnie wobec niedorzecznego wyboru? A może to mgliste przeczucie kazało mi nie pozostać te­go wieczoru z czarnobrewym, abym ja nie musiał wyboru dokonać? Nie wiedząc, przemilczamy raczej, proszę państwa, odpowiedź jednoznaczną, a zatem więcej niż wątpliwą. A z pewnych względów wolałbym również przemilczeć i ów odległy okres mego życia, który nastąpił po śmierci czarnobre­wego. Skoro się jednak domagacie ode mnie bezwzględnej szcze­rości… Ojciec czarnobrewego, nieświadom naszych tajemnic, chciał mnie zatrzymać u siebie do końca wakacji, nie mogłem jed­nak zostać, wyjechałem natychmiast po pogrzebie i cały sierpień spędziłem w Warszawie, w domu, który był pusty, matka z ojczy­mem byli za granicą. Pod ręką miałem ojcowską bibliotekę. Do tej pory nie interesowałem się literaturą i jeśli zdarzało się, że korzystałem z biblioteki szkolnej, to poza lekturą obowiązu­jącą były to przeważnie książki podróżnicze albo historyczne. Owszem, w roku 1924, z okazji sprowadzenia do Warszawy zwłok Hen­ryka Sienkiewicza, wygłosiłem na naszej szkolnej akademii odpo­wiedni referat, podejrzewam jednak, iż namiętność, z jaką zanu­rzyłem się w świat bitew i przygód, w większym stopniu kierowa­na była moimi skłonnościami ku osobie rycerskiego ojczyma niż rzeczywistym zainteresowaniem literaturą. Jakkolwiek było, na­prawdę czytać zacząłem dopiero owego pamiętnego sierpnia. Czy­tałem bez wyboru po dwie, trzy książki dziennie, więc jeśli czułem się wówczas nieodwołalnie usuniętym ze świata ludzi ży­jących, to przecież tyle w tej sytuacji napiętnowanego banity osiągnąłem, iż przestrzenie mojego wygnania były rozległe w zakresie nieomal nieograniczonym. I tam to właśnie, pośród owych przestrzeni, ulegle, a nawet z hojnym nadmiarem wynagradza­jących moje ziemskie wygnanie, zacząłem gorliwie i doprawdy bez wszelkiego umiaru uprawiać to, co uczynił pan Leopold Bloom, siedząc pod wieczór nad brzegiem morza. Miły Boże, nie miejcie mi państwo za złe tego wyznania, nawet nie powiem: wstydliwego, pisarstwo, proszę państwa, jest z samej swej natury bezwstyd­ne, raczej uśmiechnijcie się pobłażliwie w stronę mglistego cie­nia, ostatecznie ów cień, choć może trudno to sobie teraz pa­trząc na mnie wyobrazić, istniał w kształtach chłopca szesnas­toletniego, był zdrowy i dobrze rozwinięty. Aby jednak zgodnie z prawdą przydać tej pradawnej przeszłości również i wzniosłe­go akcentu niejakiego uduchowienia, pragnę państwu zakomuniko­wać, że właśnie owego lata, a może nieco później, kiedy powróciłem do Jelenia, zacząłem pisać wiersze, niestety, pamięć mnie w tym miejscu zawodzi, zniszczyłem cały ten dorobek, opuszczając Jeleń, tak jest, z końcem roku szkolnego opuściłem Jeleń i to nie tylko dlatego, iż skutki moich nowych wieloznacznych nawy­ków okazały się tak jednoznaczne na świadectwie z siódmej kla­sy, pod postacią pięciu dwójek zdradzając całoroczny stan me­go ducha i ciała. Chyba instynkt samozachowawczy sprawił, iż w obliczu porażki tak sromotnej wykazałem jednak pewien hart du­cha, odmawiając kategorycznie kontynuowania nauki w Jeleniu. Posiadałem jeszcze wówczas wiarę, zresztą uzasadnioną, kiedy ma się siedemnaście lat, więc posiadałem, proszę państwa, wia­rę, iż ze zmianą otoczenia zmiany i mnie obejmą. Sądząc po upo­rze, w jakim przy tym postanowieniu trwałem, można przypuszczać, iż samotne praktyki, do duchowej oraz cielesnej sfery przyna­leżne, aczkolwiek tyloma atrybutami wolności obdarzone, musiały znużyć młodego wygnańca, jeśli po roku owych doświadczeń zapragnął powrotu pomiędzy żywych. Już nigdy więcej do Jelenia nie wróciłem, również i pod dach rodzinny nie zawitałem, chociaż matka czyniła w tym kierunku pewne delikatne aluzje, owszem, w Warszawie pozostałem, domem moim stał się internat ojców marianów na Bielanach… Zdaje mi się jednak, proszę pań­stwa, że oddalam się cokolwiek od właściwego tematu prelekcji. Czyżbym już był senny i dlatego tak skłonny do dygresji? Nie, proszę państwa, chyba jeszcze nie usnę, choć mimo zamkniętych oczu i przysłoniętych kotar czuję, że światło dokoła mnie coraz wyraźniej staje się światłem dziennym. Zresztą moich no­wych przyjaciół, Jurka Mikulskiego i Antka Gniewosza, odnaj­dziecie państwo bez trudu, oczywiście pod zmienionymi nazwis­kami, w jednym z początkowych rozdziałów Natchnienia świata. Również i uroczy, choć cokolwiek frywolny domek ciotki Reginy, nieomal rodzaj intymnej świątyni, gdzie przy uprzejmej pomocy młodych, lecz doświadczonych kapłanek zdjęte zostały ze mnie czary mizoginizmu, czary, którym tak ulegle poddałem się po śmierci czarnobrewego. Zatem? Czuję niestety, proszę państwa, że nie zdołam dzisiaj doprowadzić mojej relacji do końca, zwła­szcza mój ostatni związek, moja miłość ostatnia, hic et nunc, moja nieuleczalna choroba… Nim jednak minie nasze spotkanie, chciałbym, nawiązując… byłem, proszę państwa, dwukrotnie żonaty i z pewnym zażenowaniem, a może raczej z odrobiną żalu muszę wyznać, że żadnego z tych związków nie mogę utożsamić z miłością. Wydaje mi się, że mój rodzaj miłosny w sposób bez­względnie konsekwentny i uporczywy domaga się cierpienia. Nie chcę analizować w tej chwili, dlaczego tak jest, zwłaszcza, że przyczyny z pewnością są rozliczne i splecione w tak misternie skręcony bicz, iż trudno by odróżnić i wyodrębnić poszczegól­ne wiązania. Kto wie, czy zazdrość nie jest jednym z nich? A zaborczość, bliźniacza twarz zazdrości? Obie moja żony nie by­ły kobietami, dzięki którym, czy raczej z powodu których mógł­bym cierpieć Nie mógłbym też do żadnej z nich powiedzieć: do ciebie się tęskni, kiedy cię nie ma i kiedy jesteś. Może zatem niespełnienie i nieosiągalność, może nienasycenie w dwóch mas­kach: nadziei i zwątpienia? Może… Pierwsze małżeństwo zawarłem w roku 1932, chyba z końcem zimy, bo, jak już wspomniałem, zaraz po ślubie wyjechaliśmy w podroż do Włoch i Francji, a wtedy już była wiosna. Jeszcze wtedy chodziłem na uniwersytet, na wydział filozoficzny, ale już byłem zdecydowany studia porzucić, ponieważ akurat w tym okresie po kilku latach solidnej abstynencji, dokładnie od chwi­li, kiedy w towarzystwie Antka Gniewosza — zginął pod Monte Cassino, proszę państwa — po raz pierwszy przestąpiłem próg domku ciotki Reginy, gdzie tak sprawnie zdjęte ze mnie zostały czary wygnania, więc akurat wówczas, gdy niebawem na jednym z balów karnawałowych miałem poznać moją przyszłą żonę, wróciłem do pisania, najpierw pod wpływem mglistej potrzeby, osobliwie pry­watnej, pod wpływem mglistej potrzeby, aby w osobliwym kształ­cie prywatnej sprawiedliwości zamknąć ostatecznie moją miłość do czarnobrewego, a później coraz bardziej świadomy, że moje garby i wilcze doły, chociaż na ciele byłem zdrowy i dobrze roz­winięty… moja żona miała wiele zalet, była ładna, inteligent­na i na dodatek zamożna, lubiłem z nią… jednak, nie, czuję, że już nie dopłynę do tego portu o nazwie: Alicja, portu, który wnet miałem opuścić, ponieważ pewnego dnia wieczorem, w salonie ciotki mojej żony ujrzałem po raz pierwszy… potem, kiedyś po­tem, przy innej okazji, będę jeszcze musiał o tej miłości opo­wiedzieć… także i o tej ostatniej, przyszło mi na myśl, że gdyby jej imię, kojarzące się z walką i ze zwycięstwem, ze skrzyd­łami rozwiniętymi do śmiałego i zwycięskiego lotu, gdyby jej imię, chociaż nie ma takiego prawdziwego imienia… tylko umarli bronią nas skutecznie przed klęską, powinni umierać ci, których kochamy. niedziela, 10 maja Gdy wczoraj przed południem ukończyłem przepisywanie ostat­niego fragmentu części II — począłem się trochę zagubiony i to uczucie niepewności, co robić dalej, towarzyszy mi do dzisiaj. Uczucie niepewności? Nie jest to, chyba, określenie najlepsze. Nie od wczoraj i nie od pozawczoraj, obok myślenia, czy pod myśleniem o Miazdze jako o całości skończonej, istnieje we mnie przeświadczenie z początku mgliste i dość długo chwiejne, ale jednak przeświadczenie, że do tekstu, który poprawiam i przygo­towuję dla późniejszych uzupełnień, już więcej nie wrócę, pozos­tawiając go w kształcie niedokończenia, lecz niedokończenia, które w moim odczuciu nie jest równoznaczne z niespełnieniem. Więc ukończone niedokończenie? Gdy przed kilkoma laty opublikowałem w „Twórczości” fragmen­ty Miazgi — wielu przyjaciół oraz znajomych, których sądy artys­tyczne cenię, twierdziło, że te fragmenty powinny fragmentami pozostać, trwając ostatecznie w formie upodobniającej ją nieja­ko do bryły kamienia z grubsza tylko ociosanego, gdy z jego bez­kształtnego ciężaru zaledwie surowe zarysy projektowanej rzeźby się wyłaniają. Słuchałem tych sugestii chętnym uchem, ponieważ i mnie podobnie niewykończony kształt kusił. Jeśli jednak rze­czywiście miała to być bryła tylko z grubsza ociosana, wyobraża­łem ją sobie nieporównanie większą od tekstu opublikowanego w „Twórczości”, większą, cięższą, więc i z zarysem utrwalonych ksz­tałtów wyrazistszym i rozleglejszym. Nie był to zatem dla mnie problem *zasady*, lecz *wymiaru*. Nigdy jednak w moich intencjach nie kojarzyłem tej pokusy z kondycją kapitulacji, więc z usposobieniem wyczerpania i bez­silności, który to stan wobec ogromu podjętego przedsięwzięcia narzuca rezygnację z doprowadzenia do końca. Nie mam sympatii dla tej swoistej kokieterii, demonizującej produkt sztuki. Mitologizacja niespełnionego osiągnięcia nie tym wyższym rejonom twórczych penetracji składa zazwyczaj wątpliwy hołd, lecz sobie samemu: zauważcie tylko — powiada głośnym szeptem artysta — jak bardzo jestem świadomy, czujny i szczery, jeśli się publicznie przyznaję do własnej bezsilności! Jeśli już jednak padły takie słowa, jak „kapitulacja” oraz „rezygnacja” — trudno by mi było udawać, że mnie nie dotyczą. wtorek, 12 maja Kapitulacja i rezygnacja — tak, jednak w tym wypadku nie wobec dzieła, lecz wobec materii, z której dzieło powstaje. Więc pokusa niedokończenia, wynikająca nie z niemożności skończenia, lecz z uświadomienia sobie, że w stosunku do *materii* skończenie dzieła jest także niedokończeniem, więc po co udawać? w imię czego sugerować i sobie samemu, i czytelnikom, iż kończąc utwór wedle obowiązujących prawideł artystycznych osiągam więcej niż prezentując go w kształcie niewykończonej miazgi? środa, 13 maja Przystępując przed dwoma miesiącami do pisania Dziennika nie przypuszczałam, że notatki i uwagi, podjęte w intencji upo­rządkowania tekstu Miazgi, aby przez to uporządkowanie doprowa­dzić go do wersji ostatecznie wykończonej, niebawem zachłannie w ów tekst wtargną, stając się czymś w rodzaju konia trojańs­kiego, coraz natarczywiej rozbijającego akt wykończenia. Ludzkość bardzo wiele zawdzięcza pięknu dzieł sztuki. Czy za element oszustwa, oszustwa podniecającego a zarazem uspoka­jającego, który się w nich zawiera, też powinna być wdzięczna? Być może. Ze Swetoniusza fragment o pytaniach Tyberiusza: „Szczególnie zajmował się poznawaniem dziejów bajecznych, popadając nieraz w brednie i śmieszność. Oto na przykład filo­logom, którą to kategorię ludzi, jak już powyżej wspomniałem, szczególnie lubił, takie mniej więcej zadawał pytania: »Jak się zwała matka Hekuby? jakie miał imię Achilles, gdy przeby­wał wśród dziewcząt? jaką pieśń zwykły śpiewać syreny?«”. Lektura opowiadań Flannery O'Connor: ich precyzyjnie wykalkulowane okrucieństwo bardziej zadziwia niż wstrząsa, a jeśli również niepokoi, to przede wszystkim na skutek rozbudzenia ciekawości, kim była ta przedwcześnie zmarła kobieta, uważana za jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy amerykańs­kich. Zdaje się, że nie wyszła za mąż, mieszkała w rodzinnej po­siadłości w Georgii, zmarła w czterdziestym roku życia, pozos­tawiając po sobie dwie powieści i dwa tomy opowiadań — to wszy­stko, co o niej wiem. Bardzo chciałbym wiedzieć coś więcej. sobota, 16 maja Ilekroć otwieram radio — ogarnia mnie podziw (trochę pod­szyty rozbawieniem) dla sprawności naszych spikerów oraz komen­tatorów, a także i licznych prelegentów, którzy w sposób tak nieomylny potrafią upolityczniać swoje głosy, nasycając je w zależności od tematyki niebywale bogatą i subtelnie różnicowaną skalą zabarwień emocjonalnych. Ten sam np. głos, relacjonując sprawy dotyczące krajów socjalistycznych, brzmi łagodnie, pełen spokojnego liryzmu, jakby opowiadał grzecznym dzieciom piękną bajkę, a chwilę potem, przechodząc do tematyki związanej z imperializmem USA, odmienia się, jak za dotknięciem czarodziej­skiej różdżki, staje się chłodny, ironiczny, zdolny również w momentach szczególnie godnych potępienia do akcentów surowego oburzenia. Opowiadano mi przed kilkoma laty, że pracownicy Radia, porozumiewając się między sobą, posiadają kilkanaście skrótowych określeń dla tych subtelności głosowych. Oczywiście, w zależności od zmian politycznych zmieniają się również głosy. Przez wiele lat akcenty o największym ładunku ironii i oburze­nia przeznaczone były dla NRF. Od pewnego czasu, zgodnie z nową sytuacją polityczną, głosy mówiące o NRF wyzbyły się intonacji dyskryminacyjnych, stały się spokojne i rzeczowe. Wszystko się zmienia, głosy radiowe także, jedynie w odniesieniu do wewnętrznych spraw obozu socjalistycznego słodki ton bajkowy trwa, zre­sztą niekiedy wznosi się do wyższych rejonów emocji, nie lękając się patosu i dumy. Szigalew z Biesów Dostojewskiego poświęcił, jak wiadomo, całą swoją energię studiowaniu kwestii ustroju społecznego przy­szłej ludzkości. Ten swój własny system urządzenia świata spisał drobnym pismem w grubym brulionie. Zanim jednak na tajnym ze­braniu u Wirgińskich przystąpi do wyjaśnienia słuchaczom owej teorii, oświadcza: „Zaplątałem się we własnych wywodach i konkluzja moja pozo­staje w całkowitej sprzeczności z pierwotną ideą, która jest u mnie punktem wyjścia. Zaczynam od nieograniczonej wolności, lecz kończę na nieograniczonym despotyzmie. Muszę jednak zaznaczyć, że innego rozstrzygnięcia zagadnień społecznych nie ma i być nie może”. Jeden z obecnych na zebraniu, kulawy nauczyciel, który sam zna zapiski Szigalewa, tak uzupełnia jego wyznanie: „Dochodzi on [Szigalew] do ostatecznego wniosku, iż ludzkość musi być podzielona na dwie nierówne części. Dziesiąta część otrzymuje wolność osobistą i nieograniczoną władzę nad pozosta­łymi dziewięciu dziesiątymi. Tamci zaś zatracają osobowość, sta­ją się stadem i bezgraniczne posłuszeństwo doprowadza ich w dro­dze przekształceń do niewinności pierwotnej, do jakiegoś raju przedhistorycznego, w którym jednak — będą musieli pracować”. Natomiast młody Wierchowieński w parę godzin później, w roz­mowie ze Stawroginem, dodaje: „Wszystko pod jeden strychulec… Potrzebne są jednak i dre­szcze, a o tym my pomyślimy, my, władcy! Niewolnicy muszą mieć panów! Całkowite posłuszeństwo, całkowite zabicie jednostki, lecz raz na trzydzieści lat Szigalew puszcza dreszcze”. Zdumiewające! Co trzydzieści lat? Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego Dostojewski, kreując tak nieomylnie wizję rządów total­nych (choć takiego pojęcia nie znał), w tym jednym szczególe się pomylił. Czyżby dziewiętnastowieczne rozumienie czasu oraz działania w czasie tak bardzo się różniły od doświadczeń naszych, już pobieranych z ogromnych przestrzeni wieku dwudziestego? Nie przewidział wielorakich zdobyczy technicznych, bez których natę­żenie oraz częstotliwość „dreszczy” są nie do pomyślenia? Jakkol­wiek było, pomylił się Dostojewski gruntownie. System totalny *musi* „puszczać dreszcze” nieustannie, bez przerwy, przy po­mocy wszystkich dostępnych mu środków, upodabniając sferę pro­pagandy do fantastycznej maszyny, wiecznie się poruszającego perpetuum mobile. Lecz mechanizmy, które w nieustannym ruchu muszą tę gigantyczną maszynerię utrzymywać, obnażają jedną z wielu sprzeczności systemu totalnego. Jest rzeczą oczywistą, że aparat władzy totalnej, inspirując i organizując wszystkie rozliczne dziedziny propagandy, określa ich treść, kierunek, miarę zasięgu, natężenia, rozporządza również wszystkimi środkami kontroli. Przecież, skupiwszy w swych rękach tak ogromny zasób uprawnień, staje się jednocześnie aparat władzy żałosnym i bezwolnym niewolnikiem stworzonego przez siebie perpetuum mobile. Ta dra­matyczna (a też i groteskowa) sprzeczność nie ujawnia się na ogół w dniu codziennym. Tryby maszyny, naoliwione biernością a nawet nadgorliwością wykonawców, działając na napędzie z mieszanki frazesów, kłamstw i przemilczeń poruszają się ciężko i niezgrabnie, rozpylając wokół opary biernej nudy, przecież się poruszają mniej więcej sprawnie. Lecz z punktu widzenia propagandy nasycającej społeczeństwo treściami ideowymi — w systemie totalnym dni codziennych bywa raczej mało. Totalizm na podobieństwo mitycznych smoków, spragnionych pięknych ciał i dziewic, i niewinnych młodzianków, potrzebują obchodów, rocznic, masówek, wieców, zorganizowanych powitań, akademii i zjazdów, niezbędna mu jest do utwierdzania się we własnej sile atmosfera odświętna wśród sztandarów, przemówień, uchwał i rezolucji. W miarę utrwalania się systemu totalnego rozległa sfera propagandy staje się wyrazem swoistej schizofrenii, której ulegać muszą wszyscy funkcjonariusze aparatu rządzącego, bez względu na to, z jakiego szczebla biurokratycznej drabiny władzę re­prezentują. W ich kostniejących umysłach, zmuszonych okolicznoś­ciami do permanentnego działania według odgórnych dyrektyw, rze­czywistość *ideowa* coraz natrętniej i skuteczniej usuwa w cień rzeczywistość istniejącą. Władzę totalną, po­dobnie, jak schizofrenika, pożera *fikcja*. Ale władza to­talna musi tę fikcję podtrzymywać i umacniać, ponieważ tylko w fikcji przez siebie stworzonej (lub przy pomocy siły z zewnątrz narzuconej) może istnieć i rządzić. Atmosfera odświętna bardzo skutecznie w mniemaniu rządzącego aparatu podobną fikcję ożywia. niedziela, 17 maja Hierarchie świąt bywają różne. Na przykład większość zawo­dów posiada swoje doroczne Dni, więc: Nauczyciela, Lotnika, Marynarza, Leśnika, Hutnika, Górnika, Włókniarza, Pocztowca, Pszczelarza itd. itd. Podobne Dnie posiadają charakter ogólno­polski, lecz ich świąteczny charakter mobilizuje tylko ludzi jed­nego zawodu, zresztą i ranga ideowa poszczególnych Dni nie jest jednakowa. Dzień Hutnika czy Marynarza znajdują nieporównanie większy oddźwięk w środkach masowego przekazu aniżeli np. Dzień Pszczelarza. Na pierwszej stronicy dzisiejszej „Trybuny Ludu” znajduję następujące wiadomości: 1) *Centralne obchody Dnia Budowlanych w Opolu* — Centralne obchody Dnia Budowlanych, jakie odbyły się w sobotę w Opolu, zapoczątkowało złożenie wieńców i wiązanek kwiatów na Górze św. Anny i w Mauzoleum Martyrologii Jeńców Wojennych w Łabinowicach. W godzinach popołudniowych uczestniczący w uroczystościach członek Biura Politycznego, przewodniczący CRZZ, Ignacy Loga-Sowiński, minister Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowla­nych, Andrzej Giersz i przewodniczący Zarządu Gł. Zw. Zaw. Pracowników Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowlanych, Feliks Papierniak, w towarzystwie gospodarzy województwa: I sekreta­rza KW PZPR, Mariana Miśkiewicza i przewodniczącego Prezydium WRN, Józefa Busińskiego, odwiedzili otwartą w tym dniu wystawę ćwierćwiecza budownictwa Ziem Zachodnich i Północnych (…). Centralnym punktem obchodów była akademia w opolskiej hali widowiskowo-sportowej, gdzie zgromadziło się kilka tysięcy przeszło mi­lionowej rzeszy budownictwa i przemysłu materiałów budowlanych. Po powitaniu uczestników przez Feliksa Papierniaka zabrał głos Ignacy Loga-Sowiński (…). W czasie akademii 51 zasłużonych pracowników budownictwa otrzymało odznaczenia nadane przez Radę Państwa. Uczestnicy akademii uchwalili list do I Sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki, w którym zapewniają, że nie będą szczę­dzić wysiłków dla polepszenia efektów ekonomiczno-produkcyjnych budownictwa. 2) *Święto polskiej wsi. Akademia w Krakowie w 75-lecie ruchu ludowego* — W sobotę, w przeddzień tradycyjnego Święta Ludowego odbyły się w Krakowie centralne uroczystości inaugurują­ce obchody 75-lecia powstania w naszym państwie zorganizowane­go ruchu ludowego. Uczestniczyli w nim członkowie najwyższych władz partyjnych i państwowych oraz delegacje ZSL z całego kraju. 3) *Na czele szerokiego frontu walki z pożarami. Dzień Strażaka* — W sali Filharmonii Narodowej odbyła się 16 bm. uro­czysta akademia z okazji przypadającego w niedzielę Dnia Strażaka oraz dni ochrony przeciwpożarowej, które trwać będą do 24 bm. Na akademię przybyli: przewodniczący Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej KC PZPR, prezes NIK — Zenon Nowak, minister Spraw Wewnętrznych — Kazimierz Świtała, sekretarz CK SD — Leonard Hohensee, członek sekretariatu NK ZSL — Fe­liks Starzec, zastępca kierownika Wydziału Administracyjnego KC PZPR — Aleksander Śliwierski. Na sali delegacje wojewódz­kich komend straży pożarnej i zarządów okręgów wojewódzkich Związku Ochotniczych Straży Pożarnych. Na wielu piersiach wi­dnieją rzędy najwyższych odznaczeń państwowych i bojowych — wielu aktywistów i zasłużonych pracowników straży to wczo­rajsi uczestnicy frontowych walk o wyzwolenie kraju i bojów partyzanckich. Dziś stoją na pokojowym froncie walki z żywio­łem pochłaniającym rocznie setki ofiar, wyrządzającym milio­nowe szkody (…). 4) *Z ich pracy korzystamy na co dzień. Akademia pracowników komunalnych w Szczecinie* — Ponad 400-tysięczna rzesza pracowników gospodarki komunalnej obchodziła w sobotę swoje doroczne święto. Na centralne uroczystości, które odbyły się w Szczecinie, przybyli z całego kraju zasłużeni pracownicy gospodarki komunalnej, a wśród nich duża grupa pionierów odbu­dowy w pierwszych latach po wyzwoleniu. W godzinach popołud­niowych w szczecińskim Domu Sportu odbyła się centralna aka­demia (…). Zaś na dalszych stronach: 5) *Dzień Działacza Kultury. Obchody w całym kraju* — W wielu miejscowościach kraju obchodzono w sobotę Dzień Dzia­łacza Kultury, stanowiący już od lat tradycyjny punkt progra­mu Dni Oświaty, Książki i Prasy. W Poznaniu w obchodach Dnia uczestniczył kierownik Wydziału Kultury KC PZPR, Win­centy Kraśko, który spotkał się z dziennikarzami rozgłośni Polskiego Radia i Ośrodka Telewizyjnego oraz z przedstawi­cielami załóg fabrycznych, wziął on również udział w uroczys­tości wręczania nagród i odznaczeń zasłużonym działaczom kultury. 6) *Nagrody Rady Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa* — W Warszawie odbyła się w sobotę uroczystość wręczenia dorocz­nych nagród Rady Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa oraz Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich grupie dziennikarzy pub­licystów oraz redakcjom szczególnie zasłużonym w popularyza­cji tematyki związanej z ukazywaniem wyzwoleńczej walki naro­du w latach 1939–1945. 7) *Tegoroczne obchody Dni Morza* — Właściwa dekada Dni Morza przypada w tym roku na 21–30 czerwca, niemniej wiele im­prez odbędzie się wcześniej. Dotyczy to przede wszystkim maso­wych imprez z udziałem młodzieży uczącej się, na którą pro­gram obchodów zwraca szczególną uwagę. Przypadające w tym ro­ku 50-lecie szkolnictwa morskiego i 25-lecie rozwoju obronnych sił morskich PRL nadaje Dniom Morza 1970 charakter jeszcze bardziej uroczysty. W dniu 26 czerwca, w przeddzień Dnia Ma­rynarki Wojennej, odbędzie się w Gdyni wielka parada morska i lotnicza. Centralne obchody zostaną skoncentrowane w Szczeci­nie i tam odbędzie się tradycyjna akademia w dniu 20 czerwca. Wciąż porządkowanie notatek do III części Miazgi. Od kil­ku dni pogodnie, ale chłodno. Przyszło zaproszenie z Wiednia. Powrót do lektury monografii Johna Todda o Lutrze. W jednym z zeszytów z notatkami natrafiłem na zdanie z Doktora Faustusa: „Daleki jestem od zaprzeczania powadze sztuki, lecz kiedy sprawa staje się poważna, gardzimy sztuką i nie jes­teśmy do niej zdolni”. Niestety, zupełnie nie pamiętam, z któ­rego fragmentu przepisałem tę myśl. poniedziałek, 18 maja Totalizm kocha się w historii ojczystej, najbardziej jed­nak rozmiłowany jest w tych kartach historii, które sam fał­szuje, aby swoje wyobcowanie z narodu ukryć poza maskami kłamliwie mitologizowanych dziejów. Totalizm bardzo dobrze zdaje sobie sprawę, iż *fikcję* może stworzyć tylko słowo mówione lub drukowane, stąd nieomal magiczna wiara aparatu rzą­dzącego w słowo, niepohamowana potrzeba mówienia, mówienia i jeszcze raz mówienia, także lęk przed słowem, które sprzeciwia się i protestuje, lęk przeobrażający się nieraz w histerię, wreszcie przeświadczenie, że jeśli się coś przemilcza, to te­go nie ma. Ostatnia, o ile mi wiadomo, informacja publiczna o zbrodni katyńskiej, datuje się z roku 1959, można ją znaleźć w Małej Encyklopedii Powszechnej pod hasłem: *Katyń*, miejscowość w okrę­gu smoleńskim RFSRR, miejsce masowych grobów kilku tysięcy oficerów polskich internowanych od 1939 w ZSRR, a wymordowanych przez hitlerowców po zajęciu tych terenów”. W V tomie Wielkiej Encyklopedii Powszechnej z roku 1964 hasło: *Katyń* już nie zos­tało uwzględnione. Skoro ze względu na zbyt oczywistą świado­mość opinii publicznej kłamać dalej nie można, a na dyktaturę stalinowską, winną tej zbrodni ludobójstwa, wskazać się nie chce, wówczas się milczy. W fikcji, obowiązującej w Polsce, Katynia nie ma. Opowiadał mi przed paroma laty młody nauczyciel histo­rii, poza tym wychowawca przedostatniej klasy licealnej, iż uczniowie, którzy go lubią, nigdy mu nie zadają pytań drastycznych, skoro zaś on sam zmuszony jest, zgodnie z programem, mówić nieprawdę, odczuwa to w sposób przykry, lecz pociesza go świadomość, iż uczniowie wiedzą, że on zdaje sobie sprawę, iż oni wiedzą, że on z prawdą się rozmija. Nie moja wina, że to zda­nie jest tak zawiłe, to życie w narzuconej odgórnej fikcji jest w sposób zawiły pokręcone. Wracając do świąt: dopiero obchody rangi najwyższej o charakterze ogólnopaństwowym, związane szczególnie mocno z to­talną ideologią, a więc dzięki swojej specyfice stanowiące oka­zję do podjęcia wzmożonej ofensywy „dreszczy”, dopiero teraz takie uroczystości, zawsze bardzo starannie zaplanowane w czasie i w przestrzeni, obnażają okrutnie i groteskowo, jak aparat rządzący jest niewolniczo bezsilny wobec własnych poczynań, i jak wyniki tych poczynań osiągają efekt wręcz odwrotny od za­mierzonego. Zakończone w ubiegłym miesiącu obchody 100-letniej roczni­cy urodzin Lenina zaczęły się przed wieloma miesiącami i powoli, lecz systematycznie rosły, jak lawina, w szczytowym momencie osiągając rozmiary katastrofy, okrutnie zwracając się ku sprawcom tego bezprzykładnego zanudzenia wszystkich osobą Lenina, jego samego również w konsekwencji dyskredytując i ośmieszając. Nie ukrywam sympatii i zainteresowania, jakie zawsze we mnie budziły i budzą krążące po mieście i Polsce kawały. Wiele z nich jest płaskich i tylko ordynarnych, lecz wiele niosących w obrazowych skrótach bardzo celne i finezyjne rozeznanie w rze­czywistości. Wydaje od się, że w naszych czasach, zwłaszcza w warunkach ograniczonej wolności słowa, uliczna anegdota, żart, dowcip, kpiący śmiech, cierpka, szydercza ironia są w pewnym sensie odpowiednikiem prastarej twórczości ludowej, pojmującej akt inwencji sytuacyjnej i słownej, jako jeden z elementów zabawy i jak ona, do której rzeczywistych źródeł nie możemy już zawrócić, powstającej raczej zbiorowo, z kontaktów towarzysko-knajpiarsko-biurowych, z samej istoty ludzkiego instynktu za­bawy, lecz — tu i teraz — z gorzką i upartą domieszką zdrowego instynktu sprzeciwu. Bardzo wiele podobnych kawałów w związku ze 100-letnią rocznicą urodzin Lenina krąży od wielu miesięcy po Polsce. Darowałbym sobie dość prymitywny kawał, w którym przewodnik oprowadzający wycieczkę po muzeum Lenina w Poroni­nie zatrzymuje się w pewnym momencie przed skromnym łóżkiem i powiada: to tu towarzyszka Krupska — dawała Leninowi dupska. Też i tę historyjkę, choć dość charakterystyczną: pewnego wieczoru na Pałacu Kultury i Nauki zapalił się ogromny neon — SRUL, a to imię, tradycyjnie w Polsce określającego małego, wstrętnego Żydka, należy odczytać: Stuletnia Rocznica Urodzin Lenina. Lecz rzeczywiście w inteligentnym skrócie efekt propagandy został pokwitowany w małym opowiadanku o twórczym pomyśle jednej z naszych wytwórni sprzętu meblarskiego, która z okazji 100-lecia urodzin Lenina zaprojektowała i na rynek wypuściła nowe, trzyosobowe tapczany małżeńskie pod hasłem: Lenin między nami! Czy muszę wspominać, że w tygodniu szczytowym nawet pisma tak specjalistyczne, jak dwutygodnik „Rozrywka” ogromną ilość swoich szarad, rebusów i krzyżówek poświecił hasłom związanym z osobą Lenina i z Rewolucją Październikową? Już pod koniec kwietnia doszły do mnie jak najbardziej wiarygodne wiadomości, że niektóre dzielnicowe instancje partyj­ne odwołały szereg pomniejszych leninowskich akademii tereno­wych, tłumacząc poufnie to zarządzenie argumentacją, że na niektórych imprezach poprzednich publiczność reagowała w sposób niewłaściwy. Lecz mnie w tej chwili nieoczywiste i zdrowe reakcje uczestników owych małych, lokalnych akademii obchodzą, więc rea­kcje ludzi, których przez kilka miesięcy wszystkie środki maso­wego przekazu przekarmiały Leninem, Rewolucją Październikową i Związkiem Radzieckim jak gęś intensywnie tuczoną. Rola apa­ratu władzy interesuje mnie przede wszystkim w tej paradoksal­nej sytuacji. Aparat władzy! Nie zdawali sobie sprawy, nie przewidzieli, co z tego gigantycznego nadużycia słowa wyniknie? Byliby chudymi głupcami, gdyby tak mniemali. Lecz wciąż mi się wydaje, że kierowniczy aparat władzy totalnej nie w tak niskich i wulgarnych rejonach egzystuje. Raczej skłonny jestem myśleć o wielu spośród nich, jak o ludziach zasługujących w pewnym sensie na współczującą litość, bo naznaczonych dość szczególnym dramatem: sprawują władzę, lecz muszą się z nią mę­czyć, jak Syzyf ze swoim głazem; ograniczając wolność rządzonych — sami ze skąpej wolności korzystają; działając w fikcji — nie mogą bez niej istnieć, ponieważ udusiliby się, jak człowiek w księżycowej próżni, wyłuskany z życiodajnego skafandra, więc muszą podtrzymywać i umacniać fikcję, zatracając powoli rozeznanie, co prawdą jest, a co nią nie jest, obrośnięci fikcją, jak zwierzęta sierścią, samotni, prawie ponad ludzką miarę wytrzymałości samotni, tylko i wciąż pomiędzy sobą, na naradach, konferencjach, odprawach, akademiach, wiecach i przyjęciach. Zawsze tylko między sobą, porozumiewający się umownym językiem fikcji, przemawiający językiem fikcji i słuchający języka fikcji. Odnoszę niejednokrotnie wrażenie, że ci z punktu widzenia elementarnego ludzkiego miłosierdzia ludzie nieszczęśni, podej­mując szereg decyzji, zdają sobie sprawę, iż nic z tego dobre­go wyniknąć nie może, jednak wbrew owej świadomości uchylić się przed decyzją nie mogą, ponieważ krok taki oznaczałby usz­kodzenie fikcji, zwane w języku partyjnym rewizjonizmem. Zbli­ża się, dajmy na to rocznica leninowska. Można jej na największą miarę nie uczynić? Nie można. A jeśli nie można, trzeba uruchomić cały podległy aparat, aby sprostał zadaniu. I już w tym momencie decyzja zmienia się nieuchronnie w groźną lawinę. Po wszystkich szczeblach drabiny partyjno-rządowej muszą pójść okólniki i dyrektywy, w stan alarmu i pogotowia postawione zo­stają wszystkie stowarzyszenia, związki, organizacje, zakłady pracy, urzędy, instytucje, szkolnictwo, oczywiście w pierwszym rządzie: prasa, radio i telewizja. Nic już działania tej maszyny nie może zahamować. A ponieważ w ustroju totalnym nie istnieje i istnieć nie może inna inspiracja ideologiczna, ani­żeli ta, która wynika z wierzchołka władzy — dyrektywy partyjne, przekazywane z góry na dół, zawierają w swych wskazówkach szczególnie intensywną siłę pobudzającą. Stan znużenia, wymie­szany ze strachem i niepewnością oraz troską o byt i karierę, na podobieństwo kobiety starzejącej się bez mężczyzny, spra­wia, iż bardzo wielu ludzi i to nie tylko z aparatu przyjmuje odgórny apel z gorliwością, która ma w sobie niekiedy coś z uczuć ulgi i wdzięczności. Znam osobiście wielu ludzi skądinąd wartościowych, którzy natarczywie marzą, aby ich władza chędożyła. Najinteligentniejsi spośród nich unikają przy podobnych sytuacjach słowa *Władza*, zastępując je słowami *Historia* lub *Ojczyzna*. Jeśli o mnie chodzi, muszę wyznać, że w swoim czasie i przez kilka lat spałem z *Władzą*, nie z *Historią* lub *Ojczyzną*, lecz właśnie z *Władzą* i w tym miłosnym związku było mi bardzo dobrze, czułem się zdrowo i szczęśliwie. Więcej: kto wie, czy romans z *Partią* nie był jedyną udaną miłością moim życiu. Że dobrze się nie rozstaliśmy, to fakt. Dalsze nasze stosunki też się kiepsko układały. A teraz wszystko to wygląda dość zakalcowato. Ale kiedyśmy się kochali! To znaczy, skromniej się wyrażając: kiedy ja się kochałem z niejaką wzajemnością. Właśnie! Czemu więc po czterech latach harmonijnego współży­cia począłem odchodzić i romans zakończył się wreszcie gwałtow­nym zerwaniem? Od dawna planowałem, że w III części Miazgi będzie o tych sprawach mówić Nagórski, kiedy to na skutek zerwania w ostat­niej nieomal chwili małżeństwa Konrada Kellera z Moniką Panek — na obiedzie „ślubnym” u siebie w domu znajdzie się sam na sam z Haliną Ferens-Czaplicką. Lecz wciąż opory przed wejściem w tę III część. środa, 20 maja Umarł Tadeusz Breza. czwartek, 21 maja Śniadanie w „Bristolu” z Claudem Gallimardem i jego współpra­cowniczką, Catherine von Bülow, tuż przed ich odlotem do Paryża. Po południu Natalia B. przed ostatecznym opuszczeniem War­szawy. wtorek, 26 maja Krótko z Karlem Dedeciusem, a potem bardzo interesujący obiad z współpracownikiem Suhrkap Verlag, Dieterem Hildebrandtem. piątek, 29 maja W ostatnich dniach kilkanaście nowych Życiorysów, mam ich w tej chwili około osiemdziesięciu. Zmęczenie. sobota, 30 maja Cały dzień praca: życiorys Romana Gorbatego. piątek, 5 czerwca Zbyt przez ostatnie dnie zmęczony i w złej pod każdym względem kondycji, żeby coś robić. Ale nie chce mi się więcej na ten temat pisać. Wieczorem w Teatrze Współczesnym na Play Strindberg Dürenmatta, w reżyserii i scenografii Andrzeja Wajdy. Niezła, a chwilami, dzięki błyskotliwej reżyserii, doskonałej grze i ostremu dialogowi, zabawa prawie świetna, lecz że wesoły re­laks — trochę w związku z tym złośliwo-melancholijnych refle­ksji na temat ciągłego przetasowywania (nie przemian!) ludz­kiej wrażliwości, która pewne zespoły uczuć, pozawczoraj prze­żywanych serio i dramatycznie, dzisiaj przyjąć może tylko w konwencji zabawowej. poniedziałek, 8 czerwca Po bardzo chłodnym i deszczowym maju dopiero od kilku dni pogodnie, zresztą mało co, a właściwie nic z tej wiosny nie miałem, nawet kwitnących kasztanów i bzów nie widziałem ani razu. Dzisiaj zakończyłem pracę nad Życiorysami, lecz żadnej z tego powodu ulgi, satysfakcja też nikła, wciąż mi się wydaje, że wielu życiorysom daleko do tego, czym by mogły być, gdybym miał więcej wiedzy, doświadczenia i inwencji. Na razie, gdy są uporządkowane alfabetycznie, lecz na oddzielnych stronicach i półstronach, a w wielu wypadkach na wąskich skrawkach — trudno mi się zorientować, ile miejsca zabiorą po przepisaniu tekstu. Chyba gdzieś koło 40–50 stronic. środa, 9 czerwca Wczoraj i dzisiaj poprawianie oraz uzupełnianie Życiorysów. czwartek, 10 czerwca Od paru dni burzowy niż: pochmurno i parno, dzisiaj, nawet po mocnych kawach, nie mogłem się wydobyć z sennej bez­silności, cały dzień stracony. Intermedium czyli Życiorysy alla polacca CZAPLICKA EMILIA — ur. 16 VIII 1887 w Warszawie, córka Ig­nacego Nagórskiego i Zofii z Mentzlów. Wcześnie, bo w czwartym roku życia osierocona, wychowana była, wraz ze swym starszym bra­tem Janem, przez ciotkę, Jadwigę Mentzel. W roku 1904 ukończy­ła pensję pani Tymińskiej. Grała na fortepianie, trochę amator­sko malowała, miała ładny głos. W sierpniu 1906 roku, akurat w przeddzień swoich urodzin, bawiąc z ojcem na wakacjach w Nałęczowie, na przedstawieniu teatru amatorskiego, który wystawiał w szopie „Na Pałubach” fragmenty III części Dziadów, poznała młodego malarza, Krzysztofa Woytowicza. Po latach, w Snobizmie i postępie Stefan Żeromski tak to przedstawienie wspominał: „Gro­no rzemieślników, ludzi najprostszych, ledwie umiejących czy­tać, grało Dziadów część trzecią, co prawda po półrocznym ćwi­czeniu ich przez doskonałego kierownika, rzeźbiarza Gardeckie­go — w szopie na polu, przeznaczonej w normalnym porządku rze­czy na skład kartofli, grało w sposób niezrównany, wywierający głębokie wrażenie na widzach tej miary, co Bolesław Prus, Igna­cy Matuszewski, mec. Ignacy Nagórski”. W parę dni później Woytowicz musiał wracać do Krakowa, więc na razie zawiązała się pomiędzy młodymi ożywiona korespondencja, ale już w listopadzie Woytowicz zjawił się w Warszawie i spotkał się z Emilią na odczycie Bolesława Prusa O szczęściu w sali Muzeum Przemysłu i Rolnictwa. Jednak uczucie Emilii spotkało się ze stanow­czym sprzeciwem ze strony ojca, Emilia parokrotnie myślała o ucieczce z domu, brakło jej jednak odwagi, aby się na podobny krok zdobyć, wreszcie uległa ojcowskiej woli i z Woytowiczem zerwała. Gdy w roku następnym Ignacy Nagórski, liczący wówczas sześćdziesiąt lat, poznał Marię Kellerównę i nieoczekiwanie dla szerokiego kręgu swoich przyjaciół i znajomych wziął z nią ślub z początkiem roku 1908, Emilia, chcąc opuścić dom rodzinny, przyjęła oświadczyny Olgierda Czaplickiego, lekarza z Krakowa i wyszła za niego za mąż jesienią roku 1908. W latach 1908–1919 mieszkała w Krakowie i tam urodziła troje dzieci: Jerzego (ur. 1910), Andrzeja (ur. 1913) oraz Halinę (1917). W roku 1919, gdy Olgierd otrzymał propozycję objęcia katedry na Uniwersytecie Warszawskim, Czapliccy przenieś­li się do Warszawy, mieli duże i wygodne mieszkanie na Smolnej. W roku 1921 urodził się ostatni syn Czaplickich: Krzysztof. Wzorowa żona znakamitego lekarza i najlepsza matka czwor­ga bardzo udanych i świetnie się rozwijających dzieci, Emilia przeżyła prawie dwadzieścia lat domowego szczęścia. Wspomnienie dziewczęcej miłości już w niej przyblakło i czasem tylko te lata w niej się odzywają, gdy zajdzie niekiedy do Muzeum Narodowego i tam wśród kilkunastu płócien Woytowicza odnajdzie słynny Portret młodej dziewczyny. Dopiero wojna ruj­nuje życie Emilii. Jerzy, schwytany w ulicznej łapance — zostaje jako zakładnik rozstrzelany w listopadzie 1943, dochodzą zrazu mgliste, a potem całkiem już pewne wiadomości, że Andrzej zgi­nął w obozie jenieckim w Katyniu, najukochańszy ze wszystkich dzieci, Krzysztof, wciąż jest narażony na niebezpieczeństwo. Czwartego dnia powstania Krzysztof zginął na placu Teatralnym, a 6 sierpnia dr Olgierd Czaplicki wraz z wieloma innymi leka­rzami i pacjentami został zastrzelony przez Niemów na terenie Szpitala Wolskiego. Po powstaniu, spotkawszy przyrodniego brata, Adama, miesz­kała w Podkowie Leśnej, a później w Konstancinie wraz ze swoją macochą i rówieśniczką, Marią Nagórską. Jedyne co z domu na Smolnej wyniosła, to część rękopisów Krzysztofa i trochę po nim pamiątek. Długo zresztą w śmierć najmłodszego syna nie chciała wierzyć, dopiero ekshumacja zwłok Krzysztofa przekreśliła w niej wszelką nadzieję. W roku 1949 otrzymała małe mieszkanko na nowo zbudowanym Mariensztacie. CZAPLICKA-FERENS HALINA — ur. 23 IV 1917 w Krakowie, córka Olgierda Czaplickiego i Emilii z Nagórskich. Pensję im. Żmichowskiej ukończyła w 1935 w Warszawie. Studia wokalne w warszawskim Konserwatorium, uczennica Adama Didura. Jej debiut w roli Carmen był rewelacją warszawskiego sezonu operowego 1938/39. Wczesną wiosną 1939 wyjechała do Paryża i dzięki rozległym sto­sunkom swego ciotecznego dziadka, bardzo już sędziwego Władysława Nagórskiego, wystąpiła z początkiem roku 1940 w Operze Pa­ryskiej w Carmen i w roli Jokasty w Królu Edypie Strawińskiego. Te dwie role, entuzjastycznie ocenione przez krytykę i publiczność, otworzyły przed nią drogę do kariery światowej. Za namową ame­rykańskiego impresaria, Egona Ferensa, wyjechała z początkiem kwietnia do Stanów Zjednoczonych. W październiku razem z Benia­minem Gigli wystąpiła w Metropolitan Opera, w Carmen, pod dy­rekcją Toscaniniego. Przyjęcie, z jakim się spotkała ze strony krytyków, było jeszcze gorętsze niż w Paryżu. W ciągu dosłownie kilku dni Halina Czaplicka wyrosła na gwiazdę operową pierwszej wielkości. Została na stałe zaangażowana do Metropolitan Opera. Występowała również w latach wojennych w Buenos Aires i w Rio de Janeiro. W roku 1942 wyszła za mąż za Egona Ferensa. Po wojnie Ferensowie przenieśli się na stałe do Londynu. Przez dwa sezo­ny Halina Ferens-Czaplicka śpiewała w Covent Garden, w roku 1950 odbyła tournée po Australii. Do najwybitniejszych jej opero­wych ról obok Carmen należą: partia Jokasty w Królu Edypie Strawińskiego, Oktawiana w Kawalerze Srebrnej Róży Ryszarda Straussa oraz Klitajmestry w Elektrze i Herodiady w Salome, Dalili w Samsonie i Dalili Saint-Saënsa, Chłopca w Dziecko i czary Ravela, Judyty w Zamku księcia Sinobrodego Bartoka oraz Marty w Nizinach D'Alberta. Znakomita wykonawczyni arii Bacha i Haendla oraz pieśni Schuberta, Schumana i Mahlera. Po śmierci męża w roku 1958 Halina Ferens-Czaplicka zlik­widowała dom w Londynie i przeniosła się na stałe do Paryża. Z początkiem lat sześćdziesiątych poczęła ograniczać powoli wys­tępy operowe, stając się przede wszystkim śpiewaczką estradową. CZAPLICKI ANDRZEJ (1913–1941) — ur. 12 IX 1913 w Krakowie, syn Olgierda Czaplickiego i Emilii z Nagórskich. W bardzo wczesnym wieku przejawiał nieprzeciętne zdolności matematyczne. W ro­ku 1930 ukończył gimnazjum im. Jana Zamojskiego w Warszawie, następnie wydział matematyczny na Uniwersytecie Warszawskim. Asystent prof. Wacława Sierpińskiego. Publikował swoje prace (od 17. roku życia) w „Fundamenta Mathematicae” i w lwowskich „Studia Mathematica”. W czasie kampanii wrześniowej dostał się do niewoli radzieckiej i w roku 1940 zginął w Katyniu. CZAPLICKI JERZY (1910–1943) — ur. 14 II 1910 w Krakowie, syn Olgierda i Emilii Czaplickich. Zapowiadał się jako wybitny chirurg. Schwytany w ulicznej łapance w październiku 1943 roku, w listopadzie został rozstrzelany na Nowym Świecie, jako zakład­nik. CZAPLICKI KRZYSZTOF, pseud. KAMIL PORAJ, KAMIL (1921–1944) — ur. 22 I 1921 w Warszawie, syn Olgierda Czaplickiego i Emilii z Nagórskich. W 1939 ukończył gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie. W czasie okupacji studiował filozofię na konspiracyjnych kompletach, organizowanych przez prof. Henryka Wanerta, Pod pseudonimem Kamil Poraj ogłaszał wiersze w podziemnych an­tologiach: Werble wolności, Pieśń niepodległa (współredaktor Adam Nagórski), Słowo prawdziwe, oraz we własnych tomikach: Chmu­ra z miedzi (1940), Pieśń o ciemności (1941), Ogień znaczeń (1942), Wiersze (1942), Ciężka sława (1944). Obok Krzysztofa Baczyńskiego, Tadeusza Gajcego i przebywającego w obozie oświęcimskim (od 1943) Tadeusza Borowskiego, uwa­żany za jednego z najwybitniejszych poetów najmłodszego pokole­nia. Mimo wątłego zdrowia wstąpił w lecie 1943 do Harcerskich Grup Szturmowych. Przeszedł pełne konspiracyjne przeszkolenie bojowe, z tytułem podchorążego kończąc Szkołę Podchorążych. Pseudonim konspiracyjny przybrał sobie „Kamil”. Należał do Harcerskiego Batalionu Szturmowego „Zośka”, a na parę miesięcy przed wybuchem Powstania Warszawskiego przeniesiony został do bratniego batalionu harcerskiego „Parasol”, obejmując w nim funkcję zastępcy dowódcy plutonu. Brał udział w kilku akcjach bojowych. Zginął w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego, 4 sierpnia, w czasie ostrzeliwania przez Niemców pałacu Blanka na placu Teatralnym. Po wojnie liczne wiersze Czaplickiego drukowane były w prasie oraz w antologiach poświęconych poezji okupacyjnej. Wy­bór wierszy pt. Ciężka sława ukazał się w 1955. Całość spuścizny po Krzysztofie Czaplickim zgromadził prof. Kazimierz Wnuk i z początkiem roku 1969 opublikował ją w tomie ponad tysiącstronicowym Utwory zebrane. CZAPLICKI OLGIERD (1876–1944) — ur. 18 V 1876 w Irkucku, gdzie jego ojciec, Leon Czaplicki, właściciel majątku ziemskiego pod Grodnem, przebywał po Powstaniu Styczniowym na zesłaniu. Po śmierci Leona Czaplickiego (1880) matka Olgierda, Eliza z Woytyłłów, osiedliła się w Krakowie. Tam Olgierd ukończył gimnazjum św. Anny, a następnie wydział medyczny na Uniwersytecie Jagiellońskim. Najpierw asystent profesora Gluzińskiego, potem docent i od roku 1910 profesor Jagiellonki. W roku 1908 ożenił się z Emilią Nagórską. W roku 1919 otrzymał katedrę na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1920 członek Polskiej Akademii Umiejętności. Wieloletni ordynator Szpitala Dzieciątka Jezus, w czasie okupacji ordynator Szpitala Wolskiego. Internista i patolog, od czasów Tytusa Chałubińskiego i Władysława Gluzińskiego jeden z najwybitniejszych polskich internistów, znakomity diagnosta, klinicysta i pedagog. Ogłosił liczne prace ze wszystkich prawie dziedzin patologii i medycyny wewnętrznej. Najważniejsze dotyczą chorób żołądka (zwłaszcza praca O wczesnym rozpoznaniu raka żołądka, 1912), chorób układu krwionośnego, nerek, dróg żółciowych, serca. Autor monumentalnej pracy Choroby wewnętrzne, 1934. Zginął 6 VIII 1944 roku wraz z wieloma innymi lekarzami i pacjentami rozstrzelanymi przez Niemców na terenie Szpitala Wolskiego. FERENS EGON (1898–1958) — ur. 30 IX 1898 w Przemyślu, syn właściciela restauracji, z pochodzenia Węgra, Rudolfa Ferensa i Polki, Jadwigi z Krauzów. W mieście, w którym w owych czasach stacjonował silny garnizon austriacki, a w nim wielu ofi­cerów i żołnierzy Węgrów — restauracja Ferensa cieszyła się dużym powodzeniem. Niestety skłonność do szerokiego trybu ży­cia oraz pociąg do hazardu doprowadziły Rudolfa Ferensa do ruiny. Po samobójstwie męża w roku 1912 wdowa wraz z Egonem wye­migrowała do Stanów Zjednoczonych, gdzie od paru lat przebywał starszy syn, Karol (ur. 1892), skrzypek w restauracji węgiers­kiej w New Yorku. Wkrótce po przybyciu do Stanów Egon Ferens, mając piętna­ście lat i żadnego prawie unormowanego wykształcenia, rozpo­czął samodzielne życie. Obdarzony po ojcu pewną żyłką do awan­turnictwa, bardzo bystry i zdolny, a poza tym ponad swój wiek dojrzały i pełen osobistego uroku — przemierzał w ciągu kilku lat i w najrozmaitszych okolicznościach ogromne przestrzenie Stanów, rzadko kiedy dłużej się w jednym miejscu zatrzymując i wciąż zmieniając zajęcia. Był m.in. gońcem w dużym dzienniku chicagowskim, lift-boyem w hotelu w Nowym Orleanie, praco­wał na rancho w Teksasie, tańczył czardasza w podrzędnym noc­nym lokalu w San Francisco, współpracował przez pewien czas na Zachodnim Wybrzeżu z gangiem przemytników opium i haszyszu, przez pół roku w charakterze sekretarza osobistego towarzyszył bogatemu Anglikowi podróżującemu po Stanach. Pod koniec roku 1918 znalazł się w Los Angeles, gdzie rozpoczął karierę od statystowania, przechodząc następnie do działu organizacyjnego wytwórni Paramount. W roku 1925 był już właścicielem samodziel­nej agencji w Hollywood i impresariem, reprezentującym interesy kilku gwiazd i gwiazdorów. W roku 1926 ożenił się ze znaną ak­torką, Glorią Morre, wkrótce się z nią jednak rozszedł i mając dość zarówno osiadłego życia, jak i atmosfery Hollywood, przeniósł się do New Yorku, stając się w połowie lat trzydziestych jednym z najgłośniejszych w skali międzynarodowej agentów ar­tystycznych, impresariem znanym z nieomylnie szczęśliwej ręki, specjalizującym się w odkrywaniu i lansowaniu talentów jeszcze na giełdzie światowej nieznanych. Stale w podróżach, większą część roku spędzając w Europie — z początkiem 1940 usłyszał w Operze Paryskiej Halinę Czaplicką, śpiewającą Carmen oraz Jokastę w Królu Edypie Strawińskiego. Zachwycony mezzosopranem młodej polskiej śpiewaczki oraz jej urodą i urokiem osobistym, zdołał ją nakłonić (młodzieńczy czas mimo przekroczonej czter­dziestki wciąż go jeszcze nie opuścił), aby wobec coraz groź­niejszej sytuacji politycznej wyjechała z nim natychmiast do Stanów. Dotrzymał obietnicy, jaką przed wyjazdem złożył śpie­waczce. Jego to przede wszystkim nazwisku, wpływom i stosunkom zawdzięczała olśniewający debiut: w październiku 1940 w Metropolitan Opera, gdy miała możność zaśpiewać w Carmen razem z Beniaminem Gigli i pod dyrekcją Artura Toscaniniego. W roku 1941 Egon Ferens ożenił się z Haliną Czaplicką. Zarówno w czasie wojny, jak i po wojnie towarzyszył jej we wszystkich podróżach artystycznych. Zmarł 28 V 1958 w Madrycie, na anewryzm serca. FORMIŃSKI ANTONI — ur. 7 VI 1914 we Lwowie, syn nauczy­ciela gimnazjalnego, polonisty, Kazimierza Formińskiego i Lud­wiki z Abakanowiczów. Do gimnazjum uczęszczał we Lwowie, w la­tach 1932–1936 studiował historię na uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie. Od 1934 członek Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. W latach 1936–1938 brał udział w domowej wojnie w Hiszpanii, m.in. w XIV Brygadzie Międzynarodowej, którą dowodził generał Karol Świerczewski. Od 1938 przebywał we Francji, członek Francuskiej Partii Komunistycznej. W cza­sie okupacji brał udział w Ruchu Oporu na terenie Francji i Belgii. Po powrocie do kraju w lecie 1945 objął funkcję dyrektora Departamentu Prasowego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. W roku 1946 ożenił się z Ireną Waja, wdową po pułkowniku Armii Polskiej, straconym w 1944 w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen, matką trzyletniego podówczas Andrzeja. W latach 1947–1950 ambasador w Szwecji. Odwołany z tego stanowiska z końcem 1950 roku w związku z aresztowaniami prze­prowadzonymi wśród byłych kombatantów wojny domowej w Hiszpanii, przesłuchiwany był wielokrotnie przez władze bezpieczeństwa i choć uniknął uwięzienia — przez kilka lat pozostawał na marginesie życia politycznego, sprawując w okresie 1951–1955 funkcję dyrektora Biblioteki Sejmowej. W roku 1955 objął stano­wisko dyrektora Biura Współpracy Kulturalnej z Zagranicą w Mi­nisterstwie Kultury i Sztuki. Od roku 1960 przewodniczący Ko­mitetu do Spraw Radia i Telewizji. Na II Zjeździe PZPR w 1959 wybrany członkiem Komitetu Centralnego. Z żoną Ireną ma córkę, Krystynę (ur. w 1948 w Sztokholmie), obecnie studentkę Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. GORBATY ROMAN — ur. 17 V 1924 w Grodnie, syn urzędnika bankowego, Konstantego Gorbatego i Zofii z Rakowskich. Po wywiezieniu rodziców przez władze radzieckie na wschód z począt­kiem roku 1940 zalazł zatrudnienie jako pracownik fizyczny w teatrze, który znakomity aktor i reżyser, Aleksander Węgier­ko założył na wschodnich terenach Polski, zajętych we wrześniu roku 1939 przez Związek Radziecki. W połowie roku 1941, gdy te ziemie, natychmiast po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej, dostały się pod okupację hitlerowską — siedemnastoletni Roman przedostał się wraz z paroma warszawskimi aktorami do Warsza­wy. Zdał w 1943 maturę na tajnych kompletach nauczania. Żołnierz Armii Krajowej. Brał udział w wielu akcjach bojowych — walczył w Powstaniu Warszawskim. Po upadku powstania znalazł się w obozie jenieckim w Murnau, gdzie zetknął się z najwięk­szym polskim reżyserem teatralnym lat międzywojennych, Leonem Schillerem. Już wówczas twórca nowoczesnego polskiego teatru monumentalnego, organizując obozowe życie teatralne, zaintere­sował się młodym chłopcem, niezwykle inteligentnym i wykazującym ogromne wyczucie sceny. Gorbaty towarzyszył Schillerowi, gdy ten po wyzwoleniu w 1945 kierował przez kilka miesięcy Teatrem Ludowym im. Bogusławskiego w Lingen, w Dolnej Saksonii. Również z Leonem Schillerem wrócił do kraju w grudniu 1945. W latach 1946–1949 asystent Leona Schillera, podówczas dyrektora Teatru Wojska Polskiego w Łodzi. Niewątpliwie w tych właśnie latach bliskiej współpracy z Schillerem i pod jego wpływem kształtował się przyszły teatr Gorbatego z wszystkimi jego najbardziej charakterystycznymi elementami: poetyckim monumentalizmem (zresztą oszczędniejszym i surowszym niż u mis­trza), sięganie do tradycji teatru staropolskiego oraz tenden­cyjnością polityczną, której nurt, powstając w inscenizacjach Gorbatego w warunkach bardzo różnych od międzywojennych, też począł z biegiem lat wyrażać inne wezwania i emocje aniżeli niegdyś walczący, lewicowy teatr Schillera. Krótki okres jednego sezonu (1949–1950) w Teatrze Polskim w Warszawie, który wobec radykalnego usztywnienia polityki kulturalnej zakończył się odsunięciem Leona Schillera od czynnego życia teatralnego, zakończył również i współpracę Gorbatego z wielkim reżyserem. W ciągu paru następnych lat mogło się zda­wać, że osobowość i talent młodego reżysera podporządkują się bez reszty ciasnym i rygorystycznym wymaganiom politycznym. Jak wielu jego rówieśników, Gorbaty, od roku 1948 członek Partii, stał się żarliwym, głęboko ideowym komunistą, ślepo ufając Par­tii i bez zastrzeżeń przyjmując jej dyrektywy. Doszedłszy do przekonania, że w warunkach wciąż się toczącej, a nawet zaos­trzającej się walki klasowej wszelkie racje artystyczne muszą schodzić na plan drugi wobec bieżących racji politycznych — z pełną dobrą wolą, a nawet z pasją brał na swój warsztat reżyserski martwe sztuki agitacyjne i tyle nawet potrafił zdziałać, iż za jego skinieniem manekiny i kukiełki upodabniały się cokol­wiek do ludzi, a wygłaszane ze sceny kwestie brzmiały niekiedy przekonująco. W owych latach 1950–1953 wyreżyserował około dziesięciu sztuk w teatrach warszawskich oraz łódzkich, każda jego premiera była przez krytykę przyjmowana więcej niż życzliwie, często entuzjastycznie. Rok 1954 był przełomowym w życiu i twórczości Romana Gorbatego, bowiem jesienią tego roku, dzięki poparciu najwyższych czynników partyjnych, powierzono trzydziestoletniemu reżyserowi kierownictwo Teatru Stołecznego w Warszawie, właśnie odbudowanego po wojennych zniszczeniach. Panowało w sferach rządzących przekonanie, że Gorbaty lepiej niż ktokolwiek inny, nawet bardziej w zakresie teatralnym doświadczony, uczyni z tej nowej kulturalnej placówki teatr wysoce ideowy, walczący o postęp i socjalizm. Gorbaty od lat marzył o własnym teatrze. Skoro to osiągnął, skupił dokoła siebie zespół złożony z młodych przeważnie i mało jeszcze znanych aktorów. W momencie powstania Teatr Stołeczny był teatrem autentycznie pod każdym względem młodym. Premierą inauguracyjną w październiku 1954 było pierwsze po wojnie przedstawienie Dziadów w inscenizacji i reżyserii Gorabetgo. Tylko narastającym fermentem, który już w owym czasie począł ożywać powszechne w ostatnich kilku latach odrętwienie społeczeństwa, a przede wszystkim pewną dezorientacją i niepewnością wślizgującymi się w nieożywione do tej pory kierownictwo partyjne, więc owymi pierwszymi niejako zapowiedziami Października wytłumaczyć można fakt, iż Gorbatemu udało się przeforsować spektakl Dziadów, tego najbardziej zadziwiającego w spełnieniu i niedokończeniu arcydzieła literatury światowej, jak żadne inne mówiące w przejmujący sposób o stanie ludzkiej niewoli i bezwzględnej sile ucisku. Zarówno publiczność premierowa, jak i widzowie, wypełniający widownię Teatru Stołecznego na kilkunastu przedstawieniach dalszych, stanowili publiczność nazbyt jeszcze sparaliżowaną, a i zbyt oszołomioną i wstrząśniętą słowami padającymi ze sceny, aby mogło dojść do jakichkolwiek manifestacji, wyrażających się spontanicznymi oklaskami w momentach brzmiących szczególnie aktualnie. Spektakle Dziadów przebiegały w ciężkiej, niemal martwej ciszy, jakby widownię nie kilkuset żywych ludzi wypełniało, lecz jedna istota, porażona nazbyt oślepiającym blaskiem, nawet braw na końcu prawie na tych przedstawieniach nie bywało, widzowie rozchodzili się w milczeniu. Było to wielkie przedstawienie i wielka data w historii polskiego teatru. Prawdopodobnie w przyszłości ukaże się niejedna monografia, poświęcona prawie piętnastoletnim dziejom Teatru Stołecznego pod dyrekcją Romana Gorbatego. Tu, w związku z jego sylwetką, wypada choć pokrótce wymienić te przedstawienia, które w historii Teatru Stołecznego były największymi osiągnięciami i reżysera i całego zespołu. Więc: Sułkowski i Uciekła mi przepióreczka Żeromskiego, Nieboska komedia Krasińskiego, Wesele i Wyzwolenie Wyspiańskiego, Król Edyp Sofoklesa, Don Juan Moliera, Ryszard II Marlowa, Otello, Król Lear i Burza Szekspira, Zbójcy Schillera, adaptacja sceniczna Biesów Dostojewskiego, wreszcie ostatnia inscenizacja Gorbatego w Teatrze Stołecznym: wstrząsające widowisko pasyjne, skonstruowane z łacińskich i polskich tekstów z XVI i XVII wieku, zatytułowane Męka Pańska i spektakl ten, którego premiera odbyła się w drugiej połowie lutego 1968 roku, tuż przed wypadkami marcowymi, został po dwóch przedstawieniach zdjęty z repertuaru. Konflikt Romana Gorbatego z kierowniczymi instancjami Par­tii istniał już i zaostrzał się od wielu lat, jego początki datują się jeszcze z roku 1957, kiedy to prawie natychmiast po Październiku, który wzbudził w społeczeństwie tak wiele wszechstronnych nadziei, rozpoczął się powolny regres we wszy­stkich dziedzinach życia, również w sferze propagandy i kultury. Jeśli już w tym okresie, gdy wielu wybitnych ludzi sztuki oddało legitymacje partyjne, Gorbaty nie uczynił tego samego, to przede wszystkim z obawy, iż likwidując w tak ostentacyjny sposób swoje obrachunki osobiste, może zaprzepaścić również egzystencję Teatru Stołecznego, a siebie samego pozbawić war­sztatu pracy i jakiegokolwiek, mimo rozlicznych przeszkód, wpły­wu na kształtowanie się teatralnego repertuaru. Kierownictwo partyjne, zwłaszcza, gdy w roku 1964 resort kultury w Komitecie Centralnym objął Stefan Raszewski, przeniesiony na to stanowisko z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, dobrze było zorientowane, że Roman Gorbaty odchodzi od Partii, i jeśli jeszcze nie przeszedł na pozycje wyraźnie wrogie, na­leży do tzw. rewizjonistów, więc gatunku ludzi najniewygodniejszych dla ustroju, ponieważ chcą go naprawiać, podważając pryncypialną zasadę, iż wszelka inicjatywa ideologiczna oraz rozpoznanie rzeczywistości pozostają w wyłącznej gestii władzy odgórnej. Jeśli jednak na przestrzeni lat, i wbrew, i zgodnie z tym rozpoznaniem stosowano w stosunku do Garbatego swoistą taryfę ulgową, dając oficjalną akceptację przedstawieniom w Teatrze Stołecznym więcej niż kontrowersyjnym i przez dłuższy okres czasu, nawet po takich spektaklach jak Zbójcy Schillera czy Biesy Dostojewskiego, unikano nacisków na prasę, aby od­dając należny szacunek mistrzostwu reżysera, wyeksponowała jed­nak dwuznaczną wymowę ideową owych widowisk — tę szczególną wstrzemięźliwość, mogącą uchodzić za wyraz tolerancji, przy­pisać należy niechęci, jaką Partia żywi do wszelkich radykalnych posunięć taktycznych, które mogłyby posiadać charakter personalny, jednostkowy. W systemie, w którym problem ideolo­giczny jest zawsze nadrzędny w stosunku do jednostki, indywiduum wówczas dopiero może do problemu dorosnąć, gdy staje się jednym z elementów problemu, ten zaś, aby się sobą stać — musi ogarniać co najmniej grupę jednostek, tylko w takich oko­licznościach problem może być ideologicznie zakwalifikowany i nazwany. Ani aluzyjności Męki Pańskiej nie były wymowniejsze i ostrzejsze od akcentów sprzeciwu i buntu, które w innych spek­taklach padały niejednokrotnie ze sceny Teatru Stołecznego, ani w czasie wypadków marcowych sam Roman Gorbaty, nie ukrywa­jąc krytycznego stosunku wobec brutalnych represji władz, nie ukazał nowego oblicza. Po prostu sytuacja według oceny partyjnej stała się nowa: ilość jednostek przemieniła się w ideolo­giczną jakość i bez względu na to, czy określano ją jako wyraz rewizjonizmu czy syjonizmu — zawsze w owej *jakości* musiał istnieć element wywrotowy i wrogi, zagrażający intere­som socjalizmu, a tym samym interesom całego narodu polskiego. I znów, w podobnych okolicznościach, Partii nie zależy na realnych wartościach i społecznej użyteczności jednostki. Z chwilą, gdy problem ideologiczny tak niebezpiecznie dojrzał, iż musi być zlikwidowany — poszczególne jednostki stają się niebezpie­czne w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do nieważności, ja­ką reprezentowały wówczas, gdy problemu nie było. Partia, któ­ra przez pewien okres czasu umiała okazywać wiele cierpliwości, staje się nagle surowa i bezwzględna, a przy pierwszej, naj­gwałtowniejszej fali represji tak obficie szafuje karami, jakby tym demonstrowaniem miażdżącej siły chciała wziąć odwet za stan poprzedni, odrzucając tym samym wszelkie podejrzenie o słabość. Roman Gorbaty był w pewnym okresie faworytem Partii. Zbun­towani faworyci, gdy dojrzeją do ideologicznego problemu, pono­szą zazwyczaj karę najdotkliwszą. HALICKI JÓZEF — ur. 29 II 1922 we wsi Stawczyn, koło Kielc, syn średniorolnego chłopa, Stanisława Halickiego i Urszuli z domu Urbaniec. Ukończył przed wojną szkołę powszechną i trzy klasy w gimnazjum kieleckim. Pierwsze lata wojny spędził na wsi, pomagając ojcu przy gospodarce. Od 1942 w partyzantce Ar­mii Ludowej na Kielecczyźnie, pseudonim „Orkan”. Adiutant pułkownika Stefana Raszewskiego, w stopniu porucznika. Od lutego 1945 zatrudniony w Urzędzie Bezpieczeństwa w Kielcach. W tym samym roku ożenił się z byłą partyzantką, Bro­nisławą Morton. Ciężko ranny na wiosnę 1946, został po wyzdro­wieniu przeniesiony do pracy partyjnej, najpierw w Komitecie Miejskim w Szczecinie, potem w Gdańsku. W 1949 zdał maturę na kursach dla dorosłych i przeszedł kurs szkoleniowy w Central­nej Szkole Partyjnej w Łodzi. Od 1953 w Warszawie, w Komitecie Wojewódzkim. Ukończył trzyletnią Wyższą Szkołę Partyjną, a nas­tępnie Instytut Kształcenia Kadr Naukowych. W 1957 sekretarz Komitetu Warszawskiego. Na IV Zjeździe PZPR w 1964 wybrany członkiem Komitetu Centralnego oraz sekretarzem KC. Ojciec aktora, Łukasza Halickiego. HALICKI ŁUKASZ — ur. 18 VII 1946 w Kielcach, syn partyjnego aktywisty, zajmującego w minionym dwudziestopięcioleciu szereg odpowiedzialnych funkcji w aparacie PZPR, ostatnio sekretarza Komitetu Centralnego, Józefa Halickiego i Bronisławy z Morto­nów. Po maturze w 1963 wstąpił na wydział aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Od sezonu 1967/68 aktor Teatru Sto­łecznego. W czasie studiów w PWST grał w kilku filmach, m.in. obok Macieja Zaremby i Beaty Konarskiej jedną z głównych ról w filmie Wanerta Zagubieni. Obdarowany doskonałymi warunkami zewnętrznymi, wszechstronnie wysportowany, w stylu gry bardzo nowoczesny, bo zawsze sprawiający wrażenie jakby w każdej sce­nicznej czy filmowej rzeczywistości był przede wszystkim sobą — należy do najlepiej się zapowiadających aktorów najmłodszego pokolenia. Z rodzicami nie podtrzymuje od paru lat żadnych kontaktów. Jest zainteresowany nie tyle karierą, ile możliwoś­ciami zabawy, jakiej może mu dostarczyć gra. Eryk Wanert ceni go i lubi, a nawet adoruje, jak w swoim czasie Macieja Zarembę. W pierwszym swoim sezonie w Teatrze Stołecznym Halic­ki grał Ryszarda II w tragedii Marlowe'a oraz apostoła Jana w Męce Pańskiej, w tym ostatnim i już historycznym spektaklu Romana Gorbatego, którego premiera odbyła się w Teatrze Stołe­cznym w lutym 1968. Nagłe zdjęcie tego przedstawienia sprowo­kowało pierwsze manifestacje młodzieżowe, później w marcu tak tragiczne w przebiegu i w skutkach. W przygotowywanym ostatnio przez Eryka Wanerta dla telewizji Prometeuszu Ajschylosa gra Hermesa. IMMONEN AIMO — ur. 12 V 1943 roku w Helsinkach, syn Elmera Immonena, bogatego przemysłowca, oraz śpiewaczki szwedzkiej, Birgit Berger, której błyskotliwą karierę przerwała śmierć w wypadku samochodowym, w roku 1951. Od roku 1960 Aimo, zerwawszy stosunki z ojcem, studiował w konserwatorium w Stockholmie i w Hamburgu. Przez pewien czas zajmował się dziennikarstwem. W roku 1964 wyjechał na Kubę i pisywał korespondencje do lewi­cowego dziennika „Tyokansan Sanomat”, w roku 1965 przebywał w Czechosłowacji i na Węgrzech, w 1966 krótko w Związku Radzieckim, skąd został usunięty za publiczce wypowiadanie krytycznych opinii. W tym samym roku przyjechał do Paryża i tam, w małym lokalu przy ulicy des Canettes, gdzie grał na fortepianie, poz­nał Halinę Farens-Czaplicką, stając się jej sekretarzem, akompaniatorem oraz kochankiem. JACKOWSKA-MALEWICZ IRENA (1927–1961) — ur. 21 II 1927 w Borowcu pod Poznaniem, córka średnio zamożnego obywatela ziem­skiego, Wojciecha Malewicza i Anny z Kwileckich. Wysiedlona przez Niemców wraz z całą rodziną z końcem 1939, spędziła okres okupacji w Warszawie, gdzie jej matka, dzięki spowinowaceniu z rodziną Sulemirskich, pracowała w charakterze kelnerki w restauracji „U Wiktora”. Muzykalna i obdarzona ładnym sopranem, studiowała po wojnie w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu. W roku 1949 wyszła za mąż za kolegę z PWSM, zresztą starszego od sie­bie o kilkanaście lat, Pawła Jackowskiego, który kończył właśnie studia dyrygenckie. Śpiewała w operach w Bydgoszczy i Poznaniu, i na gościnnych występach w Operze Warszawskiej. W latach 1959–1961 przebywała wraz z mężem w NRD, w Karl-Marxstadt, śpiewając w tamtejszej operze. Matka Magdy. 14 XI 1961 zginęła w wypadku samochodowym w drodze na występy gościnne w operze w Lipsku. JACKOWSKA MAGDALENA — ur. 29 X 1949 w Lublinie, córka Pawła Jackowskiego i Ireny z Malewiczów. Uczęszczała od roku 1956 do podstawowych szkół muzycznych w Bydgoszczy i Poznaniu i w Karl-Marxstadt. Po tragicznej śmierci żony w 1961 Paweł Jackowski, związany kontaktem na tournée po Stanach Zjednoczo­nych w roku 1962, odwiózł córkę do kraju i umieścił w War­szawie, u ciotki żony, znanej w okresie międzywojennym skrzy­paczki Ireny Kwileckiej. W latach 1962–1963 uczęszczała do Podstawowej Szkoły Muzycznej im. Szymanowskiego w Warszawie, 1963–1967 do Szkoły Średniej Muzycznej im. Chopina, ze szczególnym uwzględnieniem fortepia­nu. Od 1967 w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej. Koleżanka szkolna Antka Raszewskiego. JACKOWSKI PAWEŁ — ur. 20 VI 1918 w Lublinie, syn właścicie­la sklepu z muzycznymi instrumentami, Izydora Grubera i Cecy­lii z Schindlerów. W latach 1936–1939 studiował na Wydziale Archi­tektury Politechniki Warszawskiej. W czasie okupacji cała je­go rodzina zginęła w 1941 w Majdanku, obozie masowej zagłady lud­ności żydowskiej pod Lublinem. Działacz PPR, pułkownik Gwardii Ludowej i dowódca grupy uderzeniowej sztabu GL, pseudonim „Jacek”. Po wojnie studiował w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu. Był kolejno dyrygentem Filharmonii w Lublinie, Bydgoszczy i Poznaniu. W latach 1959–1961 dyrektor Państwowej Opery w Karl-Marxstadt, w NRD. Dyrygował licznymi koncertami symfonicznymi i przedstawieniami operowymi w NRF, Włoszech, Szwecji, Norwegii, Związku Radzieckim, w Czechosłowacji i w Jugosławii. W roku 1962 odbył tournée po Stanach Zjednoczonych. Od sezonu 1963/64 dyrektor Opery im. Stanisława Moniuszki w Po­znaniu. W kwietniu 1969 zgłosił rezygnację z zajmowanego sta­nowiska, podpisując dwuletni kontrakt na prowadzenie jednej z prowincjonalnych oper w Niemczech Zachodnich. Jeszcze w czasie studiów w Poznaniu ożenił się w 1947 z koleżanką z PWSM, z klasy śpiewu, Ireną Malewicz, która w roku 1961 zginęła tragicznie w wypadku samochodowym w NRD. JASKÓLSKA URSZULA — ur. 5 II 1915 w Piasecznie pod Warszawą, córka rzeźnika Zygmunta Sobczaka i Anieli z Pędzichów. W roku 1933 wyszła za mąż za ogrodnika w Jeziornej, Tomasza Jaskólskiego, który zginął w kampanii wrześniowej. Córka Jaskólskiej, Weronika (ur. 1934), zginęła wraz z mężem, techni­kiem budowlanym w katastrofie motocyklowej w roku 1961, pozos­tawiając syna Wiesława, ur. 1952. Lokatorami Jaskólskiej od wielu lat są Kubiakowie: Edward z żoną Danutą i synem, Robertem. Urszula Jaskólska pracuje u Adama Nagórskiego w charakte­rze „dochodzącej” gospodyni. Ma duże i nieustanne kłopoty z wnukiem. JAŚKO KAZIMIERZ — ur. 24 VII 1921 w Łowiczu, syn kupca kolonialnego, Mariana Jaśko i Janiny z Wojtałów. Maturę zdał w 1939. Okres okupacji spędził w Łowiczu, pracując w sądzie po­wiatowym. Po wojnie w latach 1945–1947, studiował na wydziale humanistycznym Katolickiego Uniwersytetu w Lublinie. Jesienią 1947 przeniósł się na Uniwersytet Warszawski, na wydział prawa. Członek katolickiego, lecz współpracującego z władzami stowa­rzyszenia „Pax” i współpracownik tygodnika „Dziś i jutro”. Od 1949, to jest od chwili założenia, współpracownik Instytutu Wy­dawniczego „Pax”. W roku 1951 rozstał się z „Paxem” i wstąpił do Partii. Autor powieści produkcyjnej Praca wyżej (1952) oraz zbioru reportaży z Ziem Odzyskanych Na granicach pokoju (1953). W roku 1953 otrzymał Nagrodę Państwową III stopnia. W latach 1953–1955 naczelny redaktor partyjnego dziennika w Koszalinie, 1955–1958 korespondent „Trybuny Ludu” w Moskwie, 1958–1961 korespondent tego samego dziennika w Paryżu. W 1962 podróżował po Stanach Zjednoczonych, skąd przywiózł tom repor­taży Intryga i dolar (1963). Po powrocie do kraju zostaje w ro­ku 1964 naczelnym redaktorem popularnego tygodnika „Panorama Tygodnia”, w której pod pseudonimem „Oset” publikuje felietony, odznaczające się wyjątkowo ostrą napastliwością w stosunku do wszelkich przejawów tzw. rewizjonizmu. Od 1965 wykładowca na Studium Dziennikarzy Polskich. Od końca 1967 prowadzi w Tele­wizji stałą audycję polemiczną „Kontrowersje”. Po wypadkach mar­cowych mianowany jesienią 1968 prodziekanem wydziału filozofi­cznego Uniwersytetu Warszawskiego. KELLER BARBARA (1893–1945) — ur. 15 VII 1893 roku w Krzeszowicach, z domu Lech, córka Józefa Lecha, w młodości lokaja u hr. Potockich w Krzeszowicach, a potem właściciela pensjona­tu w Poroninie pod Zakopanem, ożenionego z Marią Marusarzówną — córką zamożnego gazdy. Po tragicznej śmierci swego narzeczone­go, Andrzeja Krzeptowskiego, który w zimie 1912 roku zginął przysypany lawiną, postanowiła się usamodzielnić, wyjechała do Krakowa i po zdaniu matury skończyła studia farmaceutyczne, pra­cując następnie w jednej z krakowskich aptek. W roku 1923 wysz­ła za mąż za nauczyciela gimnazjalnego, Stefana Kellera. Matka Konrada Kellera. W 1945 roku zmarła w Krakowie na zapalenie płuc. KELLER KAZIMIERA (1863–1942) — aktorka, ur. 13 XII 1863 roku we Lwowie, z domu Krogulska, córka suflera teatru we Lwo­wie, Wilhelma Krogulskiego. Od wczesnych lat grała w wędrownych trupach teatralnych, przede wszystkim role komediowe. W roku 1884 wyszła za mąż za młodego aktora, Ludwika Kellera. W Warszawie występowała przez wiele lat w operetce, nigdy jednak nie osiągając większych sukcesów artystycznych, Matka Marii i Ste­fana. Już w podeszłym wieku wycofała się ze sceny i razem z mę­żem, również emerytem, mieszkała aż do śmierci w Domu Aktora w Skolimowie pod Warszawą. Zmarła 17 III 1942. KELLER KONRAD — ur. 21 IV 1926 w Krakowie, syn Stefana i Barbary z domu Lech, brat cioteczny Adama Nagórskiego. Zrobił maturę w Krakowie w 1944, na tajnych kompletach nauczania, pracując jako goniec w firmie budowlanej, a później w księgar­ni Gebethnera i Wolffa. Brał udział w tajnych wieczorach artys­tycznych. Po warszawskim powstaniu mieszkał u niego przez kil­ka tygodni Adam Nagórski. Po wojnie studiował w krakowskiej Wyższej Szkole Teatral­nej. W latach 1950–1958 występował w teatrach wrocławskich, gra­jąc w pierwszych sezonach role raczej podrzędne i nie zwraca­jąc na siebie większej uwagi krytyki. Jego wielka indywidual­ność artystyczna osiągnęła tryumf dopiero w roku 1956, w przedstawieniu Kordiana, w którym grał rolę tytułową. Najważniejsze role z tego wrocławskiego okresu: Przełęcki w Uciekła mi przepióreczka Żeromskiego, Karol Moor w Zbójcach Schillera oraz Hamlet. W roku 1957 ożenił się z młodą malarką, Martą Glińską i w roku następnym rozszedł się z nią. Od sezonu 1958/59 ak­tor Teatru Stołecznego w Warszawie, zdobył niebawem sławę jednego z największych aktorów współczesnych. Grał w ostatnim dziesięcioleciu m.in.: Stawrogina w adaptacji scenicznej Romana Gorbatego Biesów Dostojewskiego, don Juana w Don Juanie Moliera, Alcesta w Mizantropie, Jagona w Otellu, Prospera w Burzy, Edypa w Królu Edypie Sofoklesa, Sułkowskiego w Sułkowskim Żeromskiego, Hrabiego w Nieboskiej Komedii Krasińskiego, Johna Proctora w Czarownicach z Salem Artura Millera oraz Piłata w Męce Pańskiej. Grał również w wielu filmach, m.in. w Natchnieniu świata i w Karolince Eryka Wanerta. Występuje często w radio i w telewizji. Ostatnio w przygotowywanym dla telewizji przez Wanerta Prometeuszu Aischylosa gra Prometeusza. Ma również objąć rolę Makbeta w przedstawieniu, które w Teatrze Stołecznym ma reżyserować Eryk Wanert. Zaręczony z Moniką Panek, z którą ślub jest wyznaczony na 19 IV 1969. KELLER LUDWIK (1858–1939) — ur. 6 II 1858 roku w Nowym Są­czu, w rodzinie kupieckiej, w siedemnastym roku życia uciekł z domu i przyłączył się do jednej z wędrownych trup teatralnych, pracując na początku jako pracownik fizyczny, później pomagał przy malowaniu dekoracji i szyciu kostiumów, niebywale zręczny i pomysłowy, na koniec, mając lat osiemnaście zaczął grywać epizody. Już jako czołowy amant trupy poznał młodziutką aktorkę, Kazimierę Krogulską i ożenił się z nią w roku 1884. Trafiwszy do Warszawy, Keller, zdając sobie sprawę, że nigdy nie będzie wielkim aktorem, rzucił scenę i został rekwizytorem Teatru Roz­maitości, po wojnie i do późnego wieku pełniąc podobne funkcje w Teatrze Narodowym. O nim to jeden z wybitnych naszych teatro­logów pisał po latach w swoich Wspomnieniach. „Ludwik Keller! Jedna z najkolorowszych postaci, jakie przesunęły się przez mury dwóch teatrów: jeszcze starych »Rozmaitości« i tego nowego, »Narodowego«, wybudowanego po I wojnie, gdy wnętrze »Rozmaitości« zniszczył pożar. W organizacji teatru prawdziwy factotum: sprawował nadzór nad rekwizytornią, na jego głowie spoczywała troska o komplet aktorów na próbie, przez niego kancelaria teatru utrzymywała łączność z redakcjami pism, a niezastąpiony praktyk, bodajże chronił też dyrektorów od popełnienia więk­szych gaf; fanatyk teatru, jakby z powieści o teatrze i legen­darny ironista życia teatralnego”. Ojciec Marii i Stefana. W roku 1935, akurat w sześćdziesięciolecie swojej pracy w teatrze, przeszedł na emeryturę i razem z żoną zamieszkał w Domu Aktora w Skolimowie. Zmarł 18 IX 1939. KELLER STEFAN (1890–1942) — ur. 12 I 1890 w Warszawie, syn Ludwika Kellera i Kazimiery z Krogulskich. Niechętnie od najwcześniejszych lat usposobiony do teatralnej atmosfery pa­nującej w domu rodzicielskim, natychmiast po maturze w roku 1908 wyjechał do Krakowa i ukończył wydział matematyczny na Uniwersytecie Jagiellońskim. Walczył w Legionach, lecz ciężko ranny w jednej z pierwszych większych bitew, pod Łowczówkiem koło Tarnowa, przebywał wiele miesięcy w szpitalu i był niez­dolny do dalszej służby wojskowej. Z jego marzeń o karierze naukowej nic nie wyszło, postał nauczycielem gimnazjalnym. W roku 1923 ożenił się z Barbarą Lech. Ojciec Konrada Kellera. Aresztowany w roku 1941, zmarł w Oświęcimiu w roku następ­nym. KONARSKA BEATA — ur. 15 VIII 1945 w Warszawie, córka drob­nego krawca-chałupnika (spodniarza), Mariana Konarskiego i Wan­dy z Czyżewskich. Jedyna z licznego rodzeństwa ukończyła lice­um (1963), a następnie dostała się do Państwowej Wyższej Szko­ły Teatralnej, na wydział aktorski. Podczas studiów występowa­ła w programach Studenckiego Teatru Satyryków (STS) oraz w Hy­brydach, jednym z najpopularniejszych lokali studenckich w stolicy, grała również epizodyczne role w filmach, m.in. w Lal­ce Wojciecha Hasa i w Faraonie Jerzego Kawalerowicza. Jeszcze za dyrekcji Romana Gorbatego zaangażowana do Teatru Stołecznego, zwróciła na siebie uwagę krytyki, grając Irinę w Trzech siostrach Czechowa oraz Salomeę w Horsztyńskim Słowackiego. W fil­mie Wanerta Zagubieni grała jedyną rolę kobiecą, mając za part­nerów Macieja Zarembę oraz swego kolegę z PWST, Łukasza Halic­kiego. Ostatnio, dzięki dość zawiłym komplikacjom personalnym, otrzymała rolę Lady Makbet, którą w pierwotnych planach dyr. Otockiego miała grać Monika Panek. KONOPKA WOJCIECH — ur. 1 IV 1923 w Warszawie, syn urzędni­ka bankowego, Mikołaja Konopki i Heleny z Wiśniewskich. W 1939 uzyskał małą maturę w gimnazjum ogólnokształcącym w Warszawie. W okresie okupacji pracował jako robotnik. Od jesieni 1942 żoł­nierz Gwardii Ludowej. Członek Związku Walki Młodych, pełniąc w ruchu podziemnym funkcję instruktora bojowego i agitatora politycznego. Walczył w Powstaniu Warszawskim. Po upadku powstania — w partyzantce Armii Ludowej na Kielecczyźnie. Z początkiem roku 1945 pracował w Milicji Obywatel­skiej w Kielcach. Zmobilizowany do Wojska Polskiego, został ranny przy forsowaniu Nysy. Po wyleczeniu pracował w Zarządzie Głównym Związku Walki Młodych. W roku 1947 zdał maturę. W la­tach 1947–1949 studiował w Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi. Debiutował w roku 1950 tomem opowiadań o tematyce okupacyjnej Z cierpliwości — niedostatecznie. Od 1952 w komitetach redakcyjnych i na kierowniczych sta­nowiskach w prasie literackiej. Od 1956 poseł na Sejm. Ważniejsze utwory Konopki: Z cierpliwości — niedostatecznie (1950), Byli wówczas młodzi (powieść, 1952), Kartki z podróży po Związku Radzieckim (1953), Polska edukacja (powieść 1955), Opowiadania myśliwskie (1958), Spoczywają w niepokoju (opowiadania, 1961), Wspomnienia z młodości (1966). KORDYS EUGENIA — ur. 28 III 1900 w Londynie, córka znanego geografa i podróżnika, Stefana Kordysa oraz Heleny z Boguskich. Po śmierci ojca, który w czasie wyprawy do Kamerunu zmarł w 1903 w okolicach Jeziora Słoniowego, wróciła z matką do Pols­ki. Ponieważ Kordys, organizując swoją ostatnią wyprawę, pozaciągał wiele długów, wdowa po nim pozostała bez żadnych środków do życia, a pochodząc ze środowiska zbankrutowanego ziemiaństwa, nie mogła liczyć na żadną pomoc nielicznej już zresztą ro­dziny. Dzięki pewnemu rozgłosowi nazwiska męża udało się jej uzyskać posadę nauczycielki geografii na jednej z warszawskich pensji. W roku 1915 zmarła na złośliwą anemię. Osierocona Eugenia musiała przerwać naukę i poszukać ja­kiegoś fachu. Wybrała krawiectwo. Od roku 1919, to znaczy od chwili założenia, pracowała w firmie „Rozalinda”, u Marii Nagórskiej-Sołtanowej, nigdy jednak, mimo wielkiej pracowitoś­ci i sumienności nie mogła zdobyć pozycji kierowniczej, na wiel­ką krawcową brakło jej talentu, również inicjatywy i wyobraźni. W połowie lat dwudziestych przeżyła wielką miłość do puł­kowego kolegi rotmistrza Sołtana, porucznika Alfreda Boniec­kiego. Porzucona przez młodego i przystojnego ułana po kilku miesiącach, bardzo ciężko ten zawód przeżyła i tylko przypadek sprawił, iż w porę ją odratowano, gdy usiłowała otruć się gazem. Być może przeżycia Marii Nagórskiej, związane z niewiernym Grze­gorzem Sołtanem, sprawiły, iż właścicielka „Rozalindy”, mimo skandalu, jakim wśród pracowników firmy odbiła się ta miłosna afera Eugenii, przyjęła ją z powrotem do pracy, gdy ofiara za­wiedzionej miłości powróciła po długiej chorobie do zdrowia. Tą wspaniałomyślnością Maria Nagórska kupiła sobie wdzięczność Eugenii Kordys na całe życie. W latach okupacji Eugenia, utraciwszy w czasie oblężenia Warszawy cały swój dobytek, również i pamiątki po ojcu, zamie­szkała w obszernym mieszkaniu Marii Nagórskiej, poświęcając odtąd swój czas oraz umiejętności raczej na prowadzenie domu niż pracę w „Rozalindzie”. Z biegiem czasu, w miarę starzenia się Marii Nagórskiej, staje się jej nieodłączną towarzyszką, kimś w rodzaju służącej, damy do towarzystwa oraz pielęgniarki. KRYSTEK MARIAN — ur. 22 II 1934 w okręgu węglowym Namur, w Belgii, w polskiej emigranckiej rodzinie, syn górnika, Wilhel­ma Krystka i Kunegundy z domu Suchol. Od roku 1946, gdy rodzi­ce reemigrowali do kraju, w Wałbrzychu, na Dolnym Śląsku. Matu­rę zdał w 1953, następnie studiował ekonomię polityczną na Uni­wersytecie Wrocławskim. Działacz Związku Młodzieży Polskiej, przekształconym w roku 1956 na Związek Młodzieży Socjalistycz­nej. Od 1957 w Warszawie, pełniąc funkcje członka Zarządu Głów­nego ZMS. Ukończył Instytut Nauk Społecznych. W latach 1964–1967 przewodniczący Zarządu Głównego ZMS. Od roku 1967 sekre­tarz Komitetu Miejskiego PZPR w Warszawie. W roku 1965 ożenił się z córką jednego z najwyżej postawio­nych dygnitarzy partyjnych. KUBIAK DANUTA — ur. 26 X 1920 w Poznaniu, córka właścicie­la sklepu z dewocjonaliami, Bolesława Nowickiego i Anny z Boja­nów. W 1937 ukończyła pensję prowadzoną przez zakonnice, nastę­pnie kursy stenografii i pisanie na maszynie. Przed samą wojną pracowała w katolickim Wydawnictwie św. Wojciecha. Z początkiem roku 1939 wyszła za mąż za młodego introligatora, Leszka Stecia, który zginął czasie kampanii wrześniowej, w bitwie pod Kutnem. Wysiedlona wraz z rodzicami przez władze niemieckie z po­czątkiem roku 1940, przebywała przez okres okupacji w Radomiu, pracując jako kelnerka w dobrze prosperującym barze. Bolesław Nowicki, mając bardzo dobre referencje, znalazł przytułek w cha­rakterze zakrystiana przy jednym z kościołów. W roku 1943 wysz­ła ponownie za mąż, tym razem za starszego od siebie o dobrych kilkanaście lat właściciela warsztatu samochodowego, Wojciecha Kowalskiego. Niestety to małżeństwo zakończyło się jeszcze tra­giczniej aniżeli poprzednie: z końcem 1943 Kowalski zdemaskowa­ny jako niemiecki konfident, został z wyroku podziemnej organi­zacji zastrzelony. Dzięki pomocy ojca Danuta mogła opuścić Radom, do końca wojny przebywała na wsi pod Piasecznem, pełniąc obowiązki gospodyni na plebanii. Po wyzwoleniu Warszawy wróciła do swego zawodu przedwoje­nnego, pracując jako maszynistka w Filmie Polskim. Zamieszkała natomiast w oddalonej o kilkanaście kilometrów od Warszawy Je­ziornej. Urszulę Jaskólską poznała jeszcze w czasie okupacji, gdy ta parokrotnie odwiedzała jej chlebodawcę, proboszcza. W roku 1949 wyszła za mąż za kelnera w „Kameralnej”, Edwar­da Kubiaka. Po urodzeniu syna, Roberta, w 1951, przestała pracować. KUBIAK EDWARD — ur. 22 III 1914 w Warszawie, syn Franciszka Kubiaka i Weroniki z Ozimków. Niechętnie się uczący i od wczes­nych lat pełen pogardy dla więcej niż skromnych warunków mater­ialnych w domu rodzicielskim, spragniony wygód i luksusu, a poza tym bardzo ładny i wcześnie dojrzały, już mając lat pięt­naście zaczął prowadzić życie uliczne, sprzedając przygodnie spotkanym mężczyznom swoje chłopięce wdzięki. Wiosną 1932 spot­kał Karola Wanerta i zamieszkał u niego na Kredytowej. Wprawdzie miłość Wanerta nie trwała długo, dostatecznie jednak, aby w ciągu niespełna roku Edward potrafił stać się dla Wanerta nie­zbędnym. Przez następne lata, aż do wybuchu wojny, spełniał na Kredytowej rozmaite funkcje: lokaja, kucharza i szofera, a prze­de wszystkim dostarczyciela ładnych chłopców, których fizyczne walory, zanim ich Wanert brał do łóżka, sam na życzenie swego chlebodawcy i przyjaciela sprawdzał. We wrześniu 1939 opuścił Warszawę wraz z Wanertem jego mercedesem, zgubili się jednak podczas bombardowania lotniczego w Lublinie. Znalazłszy się sam, Kubiak powędrował dalej na wschód i znalazł się we Lwowie. W ro­ku następnym został wywieziony przez Rosjan do Kazachstanu. Po zawarciu układu polsko-radzieckiego w 1941 wstąpił do Armii Andersa, brał udział w kampanii włoskiej Korpusu Polskiego, ranny pod Monte Cassino i odznaczony następnie Krzyżem Walecznych. W roku 1946 wrócił do Polski i dzięki starym znajomościom został kelnerem w „Piekiełku” na Poznańskiej, później w „Kame­ralnej” na Foksal. W pierwszym okresie po powrocie do Warszawy mieszkał kątem u przygodnych przyjaciół, także przyjaciółek. W roku 1949 ożenił się z Danutą Nowicką, maszynistką w Filmie Polskim i zamieszkał w jej dotychczasowym mieszkaniu w Jezior­nej pod Warszawą, w domku Urszuli Jaskólskiej. W 1951 urodził mu się syn, Robert. Od roku 1957 Kubiak pracuje w „Bristolu” jako barman w nocnym barze. KUBIAK ELŻBIETA (1911–1934) — ur. 15 I 1911 w Warszawie, córka Franciszka Kubiaka i Weroniki z Ozimków. Od najwcześniejszego dzieciństwa bardzo muzykalna, już w 10. roku życia zaczęła chodzić do Konserwatorium, zapowiadając się z biegiem lat na bardzo wybitną pianistkę. Uczennica prof. Żurawlewa. W 1929 wyprowadziła się z domu, utrzymując się z lekcji muzyki i skromnego stypendium. W 1932 na II Międzynarodowym Konkursie im. Chopina w Warszawie otrzymała wyróżnienie. W tym samym ro­ku, późną jesienią, poznała w salonie Julii Wanertowej Adama Nagórskiego. Ich gwałtowna miłość spowodowała zerwanie małżeń­stwa Nagórskiego z Alicją Wanert. Z początkiem roku następnego po ciężkiej grypie wystąpiły u Elżbiety pierwsze objawy gruźli­cy. Dalsze jej dzieje, zresztą już bardzo krótkie, to walka z postępującą chorobą, parokrotne pobyty w Zakopanem, konieczność przerwania studiów muzycznych, tuż przed dyplomem. I miłość z Nagórskim. Zmarła w Zakopanem, 19 IV 1934. Pochowana w Zakopanem. KUBIAK FRANCISZEK (1880–1930) — ur. 4 VII 1880 w Płocku, w rodzinie ubogiego szewca. Najpierw goniec, a później woźny w Teatrze Rozmaitości i w Teatrze Narodowym. W roku 1910 oże­nił się z Weroniką Ozimek, miał z nią troje dzieci: Elżbietę (1911), Edwarda (1914) oraz Celinę (1917). Po długiej i ciężkiej chorobie zmarł na raka żołądka 31 XII 1930. KUBIAK ROBERT — ur. 21 II 1951 w Piasecznie, syn Edwarda Kubiaka i Danuty z Nowickich. W maju 1969 ma zdawać maturę, a potem wbrew perswazjom rodziców, zwłaszcza ojca, chce studio­wać leśnictwo w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. KUBIAK WERONIKA (1896–1944) — ur. 12 VIII 1886 w Żyrardo­wie pod Warszawą w rodzinie robotniczej, z domu Ozimek. Wcześ­nie osierocona, wychowała się w Warszawie, u swego stryja, Ma­riana Ozimka, robotnika w Zakładach Wanerta. Jako bardzo młoda dziewczyna pracowała w tych zakładach. Dzięki urodzie zwróciła na siebie uwagę starego Wanerta i przez parę lat była w jego domu pokojówką. W roku 1910 wyszła za mąż za woźnego Teatru Rozmaitości, Franciszka Kubiaka, miała z nim troje dzieci: Elżbietę (1911), Edwarda (1914) oraz Celi­nę (1917). W czasie przewlekłej choroby męża, znalazłszy się z dwojgiem młodszych dzieci w ciężkiej sytuacji materialnej, została zatrudniona w „Rozalindzie” w charakterze sprzątaczki, Maria Nagórska pamiętała Franciszka Kubiaka jeszcze z czasów, gdy występowała w „Rozmaitościach”. Zginęła w czasie powstania, w sierpniu 1944. KUBICKI WIKTOR — ur. 27 VII 1883 w Moskwie, syn kucharza, Józefa Kubickiego i Rosjanki, Natalii z domu Kirow. Uważany po ostatniej wojnie za najznakomitszego kuchmistrza w Polsce. Praktykę odbywał przy ojcu, który przez wiele lat pracował w arystokratycznych domach moskiewskich. Jeszcze przed pierwszą wojną światową był kucharzem u księcia Białozierskiego-Białosielskiego w Petersburgu. W roku 1917 opuścił Rosję, pracując do połowy lat trzydziestych na Zachodzie, m.in. u księżnej Róży Sulemirskiej w Rzymie, w poselstwie polskim w Kopenhadze, u „Ritza” w Paryżu i w wielkich hotelach na Riwierze. W roku 1936 wrócił do kraju i do wybuchu wojny był kucharzem prezydenta Moś­cickiego. W czasie okupacji prowadził wraz z żoną małą restaurację „U Wiktora”, słynną ze znakomitej kuchni i starych nalewek. Stra­ciwszy wszystko w czasie powstania, pracował po wojnie najpierw w Grand Hotelu w Sopocie, później u „Wierzynka” w Krakowie. Od 1955 jest kucharzem w reprezentacyjnym ośrodku Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Jabłonnie pod Warszawą. KURAN ANNA — ur. w roku 1919 w Stanisławowie, córka polic­janta, Grzegorza Barańskiego (1894–1923) i Janiny z domu Pawlak (1896–1939). Matka Anny, po śmierci męża, zastrzelonego przez ukraińskich nacjonalistów, prowadziła bufet kolejowy w Stanis­ławowie. Zginęła we wrześniu 1939 roku, w czasie lotniczego na­lotu. W roku 1938 Anna wyszła za mąż za młodego kolejarza, Wac­ława Kurana. Przedwczesna śmierć dwóch córek naruszyła cokolwiek jej równowagę psychiczną, lecz ten stan depresji minął, gdy w roku 1946 urodził się syn, Marek. Po śmierci męża w roku 1962 pracuje na poczcie w Pruszkowie. KURAN MAREK — ur. 9 XI 1946 roku w Opolu, syn Wacława i Anny Kuranów. Do szkoły podstawowej i do liceum ogólnokształcą­cego chodził w Pruszkowie, wcześnie dojrzały i bardzo ładny, miał zaledwie 15 lat, gdy go do praktyk homoseksualnych wciągnął jeden z nauczycieli, wychowawca i wykładowca wychowania fi­zycznego. W połowie roku 1962, już po śmierci ojca, przestał się uczyć. Z nowym rokiem szkolnym jeszcze raz wrócił do X klasy, lecz po kilku tygodniach rzucił liceum ostatecznie i zaczął się włóczyć po Polsce, zawsze rozporządzając adresami ludzi chętnie korzystających z jego usług. Przez pewien czas mieszkał we Wroc­ławiu, gdzie został przyjęty do Pantomimy Tomaszewskiego, lecz po paru miesiącach ćwiczeń wydalono go na skutek braku dyscypli­ny. W roku 1964 debiutował kilkoma wierszami w krakowskim „Życiu Literackim”. W roku następnym, nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się pierwszy tomik jego wierszy Korytarze. W roku 1966 poznał w lecie w Sopocie Ksawerego Panka i od jesieni zamieszkał w jego warszawskim mieszkaniu, zresztą co pewien czas znikając, aby po kilku dniach, a niekiedy po paru tygodniach zaalarmować Ksawerego telefonem, iż znajduje się w ciężkich tarapatach i potrzebuje pieniędzy. W roku 1968 wyszedł drugi zbiór jego wier­szy Leukocyty, a z początkiem roku 1969 trzeci: Akromegalia. KURAN WACŁAW (1915–1962) — ur. w roku 1915 we wsi Kamionka koło Ropczyc, w Rzeszowskim, syn małorolnego chłopa, szkołę pow­szechną ukończył w Ropczycach w roku 1930, następnie zaczął pracować w kolejnictwie. Od roku 1938 zamieszkały w Stanisławowie. W tym samym roku, osiągnąwszy już stanowisko konduktora, ożenił się z Anną Barańską. Dwoje dzieci: Grażyna (ur. 1940) oraz Katarzyna (ur. 1942) zmarło we wczesnym dzieciństwie. Wiosną roku 1945 Kuranowie w ramach akcji repatriacyjnej opuścili Sta­nisławów i osiedlili się w Opolu. W roku 1946 urodził się syn Marek, w roku 1955 Kuranowie przenieśli się pod Warszawę do Pruszkowa, gdzie Kuran awansował na zastępcę naczelnika stacji. W roku 1962 zmarł po krótkiej chorobie na białaczkę. KWIECIEŃ STEFAN (1929–1961) — ur. 12 III 1929 w Warszawie, syn listonosza, Stanisława Kwietnia i Zofii z Domańskich. Jako piętnastoletni chłopiec brał udział w Powstaniu Warszawskim. Technik budowlany. Z początkiem roku 1952 poznał Weronikę Jas­kólską, jeszcze uczennicę Liceum Pedagogicznego. Gdy Weronika zaszła w ciążę, młodzi pobrali się i zamieszkali w Olsztynie. Będąc dobrym i zdolnym fachowcem, brał równocześnie czynny udział w życiu społeczno-politycznym. Członek PZPR. Z końcem lat pięćdziesiątych zaczął zaoczne studia na Politechnice w Gdań­sku. W maju 1961 zginął wraz ze swoją żoną w katastrofie moto­cyklowej. KWIECIEŃ WERONIKA (1934–1961) — ur. 17 XI 1934 w Jeziornej pod Warszawą, córka Tomasza Jaskólskiego i Urszuli z Sobczaków. Ukończyła Szkołę Podstawową oraz Liceum Pedagogiczne dla Wycho­wawczyń Przedszkoli. W roku 1952 wyszła za mąż za technika bu­dowlanego, Stefana Kwietnia, osiedlając się wraz z nim w Olsz­tynie, gdzie z końcem roku przyszedł na świat ich syn, Wiesław. Od roku 1954 pracowała w swoim zawodzie jako przedszkolanka. W maju 1961 zginęła wraz z mężem w katastrofie motocyklo­wej. KWIECIEŃ WIESŁAW — ur. 25 XII 1952 w Olsztynie, syn Stefa­na Kwietnia i Weroniki z Jaskólskich. Po tragicznej śmierci ro­dziców w roku 1961 wychowuje się u babki, Urszuli Jaskólskiej. Z pewnym opóźnieniem kończy w 1967 szkołę podstawową w Jezior­nej, ale już w roku następnym porzuca naukę w Liceum Ogólno­kształcącym w pobliskim Piasecznie. Pije i chuligani. MENTZEL EMILIA (1841–1905) — ur. 12 III 1841 w Warszawie, w średniozamożnej rodzinie mieszczańskiej pochodzenia niemiec­kiego, młodsza siostra Franciszka Mentzla. Po śmierci narzeczo­nego, Tadeusza Pakulskiego, w Powstaniu Styczniowym, nie wyszła za mąż, żyjąc skromnie z niewielkiej renty i z udzielania lekcji języka niemieckiego. Po skazaniu w roku 1879 ukochanego siostrzeńca, Ludwika Metzla na zesłanie na Sybir, wszystkie swo­je niewyżyte uczucia rodzinne przeniosła na siostrzenicę, Zofię. Po jej przedwczesnej śmierci w roku 1890 zamieszkała na prośbę Ignacego Nagórskiego w jego domu i przez kilkanaście lat prowa­dziła gospodarstwo wdowca oraz zajmowała się wychowaniem dwojga nieletnich dzieci: Jana i Emilii. Dla wszystkich, zarówno dla rodziny, jak i dla znajomych, była po prostu ciotką Emilią. Do końca życia w pokoju jej, na poczesnym miejscu, stała mło­dzieńcza fotografia Ludwika, który po ucieczce z zesłania w roku 1881 przebywał w Genewie, a po powrocie do kraju w roku 1884, w tym samym roku został aresztowany i w słynnym procesie 29 Proletariatczyków skazany na śmierć. Zmarła 25 VIII 1905, po krótkiej chorobie, w wyniku komplikacji wywołanych zapaleniem płuc. NAGÓRSKA MARIA, 2° voto SOŁTANOWA — ur. 12 X 1884 w Krako­wie, córka Ludwika Kellera i Kazimiery z Krogulskich. W roku 1902, mając zaledwie osiemnaście lat, debiutowała w warszawskim Teatrze Rozmaitości w roli Klary w Zemście. Kronikarz tych czasów tak m.in. napisał o niej we wspomnieniach teatralnych, ogło­szonych w latach pięćdziesiątych: „Jeżeli znała jakie powietrze, to tylko to, nie dość odświeżone, ale duchem artystycznym nasy­cone, powietrze kulis aktorskich garderób, korytarzy, rekwizytorni czy tapicerni. Abecadła uczyła się z ról aktorskich; w do­mu, jeżeli się o czym mówiło, to o teatrze i o aktorach, na pa­mięć umiała wszystkie efektowniejsze sceny, jakie grywali war­szawscy artyści; nie było takiego skórobrania, które by ją zdol­ne było oduczyć od spędzania czasu w jakichś zakamarkach zascenia, świat się dla niej zamknął w tym czarodziejskim pudle, które się nazywa sceną, tajemnice gry aktorskiej wsiąkały w nią, jak płyn wsiąka w ziemię. Nim została aktorką, w palcach już mia­ła technikę gry scenicznej, w sercu namiętny pęd do tworzenia”. I w innym miejscu ten sam pamiętnikarz: „Pamiętam swoje pierw­sze wrażenie z jej pierwszej roli, w jakiej ją w »Rozmaitościach« słyszałem — słyszałem, nie widziałem, bo w czyjejś loży wypada­ło mi siedzieć w głębi, za trzema damami w kapeluszach z oran­żerii i filiami ogrodów botanicznych, zasłaniających doszczęt­nie scenę. Poznałem więc Kellerównę przede wszystkim z jej głosu i z jej mówienia. Zasłuchiwałem się w jej mezzosopran świet­nie postawiony i jakżeż po majstersku zużywany w olśniewających wierszach Fredry! Dykcja, nawet jak na »Rozmaitości«, fenomenal­na. Zgłoski biegły czyściutkie, nieobarczone żadnym »cieniem dźwiękowym«, jakby ktoś lotne powietrze w perełki rzeźbił. I to jeszcze w jej mówieniu było osobliwe w zestawieniu ze sta­rymi »Rozmaitościami«: gdy oni po swojemu, więc pięknie, mówili, to — choćby w minimalnym stopniu — zwracali, rzekłbyś, uwagę słuchacza na ozdobność swego słowa. Kellerówna, już wżyta w styl sztuki nowszej, gdzie nie piękność, lecz naturalność mó­wienia staje się celem, Kellerówna jakby nie wiedziała, że śli­cznie mówi i jakby to sobie za nic miała. Nie znałem wówczas Stendhala, lecz gdybym go znał — mógłbym, mówiąc o grze Kellerówny, powiedzieć to samo, co on niegdyś napisał o słynnej Rachel: »gra w tragedii, jakby sama wymyślała to, co mówi…«, nie pamiętam drugiej u nas artystki, która by w grze swojej da­wała tyle bezpośredniości. Grała tak, jak »ptakowie śpiewają«, jak kwiat kwitnie, czyli jakąś niezbadaną koniecznością grania tak, a nie inaczej: nie inaczej, a nieomylnie. Wszystko, co ludzkie, a zwłaszcza wszystko, co kobiece — miłość we wszystkich miłości odcieniach, ból czy szczęście, radość czy łzy — odbija­ło się w niej jak w zwierciadle, zwłaszcza jej oczy, śliczne, duże oczy, z maksymalną wrażliwością komunikowały wszystko, co się w sercu dzieje… w talencie Kellerówny spoczywał jakiś se­kret wyjątkowo mocnego oddziaływania na widzów, choć grała, można powiedzieć, skromnie, bez wirtuozerii, bez roztaczania kunsztu aktorskiego, w którym celowały dawne artystki »Rozmaitości«. Była już gatunkiem artystycznym nowego stylu, poezji natural­ności. Nawet kobiety zachwycały się jej urodą, a o tej urodzie jakby się zapominało, tak stronę fizyczną zjawiska przewyższały duchowe elementy tworzenia, tak promieniało z niej gorące wżywanie się w odtwarzaną postać. Musset o poezji powiedział, że piękne w niej przede wszystkim to, co proste, a najpiękniejsze to, co jest »tylko załkaniem« (les purs sanglot). Potwierdzał to talent Kellerówny: jej najprostsze akcenty, najcichsze dźwię­ki słów, a nawet same tylko spojrzenia potrafiły nieraz dawać przykład wzruszającego osiągnięcia emocjonalnego. Ileż nieza­pomnianych ról stworzyła w swojej krótkiej i olśniewającej karierze! Klara w Zemście, Rozalinda w Burzy, Rozyna w Weselu Figara, a nade wszystko zjawiskowa i równocześnie jakże ziemska Julia! W marcu roku 1908, na uroczystym spektaklu szekspirows­kiej tragedii, Kellerówna żegnała się ze sceną na zawsze. Tak oto kandydatka na jedno z pierwszych w przyszłości miejsc w zes­pole aktorskim scen polskich, po niespełna pięciu latach pracy dla sztuki, zabłysnąwszy na niebie teatralnym jak meteor, opu­szcza teatr i to na stałe. Jak niegdyś Popielka, a zaraz po wojnie Janina Szyling, poświęca laury aktorskie dla szczęścia mał­żeńskiego i młodsze pokolenia tylko od swoich żyjących jeszcze rodziców lub dziadków dowiadują się, że przed czterdziestu kil­ku laty w warszawskich »Rozmaitościach« grywała i zachwycała Maria Keller, ulubienica publiczności, popularnie Kellerką nazywana. I choć dalsze koleje życia znakomitej artystki nie należą już do Wspomnień teatralnych, godzi się wspomnieć, że sfera sztuki nie opuściła tego »czarodziejskiego dziecięcia«, jej bowiem sy­nem, jako pani Ignacowej Nagórskiej, dzisiaj czcigodnej staruszki, jest jeden z naszych najznakomitszych pisarzy, Adam Nagórski”. W „Kurierze Warszawskim” z dn. 24 kwietnia 1908 roku można znaleźć następującą notatkę: „Wczoraj, w kościele Zbawiciela w godzinach rannych, w ścisłym gronie najbliższej rodziny, odby­ła się uroczystość zaślubin znakomitej artystki Teatru Rozmaitości Marii Kellerówny, ze znanym adwokatem, rejentem Ignacym Nagórskim. Ślubu udzielił ks. prałat Aleksander Plater, świad­kami byli Bolesław Prus oraz nestor naszych scen Bolesław Lesz­czyński. Jak się dowiadujemy, nowożeńcy tego samego dnia wieczo­rem opuścili Warszawę, udając się w podróż poślubną do słonecz­nej Italii”. Ta podróż, przewidziana pierwotnie na kilka tygodni, prze­dłużyła się do pięciu miesięcy. Z Włoch udali się nowożeńcy do Hiszpanii i dopiero z początkiem września opuścili Paryż, aby zdążyć na ślub córki Nagórskiego, Emilii, z dr. Olgierdem Czap­lickim. 4 sierpnia 1909 roku przyszedł na świat syn Nagórskich, Adam. Chrzest odbył się w parę tygodni później, 15 sierpnia, w kościele Zbawiciela (Nagórscy mieli duże, sześciopokojowe mie­szkanie we własnej kamienicy przy ulicy Wilczej), chrztu udzie­lił ks. prałat Aleksander Plater, a rodzicami chrzestnymi Adama byli: żona Bolesława Prusa, pani Oktawia Głowacka oraz Julian Ochorowicz, filozof i psycholog, w swoim czasie jeden z najwy­bitniejszych pozytywistów, obecnie uprawiający mediumizm oraz okultyzm i dzięki tym swoim studiom znów, po latach stosunków raczej chłodnych, zaprzyjaźniony z Ignacym Nagórskim. W latach następnych, jeszcze przed pierwszą wojną świato­wą, Maria Nagórska kilkakrotnie wyjeżdżała za granicę: do Grec­ji, Egiptu i na Sycylię, odbywała jednak te podróże bez męża, w towarzystwie panny służącej, raz tylko, gdy Adam miał cztery lata i przeszedł dość ciężkie zapalenie płuc, spędziła z nim la­to w Nicei. Po śmierci męża w roku 1919, mimo zabezpieczenia ma­terialnego (kamienica w Warszawie, willa w Konstancinie oraz liczne place w jednej z miejscowości podwarszawskich), założyła przy ulicy Kruczej pracownię krawiecką, która w latach następ­nych pod firmą „Rozalinda” stanie się jednym z najdroższych i najwytworniejszych domów mody stolicy, gromadząc klientelę ze sfer teatralnych, później po przewrocie majowym również i z kół rządowo-wojskowych. W roku 1920, w czasie tzw. inwazji bolszewickiej, pracując w jednym z warszawskich szpitali jako siostra miłosierdzia, poznała ciężko rannego rotmistrza Grzegorza Abgar-Sołtana, za­kochała się w nim, i w roku następnym, mimo różnicy wieku, ona miała lat trzydzieści sześć, a on zaledwie dwadzieścia osiem, wyszła za mąż. Poza pierwszym, zresztą krótkotrwałym okresem, mało szczęścia przyniosło jej to małżeństwo. Grzegorz Sołtan, po przewrocie majowym pułkownik, wciąż młodzieńczy i bardzo przystojny, stale ją zdradzał, parokrotnie opuszczał, wreszcie doszło do rozwodu, gdy w roku 1930 pułk. Sołtan został mianowa­łby attachée wojskowym w Rzymie. Okres okupacji Maria, z powrotem po rozwodzie Nagórska, spędziła w Warszawie. „Rozalinda”, choć na skalę skromniejszą, dalej prosperowała. Jest również dawna Kellerka właścicielką modnej w tych latach restauracji „Rozyna”, w której obsługują dawne jej koleżanki i koledzy. Dzięki tym umiejętnie prowadzonym interesom, a również w wyniku rozlicznych transakcji walutowych oraz pośredniczeniu w handlu biżuterią i dziełami sztu­ki Maria Nagórska, mimo zniszczenia kamienicy przy Wilczej i utraty całego majątku osobistego, wyszła z powstania ze zna­cznym majątkiem ulokowanym w złocie, w biżuterii i w dolarach. Jej żywotność i energia były nadal niespożyte. Zaraz po powstaniu otworzyła na terenie Podkowy Leśnej małą restauracyjkę, a po wyzwoleniu Warszawy, z końcem stycznia roku następnego, przeniosła się do Konstancina, gdzie w swojej willi urządziła pensjonat, prowadząc go aż do lat pięćdziesiątych, gdy po otrzymaniu dwupokojowego mieszkania w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu, sprzedała willę z całym urządzeniem ZAIKS-owi i przeniosła się na stałe do stolicy, dobierając sobie za towa­rzyszkę swoich podeszłych lat Eugenię Kordys, dawną krawcową „Rozalindy”. NAGÓRSKA ZOFIA (1860–1890) — ur. 4 IV 1860 w Warszawie, córka zamożnego fabrykanta powozów, Franciszka Metzla oraz Emi­lii, z kupieckiej rodziny Dregerów (znana w tamtych latach fir­ma kuśnierska). Skończyła pensję panny Tymińskiej. W roku 1879 w związku z procesem, jaki wytoczono starszemu bratu Ludwikowi oraz grupie studentów Uniwersytetu Warszawskiego, oskarżonych o przynależność do tajnej organizacji socjalistycznej (tzw. Gminy socjalistów polskich, włączonej w parę lat później do utworzonego przez Waryńskiego Proletariatu) poznała młodego prawnika i publicystę, Ignacego Nagórskiego. W roku następnym wyszła za niego za mąż. Zmarła 15 II 1890 przy trzecim, nieszczęśliwym połogu, po­zostawiając dwoje nieletnich dzieci: Jana i Emilię. NAGÓRSKI ADAM — ur. 4 VIII 1909 w Warszawie, syn Ignacego Nagórskiego i Marii z Kellerów. Studia średnie odbywał w Jele­niu, w Poznańskim i ostatnią klasę gimnazjalną u ojców marianów na Bielanach, w Warszawie. W roku akademickim 1927/28 studiował na wydziale architektury Politechniki Warszawskiej, w latach 1928–1932 na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego. W roku 1932 ożenił się z Alicją Wanert i rozwiódł się z nią w roku następnym. Debiutował w roku 1934 tomem opowiadań. W 1939 otrzymał Nagrodę Młodych Polskiej Akademii Literatury za powieść Pragnienia. W czasie wojny przebywał w Warszawie, biorąc czynny udział w konspiracyjnym ruchu podziemnym. Po wojnie mieszkał w Konstancinie pod Warszawą i od roku 1949 w Warszawie. W latach 1947–1957 członek PPR i PZPR. W 1948 otrzymał nagrodę tygodnika „Odrodzenie”, za powieść Natchnienie świata. W latach 1949–1956 członek i następnie wiceprezes Zarządu Głównego Związku Lite­ratów Polskich. 1956–1958 prezes Oddziału Warszawskiego ZLP. 1952–1956 poseł na Sejm. *Twórczość* 1. Zdrada. Opowiadania. Warszawa, 1934. (Tom zawierający czte­ry opowiadania: Zdrada, Cień ziemi, Tylko tyle, Kiedy ptaszek). 2, Pragnienia. Powieść. Warszawa, 1938. 3. Natchnienie świata. Powieść. Warszawa, 1947. 4 Portret Maurycego Mochnackiego. Warszawa, 1949. 5. Nowy powrót z ZSRR. Warszawa, 1950. 6. Spowiedź brzuchomówcy. Opowiadania. Warszawa, 1956. 7. Karolinka. Powieść. Warszawa, 1956 8. Notatki i zapiski I. Warszawa, 1957. 9. Opowiadania historyczne. Warszawa, 1958 (Tom zawierający trzy dłuższe opowiadania: Przed odjazdem — o Adamie Mickiewi­czu, palącym swoje papiery przed wyjazdem do Turcji; Gry przegrane i wygrane — spotkanie Katarzyny II ze Stanisławem Augustem Poniatowskim w Kaniowie, w maju 1787; Starość — opowiadanie o starym, dogorywającym w Puławach poecie, Stanisławie Trembeckim, ślepym i na pograniczu obłędu). 10. Nagroda Nobla. Zamek snów. Opowiadania. Warszawa, 1959. 11. Drzewo. Powieść. Warszawa 1962. (Druga wersja dłuższego opo­wiadania napisanego w roku 1943 i zaginionego wraz z innymi papierami pisarza w czasie Powstania Warszawskiego. Opowieść ta, osnuta na autentycznym zdarzeniu, rozgrywała się w czasie wojny, na wsi, w Kielecczyźnie, gdy Niemcy, przeprowadzając akcję pacyfikacyjną, spędzili ponad stu mieszkańców onej wsi pod ogromny, stary dąb i kazawszy się wszystkim ro­zebrać, nagich zagnali na rozłożyste, potężne drzewo, po czym bezbronnych wystrzelali po kilku godzinach. Druga wersja tej historii, opublikowana w wydaniu książkowym, zachowu­jąc wszystkie realia wersji poprzedniej, rozgrywa się w cza­sie wojny trzydziestoletniej). 12. Notatki i zapiski II. Warszawa, 1964. 13. Ostatnia godzina. Powieść. Warszawa, 1967. 14. Prometeusz Ajschylosa (w rękopisie). 15. Czarodziej (Opowieść o pełnym uroku i inteligencji młodym człowieku, którego niepohamowana potrzeba bezustannego kre­owania życia zarówno własnego, jak i innych ludzi, doprowa­dza do przykrych konfliktów z prawem; w rękopisie). 16. Nowe opowiadania. W dzień zwycięstwa wieczorem. Modlitwy. Dużo piasku i mało. Narodziny (w rękopisie). 17. Msza za poetę (powieść niedokończona, w rękopisie). NAGÓRSKI IGNACY (1848–1919) — ur. 22 II 1848 w Białej Pod­laskiej, syn Jana Adama Nagórskiego (1815–1887) i Pauliny z Radomyskich (1826–1914). Ojciec Ignacego, pochodzący z zamożnej jeszcze w poprzednim pokoleniu rodziny ziemiańskiej, był właś­cicielem małego dworku na przedmieściu Białej, zajmował się sa­downictwem oraz hodowlą pszczół, tracił jednak tak wiele na nieudanych eksperymentach, iż musiał dorabiać na utrzymanie rodzi­ny oraz kontynuowanie swoich doświadczeń, pracując jako buchalter w administracji miejscowego majątku Radziwiłłów. Do gimnazjum Ignacy Nagórski uczęszczał w Białej, maturę zdał w roku 1866, następnie studiował na wydziale prawnym w warszawskiej Szkole Głównej, gdzie kolegował m.in. z Sienkiewiczem, Prusem oraz Świętochowskim. Po zamknięciu Szkoły Głównej w roku 1869 i przekształcaniu jej na uniwersytet rosyjski, wyjechał do Lipska, gdzie po ukończeniu studiów prawniczych studiował filozofię. Po powrocie do Warszawy w roku 1883 współpracownik „Przeglądu Tygodniowego”, później „Nowin i Prawdy”, znakomity polemista i propagator idei po­zytywistycznych, bliski przyjaciel i współpracownik Aleksandra Świętochowskiego, ówczesnego przywódcy walki „młodych ze stary­mi”. W roku 1880 ożenił się z Zofią Mentzel, córką fabrykanta powozów i dzięki posagowi żony otworzył kancelarię adwokacką, stając się niebawem znanym i cenionym w kołach postępowych ob­rońcą, słynnym zwłaszcza ze swoich wystąpień w procesach politycznych. Z małżeństwa z Zofią miał dwoje dzieci: Jana i Emilię. Kilka lat po śmierci żony, w 1890 porzucił adwokaturę i kupił kancelarię rejentalną. W roku 1908, będąc już człowiekiem bardzo zamożnym, ożenił się po raz drugi, z młodszą od siebie o prawie czterdzieści lat, znakomicie się zapowiadającą aktorką Teatru Rozmaitości, Marią Keller. Z tego małżeństwa urodził się w roku 1909 syn, Adam. Po upadku rewolucji 1905 roku Ignacy Nagórski całkowicie się odwrócił od ideałów młodości, ostatnie lata życia poświęcił studiom nad mediumizmem i zjawiskami hipnotycznymi, urzą­dzając u siebie seanse spirytystyczne. Po długiej i ciężkiej chorobie (rak prostaty) zmarł 11 XI 1919 w klinice prowadzonej przez swego zięcia, prof. Olgierda Czaplickiego. NAGÓRSKI JAN, pseud. MARECKI, GÓRSKI, JAN (1882–1937) — ur. 17 III 1882 w Warszawie, syn Ignacego Nagórskiego i Zofii z Mentzlów. Od wczesnej młodości brał udział w robotniczym ru­chu rewolucyjnym. Po ukończeniu gimnazjum w 1901 wstąpił w tym samym roku do Polskiej Partii Socjalistycznej. Jako najbliższy współpracownik wybitnej rewolucjonistki, Marii Koszutskiej-Kostrzewy, działał głównie na terenie Łodzi. W latach 1903 i 1904 parokrotnie więziony. W 1905 roku brał czynny udział w wypadkach rewolucyjnych w Warszawie, stając się wraz z Marią Kostrzewą jednym z czołowych przedstawicieli lewicy PPS, zwal­czając prawicowe i nacjonalistyczne tendencje w partii i opo­wiadając się za ścisłą współpracą z rewolucyjnym ruchem rosyjskim. W 1906 brał udział w organizowaniu i w obradach IX Zjaz­du PPS w Wiedniu, stając się jednym z głównych współtwórców powstałej wówczas PPS-Lewicy. Do 1918 — członek jej władz naczelnych (Centralny Komitet Rewolucyjny), obok Marii Koszutskiej-Kostrzewy i Henryka Waleckiego-Horowitza jeden z najbar­dziej aktywnych działaczy rewolucyjnych. Po upadku rewolucji przebywał krótko w Wiedniu, w Petersburgu i w Krakowie. W 1908 wrócił do Łodzi, następnie działał na terenie Warszawy, z oj­cem nie utrzymując żadnych stosunków. Współredaktor „Robotnika”, organu PPS-Lewicy, współpracował również z wieloma innymi pis­mami związanymi z PPS-Lewicą, m.in. z „Myślą Socjalistyczną”, „No­wym Życiem” i „Kuźnią”. Jako wybitny publicysta i ideolog Partii odegrał dużą rolę w opracowywaniu zasad programowych, wyznacza­jących strategię oraz taktykę Partii. Ostro zwalczał wszelkie przejawy nacjonalizmu i antysemityzmu. Od 1912 na emigracji, w Wiedniu, potem w Szwajcarii, gdzie wraz z Henrykiem Waleckim współpracował z lewicą socjalistyczną. Współredaktor pisma „Volksrecht”. Uczestnik międzynarodowych konferencji socjalistycznych w Zimmerwaldzie (1915) i Kientalu (1916). W latach 1916–1917 więziony przez Niemców wraz z czołowym działaczem SDKPiL, Adolfem Warskim, w Zelle, następnie w Havelbergu. Po odzyska­niu przez Polskę niepodległości w 1918 roku wrócił do kraju. Należał do grona organizatorów Komunistycznej Partii Polski, powstałej z połączenia PPS-Lewicy i SDKPiL, odegrał czołową rolę w przygotowaniu Zjazdu Zjednoczeniowego (grudzień 1918), na którym wybrano go do Komitetu Centralnego i sekretariatu KC. W 1918–1919 brał z ramienia KC KPP udział w organizowaniu rad delegatów robotniczych. Uwięziony w roku 1920, zbiegł i udał się na emigrację. Wraz z Marią Koszutską i Adolfem Warskim wchodził w skład zagranicznego kierownictwa KPP. Uczestniczył w działalności Międzynarodówki Komunistycznej. Przebywał w Gdańs­ku i w Berlinie, następnie w ZSRR, skąd nielegalnie przyjeżdżał do Polski. Z ramienia kierownictwa KPP przygotowywał z Ma­rią Kostrzewą tzw. „tezy agrarne” na III konferencję partyjną w 1922. Brał udział w założeniu teoretycznego organu KPP „Nowego Przeglądu”. Był przedstawicielem KC KPP przy Komitecie Wykonaw­czym Międzynarodówki. Jan Nagórski, działając w tym okresie w kraju pod pseudonimem „Marecki” był autorem wielu podstawowych dokumentów partyjnych. Należał do głównych organizatorów i referentów II Zjazdu KPP (1923), który miał przełomowe znaczenie dla przez­wyciężenia tzw. sekciarstwa i kształtowania się nowej linii politycznej Partii. Tezy agrarne opracowane przez Marię Koszutską i Jana Nagórskiego orientowały Partię na sojusz z chłopstwem i wysuwały hasło podziału ziemi obszarniczej zamiast głoszonej poprzednio nacjonalizacji. Tezy te zostały przyjęte jako uchwa­ła II Zjazdu, na którym wybrano Nagórskiego do zagranicznego Biura Politycznego. W 1924, w związku z krytyką polityki Biura ze strony Międzynarodówki na mocy decyzji Komisji Polskiej powo­łanej przez V Kongres Międzynarodówki pod przewodnictwem Stali­na, Nagórski wraz z innymi czołowymi przywódcami KPP, jak Koszutska, Walecki i Warski, którzy odegrali czołową rolę na II Zjeździe, został odsunięty od kierowniczej pracy partyjnej i skierowany do Pracy w Międzynarodówce Chłopskiej. Bo Biura Poli­tycznego oraz KC wszedł po przewrocie majowym w 1926. W dyskusji wewnętrznopartyjnej, toczącej się wokół stosunku Partii do prze­wrotu, był reprezentantem tzw. większości, opowiadającej się za jednolitym frontem z ugrupowaniami socjalistycznymi. W 1928 uczestniczył w VI Kongresie Międzynarodówki. W czerwcu 1929 na VI Plenum KC KPP, w rezultacie uzyskania przez grupę „mniejszoś­ci” oparcia w Międzynarodówce wyłoniono nowe kierownictwo z Ju­lianem Leszczyńskim-Leńskim, jako sekretarzem generalnym. Działacze „większości”, m.in. Jan Nagórski, zostali usunięci z ins­tancji centralnych i pozbawieni możliwości aktywnej działalnoś­ci w KPP. W 1930, wraz zapoznaną niedawno Julią Singer, Nagórski wy­jechał do ZSRR, gdzie pracował w Instytucie Marksa-Engelsa-Le­nina. Aresztowany w czerwcu 1936 na podstawie fałszywych oskarżeń, w roku następnym został rozstrzelany, dzieląc w ten sposób los swoich towarzyszy, jak: Koszutska, Warski, Walecki, Leszczyński. W 1956 po XX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Ra­dzieckiego rehabilitowany. NAGÓRSKI WŁADYSŁAW (1846–1940) — ur. 7 VI 1847 w Białej Podlaskiej, syn Jana Adama i Pauliny z Radomyskich, starszy brat Ignacego. Skrzypek, kompozytor, krytyk muzyczny i peda­gog, uczeń Apolinarego Kątskiego. w Instytucie Muzycznym w Warszawie oraz Fryderyka Kiela w Berlinie. Solista Teatru Wielkiego w Warszawie, nauczyciel Konserwatorium Warszawskiego od roku 1884, recenzent muzyczny „Słowa”. Koncertował w wielu krajach Europy, m.in. z Paderewskim w Paryżu, w sali Erarda, 9 IV 1890. Pod koniec stulecia osiedlił się w Paryżu. Solista w orkiestrze Lamoureux, prowadził tzw. Lesons d'accompagnement, polegające na stylowym opracowaniu oraz interpretacji muzyki kameralnej. Ważniejsze kompozycje: stylowe kadencje do kon­certów skrzypcowych Beethovena i Mendelssohna, Suita skrzyp­cowa C-moll, Mazurki, Berceuse i Intermezzo capricioso, Preludium i Fuga, Wariacje na temat Paganiniego. Dożył dostatecznie sędziwego wieku, aby swojej stryjecznej wnuczce, Halinie Czaplickiej, ułatwić pierwsze kroki, gdy wiosną 1939 przy­jechała do Paryża. Zmarł 15 II 1940, wkrótce po niebywałym sukcesie Haliny w Operze Paryskiej w roli Carmen i w partii Jokasty w Królu Edypie Strawińskiego. ORLIK HENRYK — ur. 13 III 1928 w Warszawie, syn farmaceu­ty, Lucjana Orlika i Stefanii z Markowskich. Brał udział w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie w oddziale partyzanckim, dzia­łającym na terenie Kielecczyzny. Ranny i schwytany z bronią w ręku wiosną 1946, znalazł się w więzieniu Urzędu Bezpieczeń­stwa w Kielcach, gdzie w czasie śledztwa zetknął się z pułkow­nikiem Raszewskim, podówczas szefem UB w Kielcach. Raszewski zorientowawszy się, że ma do czynienia z inteligentnym i wraż­liwym chłopcem, piszącym wiersze i marzącym o karierze literac­kiej, potrafił zmienić przesłuchiwanie w dialog. Osiemnastolet­ni Orlik, zresztą zagrożony karą śmierci, wyszedł z tych rozmów całkowicie w sensie orientacji politycznej odmieniony, zgodził się również w zamian za wolność i dla zmazania swoich przewi­nień współpracować z Bezpieczeństwem. Lata 1946–1952 spędził we Wrocławiu (pod opieką kapitana Władysława Pasieki). Zrobił maturę i studiował polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Opublikował dwa tomy wierszy: Kołysanki i Płomienie (1948) oraz Maski (1950), w których for­malne wartości tomiku poprzedniego świadomie zostały uproszczo­ne na rzecz ideowego zaangażowania i demaskatorstwa postaw wro­gich socjalizmowi. Wydał również tom opowiadań o tematyce ws­półczesnej Chochoły (1952). Od roku 1950 członek Związku Lite­ratów Polskich. Jesienią 1952 roku przeniósł się na stałe do Warszawy, zarobkując przez lata następne pisywaniem tekstów do piosenek pod pseudonimem: Marek Sawicki. W roku 1953 ożenił się z chórzystką zespołu „Mazowsze”, Hanką Galicką, w następnym dziesięcioleciu dość popularną pieśniarką. Do działalności pisarskiej wrócił po wielu latach dopiero z początkiem roku 1968, publikując w czasie wypadków marcowych i po nich szereg ostrych, szczególnie brutalnych artykułów na łamach „Panoramy Tygodnia”. OTOCKA JOLANTA — ur. 12 I 1921 w Pińsku, córka urzędnika państwowego, przed wybuchem II wojny światowej starosty w wo­jewództwie wileńskim, Tadeusza Dębowskiego i Anny z Kobielskich. Szkołę średnią ukończyła w Wilnie. Z początkiem roku 1940 została wraz z rodzicami wywieziona przez władze radziec­kie do Kazachstanu, gdzie w roku następnym, w marcu, oboje jej rodzice zmarli na tyfus. Od roku 1943 zatrudniona w chara­kterze urzędniczki w kierownictwie politycznym I Armii, organizowanej przez komunistyczny Związek Patriotów Polskich, działający na terenie Związku Radzieckiego. Zdemobilizowana jesienią 1945, zamieszkała w Krakowie wraz ze swoim kochan­kiem, kapitanem wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa, Władysławem Pasieką. Zatrudniona w charakterze sekretarki Witolda Otockiego, pełniącego podówczas funkcje wiceprezydenta miasta. W połowie roku 1946 wyszła za mąż za swego szefa, nadal zresztą pozostając jego sekretarką. W roku 1947 już po przeniesieniu się do Warszawy, gdy Otocki został mianowany wiceministrem w Ministerstwie Kultury i Sztuki, urodziła syna, Michała. W latach następnych współpracowniczka pism oraz wydawnictw młodzieżowych, sama pisze i publikuje liczne wiersze oraz powiastki dla starszych dzieci. W dziesięcioleciu ostat­nim, porzuciwszy ten rodzaj twórczości, zaczęła pod pseudoni­mem Marka Soplicy publikować powieści kryminalne, oparte prze­ważnie na aferach szpiegowskich i przemytniczych. OTOCKA SEWERYNA (1910–1942) — ur. 14 IX 1910 w Jaśle, cór­ka lekarza, wenerologa, Bronisława Korala i Zofii z Sachsów. W czasie studiów medycznych w Krakowie poznała młodego działa­cza Polskiej Partii Socjalistycznej, Witolda Otockiego i w ro­ku 1936 wyszła za niego za mąż. W roku 1938 urodziła syna Paw­ła. Obrawszy sobie jako specjalność hematologię, zapowiadała się w momencie wybuchu wojny na wybitną siłę naukową. Od pierwszych dni niemieckiej okupacji brała wraz z mę­żem aktywny udział w organizowaniu walki podziemnej na tere­nie Krakowa. Zagrożona dodatkowo ze względu na swoje żydowskie pochodzenie, nakłoniła męża, aby ze względu na bezpieczeństwo odwiózł małe­go Pawła do jego rodziców w Tarnowie, sama zaś zamieszkała od­dzielnie i pod fałszywymi papierami. Aresztowana w styczniu 1942, została zamordowana w cza­sie śledztwa w krakowskim więzieniu na Montelupich. OTOCKI MICHAŁ — ur. 26 IV 1947 w Warszawie, syn Witolda Otockiego i Jolanty z Dębowskich. Porzucił naukę w X klasie licealnej, w roku następnym powołany do służby wojskowej. W jednostce wojskowej w Lidzbarku trafił dzięki swym uzdolnie­niom wokalnym do zespołu artystycznego. W roku 1966 na konkur­sie piosenek radzieckich z Zielonej Góry otrzymał I nagrodę. Dalszą służbę wojskową odbywał w Warszawie, w Zespole Artysty­cznym Wojska Polskiego. W 1967 został przyjęty do Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”, wkrótce go jednak opuścił, zakładając wraz z kilkoma przyjaciółmi zespół big-beatowy La-Da-Co. Gra w tym zespole na gitarze i śpiewa. OTOCKI PAWEŁ (1882–1957) — ur. w 1882 w Łańcucie, w licz­nej rodzinie skromnego oficjalisty w dobrach hrabiów Potockich. Urzędnik pocztowy w Tarnowie. W roku 1908 ożenił się z Kata­rzyną Kaczorowską. Z trojga dzieci, które ze sobą mieli, wychował się tylko syn, Witold. Zmarł w listopadzie 1956. OTOCKA KATARZYNA (1885–1958) — ur. w 1885 w Tarnowie, w rodzinie rzemieślniczej. W 1908 wyszła za mąż za urzędnika pocztowego, Pawła Otockiego. Wraz z mężem wychowała wnuka, Pawła Otockiego. Zmarła w grudniu 1958. OTOCKI PAWEŁ — ur. 21 VIII 1938 w Krakowie, syn Witolda Otockiego i Seweryny z Koralów. Od czwartego roku życia wychowywał się w Tarnowie, u swoich dziadków, Pawła i Katarzyny Otockich. Gdy z początkiem roku 1945 Witold Otocki powrócił z obozu oświęcimskiego i natychmiast wpadł w wir działalności politycznej — życie w tych pierwszych miesiącach wolności by­ło zbyt intensywne i nieunormowane, aby samotny mężczyzna mógł się podjąć wychowywania siedmioletniego chłopca. Został więc na razie mały Paweł u dziadków, zresztą ku ich wielkiemu zadowoleniu, zdążyli się bowiem w ciągu minionych lat do wnu­ka przyzwyczaić. Gdy w roku następnym Witold Otocki ponownie się ożenił, sam przestał być zainteresowany ewentualnym powro­tem syna, a skoro niebawem przyszedł na świat Michał i Otoccy przenieśli się do Warszawy — ostatecznie utrwaliła się pomię­dzy Otockimi i jego rodzicami umowa, zresztą nigdy wyraźnie nie precyzowana, że Paweł zostaje przy dziadkach, a jego oj­ciec ograniczy swoją opiekę do przekazywania co miesiąc pew­nej sumy, pokrywającej koszta utrzymania i wychowania chłop­ca. Ze swej strony Paweł nigdy żadnego zainteresowania osobą ojca ani jego nową rodziną nie zdradzał. Liceum Ogólnokształcące w Tarnowie ukończył w 1956. Przez następne trzy lata studiował biologię na Uniwersytecie Jagie­llońskim. W 1959, już po śmierci babki (dziadek zmarł parę lat wcześniej), znalazłszy się wraz z młodzieżową wycieczką we Francji, odmówił powrotu do kraju. Od roku 1961 przebywa w Monachium, zmienił nazwisko na Paweł Koral i pod tym nazwiskiem jest znany jako jeden z najbardziej czynnych komentatorów politycznych, radia „Wolna Europa”. OTOCKI WITOLD — ur. 29 VI 1910 w Tarnowie, syn urzędnika pocztowego, Pawła Otockiego i Katarzyny z Kaczorowskich. Stu­dia średnie odbył w Tarnowie, wyższe na wydziale prawnym Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Od wczesnej młodości uczestniczył w ruchu socjalistycznym. Podczas studiów na Uni­wersytecie Jagiellońskim był w zarządzie akademickiego Związ­ku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej (ZNMS), brał również udział w pracach Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego (TUR) w Krakowie. Po ukończeniu wyższych studiów w 1934 — członek Pol­skiej Partii Socjalistycznej, wiceprzewodniczący TUR-u województwa krakowskiego, publicysta, współpracownik krakowskiego „Naprzodu” i centralnego organu partii, „Robotnika”. W latach 1933–1936 brał czynny udział w kampanii o amnestię dla więźniów po­litycznych. W 1937 współorganizował powszechny strajk robot­ników warszawskich. W 1936 ożenił się z młodą lekarką pocho­dzenia żydowskiego, Seweryną Koral (ur. w Jaśle, w 1910). W 1939, w stopniu porucznika artylerii, walczył w kampanii wrześniowej. Zbiegłszy z niewoli niemieckiej w końcu 1939 brał aktywny udział w organizowaniu walki podziemnej z okupan­tem na terenie Krakowa. Jeszcze przed aresztowaniem żony, z końcem 1940 odwiózł małego syna, Pawła do swoich rodziców w Tarnowie. W styczniu 1942 Seweryna Otocka została zamordowana w więzieniu na Montelupich w Krakowie, w parę miesięcy póź­niej, w połowie marca, gestapo aresztowało Otockiego. Po dłuż­szym śledztwie na Montelupich został wywieziony do obozu kon­centracyjnego w Oświęcimiu, gdzie przez następne lata brał czynny udział w międzynarodowej organizacji obozowego ruchu oporu. Po wyzwoleniu wraca do Krakowa, zostaje natychmiast dokooptowany do Centralnego Komitetu Wykonawczego PPS, pracuje najpierw w reaktywowanym „Naprzodzie”, nawiązuje kontakty ze starymi krakowskimi socjalistami, w kwietniu mianowany wiceprezydentem Krakowa, podlegają mu resorty kultury, oświaty i propagandy. W pierwszym okresie po wyzwoleniu związany z tym odłamem PPS, który, nie odrzucając współpracy z Polską Partią Robotniczą, dążył jednak do utrzymania własnej linii ideowej. Mianowany z początkiem roku 1947 wiceministrem Kultury i Sztu­ki zmienił swoją dotychczasową orientację polityczną, stając się zwolennikiem połączenia PPS z PPR. W wyborach do Sejmu Ustawodawczego został wybrany posłem. W grudniu 1948 brał udział w ostatnim, XXVIII Zjeździe PPS, który uchwalił połącze­nie z PPR, nie został jednak wybrany do władz nowo utworzonej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W lutym 1949 opuś­cił resort Kultury i Sztuki i dopiero po kilku miesiącach otrzymał nominację na dyrektora jednego z warszawskich wydaw­nictw, pozostając na tym stanowisku do roku 1952, kiedy znów przeszedł do ministerstwa, jako dyrektor departamentu teatral­nego. W latach 1953–1955 kierownik artystyczny Teatru Popularne­go. W roku 1955 przechodzi do Radia na stanowisko naczelnego redaktora programów dziecięco-młodzieżowych. Kiedy po wypad­kach marcowych w 1968 założyciel oraz wieloletni dyrektor Tea­tru Stołecznego, Roman Gorbaty, zostaje zwolniony, stanowisko to obejmuje Otocki. W połowie roku 1946, gdy pełnił funkcję wiceprezydenta Krakowa, ożenił się ze swoją sekretarką, Jolantą Dębowską. Ma z nią syna, Michała. PANEK GUSTAW — ur. 27 IX 1948 w Białymstoku, syn Leopolda Panka i Zofii z Motylów. Bez żadnych zainteresowań intelektualnych i artystycznych, fizycznie, a także i psychicznie podobny do ojca, może tylko bardziej od niego niezależny, zafascynowany od najmłodszych lat techniką i sportem — kiepsko się uczył w szkole podstawo­wej i mimo gwałtownych sprzeciwów matki zrezygnował z liceum, zapisując się do Technikum Samochodowego. Ukończywszy je w roku 1967, wyjechał natychmiast do Olsztyna, gdzie w roku następ­nym ożenił się z Krystyną Urbańską, ekspedientką w Domu Towa­rowym. Z rodziny, zawiadomionej o tym wydarzeniu, przyjechał na ślub tylko Leopold Panek. PANEK JÓZEF (1913–1945) — ur. w Pabianicach, syn Zenona Panka i Stanisławy z Woźniaków. Robotnik w Zakładach Włókien­niczych Herynga, należących do Karola Wanerta. W czasie kampa­nii wrześniowej dostał się do niewoli rosyjskiej. Żołnierz I Armii, uformowanej na terenie Związku Radzieckiego. Zginął w maju, w czasie zdobywania Berlina. PANEK KSAWERY — ur. 19 VII 1937 roku w Warszawie, według metryki syn Leopolda Panka i Zofii z Motylów, w istocie syn Zofii Motyl i hrabiego Ksawerego Sulemirskiego, który zginął pod Tobrukiem w roku 1941. W szkole podstawowej i w liceum uczeń bardzo przeciętny, chimeryczny i niesforny (robi maturę w 1955), dopiero na studiach wyższych (wydział filozoficzny na Uniwersytecie Warszawskim) zabłysnął nieprzeciętną inteligen­cją. W roku 1960 otrzymał tytuł magistra na podstawie pracy: Jaspers jako krytyk pozytywizmu oraz stanowisko asystenta przy Katedrze Filozofii Nowożytnej. Jeszcze w okresie studiów wy­prowadził się z domu, otrzymując dzięki zagranicznym oszczęd­nościom matki dewizowe mieszkanie w nowoczesnym wieżowcu. W ro­ku 1963 ukończył pracę doktorską Kategorie czasu w teozofii Jakuba Boehma i po jej obronie otrzymał doktorat oraz awanso­wał na starszego asystenta. W latach 1964–1965 przebywał na sty­pendium fundacji Rockfellera w Holandii, w NRF i we Francji. Po powrocie do kraju, gdy coraz bardziej się zacieśniały i tak niezbyt szerokie marginesy wolności myśli i słowa, Ksawery coraz więcej począł pić i także coraz więcej czasu oraz ener­gii poświęcać swoim powikłanym sprawom erotycznym. Latem roku 1966 poznał w Sopocie Marka Kurana i nakłonił go, zresztą z powodzeniem, aby młody poeta przeniósł się do Warszawy i z nim zamieszkał. W roku 1968, po wypadkach marcowych, gdy ofiarami czystek przeprowadzonych na wszystkich polskich wyższych uczelniach padło tak wielu wybitnych naukowców, Ksawery Panek został usunięty z Uniwersytetu. Zarabia na życie, pisząc w charakterze „murzyna” prace magisterskie dla wyższych urzędników. PANEK LEOPOLD — ur. 7 XI 1910 w Pabianicach pod Łodzią, w rodzinie robotniczej, syn Zenona Panka i Stanisławy z Woź­niaków. Szkołę średnią ukończył w Łodzi w 1930, po czym prze­niósł się do Warszawy, zapisał na wydział chemii Uniwersytetu Warszawskiego, lecz parokrotnie na skutek trudnych warunków ma­terialnych musiał studia przerywać, ukończył je dopiero w 1937. Należał do młodzieżowej organizacji lewicowej, Związku Nieza­leżnej Młodzieży Socjalistycznej. Pod koniec 1936 poznał manikiurzystkę w firmie „Ewaryst”, Zofię Motyl, i ożenił się z nią w lutym roku następnego, uznając urodzonego w lipcu Ksawerego za syna własnego. Po otrzymaniu dyplomu, nie mogąc znaleźć w Warszawie zatrudnienia, chciał się przenieść do rodzinnych Pa­bianic, gdzie mógłby liczyć na posadę w Zakładach Chemicznych Herynga, uległ jednak sprzeciwowi żony, która podobne rozwią­zanie trudności bytowych uważałaby za osobistą porażkę. Dzięki stosunkom Zofii otrzymał kilka dobrze płatnych korepetycji w zamożnych domach. W roku szkolnym 1938/39 był wykładowcą na wieczorowych kursach Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego. Ranny w kampanii wrześniowej, w ostatniej bitwie, jaka się rozegrała pod Kockiem w pierwszych dniach października, uni­knął niewoli dzięki pomocy, jaką mu okazał jeden z żołnierzy je­go kompanii, młody komunista, Stefan Raszewski. Po powrocie do Warszawy z końcem listopada 1939 pomagał żonie, zresztą z nie­wielkimi sukcesami, w jej transakcjach walutowych. Podtrzymu­jąc znajomość ze Stefanem Raszewskim, wstąpił za jego namową do komunistycznej organizacji podziemnej, Związku Walki Wyzwoleń­czej (ZWW) Od marca 1942 członek nowo utworzonej partii komunistycznej, Polskiej Partii Robotniczej. W latach 1942–1944 w partyzantce Armii Ludowej, najpierw na Lubelszczyźnie, potem na terenie województwa kieleckiego, gdzie w stopniu majora, pseudonim „Zenon”, dowodził większym oddziałem. W bitnie w lasach janowskich uratował życie ciężko rannemu Raszewskiemu, wów­czas już pułkownikowi i dowódcy partyzantki alowskiej na Kielecczyźnie. Natychmiast po wyzwoleniu w styczniu 1945 mianowany prezy­dentem Kielc. Żonę wraz z dwojgiem dzieci: ośmioletnim Ksawe­rym i urodzoną w 1943 Moniką odnalazł dopiero w marcu w Zakopa­nem, gdzie Zofia Fanek założyła po powstaniu małą kawiarenkę. W roku 1947 wojewoda białostocki. Poseł do Sejmu Ustawodawcze­go i również wybierany posłem we wszystkich następnych kaden­cjach. Członek PZPR. W latach 1951–1954 ambasador PRL w Holandii. 1954–1957 prezes Filmu Polskiego. 1957–1960 dyrektor Biura Podró­ży „Orbis”, od 1962 dyrektor Państwowego Instytutu Prasowego (PIP). PANEK MARIANNA (1912–1917) — ur. w Pabianicach, córka Zeno­na Panka i Stanisławy z Woźniaków. Umarła we wczesnym dzieciństwie na szkarlatynę. PANEK MONIKA — ur. 19 II 1943 w Warszawie, córka Leopolda Panka i Zofii z Motylów. Gdy ojciec jej był ambasadorem w Ho­landii, chodziła trzy lata w Hadze do angielskiej szkoły dla dzie­ci dyplomatów. Maturę zdała w Warszawie w 1961, w latach 1961–1965 studia na wydziale aktorskim Państwowej Wyższej Szkoły Tea­tralnej. Większość wakacji spędzała za granicą: we Włoszech, Francji i w Jugosławii. Od sezonu 1965/66 aktorka Teatru Sto­łecznego. W 1966, po Akademii Pierwszomajowej, na której wystę­powała w części artystycznej, została kochanką przyjaciela swe­go ojca, Stefana Raszewskiego, sekretarza Komitetu Centralnego. Bardzo piękna i ambitna, lecz bez większych zdolności, pokazu­je się na scenie dość często, występuje również w radio i w te­lewizji, jeśli jednak jej role spotykają się z uznaniem kryty­ków — zawdzięcza te zdawkowe komplementy przede wszystkim swoim rozległym koneksjom i sytuacji towarzyskiej. Chcąc umocnić swo­ją pozycję w teatrze, flirtuje ze znakomitym aktorem, Konradem Kellerem, doprowadzając do ślubu, który planowany pierwotnie na maj 1969, został ze względu na przygotowywanego przez Eryka Wanerta Makbeta, przeniesiony na termin wcześniejszy, 19 kwiet­nia. PANEK STANISŁAWA (1887–1942) — ur. w Pabianicach pod Łodzią w rodzinie robotniczej, tkaczka w Zakładach Włókienniczych Herynga, później należących do Karola Wanerta. W 1909 wyszła za mąż za Zenona Panka. Miała z nim troje dzieci: Leopolda (ur. 1910), Mariannę (ur. 1912) oraz Józefa (ur. 1913). W czasie okupacji bra­ła wraz z mężem udział w ruchu podziemnym. Aresztowana równocze­śnie z mężem w listopadzie 1942, zmarła w wyniku tortur, jakim ją poddano na gestapo w czasie śledztwa. PANEK ZENON (1885–1942) — ur. w Pabianicach pod Łodzią, robotnik w Zakładach Włókienniczych Herynga, później należących do Karola Wanerta. W 1909 ożenił się ze Stanisławą Woźniak. Miał z nią troje dzieci: Leopolda (ur. 1910), Mariannę (ur. 1912) oraz Józefa (ur. 1913). Członek Polskiej Partii Socjalistycznej. W czasie okupacji brał udział w ruchu podziemnym, a ponieważ tere­ny województwa łódzkiego zostały przyłączone do Reichu, warunki pracy konspiratorskiej były wyjątkowo trudne i niebezpieczne. Po odkryciu w listopadzie 1942 przez gestapo w jego mieszkaniu tajnej radiostacji, zamordowany w czasie śledztwa. PANEK ZOFIA — ur. 15 V 1914 roku w Warszawie, córka Wła­dysława i Rozalii Motylów, właścicieli sklepiku z nabiałem przy ulicy Zielnej. Z szóstej klasy gimnazjalnej usunięta z pensji za złe sprawowanie, ukończyła kursy kosmetyczne i dzię­ki urodzie oraz protekcjom dostała w roku 1935 posadę manikiurzystki w znanej firmie „Ewaryst” na Marszałkowskiej. Nawiązawszy z jednym z klientów, młodym hrabią Ksawerym Sulemirskim romans, zaszła w ciążę. Porzucona, przyjęła oświadczyny Leopol­da Panka i wyszła za niego za mąż w lutym 1937 roku. Urodzony w lipcu Ksawery otrzymał oczywiście nazwisko Panek i wychowy­wany był w nieświadomości swego pochodzenia. Zaraz po ślubie Zofia zdecydowanie przeciwstawiła się planom męża, który nie mogąc znaleźć zajęcia w Warszawie, myślał o powrocie do rodzi­nach Pabianic, gdzie mógłby liczyć na posadę w Zakładach Chemicznych Karola Wanerta. Dzięki jej stosunkom Leopold otrzy­mał dość nieźle płatne korepetycje. Natomiast wszystkie pie­niądze otrzymane od swego arystokratycznego kochanka Zofia ulokowała w dolarach i w złocie, co się bardzo okazało przy­datne, gdy w okresie okupacji zaczęła handlować walutami i bi­żuterią. Przebywając latem 1944 wraz z dziećmi na wakacjach w Po­roninie, pod Zakopanem, uniknęła dzięki temu Powstania War­szawskiego i chociaż straciła znaczny majątek, ulokowany w obrazach, srebrach, dywanach i porcelanie, zachowała przy so­bie dostateczną ilość złota i biżuterii, aby założyć w Zako­panem małą kawiarenkę, bardzo modną, gdy po upadku powstania tłumy warszawiaków ściągnęły do Zakopanego. Matka: Ksawerego (1937), Moniki (1942) oraz Gustawa (1948). Z jej licznego rodzeństwa żyje tylko młodszy brat, Stanisław Motyl (ur. 1922), obecnie prałat w Opolu. PASIEKA WŁADYSŁAW — ur. 21 XI 1916 w Jenisiejsku na Sy­berii, syn polskiego działacza rewolucyjnego, członka SDKPiL, zesłańca politycznego, od 1918 komisarza Armii Czerwonej, po­ległego pod Warszawą w sierpniu 1920 roku, Teodora Pasieki i rosyjskiej rewolucjonistki, również przebywającej w czasie I wojny światowej na zesłaniu, Ludmiły Matwiejew. Ukończył stu­dia techniczne, aktywista Komsomołu. W latach 1939–1941 pra­cował w NKWD we Lwowie. W 1943 przerzucony do partyzantki Ar­mii Ludowej na Lubelszczyźnie. Po wojnie przyjąwszy obywatel­stwo polskie, pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa: w Krakowie i we Wrocławiu, od 1950 w Warszawie, w Ministerstwie Bezpie­czeństwa Publicznego, przekształconym w 1954 na Komitet do Spraw Bezpieczeństwa Publicznego. Od roku 1956 jeden z wyż­szych funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, w ran­dze pułkownika. RASZEWSKA CELINA — ur. 25 IV 1917 w Warszawie, córka Franciszka Kubiaka i Weroniki z Ozimków. Otrzymała wykształ­cenie technika dentystycznego i od roku 1936 pracowała w swo­im zawodzie, mieszkając nadal z matką, zatrudnioną po śmierci męża w charakterze sprzątaczki w firmie „Rozalinda”. Jeszcze w roku 1934 poznała Stefana Raszewskiego, podówczas studenta wydziału prawnego Uniwersytetu Warszawskiego oraz działacza Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. W czasie okupac­ji, w roku 1941 wyszła za Raszewskiego za mąż. Po wojnie, najpierw w Kielcach, a później w Szczecinie, uzupełniła swoje wykształcenie, robiąc maturę i kończąc sto­matologię w Akademii Medycznej w Szczecinie. Matka Antoniego, urodzonego w Szczecinie w 1949. Gdy w roku 1952 Stefan Raszewski, podówczas przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej w Zamoś­ciu, został aresztowany — Celina, pozbawiona mieszkania oraz pracy, przeniosła się z trzyletnim synem do Warszawy, do swego teścia, Zygmunta Raszewskiego i dzięki jego pomocy znalazła zatrudnienie w ambulatorium Miejskich Zakładów Komunikacyjnych. Od roku 1952 pracuje w klinice stomatologicznej Akademii Medycznej. RASZEWSKA URSZULA (1892–1950) — ur. w roku 1892 pod Ostro­łęką, w ubogiej rodzinie małorolnego chłopa. Po roku 1908 przy­była do Warszawy w poszukiwaniu pracy. Najpierw służąca w urzę­dniczej rodzinie, później robotnica niewykwalifikowana w Zakła­dach Chemicznych Wanertów na Woli. W roku 1915 wyszła za mąż za młodego tramwajarza-motorniczego, Zygmunta Raszewskiego. Matka Stefana. Syn Marian (ur. 1919) zmarł na szkarlatynę we wczesnym dzieciństwie, a Zenon (ur. 1921), z zawodu tokarz, are­sztowany w 1943, jesienią tego samego roku został rozstrzelany w Alejach Jerozolimskich, jako jeden z zakładników. Zmarła 10 I 1950 w Warszawie, w wyniku nieudanej operacji, której musiała się poddać na skutek postępującej nadczynności tarczycy. RASZEWSKI ANTONI — ur. 19 IV 1949 w Szczecinie, syn Ste­fana Raszewskiego i Celiny z Kubiaków. W latach 1956–1963 uczęszczał do Państwowej Szkoły Muzycznej im. Szymanowskiego w Warszawie. W latach 1963–1967 liceum ogólnokształcące i równocześ­nie średnia Szkoła Muzyczna im. Chopina, ze szczególnym uwzględ­nieniem fortepianu i fagotu. W roku 1967 z doskonałymi wynikami zdaje egzamin do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, rezygnu­je jednak z tych studiów, ponieważ doszedł do przekonania, że egzamin, uważany za bardzo trudny, poszedł mu zbyt łatwo, przy­puszcza zatem, że tak pomyślny jego przebieg może zawdzięczać stanowisku ojca. Ostatecznie składa egzamin wstępny na Uniwersy­tet Warszawski, na wydział polonistyczny. Bardzo wrażliwy, in­teligentny i wszechstronnie utalentowany. Pozostając pod wiel­kim urokiem i wpływem twórczości Adama Nagórskiego, pisze na II roku studiów pracę o Ostatniej godzinie. Zakochany w Magdzie Jackowskiej, koleżance ze Szkoły Muzycznej im. Chopina. RASZEWSKI STEFAN — ur. 8 XII 1915 w Warszawie, syn Zygmun­ta Raszewskiego i Urszuli z Sikorów. Po ukończeniu gimnazjum w 1933 studiował na wydziale prawnym Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1933 członek Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, w roku następnym porzucił studia wyższe, całkowicie się poświęcając działalności rewolucyjnej. Od 1935 członek Komunistycznej Partii Polskiej. Aresztowany w 1936 i skazany na dwa lata wię­zienia. W 1939 brał udział w kampanii wrześniowej. W czasie oku­pacji od 1942 członek Polskiej Partii Robotniczej. Jeden z organizatorów Gwardii Ludowej, a następnie Armii Ludowej, 1942–1943 zastępca dowódcy lubelskiego obwodu GL, 1944–1945 dowódca kieleckiego obwodu AL, w randze pułkownika. W 1941 ożenił się z Celi­ną Kubiak. W latach 1945–1948 szef organów bezpieczeństwa w Kielcach, następnie w Szczecinie. Poseł do Sejmu Ustawodawczego. Członek Komitetu Centralnego PPR, na Zjeździe Zjednoczeniowym w 1948 wybrany na członka KC PZPR. Na II Plenum KC PZPR w listopadzie 1949, oskarżony o „odchylenia prawicowo-nacjonalistyczne”, usu­nięty z Komitetu Centralnego i zdjęty z pracy w Bezpieczeństwie. W latach 1950–1951 przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej w Za­mościu. Aresztowany z początkiem 1952 i zwolniony w 1955, został zrehabilitowany na VII Plenum KC PZPR w 1956. Na VIII Ple­num KC został ponownie powołany do Komitetu Centralnego. W la­tach 1956–1964 jeden z wiceministrów Ministerstwa Spraw Wewnętrz­nych. W 1964 Komitet Centralny powołał go na sekretarza KC. RASZEWSKI ZYGMUNT (1890–1969) — ur. 27 IX 1890 w Warsza­wie, w rodzinie robotniczej, od paru pokoleń związanej z prze­mysłem dzielnicy wolskiej, tramwajarz, wieloletni pracownik Miejskich Zakładów Komunikacyjnych, zasłużony działacz ruchu robotniczego, członek SDKPiL, KPP i PZPR. W roku 1915 ożenił się z Urszulą Sikorą, robotnicą Zakładów Chemicznych Wanertów. Ojciec Stefana Raszewskiego. W latach 1907–1944 pracownik fizyczny, bileter, motorni­czy oraz kontroler Tramwajów Miejskich. W czasie okupacji dzia­łacz podziemnej lewicy. Po II wojnie jeden z najbardziej zas­łużonych tramwajarzy, którzy natychmiast po wyzwoleniu Warszawy w styczniu 1945 podjęli niesłychanie trudną pracę przy urucho­mianiu komunikacji miejskiej. We wszystkich kadencjach radny Stołecznej Rady Narodowej. Pracownik Głównej Dyspozytorni Ru­chu, a od 1955 kierownik Zakładu Działalności Socjalnej. Od roku 1957 na emeryturze, uczczony na pożegnanie uroczystym jubileuszem z okazji 50-lecia swojej nieprzerwanej pracy w Tram­wajach Miejskich. Od 1955 członek Komitetu Miejskiego PZPR. Umiera wieczorem 19 kwietnia 1969 na skutek wylewu krwi do mózgu. RYCHTER MONIKA — ur. 26 XI 1949 w Warszawie, córka dzien­nikarza, Michała Rychtera i Joanny z Kleckich, również dzien­nikarki. Po rozejściu się rodziców w 1955 pozostała przy ojcu, mieszkając pod Warszawą, w Podkowie Leśnej, gdzie Michał Rychter posiadał własną willę. Szkołę podstawową ukończyła w Podkowie Leśnej. Następnie uczęszczała do liceum ogólnokształcącego w Warszawie, przery­wając naukę w X klasie, później parokrotnie ją podejmując, lecz na bardzo krótkie okresy. Latem roku 1966 poznała Adama Nagórskiego. Znana jako Nike, a w niektórych kołach Warszawy jako Ping Pong. SINGER ALICJA — ur. 17 X 1934 w Moskwie, córka Jana Na­górskiego i Julii Singer. Gdy w roku 1936 Jan Nagórski został aresztowany i w roku następnym rozstrzelany, a Julię Singer zesłano na osiem lat do lagru — małą Alicją zaopiekowała się rosyjska rodzina, zaprzyjaźniona z rodzicami osieroconej. W roku 1945, po zwolnieniu Julii Singer z obozu, Alicja wróciła z matką do Polski. W 1953 roku ukończyła liceum ogólnokształcące, następnie rozpoczęła studia na wydziale handlu zagranicznego w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. W roku 1959 wyszła za mąż za korespondenta zachodnioniemieckiego, Klausa Sommeringa. Gdy ten rok później zginął w katastrofie lotniczej, Alicja za duże odszkodowanie w dewizach sprowadziła z Holandii wyposażenie pralni chemicznej i otworzyła własne przedsiębior­stwo na Kruczej oraz urządziła sobie luksusowe mieszkanie, rów­nież dewizowe, na Wiejskiej. Jest zamożna, a jeśli nie piękna, to na pewno bardzo in­teresująca. Lubi się bawić, lecz tylko u siebie w domu, a uprzywilejowanymi jej gośćmi są przede wszystkim młodzi mężczyźni i to ze środowisk bardzo różnych. Lubi malarstwo, muzykę, film, mniej literaturę. Chodzi na imprezy sportowe, szczególnie na mecze bokserskie. Często wyjeżdża za granicę. Z matką żadnych prawie stosunków nie utrzymuje. Przed paro­ma laty, wyłącznie dla własnej satysfakcji, skończyła histo­rię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. SINGER JULIA — ur. 11 III 1904 w Warszawie, w środowisku zamożnej żydowskiej plutokracji, córka adwokata Mieczysława Singera (1874–1943) i Pauliny z Heryngów (1880–1943), spokrew­nionej z potentatami przemysłu włókienniczego, lecz pochodzą­cej z bocznej, nie tak bogatej linii. W latach 1922–1928 stu­diowała na Uniwersytecie Warszawskim romanistykę i filozofię. Najpierw sympatyczka, a od roku 1928 członek Komunistycznej Partii Polskiej. W roku 1929, w związku z działalnością poli­tyczną, poznała Jana Nagórskiego i związawszy się z nim, wyje­chała w roku następnym do Związku Radzieckiego. W roku 1934 urodziła córkę Alicję. Po aresztowaniu Jana Nagórskiego zosta­ła również uwięziona i skazana na osiem lat lagru. Po powrocie do Polski w roku 1945 Julia Singer zajmowała się przede wszystkim krytyką literacką, pozostając przez wie­le lat autorytetem w dziedzinie estetyki marksistowskiej, reprezentując w tym zakresie stanowisko skrajnie dogmatyczne. W latach 1949–1954 była naczelnym redaktorem jednego z dużych wydawnictw. Nieomylna w tropieniu i demaskowaniu wszelkich błę­dów i odchyleń ideologicznych. W latach 1954–1956 sprawowała w Rzymie obowiązki attachée kulturalnego, przeżywając równocześ­nie powolny i bolesny proces rozpadania się i kruszenia ideo­logii całego jej życia. Po powrocie do kraju nie podejmuje już działalności krytycznej i publicystycznej, utrzymując się z przekładów z literatury francuskiej i włoskiej. W roku 1967, po wojnie izraelskiej, a później w roku następnym, po wypad­kach marcowych i agresji na Czechosłowację, wielokrotnie wzy­wana przez Komisję Kontroli Partii, wreszcie dobrowolnie, ma­jąc za sobą czterdzieści lat przynależności partyjnej, oddaje legitymację. Z początkiem roku 1969 decyduje się na emigrację do Izraela. SOŁTAN-ABGAR GRZEGORZ (1893–1969) — ur. 15 VIII 1893 w Krzemieńcu, w zubożałej rodzinie ziemiańskiej, syn Francisz­ka Sołtana i Anny z Abgarowiczów. Szkołę średnią ukończył w Krzemieńcu, następnie studiował w Dublanach w słynnej Akade­mii Rolniczej. Brał udział w młodzieżowym ruchu niepodległoś­ciowym. Od roku 1912 w Związku Strzeleckim, pod pseudonimem Abgar. W latach 1914–1918 w I Brygadzie Legionów. Po I wojnie światowej rotmistrz 2 dywizji kawalerii, dowodzonej później przez gen. Wieniawę-Długoszewskiego. Ciężko ranny w sierpniu 1920, poznaje w czasie pobytu w jednym z warszawskich szpita­li Marię Nagórską, która w tym dramatycznym okresie wojny polsko-bolszewickiej pracowała jako pielęgniarka. W roku nas­tępnym Grzegorz Abgar-Sołtan ożenił się ze starszą od siebie, lecz wciąż jeszcze piękną, a przede wszystkim zamożną, Marią. Wielkiej urody i obdarzony dużym, lecz niezdyscyplinowanym temperamentem, nie bardzo potrafił znaleźć dla siebie miejsce w normalizujących się po wojnie warunkach pokojowych. Po kil­ku latach dość burzliwego współżycia Sołtanowie rozchodzą się. Grzegorz Abgar-Sołtan dopiero po przewrocie majowym, ja­ko jeden z najwierniejszych ludzi marszałka Piłsudskiego, awa­nsuje na pułkownika i pod koniec lat dwudziestych zostaje attachée wojskowym przy ambasadzie polskiej w Rzymie. W 1936 mianowany generałem brygady, zostaje po powrocie do kraju jed­nym z inspektorów armii. We wrześniu 1939 przedostaje się do Rumunii, następnie do Francji, lecz ze względu na swoją przesz­łość polityczną, uchodząc za jednego z najzagorzalszych piłsudczyków, nie zostaje przez rząd generała Sikorskiego w Paryżu powołany do służby czynnej, nie otrzymuje również, mimo licznych zabiegów, żadnej funkcji politycznej. Jeszcze przed kampanią francusko-niemiecką w roku 1940 wyjeżdża do USA, później prze­bywa w Brazylii, gdzie w roku 1943 żeni się z bogatą wdową, właścicielką ogromnych plantacji kawy w stanie Espirytu Santo, Marią de Calvalho, z pochodzenia Polką, z domu Szafraniec, ur. w 1900 roku na Podhalu, w Nowym Targu, córką ubogich polskich emigrantów. Do 1947 Grzegorz Sołtan gospodaruje na plantacji swojej żony, po jej śmierci sprzedaje, jako jedyny spadkobierca, posiadłość i wraca do Europy. Będąc obecnie człowiekiem wię­cej niż zamożnym, odnajduje, dochodząc do sześćdziesiątki, nową pasję życiową: podróże do egzotycznych krajów, szczególnie polowania na grubego zwierza w Afryce. W 1951, bawiąc przejaz­dem w Rzymie, poznaje młodziutką Polkę, Joannę Bratkowską (ur. 1928), uciekinierkę z Polski, tancerkę w warszawskiej operet­ki, która daremnie usiłuje zrobić we Włoszech karierę filmową. Żeni się z nią w tym samym roku, lecz już w roku następnym, gdy okazuje się, jak na skutek ogromnych wydatków i nie zawsze szczęśliwych transakcji giełdowych fortuna Sołtana zmalała, Joanna opuszcza męża. Wróciwszy do Londynu, generał Abgar-Sołtan nabywa za reszt­ki swego majątku małą restaurację, urządza ją w stylu polskim i jako specjalnością: z kuchnią też polską, znajduje bowiem doskonałego kucharza w osobie jednego ze swoich dawnych przy­jaciół, wybitnego przed wojną polityka. W drugiej połowie roku 1968 siedemdziesięciopięcioletni Grzegorz Sołtan ulega na skutek wylewu krwi do mózgu lekkiemu paraliżowi. Powróciwszy po kilku miesiącach pobytu w szpitalu do zdrowia, w lutym roku 1969 popełnia samobójstwo, pozbawiw­szy się życia strzałem z rewolweru. STAMIROWSKA ALICJA, 1° voto Nagórska — ur. 10 XII 1911 we Fryburgu, córka Henryka Wanerta i Małgorzaty von Beckendorff. Od 1912 przebywała w Polsce. Po maturze w 1929 studio­wała romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W marcu 1932 wyszła za mąż za Adama Nagórskiego, początkującego podówczas literata i studenta wydziału filozoficznego. W roku następnym rozeszła się z mężem i w 1935 wyszła ponownie za mąż za mło­dego arystokratę, pracującego w dyplomacji, hr. Artura Stamirowskiego. W latach 1935–1937 przebywała w Paryżu, gdzie mąż jej pełnił obowiązki II sekretarza w polskiej ambasadzie. W 1937 Artur Stamirowski został mianowany I sekretarzem ambasady polskiej w Budapeszcie, a w lipcu 1939 dyrektorem Departamentu Zachodniego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Warszawie. Z po­czątkiem września 1939 Stamirowscy opuścili Warszawę i po krótkim pobycie w Rumunii przedostali się do Francji. Umiesz­czona przez męża u jego krewnych, właścicieli zamku Montresor (uprzednio należącego do rodziny Branickich), tam spędziła całą wojnę. Urodziła dwoje dzieci: syna Macieja (ur. 1940) oraz córkę Annę (ur. 1943). Od jesieni 1945 przebywa w Afryce Południowej, w Johannesburgu. STAMIROWSKA ANNA — ur. 17 VI 1943 w Montresor we Francji, córka Artura Stamirowskiego i Alicji z Wanertów. W 1967 wyszła za mąż za swego kuzyna, Pawła Stamirowskiego. Mieszka w Wenezueli, w Caracas, gdzie jej mąż, jako pilot, pracuje w Amerykańs­kich Liniach Lotniczych. STAMIROWSKI ARTUR — ur. 5 III 1905 w Przeworsku, syn Macieja Stamirowskiego i Róży z Lubomirskich. Na skutek utraty po I wojnie światowej wielkich dóbr na Podolu, pozostał Stamirowskim tylko nieduży majątek w Małopolsce, w okolicach Lima­nowej. Najmłodszy z licznego rodzeństwa, Artur Stamirowski ukończył w 1923 gimnazjum św. Anny w Krakowie, następnie studiował w paryskiej Ecole Libre des Sciences Politiques. Od 1928 pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. W 1935 ożenił się z córką prof. Henryka Wanerta, Alicją. W latach 1935–1937 II sekretarz polskiej ambasady w Paryżu, 1937–1939 I sekretarz ambasady w Budapeszcie. W lipcu 1939 mianowany w Ministerstwie Spraw Zagranicznych dyrektorem Departamentu Zachodniego. Z początkiem września 1939 opuścił wraz z żoną Warszawę i po krót­kim pobycie w Rumunii przedostał się do Paryża. W rządzie utworzonym przez gen. Władysława Sikorskiego pracował w Minister­stwie Informacji i Propagandy. Po upadku Francji w 1940 pełnił funkcje tajnego obserwatora Rządu Polskiego w Londynie, na te­renie nieokupowanej Francji. Z Alicją, przebywającą przez cały okres u jego kuzynów w Montresor, miał dwoje dzieci: syna Ma­cieja (ur. 1940) i córkę Annę (ur. 1943). Aresztowany w Vichy na wiosnę 1944 i skierowany następnie do obozu w Dachau, został po drodze uratowany przez wojska alianckie. Przy ambasadorze, Kajetanie Morawskim, I sekretarz ambasady polskiej w Paryżu, reprezentującej Rząd Polski w Londynie. Po uznaniu latem 1945 przez rząd gen. de Gaulle'a Rządu Tymczasowego w Warszawie i przekazaniu dotychczasowej ambasady nowym władzom, wyjechał z rodziną do Johannesburga, obejmując z ramienia firmy francus­kiej jedno z kierowniczych stanowisk w zarządzie francuskim kopalni azbestu w Afryce Południowej. STAMIROWSKI MACIEJ — ur. 12 I 1940 w Montresor we Francji, syn Artura Stamirowskiego i Alicji z Wanertów. Szkołę angiels­ką oraz studia handlowe ukończył w Salisbury, w Rodezji. Od 1966 pracuje w belgijskiej firmie naftowej, w szejkacie Kata­ru, nad Zatoką Perską. WAJS ANDRZEJ — ur. 18 VIII 1943 w Warszawie, syn pułkow­nika Franciszka Wajsa i Ireny z Dębowskich, siostrzeniec Jolan­ty Otockiej. Pułkownik Wajs, aresztowany przez Niemców przed urodzeniem Andrzeja, bo w czerwcu 1943, został osadzony w obo­zie koncentracyjnym w Sachsenhausen i po wybuchu Powstania Warszawskiego rozstrzelany wraz z komendantem Armii Krajowej, generałem Stefanem Grotem-Roweckim. W roku 1946 Irena Wajs wyszła powtórnie za mąż za Antonie­go Formińskiego, podówczas dyrektora departamentu prasowego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. W związku z nominacją Formińskiego w roku 1947 na ambasadora w Szwecji, Andrzej przesz­ło trzy lata dzieciństwa spędził w Sztokholmie. Po powrocie do kraju w 1950 podjął normalną naukę, kończąc w 1961 Liceum Ogól­nokształcące i wydział ekonomii politycznej na Uniwersytecie Warszawskim w 1966. Pracuje w Państwowym Instytucie Prasowym (PIP), w dziale planowania i statystyki. W czasie studiów uniwersyteckich uczestnik półtajnych pre­lekcji Ksawerego Panka, w roku 1967 założyciel i przewodniczący „Bractwa Żółwiowego”, owej dość szczególnej, na pół serio i na pół żartem ukształtowanej organizacji, której kilkudziesięciu członków rekrutuje się z intelektualizującej młodzieży, pracu­jącej w różnych ministerstwach i instytucjach, lecz ze statuto­wym zastrzeżeniem, że członkami „Bractwa” mogą być jedynie urzędnicy na stanowiskach niższych od naczelnika wydziału. WANERT ERYK — ur. 19 VIII 1925 w Warszawie, jedyny syn Karola Wanerta i Julii z Heryngów. Od siódmego roku życia kształcił się na życzenie ojca w Anglii, w Eton College, tylko na wakacje przyjeżdżając do kraju. Lato 1939, wraz z zaangażo­wanym przez ojca opiekunem, młodym taternikiem z Zakopanego, Bronkiem Wawrytko, spędzał w Tatrach. Zaskoczony wybuchem woj­ny na wysokogórskiej wycieczce, pozostał kilka tygodni w Zako­panem, u rodziny Wawrytków, i dopiero z końcem października został przez Bronka odwieziony do Warszawy. Dzięki pomocy stry­ja, prof. Henryka Wanerta, dostał się na komplety tajnego nau­czania, szybko uzupełniając braki, jakie miał w zakresie historii polskiej oraz literatury. W 1943 zdał maturę. Był to w życiu przyszłego twórcy tzw. polskiej szkoły filmowej okres szczególnie doniosły. Znalazłszy się w październiku 1939 w zniszczo­nej i okupowanej Warszawie, a mając lat zaledwie czternaście, był zarówno ze sposobu bycia, jak i z myślowych reakcji bar­dziej chłopcem angielskim, wychowanym w ekskluzywnej szkole, aniżeli Polakiem. W wiele lat później Eryk Wanert powiedział w jednym z wywiadów: „Uczyłem się polskości w okupacyjnej Warsza­wie, te lata były najpełniejszą szkołą w moim niedługim podów­czas życiu”. Tak było istotnie. Z matką, której właściwie do tej pory prawie nie znał, nawiązał stosunki bardzo serdeczne, w praktyce jednak zdany był na samego siebie, Julia zbyt wiele czasu i energii wkładała w swoje wewnętrzne życie religijne oraz w niesienie pomocy ofiarom wojny, aby móc się naprawdę za­jąć dorastającym synem. Jesienią roku 1941 zetknął się z akcją tzw. Małego Sabotażu „Wawer” i niebawem, pod pseudonimem „Eryk”, dzięki swojej pomysłowości, zręczności i odwadze, stał się po­pularny wśród młodzieży, uprawiającej często z narażeniem życia dywersję, polegającą na wypisywaniu na murach haseł wolnościo­wych i antyhitlerowskich, zawieszaniu z okazji świąt narodowych polskich flag oraz niszczeniu plakatów i godeł okupanta. W czerwcu 1943 kończy podchorążówkę „Agricola” i zostaje włączony do jednego z oddziałów dywersyjnych. Brał udział w kilku akcjach bojowych w Warszawie i na prowincji. W czasie powstania, w stopniu kaprala podchorążego kompanii „Rudy” batalionu „Zośka” wal­czył na Woli, Starym Mieście i na Czerniakowie. Po kapitulacji, gdy udało mu się zbiec z transportu wziętych do niewoli żołnie­rzy Armii Krajowej, przedostał się do Zakopanego, gdzie przeby­wał u rodziny Wawrytków, aż do wyzwolenia. Dopiero w marcu 1945 przybywszy do Warszawy, dowiedział się o śmierci matki. Dzięki pomocy, jakiej mu udzielił stryj, prof. Henryk Wanert, zapisał się jesienią 1945 do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Uczeń wybitnego malarza i pedagoga, Czesława Rzepińskiego. W czasie studiów pracował w Krakowskim Muzeum Narodowym. W 1948 zrezyg­nował ze studiów malarskich i zapisał się do Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. Zwrócił na siebie uwagę znakomitą pracą dyplomową, etiudą filmową Próba generalna, której akcja rozgrywa się za kulisami teatru, w garderobach i na scenie tuż przed próbą generalną Snu nocy letniej. Aktora, który w spektaklu ma być Pukiem, grał stawiający wówczas pierwsze kroki na scenie Maciej Zaremba, przyjaciel Wanerta z czasów krakowskich. Po ukończeniu WSF asystent Aleksandra Forda przy kręceniu jego okupacyjnego filmu Piątka z ulicy Barskiej, pierwszy swój film samodzielny Za całą sławę, nakręcił w 1955 (według scenariu­sza Wojciecha Konopki). Na skutek rozlicznych zastrzeżeń ze strony czynników politycznych (akcja filmu rozgrywa się w cza­sie Powstania Warszawskiego) — Za całą sławę ukazało się na ekranach dopiero jesienią 1956. Zarówno ten film, surowy i oszczędny, choć pełen gorzkiego patosu, jak i następny: Natchnie­nie świata (1957), nagrodzony Srebrnym Lwem na festiwalu w Wenecji, stały się artystycznymi sukcesami Wanerta na skalę mię­dzynarodową. W Natchnieniu świata — z legendarną już kreacją Macieja Za­remby w roli młodego akowca, Tomka Gaszyńskiego — Eryk Wanert, zachowując epicki charakter powieści Nagórskiego, zrezygnował jednak z jej wielowątkowości, kreując rozległy i wielopłaszczy­znowy obraz życia warszawskiego od lata 1939 roku aż po ostate­czny upadek powstania, w pierwszych dniach października 1944. Z tego ogromnego materiału Wanert wyeksponował w swoim filmie przede wszystkim dramatyczny wątek grupy młodych chłopców, do­rastających w latach okupacji, ten zatem wątek, który osobiś­cie był mu najbliższy — — — — — WANERT HENRYK (1884–1969) — ur. 4 IV 1884 w Warszawie, starszy syn Henryka Wanerta i Diany z Heryngów. Gimnazjum ukoń­czył w roku 1902. Studia wyższe odbywał w Zurichu, w Jenie i we Fryburgu badeńskim. Po habilitacji na podstawie rozprawy Psychologia poznania, został asystentem znanego niemieckiego filozofa, Marcina von Beckendorff. W roku 1910 ożenił się z jego córką, Małgorzatą. W 1912 powrócił do Warszawy, latach 1913–1919 był kierownikiem katedry filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. W roku 1919 otrzymał profesurę i kierował katedrą historii filo­zofii na Uniwersytecie Warszawskim aż do wybuchu II wojny świa­towej. Członek przedwojennej Polskiej Akademii Umiejętności i powojennej Polskiej Akademii Nauk. W latach 1935–1936 rektor Uniwersytetu Warszawskiego. Wybitny pedagog, wychowawca kilku pokoleń naukowców, przeciwstawiający się wszelkim przejawom nietolerancji. W czasie okupacji jeden z najczynniejszych organizatorów tajnego nauczania uniwersyteckiego. Aresztowany w roku 1942, spędził ponad rok w koncentracyjnym obozie w Oświęcimiu. Zwol­niony pod koniec roku następnego, pozostały okres okupacji spę­dził w Pławowicach pod Krakowem, w majątku znanego dramaturga i mecenasa, Ludwika Hieronima Morstina. W latach 1945–1948 rektor Uniwersytetu Warszawskiego. W ro­ku 1950 usunięty z katedry, powrócił na nią w 1956. W latach 1957–1962 prezes Polskiej Akademii Nauk. Od roku 1964 na emery­turze. Doktor honoris causa uniwersytetów krajowych (m.in. Uniwersytetu Jagiellońskiego) i zagranicznych. Do najważniejszych jego prac należą: Studia porównawcze nad soteriologią ultrakwistów a braci polskich (1915), Wpływy Erazma na braci polskich (1917), Studia religioznawcze (1919), Kategoria wolności (1921), monumentalna, czterotomowa Historia tolerancji (1925–1932), Jednostka jako byt tragiczny (1936), Sens i bezsens (1936), Kategorie tragizmu (1947), Notatki do autobiografii (1957) oraz pozostający w rękopisie i niedokończony Wstęp do dziejów nietolerancji. Zmarł 19 kwietnia 1969 w Jabłonnie pod Warszawą. WANERT JULIA (1895–1944) — ur. 14 XII 1895 w Łodzi, jedy­na córka Eryka Herynga i Julii z Wanertów, a tym samym jedyna spadkobierczyni ogromnej fortuny ojcowskiej, reprezentującej przemysł włókienniczy. Wcześnie, bo w roku 1906, utraciwszy matkę, zmarłą w Davos na gruźlicę, została przez ojca, lękają­cego się o jej dość wątłe zdrowie, umieszczona na ekskluzywnej pensji w Szwajcarii, gdzie otrzymała bardzo staranne wykształcenie. Bardzo piękna i inteligentna, rozkochana w muzyce i w poezji, miała wielu starających się o jej rękę (o spa­dek też), żaden jednak z kandydatów na zięcia nie odpowiadał wymaganiom Eryka Herynga. W roku 1921, spełniając życzenie oj­ca, wyszła za mąż za swego kuzyna, Karola Wanerta. W roku 1925 urodziła syna, Eryka. Otoczona luksusem i mając do swojej dyspozycji ogromne ilości pieniędzy, a jednocześnie zaniedbywana przez męża, którego nigdy nie potrafiła pokochać, nie lubiąc zaś życia światowego w potocznym tego słowa znaczeniu, również nie poszuku­jąc przelotnych miłostek, urządziła w swojej willi na Żolibo­rzu salon artystyczny, gromadząc na wieczorach u siebie najznakomitszych ludzi sztuki, przede wszystkim kompozytorów i wirtuozów. Dopomagała wielu młodym artystom, zakupując obrazy i rzeźby, subsydiując wydawanie tomików poezji i urządzając u siebie recitale początkujących muzyków. W latach trzydzies­tych salon Julii Wanert stał się pewnego rodzaju instytucją, prawie każdy z wybitnych solistów, przebywając w Warszawie na gościnnych wstępach, koncertował w willi na Żoliborzu. Do­chodząc do czterdziestki, wciąż jeszcze była pięknością. Ubie­rała się skromnie, jedyną jej biżuterią był naszyjnik wspaniałych pereł odziedziczony po matce. Z wieloma znakomitościami, m.in. ze Strawińskim, Arturem Rubinsteinem i z młodym Igorem Markiewiczem prowadziła ożywioną korespondencję. Wypadek, ja­kiemu uległa jesienią roku 1938 i z którego wyszła z ciężkimi obrażeniami kręgosłupa, całkowicie odmienił jej dotychczaso­we życie. Powoli powracając do zdrowia, bo prawie pół roku le­żąc w klinice z unieruchomionym kręgosłupem, przeżyła przełom religijny. Epoka salonu Julii Wanertowej skończyła się. Wkrót­ce po wyzdrowieniu Julia za namową zaprzyjaźnionego poety od­wiedziła Laski. Ta wizyta zmieniła się w dłuższy pobyt w Domu Rekolekcyjnym i w okresie Wielkanocy została uwieńczona konwersją na katolicyzm. (Heryngowie, podobnie jak Wanertowie, by­li protestantami). Podczas okupacji, gdy firma „Wanert”, podobnie jak wszystkie większe przedsiębiorstwa otrzymała zarząd niemiecki, warunki materialne Julii znacznie się pogorszyły, pozostała jednak dostatecznie zamożna, aby móc dopomagać ludziom potrzebującym. Pozostając w stałym kontakcie z Laskami, szeroko otworzyła swój dom przede wszystkim ludziom z terenów wcielonych do Rze­szy. Zginęła w czasie powstania, 16 XI 1944, pod gruzami swo­jej willi, przemienionej w owych dniach na szpital. WANERT KAROL — ur. 16 IX 1890 w Warszawie, młodszy syn Henryka i Diany z Heryngów, w trzecim pokoleniu właścicieli wielkiej firmy chemicznej. Wobec humanistycznych zainteresowań starszego brata, Henryka, przewidziany przez ojca na przysz­łego kierownika przedsiębiorstwa, skończył w roku 1906 gimnazjum Chrzanowskiego w Warszawie, dalsze studia odbywał w Anglii i w Belgii. Po powrocie do kraju w roku 1912 wstąpił do firmy, a po śmierci ojca w roku 1922 prowadził ją samodzielnie. W roku 1921, wbrew swoim naturalnym skłonnościom, ożenił się z kuzynką Julią Heryng, jedyną spadkobierczynią wielkiej fabryki włókie­nniczej w Pabianicach, stając się dzięki temu, po śmierci teś­cia, Eryka Herynga w roku 1923, jednym z najzamożniejszych lu­dzi w Polsce. Ojciec Eryka Wanerta urodzonego w 1925 roku. Oprócz willi na Żoliborzu posiadał w centrum Warszawy, na Kredytowej, własne luksusowe mieszkanie, w którym prowadził ży­cie całkiem niezależne od rodzinnego. Jednym z rozlicznych ko­chanków Wanerta, z początkiem lat trzydziestych, był Edward Kubiak, po upływie niedługiego czasu zaufany jego człowiek aż do wybuchu wojny. We wrześniu roku 1939 Wanert opuścił Warszawę autem i po krótkim pobycie w Paryżu wyjechał do Londynu, gdzie, podobnie jak w bankach szwajcarskich, posiadał znaczne kapitały. Zawsze posiadając pewne skłonności kolekcjonerskie, założył po wojnie w Londynie antykwariat, który spełniając wszystkie warunki, ja­kich się domaga drogi i atrakcyjny sklep ze starożytnościami, stał się równocześnie lokalem szczególnie znanym w środowisku homoseksualistów. W pierwszych latach po wojnie Karol Wanert dopomagał pozostałemu w kraju synowi, później, gdy Eryk stał się znanym reżyserem filmowym, stosunki ich prawie się urwały. W ostatnich latach Karol Wanert, już bardzo stary i całkowicie zniedołężniały, znajduje się pod całkowitą nieomal kuratelą niejakiego Geralda Marshalla, młodego fotografa, przewidziane­go w testamencie Wanerta na jedynego spadkobiercę. WANERT MAŁGORZATA (1886–1930) — ur. 17 VIII 1886 we Fry­burgu, córka wybitnego filozofa niemieckiego, Martina von Beckendorffa i Karoliny z domu hrabianki von Hehenheim. W roku 1910, mimo pewnych oporów ze strony matki, wyszła za mąż za mło­dego filozofa, asystenta ojca, Henryka Wanerta. W roku 1911 urodziła córkę Alicję. Po nagłej śmierci profesora Beckendorffa w końcu 1911 Wanertowie opuścili Fryburg i osiedlili się w Warszawie. Wątłego zdrowia, wszechstronnie wykształcona, lecz uparta i apodyktyczna, a także ze skłonnością do melancholii, nigdy się nie mogła przyzwyczaić do życia w Polsce, choć mąż otaczał ją luksusem nieporównanie większym od raczej skromnych warun­ków, w jakich się wychowywała była w domu rodzicielskim. Do końca życia nie nauczyła się dobrze mówić po polsku, w stosun­kach towarzyskich najchętniej posługiwała się francuskim. Oko­ło czterdziestki zaczęła chorobliwie tyć. Zmarła 14 III 1930 na skutek skomplikowanego zapalenia płuc. WNUK ANDRZEJ — ur. 19 XII 1937 w Krakowie, syn profesora Kazimierza Wnuka i Marty z Piekarskich. Po maturze w 1955 studiował na wydziale reżyserskim w Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. W latach 1960–1963 pracował w teatrach krakowskich i we Wrocławiu, w okresie 1963–1965 w warszawskim Teatrze Stołecz­nym jako asystent Romana Gorbatego. Zwrócił na siebie uwagę krytyki bardzo interesującym spektaklem sztuki Ionesco Król umiera we własnej scenografii i reżyserii. Od 1966 pracuje rów­nież w Telewizji. W końcu roku 1968 wystawił z wielkim sukcesem w warszaws­kim Teatrze Ludowym dramat Tennessee Williamsa Orfeusz zstępu­jący z Maciejem Zarembą w roli Vala Xaviera. WNUK KAZIMIERZ — ur. 19 III 1910 w Myślenicach pod Krako­wem, syn właściciela tartaku, Marcina Wnuka i Zofii z Macieja­ków. Do gimnazjum uczęszczał w Krakowie. W latach 1928–1932 studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, uczeń prof. Stefana Kołaczkowskiego. Historyk literatury, krytyk li­teracki i eseista. Od 1934 asystent Seminarium Historii Litera­tury Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 1938 doktoryzował się na podstawie pracy o polskim modernizmie. Publikował w ty­godnikach i w miesięcznikach liczne recenzje literackie oraz eseje, stając się jednym z najwybitniejszych krytyków młodego pokolenia. W czasie okupacji przebywał w Myślenicach i w Krakowie, współpracował z konspiracyjnymi wydawnictwami literackimi i wy­kładał na tajnym uniwersytecie. Po wojnie kontynuował pracę naukową, początkowo jako starszy asystent, a następnie zastęp­ca profesora na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od roku 1955 pro­fesor zwyczajny. Wychowawca wielu młodych naukowców i krytyków. Członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk. Od roku 1955 dy­rektor Instytutu Badań Literackich w Warszawie. W latach 1945–1949, podobnie jak przed wojną, dzielił swoje zainteresowania pomiędzy pracę naukową i krytykę, publikując studia o Żeromskim, Leśmianie i Stanisławie Ignacym Witkiewiczu oraz w 1947 zbiór esejów o przedwojennej literaturze młodego poko­lenia Dwa oblicza katastrofizmu. (m.in. szkice o Czesławie Mi­łoszu, Witoldzie Gombrowiczu, Konstantym Ildefonsie Gałczyńs­kim i Adamie Nagórskim). Od roku 1949 poświęcił się prawie wy­łącznie pracy naukowo-historycznej oraz pedagogicznej. Najważniejsze jego prace z tego okresu: monografia o Aleksandrze Fredro (1952), Zagadnienie pokoleń w literaturze (1957), tom szkiców Z pogranicza literatury i malarstwa (1960, tam m.in. szkic o malarstwie Krzysztofa Woytowicza) oraz dwutomowa Historia literatury polskiej (1966). Ogłosił też studium Krzysztof Czaplicki (1962) i wydał Utwory zebrane Krzysztofa Czaplic­kiego (1969). Ożeniony w roku 1936 z córką krakowskiego księgarza, Mar­tą Piekarską (ur. 1908), jest ojcem reżysera teatralnego, And­rzeja Wnuka. WOYTOWICZ KRZYSZTOF (1882–1913) — ur. 29 XII 1882 w War­szawie, syn właściciela zakładu kamieniarskiego przy cmentarzu na Powązkach, Jana Woytowicza i Janiny z Pawłowskich. Jeden z najwybitniejszych polskich artystów z początku XX wieku, uważa­ny za jednego z prekursorów kubizmu i nadrealizmu, związany początkowo z nurtem symbolizmu i wczesnego ekspresjonizmu. Studiował jako młody chłopak w warszawskiej Szkole Rysunków u Wojciecha Gersona i od roku 1902 w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Latem roku 1906 poznał w Nałęczowie Emilię Nagórską, cór­kę znanego adwokata i publicysty. Nieszczęśliwy finał tej mi­łości, zakończonej zerwaniem, skłonił Woytowicza do opuszczenia kraju, przyczynił się jednak pośrednio do rozgłosu, jaki malar­stwo młodego artysty zdobyło na Zachodzie. W maju 1907 roku, z inicjatywy André Gide'a, który napisał do katalogu entuzjas­tyczną przedmowę, odbyła się indywidualna wystawa płócien Woytowicza w Galerie Drouet w Paryżu. W sprezentowanym na tej wys­tawie cyklu Zabawy dziecięce zarysowały się już bardzo wyraźnie wszystkie najbardziej charakterystyczne cechy malarstwa Woytowicza: jego warstwa literacko-anegdotyczna, łącząca elementy bajkowości z realizmem, groteskę z patosem, delikatny liryzm z dramatycznie zabarwionym niekiedy okrucieństwem, a kolorys­tycznie niezwykle bogate w skali barwnej i osiągające piękno szczególnie głębokie i wzruszające w świetlistościach i tona­cjach mrocznych, intensywnie zagęszczonych. Z kilkunastu obra­zów cyklu Dziecięce zabawy (Muzeum Narodowe w Warszawie) największą sławą oraz popularnością wyróżniają się: Kwiat papro­ci — arcydzieło kolorystyki, wydobywające niezwykłą atmosferę fantastycznego i ciemnego lasu, rozświetlanego tylko ognikami robaczków świętojańskich oraz zgrzebnymi koszulkami pięciorga wiejskich dzieci, które poszukują kwiatu paproci; Zabawa w do­rosłych, ukazująca bogato zastawiony stół, przy którym ucztuje siedmioro dzieci, przybranych w kontusze z szabelkami, obsługi­wanych przez płowowłose i bose dzieci wiejskie, w płóciennych koszulkach; Wróżby, gdzie znów występuje tak charakterystyczny dla młodzieńczej twórczości Woytowicza motyw biednych, polskich dzieci, tym razem przy poblasku świecy lejących na Andrzejki wosk, który akurat zastyga w kształt trupiej czaszki; wreszcie Zabawa w chowanego — kolorystycznie najradośniejszy, najbar­dziej świetlisty obraz całego cyklu, choć sens jego daleki jest od tego rozsłonecznionego pejzażu starej krakowskiej uliczki: usiłującym przychwytać któreś z rozbawionych wokół siebie dzie­ci jest mały, niewidomy chłopczyk. W dalszej twórczości Woytowicza, przerwanej niestety nie­bawem przedwczesną śmiercią artysty, kontynuacja warstwy znaczeniowej, nasycającej się zresztą z biegiem lat coraz silniej­szymi akcentami pesymizmu, wyrażona zostaje przy pomocy coraz to nowych środków artystycznych. I tak w cyklu Prace i dnie z wyraźnie ironiczną intencją nawiązującym w tytule do dzieła Hezjoda, tragiczno-groteskowa atmosfera, ukazująca codzienne prace ludzi różnych zawodów (obrazy: Rzeźnik, Kominiarz, Hy­cel, Górnicy, Biuraliści, Kasjer — wszystkie w Muzeum Naro­dowym w Warszawie), w sensie malarskiej konstrukcji należy do okresu wczesnego kubizmu. Natomiast ostatni cykl obrazów Woytowicza Sny, w całości pokazany dopiero na pośmiertnej wystawie w Galerie Drouet w Paryżu, pod koniec roku 1913, w klimacie przypominający grafikę Goyi z cyklu Kaprysy, po I wojnie świa­towej został przez André Bretona uznany za jedną z najwybit­niejszych manifestacji i surrealistycznego prekursorstwa. Krzysztof Woytowicz zmarł na gruźlicę 19 III 1913 roku w Hyères, na południu Francji. Większość jego obrazów dopiero w latach trzydziestych znalazła się w warszawskim Muzeum Naro­dowym. Wśród nich znajduje się jedyny portret namalowany przez artystę, tzw. Portret młodej dziewczyny, będący portretem mło­dej Emilii Nagórskiej. Według świadectw przyjaciół malarza, Woytowicz w ostatnich latach życia pisał Dziennik, zniszczył go jednak prawdopodobnie przed śmiercią, ponieważ śladu podobnych zapisków nie znaleziono w jego papierach. ZAREMBA MACIEJ — ur. 3 XI 1929 w Wilnie, syn majora Wojska Polskiego, Jerzego Zaremby i Stefanii z Bochwiców. Po zajęciu Wileńszczyzny przez wojska rosyjskie latem 1944 major Zaremba wraz z innymi wyższymi oficerami Armii Krajowej został aresztowany i wywieziony na wschód, po czym wszelki ślad po nim zaginął. Wczesną jesienią 1945 Stefania Zarembina w czasie trwania akcji przesiedleńczej opuściła Wilno i zamieszkała wraz z jedynym synem w Toruniu, gdzie Maciej w 1948 zdał ma­turę. Szkołę Teatralną ukończył w Krakowie w 1952. Przez dwa sezony grał w teatrach wrocławskich, następnie na Wybrzeżu, w Gdyni, Gdańsku i w Sopocie. Współzałożyciel pierwszego w Polsce kabaretu młodzieżowego „Krokus”. Odkryty przez Eryka Wanerta, w filmie Natchnienie świata (1958), nakręconym według głośnej powieści Adama Nagórskiego, zdobył ogromną sławę i popularność, tworząc z postaci młodego akowca z lat okupacji, Tomka Gaszyckiego, kreację tak sugestywną i osobiście przeżytą, iż stał się od razu bożyszczem młodzieży, która przez dłuższy okres czasu wiernie naśladowała jego wygląd zewnętrzny oraz sposób bycia. Grał w wielu filmach, m.in. w Karolince Wanerta i w jego ostat­nim filmie Zagubieni, na skutek osobistej interwencji sekreta­rza KC, Stefana Raszewskiego niedopuszczonym na ekrany. Wystę­pował również w teatrze m.in. w Teatrze Stołecznym w roli Karola Moora w Zbójcach. Ostatnio w Teatrze Ludowym grał Vala Xaviera w dramacie Tennessee Williamsa Orfeusz zstępujący. W 1966 ożenił się z Grażyną Szmydt, absolwentką wydziału elektroniki Politechniki Warszawskiej. Ginie tragicznie w wypadku samochodowym, w nocy z 19 na 20 kwietnia 1969 roku, na szosie prowadzącej z Jabłonny do Warszawy. We Wspomnieniu, opublikowanym w roku 1970 w rocznicę śmierci Zaremby, Adam Nagórski napisze: „Znałem go ponad piętnaście lat, jakkolwiek »znałem«, to może trochę za wiele, widywałem go w ciągu piętnastu lat od czasu do czasu, niekiedy całymi miesiącami wcale, aż niespodziewanie dzień po dniu, częściej wieczór po wieczorze. Nie by­liśmy przyjaciółmi, nie łączyła nas konieczność widywania się — więc pewnie ani on nie potrzebował mnie, ani ja jego, ale cie­szyliśmy się sobą, gdy nas przypadek lub wspólna praca zetknę­ły. Tylko kilka razy, trzy czy cztery, widziałem Zarembę na scenie, trochę więcej w filmie, ale nie za dużo więcej, nie jestem zatem pewien, czy w tych warunkach mam prawo pisać wspo­mnienie. Może raczej trochę notatek do rozmyślań na jego te­mat? Po raz pierwszy spotkałem Zarembę w Sopocie, w końcu roku 1953, dobrze nie pamiętam, czy to był listopad czy grudzień, w każdym razie było to pod koniec roku (a może z początkiem 1954?), było chłodno. Przyjechałem do Sopotu na jakiś zjazd czy konfe­rencję, charakteru tego spędu ludzi filmu też dokładnie nie pamiętam i w ogóle wszystko, co się działo na owym zjeździe czy konferencji wyleciało mi z głowy, pamiętam natomiast, że po zakończeniu obrad zostałem kilka dni w Grandzie i wtedy zoba­czyłem Maćka Zarembę po raz pierwszy na scenie sopockiego tea­tru w jakiejś amerykańskiej sztuce. Był jednym z gromadki kra­kowskiej młodzieży, którą Lidia Zamkow przywiozła ze sobą na Wybrzeże, na pierwszy teatralny sezon. Pewnego popołudnia czy­tałem tym młodym Spowiedź brzuchomówcy, wówczas nienadającą się do druku, dużo później powiedział mi Zaremba, że pierwszy pomysł utworzenia „Krokusa” powstał właśnie z wrażeń, jakie on z lektury tego opowiadania był odniósł. Nie jestem pewien, czy tak było naprawdę, interpretowanie faktów z perspektywy lat kilku czy kilkunastu bywa dość zwodnicze, ale mogło być i tak, jak Maciek mówił. Cóż jeszcze mógłbym dodać do tych kruchych sopockich wspo­mnień? Może jeszcze jakiś wieczór, a raczej noc w „Grandzie”, wspomnienie nieprawdopodobnego zagęszczenia, tylko zagęszcze­nia, bo gwaru nie słyszę, i pierwszy świt za rozległymi okna­mi tej sali, która znajduje się w sąsiedztwie baru, tylko ni­żej, bliskie morze wyłaniające się z mroku migocącą smugą, ja­kieś rozmowy, zwierzenia, bełkoty, ale jakie, pojęcia nie mam. Może więc jeszcze wspomnienie głosu Maćka, tego głosu, który zawsze mnie urzekał i w szczególny sposób wzruszał? Nie uważam się za znawcę aktorskiej sztuki, więc może prymitywnie się wyrażę, jeśli wyznam, iż aktorstwo skupia się dla umie przede wszystkim w głosie i w ruchu. Zaremba był głosem i ruchem. *** Przez następnych lat kilka chyba się w ogóle z Maćkiem nie zetknąłem, a jeśli go i spotkałem, musiało to być widzenie przelotne, nieważne, w każdym razie moja pamięć nic podobnego nie odnotowuje. Tak więc po długiej przerwie ujrzałem Zarembę dopiero wczesną wiosną roku 1957, kiedy Eryk Wanert zaczął we wrocławskim atelier zdjęcia do Natchnienia świata. Nad sce­nariuszem pracowaliśmy z Wanertem w Oborach w grudniu roku po­przedniego, może jeszcze trochę w styczniu, bo scenopis przygo­towywaliśmy Kazimierzu, w lutym. O ile się nie mylę, Eryk Wanert dopiero z gotowym scenopisem począł się rozglądać za akto­rami. Nie mieszałem się do tych spraw, rzecz to wyłącznie reży­sera, ale doskonale pamiętam, jak bardzo byłem speszony, gdy Wanert, zrezygnowawszy z kilku kandydatur, zadecydował ostate­cznie, że Tomka Gaszyckiego zagra Zaremba. Nie dlatego, abym zdolnościom aktorskim Zaremby nie ufał, tylko całkiem inaczej wyobrażałem sobie sylwetkę Gaszyckiego. Gaszycki w ciemnych okularach? Koszmar, nieporozumienie! W latach następnych wiele osób zapytywało mnie niejednokrotnie w związku z filmem, jak ja sobie Gaszyckiego wyobrażałem. Nie umiałem odpowiedzieć, bo już nie pamiętałem, jaki był Gaszycki pomyślany w latach oku­pacji i pisany prawie zaraz po wojnie. Zaremba przygasił jego sylwetkę i chyba już na zawsze ta stworzona kiedyś przeze mnie postać zachowa w mojej wyobraźni cielesny kształt młodego Maćka, jego głosem prowadząc miłosny dialog i jego ruchami no­sząc wbrew modzie okupacyjnej dżinsy, gruby sweter oraz skórza­ną kurtkę, poprzez jego ciemne okulary patrzeć będzie mój i nie mój Gaszycki na świat, który w odległych przestrzeniach czasu historycznego gwałtownie i zdradliwie prowadzi go ku tragicznej śmierci. Nigdy nie zapominam, jak wiele zawdzięczam Erykowi Wanertowi i Maćkowi Zarembie. To sukces filmu zwrócił uwagę zagra­nicznych wydawców na moją książkę, posypały się tłumaczenia, a te prawie automatycznie doprowadziły do przekładów innych moich utworów. Prawdę mówiąc, oni dwaj też swoje przydziały sukcesu i sławy dzięki Natchnieniu świata otrzymali, a karie­ra, jaką nagle, nieomal z dnia na dzień, zrobił Zaremba była może najbłyskotliwsza, naprawdę fascynująca i to pod każdym względem: artystycznym, socjologicznym, psychologicznym, wyda­je mi się jednak, że była to równocześnie kariera pełna natrę­tnych niebezpieczeństw i wieloznacznego ryzyka. Stał się gwia­zdorem, więc kimś, kogo na Zachodzie nazywają monstre sacre. Lecz był w powojennej Polsce i jedynym, i w ogóle pierwszym gwiazdorem. Byli od niego aktorzy większych zasług i większego talentu, lecz nikt prócz niego nie stał się gwiazdorem, zatem wzorem do naśladowania, powielania, obiektem czegoś więcej niż podziwu, nawet adoracji, bo obiektem kultu, zrodzonego z naj­głębszych poruszeń i drżeń współczesnej rzeczywistości. W ko­stiumie z końca lat pięćdziesiątych, całym sobą tu i teraz — wskrzeszał jednocześnie bohaterską i tragiczną legendę minio­nych lat, kusząc pokolenie, wychowane w pokoju, zagubione i wy­obcowane, zuchwałymi i desperackimi gestami, lecz jednak gestami, które ludzi dojrzałych wzruszały, a w młodzikach budziły tęsknotę do czegoś, co jest większe, bujniejsze i czystsze od ich życia. Holoubek, Keller, Hanuszkiewicz czy Łomnicki cieszą się zasłużoną sławą i popularnością, lecz dla swoich widzów i słu­chaczy nigdy się nie stali przedmiotem tajemniczych zabiegów. Natomiast po Natchnieniu świata Zarembowie wyroili się w terenie, jak za dotknięciem magicznej pałeczki Prospera. Szedł Za­remba ulicą i już dwóch, trzech innych Zarembów wychodziło mu naprzeciw, czwarty niespokojnym krokiem Zaremby przebiegał je­zdnię w niedozwolonym miejscu, piąty Zaremba wychodził ze skle­pu albo z najbliższej bramy, szósty dopędzał go i mijał, wszy­scy w dżinsach, w grubych swetrach, w przyciemnionych okularach, ruchliwi, taneczni i niespokojni, bruneci, blondyni, rudzielcy, lecz koniecznie z włosami w nieładzie zsuniętymi na czoło, nie dziwię się, że pewnego razu prawdziwy Zaremba, idąc w Paryżu ulicą du Bac w kierunku St. Germain, gdy w jakimś momencie uj­rzał przed sobą sobowtóra, nie zwolnił kroku i na pełnym cho­dzie wpakował się w ogromne lustro, czołem mocno stuknąwszy w odbicie samego siebie. Sprawiał na mnie wrażenie zadziwiającego zlepka przeci­wieństw: był harcerzykiem i bałaganiarzem, bywał zadbany i nie­chlujny, śmieszny i patetyczny, skrupulatny i rozrzutny, us­połeczniony i zanarchizowany, koleżeński i zawistny, do serca przyłóż i drażliwy, naturalny i cały na aktorskiej zgrywie, długo by można wyliczać te sprzeczne elementy jego natury, nie wiem, ale chyba bardzo często trudno i niewygodnie musiało mu być z samym sobą, a los mu przypadł w udziale niełatwy: stał się gwiazdorem, gwiazda jego poczęła blednąć, pociemniały lus­tra odbijające sobowtórów, wielkim aktorem stawał się wśród niepowodzeń, goryczy i oporów. W sposób niewybaczalny w ogóle, a w zawodzie aktorskim w szczególności, nie dbał o siebie, za cenę sobie tylko znanych urzeczeń i złudzeń, przyśpieszał rozstanie z cielesnym kształ­tem Tomka Gaszyckiego, a równocześnie chyba się i dręczył, że mu rysy twarzy grubieją, a oczy, z natury nieduże, wnikają powo­li pod napuchnięte powieki. Myślę, że w tym nowym kształcie cielesnym dużego, tłustego i ciężkiego faceta, prawie zapowiedzi Orsona Wellesa, dojrzewał aktor charakterystyczny miary największej, nie zdążył się jed­nak Zaremba zagospodarować w tym nowym mieszkaniu, a może nie chciał i nie zawsze się na męską dojrzałość godził? Może jego ruchy przy kierownicy auta, wtedy o najwcześniejszej godzinie przedwiosennego dnia na szosie podwarszawskiej, były ruchami młodości, niestety fałszywymi, bo z cielesności prowadzącego auto młodość już była uleciała? Jakkolwiek było w ten koniec kwietniowej nocy — stworzył ze swego życia fascynującą kreację, tragiczna śmierć znów go uczyniła młodym, przywracając go mito­wi, który niegdyś sam stworzył, a równocześnie otwierając wieloznaczne perspektywy dla dojrzałej wielkości”. Część 3. Non consummatum PLAN 1. Tytuł: Poranek Konrada Kellera (?) Budzi się wcześniej niż zwykle, zaraz po siódmej, niedos­tatecznie wypoczęty i z głową ociężałą (zatrucie organizmu pro­szkiem przeciwbólowym), chory ząb nie sygnalizuje wprawdzie bó­lu, jednak jest, lekko ćmi, więc Konrad, aby uniknąć ryzykow­nego zwarcia szczęki, leży z ustami pół otwartymi, rozważając problem: jak się ubrać? Ze względów praktycznych (próba w tele­wizji, wyznaczona na godzinę dziesiątą, z pewnością się przeciągnie i potrwa ponad godzinę, a przed ślubem w Urzędzie Stanu Cywil­nego będzie jeszcze musiał pojechać na Saską Kępę po Monikę), więc ze względów praktycznych należałoby od razu włożyć czarny garnitur, lecz na myśl, że w tak uroczystym stroju sprezentu­je się najpierw u dentystki, a potem w Telewizji, Konrad krzy­wi się z niesmakiem. Zatem ubrać się zwyczajnie i po próbie wrócić do domu, żeby się przebrać? Ile czasu podobne przedsię­wzięcie może kosztować? Pół godziny? Trochę mało. Trzy kwadra­nse? Keller tak bardzo nie lubi pośpiechu, iż nawet ról wy­magających szybkich zmian kostiumu podejmuje się niechętnie. Wielokrotnie w ostatnich dniach rozważał ów problem ubrania, lecz co innego znaczy: jakiś problem rozważać, a co innego: stanąć wobec konieczności rozstrzygnięcia go. Zatem wobec tych perspektyw, w każdej wersji kłopotliwych i wnoszących złośliwe elementy dekompozycji, samopoczucie Kellera gwałtownie się po­garsza. Ranna toaleta Konrada Kellera. Gimnastyka. Dłuższa reflek­sja, czy zęby wymyć normalnie, czy ograniczyć się do przepłuki­wania jamy ustnej letnią wodą? Rozterka z tego powodu. Wreszcie decyduje się na rozwiązanie połowiczne: zachowując wszystkie możliwe środki ostrożności, czyści szczoteczką zdrową stronę uzębienia i tylko górne zęby strony chorej. Po ogoleniu się i prysznicu Konrad czuje się znacznie lepiej, chociaż ząb wciąż leciutko ćmi, jakby w nim mikroskopi­jny kornik chrobotał. Problem garnituru nadal nierozstrzygnięty. Śniadanie. Rezygnuje z grzanek, ograniczając posiłek do łyżki pokrzepiającego miodu i filiżanki mocnej kawy. Nieprzewidziany a fatalny skutek działania kofeiny: ząb zaczyna nagle pulsować, puchnąć i niebawem to pulsowanie i puchnięcie prze­kształcają się w rwący ból. Zaraz po ósmej Konrad Keller dzwoni do swojej dentystki. Telefon przyjmuje jej stara i przygłucha gosposia, Konrad mówi na swoim słynnym szepcie, okazuje się, że Ewa Gergerowa wyje­chała na weekend jeszcze wczoraj i wróci dopiero w poniedzia­łek wieczorem. W bezradną słabość, w jaką po tym telefonie popada Keller, wślizguje się pokusa, aby jeszcze raz poszukać ulgi w proszku przeciwbólowym. Jednak ostatecznie, w obawie, że uboczne działanie składników narkotycznych może pamięć przyćmić, a nawet sparaliżować, nie decyduje się na ten ryzykowny krok i dzwoni do Eryka Wanerta. Ten jednak (o śmierci stryja jeszcze nie może wiedzieć), ponieważ nigdy z zębami nie miał kłopotów, nie zna żadnego adresu dentystki, dopiero w trakcie rozmowy przypomina sobie, że gdy w roku ubiegłym, w czasie zdjęć do Zagubionych, Maćka Zarembę rozbolał ząb — pojechał z Maćkiem na Miodową, do Kliniki Stomatologicznej. Ta nazwa nie robi na Konradzie dobre­go wrażenia, ponieważ słowo: „klinika” kojarzy mu się z przypadkami szczególnie ciężkimi, wymagającymi leczenia szpitalnego. Zatem Wanert uspokaja go w tym względzie, wyjaśniając, że jest to po prostu rodzaj przychodni, w której pracują doskonali le­karze związani z wydziałem stomatologii Akademii Medycznej. WANERT Na pewno ci pomogą. KELLER Myślisz? A co było Maćkowi? WANERT Wiesz, ja się na tych sprawach nie znam, ale to była jakaś paskudnie skomplikowana sprawa, ropa pod zębem wyle­czonym i zaplombowanym, Maciek spuchł potwornie, musieliśmy na tydzień przerwać zdjęcia. KELLER / po chwili / Mnie też boli ząb wyleczony i zaplom­bowany. WANERT / zaniepokojony / Ale chyba nie spuchłeś? KELLER Przepraszam cię, Eryk, poczekaj chwilę, ktoś dzwoni do drzwi. / Odłożywszy słuchawkę, idzie do łazienki, aby sprawdzić, jak się w tej chwili sprawa z jego twarzą przedstawia. Stwierdza, że na razie wszystko jest w porządku. Lecz, gdy nagle natężenie bólu zmusza go do otwarcia ust i przełknięcia gromadzącej się obficie śliny, wydaje mu się, że mu szczęki drętwieją. Przera­żająca myśl: szczękościsk! Biegnie sprawdzić w Wielkiej Ency­klopedii: „*Szczękościsk*, mocne zwarcie szczęk wskutek kurczu mięśni żwaczy i wywołanego przez bodźce ośrodkowe, m.in. w prze­biegu tężca, tężyczki, zapalenia opon mózgowych, padaczki, his­terii, albo przez bodźce miejscowe, w przypadku zębopochodnych zapaleń okostnej, ropni pookostnych (…) w razie konieczności usu­nięcia zęba, rozwarcie szczęk jest możliwe tylko w narkozie”. / KELLER Eryk? WANERT Jestem. KELLER Spytałeś, czy nie spuchłem? Na razie nie. WANERT / z ulgą / No widzisz! To znaczy nic poważnego. Jedź zaraz na Miodową, przyjmą cię poza kolejką, masz zresztą masę czasu, wystarczy, jak w studio będziesz pół do dziesiątej. KELLER Eryk, znasz mnie, że nie mam skłonności do przesady, ale obawiam się, że to może być szczękościsk. WANERT Co takiego? KELLER Szczękościsk, zwarcie szczęk, które można usunąć tylko pod narkozą. WANERT Rozumiem, ale wydaje mi się, że szczękościsk wys­tępuje tylko przy tężcu. KELLER Nie tylko, w przypadkach zębopochodnych zapaleń okos­tnej także. Pewne objawy… WANERT Mówisz normalnie. KELLER To zawodowa rutyna, Eryk. Nie czuję się normalnie. WANERT / po chwili / Słuchaj, Konrad, za dziesięć minut będę u ciebie. KELLER Naprawdę? Strasznie ci, Eryk, dziękuję. Cóż to za dziwy! Jak wiele wspaniałych istot! Jak piękna jest ludzkość! O nowy, wspaniały świat z takimi ludźmi! W oczekiwaniu na przyjazd Eryka Konrad, bardzo w samopoczu­ciu psychicznym podbudowany, rozstrzyga sprawę ubrania, zdecydo­wanie ze względu na okoliczności (klinika!) odrzucając „wersję” czarnego garnituru. 2. Zespół przychylnych oraz satysfakcjonujących okoliczności sprawił, iż z wieczora, wkrótce po telefonie do Beaty Konarskiej, Otocki usnął łatwo i szybko, zapadłszy się w głębie, do których nie mają dostępu dręczące zmory i majaki. Lecz nad ranem, ni­czym topielec przebywający nazbyt długo w wodnej toni, musiał się najwidoczniej oderwać od bezpiecznego dna snu i wznieść się ku mętnej powierzchni graniczącej z jawą, gdy bowiem nagi i w poczuciu śmiertelnego zagrożenia szukał, ślepo kołując wśród rozległych korytarzy, schodów, pustych kondygnacji, wyjścia z gigantycznej i czarnej, lecz pełnej tajemniczych rozbłysków budowli, przypominającej równocześnie i metro podziemno-nadziemne, i kombinat przemysłowy z kominami, które dymiły jak wyloty pieców krematoryjnych w łagrze, więc gdy szukając wciąż w poczuciu śmiertelnego zagrożenia wyjścia z tego opustoszałe­go labiryntu, pełnego bezgłośnych eksplozji świetlnych, i pod ciężką warstwą sadzy i dymu, znalazł się wreszcie przy gład­kiej, rozgrzanej ścianie, która nagle, skoro prawie skostniały przywarł do niej nagim ciałem, poczęła się zmieniać w ścianę z kolczastego drutu, wówczas, czując całym sobą, jak wyślizgu­jące się spiralnie ze ściany taśmy drutu oplątują go, wbijając się mrowiem drobnych i ostrych żądeł w unieruchomione ciało, wówczas szarpnął się i z krzykiem bólu i przerażenia obudził się. Dochodzi godzina szósta Czując, że już nie uśnie — wstaje i nastawia radio. Akurat trafia na komunikat meteorologiczny. Spiker: „…obfite opady śniegu, a miejscami śnieżyce i zawieje śnieżne wystąpiły w nocy z piątku na sobotę na wscho­dzie kraju i w centrum. W Warszawie, Lublinie, Włodawie oraz w wielu innych miejscowościach prawie dziesięciocentymetrowa warstwa śniegu po­ważnie utrudnia ruch kołowy oraz pieszy. Temperatura spadła w wielu rejonach do około O°C Olbrzymie opady śniegu wystąpi­ły w górach…”. Z tomem Pamiętników wybitnego działacza socjalistycznego, przebywającego na emigracji, Adama Pragiera (stykał się z nim wielokrotnie przed wojną), Otocki wraca do łóżka. Pamiętniki Pragiera, wydane przed paroma laty w Londynie, są pasjonującą lekturą, Otocki już od kilku dni czyta je w wolnych chwilach z wielkim zainteresowaniem, teraz jednak nie może się skupić (myśli bowiem o oczekującej go rozmowie telefonicznej z Moniką Panek) i wreszcie po paru stronach odkłada książkę. Leżąc z przymkniętymi oczami układa sobie przez pewien czas i w różnych wersjach zdania, które by od jego strony najlepiej tę rozmowę ustawiły, wciąż jednak ma wrażenie, że w całym tym przedsię­wzięciu, wczoraj tak oczywistym, coś się nie zgadza. I nagle dokonuje odkrycia: Raszewski! Jak Raszewski zareaguje, gdy się dowie, że Monika została pozbawiona wielkiej roli i do tego w okolicznościach tak drastycznych? Co się stanie, jeśli stosunki tych dwojga są nadal, jeśli nawet nie intymne, to przyjaciels­kie? Zasłonić się w razie burzy Wanertem? Lecz zasłonić się Wanertem — znaczy: ulegać Wanertowi. A uległość w stosunku do osobnika z kontem ideowym tak zachwianym jak Wanerta jest rów­noznaczna z uległością i chwiejnością w ogóle. Błąd? Artystycz­na pomyłka? Otocki wie bardzo dobrze, że każda taka omyłka, gdy się ją odpowiednio ustawi i opuka, może się natychmiast prze­kształcić, zatracając niewinny charakter potknięcia artystycz­nego i odsłaniając równocześnie groźne oblicze przestępstwa ideologicznego. Udręka i niepokój Otockiego. Wreszcie po przeanalizowaniu wszystkich elementów niebezpiecznej sytuacji dochodzi do przeko­nania, że jedyne wyjście z tego impasu sprowadza się do uprze­dzenia ewentualnego ataku. Zaasekurować się na wszelki wypadek — oto, co musi zrobić! Dochodzi ósma. Korzystając, że Jolanta poszła akurat do łazienki, przenosi aparat telefoniczny z ha­llu do swego pokoju i usiadłszy za biurkiem, aby nieco przydać równowagi osłabionemu z emocji ciału, wykręca swymi grubymi i lekko obrzmiałymi palcami domowy numer Raszewskiego, nie prze­widział (bo i skąd mógł przewidzieć?) jednego: w jak bardzo złym humorze jest tego ranka Raszewski. Sekretarz Komitetu Cen­tralnego podjął słuchawkę prawie natychmiast. RASZEWSKI Słucham, Raszewski. OTOCKI / z nadmiernego podenerwowania zbyt szybko i mało wyraźnie / Dzień dobry, towarzyszu Raszewski, tu mówi Otocki. RASZEWSKI Kto? OTOCKI Witold Otocki. RASZEWSKI Słucham. OTOCKI Przepraszam, towarzyszu Raszewski, że was niepoko­ję o tak wczesnej porze, mam nadzieję, że was nie obudziłem… RASZEWSKI O co chodzi? OTOCKI Nawiązując do naszej wczorajszej rozmowy, nie wiem, czy sobie przypominacie, ale kiedy wam referowałem sprawę ewen­tualnego wystawienia w Teatrze Stołecznym Makbeta, wspomniałem wam, że rolę Lady Makbet zamierzamy powierzyć pani Monice Panek, otóż tak się złożyło, że wczoraj wieczorem, już po roz­mowie z wami, miałem okazję mówić na ten temat z reżyserem i w trakcie dyskusji, jaką mieliśmy, doszedłem do przekonania, że wbrew temu, co sądziłem do tej pory, pani Panek, nie chciałbym sprawy tak postawić, żeby twierdzić, że się do tej roli nie na­daje, artystyczny aspekt tej sprawy jest w tym wypadku bardzo szczególny, po prostu, głębiej się nad całym problemem zastanawiając, doszedłem do przekonania, że mamy w zespole aktorkę także młodą, nawet młodszą od pani Moniki, wybitnie zresztą utalentowaną, która ze względu na swoje warunki zewnętrzne i także, oczywiście, ze względu na rodzaj uzdolnień, jeszcze w większym stopniu niż pani Monika posiada dyspozycje do zagrania tak trudnej i eksponowanej roli, mam na myśli Beatę Konarską. Ponieważ próby mamy zacząć w najbliższy poniedziałek, nie ch­ciałbym podejmować ostatecznej decyzji bez usłyszenia waszej opinii, zwłaszcza, że jak już wspomniałem, w stosunku do tego, co wam wczoraj referowałem, zaszły tego rodzaju zmiany… RASZEWSKI To wszystko? OTOCKI Słucham? RASZEWSKI Pytam, czy to wszystko? OTOCKI Uważałem, towarzyszu Raszewski, za swój obowiązek zakomunikować wam… RASZEWSKI A nie uważacie przypadkiem za swój obowiązek zakomunikować mi, czyście się już dzisiaj wysrali czy jeszcze nie? przechodząc w krzyk Za kogo wy mnie właściwie bierze­cie, co? Niemowlęciem jesteście, a ja waszą niańką? A może uwa­żacie, że jestem na etacie wykidajły w tym waszym zasranym bur­delu? po chwili, gdy Otocki milczy całkiem sparaliżowany, mó­wi już spokojnie, choć twardo Bardzo mi przykro, dyrektorze Otocki, ale odnoszę wrażenie, że macie całkiem opaczne pojęcie o moich zainteresowaniach i kompetencjach. Zechciejcie więc przyjąć do wiadomości, że nie interesują mnie — słyszycie? — nie interesują mnie takie czy inne rozróby personalne, dopóki nie nabierają charakteru politycznej dyskryminacji. O efekcie ar­tystycznym waszych decyzji wypowiedzą się w odpowiednim momen­cie odpowiedzialni krytycy, ze mną obsady nie musicie uzgad­niać, nic mnie nie obchodzi, kto i co w waszym teatrze gra, to wasza sprawa i osób zainteresowanych. W związku z tym przyjmij­cie, Otocki, do wiadomości, że Partia, tępiąc gdzie należy i kiedy należy przejawy sobiepaństwa, tępi także objawy nadgor­liwości, która bardzo często bywa tylko drugą stroną postawy oportunistycznej. (W jednym z brulionów, przy szkicu tego dialogu, notatka z ubiegłego roku: „nieoczekiwana reakcja Otockiego: »Oczywiście!«”) OTOCKI / całkiem spokojnie, nawet z akcentem pewnej stanow­czości / Wybaczcie, towarzyszu Raszewski, ale zaszło pewne nie­porozumienie. RASZEWSKI Jakie nieporozumienie? Tyle rozeznania chyba macie, żeby zdawać sobie sprawę, do kogo i co mówicie? OTOCKI Owszem, towarzyszu Raszewski, mam tyle rozeznania. Niestety, nie daliście mi przyjść do słowa, abym mógł wam wy­jaśnić, że zadzwoniłem do nas, może rzeczywiście niepotrzebnie, ale w najlepszych intencjach, i to w intencjach, pozwolę sobie z całym naciskiem stwierdzić, niemających nic wspólnego z jaką­kolwiek oficjalnością. Orientując się w waszych przyjacielskich stosunkach z rodziną pani Panek, z jej ojcem przede wszystkim, oraz uwzględniając fakt, że znacie Monikę wiele lat, prawie od dziecka… RASZEWSKI Więc? OTOCKI To wszystko, towarzyszu Raszewski. / Sprzeczne uczucia Raszewskiego: oczywiście domyślił się aluzji Otockiego do stosunków z Moniką (skąd ten gnój wie?) i chętnie by go z miejsca wykończył, lecz z drugiej strony zdaje sobie sprawę, że rozegrawszy w ten sposób całą historię miałby w Otockim nie tyle groźnego, ile uprzykrzonego wroga, poza tym trochę mu zaimponowała zręczność, z jaką dyrektor Teatru Stołe­cznego odwrócił sytuację na swoją korzyść. / RASZEWSKI No tak! Przyznaję wam rację, towarzyszu Otocki, rzeczywiście zaszło nieporozumienie, ale to trochę i wasza wina, bo trzeba było sprawę od razu jasno postawić i zacząć od tego, na czym wy skończyliście. Nie jestem duchem świętym, towarzyszu Otocki, żeby domyślać się waszych intencji. A poza tym… sły­szycie mnie? OTOCKI Bardzo dobrze, towarzyszu Raszewski. RASZEWSKI Moim zdaniem, mówię to oczywiście prywatnie, miła Monika trochę się pozłości, to jasne, ale ponieważ mam ją za rozsądną dziewczynę, chyba jednak zrozumie, że rola Lady Makbet jeszcze nie dla niej, nie na tym etapie, chociaż skąd­inąd na pewno nie jest pozbawiona zdolności. OTOCKI Nikt jej talentu nie odmawia, towarzyszu Raszewski. RASZEWSKI Zresztą, o ile sobie przypominam, coś w tym rodzaju mówiłem wam wczoraj. Ale jeżeliście się do mnie zwró­cili jako do przyjaciela rodziny, to o jedno bym was prosił, towarzyszu Otocki. Dzisiaj jest ślub Moniki, wstrzymajcie się z zakomunikowaniem jej waszej decyzji do… powiedzmy, do po­niedziałku. Po co psuć dziewczynie humor w tak uroczystym dniu? OTOCKI Jasne, towarzyszu Raszewski, sam to wziąłem pod uwagę. RASZEWSKI To świetnie! / I już chce w tym momencie zaprosić Otockiego do siebie na przyszły piątek (będzie to samo towarzystwo, co wczoraj), gdy się natychmiast reflektuje, że taki pośpiech byłby z jego stro­ny poważnym błędem, wystarczy, jeśli Otocki otrzyma podobne zaproszenie za tydzień, nawet lepiej: za dwa albo trzy tygod­nie, słabych ludzi nie należy rozpieszczać. / 3. Po śniadaniu nieco późniejszym niż zwykle Adam Nagórski wraca do łóżka i czyta zaczętą przed paroma tygodniami Mszę za poetę. MSZA ZA POETĘ Umarł na zawał serca, w Londynie, w lutym 1969 roku. Pols­kę opuścił w pamiętnym wrześniu, więc w ciemnej i głębokiej pre­historii, z pewnością nie zdając sobie wówczas sprawy, że nigdy do ojczyzny nie powróci, trzydzieści lat przeżył na emigracji, wielokrotnie, jakby w nieustannym poszukiwaniu domu, zmieniał miejsca pobytu, kraje i miasta, najpierw był we Francji i krót­ko w Portugalii, potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych, ale po iluś latach powrócił do starej Europy, mieszkał w Paryżu i w Rzymie, później przeniósł się do Anglii i jeszcze raz do Pa­ryża, aż wreszcie śmierć dosięgła go w londyńskim szpitalu. Gdy­by żył, obchodziłby za pół roku, w sierpniu, swoje siedemdziesięciopięciolecie. 12 marca w ostatniej nieomal chwili dowiedziałem się, że msza za duszę Kazimierza Wierzyńskiego zostanie odprawiona o pół do szóstej wieczorem, w kościele Wizytek. Już na wiele dni przed tym słyszałem, że nekrolog z zapowiedzią nabożeństwa, złożony przez przyjaciół zmarłego w „Życiu Warszawy”, usunęła cen­zura, później powiedziano mi, że zabroniono również rozlepienia na kościele żałobnej klepsydry. Było jeszcze jasno, kiedy wychodziłem z domu. Dzień był słoneczny i bezwietrzny, lecz nie czuło się w powietrzu przed­wiośnia, wilgotny zamróz ciągnął od chodników i asfaltu jezdni, na skwerach przy Krakowskim Przedmieściu leżały płachetki sczerniałego śniegu. Dwa lata temu, też z początkiem wiosny, w Paryżu była już wiosna, kapryśna wprawdzie i zmienna, z częsty­mi deszczami i dokuczliwie wietrzna, lecz jednak wiosna, nie pamiętam, czy kasztany na bulwarach i nad Sekwaną już się zazie­leniły, chyba ledwo, ledwo, pamiętam za to dobrze, że chodziło się w lekkich płaszczach i można było przesiadywać na tarasach kawiarni, w godzinach południowych słońce przygrzewało bardzo mocno. W pierwszym tygodniu tego marca odbywało się w Paryżu coś w rodzaju *sympozjonu* poświęconego przekładom polskiej poezji, przedsięwzięcie zorganizowane przez trzy wydawnictwa: paryskie, zachodnioniemieckie i amerykańskie, które wydały antologie polskiej poezji lub tomiki kilku poetów współczesnych. Impreza wypadła bardzo kameralnie, wiedziało o niej tylko nieliczne gro­no wtajemniczonych, kilku zaproszonych francuskich krytyków, kil­ku tłumaczy polskiej poezji, wśród nich jeden szczególnie zasłużony: Carl Dedecius z Frankfurtu nad Menem, nie było telewizyj­nych kamer, nawet żaden fotograf się nie zjawił, nikogo z przy­byłych nie proszono o wywiady, październikowa moda na Polskę i polskich intelektualistów i pisarzy już przeminęła, ludzi, któ­rzy korzystają z wolności, nie interesują ci, którzy muszą eg­zystować bez niej, tylko bunt ich zaciekawia i ekscytuje, a na to efektowne dla widzów widowisko niewolnicy nie zawsze mogą so­bie pozwolić, przegrani nie mają szans, klęski posiadają zazwy­czaj charakter prowincjonalny, zaściankowy, więc też i prasa francuska prawie całkowicie przemilczała to pierwsze bodaj po wojnie spotkanie poetów, należących do jednej literatury, lecz w ciągu ostatnich lat dwudziestu pięciu sztucznie rozdzielanych, a nieraz dobrowolnie dzielących siebie na tych, którzy żyją w kraju i tych, którzy wybrali emigrację. Więc z Polski przyjechali Jarosław Iwaszkiewicz, Julian Przyboś, Adam Ważyk, Artur Mię­dzyrzecki i tłumacz, Jerzy Lisowski, z Niemiec Zachodnich, gdzie akurat przebywał na stypendium, przyleciał Witold Wirpsza, Zbigniew Herbert przyjeżdżać nie musiał, ponieważ w Paryżu mie­szkał był od wielu miesięcy, Jan Brzękowski od wielu lat, nato­miast z Berkeley przyjechał Czesław Miłosz, a z Rzymu Kazimierz Wierzyński, obaj z żonami, Aleksandra Watta, niestety, nie by­ło, jeszcze w grudniu, poszukując ciepła dla swego zniszczone­go zdrowia, wyjechał na Majorkę. Konferencje z referatami poświęconymi przede wszystkim trudnej sztuce poetyckich przekładów odbywały się w godzinach popołudniowych, w małej auli w solidnym i ciężkim gmachu, na wprost kościoła St. Germain des Près. W Paryżu, o każdej porze roku, a także dnia i nocy, nietrudno spotkać Polaka, szczegól­nie na St. Germain, wówczas jednak, w ciągu owych kilku dni mar­cowych, zagęszczenie polskości w tej dzielnicy było wyjątkowe, mały odcinek bulwaru z narożnym, jarmarcznym „Drug Store” i Lippem, a z „Deux Magots” i z „Cafe Flore” po stronie przeciw­nej, ten zawsze gwarny i zatłoczony deptak interesów, przeróż­nych snobizmów oraz płatnej, głodnej miłości sprawiał wrażenie jakby na skutek magicznych ruchów pałeczki Prospera, który stał się polskim patriotą, wielojęzyczny tłum Francuzów, Niemców, Anglików, Amerykanów i Włochów nagle zastygł, a wszelki ruch życia, mowa i widzenie pozostawione zostały jedynie polskim poetom, nadmiernie wśród tego powszechnego wyciszenia i bezru­chu hałaśliwym i ożywionym, wysokie niebo — słoneczne, chmurne lub rozgwieżdżone — było zawsze niebem paryskim, kamienice po­łyskujące świeżą białością były kamienicami paryskimi, parys­kie były tarasy kawiarń, autobusy, światło sygnalizacyjne, neo­ny, afisze, kasztany i dalekie perspektywy, wszystko dokoła było Paryżem, przecież na tym skrawku wielkiego miasta, jakby na dalekiej i obcej wyspie, istnieli ci jedynie, których tch­nienie różdżki starego czarodzieja przywiodło z różnych wpraw­dzie stron świata, lecz dzięki innym, prastarym, w głąb wieków sięgających czarom przyprowadzało zawsze spomiędzy żywiołów polskiej mowy. Już czwarty miesiąc byłem w Paryżu, mieszkałem koło Odeonu, w skromnym, lecz czystym i wygodnym hoteliku, w którym teraz zatrzymać się mieli również Miłoszowie. Dla poetów z Polski gospodarze na czas trwania konferencji zarezerwowali pokoje w drogich hotelach na bulwarze Raspail i pobliskiej ulicy Montalambert. Wierzyńscy też tam mieszkali. Przyleciałem do Paryża w ulewny deszcz, w połowie listopa­da, samolotem z Monachium, po dwóch tygodniach podróżowania z wieczorami autorskimi po Niemieckiej Republice Federalnej. Przyjechałem zmęczony i chory na Polskę. Nie da się ukryć, że ilekroć z kraju wyjeżdżam, choruję na Polskę. W domu też jes­tem chory na Polskę, jest to schorzenie chroniczne i jak się wydaje nieuleczalne, choć, tak jak na katar, rzadko się na nie umiera. Zdawałoby się, że wyjazd, zmiana otoczenia, zmiana lu­dzi, pejzażu i drobnych, codziennych obyczajów, właściwie zmia­na wszystkiego, a więc nowe wrażenia, nowe bodźce, przeżycia i nawyki powinny przynieść odprężenie i ulgę w dolegliwościach tego chorowania na własną ojczyznę. Owszem, tak się właśnie zaw­sze łudzę, gdy podróż mam przed sobą. I rzeczywiście, kiedy sa­molot lekko się odrywa od startowego pola na Okęciu i coraz wy­żej poczyna się wznosić, aby zatoczywszy ogromny łuk nad miastem wspiąć się ponad pułap chmur i w nasłonecznionej, pustej przes­trzeni rozwinąć szybkość, która podróżnym, zamkniętym w długim pudle, wydaje się bezruchem — ależ tak! to jest ulga, ogromna, ulga, rodzaj tępego odprężenia, kiedy po uśmierzającym zastrzy­ku lub lekarstwie szarpiący ból powoli zanika. W tym rozpędzo­nym zawieszeniu jest coś z intermezza, które z płochą zuchwa­łością odrywa się od akcji widowiska i sprawia, że przeszłość pozostawiona daleko w dole, na ziemi, nagle wyparowuje, jak woda wylana na rozpaloną blachę, a przyszłość, z którą mamy na­wiązać za kilka godzin kontakt, jeszcze nie podjęła natarczy­wego ataku. Lecz potem, po pierwszych kwadransach podniecenia, towarzyszących powrotowi na ziemię, potem, gdy się zostawia w pokoju hotelowym nierozpakowane walizki i w pośpiechu wybiega się na miasto, aby spotkać dawno niewidzianych przyjaciół, potem wszystko wraca. Trudno, nie ma na to rady — nie istnieje na tę chorobę lekarstwo skuteczne, a jeżeli istnieje, ja go nie znam. Chorowałem zatem na Polskę wówczas, w Paryżu, prawi­dłowo i nie bez pewnej zawodowej rutyny, a kiedy ojczyzna, jak stary orzeł, rozpościerający na nagiej skale znużone skrzy­dła do lotu, ciężko się niekiedy ode mnie odrywała, chorowałem na siebie, co nie znaczy, aby złośliwe wirusy podtrzymujące schorzenie prywatne nie zatruwały infekcji publicznej. O polskiej imprezie poetyckiej, zapowiedzianej na początek marca, wiedziałem kilka tygodni przedtem i myślałem o niej ze skłóconymi uczuciami, co się też wydaje odruchem jak najbardziej prawidłowym, ponieważ stan wszelkiej niedyspozycji duchowej na tym między innymi polega, iż myśli i uczucia chorego rzadko osiągają klarowną krystalizację, niespokojne sprzeczności są ich udziałem, nieustanne ścieranie się przeciwieństw, ciemny dialog rozlicznych pytań i wielorakich, dalekich od jednoznacz­ności odpowiedzi. W tym wypadku cieszyłem się, że spotkam wielu przyjaciół, cieszyłem się przede wszystkim na przyjazd Miłoszów, których ostatni raz widziałem przed siedmioma laty, gdy jeszcze mieszkali w Montgeron, pod Paryżem. Lecz równocześnie do tych szczerze radosnych uczuć wślizgiwał się lęk, że na przeciąg wie­lu dni zagęści się dokoła mnie polskość, zarówno ta w kraju, jak i tamta druga: emigracyjna, i owa zagęszczona miazga natarczywie mnie oblegnie, zaatakuje, przyprze i przydusi, a prze­cież mdły lęk mi podszeptywał: już i tak, sam na sam ze sobą, jestem dostatecznie chory i z wystarczająco uwierającym garbem chodzę, potrzebne mi jeszcze tu, w Paryżu, te wszystkie aż nad­to dobrze znane rozmowy, nieuchronnie wciągające uczestników w grzęzawisko lepkiej bezsilności, te wieczne polskie udręczone bełkoty i stękania, po których, jak po przepiciu, pusto w gło­wie, sucho w gardle i ciało staje się ciężkie jak kłoda, po co się mam dobrowolnie rozjątrzać i oczadzać, teraz zwłaszcza, gdy po przerwie bardzo długiej zacząłem pisać i miałem już parę opowiadań prawie gotowych i pełno pomysłów nowych, za miesiąc, najdalej dwa wrócę do Warszawy i będę się opychać Polską aż do mdłości, więc po co mi to wszystko? W przeddzień konferencji, wieczorem ostatniego lutego, przedstawicielka amerykańskiego wydawnictwa urządzała u siebie w hotelu, bodaj przy ulicy des Rennes, powitalny coctail. Za­proszenie otrzymałem, pójść? Nie pójść? Nie pójść? A może pójść? Wiele razy z wiadomych powodów zmieniałem decyzję, pisanie po­częło mi się chwiać, pamiętam dobrze: pogoda tego ostatniego lutego była okropna, deszcz i wichura, ostatecznie podły czas dorzucony do wszystkich wątpliwości i oporów przeważył, zbun­towałem się przeciw współuczestniczeniu i zagęszczaniu polskoś­ci, wypiąłem się na przyjaciół-rodaków, nie poszedłem na amery­kański coctail. Wkrótce jednak głód począł mnie ssać, w hotelu nie miałem nic prócz koniaku, wypiłem dwa małe, żeby się wew­nętrznie rozgrzać i poszedłem na ulicę Saint Sulpice, najbliż­szą, gdzie mogłem kupić coś do jedzenia, w znajomej garmażerii kupiłem trochę zimnej cielęciny i ozora, mały camembert i garst­kę ciemnych oliwek, w piekarni obok chleb, a na przeciwko bu­telkę beaujolais, w drodze powrotnej zaopatrzyłem się w paczkę gaulois'ów oraz w ostatnie wydanie „Le Monde”, ledwo się jednak znalazłem z powrotem u siebie i rozłożywszy zakupy na chwiejnym stoliku wciśniętym pomiędzy szafę i żółtą, plastikową ko­tarę osłaniającą umywalkę i bidet — żal na mnie spadł, że nie jestem z przyjaciółmi i jestem sam, tak nieodwracalnie i całko­wicie sam, jak tylko w obcym mieście musi się człowiek niekie­dy czuć, zatem sam, beznadziejnie sam, podczas gdy oni wszyscy, przybysze i miejscowi, zagrzewają sobie teraz serca w at­mosferze przyjaźni, śmieją się, żartują i są przyjemnie podnie­ceni, wiedziałem, że jest za późno na zmianę decyzji, zresztą nawet gdybym się zdobył na jakieś sensowne usprawiedliwienie spóźnienia — brakło mi sił, aby raz wyjść na dwór, jedzenie przestało mi smakować, choć nadal byłem bardzo głodny, więc, żeby się wymknąć samemu sobie i oderwać od żalu i samotności, piłem chłodne czerwone wino w tempie szybszym, aniżeli je pić należało, butelka nie była jeszcze opróżniona, kiedy poczułem, że jestem prawie pijany, ponieważ chciałem być pijany, na sto­liku, w przetłuszczonych papierach leżało niechlujnie rozgrze­bane jedzenie, machinalnie jadłem słone, mocno przywędzone oliwki, patrzyłem w okno siekane w poblasku ulicznej latarni ukośnym deszczem, potem wypiłem ostatnią szklankę wina i wsta­łem, żeby przynieść z szafy koniak, zostało go tyle, co na szerokość dłoni, więc piłem ten koniak z metalowego kieliszka należącego do innej butelki, mniejszej, nie myślałem już o niczym, nie czułem ani żalu, ani osamotnienia, jak diabeł świę­coną wodą zalałem wszystkie choroby, a ponieważ bez nich nie miałem nic do roboty — poszedłem spać. Nazajutrz rano bolała mnie głowa i bez smaku piłem cien­ką café au lait, którą przynoszono mi codziennie o ósmej wraz z bułką, czterema kulkami masła i porcją pomarańczowego dżemu. Deszcz nie padał, świeciło słońce, trotuary na wąskiej ulicz­ce Casimire Delavigne były białe, czysto wymyte, poranne po­wietrze przejrzyste, lecz ostry chłód wtargnął do pokoju, gdy otworzyłem okno. Po pierwszym papierosie, który mi też nie sma­kował, przejrzałem wczorajszy „Monde”, potem poszedłem pod prysz­nic w przylegającej do pokoju i wyłożonej kafelkami kabinie, ale wcale mnie ten prysznic nie pokrzepił, ubierałem się powo­li i niemrawo i starałem się myśleć o opowiadaniu, które mia­ło się nazywać Dużo piasku i mało, chciałem akcję tego opowiadania umieścić współcześnie w Paryżu, lecz prawdziwy dramat bohatera, którego nazwałem Kolendą wydarzył się bardzo dawno, jeszcze w hitlerowskim obozie, gdy ów Kolenda był bardzo mło­dym chłopcem, chodziłem z tą historią od paru tygodni, od kie­dy mi ją któregoś popołudnia, przy cassis w „La Reine Pedauque”, w pobliżu dworca St. Lazare, opowiedział Zygmunt H., to, co teraz chciałem opisać, przydarzyło się w obozie w Dachau znajomemu Zygmunta, zecerowi z Polski, od wielu lat zamiesz­kałemu w Paryżu, więc ubierając się myślałem o tym opowiada­niu, lecz nie potrafiłem myśleć obrazami i dialogami, a kiedy uprzątnąłem ze stolika resztki wczorajszej kolacji i otworzy­łem brulion z notatkami, też byłem pusty i to w sposób szcze­gólnie dokuczliwy, kiedy pustka, pozostając pustką, chwieje się i faluje, bardzo chciałem, żeby ktoś do mnie zadzwonił, potem, skoro nie dzwonił nikt, zacząłem się zastanawiać, do kogo z przyjaciół mógłbym się odezwać, aż wreszcie musiałem skapitulować, ponieważ nie mogłem dłużej przed samym sobą ukrywać, że od paru godzin, od momentu przebudzenia, tylko skórą myślałem o zmęcze­niu, opowiadaniu, telefonach i innych stu rzeczach, w rzeczywis­tości myślałem o wczorajszym coctailu, a jeszcze natarczywiej o popołudniu dzisiejszym i inauguracyjnym posiedzeniu konferen­cji. Wychodziłem zwykle z hotelu koło południa, akurat, żeby przeczytać w kawiarni prasę i zdążyć na wczesne śniadanie, te­raz było zaledwie pół do jedenastej, lecz gdy mi przyszło do głowy, że podwójne campari z wodą sodową, kawałkiem cytryny oraz paroma kostkami lodu uśmierzy moją rozkołysaną pustkę, pos­tanowiłem wyjść natychmiast. Na wszelki wypadek, gdyby się oka­zało, że mogę myśleć obrazami oraz dialogami, wsunąłem do mary­narki podręczny notes, luty, który się właśnie skończył, był dla mnie dobrym miesiącem, mimo pewnych, dość powikłanych kło­potów finansowych i jeszcze bardziej zagmatwanych spraw filmo­wych, w które się wplątałem lekkomyślnie, jak w dwuznaczną mi­łostkę, chodziłem po Paryżu lekki, odmłodzony i nieomal szczę­śliwy, obrazy sytuacyjne oraz dialogi żyły we mnie nawet w oko­licznościach mało przychylnych skupieniu, niepotrzebne mi było skupienie, moje oczy były wyostrzone, słuch i węch szczególnie wrażliwe, wypełniał mnie zdrowy głód zwierzęcia, które wie, że się zaraz nasyci, moim pokarmem, mięsem dla mnie mogło być wszystko, kształty, ruchy, dźwięki i kolory dostarczały mi ob­fitych pokarmów, pożerałem je i nadal byłem głodny. Miałby się więc teraz skończyć ów stan czujnej gotowości, teraz, gdy tak wiele nagromadzonych planów i zamysłów nie zdążyłem jeszcze zrealizować, miałyżby wyschnąć nagle moje oczy i mój słuch ze­sztywnieć? Całe moje życie, od kiedy zacząłem istnieć świado­mie, było złożone z zamierzeń i odroczeń. Lecz ilekroć umiera­łem, traciłem wszelką nadzieję, że się przebudzę, natomiast, gdy ocknienie przychodziło, zawsze w jego ożywczym oddechu cza­ił się strach, że ta kondycja będzie krótkotrwała i jeden nie­uważny krok, nieopatrznie ślepy gest z powrotem mnie cofną w martwą ciemność. Przed wyjściem zapaliłem światło nad umywalką i pod zimnym strumieniem myłem ręce, żeby z nich spłukać spocenie, myłem je dość długo, pochyliwszy głowę, aby się nie spotkać w lustrze ze swoją twarzą, w obawie, że gdy ją ujrzę — zobaczę nagie świadectwo nadciągającej klęski. Potem, także niezbyt długo i ple­cami odwrócony do lustra wycierałem dłonie zaczerwienione od chłodnej wody, wreszcie odłożyłem ręcznik, gdzie należało, świa­tło zgasiłem i od razu sobie uświadomiłem, że końce palców znów mi wilgotnieją, nie czułem się zresztą źle, czułem się nijako, trochę tak, jakbym wpadł w szybki wir obrotowych drzwi i nagle z nich wyskoczył. Jeszcze się chwilę zastanawiałem, czy mam przy sobie wszystko, co mi jest przy wyjściu na miasto potrzebne, a gdy stwierdziłem, że tak, otworzyłem okno, aby pod moją nieobec­ność pokój, przesycony dymem papierosów, możliwie długo się wie­trzył, włożyłem płaszcz i już miałem wyjść na korytarz, gdy do moich drzwi mocno zastukano, byłem tuż przy nich, więc je od razu otworzyłem: przede mną, nie dalej niż na wyciągnięcie dłoni, stali Janka i Czesław. Wśród radosnych okrzyków powitania i w ramionach ich obojga, wzruszony i uszczęśliwiony, nawet nie zdą­żyłem przezornie pomyśleć, że jak mucha w pajęczą sieć — wpadłem w ramiona Polski. Mijając pomnik Mickiewicza, sprawdziłem godzinę, dochodziła piąta, miałem więc dość czasu, żeby zaraz za pomnikiem skręcić na lewo i wstąpić do winiarni Hopfera, tuż przy kościele Ber­nardynów. Niegdyś, w wieku dziewiętnastym, znajdował się w tym miejscu popularny w dzielnicy handel wina i delikatesów Karola Hopfera, związany z osobą Bolesława Prusa i z Lalką, natomiast w latach pięćdziesiątych, po odbudowaniu Krakowskiego Przedmieś­cia, stary Hopfer, nazywany wówczas „Dziekanką”, był jedną z pierwszych winiarni powojennej Warszawy, chętnie odwiedzaną przez pisarzy i artystów. Z biegiem lat winiarnia poczęła zmie­niać charakter i, podobnie jak Fukier na rynku Starego Miasta, stała się lokalem prawie wyłącznie młodzieżowym. Jest to bardzo szczupłe i ubogie pomieszczenie, bez żadnego zaplecza, z trzema, ciasno zestawionymi stołami, z kominkiem spełniającym rolę wyłą­cznie dekoracyjną i z kontuarem, za którym wzdłuż całej ściany i na części ściany poprzecznej piętrzą się aż pod wysoki strop półki, wypełnione butelkami win importowanych z Jugosławii, Wę­gier i Bułgarii, czasem przychodzą nieduże transporty win algierskich i greckich. Przez drobne, okratowane okienko dociera do środka światło dzienne, półmrok więc tu zazwyczaj panuje, a ciasno jest okropnie, ponieważ duże tekturowe skrzynie z bu­telkami jeszcze niewypakowanymi lub pustymi, których w porę nie zabrano, zwalone jedna na drugą, tarasują zazwyczaj dostęp do głębokiego okienka parapetu, zacieśniając używalną powierzchnię lokalu do owych trzech stołów, ławy za nimi, kilku taboretów ustawionych przy kominku i miejsc stojących przy kontuarze. Właśnie przy kontuarze udało mi się znaleźć wolne miejsce, gdy wszedłem do Hopfera. W pierwszej chwili, na widok ciżby wypeł­niającej lokal siny od dymu i przesycony kwaśnym odorem tanich win, chciałem się cofnąć, lecz nim zdążyłem to uczynić, akurat dwóch długowłosych chłopców odeszło od kontuaru, więc się przecisnąłem ku zwolnionemu miejscu w głębi, w pobliżu kominka, i zamówiłem jugosłowiański riesling. Dopiero gdy zdjąłem futrzaną czapkę i rozpiąłem kożuch, rozejrzałem się po wnętrzu. Przed iluś laty, jeszcze w czasach, kiedy kierownikiem winiarni był stary warszawski kiper, nieżyją­cy już pan K., często i o różnych porach do Hopfera zachodziłem, był to chyba jeden z najprzyjemniejszych warszawskich lokali, gdzie prawie zawsze można było spotkać znajomych, a jeśli się miało ochotę i towarzystwo: spędzić wiele godzin przy butelce bikavera albo egri burgundi. Później, gdy lokal stawał się co­raz bardziej zatłoczony i młodzież akademicka oraz z pobliskich szkół artystycznych, z Akademii Sztuk Pięknych i z sąsiadującej z Hopferem bursy dla słuchaczy Wyższej Szkoły Teatralnej, tzw. Dziekanki, poczęła wypierać powoli, lecz systematycznie „starych” — zachodziłem coraz rzadziej, aż wreszcie wcale. Teraz, gdy tu przyszedłem po raz pierwszy od dobrych kilku lat, nie musiałem się długo rozglądać po otoczeniu, aby stwierdzić, że jestem w lokalu jedynym człowiekiem leciwym. Dokoła, na ławie otaczającej stoły, na podostawianych stołkach, przy kominku, wokół kontuaru i w cieniu spiętrzonych pod oknem skrzyń, a tak­że na ciasnej, wolnej przestrzeni po środku tłoczyli się sami młodzi, chłopcy przeważnie, rozgrzani i hałaśliwi, brzydcy, ni­jacy i ładni, ubrani niedbale, ubogo i kolorowo, z baczkami i bez, schludni i rozkudłani, niektórzy jeszcze trzeźwi, w większości podpici i pijani, ale wszyscy młodzi, nieprzyzwoicie mło­dzi, dwudziestoletni i ta młodość, chociaż z pewnością już u niejednego dotkliwie nadszarpnięta, biła jak oślepiający blask z ich zaczerwienionych i spoconych twarzy, i z ich zdrowych, młodych ciał, z młodych ruchów i z młodych głosów, i ja ze swoją sześćdziesiątką w skórze, we włosach, w paznokciach i w sztucz­nych zębach, musiałem się wstydzić swego więdnącego ciała, byłem tu cieleśnie obcy i niepotrzebny, jakby z innego, piwnicznego świata, gdzie obowiązują całkiem odmienne reguły współżycia i obyczaje, choć równocześnie zdawałem sobie sprawę, że wielu spośród tych chłopców należy do moich czytelników, a — być mo­że — niejeden z nich lubi moje książki i czułby się zaszczycony, a także onieśmielony, gdyby miał okazję osobiście mnie poznać. Riesling był cienki i kwaśny, ale bardzo zimny, wypiłem go szybko, już się więcej nie rozglądałem, zamówiłem drugi kie­liszek i stałem, oparty łokciem o kontuar, wpatrzony nienatu­ralnie usztywnionymi oczami w jego gładką powierzchnię, wilgot­ną po lewej stronie od rozlanego wina, ciężką kryształową po­pielniczkę wypełniały po brzegi niedopałki, ruch przy drzwiach zagęszczał się, ciągle ktoś wchodził i wychodził, wiedziałem, że do rozpoczęcia mszy wciąż mam dużo czasu, lecz na wszelki wypadek sprawdziłem, okazało się, że jestem u Hopfera nie dłu­żej niż dwie, trzy minuty, a mnie się zdawało, że stoję przy kontuarze już od bardzo dawna, przypomniało mi się krótko i mgliście śniadanie z M-ami, zaraz po ich przyjeździe, jedliśmy śniadanie na St. Germain, w restauracji obok Lippa, przyszedł potem Konstanty, a jeszcze potem, przed otwarciem konferen­cji, piliśmy kawę na rogu ulicy Bonaparte, w bistro, które wieczorami było bistrem francuskim, ale tylko wieczorami, za dnia było to normalne bistro z normalną klientelą z dzielnicy, tyle że w kamienicy prawie historycznej, bo w tym domu, na ostatnim piętrze, może nawet szóstym piętrze mieszkał w latach wojny algierskiej Sartre i tam właśnie, o ile dobrze pamiętam, Oasi podłożyli bombę, która pod nieobecność gospodarza zni­szczyła część mieszkania, to było bardzo dawno, lecz gdy mówię: bardzo dawno — niewiele to mówi, nieomal wszystko, co było, wydaje mi się, że było dawno, ogromne przestrzenie czasu tak żmudnie, kiedy trwają tu i teraz, odmierzane minutami i godzinami, wciąż się ode mnie oddalają z narastającą szybkością i w miarę, jak się powiększa dystans między nimi a mną, kształty niegdyś żywe powoli się zamazują, głosy słabną i zanikają, gesty trwają tylko w mglistym zawieszeniu, aż przychodzi moment, nigdy w porę zauważony, gdy mroczne cienie, dokonawszy wśród owych oddalających się obszarów zniszczeń niejako wstępnych, nagle się nasilają i gęstnieją, i wówczas w mrok martwej pamię­ci stacza się wszystko, co niegdyś było życiem, już od dawna wiem, że nie tylko śmierć grozi człowiekowi zagładą ostatecz­ną, obumieramy również za życia, stale i codziennie, ponieważ stale i codziennie umiera w nas przeszłość, i od tej nieustannej śmierci też nie ma ratunku, tylko drugi człowiek, jeśli w jego pamięci przeszłość jeszcze żyje, może dopomóc, samotnymi siłami nie podobna martwiejącej pamięci ożywić, gdyby, na przy­kład, stał obok mnie przy kontuarze Czesław, z pewnością przypomniałby mi ze szczegółami, co się działo na otwarciu tamtej sprzed dwóch lat konferencji poetów, był wówczas szczególnie wygłodniały, wszystkiego co polskie spragniony, więc skoro się znalazł na paryskim bruku — rzucił się w polskość z rozpędem i zachłannie, całym sobą, potem przez wszystkie dni następne, dopóki przybysze z kraju nie opuścili Paryża, pławił się w tym zagęszczonym, narodowym żywiole, a tak! on by na pewno dużo pa­miętał, ale byłem sam, po obu moich stronach i za mną, w grup­kach kilkuosobowych tłoczyli się, hałasowali i zalewali się wi­nem młodzi chłopcy urodzeni w Polsce powojennej, więc myślałem, ilu spośród tych dwudziestolatków wie, kim są Wierzyński, Le­choń i Watt, i Miłosz, i Gombrowicz, Jerzy Stempowski, Józef Czapski, Herling Grudziński i wielu, wielu innych, od lat nie­obecnych w kraju, wymazanych za życia i przemilczanych po śmier­ci, a gdy się przytrafi, że wymienianych, to tylko w kontekście inwektyw, oskarżeń i pogardy, więc jeśli nawet, myślałem dalej, niektórym coś niecoś mówią te nazwiska, czy zdają sobie sprawę, ile już stracili i jak wiele jeszcze utracą, nie mogąc dotrzeć do ich książek, ile tracą wszyscy, gdy korzyść osiąga ten jedynie, komu zależy, aby nasz kraj był nijaki i mdły, a przede wszystkim posłuszny? Wtedy, w te przedwiosenne dni marcowe w Paryżu, kiedy czte­rodniowa sesja została już zamknięta, pamiętam: była niedziela, jedliśmy śniadanie z Witkiem W. w tej samej restauracji „La Por­te St. Germain”, w której byłem z M-ami, a ponieważ to była nie­dziela, tłok był większy aniżeli w dni powszednie, przyszliśmy jednak dość wcześnie, aby znaleźć wolne miejsce na oszklonej werandzie, głodni i ożywieni, bo po raz pierwszy znaleźliśmy się razem poza krajem, trochę pokpiwaliśmy z egzotyki tego śniada­nia, a nade wszystko ze znakomitych, zamrożonych ostryg popijanych lekkim muscadet. Witek był w bardzo dobrej formie, opowia­dał o swoich ostatnich niemieckich sukcesach, prelekcjach, prze­kładach i rozlicznych kontaktach osobistych, wygrzewał się w tym powodzeniu jak stary kocur w słońcu, miał na sobie nowe, solidne ubranie i olśniewającą białą koszulę, od kiedy go znam, a przy­jaźnimy się ponad dwadzieścia lat, po raz pierwszy nie miał kłopotów finansowych, Maryli i dzieciom w kraju też się nie najgorzej wiodło, więc w związku z tą łaskawością losu snuł jak naj­lepsze perspektywy na przyszłość, gładził z lubością swoją wspa­niałą brahmsowską brodę, puszył się z wzruszającą życzliwością dla samego siebie i bliźnich, i gdy łykał ostrygi przesycone słonym i rześkim zapachem morza, mrużąc lubieżnie oczy i łakomie rozchylając wilgotne wargi — mnie także było dobrze, bo go bar­dzo lubię i jego zadowolenie działało na mnie jeszcze lepiej od muscadetu. Po śniadaniu wstąpiliśmy na chwilę do mnie, do hote­lu i na piątą poszliśmy piechotą na wyspę św. Ludwika, właścicie­le wydawnictwa oraz księgarni „Libella”, Romanowiczowie, urządza­li w swojej salce wystawowej przy ul. St. Louis popołudniowy coctail, a ponieważ „galeria” jest więcej niż skromnym pomieszcze­niem, wielu obecnych, chcąc odetchnąć świeżym powietrzem, wycho­dziło na dwór, długa i wąska uliczka, z kamieniczkami pamiętają­cymi sylwetki polskich emigrantów, zdążających niegdyś do poblis­kiego Hotelu Lambert, była w to niedzielne popołudnie wyludnio­na i wyciszona, Polacy, gdy się w większej grupie znajdą za gra­nicą, stają się bardzo hałaśliwi i pokrzykują do siebie, jakby się pogubili w lesie, więc Polska znów, jak w głębinach ubiegłe­go stulecia, zagęściła się na tym skrawku wyspy polskością, Mic­kiewicz, Słowacki i Chopin, a także Norwid i wielu, wielu innych często z pewnością tędy przechodzili, nikt chyba jednak teraz o nich nie myślał, choć któż może wiedzieć, czy myślał o nich ktoś czy nie? Później, gdy zmierzch przesycony wilgotną mgiełką po­czął zapadać i wszystka wódka była wypita i kanapki zjedzone, ci, którzy pozostali do końca i nigdzie się nie śpieszyli, poszli w górę ulicy St. Louis, swobodnie obejmując w swoje posiadanie oba trotuary oraz jezdnię, szukaliśmy restauracji, gdzie moglibyśmy coś zjeść, musiała to być restauracja tania, przybysze z Polski mieli bardzo ograniczone dewizy, wreszcie po przestudiowaniu kil­ku menu wywieszonych na zewnątrz lokali znaleźliśmy odpowiedni, gdzieś na rogu, chyba na quais d'Orleans, było nas jednak zbyt wielu, żebyśmy się mogli pomieścić razem, wynikło więc dużo za­mętu i wiadomej polskiej wrzawy, na koniec w sześcioro: Miło­szowie, Adam Ważyk, Olga Mirska, Janek Lebensztein i ja umieściliśmy się przy małym stoliku pod oknem, na obiad było jeszcze trochę za wcześnie, więc zamówiliśmy parę karafek czerwonego wina, noc się tymczasem stała, na wybrzeżu zapaliły się gazo­we latarnie, jedna zaraz za naszym oknem i wówczas, gdy tak ciasno stłoczeni siedzieliśmy i popijaliśmy wino, zaczęło się dziać coś z teatru i także trochę ze snu: tuż za szybą, w pob­lasku latarni i z mgły, która nad rzeką i na wybrzeżu zdążyła zgęstnieć, wyłaniały się, wolno przechodziły i jak cienie znów w mgle znikały pary przed chwilą zagubionych: Wierzyński z Iwaszkiewiczem, Przyboś i Brzękowski, Józef Czapski z Arturem, Her­bert i Maciek Morawski, a równocześnie z tym korowodem, jak w szopce albo w staroświeckim polonezie, przesuwającym się w świe­tle i we mgle, więc trochę nierealnie, coraz ktoś nowy, też spo­śród tych pogubionych w zamęcie, wpadał do restauracji, rozglą­dał się po sali i wybiegał na ulicę — dokończyłem drugi riesling nieomal czując na wargach smak tamtego wina czerwonego, zapłaci­łem i wyszedłem na dwór, i na przełaj przecinając placyk na ty­łach skweru wokół pomnika Mickiewicza, aby z powrotem znaleźć się na Krakowskim Przedmieściu, szedłem równocześnie tym samym Krakowskim Przedmieściem, lecz kierunku przeciwnym do obecne­go, więc mijając pałac Rady Ministrów z czterema lwami u wjazdu na rozległy dziedziniec i z konnym posągiem księcia Poniatows­kiego ustylizowanego przez Thorvaldsena na Rzymianina, także szedłem w kierunku odwrotnym, w innej scenerii i innym cza­sie: noc wrześniowa była bardzo ciepła, szliśmy w kilkoro Kra­kowskim Przedmieściem — Ważyk, Kott, Jastrun, Przyboś, Czeszko, Julek Żuławski, Irena S., już nie pamiętam, kto więcej — wraca­liśmy z zebrania w pałacu Staszica, z zebrania, które trwało wiele godzin i przeciągnęło się poza północ, było to zebranie zwołane przez kierownictwo Partii w sprawie Poematu dla dorosłych Ważyka, z kierownictwa byli Berman, Ochab i Morawski, oczekiwano od nas potępienia poematu Ważyka, a chyba i samokrytyki samego Ważyka oraz Pawła Hoffmana, który był redaktorem „Nowej Kultury”, gdzie latem Poemat dla dorosłych był się ukazał, na zebraniu byli tylko partyjni, wielu pisarzy i trochę ludzi z prasy i z wydawnictw, liczono zapewne na górze, że mechanizm działający sprawnie od pięciu lat nie zawiedzie i tym razem, lecz zawiódł i to tak gwałtownie, jakby za poruszeniem jednej z jego cząstek nagle cały się wstrząsnął i rozleciał, pomiędzy stołem prezydialnym i natłoczoną salą od samego początku, od zagajenia Ochaba, zarysowały się szczeliny, które w miarę prze­mówień z sali coraz wyraźniej się poszerzały i pogłębiały, aż wreszcie przepaść odgrodziła od zebranych tamtych trzech samotnych za prezydialnym stołem, opuszczaliśmy pałac Staszica tro­chę zawstydzeni martwotą partyjnych przywódców, a może zawsty­dzeni przede wszystkim sobą, że w tych „mistyków przebranych”, jak pisał w Poemacie Ważyk, tak długo i ślepo wierzyliśmy, za­pewne ów dwuznaczny wstyd oraz zmęczenie sprawiły, że idąc Krakowskim Przedmieściem byliśmy raczej przygnębieni niż świadomi zwycięstwa, a to było naprawdę zwycięstwo, jedno z wielu torujących w tych rozluźniających się czasach oddech dla na­dziei, to były piękne lata, mijając Bristol pomyślałem, że — być może — nie musiałyby się one wydawać tak szczególnie pięknymi, gdyby nadzieje ożywiające wówczas tysiące ludzi nie zostały wkrótce bezmyślnie zniszczone, piękno tamtych przedpaździernikowych lat już wstąpiło w sferę mitu uświęcającą zazwy­czaj wszystkie wolnościowe zrywy zakończone klęską, ona to właśnie: mityczna sfera sprawia, że gorycz nie kazi źródeł i pierwszych prądów i wirów, nawet pod ciężarem najdotkliwszej klęski, gdy ciemny kształt przyszłości trudno nadzieją rozjaśnić, człowiek potrzebuje jakiego oparcia i umocnienia, lecz biada mu! jeśli tylko w minionym czasie potrafi je znaleźć — — — — — — — — — — (opisać manifestacje studentów na Krakowskim Przedmieściu w marcu 1968 roku. Milicja i ormowcy, krzyki z tłumu, gdy bili i masakrowali młodzież: „Gestapo! Gestapo!” przed kościołem św. Krzyża.) — — — — — siedziałem w jednej z ławek, po prawej stronie Joanna G. i potem Antoni S. Jak na mszę starannie za­tajoną, ludzi bardzo dużo, prawie pełen kościół: oślepiająco biały po świeżym remoncie, tylko główny ołtarz kryły jeszcze rusztowania, przysłonięte do połowy przeźroczystym tiulem, wyżej, aż po złoto-białą ornamentykę barokową, widniały nagie deski, spoza jednej belki, bardzo wysoko, wyłaniały się ramiona anioła błagalnie w przestrzeń wyciągnięte, pod koniec mszy ksiądz T. w złoto-purpurowym ornacie: „A teraz pomódlmy się za duszę Kazimierza Wierzyńskiego z podziękowaniem za po­ezję”. Gdy opuszczaliśmy kościół była już noc, tu, przed kościołem, tylko odblask latarni przy Krakowskim Przedmieściu rozświetlał mrok, grupki rozmawiających, wśród nich.wielu tych, którzy zostali zepchnięci na margines życia publicznego: pisarze bez książek, naukowcy bez katedr, młodzi fachowcy bez możności pracowania w swoim zawodzie, Polacy uznani za wrogich syjonistów, więc niektórzy w przededniu przymusowej emigra­cji — — — — — Nagórski: to wszystko jest prawdą, ale także prawdą nie jest; zbyt wiele przemilczałem, ale dlaczego przemilczałem? Te prze­milczenia sprawiają, że będąc sobą, nie jestem sobą, przemilcza­łem dlaczego? Dlaczego opisując, kiedy zaszedłem do Hopfera i stałem w tłoku przy kontuarze przemilczałem, że myślałem wów­czas także, a może nawet przede wszystkim o Nike, nie mogłem o niej nie myśleć, znalazłszy się u Hopfera, ponieważ nazajutrz po spotkaniu Nike, późnym wieczorem na Nowym Śmiecie, kiedy zu­pełnie nie myślałem, że mogę ją jeszcze przed wyjazdem zobaczyć, nazajutrz po tym wieczorze spotkałem ją późnym popołudniem na Krakowskim Przedmieściu, pamiętam, że to nieoczekiwane spotka­nie zrobiło na mnie takie wrażenie, iż dłuższą chwilę milczałem, a potem spytałem ją, czy ma czas, odpowiedziała, że tak, więc zaproponowałem, żebyśmy wstąpili do pobliskiego Hopfera, chyba nie było zbyt tłoczno, siedzieliśmy na stołkach przy niskim okiennym parapecie i trochę zachodzącego słońca oświetlało para­pet, ale tylko jego skrawek, bo — pamiętam — butelka czerwone­go wina oraz kieliszki ustawione na skraju parapetu były w cie­niu, okno było otwarte i ciepłe powietrze upału przyjemnie kon­trastowało z chłodem panującym w winiarni, nie pamiętam dokład­nie, o czym rozmawialiśmy, ale pamiętam, że ona mówiła mało i piła też mało, nie więcej chyba niż dwa kieliszki wypiła, ja natomiast piłem dużo i mówiłem też wiele, unikając jakichkol­wiek aluzji erotycznych, ponieważ cały czas, na jakikolwiek temat mówiłem, myślałem tylko o jednym: wziąć ją do siebie, czy nie?, w jej czujnie skupionych i uważnie mnie taksujących oczach nie było śladu łatwej zachęty, ale właśnie dlatego, że podobnej zachęty nie dała po sobie poznać, miałem nieomal pew­ność, że gdybym zaproponował, aby do mnie poszła, na pewno by nie odmówiła, zdaje się, że oboje chcieliśmy tego samego i obo­je graliśmy komedię, ja, domyślając się, że jest dziwką, nie chciałem tego wiedzieć i dlatego ją traktowałem serio, jakby dziwką nie była, a ona — jak każda dziwka — podejmowała tę na­rzuconą sobie rolę i grała przyzwoitą, inteligentną i dobrze wychowaną dziewczynę, aby mi się w ten sposób odwdzięczyć za to, że nie podchodzę do niej jak do dziwki, nie byłem w niej wtedy zakochany, ale chciałem ją mieć, rozsnuwałem przed nią jakieś bardzo subtelne wywody, lecz gdy ją widziałem przed so­bą nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia — widziałem ją nagą i w moich ramionach, lecz im bardziej jej pożądałem, tym sil­niej utwierdzało się we mnie przekonanie, że nie skorzystam z łatwej okazji, jeszcze jej wtedy nie kochałem i nawet nie mo­głem sobie zdawać sprawy, jaki błąd popełniam, że świadomie gra­jąc i ją do gry nakłaniając, od początku przyjęliśmy fałszywe role i jeszcze teraz… więc wszystko to, pisząc Mszę za poetę, a właściwie pisząc mszę moją własną, mszę mojego życia, wszyst­ko to przemilczałem, i wiele innych spraw, myśli, przeżyć i zdarzeń przemilczałem, ponieważ… ponieważ? wobec samego sie­bie chcę się wydać lepszy, aniżeli jestem? brak mi odwagi, aby zejść z urojonego i nieurojonego pomnika? aby odsłonić, odsło­nić co? zgorszyć, oburzyć, zawieźć kogo? W narodowych lamentach i humanistycznych niepokojach mniej się kryje bezwstydu aniżeli w wyznaniu, że kocham się beznadziejnie w ładnej kurwie i z kurwy uczyniłem bóstewko, ustawiając je na ołtarzu, abym przy­brany w uroczyste szaty miłości mógł do woli korzystać z cieles­nych powabów kurwy-bóstewka? Dochodzi dziesiąta. Więc za dwie godziny ślub Konrada! Nagórski wstaje, przechodzi do swego gabinetu i wyjąwszy z pod­ręcznego baru butelkę koniaku (przygotowaną dla gości) nalewa sobie duży kieliszek. Myśli: nigdy nie dokończę tej Mszy… a może kiedyś póź­niej? ale później kiedy? później dlaczego? czwartek, 18 czerwca Od niedzieli, wyłączając pusty wtorek (nie poszedłem ostatecznie do kościoła Wizytek na mszę w rocznicę śmierci Marka), praca nad III częścią, której tak się obawiałem, czyniąc wiele wybiegów, aby w nią nie wejść. Dwa pierwsze dni były okropne, z wyobraźnią jak gęsta, wystygła kasza. Wiedząc prawie wszystko, nie umiałem tego wypowiedzieć. W ostatnim, majowym numerze „Twórczości”, we fragmencie jeszcze niewydanej książki Marii Kureckiej (tej samej, która towarzyszyła mi w charakterze tłumaczki w mojej podróży po NRF w końcu roku 1967 i którą — jak mnie — okradziono w Stuttgar­cie), poświęconym przekładowi Doktora Faustusa, odnalazłem cy­tat z listu Tomasza do siedemdziesięcioletniego już wówczas Bruno Waltera (więc z roku 1946): „Schiller twierdził, że gwiezdno-mgławicowy, pierwotny stan dzieła jest stanem muzycznym, rytmicznym przeczuciem. Przy pisaniu, zapewniam cię, myśl jest nader często produktem rytmi­cznej tylko potrzeby; używa się jej z uwagi na kadencję, a nie ze względu na nią samą — mimo iż pozornie ze względu na nią samą. Jestem przeświadczony, że najtajniejsza i najsilniejsza siła przyciągania jakiejś prozy tkwi w jej rytmie — którego prawa ileż są delikatniejsze od wyraźnie metrycznych…”. Trochę pociechy, że właśnie tak myślał Mann. Większość moich lęków i niepewności nie na tym polega, iż nie wiem, co mam napisać, przeważnie wiem, moją klęską bywa zazwyczaj zda­nie i jako takie, i w jego łączności ze zdaniem następnym. Jes­tem bezsilny i pozbawiony wszelkiej inwencji, gdy swoich zdań nie potrafię usłyszeć. Zdaję sobie aż nadto dobrze sprawę, jak wiele refleksji i rozważań, ile moich stronic najbardziej zaa­ngażowanych powstaje właśnie z mojej wewnętrznej i mnie samego fascynującej melodii. Być może, warto by się nieco dłużej zas­tanowić nad owymi tajemniczymi związkami pomiędzy myślą i melo­dią, i w jaki rytm przeobrażają się (lub przeobrażać się muszą) określone stany duchowe. Zapamiętać, że nie zanotowałem wielu uwag związanych z Życiorysami. Ich polskość; nikt, kto w tym kraju się nie uro­dził i nie wychował — nie jest w stanie zrozumieć i przyjąć różnych szczegółów oraz odcieni językowo-historycznych, z któ­rych, w różnych drobiazgach, te Życiorysy zostały zredagowane. Wiem, że moja ojczyzna w stosunku i na tle pierwszoplanowych problemów międzynarodowych odgrywa rolę podrzędną, a im jest bardziej zniewolona — tym w opinii świata znaczy mniej. Nie opuszcza mnie przecież nadzieja (Gombrowicz tę gorzką nadzieję podjął i zrealizował), że z każdej ludzkiej kondycji zarówno jednostkowej, jak zbiorowej — można, co można? Obawiam się, że można mało. Ludzkość nie lubi klęsk i skarg. Pokonany rzadko bywa interesujący. Interesujący jest sprzeciw i bunt, choćby nawet przybierał kształty tak tragicznie grotesko­we jak ostatnie poczynania Sartre'a. Ludzie korzystający z pew­nych przywilejów wolności osobistej i publicznej wolą ciemną bzdurę pozornego buntu aniżeli gorzkie żale spętanych i poniżo­nych. Kto spośród tamtych, krzyczących o postępie i wolności, zechce zrozumieć i to zrozumienie ocenić, że w pewnym układzie braku wolności ludzie już nie o niej myślą, nie do niej dążą, lecz po dniu ciężko przepracowanym, po dniu, w którym sto razy kłamali i przeczyli samym sobie — chcą tylko jednego: zasnąć i spać. To jest bardzo mało efektowne, to żenuje i nudzi. Wydaje mi się jednak czasem, że kiedyś (kiedy?) prawdziwie wielka li­teratura właśnie z tych grząskich bagien, z tych nieudanych nie­szczęść ludzkich wyrośnie i kiedyś (kiedy?) znajdzie się ktoś, kto ponad bunt i protest będzie potrafił ukazać racje ludzi znie­wolonych i bez nadziei. 4. Natychmiast po wyjściu Łukasza Beata Konarska, jeszcze w łóżku, przysuwa aparat telefoniczny na tapczan i wykręca numer Moniki Panek. Telefon odbiera Zofia Panek. BEATA Dzień dobry pani, mówi Beata Konarska. Czy mogę po­prosić Monikę? PANKOWA Chwileczkę, zaraz sprawdzę, czy córka będzie mog­ła podejść. BEATA Dziękuję pani bardzo. MONIKA / po chwili / Beatka? BEATA Przepraszam, kochana, że zabieram ci czas, ale do­szłam do przekonania, że koniecznie muszę do ciebie zadzwonić. MONIKA Słucham cię. BEATA Tylko się ze mnie nie śmiej, błagam cię. Wczoraj wieczorem coś mnie takiego napadło, że zaczęłam robić, tylko się nie śmiej, proszę cię, zaczęłam robić coś w rodzaju rachun­ku sumienia, to było dla mnie bardzo przykre, musiałam stwier­dzić, że mam niedobry, zły charakter, a w stosunku do ciebie nie jestem w porządku. MONIKA Beatko? Czy nie przesadzasz? BEATA Wcale nie przesadzam! Byłam wobec ciebie bardzo, ale to bardzo nie w porządku. A ponieważ dzisiaj jest twój ślub, pomyślałam sobie, że powinnam się w jakiś sposób przed tobą oczyścić i wyznać ci moje grzeszki. MONIKA / lekko / Mam nadzieję, że nie będzie to wyznanie, iż romansowałaś z Konradem. BEATA Ach, nie! Skąd? Przede wszystkim nie lubię w łóżku starszych panów, a poza tym… nie, nie! Moje winy wobec ciebie nie mają nic wspólnego z tymi rzeczami. Wprost przeciwnie. Ja ci okropnie zazdrościłam, tak okropnie, że chwilami cię niena­widziłam. MONIKA Zdumiewasz mnie, Beatko. BEATA No, widzisz! Będziesz mną teraz pogardzać. MONIKA Ależ, Beatko? Trochę dziwna jesteś. BEATA Wcale nie dziwna. Jestem zła. MONIKA Czegóż ty mnie mogłaś zazdrościć? Jesteś młodziut­ka, śliczna, utalentowana, masz wszystko przed sobą… BEATA A jednak ci zazdrościłam, widzisz, jaka jestem wstrętna, podła. Cholernie ci zazdrościłam. Zazdrościłam ci, bo chodziły, pewnie słyszałaś, takie plotki, że masz grać Lady Makbet. A ja tak marzyłam o tej roli! Rozumiesz mnie teraz? Jestem szczera, powinnaś mi wybaczyć moje obrzydliwe myśli. MONIKA / po chwili / Przyznam się, że nie bardzo cię, Beato, rozumiem. Powiedziałaś: plotki. Jakie plotki? Nic mi o żadnych plotkach nie wiadomo. Plotki? Niesłychanie w takim razie dow­cipne plotki! Bardzo mi przykro, Beato, ze względu na ciebie i twój rodzaj uczuć, ale ja gram Lady Makbet, to nie są plotki, w poniedziałek zaczynamy próby. BEATA / biednie i pokornie / Właśnie, pan dyrektor Otocki też mi to powiedział. MONIKA Dał ci rolę? No, widzisz! To bardzo ładnie z jego strony. Nie powinnaś się, Beatko, czuć pokrzywdzona, jesteś jeszcze taka młoda, tyle się jeszcze w życiu nagrasz! Kogo masz grać? Lady Makduf? A może jedną z wiedźm, to by było bardzo w stylu Eryka. BEATA / tym samym głosem / Nie, Lady Makbet. MONIKA / po chwili / Przepraszam cię, moja Beatko, wiem, że jesteś dowcipna, ale w tym wypadku, niestety, twoje żarty nie wydają mi się w najlepszym gatunku. Nie rozumiem doprawdy… BEATA Ależ ja nie żartuję. Dlaczego na mnie krzyczysz? MONIKA Nie żartujesz? Więc co to wszystko znaczy? BEATA Nie wiem, kochana Moniko, doprawdy pojęcia, nie mam. Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie pan dyrektor Otocki i powiedział, bardzo cię przepraszam, ale mówię, jak było, powiedział, że po rozmowie z panem Wanertem obaj doszli do wniosku, że mam grać Lady Makbet i w poniedziałek zaczynamy próby. MONIKA / nieostrożnie / A ja? BEATA Dyrektor Otocki powiedział jeszcze, żeby na razie nic ci nie wspominać, ale myślałam, że żartował, może w związ­ku z tymi plotkami, i ty jesteś we wszystkim zorientowana. Okropnie mi przykro, ale jeśli mam być szczera, czuję pewną ul­gę, naprawdę czuję się, jak gdyby lepsza, bo mnie już nie zżera zazdrość, to jest okropne, okropne uczucie. MONIKA Wyobrażam sobie, choć muszę wyznać, że moja wyo­braźnia nie za wszystkimi namiętnościami podąża dość sprawnie. Obawiam się, że z zazdrości dostałabym na egzaminie stopień najgorszy, bardzo źle. BEATA Szczęśliwa jesteś! MONIKA Możliwe. W każdym razie wyobraźni mi starcza, że­by docenić, Beatko, twoje intencje. Bardzo miło z twojej strony, że zadzwoniłaś. Mam nadzieję, że wieczorem zobaczę cię razem z Łukaszem w Jabłonnie? BEATA Wcześniej, będziemy przecież na ślubie. MONIKA To się cieszę, Beatko. A na razie wybacz, mam je­szcze strasznie dużo roboty. Pa! Beata po tej rozmowie trochę markotnieje i przygasa. Czuje się zawiedziona. Była prawie pewna, że Monika jak nakłuty balo­nik pęknie z wielkim hukiem. I nie pękła. W pewnym momencie by­ła bliska załamania, szybko się przecież pozbierała. „Twarda krowa” — myśli Beata. I gdy to stwierdza, ogarniają ją wątpli­wości, czy jednak nie przesadziła, odsłaniając swoje karty tak wcześnie i wbrew umowie z Otockim. Och, Beatko, Beatko! — mówi do siebie rozczesując przed lustrem długie, jasne włosy — mu­sisz się jeszcze bardzo, bardzo wiele nauczyć… głupia dupa jesteś, Beata, nędzna cipa — mówi na głos, wysuwając dolną war­gę do przodu i gdy przygląda się swemu odbiciu w lustrze, przy­chodzi jej na myśl, że w podobny sposób powinna w pewnych momen­tach dolną wargę wysuwać do przodu Lady Makbet, a równocześ­nie, wciąż w siebie czujnie wpatrzona, obserwuje z zaintereso­waniem, jak jej okrągłe dziewczęco-naiwne oczy tracą nagle ciep­ły, miodowy blask, zwężają się i stają się zimne, prawie przeź­roczyste, jak krucha warstewka lodu — widzisz, co narozrabia­łaś? Twarda krowa na pewno się nie podda potulnie, już w tej chwili zmieniła się prawdopodobnie w lwicę i ryczy, i pazury wy­suwa, uważaj, Beatko, ona ma plecy, a ty co masz? Kto się o cie­bie upomni, kiedy lwica ryknie i dla świętego spokoju ciebie rzucą na pożarcie? Beatko, Beatko, może być z tobą niedobrze… Więc, żeby zapobiec ewentualnym komplikacjom, Beata dzwoni do Teatru Stołecznego. Otocki dopiero co przyszedł i chyba po wiadomej rannej rozmowie telefonicznej powinien być w znakomi­tym humorze. OTOCKI Jak się masz, Beatko! Co dobrego? BEATA Niestety, panie dyrektorze, nic dobrego. Jestem zroz­paczona, stała się rzecz okropna, naprawdę okropna. OTOCKI Okropna? Beatko! Pokłóciłaś się z Łukaszem? BEATA Och, nie! Łukasz, panie dyrektorze, jest bardzo miły i zabawny, kiedy się gniewa, ale dzisiaj nie miał czasu się kłó­cić, bo się spieszył do telewizji. OTOCKI Więc co się stało? BEATA Coś bardzo nieprzyjemnego, panie dyrektorze. Okrop­nie mi przykro i wstyd, ale niechcący wygadałem się przed Moni­ką, tak się to jakoś wszystko głupio złożyło. Już po wyjściu Łu­kasza przypomniałem sobie, że zupełnie wyleciało mi z głowy, o której jest ślub Moniki, nie byłam pewna, czy w południe, czy o pół do pierwszej. Więc zadzwoniłam do Moniki… OTOCKI / wyrozumiale / I wygadałaś się? BEATA Sama nie wiem, panie dyrektorze, jak to się stało, ale ona chyba musiała coś przeczuwać, bo zaczęła mi zadawać takie pytania… OTOCKI Że szczere, prawdomówne dziecko nie mogło się oprzeć? BEATA Jak na mężczyznę jest pan bardzo dobrym psychologiem, panie dyrektorze. Ja naprawdę kłamię bardzo nieudolnie. OTOCKI Nie martw się, z wiekiem się nauczysz. BEATA Myśli pan? To okropne, że prawdziwe cnoty lgną do człowieka dopiero na starość. OTOCKI Starości, Beatko, też się coś niecoś należy. Nie sądzisz? BEATA Zapewne. Ale tymczasem my młodzi, niedorośli do cnót, jesteśmy bezbronni. I co teraz będzie? OTOCKI Masz szczęście, Beatko! BEATA Pan ze mnie żartuje, panie dyrektorze. OTOCKI Posłuchaj mnie, Beatko. Starsi panowie, do których się zaliczam, nie tylko bywają, jak to przyznałaś, niezłymi psy­chologami, ale również nie lubią, kiedy się ich wrabia w konia. Tak się mówi po waszemu? BEATA / ostrożnie / To zależy. Można też robić z kogoś balona, jeleń już wyszedł z mody. OTOCKI Tak? Za okupacji „jeleń” był w powszechnym użyciu. BEATA Bardzo mi przykro, ale ja się wtedy jeszcze nie ujaw­niłam. OTOCKI Duży tupet, Beatko, zawsze się łączy z pewnym ryzy­kiem. Grasz w pokera? BEATA Łukasz lubi. I chwali się, że wygrywa. OTOCKI Wyobrażam sobie, że też ma niezły tupet. BEATA Coś musimy mieć, panie dyrektorze. OTOCKI Proszę bardzo, miejcie! Mój syn też ma tupet i po­dobno robi karierę. BEATA On jest fajny, panie dyrektorze. Bardzo fajny. OTOCKI Zapewne, jak wy młodzi lubicie mówić. Chciałbym jed­nak, żeby ta młoda i interesująca osoba, jaką, Beatko, jesteś, zechciała przyjąć do wiadomości, że jeszcze obok was, tupetowców, istnieją stare ramole, które świetnie się we wszystkich wa­szych grach i komediach orientują. Słyszysz mnie, Beatko? BEATA Wszystkie palce u rąk i nóg zmieniłam w słuchanie, panie dyrektorze. OTOCKI Niepotrzebnie, wystarczy ci jedno ucho. Otóż, przyjm, Beatko, do wiadomości, że gdyby nie pewien układ faktów — dlate­go ci powiedziałem, że masz szczęście — mogłabyś się leciutko potknąć. Rozumiesz mnie? BEATA Obawiam się, że nie nadążam, panie dyrektorze. OTOCKI Przestań się zgrywać, Beatko, przede mną nie musisz. Będziesz lepiej grać, kiedy zrozumiesz, że nie każdy wapniak mu­si być głupcem. Że w szczeniackim stylu chciałaś się odegrać na Monice, w obecnym układzie nie mam ci za złe. Przeciwnie, wy­świadczyłaś mi swego rodzaju przysługę. Takie bywa życie, Beatko. I jeszcze jedno, dobra rada wujaszka: jeśli w tej rozgrywce jesteś na minus… jesteś? BEATA Zapewne, panie dyrektorze. OTOCKI To się w najbliższej przyszłości nie staraj odgry­wać. Ludzie, którzy się jako tako poznali, powinni sobie wzajem­nie pomagać. Takie bywa życie. BEATA To znaczy, że w poniedziałek… OTOCKI Za kwadrans dziesiąta, Beatko. Grałaś u Wanerta, więc wiesz, jak przestrzega punktualności. Tymczasem, zgodnie z przewidywaniami Beaty, Monika, odłożyw­szy słuchawkę, rzeczywiście przeżywa moment rozterki, kiedy już, już ma się przemienić w lwicę. Sama w pustym hallu, już uczesa­na, lecz z niedokończonym makijażem (dzięki czemu tylko jedno oko ma opracowane ostatecznie, a drugie jeszcze naturalne, więc jakby niewyklute), nie może w pierwszej chwili uwierzyć, iż to, co przed chwilą usłyszała, jest prawdą. A jednak! Przypomina so­bie cokolwiek dziwne zachowanie Otockiego przed wczorajszym kon­certem. Tam się ukrywa pies pogrzebany? Więc skupiona i opanowa­na stara się dokładnie odtworzyć tę scenę od początku, kiedy ra­zem z Konradem podeszli do Otockiego rozmawiającego w hallu z Erykiem Wanertem. Czyżby właśnie wtedy uknuli to świństwo? Tak nagle! I dlaczego? Kto za tym stoi? Raszewski? Mało prawdopodobne, tego rodzaju zemsta nie byłaby w jego stylu. Lecz jaką sprawę, jeśli nie tę, mógł mieć Otocki? I dlaczego nie powiedział od razu, co miał do powiedzenia? Zachowywał się raczej normalnie, ale Eryk miał twarz trochę niewyraźną. Czy mówił coś? Chyba nie. A może? W tym momencie Pankowa, nieświadoma sytuacji, zagląda do przedpokoju, chciała o coś ważnego córkę spytać, lecz gdy ta, nieruchoma i blada, a poza tym jednooka, i choć niezmiennie piękna, jest w tej chwili piękna urodą trochę niesamowitą i groź­ną, więc gdy Monika nieprzyjemnie ku matce warknie: czego chcesz? Pankowa intuicyjnie wyczuwając, że musiało zajść coś poważnego, zapomina, co miała do powiedzenia, duża i tęga, też jeszcze bez makijażu, we frymuśnie kolorowym szlafroku stoi osłupiała, a półotwarte usta nie zdobią jej trochę nazbyt obfitej twarzy (tyl­ko ciemno zagęszczone i wciąż ze smolistym poblaskiem oczy mamy Pankowej przypominają prehistoryczne czasy, kiedy przy stoliku w „Nadświdrzańskiej”, w brajtszwancach i ciężarna, przyjmowała oświadczyny ubogiego i niezgrabnego ćwoka). MONIKA Czego chcesz? PANKOWA Moniczko… MONIKA / na stłumionym krzyku / Zostaw mnie! Czy w tym prze­klętym domu człowiek nie może być chwilę sam? Więc wobec nadgorliwie pośpiesznego zniknięcia matki jest sama. Zdecydowanie i bez pośpiechu nakręca numer sekretariatu Teatru Stołecznego. Sekretarka Otockiego informuje ją, że dy­rektor właśnie rozmawia. Zatem dzwoni po kilku minutach, a ponie­waż w przedpokoju, jak we wszystkich przedpokojach, wisi lustro — oczekując na połączenie widzi siebie, nie jest tym odbiciem usatysfakcjonowana, zatem jej chłodna niechęć zwraca się ku Kon­radowi, bo on, nie kto inny wczoraj wieczorem w Filharmonii, gdy sytuacja stała się podejrzanie dwuznaczna, powinien był oka­zać się mężczyzną i natychmiast zażądać od Otockiego wyjaśnień. Zastanawia się również, trochę na stronie, czy nie popełniła w swoim czasie błędu, rezygnując z doprowadzenia Raszewskiego do rozwodu, w tej chwili woli w tej sprawie sobie przypisać wi­nę, aniżeli pamiętać, jak było naprawdę (Raszewski, zdając sobie sprawę, jak złe wrażenie wśród towarzyszy z kierownictwa zrobi­łoby jego małżeństwo z dziewczyną o tyle młodszą i do tego cór­ką starego przyjaciela, nigdy by się na podobną historię nie zdecydował, nie był poza tym aż tak bardzo w Monice zakochany, jak to ona sobie wyobrażała). Rozmowa Moniki z Otockim: OTOCKI Jak się masz, Moniczko? MONIKA Dziękuję, mam się bardzo dobrze. Natomiast nie jestem pewna, czy możesz o sobie powiedzieć to samo. OTOCKI O! A czemuż to? MONIKA Wiem wszystko. Ta mała żmija nie omieszkała się po­chwalić. Jestem zdumiona, tak zdumiona, że wolę nawet nie okreś­lać charakteru tego zdumienia. Powiem tylko tyle: wydawało mi się, że od ludzi, których uważałam za przyjaciół, którzy, jak mogłam sądzić, także i ze swojej strony za moich przyjaciół przynajmniej jak dotąd się uważali, mogę oczekiwać minimum lo­jalności i szacunku. Może się mylę, lecz do tej pory sądziłam, że jeśli się podejmuje jakieś decyzje, to informuje się przede wszystkim osobę zainteresowaną. Jakim prawem narażacie mnie, ty i Eryk, żebym się dopiero od jakiejś smarkatej musiała dowia­dywać, że zdecydowaliście się na podwójną obsadę? Wstyd mi za was! OTOCKI Przepraszam cię, Moniko, ale nie bardzo cię rozumiem. MONIKA Jeszcze nie rozumiesz? OTOCKI Wspomniałaś o podwójnej obsadzie. Czyżby Beatka tak ci tę sprawę zreferowała? MONIKA Wybacz, ale teraz ja nie rozumiem. OTOCKI Czego? MONIKA / po chwili / Ach tak? Umówmy się zatem, że już ro­zumiem. Nie doceniałam cię, mój błąd. Pozwól jednak, że cię o jedno tylko spytam. OTOCKI Słucham. MONIKA Za kogo ty mnie właściwie bierzesz? Za kreaturę, którą można w *taki* sposób załatwiać odmownie i do tego ośmie­szać? OTOCKI Nie denerwuj się, kochana Moniko. MONIKA Ja się nie denerwuję, *ja pytam*. OTOCKI Owszem, denerwujesz się. A tymczasem nikt nie miał zamiaru ani załatwiać cię odmownie, ani tym bardziej ośmieszać. Sprawa jest rzeczywiście pod pewnymi względami trochę przykra i drastyczna… MONIKA Trochę? OTOCKI Ale jeżeli zechcesz ją rozpatrzyć obiektywnie… MONIKA Dość, nie wysilaj się. Nie mam ochoty wysłuchiwać twoich obłudnych racji obiektywnych. Chcę wiedzieć jedno: poza moimi plecami, bez mojej wiedzy odebraliście mi w ostatniej chwili rolę. Tak czy nie? OTOCKI Przyznaję, może zbyt późno, ale trudno, wiele zło­żyło się przyczyn, doszliśmy z Erykiem do przekonania, zresztą lojalnie stwierdzam: inicjatywa wyszła ode mnie, a jako dyrektor teatru mam chyba do tego prawo, otóż doszliśmy do przekona­nia, że przy koncepcji Eryka, zwłaszcza przy jego koncepcji po­staci Lady Makbet, lepiej się do tej roli nada dziewczyna ty­pu Beaty. Zaufaj, Moniko, mojemu artystycznemu doświadczeniu, ale kiedy dokładnie całą sprawę przeanalizowałem, doszedłem do przekonania, że po kilku próbach, posiadając tak niezawodny in­stynkt, sama byś z roli zrezygnowała. Tradycyjną Lady Makbet na pewno zagrałabyś wspaniale, ale nie Lady Makbet Eryka, wierz mi, kochana Moniko. MONIKA Zatem to twoja decyzja ostateczna? OTOCKI Jeszcze mi będziesz kiedyś za nią wdzięczna, zoba­czysz. MONIKA Mam nadzieję, że Konrad nie został wciągnięty do tego spisku? OTOCKI Nie mógł zostać wciągnięty do czegoś, czego nie by­ło. MONIKA W takim razie może zechce pan, panie dyrektorze, przyjąć do wiadomości, że w sytuacji, którą pan z tak niebywa­łym artystycznym taktem zechciał wytworzyć, w pańskich planach repertuarowych, a także personalnych będą musiały zajść pewne zmiany, powiedziałabym: dość radykalne. To jedno. A poza tym, wolałabym zrezygnować z przyjemności ujrzenia pana na moim ślu­bie. Może pan uważać, że życzenia już mi pan złożył. Żegnam. Pankowa cały czas podsłuchuje pod drzwiami, ponieważ jed­nak nie dosłyszy na prawe ucho, nawet mimo nienagannej dykcji córki nie może się połapać w całości sytuacji. Monika przechodzi do gabinetu ojca i stamtąd dzwoni do te­lewizyjnego studia. Telefon wciąż zajęty, a gdy wreszcie połącze­nie uzyskuje — generalna próba Prometeusza, już się zaczęła. poniedziałek, 22 czerwca Od paru dni upały. Agnieszka skończyła dzisiaj swoją pra­cę magisterską pod bardzo uczonym tytułem: Analiza elementów modelu społeczno-etycznego skonstruowanego na podstawie dramatów Tennessee Williamsa (1945–1960). Janusz zaczął zdawać egzaminy do liceum. Zbliżam się do pięciuset stron maszynopisu. Kłopot z papierem, nigdzie go nie można dostać. Od kilku dni, wieczorami, lektury nieczytanej od bardzo dawna Anabasis Ksenofonta i w związku z tym pomysł, że jednym z ostatnich filmów Eryka Wanerta (tylko jego życiorys nie zos­tał ostatecznie wykończony), oczywiście nakręconym za granicą, mogłaby być właśnie ekranizacja tej pasjonującej i dramatycz­nej historii. środa, 24 czerwca Wczoraj wieczorem Zygmunt M. po paromiesięcznym pobycie na Zachodzie. Czytałem mu trochę fragmentów z Dziennika, i z Życio­rysów. Gdy czytam takie strony — przypominam je sobie, lecz nie śmiałbym powiedzieć, że teraz, gdy dość szybko zbliżam się do końca, ogarniam całość. Przed południem bardzo sympatyczna para Węgrów z Radia Budapesztańskiego (pani Judith Foti i pan László Rapcsányi). Na­grywanie rozmowy, czego w istocie bardzo nie lubię, ponieważ ten rodzaj wypowiedzi jest sprzeczny z moją, jako pisarza, po­trzebą inwencji, we wszelkich wywiadach nie ja pytam, lecz mnie pytania zadają, a ja mogę być wówczas tylko, gdy pytam. W związku z wieczorną rozmową z Agnieszką o matce Andrzeja S. pomysł opowiadania Dziewczyna i synowie. Drobna, krucha, ru­da, z piegami, rozbrajająco dziecięca we wszystkich swoich rea­kcjach i pragnieniach (ale przekroczyła czterdziestkę), skłonna w równej mierze do krańcowego smutku, jak roześmianej i trzpiotowatej radości, pełna fantastycznych projektów, wciąż coś za­czynająca i szybko zniechęcona — jest matką trzech synów, z których każdy reprezentuje inny rodzaj temperamentu i konflik­tów, lecz ten świat trzech dryblasów zmusza ją do ustawicznej konfrontacji siebie samej z różnymi manifestacjami brutalnej rzeczywistości. 5. Henryk Orlik, rozbudzony wczesnym telefonem sekretarki puł­kownika Pasieki, zostaje powiadomiony, iż na pół do jedenastej ma się w ważnej sprawie stawić u pułkownika — Szkic rozmowy: PASIEKA Cześć, Orlik. Siadajcie. Nieszczególnie wyglądacie. Popijaliście wczoraj? ORLIK Trochę. PASIEKA Macie kaca? ORLIK Przejdzie, towarzyszu pułkowniku. PASIEKA Powinniście się zacząć szanować, Orlik, nie jesteście już młodzikiem. Ale to wasza sprawa. Chciałbym natomiast obgadać z wami pewne sprawy nasze, wspólne. Podobno wam się, Orlik, znudziła praca dla nas? ORLIK Mnie? Kto wam powiedział? PASIEKA Słuchajcie, Orlik, ja już nie pierwszy raz zauwa­żyłem, że macie nieprzyjemny zwyczaj odpowiadania na pytania py­taniem. Jak was do siebie wzywam, to widać mam powód, żeby was wezwać, nie? ORLIK Oczywiście, towarzyszu pułkowniku. PASIEKA I jak mówię, że podobno chcieliście się z nami rozstać, to widocznie mam podstawy, żeby tak mówić. Chcecie mieć dla siebie więcej czasu, rozumiem, jasne. Chcecie karierę lite­racką robić? ORLIK Jaką tam karierę, towarzyszu pułkowniku? Zamówienia mam po prostu. Prasa, radio, telewizja, wyrobić się nie mogę. PASIEKA Nie możecie się wyrobić, powiadacie. No, cóż? W takim razie pójdziemy wam, Orlik, na rękę i się rozstaniemy. ORLIK Jeżeli o mnie chodzi, towarzyszu pułkowniku… PASIEKA Powtarzam, chcemy wam, Orlik, pójść na rękę. Dla utalentowanych ludzi pióra, zaangażowanych ideowo po słusznej stronie, mamy zawsze szacunek. Przez dłuższy czas nie wykazywa­liście co prawda większej aktywności, ale skoro w ciągu ostat­niego roku, jak sami powiadacie, nie możecie się wyrobić… ORLIK Towarzyszu pułkowniku, słowo daję, że jeśli tylko o to chodzi, to ja jestem gotów w każdej chwili zrezygnować. PASIEKA Właśnie wam to proponuję. ORLIK Przepraszam, źle mnie zrozumieliście, towarzyszu pułkowniku. Chciałem powiedzieć, że mogę w każdej chwili zre­zygnować z działalności publicystycznej. To nie będzie ofiara z mojej strony, zapewniam was, zrozumcie moją sytuację, towa­rzyszu pułkowniku: gdybym przestał dla was pracować, wszyscy się zaraz dowiedzą, będę ośmieszony i skompromitowany, nikt się ze mną nie będzie liczyć, wy nie znacie tak dobrze, jak ja, specyfiki środowiska — — — — — 6. Ząb Konrada Kellera: okazało się po prześwietleniu, że pod korzeniem formuje się ropień. Na razie żaden zabieg nie jest możliwy. Celina Raszewska przepisuje silny antybiotyk (oxyterracyna, przez pierwszą dobę po dwie pastylki co trzy godziny, następnie taką samą dawkę co sześć godzin, żadnego w czasie kuracji alkoholu, dużo natomiast zsiadłego mleka albo kefiru). Konrad zdjęty zgrozą: na miłość boską, ileż tych proszków bę­dzie razem? Celina Raszewska zapewnia go, że osiem gram oxyterracyny powinno zlikwidować stan ropny. Osiem gram? Razem trzy­dzieści dwie pastylki. Lekki obrzęk, niestety, jest możliwy. Aby temu zapobiec, trzeba robić zimne okłady oraz możliwie częs­to przepłukiwać jamę ustną naparem z szałwii. Obolałość obecną z pewnością uśmierzy Gardan. Celina Raszewska (oczywiście wraz z mężem zaproszona zarówno na ślub, jak i na wieczorne przyję­cie w Jabłonnie) jest zbyt taktowna, aby dać swemu sławnemu pacjentowi do zrozumienia, iż jest zorientowana w jego sprawach osobistych. Lecz z drugiej strony Konrad Keller jest nazbyt wstrząśnięty złowieszczymi wymiarami zaleconej kuracji, aby w formie dyskretnej, choć nieco chaotycznej, wyrażonej przy pomo­cy swego słynnego szeptu nie napomknąć o komplikacjach wynikających z jego rozlicznych w dniu dzisiejszym obowiązków. Opiekuń­czo i z pełnym zrozumieniem w tym względzie pocieszany, nie mo­że się powstrzymać, aby nie wyrazić obawy, iż zażycie tak ogromnej dawki silnego antybiotyku może spowodować jeśli nie trwałe, to w każdym razie przewlekłe osłabienie pamięci. Rzeczowych wyjaśnień lekarki słucha raczej nieuważnie, czując się już w tej chwili bardziej Prometeuszem przykutym do nagiej skały ani­żeli sobą samym: „O jasne, boskie niebo! Wiatry szybkoskrzydłe! — Ożywcze rzeki! Falo mórz w odwiecznym ruchu! — Ziemio, naj­lepsza matko! Ciebie też przyzywam. — Promienny kręgu słońca, który widzisz wszystko! — Spójrzcie, jakie męczarnie bóg cier­pi od bogów”. W drodze do Telewizji Eryk Wanert wyręcza przyjaciela i sam wstępuje do apteki, aby zakupić lekarstwa, jest także na tyle taktowny, iż na razie zatrzymuje je przy sobie, dopiero po przybyciu do studia doradza dyskretnie Konradowi, aby kurac­ję oxyterracynową rozpoczął natychmiast. Kategoryczny sprzeciw Kellera. Teraz? Wykluczone! Kto może zaręczyć, że nie jest na oxyterracynę uczulony? A jeśli jest, niepodobna przewidzieć, w jaki sposób organizm na zadany gwałt zareaguje. Mowy nie ma, żeby na podobne ryzyko narażał i siebie, i spektakl. Apeluje natomiast do czujności Eryka, prosząc go, aby uprzedził kame­rzystów, iż na wypadek, gdyby zauważyli na jego twarzy ślad ob­rzęku — zdejmowali go od strony zdrowej, wystarczy, że mu dadzą odpowiedni znak, ułatwi im natychmiast pracę, ustawiając odpo­wiednio głowę. Okazuje się jednak, że żadne tego rodzaju zabiegi nie są konieczne. Próba generalna Prometeusza przebiega bezbłędne. Wielki sukces Konrada Kellera. Wszyscy zdają sobie sprawę, że tą kreacją osiągnął szczyty swego artyzmu. Ząb bolał go przez cały czas. Ledwie próba się kończy (godzina jedenasta), Konrad Keller proszony jest do telefonu, w bardzo ważnej sprawie dzwoni Moni­ka Panek. Zatem Konrad nagi i jeszcze z łańcuchami u rąk i nóg, tylko w szlafroku narzuconym na ramiona, przechodzi do kabiny reżyserskiej, aktorzy są jeszcze na planie, m.in. Halicki-Hermes oraz młodzi ludzie z Chóru, teraz rozproszeni, pokryci złoto-miedzianą patyną, z płonącymi czarami na głowach. Eryk Wanert (na krótko przed rozpoczęciem spektaklu otrzymał z Ja­błonny wiadomość o śmierci stryja) zostawia Konrada samego. Młodzieńcy z Chóru zdejmują swoje czary i wygaszają płomienie. Dym wypełnia studio. KONRAD Jak się masz, kochanie. Bardzo ładnie, że dzwonisz. Akurat skończyliśmy, zdaje się, że wszystko poszło nieźle, na­wet chyba bardzo nieźle. Miałem pewne wątpliwości i obawy, ale na planie… MONIKA Wybacz, Konrad, może później mi o tym opowiesz. Dzwonię, żeby ci zakomunikować, że zaszły pewne sprawy bardzo dla nas obojga nieprzyjemne. Krótko mówiąc: przed godziną dowiedziałam się, że nie będę grać w Makbecie, słyszysz? W *twoim* Makbecie! KONRAD W moim? MONIKA Doskonale rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć, nie bądź przesadnie skromny. W *twoim* Makbecie! Uknuto przeciw mnie nikczemny spisek… KONRAD Kto? MONIKA Oczywiście Otocki, chociaż nie jestem pewna, w ja­kim stopniu również i Eryk maczał palce w tej brudnej intrydze. KONRAD A kto ma grać Lady Makbet? MONIKA Zdumiejesz się. Konarska! KONRAD Ciekawe. MONIKA Uważasz? KONRAD Bardzo zdolna dziewczyna, może być interesująca. MONIKA Konrad! KONRAD Tak, słucham cię. MONIKA Zdumiewasz mnie. Odnoszę wrażenie, że ciebie to wszystko w ogóle nic nie obeszło, jakby się nic nie stało. Jak ja mam to rozumieć? KONRAD Przede wszystkim spokój trzeba zachować, kochanie. MONIKA Jestem spokojna, nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem spokojna. Ale *mnie* obrażono i ośmieszono. KONRAD Przesadzasz, kochanie. W teatrze… MONIKA Bądź łaskaw nie przerywać. Powtarzam: znieważono mnie i ośmieszono. I jeśli ten fakt zechcesz łaskawie wziąć pod uwagę, może zrozumiesz, co w tej sytuacji powinieneś uczy­nić. KONRAD Ja co mam uczynić? A cóż ja mogę uczynić? Wiesz, że się nigdy, z zasady, nie mieszam do żadnych spraw obsadowych. MONIKA Bardzo szanuję twoje zasady, choć moment nie wyda­je mi się właściwy, abyś mi o nich przypominał. Ja nie mam za­miaru, Konrad, niepokoić twoich zasad. Nie żądam, abyś o mnie walczył. Ja z ludźmi pokroju Otockiego nie mam zamiaru walczyć. Wobec złej woli i chamstwa po prostu wycofuję się. Nie muszę należeć do zespołu Teatru Stołecznego. I mam nadzieję, że *ty* też nie musisz. KONRAD Moniko, Moniko, zastanów się! W jakiej sytuacji ty mnie stawiasz? Dlatego, że odebrano rolę mojej żonie… MONIKA Jeszcze nie jestem twoją żoną. KONRAD Wszystko jedno. Więc dlatego, że moją narzeczoną pozbawiono roli, ja się mam jak głupiec obrażać? Daruj, ale doprawdy nie widzę siebie w podobnej sytuacji. MONIKA Przykro mi, że nie widzisz swoich elementarnych obowiązków. Przykro mi również, że nasze odczuwania i oceny pewnych spraw są aż tak bardzo rozbieżne. Zatem nie zadzwonisz do Otockiego i nie zgłosisz swojej rezygnacji? KONRAD Nie możesz tego ode mnie wymagać. MONIKA Pozwól, że to ja będę decydować, czego od ciebie wymagać mogę, a czego nie mogę. Więc nie zadzwonisz? KONRAD Skończmy, Moniko, tę niepotrzebną rozmowę. Jestem jeszcze nierozcharakteryzowany, słyszysz, jak brzęczą, to łań­cuchy, których nie zdążyłem zdjąć, muszę wpaść do siebie, że­by się przebrać, u ciebie być przed dwunastą, doprawdy czasu zostało bardzo mało. MONIKA Ach tak? Postaram się w takim razie, żebyś go miał pod dostatkiem. KONRAD Nie rozumiem. MONIKA Możesz się nie przebierać, a po mnie przyjeżdżać w ogóle nie musisz. Uważasz, że nasza rozmowa była niepotrzebna? Ja sądzę wręcz przeciwnie. Przyszła w samą porę, przynajmniej dla mnie. Może zbyt późno, ale na szczęście nie za późno doszłam do przekonania, że nie może mi odpowiadać mąż z zasadami twojego typu. Jesteś wolny, Konrad. KONRAD Ciekawe. MONIKA Owszem, bardzo ciekawe. KONRAD W pewnym sensie jesteś niebywała, Moniko. MONIKA Dziękuję ci, że to doceniasz. Zresztą pewnym antysensie ty też jesteś niebywały. Umówmy się zatem, że od dzisiaj będziemy się wzajemnie podziwiać, ale na dystans. Wszystkiego najlepszego ci życzę, mój drogi. I na razie nie śpiesz się z rozcharakteryzowaniem. Wiem, że nie lubisz się śpieszyć. Miło mi, że na pożegnanie mogłam ci wyświadczyć tak drobną przysługę. Odłożywszy słuchawkę, Konrad stoi chwilę przy aparacie i poprzez dużą szybę reżyserskiej kabiny spogląda na studio nieco w dole, większość aktorów już się rozeszła, został tylko Łukasz Halicki zabawiający się na środku hali kaduceuszem, pracownicy techniczni rozbierają dekorację. Nagle Konrad zdaje sobie spra­wę, że ząb przestał go boleć. Ciekawe — mówi półgłosem sam do siebie. Zajęcie łańcuchów nie zabiera mu wiele czasu, okazują się jednak zbyt ciężkie i niewygodne do dźwigania, zostawia je zatem na podłodze w kabinie i schodzi do studia. Tam rozgląda się, poszukując sylwetki Łukasza. Ten nieoczekiwanie wyłania się gdzieś z boku: nagi, tylko ze złotą przepaską na biodrach, w uskrzydlonych sandałach i z nieodłącznym kaduceuszem. HALICKI Czekałem na pana. KELLER To świetnie się składa, mój drogi. HALICKI Chciałem panu powiedzieć, że przez pana o mało co nie wysiadłem. KELLER Bardzo pięknie grałeś, Łukaszku. HALICKI Dziękuję, robiłem, co mogłem i jak mogłem. Ale kiedy pan powiedział tę kwestię: „W mojej nędzy śpi wolność, miałbym ją zamienić — na twój los niewolnika butnego tyrana?”, poczułem w gardle taki, wie pan, podły skurcz, iż myślałem przez moment, że się będę musiał rozbeczeć! KELLER Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu? HALICKI Chciałbym, żeby kiedyś taki sam szczeniak, jak ja teraz, mógł mi po spektaklu wyznać to samo, co ja wyznałem przed chwilą panu. KELLER Wzruszasz mnie, Łukaszku. Dziękuję. Ale do rzeczy! Ja ciebie też szukałem. HALICKI Mnie? KELLER Chcę cię prosić o pewną przysługę. HALICKI Jestem na pańskie rozkazy. KELLER Przysługa, o której myślę, ma charakter dość nie­codzienny, powiedziałbym, świąteczny, uroczysty, lecz zarazem niepozbawiony pewnych elementów… HALICKI Ziemskich? KELLER Właśnie! HALICKI Aby powierzone mi zadanie jak najzgrabniej wypeł­nić, postaram się zachować wszystkie przymioty Hermesa. KELLER Trochę szkoda, że będziesz musiał zmienić kostium. HALICKI A może nie muszę? KELLER Niestety! Rola, którą chciałbym ci powierzyć do sympatycznego odegrania, posiada wprawdzie bardzo wiele cech zbliżających ją do postaci Hermesa, biorąc jednak pod uwagę, mój drogi, czas oraz położenie geograficzne… HALICKI Rozumiem, że mam wystąpić w ciuchach osobistych? KELLER Wiesz z pewnością, że o dwunastej w południe miał się odbyć mój ślub? HALICKI Przepraszam, użył pan prawidłowego czasu? KELLER Jak najbardziej. Życie bywa tak błazeńskie, iż w jednej chwili, jak przy kuglarskich sztuczkach, potrafi czas przyszły zamienić w przeszły. Wobec tak niecodziennej, jak sam musisz przyznać, dekonfiguracji i biorąc pod uwagę godzinę dość natrętnie późną, trzeba założyć, że znaczna ilość przyjaciół oraz znajomych zaproszonych… HALICKI Zgromadzi się o dwunastej w Urzędzie Stanu Cywil­nego. Oszałamia mnie pan! KELLER Ja też jestem troszeczkę oszołomiony. HALICKI Ale, o ile się nie mylę, w wyższym sensie? KELLER Zachowując pewien umiar, powiedzmy: w sensie zbliżo­nym do wyższego. Domyślasz się, przypuszczam, o jaką przysługę chcę cię prosić? HALICKI Rzeczywiście szkoda, że nie będę się tam mógł zjawić w kostiumie Hermesa. Jaką deklarację mam złożyć zebra­nym? KELLER Sam się zorientujesz na miejscu, kiedy zobaczysz, jak to będzie wyglądać, dobry instynkt na pewno podszepnie ci słowa właściwe. Cóż? Nie dokonało się, nie spełniło. Trudno! Non consummatum. Przeprosisz, że przykro… HALICKI W czyim imieniu? Tylko pana? KELLER Jesteś nieoceniony, Łukaszku! To subtelne rozróż­nienie nie przyszło mi do głowy. HALICKI Mogę coś doradzić? KELLER Zawsze. HALICKI Wydaje mi się, że oświadczenie, jakie złożę zebra­nym, wypadnie i zgrabniej, i dowcipniej, że odwołam się do ulu­bionych słów pani Moniki, jeśli będzie wyrazem intymnych uczuć obu stron zainteresowanych. Ale może się mylę? KELLER Przeciwnie, masz rację. Wszelka jednostronność mo­głaby się w tym wypadku spotkać z komentarzami jak najbardziej fałszywymi. Natomiast gdy poprzez twoje usta będziemy zawiada­miać i przepraszać oboje, nasza zgodna jednomyślność powinna uśmierzyć cokolwiek wezbrane żywioły. HALICKI Wydaje mi cię, że trochę mniej niż cokolwiek, ale może. KELLER To jeszcze nie koniec, mój drogi. HALICKI Domyślam się. Jabłonna! KELLER Niestety! Wprawdzie większość zaproszonych gości dowie się już do tego czasu, że przyjęcia weselnego nie bę­dzie… HALICKI Zawsze się jednak mogą przytrafić jednostki nienadążające za życiem. Rozumiem. Wierny i posłuszny wysłaniec wyższych sfer wbije się wieczorem w czarny garnitur, wsiądzie do swego szybkosilnikowego pojazdu i punkt ósma będzie czynić honory domu. Szefie, uwielbiam nienadążających za życiem. Tyl­ko jedno moje nieśmiałe marzenie… KELLER Zależy ode mnie? HALICKI Mogę w zabytkowej sieni pałacu w Jabłonnie witać nienadążających za życiem z moim kaduceuszem? KELLER Jeśli ci rekwizytornia wypożyczy… HALICKI Szefie, pan mnie nie docenia, ja mam w domu swój własny kaduceusz. Kolega z ASP wystrugał mi go przed paroma miesiącami. Godzinami ćwiczyłem. KELLER / po chwili, z akcentem szacunku / Przepraszam. HALICKI Drobiazg. KELLER A zatem? HALICKI Już odlatuję. Gdzie pana szukać? KELLER / nagle uświadomiwszy sobie ogrom oczekujących go zabiegów leczniczych / W domu, oczywiście w domu. HALICKI Okey, szefie. Po każdej akcji w terenie będę składał meldunki. czwartek, 25 czerwca Od dwóch dni zbiera się na burzę, lecz nic się nie może wykluć z tego nieruchomego i lepkiego gęstowia upału. Zmęczenie. Pracowałem dzisiaj od ósmej rano do siódmej wieczorem, przepisywane ze starych notatek i uzupełniane dialogi: Konrad Keller — Monika Panek, Konrad Keller — Łukasz Halicki. Dopiero po przeczytaniu wieczorem tekstu zorientowałem się, że w pewnym momencie przeoczyłem krótkie spotkanie Keller — Eryk Wanert, gdy Keller po rozmowie z Moniką (od wielu lat o tej rozmowie myślałem) wychodzi z kabiny reżyserskiej, poszukując Łukasza Halickiego, któremu chce powierzyć ową szczególną misję posłań­ca. Eryk Wanert na krótko przed próbą generalną dowiedział się o śmierci stryja. To musiało być dla niego wstrząsem. Lecz jak głębokim? Jest rzeczą oczywistą, że człowiek jego pokroju po­trafił zapanować nad odczuciami osobistymi i w czasie trwania próby generalnej skupić się wyłącznie na obowiązkach reżyser­skich. Lecz potem? Czy powinien wprost powiedzieć Kellerowi, że w tych okolicznościach nie może być świadkiem jego ślubu? Tak mało wiem o Eryku Wanercie, iż najprostszymi jego reakcja­mi nie potrafię pokierować, zawodzi mnie kreacyjna swoboda. Martwy jest u mnie ten Eryk i chyba nie dam rady, żeby go oży­wić. Teraz, gdy już tak blisko jestem końca — osaczają mnie coraz natarczywiej stany znużenia i niecierpliwości. 7. W czasie dramatycznej rozmowy telefonicznej, jaką Leopold Panek przeprowadza w swoim gabinecie z żoną, Andrzej Wajs z wy­działu planowania znajduje się akurat w sekretariacie prezesa, sekretarka Panka, Joanna Tuszewska (po Wyższym Studium Języków Obcych), jest również sekretarką Komitetu Wykonawczego Brac­twa Żółwiowego. (Sprzeczne uczucia Zofii Pankowej, gdy dowiedziała się od córki o zerwaniu małżeństwa: jest trochę przepłoszona skanda­licznym posmakiem tego wydarzenia, lecz równocześnie, ponieważ nie lubiła Konrada Kellera w charakterze zięcia, doznaje pew­nej satysfakcji, związanie się córki z aktorem, nawet tak wy­bitnym i sławnym jak Keller, nie odpowiadało jej aspiracjom, od dawna pielęgnowała w sobie nadzieję, że poprzez małżeństwo Monika wejdzie w sfery arystokratyczne, wychodząc za mąż za potomka którejś z rodzin o wielkim historycznym nazwisku, sta­jąc się księżną Radziwiłłową, Czartoryską albo Lubomirską, względnie hrabiną Potocką czy Tyszkiewiczową). Trochę senną rozmowę Andrzeja Wajsa z Joanną przerywa te­lefon z gabinetu prezesa. W pewnym momencie ładna, choć trochę standardowa twarzyczka Joanny ożywia się, Andrzej zauważa to natychmiast, lecz chociaż podwójna sekretarka robi w jego stro­nę wielkie oczy i znacząco gestykuluje wolną ręką — przewod­niczący Bractwa Żółwiowego nie zdradza żadnego zaciekawienia, jest w humorze wyraźnie złym, ponieważ w dzielnicy, w której mieszka (Bielany), wyłączono dzisiaj dopływ ciepłej wody, mu­siał zatem zrezygnować z prysznica i poprzestać na powierzchow­nym umyciu lodowato zimną wodą. Po telefonie prezesa Panka: JOANNA Bomba! ANDRZEJ Duża? JOANNA Wodorowa. ANDRZEJ Gdzie spadła? JOANNA Tutaj. / Andrzej Wajs ma pełne zaufanie do ocen Joanny, więc jeszcze szczególniejszego zainteresowania nie okazując, wypowiada jednak formułę, która oznacza, iż dalszą rozmowę przenosi na płaszczyznę Bractwa Żółwiowego. / ANDRZEJ Żółwie lądowe bywają trzymane w niewoli. JOANNA Niektóre przeżywają w niewoli siedemdziesiąt, sto, a nawet sto pięćdziesiąt lat. ANDRZEJ Meldujcie, Tuszewska. JOANNA Ślubu nie będzie! ANDRZEJ Ślubu? JOANNA Nie będzie, odwołany. ANDRZEJ Poczekaj, musiałem się dzisiaj myć zimną wodą i mózg mam trochę zziębnięty. Nie chwytam. JOANNA Przed chwilą prezes Panek zakomunikował mi, że ślub jego córki, panny Moniki Panek z panem Konradem Kellerem został odwołany. ANDRZEJ / wszystko sobie w tym momencie przypominając / Oo! JOANNA W związku z tym doniosłym wydarzeniem muszę o nim natychmiast powiadomić telefonicznie co najważniejsze osobistoś­ci, żeby się nie fatygowały niepotrzebnie. Bomba? ANDRZEJ / w stanie nagłego olśnienia / Poczekaj, masz lis­tę gości? JOANNA Oczywiście, według niej rozsyłałam zaproszenia. ANDRZEJ Na przyjęcie w Jabłonnie też? JOANNA Oczywiście. ANDRZEJ Zostały ci jakieś zaproszenia in blanco? JOANNA A jeśli tak? ANDRZEJ / prawie rozmarzony / O rany, co za okazja! Na ruinie szczęścia małżeńskiego Bractwo zabawi się na wyższym szczeblu! Przyznaj, jestem genialny? JOANNA Obawiam się… ANDRZEJ Na razie rozdzwaniaj radosną wiadomość. Wpadnę za pół godziny, wtedy wszystko obgadamy. I pamiętaj, żółwie bardzo szybko reagują, jeśli zostały zaniepokojone, a niektóre okazują niewiarygodną ostrożność! Wypisy z Życia zwierząt Alfreda Brehma (notatki do sta­tutu Bractwa Żółwiowego): Budowa żółwi jest tak osobliwa i tak gruntownie odbiega od gadziego gatunku, że nie sposób ich nie rozpoznać. Mózg żół­wia jest uderzająco mały, jednak zwierzęta te nie są bynajmniej tak głupie i gnuśne, jak to się ogólnie zwykło przyjmować. Umie­ją gromadzić doświadczenia i uczą się wkrótce poznawać swego opiekuna. Uporczywa wytrzymałość życiowa żółwi posuwa się tak daleko, że jeszcze całymi miesiącami po najstraszliwszych okaleczeniach spełniają wszelkie czynności wykonywane normalnie przez sztuki zupełnie zdrowe. Pozbawione głów żółwie poruszają się jeszcze przez wiele tygodni, a za dotknięciem wciągają nogi do skorupy. Jest rzeczą ogólnie znaną, że wiele spośród żółwi może zu­pełnie lub prawie wciągnąć głowę i kończyny. Od pradawnych czasów żółwie lądowe bywają trzymane w niewoli. Niektóre przeżywały w niewoli 70, 100, a nawet 150 lat. Żółwie lądowe piją rzadko, ale dużo naraz. Nie do uwierzenia, jak długi czas żółwie mogą żyć bez je­dzenia — ba, nawet nie oddychając. Żółwie są wysoce wrażliwe na, zdawałoby się, niegroźne wpły­wy zewnętrzne, tylko że cierpią, nie okazując tego, co sprawia wrażenie, że mogłyby znieść wszystko. W niewoli żółwie większą część dnia jedzą. W tej czynności pozwalają sobie przeszkodzić tylko wówczas, kiedy się je mierzy lub waży. Wywiera to zresztą na nie tak głębokie wrażenie, że przez wiele dni potem okazują zmniejszony apetyt. Podobnie od­wiedziny obcych osób w ich pomieszczeniu wyprowadzają je ze zwykłego spokoju, natomiast wizyty dozorcy nie robią na nich najmniejszego wrażenia, z czego można wnosić, że go znają. Gdy siądzie się im na grzbiecie, gładząc połączenia między tarczami grzbietowymi, można je łatwo skłonić, by podniosły się z ziemi i przewiozły swego jeźdźca. Osiągnąć to łatwo, gdy się je łas­kocze w partii karkowej. W niewoli można żółwie łatwo wyżywić gotowanym ryżem i od­padkami z kuchni. Wydaje się, że żółwie błotne, żyjąc jedynie w okolicach wilgotnych, są specjalnie wyćwiczone w ukrywaniu się. Niby to beztrosko wygrzewają się na brzegu w promieniach słońca, skoro jednak podkraść się do nich blisko i próbować sięgnąć po nie ręką, znikają bezgłośnie. Żółwie błotne bardzo szybko reagują, jeśli zostały zaniepokojone, a niektóre okazują niewiarygodną ostrożność. Umieją wy­szukiwać sobie korzystnie położone kryjówki i czynią użytek z uprzednio nabytych doświadczeń. Najbardziej uderzającymi cechami żółwia morskiego, jadal­nego, są: towarzyskość i pokojowe usposobienie. Szylkret tylko wtedy łatwo się odłącza od kości pancerza grzbietowego, gdy się dość mocno ogrzeje. Wobec tego nieszczęs­ne żółwie zawiesza się nad ogniem i przypieka tak długo, aż skutek zostanie osiągnięty. BRACTWO ŻÓŁWIOWE Komitet Wykonawczy: przewodniczący — Andrzej Wajs; wice­przewodniczący — Michał Hajewicz, sekretarz jednego z wicepre­zesów Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk; sekretarz — Joanna Tuszewska, sekretarka prezesa Państwowego Instytutu Prasowego; członkowie: Jacek Linowski, urzędnik w Biurze Budżetowo-Gospodarczym Generalnej Prokuratury; Leszek Klon, inżynier dźwięku zatrudniony w Polskim Radio; Konrad Henner, referent w Ministerstwie Handlu Zagranicznego. Niektórzy członkowie: Gerard Bar z Instytutu Maszyn Mate­matycznych Polskiej Akademii Nauk; Bronisław Boczkowski, inży­nier technolog z Fabryk Samochodów na Żeraniu; Wiesław Dworzak, dziennikarz; Agnieszka Grudzińska, lekarka pracująca w Instytu­cie Reumatologicznym; Maciej Grudziński, chirurg; Zbigniew Jo­dełka, pracownik naukowy w Instytucie Spraw Międzynarodowych; Paweł Kuczyński, pracownik naukowy Zakładów Farmaceutycznych w Tarchominie; Julia Lidke, pracownica naukowa w Instytucie Badań Literackich; Barbara Osińska, pracownica naukowa w Instytucie Biologii Doświadczalnej; Tomasz Pietruski, programista w Centrum Obliczeniowym Polskiej Akademii Nauk; Maria Paschalska, dzien­nikarka; Joanna Szubert, tłumaczka w Polskiej Izbie Handlu Zagranicznego; Marta Tatarak, pracownica naukowa w Instytucie Sztuki; Witold Tomczyk, referent w Departamencie Prasowym Mini­sterstwa Spraw Zagranicznych; Stefan Witwicki, po studiach soc­jologicznych, zatrudniony w jednym z dużych wydawnictw; Krzysz­tof Załuski, operator filmowy. 8. Edward Kubiak, jeszcze w łóżku, słucha radia i z dziennika południowego dowiaduje się o zgonie profesora Henryka Wanerta. Przejęty tą śmiercią, bo choć osobiście zmarłego nie znał, sły­szał o nim od Karola Wanerta, więc w odległych czasach, gdy był młodym i ładnym chłopcem, zatem poruszony usłyszaną wiadomością wstaje z łóżka, aby poszukać żony. Znajduje Danutę w kuchni, zajętą przygotowywaniem obiadu. Niewiele zostało z jej dawnej urody zaraz po wojnie. Zestarzała się chudnąc i dzięki przywięd­łej, pomarszczonej twarzy, nazbyt cienkim wargom i zaniedbaniu sprawia wrażenie starszej niż jest. DANUTA / z niezadowoleniem / Już wstałeś? Obiad jeszcze w lesie. EDWARD Wiesz kto umarł? Profesor Henryk Wanert. DANUTA / gdy Edward otwiera lodówkę / Czego szukasz? EDWARD Napijesz się może jednego? DANUTA Coś ty? O tej porze wódkę pić? EDWARD Ja o innej nie mogę, a mam ochotę na jednego. DANUTA Na jednego! Już ja cię znam. Po jednym przyjdzie drugi, a po drugim następny. EDWARD Dajże spokój, mówisz, jakbym był pijakiem, a ja nigdy do picia pociągu nie miałem. DANUTA / po chwili / On też był taki? EDWARD / rozumiejąc aż nadto przejrzystą aluzję, lecz nie chcąc od razu skapitulować / Kto? DANUTA No ten, co umarł, Wanert. EDWARD Wielki uczony był. DANUTA Ja pytam, czy był taki? EDWARD To znaczy jaki? DANUTA Zawsze się chwalisz, że jesteś bystry, a tu raptem nic nie możesz zrozumieć. EDWARD No, bo nie wiem, o co ci chodzi. DANUTA Pytam, czy był taki sam, jak ten twój Wanert? EDWARD / z pasją / Nie wiem, nie znałem go. DANUTA Jak go nie znałeś, to pewnie był porządnym czło­wiekiem. / Kubiak wypija drugą wódkę i zamierza opuścić kuchnię, chcąc uniknąć jałowej i męczącej kłótni, a też świadomy, iż wycofując się, pozostawi żonę w stanie niezaspokojonego rozjątrzenia, co przy jej wzrastającej z latami zaczepności i kłótliwości równo­znaczne było dla niej z poczuciem klęski. W ostatniej jednak chwili zatrzymuje Kubiaka widok dwóch, zresztą znajomych, mili­cjantów zbliżających się do ich domu. Danuta też ich dostrzega. / DANUTA / z satysfakcją w głosie / No, nareszcie! EDWARD Co nareszcie? DANUTA Doigrał się ten zbój! Najwyższy czas. / Obaj milicjanci już weszli do środka i choć Kubiak ma przez moment nadzieję, że z powodu jakiejś błahej sprawy lokalnej, aby zasięgnąć informacji, zajdą do nich (bo Wiesiek Kwie­cień, chociaż łobuz, jest bardzo ładnym i sympatycznym chłopa­kiem) — słychać ich ciężkie kroki na schodach prowadzących na pierwsze piętro, do mieszkania Jaskólskiej, Edward otwiera lodówkę i z półlitrówki już bliskiej dna nalewa trzeci kieliszek. Długie milczenie. Z radia, które Kubiak wstając zapomniał wyłączyć, dobiegają dziarskie dźwięki ludowej kapeli. Słychać z góry dobijanie się do drzwi. Kubiak nie wytrzymuje nerwowo i opróżnia półlitrówkę. / EDWARD Mnie jego żal, słowo daję. DANUTA Domyślam się. EDWARD Gówno się domyślasz! Tobie tylko jedno w głowie. DANUTA Coś powiedział? EDWARD Nic. DANUTA Nic, powiadasz? Myślisz, że ja jestem ślepa kura i nic nie widzę? EDWARD Czego na przykład? DANUTA Pośmiewisko i wstyd! Jak ci te opuchnięte oczki latały, ilekroć tego drania widziałeś, jakie krygi, frygi przed nim odstawiałeś. W lustrze się przejrzyj! EDWARD Nawzajem. DANUTA Żebyś wiedział, że przeklinam siebie i tę godzinę, kiedy jak ostatnia z ostatnich idiotek zgodziłam się wyjść za ciebie za mąż. Ja siebie w lustrze widzę, ale to ty musisz na mnie patrzyć. Och, jak ja żałuję, że nie jestem ładnym chło­pakiem, wtedy bym ci pokazała! EDWARD Danuta, zastanów się, na co te awantury? Nie jes­teśmy już młodzi… DANUTA Przez ciebie jestem stara i do niczego, przez cie­bie. EDWARD Ja bym chciał… DANUTA Już ja wiem, czego byś ty chciał. Żebym zdechła, a ty żebyś miał swobodę i w moim domu urządził sobie męski burdel. Ja ciebie dobrze znam. Wyszkolił cię ten twój Wanert. EDWARD Danuta, zastanów się, to było czterdzieści lat temu. DANUTA Dla mnie jest teraz! Won z kuchni, nie chcę na ciebie patrzyć. / I znów Edward Kubiak chce się wycofać, lecz wstrzymują go odgłosy, jakie dochodzą z góry: silne zatrzaśnięcie drzwi i kroki schodzących na dół. Po chwili przed oknem kuchni wyłania­ją się na wietrze rozpraszającym drobne płatki śniegu sylwetki obu milicjantów, prowadzących Wieśka Kwietnia z gołą głową, w kożuchu i ze skutymi rękoma. Niebawem znikają w lepkiej zawiei. / EDWARD Ciesz się! DANUTA Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. EDWARD Jezus Maria, kobieto! Skąd w tobie tyle złości? DANUTA Skąd? Siebie spytaj. 9. W Jabłonnie, przy zwłokach stryja, Eryk Wanert rozmyśla. Zmarły jest już w ciemnym garniturze i jego zwłoki spoczywają na łóżku przykrytym miejscowym, pensjonatowym kocem. Za oknem suche, nagie drzewa, drobna zawieja. piątek, 26 czerwca Prawie dwanaście godzin pracy. Po wczorajszym, późnowieczornym deszczu trochę się odświeżyło, chłodniej i wiatr. Tekst piosenki, który mi przed kilkoma laty (zimą 1967) przesłał z Londynu do Paryża Romek Polański, o ile pamiętam, w tym samym mniej więcej czasie Polański był w Paryżu, i z nim, długowłosym, oraz z Anią J. jedliśmy kolację w restauracji przy quais Michel, prawie na wprost Notre Dame, wtedy Romek po wi­nie, tak jak on to potrafi, wyśpiewał na szepcie tę szkolną, łó­dzką piosenkę, i już wówczas pomyślałem, że właśnie coś podobne­go powinni w finale Miazgi, po północy, w mętnym, śnieżnym pejza­żu zagubionego kwietnia (wtedy maja) śpiewać przed frontem pa­łacu w Jabłonnie pijani i całkiem rozluźnieni członkowie Brac­twa Żółwiowego, dlatego prosiłem Romka, żeby mi ten tekst konie­cznie przysłał, zrobił to i — pamiętam dobrze — kiedy rano wycho­dząc z hotelu odebrałem na dole list z Londynu, wsunąłem go do kieszeni i wprost z placu Odeonu poszedłem ulicą de Médicis ku bulwarowi St. Michel, już było prawie ciepło, bo siedziałem na tarasie zatłoczonej kawiarni przy placu Rostarda i tam rozpieczętowałem list Romka ze znakami jego ostatniego podówczas fil­mu Cul de Sac i wtedy odczytałem ten tekst: wydał mi się bar­dzo zabawny; niestety, nie mogę go teraz znaleźć. 10. Wróciwszy do siebie, Konrad Keller stwierdza, że jednak spuchł, obrzęk zniekształcający twarz jest bardzo wyraźny. W okolicznoś­ciach zwykłych byłby najprawdopodobniej tą groteskową deformacją ciężko zdeprymowany, teraz jednak, gdy sobie uświadamia, jak koszmarnych i ośmieszających komplikacji uniknął nieomal cudem dzięki nieoczekiwanej decyzji Moniki — odczuwa dla swej niedosz­łej żony coś w rodzaju tkliwej wdzięczności, a z kolei to wysublimowane doznanie poczyna w nim promieniować na całość wytworzo­nej sytuacji, niosąc ze sobą zrazu wstydliwie mgliste, lecz dość szybko wykrystalizowane uczucie ogromnej ulgi, co sprawia, że prawie w nastroju frywolnego rozbawienia obserwuje w lustrze głupkowaty dzięki obrzękowi wyraz własnej twarzy, potem z niewiarygodną lekkomyślnością połyka dwie ogromne pastylki oxyterracyny i wciąż w nas­troju płochego wesela przechodzi do przedpokoju, chcąc zdjąć z pawlacza podręczną torbę, aby spakować do niej różne drobiazgi Moniki, nim jednak to przedsięwzięcie podejmie, powstrzymuje go refleksja, iż pośpiech w tym wypadku byłby mimo wszystko przeja­wem nie najlepszego smaku, trochę na zasadzie odruchu warunkowego wyobraża sobie przez moment chłodną i ironiczną reakcję Moniki, gdyby w czapce-niewidce mogła stać się świadkiem tak wulgarnego likwidowania resztek przeszłości, jeszcze jak świeże zwłoki nieostygłej. Zatem, wycofując się z terenów wątpliwej jakości, lecz wciąż pełen musującej uciechy, postanawia zadzwonić do Adama Nagórskie­go, by powiadomić go, że się rozmyślił (telefonował do Adama jeszcze w telewizji) i na obiad przyjdzie, przy czym w nonsza­lanckim stosunku do własnej osoby posuwa się tak daleko, iż gdy Adam, zresztą bardzo ucieszony decyzją ciotecznego brata, pyta go, jak się czuje — Konrad odpowiada z tryumfem: znakomicie, spuchłem! Zaraz po pół do pierwszej telefon Łukasza Halickiego. Dzwoni z budki telefonicznej na Nowym Świecie, więc jego meldunek jest zwięzły: wszystko było okey, frekwencja szałowa, młodych dup nadkomplet, hall „maleńkiej” świątyni nie pomieścił zgroma­dzenia tak wielkiego, lud wprawdzie nie klęczał, lecz stał na dworze, kamery z Telewizji i z Kroniki Filmowej stawiły się, liczni fotoreporterzy również, kwiatów naniesiono w ilości, któ­ra na oko obliczając, zdolna by była wypełnić po brzegi największą kwiaciarnię, zatem pełny sukces artystyczny. KELLER Powiadasz? HALICKI Nie wszyscy przybyli autami, więc wilgotne ciuchy parowały i było trochę jak w łaźni. KELLER A potem? HALICKI Dupy mnie obiegły i musiałem rozdawać autografy. Przepraszam szefie, siła wyższa. KELLER Miałem zatem słuszność, abyś się nie pojawił w kostiumie Hermesa? HALICKI Szefie, obawiam się, że skończyłbym wówczas jak Orfeusz. Ma pan dla mnie jakieś nowe zlecenia? KELLER Wszystko przebiega prawidłowo. HALICKI Muszę się więc na razie wyłączyć, bo przed budką czekają rodacy spragnieni kontaktów. KELLER Chwileczkę. HALICKI Tak jest, szefie. KELLER Powiedz Beatce, słyszysz mnie? HALICKI Tak jest, szefie. KELLER Powiedz Beatce, że bardzo się cieszę, że z nią będę grać. HALICKI / po chwili / Mogę być szczery? Wolałbym, żeby to był Hamlet. KELLER Rozumiem. HALICKI Albo Don Carlos. KELLER Owszem, chętnie bym zagrał starego Filipa. HALICKI Oczywiście powtórzę Beatce, co pan powiedział, na pewno bardzo się ucieszy. Odlatuję, szefie. Zadzwonię wieczorem. 11. Na obiedzie u Adama Nagórskiego tylko Halina Ferens-Czaplicka (Aimo Immonen jeszcze nie wrócił do hotelu) oraz Konrad Ke­ller. Nastrój z początku raczej niżowy i trochę sztuczny: gos­podarz wyraźnie zmęczony, Halina zamyślona i podstarzała, nato­miast Konrad odwrotnie: nadmiernie ożywiony, co na obojga po­zostałych, zwłaszcza przy fatalnie zniekształconej twarzy znako­mitego aktora, sprawia wrażenie (całkiem fałszywe), iż tym pod­ekscytowaniem chce zamaskować przygnębienie. Ale Nagórski dużo pije, Halina też pozwala sobie na parę kieliszków wódki i potem na trochę wina, więc rodzinna atmosfera powoli się ożywia, przy czarnej kawie, gdy za oknem z rozległym widokiem na Wisłę wciąż zimowy krajobraz niewydarzonego kwietnia, Nagórski jest dostatecznie podpity, aby odczuć potrzebę zwierzeń, co też czyni, nie zapominając o koniaku. W związku z owym dawno już zaprojektowanym zwierzeniem Na­górskiego fragment z mego Dziennika (marzec 1969): „Gdy krew poczęła mi odpływać ze skroni i z twarzy, i przenikliwy chłód uczułem pod czaszką, musiałem pewnie wyglądać trochę tak jak śmiertelnie pobladły Hans Castorp, gdy w noc sylwestrową podszedł do pani Chauchat, aby ją spytać, czy ma ołówek. Na tym się jednak podobieństwo kończy, mój stan nie miał nic wspólnego z miłością. Chociaż może? To był wstrząs przerażenia, że bezwiednie i nieświadomie popełniam coś w ro­dzaju świętokradztwa, bezwstydnie łamiąc uświęcone reguły. Groza i strach. Pierwszy raz w życiu wówczas zemdlałem. Może nie do końca, chyba nie dość głęboko, aby świadomość utracić całkowicie, do­statecznie przecież, aby na oczach pełnej sali osunąć się na mównicę, z której wygłaszałem uroczyste przemówienie. Pamiętam trochę jak poprzez przymglenie, że prawie natychmiast jacyś ludzie znaleźli się przy mnie, podtrzymali i wyprowadzili (wy­nieśli?) z sali do sąsiedniego pokoju. Jak się później dowie­działam, przemówienie przerwane w połowie dokończył za mnie J.I. Wszystko to się stało 17 listopada 1952 roku, w siedzibie Związku Literatów Polskich, na uroczystym wieczorze dla uczcze­nia 40-lecia pracy pisarskiej Marii Dąbrowskiej. Był to chyba szczytowy moment mego partyjnego fideizmu, a również i mojej »kariery« politycznej. Miałem już poza sobą dwa tomiki felietonów politycznych oraz trzy wzniosłe i ortodoksyjne chorałki (Aby pokój zwyciężył, O człowieku radzieckim oraz Partia i twórczość pisarza), byłem posłem ze Szczecina, jednym z wicepre­zesów Zarządu Głównego ZLP, a od sierpnia naczelnym redaktorem »Przeglądu Kulturalnego«. W związku z założeniem tego tygodnika przeniosłem się w sierpniu na stałe do Warszawy, po ośmiu prawie latach nieobecności. Ponieważ otrzymanie odpowiedniego mieszkania wymagało czasu, Marysia z dziećmi i z moim żyjącym jeszcze podówczas ojcem pozostali w Szczecinie, ja natomiast zamieszkałem w »Bristolu«, nie przewidując na razie, że ta pro­wizorka w pokoju na piątym piętrze przeciągnie się aż do marca roku przyszłego. 40-lecie Marii Dąbrowskiej pomyślane było skromnie, dopie­ro w dziesięć lat później przydzielono jej jubileusz okazały i szczególnie uroczysty. Na razie najwybitniejsza polska pisarka otrzymała tylko Krzyż Oficerski Odrodzenia Polski, zostało rów­nież ustalone, że przemówienia na uroczystości Związku nie wy­głosi prezes ZLP, Leon Kruczkowski, ja jako wiceprezes miałem go zastąpić. Nie pamiętam szczegółów. Cały ten wieczór zaczyna się dla mnie i kończy na fatalnym omdleniu. Tłumaczono je prawdopodobnie różnie, prawdy z pewnością nie znał nikt. Przez wiele lat starannie tę prawdę ukrywałem, dopiero gdy się osta­tecznie wyplątałem ze stanu magicznego zaczarowania — mogłem mówić o tym zdarzeniu bez uczuć palącego wstydu. Każde odejś­cie, choćby zdecydowane i subiektywnie słuszne, bywa zazwyczaj procesem długim i dręczącym. Myślę, że człowiek dopóty nie jest wyzwolony całkowicie, dopóki wstydzi się samego siebie. Wstyd oraz wyrzuty sumienia bywają ostatnim oddechem wiary i miłości. Dopiero pełne zrozumienie własnej klęski uwalnia od wstydu, a wyzwolenie staje się pełne i ostateczne, co wcale nie oznacza, że ów stan jest równoznaczny z samousprawiedliwieniem. Nie jestem dobrym mówcą, więc jak zawsze, gdy mam publicz­nie zabrać głos, i tym razem przemówienie miałem napisane. Chyba niedługie: cztery, pięć stron. Z początku wszystko szło do­brze. Katastrofa zaczęła się w momencie, gdy nagle, podniósł­szy wzrok sponad kartek leżących na mównicy, zauważyłem, że siedzący obok siebie w pierwszym rzędzie: Janina B. oraz Paweł H., ona sekretarz Podstawowej Organizacji, on kierownik Wydzia­łu Kultury w KC, naraz pochylają się ku sobie i coś szepcą. Wielki Boże, ileż różnych uwag mogli sobie zakomunikować! Mnie się natomiast wydało, nie! to była pewność, absolutna pewność, iż w tekście, który odczytuję, musiały się znaleźć jakieś błę­dne sformułowania i tylko one, wyłącznie one mogą być komento­wane przez czujnych pedagogów i wychowawców. Przysięgam, że nie myślałem wówczas, iż popełniony przeze mnie błąd ideologiczny może mi zaszkodzić w sensie politycznym. Nie myślałem o własnej pozycji publicznej i ewentualnych konsekwencjach. Odwołałem się z początku do słowa: świętokradztwo. Tak, to było w moim ów­czesnym odczuciu właśnie to. Nie byłem w stanie uświadomić so­bie, na czym mój błąd polega, lecz miałem pewność, że błąd po­pełniłem. To było straszne. Chyba nigdy w życiu nie przeżyłem podobnie stężonej grozy. I to ona sprawiła, że krew poczęła mi odpływać z głowy, czułem, że blednę i zamieram, krople zimnego potu poczęły mi pokrywać czoło, jeszcze słyszałem własny głos, lecz coraz cichszy i dalszy, coraz bardziej obcy, już do mnie nienależący, ponosiłem słuszną karę za znieważenie wzniosłego tabu. W wiele lat później, gdy Paweł H. już dawno został usunięty z wszelkich partyjnych stanowisk, opowiedziałem mu to zdarzenie, na pewno zrozumiał, co wówczas przeżyłem, ale nie umiał mi po­wiedzieć, o czym wtedy z Janiną B. był rozmawiał, zapewnił mnie jednak, że żadnych zastrzeżeń wobec mego przemówienia nie mie­li. Może powiedzieli sobie, że na sali jest duszno? Uprościłbym tamte lata, a i własną historię, gdybym dał do zrozumienia, iż to wydarzenie z listopada '52 roku stało się w moim życiu przełomem. Owszem, leżąc później na hotelowym łóż­ku, i jeszcze potem, gdy wyjechałem na kilka dni do pustego Nieborowa — zapytywałem samego siebie, co ze sobą dobrowolnie uczyniłem? Wierzyłem jednak dalej, jakkolwiek — to wiem na pew­no — nie była to już wiara tak jednolita i czysta, jak przed­tem. Coś w tej wierze pękło, zarysowała się szczelina. Czekało mnie jeszcze wiele przeżyć trudnych i pogmatwanych, dopiero we wrześniu roku następnego napisałem zatrzymany wówczas przez cen­zurę Lament papierowej głowy i dopiero w styczniu roku 1954 nie zgodziłem się na wyjazd do Szczecina, gdzie miałem zostać wy­brany delegatem na Zjazd Partii. Powoli, prawie po omacku od­zyskiwałem wolność. Lecz cokolwiek działo się później, źródła różnych moich decyzji i kroków sięgają do tamtego wieczoru, kiedy omdlałem, owładnięty sakralną grozą i strachem święto­kradcy. W sensie pedagogicznym był to dobry wieczór”. sobota, 27 czerwca Janusz dostał się do Liceum Księgarskiego. W poniedziałek ma jechać nad morze, do Janków A. Charakterystyczne: na dosta­niu się do liceum bardzo mu zależało, denerwował się okropnie, lecz teraz, gdy się dowiedział, że wyjazd jego przyjaciela, Waldka, napotyka na pewne trudności — przygnębienie Janusza z powodu tego zawodu wydaje się nieporównanie większe od radoś­ci ze zdanych pomyślnie egzaminów. Gdy na wadze złożone zostaną wiedza i zwątpienie — szala ze zwątpieniem jest cięższa: pragnienie waży więcej niż jego realizacja, lecz gdy szala rozpaczy wznosi się ku górze — szala z nadzieją powinna być bardzo ciężka. 12. Halina Ferens-Czaplicka u matki, w jej mieszkaniu na Osie­dlu Mariensztackim, pierwszym (jeszcze w roku 1949) warszawskim osiedlu mieszkaniowym wybudowanym po wojnie, więc dzisiaj bar­dzo już staroświeckim, z mieszkaniami ciasnymi i dość mrocznymi, zwłaszcza gdy mieszczą się na parterze, jak dwupokojowe miesz­kanie Emilii Czaplickiej. Emilia pokazuje córce trochę już podniszczony zeszyt zło­żony z pięciu kartek grubego, czerpanego, kremowego papieru i ok­ładki z kremowego kartonu, związanych zielonym kordonkiem. Na zewnętrznej stronie okładki dedykacja niebieskim atramentem „Miłej Joasi Perłowskiej ofiarowuje w dniu imienin Krzysztof Czaplicki”. Na pierwszej, nienumerowanej kartce — imię i naz­wisko autora, tytuł tomiku: 3 wiersze, a u dołu stronicy: „1942. Wydano w 1 egzemplarzu na papierze czerpanym. Przepisał autor”. Ten zeszycik sprzed lat prawie trzydziestu Emilia Czaplic­ka otrzymała przed paroma dniami wraz z listem od Joanny Golde, w którym dawna Joasia Perłowska pisze, że przez długie lata przechowywała tę pamiątkę po Krzysiu, z którym kolegowała na tajnych kompletach uniwersyteckich, teraz jednak, gdy okolicz­ności zmuszają ją do wyjazdu na stałe z Polski, uważa, że ze­szycik powinien pozostać w kraju, przekazuje go zatem matce poety. W pewnym momencie Emilia: wiesz, Halinko, ja już nie pa­miętam twarzy Krzysia, pamiętam go tylko z fotografii… i gło­su jego nie słyszę. 13. Podwieczorek u Panków, ale podwieczorek tylko z nazwy, po­nieważ Pankowa, chcąc upłynnić bodaj część zapasów przygotowa­nych na przyjęcie, podała tartinki i alkohol. Oboje starzy, Monika oraz brat Zofii Pankowej, prałat Stanisław Motyl, który na życzenie siostry przyjechał z Opola, aby swojej siostrzeni­cy udzielić kościelnego ślubu. Monika ma wszelkie powody, aby czuć się w pełni usatysfak­cjonowana: na jej kategoryczne żądanie ojciec jeszcze przed po­łudniem skomunikował się osobiście ze Stefanem Raszewskim i uzyskał od niego solenną obietnicę, że paszport Monika będzie mogła odebrać w poniedziałek. Bilet lotniczy do Rzymu został zarezerwowany we wtorek. Sprawę przeniesienia Moniki do Teatru Ludowego też załatwiono od ręki, dzięki paru telefonom Minis­tra Kultury i Sztuki. Pod wieczór budzi Nagórskiego z ciężkiej drzemki telefon. NIKE To ja, dobry wieczór. / W pierwszej chwili chce bez słowa odłożyć słuchawkę, lecz nie czyni tego. / NAGÓRSKI Gdzie jesteś? NIKE Chcesz, żebym przyjechała? NAGÓRSKI A gdzie jesteś? NIKE Daleko. NAGÓRSKI Gdzie? NIKE Jeżeli wezmę taksówkę, mogę być za kwadrans. NAGÓRSKI Myślisz, że to ma sens? NIKE Mogę przyjechać autobusem. Tylko, czy chcesz mnie widzieć? NAGÓRSKI Jest ci źle? NIKE Nie, dlaczego miałoby mi być źle? NAGÓRSKI Zwykle odzywałaś się po rozstaniach, kiedy było ci źle. NIKE Teraz nie. A może? Może trochę. Ale nie dlatego dzwonię. NAGÓRSKI I po tygodniu znów się pokłócimy? NIKE Nie wiem, może. Ale nie chciałabym. NAGÓRSKI Teraz. NIKE Mam przyjechać? NAGÓRSKI / po chwili milczenia / Tak, kocham cię. Problemy Adama Nagórskiego: 1) powiedziała, że dzwoni z daleka, skąd? z Mokotowa, z Bielan? może spoza Warszawy? od kogo? to nie był telefon z ulicz­nej budki telefonicznej, powiedziała prawdę, że może przyjechać taksówką? pewnie ją ktoś odwiezie prywatnym autem, ale nie war­to wychodzić przed dom, aby sprawdzić, bo jeżeli ją ktoś odwozi, zatrzyma się na pewno nie przed domem, ale gdzieś w okolicy Ryn­ku, nigdy się nie dowiem, jak było naprawdę. 2) na kolację: anchois z kaparami, zostały jeszcze oliwki faszerowane papryką (dolarowy import), trochę młodej rzodkiewki, indyk na zimno, prawie cały tort orzechowy, szampan, wszystko dzięki temu, że małżeństwo Konrada nie spełniło się, a co tutaj się spełnia czy nie spełnia? 3) jestem spocony i zmęczony, będę musiał wziąć tusz, po­winienem zrobić to teraz, ale mogę nie zdążyć, zresztą to nie­potrzebne, zdążę, nim pójdzie do łóżka, będzie pół godziny le­żeć w gorącej wannie, i kiedy się położy przy mnie naga, jej skóra będzie bardzo ciepła i jeszcze cokolwiek wilgotna, wtedy, gdy po raz pierwszy powiedziała: cieszę się, że mnie masz, też miała taką rozgrzaną skórę i kruchą wilgoć na brzuchu i plecach. 4) list tego chłopca (ze Stefanem Raszewskim chyba nie ma nic wspólnego?) bardzo ładny, prawie wzruszający, ciekawe, co tam napisał? 5) Co za dziwaczny dzień! 15. Tak gdzieś trochę po siódmej (wciąż wiatr i wilgotny śnieg, na trotuarach błoto) Zygmunt Raszewski po zebraniu swojej Orga­nizacji Partyjnej, w drodze powrotnej do domu (mieszka na Mura­nowie), chcąc coś zjeść w barze mlecznym w sąsiedztwie placu Dzierżyńskiego, stoi chwilę przed czerwonymi światłami na placu i czując nagle, jakby mu przez wnętrze głowy przeszła ciemna fala, niepewność własnych ruchów — stoi dalej bezradny, na skra­ju trotuaru, gdy zapalają się światła zielone, wreszcie z tym mrocznym i coraz natarczywiej głośnym zamętem, ostrożnie, jakby szedł wąską ścieżynką wśród przepaści, przechodzi lekko się za­taczając na drugą stronę, odległość, jaka go od mlecznego baru dzieli, nie jest duża: sto najwyżej kroków, lecz jemu wydaje się przestrzenią nie do przebycia, zatrzymuje się więc na środ­ku chodnika i wówczas zauważa go Julia Singer, która też wraca do domu, zmęczona i przygnębiona ogromem dużych i małych spraw, które ma do załatwienia w związku ze zgodą Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na jej podanie o uzyskanie zezwolenia na emigrację. Julia Singer i Zygmunt Raszewski nie widzieli się od dawna, lecz znają się jeszcze z lat trzydziestych. Stary Raszewski orientuje się w ostatnich przejściach Julii. Poznaje ją ostat­kiem zanikającej przytomności, chce się uśmiechnąć, chce powie­dzieć, że się z nią solidaryzuje — — — — — wtorek, 30 czerwca Prawie krok od końca. Liczyłem, że jutro, najdalej poju­trze dobrnę do tej ostatniej kropki, to znaczy do tego zapapranego świtu w Jabłonnie, gdy przed frontem pałacyku bawią się członkowie Bractwa Żółwiowego i chyba tańczą kozaczoka, właś­nie wchodzącego w modę w roku ubiegłym. Ale generalny remont naszej kamienicy, który już trwa od kilku tygodni, jutro wkracza do naszego mieszkania, na razie ograniczony do wymiany całego centralnego ogrzewania, więc kucie ścian, sufitów i podłóg we wszystkich pomieszczeniach, ma to trwać dwa, trzy dni. Udało mi się, na szczęście, dostać od jutra pokój w Bristolu. środa, 1 lipca Po kilkudniowych upałach gwałtowne ochłodzenie i od rana ulewny deszcz. Kują już pod naszym mieszkaniem i odgłosy wiert­niczych świdrów kojarzą się z dentystycznym żądłem warczącym w ustach Gargantui. W południe, z torbą i maszyną do pisania przeniosłem się do „Bristolu”. wtorek, 7 lipca Wczoraj wróciłem do domu, jednak cały tydzień stracony, w hotelu praca mi nie szła, kilka stronic napisanych wyrzuci­łem do kosza. Ciężki kłopot ze sceną śmierci starego Raszews­kiego. Dialog Stefana Raszewskiego z umierającym ojcem wyszedł sztucznie, chyba należy zrezygnować z dawnego pomysłu, że stary Raszewski przed śmiercią oddaje synowi partyjną legitymację. Także notatki do projektowanego dialogu na ulicy pomiędzy Zyg­muntem Raszewskim i Julią Singer chyba niepotrzebne. Szpital (może Przemienienia Pańskiego na Pradze?). Prawie panika wśród personelu, gdy się okazuje, że starzec w agonii (wylew krwi do mózgu), przywieziony karetką Pogotowia, jest oj­cem sekretarza Komitetu Centralnego. Telefony. Zaalarmowany na­czelny dyrektor szpitala. Z separatki pośpiesznie zostaje usu­nięty dogorywający na uremię słynny u schyłku lat czterdzies­tych przodownik pracy, murarz warszawski, odznaczony najwyższym orderem: Budowniczego Polski Ludowej. Stefan Raszewski jest domu i natychmiast przyjeżdża. Stary Raszewski jest częściowo sparaliżowany, lecz przytomny. OJCIEC Stefek… SYN Jestem, tato. OJCIEC Ciężko mi mówić… SYN Nie męcz się, tato. OJCIEC Powiedz… pomyliliśmy się? SYN / po chwili / Tato, myślisz, że mi jest dobrze? OJCIEC Pomyliliśmy się. SYN Ja się też męczę, tato. OJCIEC Ludzie się przez nas męczą, synku. Wszyscy się pomyliliśmy — — — — — Poprawiałem Życiorysy przepisane na czysto. Zmęczenie, nie­zadowolenie, dużo troski w związku z myśleniem o przyszłości. 16. Zgodnie z informacją na zaproszeniach na wieczorne przyję­cie w Jabłonnie, o godzinie dwudziestej na placu Zamkowym ocze­kuje gości duży, wycieczkowy autokar „Orbisu”. Sprawność organi­zacyjna Bractwa Żółwiowego zdała świetnie egzamin: około sześćdziesięciorga członków i członkiń „Bractwa” stawiło się punk­tualnie na miejscu zbiórki. Przybywa również mała grupka owych „nienadążających za życiem”, jak się w rozmowie z Konradem Kellerem wyraził Łukasz Halicki; są to zasłużeni i leciwi wetera­ni sceny, którzy na skutek nieprzyjaznych warunków atmosferycz­nych zrezygnowali z udania się na któryś z dwóch zapowiedzianych obrządków zaślubin, nie mogli sobie przecież odmówić, że­by nie skorzystać z zaproszenia na przyjęcie w Jabłonnie. Zna­lazłszy się w autokarze, są cokolwiek zdziwieni, nie odnajdując wśród zebranych ani jednej twarzy znajomej, a czują się także trochę stropieni, że weselni goście są tak bardzo młodzi, mniej niż trzydziestoletni. Chociaż jak wszyscy przy zajmowaniu mie­jsc w autokarze pokazywali zaproszenia, jeden z aktorów, amant z lat trzydziestych, chcąc się upewnić, czy się znaleźli we właściwym autobusie, zwraca się z zapytaniem do jednego z mło­dych ludzi. Ależ tak! — uspokaja go uprzejmie Andrzejek Wajs — autokar jedzie do Jabłonny, a większość obecnych, w tej liczbie i on sam, zawdzięcza zaproszenie na weselne przyjęcie nie­zwykle demokratycznym obyczajom ojca panny młodej, prezesa Pań­stwowego Instytutu Prasowego, Leopolda Panka, który do swoich pracowników, szczególnie młodych i na niższych stanowiskach, żywi uczucia prawdziwie ojcowskie, w zamian za co i oni obda­rzają go wielkim szacunkiem i przywiązaniem, są też szczerze wzruszeni, że będą mieli okazję wziąć udział w przyjęciu tak uroczystym, wśród tylu znakomitości, jest to jeszcze jeden do­wód, jak wiele, a właściwie wszystko zawdzięczają — oni młodzi — Polsce Ludowej, socjalizmowi oraz sojuszowi z bratnim Związkiem Radzieckim, który jest gwarantem naszego wszechstronnego rozwo­ju oraz przodującą siłą postępowej ludzkości w jej walce z im­perializmem… Stary aktor wysłuchuje tego żarliwego przemówie­nia z kamienną twarzą, wreszcie dziękuje dość chłodno i wyniośle za informacje, po czym nachyliwszy się ku swoim koleżankom i kolegom mówi na donośnym, scenicznym szepcie: uważajcie, to komuniści. Natomiast w ostatniej chwili przed odejściem autokaru zjawia się na placu Zamkowym Maciej Zaremba w rozpiętym kożuchu i z gołą głową, wypoczęty i odmłodzony, dokładnie cały dzień przespał u siebie w domu, budząc się co kilka godzin tylko po to, aby włączyć telefon i dowiedzieć się w szpitalu, czy Tomasz już się urodził, pojęcia zatem nie ma, jak nieprzewidziane wy­darzenia miały miejsce w ciągu minionych godzin. 17. O tej samej mniej więcej porze, w hotelowym barze Bristo­lu, Marek Kuran, zresztą doskonale zorientowany, że do ślubu Konrada z Moniką nie doszło, namawia większe towarzystwo (dwóch zaprzyjaźnionych play-boyów, młody krytyk literacki oraz dwie dziewczyny z Akademii Sztuk Pięknych — jedna z nich to przyrodnia siostra Andrzeja Wajsa, Krysia Formińska) na jazdę do Jabło­nny. Lekko podpici ruszają spod „Bristolu” dwoma autami. Przy skręcie z Krakowskiego Przedmieścia w Miodową (wciąż popaduje wilgotny śnieg i jest bardzo ślisko) pod auto, którym jedzie Marek Kuran, omal nie wpada pijany mężczyzna w średnim wieku. Kuran natychmiast z auta wyskakuje, podnosi człowieka leżącego na skraju trotuaru (również jego teczkę, typową dla ludzi podróżujących na delegacji) i dostrzegłszy w głębi Miodo­wej dwóch milicjantów szybko wciąga ofiarę wypadku do wnętrza samochodu. Nie zdążymy zwiać — mówi play-boy przy kierownicy, widząc, że milicjanci przyśpieszają kroku. Refleks Marka Kurana jest błyskawiczny. Zdążył już stwierdzić, że potrąconemu męż­czyźnie nic się nie stało. Więc znów wyskakuje z auta i podbie­ga do nadchodzących milicjantów, obaj są bardzo młodzi, najwyżej dwudziestoparoletni. Marek, uruchamiając wszystkie zasoby swego wdzięku, bez zdenerwowania opowiada, o co chodzi: właśnie jadą, to znaczy on (dokładnie podając swoje personalia) i para jego przyjaciół (córka prezesa Radia i Telewizji), na przyjęcie do Jabłonny. Do Jabłonny? Tak, do Jabłonnny, na przyjęcie weselne córki prezesa Państwowego Instytutu Prasy, Leopolda Panka, może panowie słyszeli? Córka prezesa Panka, znana aktorka, pani Moni­ka Panek, wyszła dzisiaj za mąż za Konrada Kellera, tak, tego sławnego aktora. Surowe twarze młodziutkich milicjantów lekko łagodnieją. Więc Kuran dalej: tymczasem wydarzyła się bardzo przykra rzecz, panowie byli świadkami, chociaż z daleka, miał z nimi jechać brat prezesa Panka, przyjechał na ślub z prowincji, zawieruszył się im gdzieś przed godziną, szukali go po mieście, musiał pewnie wstąpić do któregoś z barów na Starym Mieście, cud, że nie wpadł pod auto, niemniej on, Marek Kuran, i we włas­nym imieniu, i w imieniu przyjaciół bardzo by był wdzięczny, gdy­by któryś z panów osobiście zechciał stwierdzić, że brat prezesa Panka nie został w tym przykrym wypadku poszkodowany, wszyscy będą spokojniejsi, jeśli ktoś z zewnątrz wyda kompetentną w tym względzie opinię. Obaj milicjanci, już zupełnie rozluźnieni i trochę nawet rozbawieni, podchodzą w towarzystwie Kurana do auta. Grzecznie salutują. Pijany mężczyzna, rozwalony na tylnym siedzeniu, mam­rocze coś bez związku, łatwo przecież poznać, że poza stanem opilstwa nic mu nie jest. Wszystko w porządku! Obywatel brat prezesa nieźle sobie dogodził? Niestety, pokusy stolicy! Ale jest nadzieja, że po drodze wytrzeźwieje, szybę się trochę uchy­li. Tak, świeże powietrze na pewno dobrze obywatelowi bratu zro­bi. Przyjemnej zatem zabawy dla państwa. Wówczas Kuran z cokol­wiek nieśmiałym uśmiechem: bardzo panów przepraszamy, ale gdyby panowie nie byli związani służbą… okazuje się, że obaj właśnie służbę zakończyli. Kuran z radosną przyjaźnią: no właśnie! To świetnie się składa, gdyby panowie zechcieli z nami pojechać, prezes Panek będzie na pewno szczęśliwy, jeśli będzie mógł pa­nom osobiście podziękować za okazaną nam pomoc, zmieścimy się wszyscy, będzie nam trochę przyciasno, ale ostatecznie do Jabło­nny, to jeden skok… Chłopcy (bo w nowo wytworzonej sytuacji stali się tymi, którymi są autentycznie) spoglądają po sobie nie­pewnie, czuje się, że mają wielką ochotę skorzystać z tak nie­bywałego zaproszenia, lecz też się wyczuwa, że każdy z nich łat­wiej by powziął decyzję, gdyby był sam. MILICJANT I Nie wiem, czy nam wypada… / Marek Kuran miałby ochotę powiedzieć: „nie szkodzi, potem wam same wypadną”. / KURAN Zabawić się? Po służbie? MILICJANT II Widzi pan, zabawa i zabawa… MILICJANT I Właśnie, kolega słusznie mówi, my się lubimy zabawić, czemu nie? KURAN No więc? MILICJANT II Pan jest inteligentny obywatel, to pan na pew­no wie, jak u nas różni ludzie na MO patrzą. KURAN Jezus Maria, chłopcy! Pewnie, że wiem. Ale co to ma do rzeczy? Gadacie, jakbyście w kapitalistycznych czasach żyli. Kto miałby na was patrzyć źle? Towarzysze z Komitetu Cen­tralnego i z Rządu? Artyści? Kto, jak nie wy, jest podporą na­szej ojczyzny? MILICJANT II Faktycznie. KURAN Krysia, może ty ładniej niż ja potrafisz panów za­prosić? KRYSTYNA FORMIŃSKA Nie wiem, czy ładniej, ale proszę. KURAN Słyszycie? Ładna dziewczyna prosi, córeczka prezesa Radia i Telewizji. MILICJANT II Prezesa Formińskiego? KURAN Słyszysz, Krysia, jak twój papa jest znany? PLAY-BOY Słuchajcie panowie, nie możemy się zanadto spóźnić! MILICJANT II No, Krzysiek? MILICJANT I Jak uważasz. MILICJANT II Co, jak uważasz? Co za mowa? Ciebie pytam. MILICJANT I Żeby potem nie było wszystko na mnie. KURAN Jakie potem? Chłopaki! Rozkaz: okupować wnętrze gabloty, bratu prezesa zrobić powietrze i w drogę! MILICJANT II / już całkiem rozluźniony / Tak jest, obywatelu literacie. Ładuj się, Krzysiek, porządek musi być, nie? środa, 8 lipca Upał. Zastanawiające: jeszcze przed paroma laty i od dość dawna potrafiłem pracować tylko poza domem, teraz tylko w domu. Potrzeba dobrowolnie przyjętego rygoru, który chroni od niedo­rzecznych pokus, choć upragnionych? Potrzeba ograniczenia? Nie umiem na te pytania odpowiedzieć. Zresztą nie mam czasu, aby na nie odpowiadać. Nikt w Miazdze podobnych problemów nie posiada. Nagórski tonie, ponieważ posiada nazbyt wielką wolność osobistą. Po całym dniu pracy doprowadziłem do sceny, w której Łukasz Halicki ma powitać w hallu pałacyku w Jabłonnie przybywających gości (?). Więc, jak przed tygodniem, parę zaledwie kroków od końca. Wątpliwości? Wciąż je mam, wciąż mnie oplątują i oblega­ją, czasem w stopniu tak nasilonym, iż w momentach przygnębie­nia wszystko, co w takim trudzie, rozeznaniu i zabłąkaniu napi­sałem w ostatnich siedmiu latach wydaje mi się suche jak patyk i zaciśnięte jak krtań histeryka. Zdaję sobie jednak sprawę, że mimo tych dokuczliwych, komplikacji — z większą ulgą i nadzie­ją przybliżałbym się do końca, gdybym wiedział, że moja książka będzie się mogła ukazać w kraju. A okolicznościach, które przy­jąłem dobrowolnie i równie dobrowolnie podjąłem, ów koniec ma jednak dla mnie ciężar głazu. W wyborach trudnych prawie zaw­sze się lęgnie świadomość klęski. Zwycięstwo? Może, kiedyś po­tem? Ale nie żyję — bo jakżeż bym mógł żyć? — „na potem”. Ży­ję tu i teraz. Zakresy naszej cenzury. Przed kilkoma dniami opowiadał mi ktoś z Filmu (z produkcji), że ostatnio odbyła się ocena jedne­go z ukończonych filmów długometrażowych, w kolegium zasiadało paru wysoko postawionych członków aparatu partyjnego i to oni uznali po projekcji, że film będzie mógł zostać oddany do roz­powszechnienia, ale po dokonaniu pewnych skrótów. Niewybredna, choć stara zabawa w salonowca, która polega na tym, że wybrany według losowania podmiot zabawy musi na ślepo odgadywać, kto go bije w tyłek. Scenę salonowca w tym filmie zakwestionowano, uzasadniając decyzję stwierdzeniem, iż oglądając na ekranach podobną sekwencję publiczność mogłaby pomyśleć, iż to ją biją po tyłkach. Druga scena więcej niż wątpliwa: śpiewanie tradycyjnego w Polsce przy rodzinnych i przyjacielskich uroczystoś­ciach: „Sto lat, sto lat, niech żyje nam…”. Stwierdzono, że ta familiarna pieśń mogłaby się widzom filmowym skojarzyć z Paź­dziernikiem, ponieważ właśnie w owym czasie, gdziekolwiek się Władysław Gomułka pojawiał publicznie — ludzie śpiewali mu: „Sto lat…”. Myślę niekiedy z prawdziwym żalem, że w naszym aparacie partyjno-rządowym działa ogromna ilość ludzi inteligentnych i bystrych, i tylko ogólna sytuacja (do której utrwalenia się przyczyniają) uniemożliwia im wykorzystanie swoich najlepszych kwalifikacji dla dobra społecznego, przeciwnie: właśnie najlep­sze uzdolnienia i rozeznania oddają w służbę najciemniejszej reakcji. Posiadają świadomość, że to jest reakcja? Podejrzewam, że tak. Lecz równocześnie podejrzewam, że ich konflikty, jakie z podobnych sprzeczności powinny wyniknąć, są o wiele poniżej miary konfliktu. I to, chyba, jest najstraszniejsze; ta lekkość przynależenia i osądzania, ta lekkość rezygnacji z siebie, lek­kość wynikająca z potrzeby, żeby zawsze być na górze, u władzy, deprawuje jednostkę ludzką w sposób nieodwracalny. Nieuleczalne, podziurawione, pogięte i zardzewiałe nie do naprawienia wraki. Znajdując się w sytuacji, która mnie nie zmusza do podobnych koncesji — mam prawo osądzać ludzi, którzy tym koncesjom pod­legają? Według mojego rozeznania moralnego praw takich nie po­siadam i posiadać nie mogę. Nie mogę rzetelnie odpowiedzieć, kim byłbym, gdybym nie posiadał moich rezerw. A one — czy są wyłącznie zasługą moją? Nie jestem tego pewien. — Więc czyją? Nie wiem. Może narodu? 18. Miało być: „…więc już owemu momentowi, gdy pomiędzy godziną 20:30 a 21:00 zajeżdżać będą w smugach reflektorów przed pałac w Jabło­nnie rozliczne auta i limuzyny i z ich wnętrz na gęstą zawieję, wirującą przy podmuchach wichury w nieco nierzeczywistym poblasku latarni wyodrębniających z ciemności fronton pałacyku oraz pod­jazd na podobieństwo trochę niedbale ustawionej dekoracji, wy­chodzić będą zaproszeni, aby natychmiast w nieskoordynowanym popłochu dopaść wnętrza, jednak też natychmiast ze wszystkich stron oblepieni mokrym śniegiem, a od skrawka ziemi, który będą musieli pieszo przebyć i od kamiennych stopni zagrożeni zdra­dziecką gołoledzią, więc w ostatecznym efekcie cokolwiek zadysza­ni i przepłoszeni, niezupełnie pewni swych koafiur i obuwia, o tak, o tak! niewątpliwie tym chwilom wieloinstrumentalnej uwertury, w warunkach, jakie zgotowała przewrotna natura, odję­ta zostanie owa radosna lekkość, której wszystkim przybyszom aż w nadmiarze użyczyłby ciepły i wschodzącym księżycem rozjaś­niony wieczór majowy; nieco później, gdy rozświetlone kryszta­łowymi żyrandolami sale wchłaniać będą weselników i ogarniać ich przyjaznym ciepłem, jasnością i gwarem, a długie stoły, pełne zimnych mięs, ryb, sałatek, sosów, wiosennych nowalijek i przemyślnych zakąsek, sporządzonych w podziemnym królestwie mistrza Kubickiego, użyczą tłumnie się gromadzącym wokół jadła i napojów wspomagających kalorii — skażony w swym kształcie mo­ment towarzyskiej uwertury szybko zostanie zapomniany, więc zanim się w te pożywne sfery czasu przyszłego niedokonanego ufnie zanurzymy, wypada choćby z kronikarskiego obowiązku wspo­mnieć, że ze względu na wiadome warunki atmosferyczne nie najle­piej chyba wypadnie również i scena od dawna, choć w tajemnicy opracowana przez prezesową Panek, mianowicie powitanie nowożeń­ców przez rodziców Panny Młodej, powitanie w pałacowym hallu chlebem i solą złożonymi na srebrnej tacy, specjalnie w tym ce­lu zakupionej w Desie, a sprzedanej przez pewnego arystokratę skoligaconego dość blisko z ostatnimi właścicielami Jabłonny, skomplikowane procesy myślowe doprowadziły eks-ambasadorową w Holandii do decyzji, aby dla wyeksponowania owej starej, ludowej tradycji wybrać nie dom własny, gdy państwo młodzi przybyli za­raz po ślubie w kościele św. Marcina, lecz pałac w Jabłonnie, należy przypuszczać, że Monika, która nie lubi sytuacji nieprze­widzianych, bowiem w teatrze podobne sceny nie istnieją, a poza tym płatki śniegu będą jej topnieć na czole, rzęsach i policz­kach, więc nie będzie szczególnie wzruszona ani zachwycona tą formą powitania, również faktem, że w pustym na razie hallu i ona z mężem, a zwłaszcza jej rodzice znajdą się pod obstrzałem spojrzeń bezczynnych na razie szatniarzy, lecz z drugiej strony Pan Młody z pewnością umiejętnie — — — — — — Moje dzieci… — powie prezesowa, a jeśli nie dosłownie tak, to coś w tym rodzaju. Na to Monika: — Och, mamo! Naprawdę jesteś wspaniała i wzruszająca, ale pozwól, że zanim się pożywimy, pójdziemy jednak do szatni. Wówczas Pan Młody do obojga teściów: Udziałem Waszej Miłości przyjmować Naszą powinność. A nasza powinność Jest wobec tronu i państwa jak dziecko, Jak sługa, który, czyniąc to, co chroni Waszą Cześć, Waszą Miłość — czyni tylko To, co mu każe obowiązek. Po czym najpewniej sięgnie po kromkę spoczywającą skromnie w cieniu rumianego bochenka, poda ją oblubienicy do przełamania i nie jest wykluczone, że chcąc się utrzymać w podjętej konwen­cji, powie na swoim słynnym szepcie: Pozostań niewinna Poprzez niewiedzę — najdroższe pisklątko, Póki czynowi temu nie przyklaśniesz”. czwartek, 9 lipca Wstałem o pół do ósmej, więc straciłem okazję, żeby powie­trze wczesnego ranka trochę ochłodziło pokój. Wciąż nasilający się upał. Dopiero przepisując fragment z pierwszych stronic Miazgi, uświadomiłem sobie, jak ogromna przestrzeń czasu i nie tylko czasu oddziela mnie od początków. Prawie takie uczucie, jakbym przepisywał kogoś obcego. wieczorem Mało co zrobiłem przez cały dzień, zbyt gorąco, zbyt dusz­no, dla zmęczenia taki upał stanowi pożywkę, dla zmęczonego — stan krańcowej bezsilności. Dopiero pod wieczór parogodzinna burza z ulewą odświeżyła trochę powietrze. Różne lektury. Ale żadna na dłużej. Z Pamiętników Saint-Simona (opis zburzenia Port-Royal): „Przysięgać na Boga i duszę, że wierzy się w pewien stan fakty­czny, w który uwierzyć się nie da, wydawało się wszystkim lu­dziom prawym — zbrodnią”. Z listu Flauberta do Wawrzyńca Pichat (2 XI 1856): „Sztu­ka nie wymaga ani pobłażliwości, ani grzeczności, jedynie wia­ry, zawsze wiary i wolności”. 19. A jest: „Gdy przed fronton pałacyku w Jabłonnie zajeżdża autokar »Orbisu« — pierwszy z niego wyskakuje (najlepszym swym skokiem z czasów Natchnienia świata) Maciej Zaremba. U wejścia do rzę­siście oświetlonej sali z kopułą niebiańską u wysokiego stropu oczekuje gości Łukasz Halicki (z kaduceuszem? chyba nie, może później?). Sprzeczne uczucia Zaremby w stosunku do Halickiego: lubi go i ceni, lecz równocześnie zazdrości autentycznej mło­dości. Teraz jednak jest w zbyt dobrym humorze, aby dostrzegł­szy Łukasza, nie przywitać się z nim natychmiast. ZAREMBA Cześć, stary! Cieszę się, że cię widzę, państwo młodzi jeszcze nie przyjechali? HALICKI / trochę podejrzliwie / To nic nie wiesz? ZAREMBA Że co? Słuchaj, stary, masz pojęcie? Mój Tomek rodzi się już od przeszło trzydziestu godzin. HALICKI To źle czy dobrze? ZABEMBA Cholernie dobrze! Najpierw się martwiłem, bóg wie co sobie myślałem, ale jedna z sióstr dyżurnych uspokoiła mnie, wiesz co powiedziała? Że z krótkiego porodu dzieci są przeważnie słabe, rozumiesz? Zobaczysz, mój Tomek będzie ważył przynajmniej z pięć kilo, Herakles! Poczekaj, zrzucę tylko kożuch, strasznie tu gorąco. Tymczasem członkowie Bractwa Żółwiowego poczynają wypeł­niać pałacową sień. Dostrzegłszy Andrzeja Wajsa (zna go bardzo dobrze), Halicki od razu orientuje się, że coś jest nie w po­rządku. WAJS Cześć, Łuka! Gdzie są państwo młodzi? HALICKI Kto są ci wszyscy? WAJS Ci? Towarzysze delegaci, chcieliśmy w imieniu róż­nych instytucji złożyć życzenia prezesowi PIP-u. HALICKI No, no! WAJS Wyższe sfery jeszcze nie przybyły? HALICKI Owszem, w komplecie. Masz je przed sobą. WAJS Łuka, to wszystko jest zbyt piękne, żeby było praw­dziwe, zaczynam wierzyć w socjalizm. Moi koledzy, a zwłaszcza koleżanki, będą zachwyceni, że poznają cię osobiście. HALICKI Dziękuję w imieniu „non consummatum”. WAJS No właśnie! Ciekawa historia, wiesz, o co poszło? HALICKI Andrzejku, ja jestem tylko Hermesem. Niebawem tamte dwa auta. Facet, który omal nie wpadł pod samochód, otrzeźwiał na tyle, iż może się utrzymać na nogach (nieco później okazuje się, że jest to bawiący w Warszawie na delegacji kierownik wydziału propagandy Komitetu Powiatowego w jednym z miasteczek na Pomorzu Szczecińskim, miał wracać do siebie nocnym pociągiem). Natomiast nieźle podpici są obaj mło­dzi milicjanci, zanim wyruszono do Jabłonny, roztropny Marek Kuran podskoczył do Delikatesów na placu Zamkowym, zaopatrzył się w butelkę „Pejsachówki” (75%) i po drodze zdążył obu chłop­ców uodpornić na ich skontaktowanie się z rzeczywistością ocze­kującą w Jabłonnie. Grupka podstarzałych aktorów coraz bardziej zdziwiona i przepłoszona, choć trochę ich uspokaja więcej niż grzeczne po­witanie ze strony Łukasze Halickiego. KRYSIA FORMIŃSKA Serwus, Jędrek! Popatrzcie, gdzie się rodziny nie spotyka? ANDRZEJ WAJS Nie gdzie, a po co? KRYSIA FORMIŃSKA Wiesz, co ty jesteś? Świnia, i do tego cholernie staromodna. Papy nikt ci nie każe lubić, ja też za nim nie przepadam, ale do mamy mógłbyś się czasem odezwać. ANDRZEJ WAJS Rodzinna scena? KRYSIA FORMIŃSKA Głupi jesteś albo głupiego udajesz. ANDRZEJ WAJS To nie jest sprawa głupoty czy mądrości, miła siostrzyczko. Ja po prostu serca nie mam. KRYSIA FORMIŃSKA Zgrywasz się! ANDRZEJ WAJS Konstytucja nie zabrania. KRYSIA FORMIŃSKA Ale po co? ANDRZEJ WAJS A po co gówno śmierdzi, a róża pachnie? Ty się nigdy nie zgrywasz? KRYSIA FORMIŃSKA Stuknij się! Ja siebie zanadto cenię, żeby się zgrywać. ANDRZEJ WAJS To kłamiesz. KRYSIA FORMIŃSKA Oczywiście. Jeżeli mi jest wygodnie, to kłamię. Ale to jest co innego. Toast Łukasza Halickiego w okrągłej sali pod niebiańską kopułą, gdy się już wszyscy goście zgromadzili: — Szanowni państwo! Pewne okoliczności nieprzewidziane spra­wiły, iż pani Monika Panek oraz pan Konrad Keller polecili mi, abym w ich imieniu powitał państwa oraz przeprosił, iż są nieo­becni, nie mogąc się tym samym podjąć zaszczytnych i miłych obo­wiązków gospodarzy — (tylko wśród aktorów starych poruszenie) — Niestety, gospodarzami w dniu dzisiejszym być nie mogą, ponieważ, to również polecili mi państwu oznajmić, małżeństwo ich na skutek obopólnego porozumienia zostało odwołane. Nie spełniło się. Non consummatum. Ponieważ jednak w czasowniku „spełnić” i w jego formie rzeczownikowej „spełnienie” kryją się tak wielo­znaczne treści, wśród nich i smutek wynikający z krańcowego wy­pełnienia i ostatecznego zakończenia, iż nie wydaje się, aby nie pokrzepił nas na duchu i ciele toast wzniesiony za wszelką pomyślność niespełnienia — — — — — 20. Po zaspokojeniu pierwszego głodu większość gości przenosi się niebawem z apartamentów do piwnicy, tej z częściowo zacho­wanymi dekoracjami malarskimi Antonia Tavellego z drugiej poło­wy XVIII wieku (w sali okrągłej na filarze wymalowano wśród trzcin i drzew na brzegu wody satyra goniącego dwie kąpiące się nimfy, a po przeciwnej stronie — dwa łabędzie. Arkady przy­ścienne i ściany pokryte są malowidłami pejzażowymi z bardzo różnymi drzewami liściastymi i szpilkowymi. Wśród tych wido­ków rozróżnić można: krajobraz widoczny przez otwór w malowanej skale, pola i wioskę w obramowaniu z drzew liściastych, dwie kozy przed chatką krytą strzechą, staw, w którym odbijają się budynki nadbrzeżne, i w głębi zameczek, akwedukt antyczny, ka­nał z mostkiem i na nim łódź oraz mury kamienne z roślinami w szczelinach). Za barem, oczywiście, Edward Kubiak. Zespół La Da Co też jest w piwnicy. KURAN Napije się pan ze mną, panie Edku, jednego? KUBIAK Pan wie, panie Marku, że ja przy pracy nigdy nie piję. KURAN Pan nazywa pracą to, co jest tutaj? KUBIAK Faktycznie, gdyby nie kilku panów, których mam przyjemność znać, to bym się trochę dziwił. KURAN To się pan dziw i wypij. Tu trzeźwym wstęp będzie zaraz wzbroniony. KUBIAK Przepraszam, że pytam, pan nie wie, skąd się wzię­ły te gliny? KURAN Ładni Adasie? Moi przyjaciele, poderwałem ich po drodze. KUBIAK Pan to jest, panie Marku! KURAN Przeważnie nie jestem, ale to na jedno wychodzi. Pijemy? KUBIAK Co pan sobie życzy? KURAN A pan, panie Edku? KUBIAK Mam butelkę Martela, ale na razie schowaną. KURAN Ja wolę czystą, pan weź Martela, co mamy sobie żałować. Wesele do dołu. Niech żyje wesele! KUBIAK Ja uważam, że pan Keller może sobie powinszować. KURAN Myśli pan? KUBIAK Pewnie, małżeństwo, to ciężka niewola. KURAN Wszystko, panie Edku, jest niewolą. KUBIAK Ja rozumiem, ale jest niewola i niewola. KURAN To po co się pan żenił? KUBIAK Ja wiem? Młody jeszcze byłem, chciałem się ustat­kować. KURAN Wie pan co, panie Edku? Zamienimy się! KUBIAK To znaczy? KURAN Pan będzie dzisiaj za gościa, a ja będę barmanował. KUBIAK Pan żartuje, praca za barem, to jest ciężka praca. KURAN A gościem być, pan myśli, też nie jest ciężka praca? Jeszcze parę kieliszków i podchmielony Kubiak zgadza się na tę zmianę. Zatem Marek Kuran zrzuca marynarkę, podwija ręka­wy koszuli i uciszywszy zebranych wygłasza krótkie przemówie­nie, w którym oznajmia, że na dzisiejszy wieczór regulacją ru­chu alkoholowego kierować będzie *Poezja*. Ogólny entuzjazm. Zespół La Da Co wykonuje tusz. Ścisk dokoła baru. Marek Kuran przygotowuje skomplikowane, zdradziecko mocne mieszanki. Nieba­wem jest mu tak gorąco, iż rozbiera się i zostaje tylko w slip­kach. Dla wielu gości staje się to zachętą do mniej lub bar­dziej posuniętego strip-tease'u. Bardzo chętnie pozbywają się mundurów obaj milicjanci. Nieco później ktoś przynosi z szatni ich czapki, ulegają licznym namowom (m.in. Edka Kubiaka) i całkiem goli wkładają czapki na głowy. Maciej Zaremba do Łukasza Halickiego: — Masz pojęcie, stary? Wszystko to sobie zapisałem, mam na karteczce, posłuchaj: co minutę, uważasz? Co minutę rodzi się na świecie 235 dzieci, a umiera tylko 96, to znaczy przyrost naturalny na minutę wynosi 139, a to daje 8 309 na godzinę, 19 945 na dobę, 72 600 000 rocznie, fantastyczne, nie? Ile trzeba, żeby przełknąć jedną wódkę? Dwie sekundy, co? I już się przez ten czas prawie pięcioro dzieci urodziło, cho­lerna historia… Potem: ZAREMBA Słuchaj, stary, ty wiesz, ja w roku 2000 będę miał siedemdziesiąt jeden lat? HALICKI Nie martw się, podciągnę do ciebie. ZAREMBA Nie dogonisz. HALICKI Podciągnę. ZAREMBA Nigdy w jednym zaprzęgu nie pójdziemy. HALICKI Ty na przodzie. ZAREMBA Wiesz, gdzie mam taki przód? Mój syn w 2000 roku będzie miał trzydzieści jeden. HALICKI Nie będę miał dzieci. ZAREMBA Nie chcesz? HALICKI Wolę auto, auta można zmieniać. ZAREMBA Wiesz, co ci powiem? HALICKI Czarnego pudla sobie kupię. ZAREMBA Słuchaj, stary. HALICKI Zabronisz mi? ZAREMBA Ech, wy gówniarze! HALICKI Ty też nie byłeś w Powstaniu. ZAREMBA Ja? HALICKI To czego się stawiasz? Tylko grałeś Powstanie! ZAREMBA Ale jak? HALICKI Ale tylko grałeś, więc znaczy, mogę do ciebie podciągnąć? ZAREMBA Podciągaj, ja już jestem wrak. Eryk tylko ciebie widzi. HALICKI On jest fajny. ZAREMBA Ja dla niego też kiedyś byłem fajny — — — — — Pijacki monolog partyjnego aktywisty z terenu w obecności Andrzeja Wajsa? sobota, 11 lipca Po pracy, pod wieczór, grzebanie się w teczkach ze starymi notatkami. Zamiast tekstu poszukiwanego trafiłem m.in. na ma­szynowy odpis jednego z pierwszych artykułów, jakie napisałem: Myśli niespokojne, chyba z roku 1932. Przepisuję pierwszy rozdziałek: „Sokrates wypił kielich cykuty. Giordano Bruno zginął na stosie. Campanella przepędził dwadzieścia siedem lat w więzieniu. Spinoza, najpierw wyłączony z grona współwyznawców, potem, nie chcąc krępować swojej myślowej niezależności, odrzucił zaszczyt­ną i intratną katedrę na Uniwersytecie w Heidelbergu. Wielu filozofów Oświecenia okupywało swoją działalność więzieniem i wygnaniem. Zola, pisząc Oskarżam, daleko był od myśli o Panteo­nie. Jaka pasja, jaka siła wewnętrzna kazała tym ludziom różnych epok i różnych charakterów rezygnować dobrowolnie w orbicie swych myśli i idei już nie tylko z dobrobytu, zaszczytów i wol­ności, lecz w ogóle z życia? Duma? Fanatyzm? Heroizm?” Z dalszego tekstu, zresztą dość smętnego i na wysokich koturnach, nie wynika, abym potrafił na te pytania odpowiedzieć. Miałem wówczas lat dwadzieścia trzy. I oto dzisiaj, gdy za mie­siąc skończę lat sześćdziesiąt jeden — też na podobne pytanie (na wiele innych również) odpowiedzieć nie umiem. Lecz czy mu­szę umieć? Jestem tylko pisarzem. Pisarz opisuje i stawia py­tania. Tylko tyle. Owszem, również wartościuje, lecz jego osąd wynika z rozpoznania, z opisu. Kto na pytania odpowiada — wie lub udaje, że wie. Opisujący *tylko* proponuje swój obraz świata i ludzi, a jeśli wspiera go cokolwiek w tym zuchwałym przedsięwzięciu, to pewna nadzieja, zresztą nie mniej zuchwała, iż w widzeniu subiektywnym nie jest osamotniony, a jeśli samot­ny jest dzisiaj — może nim przestać być jutro lub pojutrze. Odnaleziona stara notatka do Karolinki Adama Nagórskiego: „Początek: rok 1946, powódź w województwie szczecińskim, na stacji X w nocy zostaje zatrzymany pociąg osobowy, ponie­waż zagrożony jest pobliski most. Do składu pociągu przyczepio­na cysterna ze spirytusem metylowym. Kolejarze kradną kilka li­trów tej straszliwej trucizny i rozsprzedają ją zziębniętym i zmęczonym podróżnym. Wśród nich dwoje młodych: on akowiec, właś­nie wypuszczony na wolność na podstawie amnestii, ona też z AK. Skutki zatrucia szybko się ujawniają. Tymczasem teren zagrożony powodzią odwiedza I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego, człowiek w sile wieku, przedwojenny komunista. W szpitalu, gdzie leżą ofiary zbiorowego zatrucia, spotyka ciężko chorą, lecz nieza­grożoną śmiercią lub ślepotą dziewczynę. Chłopak umiera. Pierw­sze zainteresowanie. Dziewczyna (Karolinka) zostaje zupełnie sama i po opuszcze­niu szpitala nie wie, co ze sobą zrobić, względy, jakie jej oka­zuje dojrzały i wysoko usytuowany mężczyzna, zrazu z powodów politycznych odstręczają ją. Lecz jednak. I tak zaczyna się ten szczególny romans, w którym ona jest stroną jakby zaczyna­jącą od zera, on — wszystkim. Rozchodzi się z żoną i chcąc zdo­być dziewczynę całkowicie, czyni wszystko, aby upodobnić ją do siebie, uczynić z niej komunistkę. Niebawem okazuje się, że nie było to pragnienie szczególnie trudne do zrealizowania. Karolin­ka, z zakochania, z zagubienia, z potrzeby życia staje się wie­rzącą komunistką. Przychodzą jednak lata 1953, 1954. Coś się w powietrzu poczyna odmieniać. Trudno powiedzieć, czy on się istotnie zmienia, czy też po wielu trudnych i ciężkich latach powraca do swojej młodości. Może również pozostać dalej »mode­lem« bez reszty ukształtowanym przez okres stalinowski. Nato­miast Karolinka, ujarzmiona i dobrowolnie uformowana, powoli przestaje kochać (bo on wątpi) i wraz z zanikaniem uczucia za­nika w niej również przyswojona sztucznie ideologia. On — być może — czuje się jakby odrodzony, również i miłość się w nim odnawia nie mniej zaborczą i egoistyczną. Jest już jednak za późno. Karolinka odchodzi. Pierwsza scena: pociąg zatrzymany w ciemnościach, ruiny dworca, bliski i groźny szum wiosennej powodzi…”. 21. Na salonach Łukasz Halicki rozmawia ze starymi aktorami o teatrze i o sztuce. 22. W jednym z bocznych saloników (dawna sypialnia Księcia Pry­masa?) Komitet Wykonawczy Bractwa Żółwiowego przyjmuje w po­czet członków Łukasza Halickiego. 23. W piwnicy zbiorowa orgia. 24. Maciej Zaremba kilkakrotnie wydzwania klinikę ginekologi­czną. Jest już bardzo zmęczony i pijany. Gdzieś u schyłku nocy, gdy jeszcze raz dzwoni, dowiaduje się, że właśnie przed paroma godzinami poród odbył się szczęśliwie. Grażyna urodziła zdrowe­go chłopca. Zaremba postanawia natychmiast jechać do Warszawy. Biegnie do toalety i zimną wodą przemywa twarz, potem szuka Halickiego, żeby pożyczyć od niego auto. Ponieważ sprawia wraże­nie zupełnie trzeźwego, Halicki zgadza się. Na dworze już szarawo, popaduje drobny śnieg, szosa jest bardzo śliska. W półmroku chłopskie furmanki z warzywami, wolno ciągnące ku miastu. Zaremba nigdy nie był dobrym kierowcą i nie lubił prowadzić auta. Jedzie dość wolno, uważnie wymijając fur­manki, kierownica ciąży mu w kurczono zaciśniętych i spotniałych dłoniach. W pewnym momencie czuje, że dłużej nie da rady. Zjeżdża na bok szosy, zatrzymuje auto i wysiada. Chłodne po­wietrze trochę go otrzeźwia. Głęboko oddycha, zwilża skronie śniegiem. I wówczas z dość bliska, z półmroku zanikającej nocy, dociera do niego popularna melodia bigbeatowa (może Beatlesów Ob-la-di-ob-la-da?), wygrywana na zwykłej fujarce. Słucha. Po chwili słychać skrzypienie kół, wyłania się wiejska furmanka zaprzężona w jednego konia, powozi stary, półsennie drzemiący chłop, obok niego jasnowłosy chłopiec, nie więcej niż dwunasto­letni, to on właśnie wygrywa na prostej fujarce tę bigbeatową melodię. Nie widać ich obu wyraźnie, lecz gdy furman mija stoją­cego przy aucie Zarembę, wydaje mu się nagle, że tym chłopcem jest on sam z dawnych lat, jakieś mgliste wspomnienie go prze­nika, nieomal pewność, że kiedyś także jechał o wczesnym świcie na wiejskim wozie i przygrywał na fujarce. Niebawem furmanka ginie w szarości, a melodyjka też powoli zanika. Zaremba czuje, że wróciły mu siły, chce teraz jednego: jak najszybciej znaleźć się w Warszawie i zobaczyć syna. Gdy wraca do auta i rusza, ma absolutną pewność, iż bezbłędnie pa­nuje nad oporną maszyną. Mijając furmankę opuszcza szybę i ma­cha ku jadącemu ręką. Ma przed sobą pustą szosę. Przyśpiesza. Czuje, jak go wypełnia i rozpiera młodzieńca sprawność fizycz­na. Wtedy auto wpada w poślizg i roztrzaskuje się o przydrożne drzewo. 25. Świt, ale jeszcze szaro, śnieg popaduje ciągle. Autobus i trzy osobowe auta. Goście już opuszczają pałac, wciąż rzęsiście oświetlony. Wychodzą pojedynczo i grupami, hałasując, chłodne, wilgotne powietrze oszałamia ich, ale też i trochę otrzeźwia, i przywraca siły po szalonej nocy. Koniec zabawy? Niemożliwe! Marek Kuran coś szepce do Michała Otockiego, ten kiwa głową i przywołuje swoich kolegów. MAREK KURAN Panie i panowie! Na powitanie dnia! Raz, dwa, tri, kozaczok! Więc przed frontonem historycznego pałacyku i na rozległym trawniku przykrytym cieniutką warstewką śniegu wszyscy zaczyna­ją pod zespół La Da Co tańczyć kozaczoka, zrazu ospale i tro­chę nieporadnie, potem coraz żywiej. Także aktywista partyjny z terenu usiłuje tańczyć. Podryguje, podskakuje, nogi mu się plączą, znalazł się gdzieś w głębi trawnika, sam, jeszcze usiłuje wykonywać ruchy zgodne z daleką melodią, aż wreszcie traci równowagę i upada. Leży z twarzą śniegu dłuższą chwilę, wys­chniętym językiem liże śnieg, lecz gdy chce się podnieść — nie może, więc wreszcie rezygnuje z tych wysiłków i w pozycji na czworakach podnosi głowę i nieoczekiwanie dla samego siebie wy­daje z siebie ostry i przejmujący dźwięk, łudząco podobny do syreny przeciwlotniczej. * niedziela, 12 lipca Za dwadzieścia dwunasta, więc dokładnie w porze, w której się urodziłem, napisałem ostatnie zdanie Miazgi. A z sumowania dnia i miesięcy wynika cyfra „19”, zatem data podwójna, bo i moich urodzin i akcji Miazgi. „7” wyraża ilość lat poświęconych tej historyjce. Lecz prócz tych drobnych, magicznych uciech żadnego uczucia ulgi i żadnej świadomości, że pewien fragment mego życia został zamknięty (a może raczej otwarty?). Z żadną z moich książek poprzednich nie wiązałem tak wiele nadziei, jak z tą: i żadnej nie byłem tak mało pewien. Wieczorem, żeby uczcić to wydarzenie zaimprowizowaną na skutek telefonów kolacją: Irena, Markowie, Zygmunt i Krzysztof. poniedziałek, 13 lipca Otrzymałem z Agencji Autorskiej następujący list: „Uprzejmie zawiadamiamy, że wg informacji Ministerstwa Kultury i Sztuki sztuka w adaptacji scenicznej Kazimierza Dejmka wg Pana książki Ciemności kryją ziemię nie jest obecnie uwzględnia­na w polskich planach eksportowych. W związku z powyższym, jak również wobec bezpośrednich Pa­na kontaktów z agencją Geisenheyner und Crone (bez naszego poś­rednictwa), nie widzimy możliwości przekazania Pana zgody na wystawienie sztuki w Telewizji Austriackiej firmie Universal Edition A.C. w Wiedniu”. Tak więc mój wyjazd do Wiednia we wrześniu wydaje się ma­ło prawdopodobny, skoro stroną zapraszającą jest właśnie Tele­wizja Austriacka w związku z przygotowaniami do jesiennej pre­miery Ciemności kryją ziemię. wtorek, 14 lipca Wydaje się, że ludzie pozornie wolni wówczas tylko bywają skłonni do zainteresowania się tymi, którzy są niewoli praw­dziwie, gdy ci walczą lub buntują się. Nie ma nic atrakcyjnego w stanie zgody na niewolę, obojętne: udane jest owo przyzwole­nie czy autentyczne. Przeciwnie: dla pozornie wolnych stan biernego poddania się niewoli jest równie odrażający, a także nudny i nieco wstydliwy, jak dla człowieka fizycznie zdrowego widok bezsilnej ludzkiej istoty, zniekształconej powolnym, lecz uporczywym postępem śmiertelnej choroby. Buntownicy, ow­szem, ci mogą liczyć, iż na moment oczy świata się ku nim zwrócą. Lecz tylko na moment, dopóki ich sprzeciw i bunt trwają. Pokonani przestają być ekscytującym widowiskiem. Najbardziej brutalny gwałt tylko w pierwszych chwilach oburza i budzi pro­testy. Nad pokonanymi zapada ciężka cisza niepamięci. Oburze­nie wygasa. Od najdawniejszych czasów kronikarze, historycy i poeci chronili od zapomnienia wydarzenia świadczące o ludzkich bun­towniczych zrywach i walkach przeciw przemocy i tyranii. Nato­miast śmiertelna cisza o przegranych i zrezygnowanych, nigdy nie powstało ani jedno dzieło większej miary, którego bohatera­mi byliby ludzie pobici i z klęską pogodzeni. Czas oraz miejsce, które stanowią o egzystencji mojego narodu, utrudniają mi myślową i emocjonalną solidarność z tym stanem rzeczy, niezmiennie się powtarzającym na przestrzeni wieków. Staram się jednak zrozumieć mechanizm zjawiska, które ludziom pozornie wolnym wydaje się najprawdopodobniej całkiem naturalne, natomiast niewolnym prawdziwie?, być może wtedy się próg niewoli przekracza, gdy znalazłszy się w klatce człowiek nie wie lub wiedzieć nie chce, że się w zamkniętym pomiesz­czeniu znalazł? O tej kardynalnej różnicy ludzkich kondycji myślał Chrystus, gdy powiedział: „Ktokolwiek ma — będzie mu dane, i obfitować będzie, a kto nie ma, i co ma — będzie mu od­jęte”? (Mt. 13, 12). sobota, 18 lipca Od paru dni chłody i deszcze. Wciąż się nie mogę przemóc, żeby zabrać się do ostatecznego poprawienia tekstu Miazgi. Puste, samotne dnie, więc przede wszystkim poczucie dręczącej bezsilności. niedziela, 19 lipca Iks przyniósł mi swoje nowe opowiadania, przeczytałem kilkudziesięciostronicowy maszynopis jednym tchem, głęboko wzruszony i poruszony tragiczną wymową tej prozy, mowy, oczy­wiście, nie ma, aby opowiadanie mogło się u nas doczekać opu­blikowania, zbyt prawdziwe, zbyt bolesne i oskarżycielskie, a zatem w ocenie oficjalnej: wrogie, oszczercze i paszkwilanckie. A ponieważ przed kilkoma dniami dotarł do mnie wydany w ubieg­łym roku tom esejów Czesława Miłosza Widzenie nad Zatoką San Fracisco — myśli o *nieobecnych* bardziej niż zazwyczaj natrętne i ciężkie, w żywym kształcie współczesnej kultury narodowej nieobecnymi są nie tylko emigranci, nie ma również i wielu tych, którzy wprawdzie żyją tu, na miejscu, lecz zmuszeni do milcze­nia, odcięci od wszelkich środków masowego przekazu, bez książek, wśród martwej ciszy, z nazwiskami powoli wygasającymi, więc zapominanymi. Tak wiele po obu stronach, tam i tutaj, świetnych umysłów i talentów, tyle twórczych sił, tyle znakomitych osią­gnięć i wszystko na marne, może nie na zawsze, lecz na teraz na pewno, można mieć nadzieję, lecz nie warto się łudzić: i oni, poza krajem, i my, grupka ludzi w kraju żyjących, nie mamy żadnego wpływu na to, co się w Polsce dzieje, nie ma nas, a nasze książki ukazujące się w wydawnictwach zagranicz­nych i choćby na Zachodzie wysoko cenione i znane, tu znajdu­ją tylko nielicznych czytelników i ich istnienie nie ratuje, bo uratować nie może, postępującego upadku polskiej kultury tu, gdzie Polska jeszcze jest. Zmęczenie sobą, zmęczenie blis­kimi ludźmi, zmęczenie zmęczeniem drugich, zmęczenie przysz­łością. Chciałbym coś napisać. Nie wiem co, ale napisać. Coś in­nego niż Miazga. Innego. Nie wiem, pojęcia nie mam, na czym owa inność mogłaby polegać. Tyle tylko, że chciałbym. poniedziałek, 20 lipca Porządki w biurku i z zaległą korespondencją, więc czyn­ności powtarzane od lat, gdy usiłuję przełamać zatruwającą mnie inercję. Odłożyłem na bok, do szuflady biurka, wszystkie zeszyty z notatkami do Miazgi. Już nie chcę do nich zaglądać. Chciałbym się od tej książki jak najprędzej oderwać. Ale mu­szę raz jeszcze tekst przeczytać i poprawić. Również uważnie przeczytać kilka egzemplarzy maszynopisu przepisanego na czys­to. Jedyne, co mnie interesuje, to przyszłość Miazgi, ona sama nie interesuje mnie zupełnie. Zamknięty rozdział. Jest i bę­dzie, jaka jest. Poprawki, jakie mogę zrobić, ograniczą się do rzeczowych, przed kilkoma dniami zauważyłem np. przegląda­jąc tekst, że w pierwszej części Łukasz Halicki ma na imię Daniel, poprawię, ale tylko tyle, niczego już nie zmienię, nie dodam, w momencie, gdy przed tygodniem napisałem ostatni rozdział części III — oderwałem się od tego wszystkiego, na­reszcie po siedmiu latach. Ulga? Żadnej. Odczułbym ulgę wów­czas tylko, gdybym wiedział, co chcę i mogę napisać teraz. Mimo wszystko za kilka dni muszę się zmusić do przeczyta­nia i poprawienia tej sterty papieru. Pragnienia? Poszukiwania po omacku czegoś, co jest nieporównywalnie lepsze od wszyst­kiego, co się dotychczas zdołało dokonać? Piękniejsze? Właśnie tak, piękniejsze. I w jakimś sensie czystsze. Jakże jednak mogę pisać o sprawach, których nigdy nie potrafiłem i dzisiaj również nie potrafię nazwać? Ale może właśnie na tym sztuka pisarska polega? Przekazywać innym ludziom to, czego się nie wie i nie rozumie? Myślę, że siła i namiętność niespełnień, skuteczniej ludzi łączą aniżeli najwspanialsza realizacja. Jeśli sądząc tak popełniam omyłkę — wydaje mi się, że niekie­dy jest to błąd słuszny. wtorek, 21 lipca Nic. piątek, 24 lipca Ostatnie lektury: Korespondencja Rimbauda w doskonałym opracowaniu Artura Międzyrzeckiego i Julii Hartwig, tom opo­wiadań Iredyńskiego Związki uczuciowe, opowiadanie Iwaszkie­wicza w czerwcowej „Twórczości”: Czwarta symfonia, studium o Maurycym Beniowskim Andrzeja Sieroszewskiego, ostatnia książka Kazimierza Brandysa Mała księga (bardzo piękne wspomnienie z dzieciństwa), trochę Dzienników Kafki, trochę Pustelni Parmeńskiej. Z listu Rimbauda do rodziny (15 stycznia 1885): „Ostate­cznie jednak — i to jest najbardziej prawdopodobne — jeździ się raczej tam, gdzie się jechać nie chce, robi się raczej to, czego by się robić nie chciało, i żyje się, i umiera zupełnie inaczej, niżby się pragnęło, bez nadziei na jakiekolwiek zadość­uczynienie”. poniedziałek, 27 lipca Zet, któremu przed kilkoma dniami dałem do przeczytania opowiadanie Iksa, przysłał mi list. W zakończeniu pisze: „Rosjanie, gdy piszą o świństwach, to z tych świństw ro­bią się duże świństwa, sięgają w głąb istoty ludzkiej (skala), a u nas, gdy się pisze o małych świństwach, pozostają to małe świństwa, sięgają, dotykają tylko powierzchni człowieka, jego małych strachów (skala)”. Myślę, że ocena Zeta jest trafna. Ale: doceniam stan nie­woli, w jakiej naród rosyjski istniał i istnieje, jest to chy­ba jedyny naród europejski, który wolności (pozornej) nigdy nie zaznał. Cokolwiek się jednak powie o wielowiekowym nie­szczęściu narodu rosyjskiego, niepodobna nie pamiętać, iż Rosja była i nadal jest potężnym imperium, więc tylko sprzecznoś­cią pozorną będzie, jeśli się powie, iż stan niewoli, pozosta­jąc dla Rosjan stanem niewoli, może być dla nich równocześnie stanem niewoli suwerennej. Wydaje mi się, iż z tej przede wszystkim świadomości mogła powstać wielka rosyjska literatu­ra dziewiętnastowieczna. Suwerenność nieszczęścia i zła pozwoli udźwignąć ich ciężar, a nawet udzielić im wymiarów wielkości, nie wydaje się to natomiast możliwe w warunkach niewoli narzu­conej z zewnątrz. Grzesznik, świadomy własnego zła, zawsze by­wa w sytuacji moralnie lepszej (więc twórczej) aniżeli człowiek usprawiedliwiający swoje „drobne świństwa” okolicznościami. Brak poczucia suwerenności degraduje zarówno jednostkę, jak spo­łeczeństwo, bowiem tylko w kondycji świadomie suwerennej może istnieć i działać świadoma ludzka odpowiedzialność, z jej roz­padem i zanikaniem rozpada się i zanika wszelki moralny porzą­dek, występek może być zasługą — osiągnięcie — przestępstwem, wśród winowajców nie ma winnych, głupota chodzi w koronie mą­drości, cynizm — w masce żarliwości, uczciwość i mądrość docze­kają się publicznego napiętnowania. Z tej moralnej miazgi ma powstać wielka sztuka? wtorek, 20 lipca Jeszcze o „skali”, o której pisał w swoim liście Zet. Moi dwaj mali Stawroginowie: Marek Kostka z Idzie skacząc po górach i Marek Kuran z Miazgi. Skala wybrana świadomie. Nasza skala. Mircea Eliade Traktat o historii religii. środa, 29 lipca Pierworodny grzech literatury polskiej: nie mieliśmy w średniowieczu narodowej epopei. Język polski dopiero w pierw­szej połowie XIV wieku zdołał wystękać kilka zwrotek religij­nej pieśni, z których dwie pierwsze pochodzą prawdopodobnie ze stulecia poprzedniego. Nie mogły u nas powstać ani skandynaws­kie eddy i sagi, ani Parcival i Pieśń o Nibelungach, ani Lancelot i Pieśń o Rolandzie. Język, niezdolny do stworzenia narodowego eposu, musiał się beznadziejnie opóźnić w ukształto­waniu języka powieściowego i dramatycznego. Geniusz Kochanows­kiego stworzył tylko polską poezję. Jak na jednego człowieka, to bardzo wiele. Ale wszechstronnego rozwoju literatury, więc przede wszystkim prozy powieściowej i dramatu, nawet Kochanowski nie mógł zapewnić. czwartek, 30 lipca Zawiadomiono mnie dzisiaj telefonicznie, zresztą w sposób jak najbardziej kurtuazyjny, iż na razie, niestety, paszportu zagranicznego otrzymać nie mogę, może trochę później, kiedy się sytuacja wyjaśni. Nie spytałem, jaka sytuacja i na czym jej wyjaśnienie ma polegać? Natychmiast po telefonie zabrałem się do poprawiania ma­szynopisu Miazgi. Jesienią roku ubiegłego, gdy na zaproszenie PEN Clubu miałem jechać do Oslo i Helsinek — w dniu, w którym przyszło zawiadomienie, że paszportu nie otrzymam, natychmiast po bardzo wielu miesiącach zniechęcenia i bezsilności wróciłem do pracy nad Miazgą. Po paru tygodniach byłem szczęśliwy, że nie muszę jechać i nieomal wdzięczny Ministerstwu Spraw Wewnę­trznych, że zostałem załatwiony odmownie. wieczorem Przeczytałem, robiąc drobne poprawki, cały Dziennik, poprze­dzający tekst i tekstu około pięćdziesięciu stronic. Nie wiem, dlaczego mi się to przypomniało. Miałem wówczas dwanaście, może trzynaście lat. Była u nas służąca od niedawna. Nie pamiętam ani jej imienia, ani nazwiska. Ale pamiętam, że by­ła drobna i miała ciemną, cokolwiek tatarską twarz. Była mało­mówna i chyba się u nas źle czuła, może dlatego, że myśmy nie mogli jej polubić. Pewnego dnia — pewnie byłem chory, jeśli przed południem byłem w domu, nie w szkole — chcąc sobie ułat­wić rozpalenie ognia pod kuchnią wzięła bańkę z naftą i wilgot­ne drzewo ułożone w palenisku poczęła skrapiać. Wybuch nastą­pił gwałtownie. Usłyszałem tylko huk. Całe mieszkanie się zakołysało. O ile pamiętam, nie pobiegłem do kuchni. Od matki się dowiedziałem, że dziewczyna objęta nagle ogniem wyskoczyła przez mały lufcik, na podwórze, mieszkaliśmy na drugim piętrze. Przyjechało pogotowie. Umarła w szpitalu po paru godzinach. Wtedy, zaraz potem, kiedy mieszkanie się zakołysało, modliłem się po raz ostatni. Pamiętam to bardzo dobrze. Nie pamiętam, czy za nią; drobną, płonącą dziewczynę, szukającą ratunku w ubogiej cząsteczce okna, czy w ogóle. Potem przez wiele lat się nie modliłem. Ale jeszcze później, bardzo później, już ja­ko młody człowiek przeżyłem wiarę namiętnie, lecz krótko. Ogar­nęła mnie chyba tylko dlatego, żebym mógł napisać swoją pierw­szą młodzieńczą powieść Ład serca, poczęła bowiem wygasać, gdy książkę ukończyłem. Teraz jednak, gdy tak wiele lat i różnorod­nych doświadczeń dzieli mnie od tamtych czasów — myślę niekie­dy, iż wszystko, co robię i czego nie robię, wszystko, co myś­lę, co odczuwam, czego pragnę i czym się dręczę, wszystko, kim jestem i kim nie jestem — zostało nieodwracalnie i aż po kres mego życia ukształtowane przez wyobrażenia i normy chrześcijań­skie (katolickie?). sobota, 1 sierpnia Od kilku dni rejon Starego Miasta został zamknięty dla aut, tylko do jedenastej rano mają prawo wjazdu ciężarówki aprowizacyjne. Umówiony z Markiem właśnie na Staromiejskim Rynku wszedłem ze Świętojańskiej, jakby w świat nie z miasta: cisza i słychać było świergot wróbli. Mimo wszystko nadzieja: jaki w stosunku do naszego może być świat za lat dwadzieścia sześć? Prawdopodobnie będzie tak inny, jak nasz dzień obecny wobec pierwszego dnia Powstania Warszawskiego. Inny — na pewno. Ale inny jak? Za dwadzieścia sześć lat, jeśli będę żyć, będę miał osiemdziesiąt siedem lat. Chciałbym. wtorek, 4 sierpnia Dwudziesta szósta rocznica śmierci Krzysztofa. Poznałem go jesienią 1941, chyba we wrześniu, lecz przez kogo, gdzie i w jakich okolicznościach — zupełnie nie pamiętam. Z tego pier­wszego spotkania pozostało mi tylko tyle: było jeszcze ciepło, to na pewno, jechaliśmy tramwajem P w kierunku Powiśla, ja, żeby odwiedzić rodziców, którzy mieszkali wówczas na Dobrej przy Karowej, on wracał do siebie na ulicę Hołówki. Gdy w do­le ulicy Książęcej, przy szpitalu Ubezpieczalni, Krzysztof musiał się przesiąść — wysiadłem również, aby przedłużyć roz­mowę. Ale o czym rozmawialiśmy — nie pamiętam. W jego trój­kątnej twarzy, szybko się starzejącej w nadchodzących trzech latach, uderzały przede wszystkim oczy z natury bardzo jasne (szare, zielono-niebieskie?), dzięki ciemnej oprawie wydawały się jeszcze jaśniejsze, niekiedy zimne. Na nosie miał zabawne piegi — — — — — piątek, 7 sierpnia Oddałem do przepisywania poprawiony maszynopis I części. wtorek, 11 sierpnia Od kilku dni żadnych w tym Dzienniku notatek, ponieważ w związku z pewnymi planami na przyszłość przeniosłem je do osobnego zeszytu. Wieczorem w Teatrze Narodowym na Hamlecie. Wzruszony Da­nielem Olbrychskim, który wydał mi się najbardziej autentycz­nym Hamletem spośród kilkunastu widzianych na scenie i w fil­mach. czwartek, 13 sierpnia Na kolacji w „Bristolu” z dawno niewidzianym i przypadko­wo spotkanym doktorem C. Długa rozmowa o zagrożeniu biologicz­nym: przerażający w ostatnim dziesięcioleciu wzrost chorób wenerycznych, alkoholizmu, prostytucji i usuwania ciąży. wtorek, 18 sierpnia Dostałem maszynopisy części I i oddałem część II. Ostatnie lektury: Hetyci O.R. Gurney'a, Społeczeństwa prehistoryczne Grahama Clarka i Stuarta Piggotta oraz dwa tomy Listów Stanisława Brzozowskiego ze znakomitymi komentarzami Mieczysława Sroki. środa, 19 sierpnia Sześćdziesiąty drugi rok życia zaczęty w przygnębiającym nastroju: dzi­siaj w nocy umarł Paweł Jasienica. Zaledwie w maju lekarze stwierdzili u niego raka węzłów limfatycznych, czyli tzw. ziar­nicę złośliwą, był więc skazany na nieuniknioną śmierć, lecz nikt nie przypuszczał, że koniec będzie tak szybki. Jeden po drugim odchodzą najlepsi. Ale śmierć Pawła jest szczególnie bolesna: umarł wyjątkowo wartościowy człowiek, znakomity pi­sarz, którego przed dwoma przeszło laty skazano na śmierć cy­wilną. W związku z wypadkami marcowymi — 19 marca 1968 roku, w Sali Kongresowej w Warszawie na spotkaniu z aktywem partyjnym Władysław Gomułka w sposób skrajnie tendencyjny zrelacjonował genezę oraz przebieg niedawnych zajść. Fragment tego przemówienia poświęcony został Pawłowi Jasienicy. Cytuję według Dokumentacji Prasowej rocznik 1968, s. 237: „Zarówno w przygotowaniu zebrania warszawskich pisarzy i jego przebiegu [mowa o nadzwyczajnym walnym zebraniu oddziału warszawskiego Związku Literatów Polskich w dniu 29 lutego — przyp. mój], jak i w inspirowaniu i organizowaniu młodzieży akademickiej do wystąpień rzekomo w obronie Dziadów i twórczo­ści Mickiewicza, jedną z czołowych ról odegrał Paweł Jasienica. Jego prawdziwe nazwisko brzmi inaczej. Nazywa się on Leon Lech Beynar. Co to za osobnik? W lipcu 1948 roku Paweł Jasienica został aresztowany w Krakowie. W toku śledztwa udowodniono mu przynależność do ban­dy Łupaszki, do której wstąpił po zdezerterowaniu z Wojska Polskiego i w której pozostawał do sierpnia 1945 roku, peł­niąc początkowo funkcje adiutanta, a następnie zastępcy dowód­cy bandy. Banda ta grasowała na terenie województwa białosto­ckiego, dokonywała z bronią w ręku napadów na posterunki Mili­cji Obywatelskiej i na ludność cywilną podejrzaną o sympaty­zowanie z Polską Partią Robotniczą. W szczególności w śledztwie zebrano dowody wskazujące na to, że Jasienica w kwietniu 1945 roku, kierując grupą, dokonał napadu na miejscowość Narewkę, podczas której rozbrojono kil­ku milicjantów i zrabowano broń z posterunku Milicji Obywatels­kiej, zamordowano czterech członków Polskiej Partii Robotni­czej i obrabowano spółdzielnię. W tym samym miesiącu kierowana przez Jasienicę banda wykonała wyrok śmierci na mieszkańcu wsi w okolicy Puszczy Białowieskiej oraz dokonała napadu na 20-osobową grupę Związku Walki Młodych, których rozebrano do naga i dotkliwie pobito. Również w kwietniu 1945 roku Jasienica i je­go grupa dokonała napadu na posterunek Milicji Obywatelskiej w Bońkach, powiat Bielsk Podlaski, podczas którego zamordowano kilku funkcjonariuszy. Ponadto w rejonie Puszczy Białowieskiej Jasienica uczestniczył w spaleniu wioski, zamieszkałej przez ludność białoruską, a nieco później w napadzie na spółdzielnię w Siemiatyczach oraz w dwóch napadach na oddziały Wojska Pols­kiego i Armii Radzieckiej, w wyniku tych napadów zabito kil­kunastu żołnierzy. W toku śledztwa Jasienica przyznał się, że działał w ban­dzie Łupaszki i że dopuścił się zarzuconych mu zbrodni. W dniu 3 maja 1949 roku śledztwo przeciwko Jasienicy zostało umo­rzone, z powodów, które są mu znane. Został on zwolniony z więzienia. Należy dodać, że Łupaszko i wielu członków jego bandy zostało aresztowanych i skazanych przez sąd na kary śmierci”. Na wspomnianym nadzwyczajnym zebraniu warszawskiego oddzia­łu ZLP Paweł Jasienica na samym początku zgłosił wniosek, aby głosowanie nad rezolucjami odbyło się w sposób tajny. Gomułka w swoim przemówieniu powiedział, iż „Jasienicy i pozostałym organizatorom tego zebrania nie chodziło bowiem o Mickiewicza, za którym nie trzeba chyba tajnie głosować, zwłaszcza pisarzom. Chodziło im o zorganizowanie walki z naszą partią i dla tej przyczyny wybrali tajne głosowanie”. Oczywiste nieporozumienie! Wniosek o tajności głosowania zgłoszony został dlatego, aby w warunkach partyjnego przymusu i w atmosferze dyskryminacji i donosu pisarze należący do Partii, a również i wielu bezpartyj­nych, niechcących się narażać, mogli głosować zgodnie z tym, co myślą rzeczywiście. Zgłoszone zostały dwie rezolucje: jedna przez Andrzeja Kijowskiego i druga przez Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego w imieniu organizacji partyjnej. Pierwsza rezolucja stwierdzała m.in.: „Pisarze polscy zgromadzeni dnia 29 lutego 1968 roku na walnym nadzwyczajnym zebraniu warszawskiego oddziału ZLP, poru­szeni zakazem dalszych przedstawień Dziadów Mickiewicza na scenie Teatru Narodowego stwierdzają: — od dłuższego czasu mnożą się i nasilają ingerencje władz sprawujących zwierzchnictwo nad działalnością kulturalną i twór­czością artystyczną; ingerencje dotyczą nie tylko treści utwo­rów artystycznych, lecz także ich rozpowszechniania i odbioru przez opinię; — ten stan rzeczy zagraża kulturze narodowej, hamuje jej rozwój, odbiera jej autentyczny charakter i skazuje na postę­pujące wyjałowienie; zakaz, który dotknął Dziady jest szczegól­nie jaskrawym tego przykładem”. Spośród 431 osób, które przybyły na zebranie, w głosowaniu brało udział 356 osób. Za rezolucją, zgłoszoną przez Kijowskie­go, głosowało 231 osób, zaś za rezolucją organizacji partyjnej 124 osoby. W czasie dyskusji zabrał również głos Paweł Jasienica. Mówił o nasilających się przejawach antysemityzmu, bronił mło­dzieży akademickiej dotkniętej surowymi represjami. Paweł Ja­sienica był autorem listu skierowanego w dniu 6 marca do rek­tora Uniwersytetu Warszawskiego. Treść tego listu była nastę­pująca: „W. Pan profesor doktor Stanisław Turski Rektor Uniwersytetu Warszawskiego Magnificencjo! Fakt zakazu dalszych przedstawień Dziadów Mickiewiczows­kich w inscenizacji Kazimierza Dejmka głęboko dotknął i rozgo­ryczył tę część społeczeństwa, której losy kultury narodowej nie są obojętne. Deklaracja, uchwalona przez nadzwyczajne ze­branie oddziału warszawskiego ZLP w dniu 29 lutego br., okreś­liła to rozgoryczenie jako słuszne. Młodzież akademicka pierwsza zaprotestowała przeciwko za­kazowi, składając przez to dowód postawy obywatelskiej. Jesteś­my przekonani, że ten jej postępek w piękny sposób wzbogaci historię wyższych szkół warszawskich. Dowiadujemy się obecnie, że kilku spośród tych studentów wytoczono sprawy dyscyplinarne. Apelujemy do jego Magnificencji, by mocą swej władzy rek­torskiej zechciał umorzyć postępowanie dyscyplinarne przeciw młodym ludziom, którzy — naruszyli, być może, przepisy porząd­kowe — okazali się wierni kulturze narodowej i ogólnoludzkiej. Prosimy o przyjęcie wyrazów naszego szacunku”. Wspólnie z Pawłem Jasienicą list ten podpisali: Antoni Słonimski, Mieczysław Jastrun, Melchior Wańkowicz, Tadeusz Konwicki, Jerzy Andrzejewski, Adam Ważyk i Jacek Bocheński. czwartek, 20 sierpnia Po przemówieniu Władysława Gomułki Paweł Jasienica, szkalo­wany przez wszystkie środki masowego przekazu: prasę, radio i telewizję, nie miał żadnych możliwości obrony. Jedyne, co mógł uczynić, to spisać prawdziwą wersję wydarzeń tak tendencyjnie przedstawionych przez Władysława Gomułkę i rozesłać ten doku­ment do wiadomości szeregu ludzi. W drugiej połowie kwietnia otrzymałem od Pawła Jasienicy tę jego relację, z datą 18 kwie­tnia 1960 roku. Oto ona, zatytułowana Fragment życiorysu. „W chwili wkroczenia wojsk radzieckich na Wileńszczyznę, tzn. w lipcu 1944 r., służyłem w sztabie Wileńskiego Okręgu Armii Krajowej. W bitwie o Wilno uczestniczyłem na ochotnika, jako szeregowiec w stopniu oficerskim. 15 lipca 1944 r. nasze dowództwo zawarło, jak wiadomo, umowę o dalszej wspólnej walce z Niemcami. Pod względem wojs­kowym mieliśmy podlegać dowództwu radzieckiemu i rozwinąć się w dwie dywizje piechoty oraz brygadę zmotoryzowaną. Tego samego dnia (15 lipca) mój przełożony, szef sztabu AK, posiedział mi służbowo: »Pan zostanie mianowany oficerem łącznikowym przy sztabie wojsk radzieckich«. 17 lipca 1944 r. przebieg wypadków był następujący: rano przeglądy naszych brygad przez generałów radzieckich, pod wie­czór aresztowanie wyższego dowództwa podczas z góry zaplanowa­nej oficjalnej odprawy i początek rozbrajania oddziałów. Tak oto ominęła mnie godność oficera łącznikowego przy Sztabie Armii Czerwonej, rozpoczęła się natomiast moja działal­ność leśna, dosyć obecnie głośna. Należałem do tych, którzy pozostali w lesie, unikając w ten sposób uwięzienia i wywiezie­nia na wschód. Z Puszczy Rudnickiej przemknęliśmy nocami do Ruskiej (Grodzieńsko-Bersztańskiej). 19 sierpnia zostaliśmy zaatakowani o świcie przez wojska radzieckie, w której to akcji poległo wielu ludzi, wśród nich sławny pułkownik Kotwicz, bo­hater walki z Niemcami, od niedawna inwalida. Należałem do drob­nego oddziału (17 ludzi z VI Brygady AK, w tym 4 oficerów), który wyrwał się z obławy »pod włos«. Posłuszni znanemu już nam rozkazowi gen. Bora pomaszerowaliśmy na pomoc walczącej Warsza­wie, nie podejmując absolutnie żadnych działań przeciwko Armii Czerwonej. Przejść nie można było, u schyłku sierpnia zostaliśmy za­trzymani przez Rosjan na zachód od Grodna. Przesłuchiwany w Białymstoku przez płk. NKWD (podałem się za dowódcę) prosiłem o jedno tylko: odstawcie nas na sam front, byle z naszą bronią, i pozostawcie własnemu losowi, chcemy się bić z Niemcami jako żołnierze AK. Zostaliśmy odstawieni pod zbrojnym konwojem do jednostki W.P. stacjonującej w Dojlidach. Broni nam nie wydano. Pamiętam dokładnie ówczesne nastroje: nie uważałem się w Dojlidach za żołnierza. Uważałem się za uczestnika walki z Niem­cami, podstępnie wywiedzionego w pole przez tych, z którymi wi­leńska AK postanowiła współdziałać. Za więźnia po prostu. Jedy­ne przysięgi wojskowe, jakie w życiu składałem, to były: przy­sięga żołnierza służby czynnej w r. 1932, przysięga w sierpniu 1939 r. przed wymarszem na front, i przysięga w późniejszej AK w roku 1940. Tym przysięgom chciałem być wierny, wymykając się w początku września 1944 r. z Dojlid, by niezwłocznie po­wrócić w szeregi Armii Krajowej. Powstanie Warszawskie jeszcze trwało. W rejonie Puszczy Białowieskiej natrafiłem na resztki V Brygady Wileńskiej AK. Dowodził nią oficer zawodowy mjr Zygmunt Szendzielarz (»Łupaszka«), którego poprzednio w ogóle nie zna­łem osobiście. Dołączyłem do jego oddziału AK. Nie będę się wdawał w opisywanie tragicznych losów wojny domowej. Muszę jednak podkreślić, że fakt aresztowania »szes­nastu« w Pruszkowie (marzec 1945) utwierdził nas w przekonaniu, iż nie ma dla nas innego miejsca na ziemi niż w lesie. Prasa dość dowolnie traktuje obecnie moją osobistą rolę: nie dowodziłem akcją w Narewce, w Boćkach i Siemiatyczach nie byłem nigdy w życiu, nie spaliłem żadnej wioski białoruskiej, ani innej. Szkolenia ideologicznego oddział wcale nie potrze­bował. Zastępowały je… wspomnienia. Każda wojna domowa ma to do siebie, że z biegiem czasu staje się coraz bardziej ok­rutna. Historia nie zna wyjątku od tej reguły. Nie wierzyłem ani przez chwilę w wybuch wojny amerykańsko-rosyjskiej. Do wiary w absurdy nie jestem skłonny. Sądziłem, że stanowimy atut polityczny w ręku »polskiego Londynu«, który za cenę rozwiązania naszych oddziałów wytarguje lepsze warunki w nieuchronnym kompromisie. W lipcu 1945 r. dowiedzieliśmy się, że mocarstwa przestały uznawać »polski Londyn«. Coś w rodzaju kompromisu osiągnięto zatem, a my pozostawaliśmy w lesie… bez żadnych wskazówek. W dniu otrzymania tej wiadomości »Łupaszka« mianował mnie swoim zastępcą. Poprzednio pełnił tę funkcję por. »Zygmunt«, wybitnie zdolny dowódca liniowy. W nocy z 8 na 9 sierpnia 1945 r. zostałem ranny, oddałem kolegom broń i tak skończyła się moja służba u »Łupaszki«, któ­ry na przełomie sierpnia i września tegoż roku rozwiązał od­dział. Odwiedził mnie w wiosce, gdzie się leczyłem, dał mi do­kument repatriacyjny i nieco pieniędzy na pierwsze potrzeby (ubranie i przeżycie). Sumy, jakimi rozporządzał, otrzymał jeszcze w r. 1944 z Okręgu Białostockiego AK. Odprawę tę dostałem w złotych, nie w dolarach. Z działalnością »Łupaszki«, wznowioną w roku 1946, nie mia­łem absolutnie nic wspólnego. W roku 1946 zacząłem pisać. Po pewnym czasie zostałem członkiem redakcji krakowskiego »Tygodnika Powszechnego«, występując oczywiście pod własnym nazwiskiem. Pseudonim literacki musiałem jednak przybrać ze szczególnego powodu. Wiedziałem, że moja żo­na pozostaje w Wilnie, zarejestrowana jako wdowa. Moi bliscy w tym mieście byli przekonani, że zginąłem tam, gdzie płk. Kot­wicz. Obawiałem się, że moje nagłe »zmartwychwstanie« w Krako­wie może łatwo skierować żonę w ślady moich rodziców i siostry, wywiezionych w początkach roku 1940 do Kazachstanu. Moje późniejsze spotkanie z Z. Szendzielarzem, który w koń­cu 1947 roku osiedlił się w Zakopanem, potem gdzieś w Gorcach, nosiły charakter wyłącznie towarzyski. O żadnych sprawach kon­spiracyjnych nie było mowy, nie powracaliśmy też do wspomnień. U schyłku czerwca 1948 r. Z. Szendzielarz został aresztowa­ny w miejscu swego zamieszkania. Urząd Bezpieczeństwa wykrył je i szedł »na upatrzonego«, o czym dowiedziałem się później. Nastąpiła wtedy generalna dekonspiracja organizacji »wileńs­kiej«, do której nie należałem, o której niczego nie wiedzia­łem. 30 czerwca czy też 1 lipca 1948 r. został uwięziony w Kra­kowie podkomendny Z. Szendzielarza pseudonimem »Wiktor«. Usiło­wano go złapać we Wrocławiu. Zdołał wyjechać do Krakowa i tu został aresztowany. 2 lipca 1948 r. wieczorem poszedłem do mieszkania siostry »Wiktora«, mojej koleżanki uniwersyteckiej, osoby najdalszej od wszelkiej w ogóle konspiracji. Tu wpadłem w tzw. »kocioł«, zostałem aresztowany. Sama chronologia wypadków świadczy niezbicie, że moje uwięzienie nie mogło wywrzeć żadnego upływu na losy »Łupaszki« i »Wiktora«, których zatrzymano. 27 sierpnia 1948 r. zostałem uwolniony przez Dyrektora Dep. Politycznego Min. Bezp. Publicznego. Nie spodziewałem się tego wcale. Powiedziano mi: »Wyjdzie pan na wolność, zobaczy­my, czy się to Ojczyźnie opłaci«. Nie podpisywałem żadnych zobowiązań. Nawet zobowiązania co do milczenia. Usłyszałem tylko: »Jest pan człowiekiem inteligentnym i sam wie, że nie wolno zdradzać tajemnic śledztwa«. Nigdzie nie musiałem się meldować, nie ograniczono mej swobody ruchów, zastrzegając jedno tylko: »Mała prośba do pana: żeby pan był łaskaw za granicę nie wyjeżdżać«. O moje uwolnienie starał się ze wszystkich sił Bolesław Piasecki. Dowiedziałem się o tym zaraz po wyjściu z więzienia od mojej ś.p. żony, z którą Bolesław Piasecki rozmawiał i któ­rą poinformował o swoich zabiegach. Zaręczył on władzom, że nie należę do żadnej konspiracji. Do Krakowa powróciłem niezwłocznie i zaraz poprosiłem o audiencję u Księdza Kardynała Adama Sapiehy. Odniósł się do mnie bardzo życzliwie, nic nie miał przeciwko mojemu powroto­wi do »Tygodnika Powszechnego«. Kardynał Sapieha nie należał do ludzi skłonnych do tolerowania sytuacji moralnie dwuznacz­nych. O staraniach Bolesława Piaseckiego poinformowałem Go, jak również — nieco później — Księdza Kardynała Hlonda. U schyłku 1945 r. spisałem swoje wspomnienia partyzanckie. Były szczegółowe, zajęły coś 10 grubych brulionów. Po uwolnie­niu z więzienia spaliłem je i starannie wymieszałem popiół. Miałbym więc czym wkupić się w łaski UB… gdybym chciał. Żyje człowiek, który zna szczegóły: wie, kiedy ten pamiętnik pow­stał, i jak długo istniał. W grudniu 1949 r. stawałem przed Oficerską Komisją Wery­fikacyjną, potwierdzając w pełni swoją przeszłość. Znały więc ją dokładnie zarówno władze cywilne, jak wojskowe. 22 lipca 1956 roku zostałem odznaczony Kawalerskim Krzy­żem Orderu Polski Odrodzonej. W roku 1967 Ministerstwo Obrony Narodowej, bez żadnych zabiegów z mojej strony, zatwierdziło mój Krzyż Walecznych otrzymany w roku 1944 od Wileńskiego Okrę­gu Armii Krajowej. Jak już wspomniałem, w Ministerstwie Bezpieczeństwa powie­dziano mi na pożegnanie: »Wyjdzie pan na wolność, zobaczymy, czy to się Ojczyźnie opłaci«. Na ten temat głos powinni zabrać czytelnicy moich książek, zgłaszający zapotrzebowania na stu­tysięczne ich nakłady”. piątek, 21 sierpnia B. powiedział mi w rozmowie telefonicznej, iż redakcja „Życia Warszawy” odmówiła zamieszczenia nekrologu Pawła Jasienicy od przyjaciół i towarzyszy broni, odrzucono również nekrolog PEN Klubu, tłumacząc, że był już nekrolog od warszawskiego od­działu Związku Literatów. Ten pierwszy nekrolog, napisany tuszem na dużej karcie pa­pieru, znalazł się dzisiaj wieczorem na murze kościoła św. Krzyża, wyróżniając się białością wśród wielu innych klepsydr ża­łobnych normalnie drukowanych. Tekst tego nekrologu: „Dnia 19 sierpnia 1970 roku zmarł w Warszawie ś.p. Paweł Jasienica pisarz, publicysta, historyk Żołnierz kampanii wrześniowej, ZWZ, Armii Krajowej odznaczony 5-krotnie Krzyżem Walecznych. Były wiceprezes Związku Litera­tów Polskich, ostatni prezes Klubu »Krzywego Koła«, wiceprezes polskiego PEN Klubu, Człowiek wielkiego serca i prawości. Cześć Jego pamięci! Przyjaciele i towarzysze broni”. sobota, 22 sierpnia Pogrzeb Pawła Jasienicy. Piękna pogoda, słonecznie i ciep­ło. Już na pół godziny przed rozpoczęciem nabożeństwa kościół św. Karola Boromeusza na Powązkach był pełen. Mnóstwo twarzy nieznajomych, dużo młodzieży. Wyszedłem z Marysią z kościoła zaraz po nabożeństwie i przed egzekwiami, żeby móc się później docisnąć do grobu. Na cmentarnym zapleczu kościoła nieprzebrane tłumy. Pierwszy wie­niec od PEN Klubu mieli nieść Parandowski, Słonimski i Barto­szewski, ale ponieważ Parandowski nie mógł się na czas wydos­tać z kościoła — ja go zastąpiłem. Kondukt długi i bardzo wol­no się posuwający, ponieważ trumnę nieśli przyjaciele i towa­rzysze broni. Ogromne tłumy wzdłuż całej trasy konduktu. Dokoła przygotowanego grobu nieprawdopodobna ciżba. Parandowski zdołał na szczęście przedostać się w ostatniej prawie chwili. Prze­mawiał drugi, po Halinie Auderskiej, która powiedziała kilka mało znaczących słów w imieniu warszawskiego oddziału ZLP. Po Parandowskim mówił Stanisław Stomma, potem ja, dalej: pułkow­nik Rzepecki, adwokat Siła-Nowicki oraz dowódca Pawła z kam­panii wrześniowej. Tłum odśpiewał jedną zwrotkę hymnu narodowego. Tekst mojego przemówienia: „Na tym starym cmentarzu powązkowskim, a także na cmen­tarzach innych, nieraz bardzo odległych, coraz więcej grobów ludzi, którzy dopiero co żyli wśród nas i byli chlubą litera­tury polskiej. W minionych kilkunastu miesiącach odeszli od nas Anna Kowalska, Jerzy Zawieyski, Tadeusz Breza, a poza krajem zmarli Kazimierz Wierzyński, Witold Gombrowicz, Marek Hłasko. Dzisiaj piśmiennictwo polskie, tu w ojczyźnie Kochanowskiego, Mickiewicza i Żeromskiego, żyjące na półoddechu i stygnące wśród obszarów milczenia, znów ma dzień żałoby: w pełni twór­czych sił zmarł znakomity pisarz, mężny i prawy człowiek śp. Paweł Jasienica. Nie od dzisiaj znamy gorzką prawdę, iż polskie groby bywają nadmiernie ciężkie, bowiem ciężar śmierci, który się na nie kładzie, pomnożony jest ciężarem życia. Grób, przy którym stoimy, jest dla nas szczególnie dręczący, spocznie w nim czło­wiek, którego życie ułożyło się według miary własnej, lecz rów­nież według kondycji narodu, jego walki, twórczej chwały i nie­stety również według jego krzywdy i poniżenia. Kiedy w najtrudniejszych czasach ostatniej wojny trzeba było walczyć z bronią w ręku — Paweł Jasienica był żołnierzem, tu w kraju, w sławnej Armii Krajowej. Gdy należało tworzyć no­wy kształt życia — współtworzył go pisarstwem oraz czujnym ro­zeznaniem obywatelskim. Należał do najwybitniejszych i najpoczytniejszych pisarzy ostatniego dwudziestopięciolecia. Wskrzeszając czasy minione, zawsze żył tu i teraz. Swoim nazwiskiem, swoim moralnym autorytetem wspierał wszelkie poczynania, któ­re miały na względzie dobro Rzeczypospolitej. Autor znakomi­tych książek historycznych wiedział, iż wolność myśli i tole­rancja należą do najlepszych tradycji narodu polskiego, i obu­miera kultura, degeneruje się życie publiczne i marnują się bezcenne ludzkie wartości, gdy swoboda słowa podlega brutalnym ograniczeniom, światła dyskusja staje się niemożliwa i mroczne strzygi fałszów i przemilczeń pretendują do wyrażenia i ocenie­nia wielowarstwowej rzeczywistości. Lecz gdzież, jeśli nie tu, nad tym grobem, powie­dzieć należy, iż za swoje przekonania, za odwagę ich wypowiada­nia Paweł Jasienica zapłacił wysoką cenę. Oskarżony o czyny, których nie popełnił i przewinienia, których nie dokonał, znie­ważany i poniżany — nie miał żadnej możliwości obrony, odjęte mu zostało prawo druku, jego stare książki wycofano z księgar­ni, nowe nie mogły się ukazać, rzecz zdawałoby się nie do po­jęcia po wszystkich tragicznych doświadczeniach rządów total­nych, a jednak, niestety, prawdziwa; wybitny polski pisarz, twórca cennych wartości kulturalnych, cieszący się ogromnym zaufaniem i uznaniem wielu tysięcy czytelników, w pełni twór­czych sił został z początkiem roku 1968 z dnia na dzień zep­chnięty na margines życia publicznego, skazany na śmierć cy­wilną. Z bólem żegnam cię, Pawle, żegnam cię w imieniu tych pol­skich pisarzy w kraju i poza krajem, którzy mogą i chcą powie­dzieć, iż byłeś »jednym z nas«. Jednym z najlepszych, szczegól­nie godnym miłości, przyjaźni i najwyższego szacunku. Wiemy, że twoje dzieło pozostanie trwałe i żywe. Ale pozostanie rów­nież twoja krzywda, ponieważ nie była i nie jest tylko twoją krzywdą, przerosła ciebie samego, stając się krzywdą najcen­niejszych wartości narodowych. Reszta niech pozostanie milcze­niem”. poniedziałek, 24 sierpnia Prowokacja zawsze była i do obecnych czasów pozostała tak­tyką szczególnie faworyzowaną przez reakcje rządzące społeczeń­stwami przy pomocy scentralizowanego aparatu przemocy. Udana prowokacja demaskuje „wrogów”, usprawiedliwia podjęcie środków nadzwyczajnych, likwiduje zatem masowo przeciwników dyktatury, paraliżuje słabych i lękliwych, uaktywnia oportunistów i kar­ierowiczów, umacnia aparat władzy. Umiejętnie zorganizowana i przeprowadzona prowokacja, likwidując fizycznie lub cywilnie najwartościowsze jednostki, a pogłębiając deprawację ludzi już zdeprawowanych lub do deprawacji dojrzałych — powoduje zazwyczaj tragiczne wyczerpanie społeczeństwa, ten zaś stan rządzo­nych najbardziej odpowiada rządzącym. Nie bez głębszych racji każdy aparat władzy totalnej tak natarczywie i przy każdej okazji wmawia społeczeństwu, iż jest silne, zwarte, wszechstro­nnie się rozwijające i w ogromnej większości solidarne z poli­tyką rządów. Wielu ludzi chorych z uczuciem ulgi i wdzięcznoś­ci przyjmuje zapewnienia bliskich i znajomych, iż wyglądają kwitnąco. niedziela, 30 sierpnia Dom z powrotem w komplecie: w ubiegłą niedzielę Agnieszka wróciła z Mazur, wczoraj Janusz znad morza, oboje pełni słońca i przestrzeni, więc koniec lata, którego i w tym roku (trzecim z kolei) nawet półoddechem nie doświadczyłem. Zamówiłem na październik w ZAIKS-ie pokój w Sopocie. środa, 2 września Wczoraj wczesnym rankiem, mając lat prawie osiemdziesiąt pięć, umarł w Paryżu Francois Mauriac, tak bardzo, gdy byłem młody, przeze mnie adorowany. Czy później, skoro miłość młodzieńcza wygasła, podziwiany? Raczej przypadkowo i bez większych emocji powracałem do jego książek, nieczęsto przydarzyła się okazja, żebym o nim myślał. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy i u kogo przeczytałem, iż w parę dni po pogrzebie André Gide'a Mauriac otrzymał od niego następującą depeszę: „Piekła nie ma. Możesz sobie pohulać. Daj znać Claudelowi. André Gide”. Jeśli to ktoś tylko wy­myślił — chyba wymyślił prawdę, a w każdym razie coś do prawdy zbliżonego. Oczywiście, katolicy w nieporównywalnie głębszym i szerszym zakresie aniżeli komuniści mogą być sobą, lecz też mogą być sobą tylko do pewnych granic. Od najdawniejszych lat mam o pisarstwie mniemanie podwójne: w różnorodny sposób bywa ono misją i wyższym powołaniem, lecz równocześnie przepływa przez niego element kpiącego kurwiarstwa, które pod maską szcze­rości tak łatwo może przekroczyć granicę, poza którą istnieje sfera grzechów przeciw Duchowi Świętemu, więc przeciw samemu sobie. Zdaję sobie sprawę, że w owym zakresie szczerości też posiadam pewne hamulce, bardzo trudne do przekroczenia. Myślę wszakże, że Mauriac, właśnie dlatego, że wierzył lub wierzyć chciał — hamulce wobec owej „hulanki” posiadał miary większej aniżeli moje: prywatne. Wciąż nie wiem, czy szczerość musi do­prowadzić do obnażenia się. Może w przemilczeniach kryje się właśnie ludzka kondycja? Może skrajna, więc do końca doprowa­dzona szczerość jest tylko wynikiem słabości i rozpaczy? środa, 9 września Wieczorem na bardzo pięknym filmie Franco Zeffirellego Romeo i Julia. Ponad dwie godziny całkowicie urzeczony Szekspi­rem, scenografią i wyjątkową inteligencją reżysera, kolorem, ruchem, szekspirowską prawdziwością, a nade wszystko doskona­łością pary dzieciaków: czułych, gwałtownych i niecierpliwych, zastanawiałem się przez cały czas, co z tych cudownych debiu­tantów wyrośnie, kim będą za trzy, pięć, dziesięć lat? czwartek, 10 września Po wielu dniach chłodnych i deszczowych od wczoraj najpięk­niejsza jesień, prawie upał. Rano poszedłem na spacer do parku, który zaczyna się tuż za naszymi oknami po drugiej stronie alei i na dość dużym obszarze ciągnie się aż po Wisłę. Upał, jak w lipcu. Siedziałem trochę na ławce przy nadwiślańskim bulwarze, lecz było zbyt gorąco, więc przeszedłem do letniej kawiarenki koło ZOO, tam spokojny cień, mało ludzi, dokoła ogromne drzewa i poprzez ich niski i gęsty nawis prześwitywała Wisła leciutko przymglona. Wypiłem jedno piwo i prawie w oszołomieniu, jak rekonwalescent po dłu­giej chorobie, patrzyłem na najpiękniejsze u nas światło: uspo­kojone światło września, gdy nie istnieje w naturze nic cudowniejszego nad tą czystość światła i jednocześnie jego przymgle­nie, gdy gęsty ciężar już ciemnej zieleni przyjmuje poblask słoń­ca. Patrzyłem, patrzyłem i nagle poczułem się chory. Co jesz­cze mogę zrobić? Gdzie być? Starczy mi w najcięższych chwilach ironii i nadziei? Nadziei na co? W pewnym momencie wszedł pod namiot kawiarni młody chło­pak, chyba nie więcej niż dziewiętnastoletni, zwykły tutejszy chłopak w podniszczonych dżinsach, w jaskrawo żółtych skarpet­kach i w koszulce polo koloru bordo, półdorosły szczeniak, któ­ry jedną ręką popychał wózek z malutkim dzieckiem niemającym więcej niż rok, chyba dziewczynka, nie był pijany, ale trochę podpity, zamówił piwo, wypił je tak, jak się u nas piwo pije: wprost z butelki, a potem od razu odszedł i widziałem, jak szedł bulwarem pełnym słońca, lecz wózka nie prowadził, trochę się w nogach nonszalancko kołysał i stać mu było gestu ojcows­kiego na tyle, żeby od czasu do czasu wózek popychać, zawsze tylko jedną cwaniacką ręką, żeby się toczył sam, a on za nim szedł i gdy do niego dochodził — znów wózek popychał do przodu na pięć, sześć kroków i machał ku dziecku ręką. Był ciemny, długowłosy, smagły i poprzez jego opaloną, trochę wulgarną twarz prześwitywały uśmiechy czułości. Jak kiedyś bardzo dawno, na przedwiośniu, gdy zaczynałem ten Dziennik i jeszcze nie wiedziałem, co będzie z Miazgą da­lej — zapragnąłem nagle wyjechać, po prostu gdzieś wyjechać, być gdzie indziej, odetchnąć, ujrzeć krajobraz inny od tego, który widzę codziennie, wyjechać, odetchnąć, odnowić oczy i słuch, zostawić zmęczenie i bezsilną samotność, zostawić sie­bie, i wyjechać, i odetchnąć, i patrzyć, i słuchać, a przede wszystkim odetchnąć. sobota, 12 września Z Ewangelii św. Jana: „Arcykapłan zapytał tedy Jezusa o jego uczniów i jego naukę. Jezus mu odpowiedział: »Ja przemawiałem jawnie przed światem. Uczyłem zawsze w synagodze i w świątyni, gdzie się gromadzą wszyscy Żydzi. Potajemnie nie uczyłem niczego. Dla­czegóż mnie pytasz? Zapytaj tych, którzy słyszeli, co im mó­wiłem. Oto oni wiedzą, co mówiłem«. Gdy to powiedział, jeden ze sług obok stojących wymie­rzył Jezusowi policzek, mówiąc: »Tak odpowiadasz arcykapłano­wi?«. Odpowiedział mu Jezus: »Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, czemu mnie bijesz?«” (18, 19–23). poniedziałek, 14 września W radiowej audycji „Popołudnie z młodością” wywiad z trzema młodymi dziewczynami, uczennicami ostatniej klasy jed­nego z najlepszych liceów warszawskich. Kilka fragmentów na gorąco zanotowanych: — Moje myśli sięgają na rok. — Chciałabym być nauczycielką albo przewodnikiem w „Or­bisie”, albo tłumaczem. — Miłość też planuję, raczej, można powiedzieć, marzę. Powiedziałabym, że chciałabym wyjść za mąż. — Świat tak zmienił się w ostatnich pięciu latach, że co my możemy jeszcze zmienić? — Co my możemy zrobić, to ja nie widzę. — Wydaje mi się, że wykształcenie i praca wyznacza pozyc­ję w społeczeństwie. — Jak to ulepszyć, co jest, to ja nie wiem, bo żeby wys­tępować, to trzeba wiedzieć. Nie mam żadnych koncepcji, więc jak mam protestować? — Czy ja wiem, czy jest jakiś postęp? Jest tak samo, jak było, tylko ludzi jest więcej. — Chciałabym wiedzieć wszystko, ale też myślę, że gdybym wiedziała wszystko, to by mnie to podenerwowało. środa, 16 września Nie wiem, czy jestem odważny. Wielu ludzi tak sądzi, ale ja dobrze wiem, że niektóre moje decyzje, te uznane za odważne, nie z odwagi wynikają, lecz z dumy. Być może w pewnych okolicznościach zamanifestowanie dumy bywa odwagą. sobota, 19 września Noce i ranki już bardzo chłodne, ale pogoda wciąż się utrzymuje słoneczna. Od kilku dni sprawdzanie nowo założonego w całym domu ogrzewania centralnego. Zaraz pierwszego dnia zalało sklep na parterze i parę większych potopów na klatce schodowej. U nas, na szczęście, tylko jeden drobny i natychmiast naprawiony przeciek, ale już nad nami awaria była większa, a ponieważ niko­go tam w mieszkaniu nie było — woda zaczęła przeciekać do nas, zalewając łazienkę, mały przy niej przedpokój oraz ubikację. Paskudnie śmierdzi teraz w tej części mieszkania stęchlizną. Wolę nie myśleć, co się będzie dziać, gdy się zacznie niebawem wymiana instalacji wodnej, aby nasz dom został podłączony do elektrociepłowni. Gdy położyłem się po obiedzie na swój relaksowy kwadrans, przypomniał mi się bardzo wyraźnie obraz Jana Breughla z mona­chijskiej Pinakoteki Jonasz wychodzący z paszczy wieloryba. Maleńki Jonasz w czerwonym płaszczyku, z gestem podzięki wychodzi na groźny, ciemny świat — — — — — Koniec ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/andrzejewski-miazga. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa - Na Tych Samych Warunkach 3.0. PL: http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/ Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Jerzy Andrzejewski, Miazga, Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1979. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Kopeć, Aleksandra Sekuła. ISBN-978-83-288-5554-0