Marian Zdziechowski
Mesjaniści i słowianofile
Szkice z psychologii narodów słowiańskich
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.
Przedmowa
Rasa i otoczenie — te dwa czynniki, składając się na wytworzenie indywidualności autora, rozwijają i potęgują pewne rysy jego istoty duchowej (
Otóż połączyć Taine'a z Brandesem — stanąć na Taine'owskim stanowisku psychologii jednostek i szczepów i zajrzeć w głąb duszy autora oraz narodu, który go wydał, a następnie, idąc w ślad za Brandesem, ogarnąć okiem pokrewne objawy wśród innych narodów i plemion — oto, zdaniem moim, ideał krytyki.
Do ideału tego staramy się dążyć w miarę sił naszych.
Przedmiot pracy niniejszej stanowią prądy patriotyczno-mistyczne u nas i w Słowiańszczyźnie — w pierwszej połowie bieżącego stulecia. Kierunek ten, znany pod nazwą mesjanizmu u nas, a słowianofilstwa w Rosji, obfite daje pole do spostrzeżeń porównawczo psychologicznych, stanowi bowiem charakterystyczną właściwość plemienia naszego. Polega on na tym, że rozpowszechniony w Europie od czasu wojen Napoleona I ruch narodowościowy przejawił się pośród narodów słowiańskich w formie mistycznej wiary w opatrznościowe ich posłannictwo — w przyszłe moralne, a na chrześcijańskim gruncie oparte odrodzenie zmaterializowanej i zbutwiałej Europy dzięki życiodawczemu pierwiastkowi uczucia, który tylko Słowianie umieli w sobie przechować w pierwotnej czystości i który przeto wprowadzić mają do dziejów świata. Tę szatę mistyczną przybrały dążenia narodowe w epoce współczesnej u nas i u naszych pobratymców tylko, niegdyś zaś u Żydów.
Studium moje jest pierwszą pracą porównawczą w zakresie nowożytnych literatur słowiańskich. Wstąpiłem na niwę dotąd dziewiczą, z tego powodu nie mogłem jej od razu całkowicie obrobić — przechodziło to siły moje. Nie dotknąłem wcale mistycznych majaczeń Słowaków i Czechów o wszechsłowiańskiej jedności, a co ważniejsza, pozostawiłem na uboczu naszą bogatą, oryginalną, a mesjanicznymi dążnościami zabarwioną filozofię, której nikt dotąd wszechstronnej nie poddał analizie, wówczas gdy o mistrzach poezji naszej posiadamy wyczerpujące prace Chmielowskiego, Klaczki, Małeckiego, Nerynga, Tarnowskiego, Spasowicza i Tretiaka. Zamiast obrazu jednolitego, a wyczerpującego daję tylko szereg powiązanych jednością myśli szkiców, w których poruszam pewną tylko ilość faktów i główne osoby. Do charakterystyki wieszczów naszych szczegółów nowych nie dodaję, opieram ją na źródłach znanych, ale nowe jest stanowisko autora.
Pragnąłbym gorąco, aby książka ta znalazła odgłos nie tylko u nas, ale i u braci Słowian, aby zachęciła ich do pilniejszego zajęcia się ojczyzną naszą, którą, niestety, tak mało znają, a bodaj że i znać nie chcą.
*
Nadmienię, że do badań literatur słowiańskich w kierunku porównawczym, zachęcił mnie pan Paweł Wiskowatow, profesor literatury rosyjskiej w uniwersytecie dorpackim. Jemu też dedykowałem pracę niniejszą, która wyszła w przekładzie rosyjskim pierwej, nim mogła ujrzeć światło dzienne w szacie polskiej.
Adam Mickiewicz
1823–1841
W roku 1823 wyszedł z druku drugi tomik poezji Mickiewicza zawierający
Miłość nieszczęśliwa powiązała mu się z myślą o samobójstwie jako jedynym wyjściu z nieszczęścia i wywołała w duszy wieszcza obrazy wracających z tamtego świata samobójców oraz ich pośmiertnych z kochanką stosunków. Owocem myśli tych był przede wszystkim
Otóż nieboszczyk ten co roku w dzień zaduszny odwala mogiłę i błąka się „aż do niedzieli czwartej” po świecie, szukając tej, którą kochał za życia, po upływie zaś terminu wraca do grobu „opadły na sile z piersią skrwawioną, jakby dziś rozdartą”. Skarg jego podsłuchał pewien stary zakrystian, zawierają się one w następującym czterowierszu:
A zatem jako karę za błąd musi każdego roku powracać na ziemię, tam powtarzają mu się katusze dawnej miłości, kończące się samobójstwem.
Następnie zstępuje z piekieł duch pana okrutnego, który znęcał się za życia nad poddanymi, po śmierci zaś, dręczony za to przez kruki, sowy i widma jakieś nocne, ogłasza następujący wyrok niebios:
Nareszcie duch pasterki cierpiącej męki czyśćcowe za karę, że żyjąc na świecie, nie żyła dla świata i choć piękna i kochana, gardziła miłością, nie umiejąc spocząć na jednym uczuciu; mówi, ona co następuje:
Wyrażona w tych słowach chrześcijańska idea ścisłej łączności pomiędzy ziemskim a zagrobowym życiem ważna jest z tego powodu, że poeta przeprowadza ją również i w części IV, stanowiącej najzupełniejszy wyraz uczuć miłosnych, które w tej epoce pochłaniały duszę jego. Miłość natchnęła najwspanialsze dzieła sztuki, słuszne przeto zajęcie wzbudzać w nas powinien utwór, w którym największy z poetów polskich wylał gorące i długotrwałe uczucie swoje ku Maryli. Przeczytawszy jednak, doznamy niechybnie rozczarowania, nie znalazłszy w poemacie tych uciech estetycznych, których mogliśmy się spodziewać. Dlaczego? Aby się przejąć do głębi dziełem mistrza, trzeba umieć dostroić się do wysokości jego uczucia, które nie zawsze i nie każdemu bywa dostępne; stąd też zarzut wieszczowi uczynić można, że polotu swego nie umiał obniżyć, że przeto stał się zrozumiały ledwo dla szczupłego grona wybranych, wówczas gdy sztuka powinna być dostępna kołom jak najszerszym.Aby stworzyć dzieło artystyczne, trzeba być panem swych uczuć; równowaga ducha o tyle jest niezbędna, że w przeciwnym razie uczucie, zapanowawszy samowładnie w duszy poety, pozbawia go zmysłu miary estetycznej, fantazji zaś odejmuje skrzydła. Najwięksi poeci miłości tworzyli dzieła swe w chwilach, w których uczucie utraciło już siłę pierwotną, i mogąc przeto[5] zapanować nad pomysłem, śmiało czerpali w skarbnicy fantazji. Najpiękniej u nas pisał o miłości Słowacki, tymczasem nie kochał się nigdy w bohaterce, którą tak cudownie ubrał w kwiaty swojej płomiennej fantazji, w chwili zaś, gdy tworzył, wspomnienie o odbytej z nią wycieczce po górach i jeziorach Szwajcarii było dlań tylko pełnym uroku marzeniem, ubarwiającym powszednią prozę życia. To samo mniej więcej zastosować można do Petrarki[6], Lamartine'a[7], Rückerta[8], Heinego[9] i tylu innych, których lira erotyczna wiecznie nas zachwycać będzie. Ale w jakże odmiennym stanie znajdował się Mickiewicz, gdy pisał
Z powodu okoliczności powyższych w części tej panuje nieład — w gruncie rzeczy pozorny tylko, a jednak znacznie utrudzający streszczenie, myśl tu nie płynie ciągiem jednym i całość przedstawia się jako zbiór przejmujących boleścią i rozpaczą wynurzeń niepowiązanych jednością planu, lecz będących wynikiem przypadkowych skojarzeń. Bohater poematu, Gustaw, zjawia się wieczorem w plebanii w dziwacznym stroju, przypominającym pustelnika, i z wyrazem obłąkania na twarzy; w obecności księdza starego i dwojga dzieci puszcza wodze rozpaczy i podniecony do nieprzytomności, wygłasza moc wielką bezładnych utyskiwań, które kończy samobójstwem; na zapytanie księdza, kim on jest, odpowiada, że trupem — pustelnikiem, że umarły dla świata; zaproszony do ogrzania się przy kominku, wskazuje na pierś swą i śpiewa, że tam we wnętrzu taki żar płonie, że stopiłby kruszce i głazy, że wobec niego niczym jest ogień kominka. Z urwanych skarg i westchnień jego domyśla się ksiądz, iż uczucie nieszczęśliwe jest przyczyną obłąkania, lecz na zapytanie staruszka, jak dawno płacze po swej stracie, zamiast odpowiedzi wyrusza na podwórze i powraca, ciągnąc za sobą gałąź jedliny, przedstawia ją jako towarzysza niedoli, który opowie dzieje smutnej miłości, gdyż zdaje mu się w chwili tej, że gałąź owa jest właśnie listkiem cyprysu, który otrzymał od kochanki na wieczną pamiątkę przy pożegnaniu. Pod wpływem wspomnienia zawsze świeżego w pamięci w ślicznych opowiada wyrazach o chwili rozstania; opowiadanie to, odnawiając rany niezagojone, rzuca go w nowy szał rozpaczy i Gustaw śpiewa wtedy śliczną pieśń Schillera[10] z trylogii
„Księże — zwraca się do starca — o nie! Ty tego nie czujesz obrazu! Ty cukrowych ust lubej nie tknąłeś ni razu!”
Rozpalony odgłosem pogrzebionych, niestety, rozkoszy, nuci znów zwrotkę o pocałunku i porywa dziecię, chcąc je uścisnąć; dziecię ucieka, ucieczka ta znów go przenosi z chwilowego szału w rozpamiętywania dziejów uczucia — bolesne, a gorączkowe i urwane: „I czegóż ona przede mną uciekła? Czyliż[11] ją śmiałem przerazić wejrzeniem? Czyli[12] słówkiem lub skinieniem?”. Ksiądz, chcąc go pocieszyć, opowiada, że rozumie jego boleść, gdyż i on kiedyś miał żonę, którą kochał, a którą stracił. Lecz dziwnie brzmi na to odpowiedź pustelnika:
Gdyż dwa są rodzaje śmierci — jedna śmierć jest pospolita, tą umierają wszyscy prawie ludzie i wyobraźnia kochanka nastrojona na smutną nutę roztacza obraz skonu[13] młodej dziewczyny kochanej i zaręczonej.
Śmierć taka jest udziałem kochanka, gdy lubą[14] jego oddają obcemu. W podobny sposób rzecz się ciągnie dalej: znajdujemy piękne, choć bolesne narzekania, że miłość zrobiła go komarem, że duch jego nie zapala się więcej przy rymie wieszczym, że czyny wielkie nie budzą w nim zapału, bo jedna tylko jest iskra w duszy, zapala się ona raz tylko w wieku młodocianym, „czasem roznieca ją ogień Minerwy[15]”, czasem duma i chęć wyniesienia się, lecz w nim iskrę tę zapaliło „oko niebianki”, stąd iskra ta „trawi się w sobie, świeci sama sobie, jako lampa w rzymskim grobie”, przygasło zaś dążenie do sławy i do wielkości. Inny ustęp świadczy o przedziwnej czystości uczuć poety: rysy kochanki przeniósł na obrazek.
Wiecznie obecny w sercu jego obraz kochanki broni przystępu myślom brudnym. Następnie Gustaw i ksiądz poznają się wzajemnie, staruszek był niegdyś nauczycielem jego, przytomność wraca Gustawowi, wspomina swe lata dziecięce, gdy unosiły go czyny Godfryda[16] i Jana III[17], i z większym panowaniem nad sobą, choć z nie mniejszą boleścią, opowiada jak po latach niebytności zwiedził te miejsca, w których oddychał niegdyś miłością, powoli jednak daje folgę boleści, aż wreszcie z piersi jego wyrywa się skarga, stanowiąca punkt kulminacyjny utworu, a słusznie przez Tretiaka nazwana najpiękniejszą symfonią uczuć. Rzecz się zaczyna od żalu cichego, że Bóg ich urządził ku wspólnemu życiu, że łączyła ich dziwna odpowiedniość charakterów, tymczasem węzły, jakby przez Boga samego osnute, rozstrzygnęła ona; myśl ta, wtrącając go w uniesienie namiętne, dyktuje mu przekleństwa przeciwko niej i w ogóle przeciwko kobietom: „Kobieto, puchu marny, ty wietrzna istoto!”. Jakaż przepaść między nim a nią! Ją blask złota oślepił, jemu zaś, gdyby ukazała się kobieta „piękniejsza niźli poetów zmyślenia, niźli ty nawet”, gdyby za chwilkę z nią spędzoną obiecywała „wszystkie złoto Tagu”, nawet królestwo w niebie „oddałbym ją za ciebie — za słodycz twego jednego spojrzenia”. Pozostaje mu ukarać zwodnicę; ze sztyletem w ręku, a wściekłością w duszy śpieszy, by zemsty dokonać, lecz „o nie, nie… nie! żeby ją zabić, trzeba być pierwszym z szatanów”. I rzuca sztylet. „Niech ją własna pamięć goni”. Pójdzie tylko na ucztę godową, nie powie jej nic, ale „cisnę okiem jadowitej żmii, wgryzę się jak piekielny dym pod jej powieki i w głowie utkwię na wieki. Będę jej myśli czyste przez cały dzień brudził i w nocy ją ze snu budził”. Lecz zamiar kalania Maryli kojarzy się w tej chwili z obrazem kochanki promieniejącej blaskiem czystości i poezji, a tak czułej na każde wzruszenie, na każdy wyraz przyostry, tak umiała ona lotem promyka przenikać w serce jego i zgadywać najtajniejsze uczucia. Roztkliwiony poeta wyrzuty, które zwracał ku kochance, zwraca ku sobie samemu: wszak nie obiecała ona jemu nigdy nic, sam „urojone żywił mamidła”, ale teraz poprzestałby na względach maleńkich, gdyby mógł być z nią jak brat z siostrzyczką, codziennie ją widywać, siadać z nią u stołu, ale nadaremne nawet skromne takie żądania — i jakaś rzewna i tęskna żałość przenika go coraz silniej, skarży się na serce kamienne ludzi, którzy nie pojmą nigdy mąk jego samotności, boleje, że ta, którą kochał, nie westchnie nawet nad nim, nie przypnie wstążki czarnej do sukienki na pamiątkę mąk jego. Tu już roztkliwienie dochodzi granic ostatnich. Narzekania płaczliwe nie pochłoną wulkanicznej natury Gustawa i na mocy prawa kontrastu odzywa się w duszy jego głos niezamarłej jeszcze potęgi uczucia:
I tu następują luźne, urwane okrzyki i westchnienia, to determinacji, to cofania się i strachu, to znów wściekłości, wreszcie ogarnia Gustawa obłęd i bohater nasz przebija się.
Psycholog nie znajdzie nic do zarzucenia całej tej części, jest to jęk serca zranionego miłością nieszczęśliwą: jakim wyrwał się z piersi poety, takim go rzucił na papier, rozpaczliwy, gorączkowy, obłąkania bliski. Płomienność uczucia wzbudza sympatię i uwielbienie dla wieszcza, który tak głęboko i silnie kochać umiał, ale też nadweręża harmonię, jest błędem estetycznym. Porównałbym w tym wypadku Mickiewicza z Leopardim[18]. U obydwóch bowiem uderza przede wszystkim jeden wspólny rys — jest nim boleść bezbrzeżna, przenikająca całą ich istotę, bezwzględnie panująca w ich duszy, niedopuszczająca innych myśli lub uczuć, lecz z powodu różnicy temperamentów boleść ta przechodzi u Leopardiego w wyrozumowany, ściśle konsekwentny pesymizm, beznadziejny, lecz z pozorem marmurowego spokoju, w wulkanicznej zaś naturze Mickiewicza przejawia się w formie rozpaczy pełnych miotań, jęków i skarg, ale rzecz dziwna, wyjątkowa, a zasługująca na głębokie zastanowienie: gorączka ta pomimo całej siły nie zamąca głęboko zakorzenionych w sercu poety zasad, tak iż prędzej czy później ustąpić musi przed pełnym równowagi spokojem ducha; w całym poemacie wrzące i płomienne uczucie idzie w parze z iście filozoficznym i wyrozumiałym poglądem na świat. Choć rozpacz wyrywa mu z serca kiedy niekiedy przekleństwa i złorzeczenia, jednak gdy po przeczytaniu utworu obejmiemy myślą całość, to nie omieszka uderzyć nas ta okoliczność, że zrozpaczony wieszcz nie wini i nie przeklina ani kochanki, ani tego, kto mu ją odebrał, ani świata i ludzi, ani wreszcie Boga. Następujący ustęp najlepiej rzecz tę wytłumaczy:
Winę więc uczuć, które pożerają go i czynią nieszczęśliwym, przypisuje iskrom żarzącym się mu w sercu. Iskry te nie gasną nigdy, a wybuchając płomieniem potężnym, powodują ową trawiącą siłę namiętności, której pokonać nie umie. Wina więc jednym słowem w nim samym, w wulkanicznej jego, rwącej się, polotu pełnej naturze. Z myślą tą są w związku narzekania jego na naukę i książki, które w trzech powtarza miejscach, a z takim naciskiem, że wbrew zdaniu Tretiaka przypuściłbym, iż poeta z całą świadomością rzeczy chciał przeprowadzić w tej części
To nas utwierdza w przekonaniu, że cała potęga uczucia nie była w stanie poruszyć zasad życiowych, które mistrz nasz był sobie wyrobił. Wobec tego staje się łatwe do pojęcia, że jednocześnie prawie mógł tworzyć
Również korzystnie złożyły się okoliczności zewnętrzne na wyrobienie w duszy wieszcza niezachwianych zasad patriotycznych: jak w rzeczach religijnych, tak też i w sprawach politycznych Nowogródek używał niezakłóconego spokoju; odgłosy wielkich wstrząśnień, przez które społeczeństwo nasze przechodziło wówczas, zaledwie go dolatywały, toteż 17-letni Adam przybył do Wilna owiany i przejęty rodzimą atmosferą tradycji staroszlachetczyzny; tę samą mniej więcej sferę pojęć napotkał i w starej stolicy litewskiej, z tą jednak różnicą, że rozwijała się i występowała wyraźnie reakcja prowadzona w duchu postępowym, ale na rodzimym gruncie osnuta, niezrywająca z przeszłością, dążąca tylko do naprawy złego; na czele ruchu stali znakomitsi z profesorów uniwersytetu, pomiędzy innymi słynny Jędrzej Śniadecki[24]; zawiązali oni byli towarzystwo ochrzczone nazwą humorystyczną szubrawców, organem zaś ich były „Brukowe Wiadomości”, w których karcono z bezwzględną surowością wszystkie ujemne cechy szlachetczyzny, jako to: marnotrawstwo, hulatykę, ucisk chłopów. W tym przeto okresie uniwersytet szedł na czele ruchu postępowego, dając przykład, pociągając za sobą wszystko, co było lepszego i wznioślejszego pośród młodzieży. Nie potrzebował więc ani Mickiewicz, ani inni jego towarzysze, których paliła żądza nauki, prawdy i ideału, szukać rozwiązania zajmujących umysły ich zagadnień ani w chwytanych na lep zdaniach niedojrzałych kolegów, ani w napotkanych wypadkiem, a nieprzetrawionych należycie broszurach, mieli bowiem światłych, a ufność ku sobie wzbudzających kierowników w osobie profesorów. Obce mu były przeto owa chwiejność i owo rozdarcie wewnętrzne, które cechują znaczną część dzisiejszej młodzieży. Mickiewicz znalazł się wkrótce w gronie towarzyszy pełnych najszlachetniejszych uniesień i dążeń. Najwybitniejszym pomiędzy nimi był Tomasz Zan[25], natura dziwnie harmonijna; łączył w sobie zapał do nauk i do czynu, najżywszą uczuciowość, jasność i spokój myśli oraz niepoślednie talenty organizatorskie; w obejściu zaś pełen był serca i ciepła i przez to szczególnie pociągał ku sobie serca młodzieży, która grupując się koło niego, zgodnie go za moralnego przewodnika uważała. Ogień młodości płonął w ich młodych umysłach, przepełniała je chęć gorąca dopełnienia wielkich rzeczy, nawet dążenia szubrawców nie mogły ich wkrótce zadowolić, zawiązali więc własne kółko — przykład dla młodzieży po wieczne czasy, żadne bowiem stowarzyszenie nie odznaczyło się nigdy tak idealną czystością zamiarów. Nauka, cnota, ojczyzna — takie były ich hasła: serca ich przepełniała gorąca wiara w urzeczywistnienie pragnień i nie mniej gorąca chęć samym być czynnikami moralnego odrodzenia społeczeństwa. I ta właśnie wiara i chęć wyrobiły w nich przekonanie, że aby dojść do celu szczytnego, trzeba go być godnym; pod wpływem myśli takich, postanowili już na ławie uniwersyteckiej kształcić się, aby doróść wielkich zadań, które oczekiwały ich w przyszłości, w tym duchu skreślili ustawę obowiązującą członków do pracy i czystości obyczajów. Wszystkich ożywiał jakiś duch idealistyczny, o czym najwymowniej świadczy poetyczne podanie krążące pomiędzy nimi, że „z oczu i z czoła Tomasza Zana, ilekroć był otoczony swymi kochanymi dziećmi, wychodziły promienie, które przenikały duszę każdego, kto był zdolny do przejęcia się uczuciem cnoty i piękności, a odbijały się w powietrzu lub gasły, ilekroć napotykały zimne i nieczyste serca”[26]. Stąd też zwali się promienistymi. Jednym słowem wzniosły ideał, który Krasiński wskazywał narodowi w
2.
Ale polityka zainaugurowana przez Metternicha[28] dała się czuć i w ziemiach wchodzących w skład cesarstwa rosyjskiego i niewinny związek filaretów popadł wkrótce w podejrzenie, stowarzyszenie rozwiązano, a bardziej wpływowych spomiędzy przewodników jego zesłano. Podobny, choć lżejszy nieco los stał się udziałem Mickiewicza i wieszcz spędził 5 lat 1824–29 w Rosji, przeważnie w Odessie, Moskwie i Petersburgu. Sława poety poprzedzała go wszędzie, wszędzie też serdecznie bywał przyjmowany. W Odessie obracał się przeważnie w kołach bawiącego tam obywatelstwa polskiego z Podola i Ukrainy. W obydwóch zaś stolicach cesarstwa bywał w salonach arystokracji myśli i rodu, z wielu zaś słynnymi literatami rosyjskimi zawarł stosunki ściślejszej przyjaźni. Częste rozrywki, obiady, wieczory, gry w karty, nareszcie stosunki miłosne wpłynęły w pewnej mierze na duszę poety i oderwały go od wzniosłej atmosfery, w której przebywał w Wilnie; surowy i ascetyczny Czeczot[29] z głębi Rosji gorzko mu to wymawiał w liście jednym, na co Mickiewicz odpowiadał, iż miłość ojczyzny tak jest wzniosłym i świętym uczuciem, że niepodobna łączyć z nią szczegółów nieznaczących, że obiady, bale i tańce nie mogą obrazić owej Boskiej kochanki. „Gdybym powrócił — pisał — do Litwy naszej, może bym jak spuszczona sprężyna spadł na dawną kwintę i kiedy by mi nikt z zewnątrz nie dokuczał, tobym sam sobie jaką biedę wynalazł i smucił się, i gryzł znowu. Ja zacząłem być wesół u ojców bazylianów, a spokojny i ledwie nie rozumny w Moskwie”[30]. Chociaż nastrój ducha wieszcza obniżył się nieco, talent jego dojrzewał, a świadczą o tym dzieła takiej wagi jak
Wsłuchajmy się w jednostajny, a rozmarzający plusk fal; zagłębmy się w tęsknotę rozlaną po wrących piaskach pustyń, w odmładzającą świeżość, jaką tchną wierzchołki górskie, zastanówmy się nad najzwyklejszymi obrazami natury nas otaczającymi, nad owymi lazurami nieba, nad tajemniczą mową drzew, nad tym głaszczącym ucho gwarem drobnego światka, zaludniającego roślinki; czyż w tym wszystkim nie czujemy i nie słyszymy melodii wzniosłej, cichej, a poważnej, jak balsam gojącej rany serca naszego? Jeżeli więc majestat przyrody tak silnie działa na duszę każdego niemal człowieka, to o ileż silniej działać mogą wrażenia podobne na dusze poetyczne z natury i przeto pochopne do cierpień, marzeń i samotnych obcowań z Bogiem i przyrodą! — Toteż myśl wystawienia bohatera samotnego wielkością swą w samotnym otoczeniu przyrody nęciła niejednego poetę i nią powodując się, napisał Mickiewicz
Dopiero po dokonanym złamaniu wszystkich przeszkód Farys daje wyraz szczęśliwości, która rozsadza pierś:
Po przeczytaniu
3.
Ale nuta szczęścia, siły, młodości i wiary, która tak cudnie zabrzmiała w
Z łatwością daje się wytłumaczyć proces psychologiczny, który ubrał dążenia narodowe w powłokę mistyczną: wystarczało drobnej ilości zmysłu praktycznego, aby pojąć, że nader wątpliwą, jeśli nie zupełnie niemożliwą była pomoc zagraniczna, że również wszelkie spiskowania wewnętrzne do celu doprowadzić nie mogły i jedyna przeto nadzieja i ucieczka była w Bogu, a że sprawiedliwość i miłość to nieodłączne przymioty Bóstwa, poczęto więc upatrywać w nieszczęściach zesłanych przez Opatrzność na ojczyznę nie tylko karę za błędy, lecz równocześnie świadectwo przyszłej szczęśliwości: cierpienie bowiem zwraca myśl naszą ku niebu, zbliża ku umęczonemu Zbawicielowi świata, oczyszcza, uzdrawia i uświęca; należy przeto przyjąć w pokorze bolesne próby losu, a ufając w miłosierdzie Boże, wytężyć wszystkie siły ducha ku pracy nad własnym udoskonaleniem wewnętrznym, albowiem tylko na narodzie złożonym z doskonałych jednostek spocznie łaska Boska, a po dniach smutku i zwątpienia zajaśnieje słońce radości i zwycięstwa. Idąc tą drogą rozumowań, poeci nasi przyszli wkrótce do wiary w opatrznościowe posłannictwo Polski, a opierali ją jedni na gruncie katolickim, drudzy błąkali się po bezdrożach nauki Towiańskiego[41], ale żaden prawie nie zdołał oprzeć się urokowi mesjanizmu. Wszystkie głębsze i szlachetniejsze umysły prędzej czy później znalazły ukojenie po bólach życia w wierze w umiłowaną przez Chrystusa Polskę; niedołężni tylko krzykacze darli się wzajemnie o formuły polityczne. Fakt jaskrawo mówiący o charakterze narodu polskiego.
Mistycyzm ogarnął Mickiewicza wcześniej niż innych. W 1829 r. udało mu się uzyskać pozwolenie podróży za granicę; wyjechał w najswobodniejszym nastroju ducha, zwiedził Niemcy i Szwajcarię, zimę spędził w Rzymie w arystokratycznym towarzystwie polskich i rosyjskich turystów; stałym był gościem i przyjacielem księżny Zenaidy Wołkońskiej i pani Chlustin, które znał jeszcze z czasów pobytu w Petersburgu i Moskwie, następnie uczęszczał do salonu hr. Ankwiczów, a wdzięki i wykształcenie ich córki, panny Ewy, głębokie nań wywarły wrażenie. Poeta zakochał się po raz drugi i ostatni w życiu. Posiadał wzajemność panny, matka mu sprzyjała, ale miał twardą zaporę do przezwyciężenia w ojcu, marzącym o świetniejszej partii dla jedynaczki. Aby uniknąć przykrych zajść z poetą, opuścił w maju Rzym wraz z rodziną, ale już w październiku spotkał ich Mickiewicz w Mediolanie i podążył stamtąd za nimi do Rzymu, gdzie nową spędził zimę w towarzystwie ukochanej — rozmarzony i w podniesieniu ducha, ale też w ciągłej i bolesnej walce z dumą obrażoną zimnym i odpychającym postępowaniem hrabiego. Do zawodów miłosnych przyłącza się boleść na wieść o wypadkach krajowych: „mokry arkusz brudnej niemieckiej gazety” — pisał wtedy — zajmuje go więcej „aniżeli wszyscy Vinci i Rafaele”[42]. Obejmuje go chęć natychmiastowego powrotu do ojczyzny, spowiada się z tego we wszystkich listach, ale nieprzewidziane jakieś przeszkody stają na zawadzie (może właśnie owa miłość nieszczęśliwa); opuszcza wreszcie Rzym, ale dopiero w kwietniu, z pogrzebioną na wieki nadzieją połączenia się z Ewą Ankwiczówną — i przybywa w Poznańskie, lecz za późno — rewolucja była już stłumiona.
Pod wpływem nieszczęść kraju budzi się w duszy wieszcza i wybucha gorącym płomieniem drzemiące uczucie religijne; zasady wiary, wpojone weń w dzieciństwie, osłabły pod wpływem lekkiego życia, które pędził w Odessie i Moskwie, dopiero w Petersburgu stłumione popędy poczęły powoli wychodzić na jaw, dzięki znajomości i stosunkom serdecznym z malarzem-mistykiem Oleszkiewiczem[43]. „On broni się przeciw duchowi jak Jakub[44] — mawiał o nim Oleszkiewicz — ale to nic nie pomoże. Jest on naczyniem wybranym i prędzej czy później łaska go napełni i przez niego spłynie na drugich”[45]. Dodatni wpływ Oleszkiewicza na umysł poety spotęgowało potem w Rzymie obcowanie ze szlachetnym i zapału pełnym hrabią Montalembert[46], marzącym o pogodzeniu katolicyzmu z liberalnymi dążeniami wieku, ze słynnym Lamennais[47] i wreszcie z ks. Chołoniewskim[48]; dzięki im po kilku leciech[49] Mickiewicz przystąpił do komunii św. Teraz zaś nieszczęścia ojczyzny ostatecznie i raz na zawsze ugruntowały w nim przekonania religijne. List pisany do Lelewela z Drezna w grudniu 1832 r. wyraźnie świadczy o nowym zwrocie w pojęciach wieszcza: „Tu powszechne skargi na niezgodę łatwą do przewidzenia, bo wyniesioną z Warszawy i tylko dojrzewającą we Francji. Mnie się zdaje, że jedni ufają rządowi francuskiemu, drudzy narodowi, albo ludziom
W 1832 r. jesienią przeniósł się do Paryża, gdzie przebył do śmierci, z wyjątkiem roku 1839–40 spędzonego w Lozannie i ostatnich kilku miesięcy życia w Konstantynopolu. Ujrzał się wieszcz nasz pośród hałaśliwych, a wiecznie waśniących się z sobą kółek emigracji. Był to istny Babel nie języków, ale poglądów i dążności. Tysiące ludzi oderwanych od ziemi rodzinnej, a różnych sfer, różnego wychowania, charakteru i rozwoju umysłowego znalazło się nagle na bruku paryskim bez roboty i najczęściej też bez pieniędzy i dachu. Znając odwieczną skłonność Słowian do waśni, o której świadczył Jornand[52] w VI jeszcze wieku, łatwo wyobrazić do jakiego stopnia naprężenia, a wreszcie i nienawiści doszły wkrótce stosunki wzajemne biednych wygnańców. Nie mając czym czasu zabić, kuł sobie każdy od rana do nocy różne projekty polityczne; bliżsi łączyli się pomiędzy sobą, tworzyły się kółka, a te się darły i żarły wzajemnie, obwiniając jedno drugie o zdradę. Zamiast tego, by myśleć o sobie samych, o własnym doskonaleniu się, kłócą się o „retorykę polityki, o formy przyszłe, o szkielet jakiegoś narodu przyszłego, nie myśląc, czy się to dziecko urodzi”[53] — oto było pierwsze wrażenie, jakie wywarła emigracja paryska na Mickiewiczu. Czując, jak mało ogniw wiązało go z ogółem tułaczów, poeta mało wtrącał się w ich sprawy, ale że z dzieł swoich szerokiego już używał rozgłosu, więc stał się przedmiotem uwagi powszechnej, a następnie pokątnych intryg i nienawiści. Jak stan moralny emigracji głęboko i boleśnie ranić musiał serce wieszcza, który siłą uczucia i namiętną żądzą ideału nieskończenie przewyższał otoczenie swoje, o tym niewiele się dowiemy z listów jego; możemy tylko domyśleć się na zasadzie luźnych wzmianek w korespondencji, rozpaczliwych skarg w improwizacji, a głównie na zasadzie tej bezgranicznej prawie uczuciowości jego, której przyjrzeliśmy się już w jego dziełach młodzieńczych. Co się zaś listów ówczesnych tyczy, to nie zawierają one ani traktatów filozoficznych, ani marzeń poetyckich, ani drobnostkowych wynurzeń z myśli i uczuć, jak np. listy Krasińskiego lub Słowackiego. Mickiewicz pisywać nie lubił i lenił się, pisał tylko z konieczności i obowiązku, naprędce i niedbale. Domejko słuszną zrobił uwagę, przesyłając Zaleskiemu paczkę listów poety do ogłoszenia drukiem: „Wczytując się dziś w wyrazy Adama — słowa Domejki — jego zmęczoną pisane ręką, obudzały mi się skrupuły i obawy, czy się godzi ogłaszać tak prędko listy prywatne, dorywcze, senne, których niejedno wyrażenie krótkie, pół wyrazowe, może dać pochop dzisiejszym gadułom do zimnych domysłów i tłumaczeń? Adam nie lubił pisać listów, pisał prawie nie patrząc na pióro — i czym prędzej pieczętował”[54]. Toteż i o emigracji znajdziemy w nich tylko dorywcze uwagi w rodzaju np., że sprawy wygnańców „żrą mu czas i humor psują”[55]. Obszerniej nieco maluje poeta boleść i rozpacz swoją tylko w kartce do pani Chlustin, pisanej wkrótce po przyjeździe do Paryża (marzec 32 r.) „
Nie jedne tylko nieszczęścia krajowe rozdzierały duszę Mickiewicza; serce jego gorzało miłością do ludzi, a miał pomiędzy tułaczami braci, krewnych i przyjaciół cierpiących niedostatek, pragnął gorąco biec im na pomoc; sam mając niewiele, dzielił się z nimi resztkami. Listy dostarczają kilka odnośnych szczegółów; w kieszeni poety tak było pusto, że musiał zastawić nawet szpilkę (wiosna 1833 r.), a jednak w tymże czasie oznajmuje bratu, że poezje swoje ma nadzieję sprzedać za pensję dożywotną 1000 zł rocznie i że ją całkiem bratu ustąpi, gdyż „sam znajdę sposób do życia”[57]; wtedy też posyłał parę razy kilkudziesięciofrankowe wsparcia dalekiemu krewnemu Stypułkowskiemu; dowiedziawszy się zaś, że Kajsiewicz[58] żyje samym chlebem i kasztanami, posłał mu 100 franków z wymówką, że mu od razu o swych pieniężnych kłopotach nie oznajmił, tymczasem Kajsiewicz nie należał wcale do najbliższych przyjaciół poety.
Najboleśniej jednak dotknęła wieszcza śmierć ukochanego przezeń Stefana Garczyńskiego[59]. Otrzymawszy wiadomość o groźnym stanie jego suchot, opuszcza Paryż w lipcu 1833 r. i w przeciągu trzech prawie miesięcy, do samego jego skonania, spędza dnie i noce przy łóżku chorego. Co się działo wtedy w duszy wieszcza, o tym nie dadzą pojęcia urywkowe ustępy z krótkich listów jego do Domejki i Odyńca, trzeba je całe przeczytać i przetrawić, żeby zrozumieć, w jaką bezdeń[60] smutku pogrążony był nasz mistrz. Ulgą dlań jedyną była Klaudia Potocka, niewiasta rzadkich cnót i poświęcenia, która czuwała nad Garczyńskim w początku choroby i w ostatnich dniach życia jego. „Ona jak anioł opiekuńczy — pisze Mickiewicz — utrzymuje duszę w Stefanie. Ta kobieta godzi z rodzajem ludzkim i może na nowo natchnąć wiarę w dobroć i cnotę na ziemi. Zdaje się, że życia ma tylko na parę godzin, a przecież znajduje zawsze siły na służenie innym”[61]. Wkrótce po śmierci Garczyńskiego Mickiewicz, narzekając na nieudolność swą i niewyrozumiałość w pielęgnowaniu chorego przyjaciela, znajduje znów sposobność poświęcić parę wyrazów Potockiej: „Nieraz w czasie jego choroby nie mogłem wstrzymać się, aby coś przykrego nie powiedzieć, albo milczeniem zagniewanym karciłem dziwactwa słabości, którym trzeba przebaczać. My mężczyźni nigdy nie osiągniemy tej doskonałości moralnej w pobłażaniu i przebaczaniu: Przekonałem się o tym, patrząc na Potocką”[62]. Ale posłuchajmy, jak się Potocka o Mickiewiczu wyrażała: „Mickiewicz przybył 8-go do Bex. Dzień i noc nie odstępuje Stefana! Duszę jego w geniuszu przeczułam; a z podziwieniem i ze łzami na niego patrzę. Wyższy jest od nas wszystkich, sercem, cnotą, duszą, jak jest geniuszem wyższym od wybranych”…[63] „Śliczny to i budujący — słusznie powiada Klaczko — widok dwóch dusz wielkich, przyznających jedna drugiej z takim zaparciem się pierwszeństwo w cnocie i poświęceniu! Jakże pięknie szczegół ten maluje szlachetne serce wieszcza”[64].
Mickiewicz pochował przyjaciela we wrześniu 1833 r. Wróciwszy do Paryża, wziął się z gorączkowym pośpiechem do pracy nad
Jednym słowem, boleść nad upadkiem kraju i nad rozpaczliwym stanem emigracji, nieutulony smutek po śmierci najukochańszego z przyjaciół, wreszcie ciągłe utrapienia z powodu braku środków pieniężnych — to wszystko stanowiło szereg wrażeń i trosk wieszcza w okresie po powstaniu. Gdziekolwiekbyśmy spojrzeli, przed okiem ducha jego roztaczał się ciemny widnokrąg; tych rozpacz pogrzebała żywcem, tamci nierozsądnie i bezskutecznie szamotali się z losem, zdawało się, iż nieprzenikniona zasłona z krwi i łez na wieki zakryła słońce nadziei. Smutno też było poecie. Ale natchnienia i uniesienia jego duszy stęsknionej przebijały ową zasłonę i ponad ciemność bez końca poeta wzlatywał myślą ku krainom słonecznym, tam w zdrojowisku uczuć i uciech religijnych, którymi karmił się za młodu, znajdywał zapomnienie i ukojenie — i przejęty uczuciem swoim, pragnął wierzyć i uwierzył też wreszcie, że uczucie to natchnie serca współbraci i da im zapał i siłę do osiągnięcia upragnionego celu. Pod wpływem usposobienia takiego czytywał książki mistyczne i szczególnie lubował się w dziełach Saint-Martina[67].
Tyle o okolicznościach życia Mickiewicza, zatrzymałem się nad nimi dłużej nieco, gdyż owa to właśnie epoka, mianowicie pierwsze lata tułactwa (1832–34), najważniejsza jest i najpłodniejsza w dziejach twórczości literackiej wieszcza. Nie mówiąc już o
4.
Jesteśmy już w jaskiniach mesjanizmu, opartego na negacji zmaterializowanej cywilizacji Zachodu i na wierze w posłannictwo narodu powiązanej z chrześcijańsko-socjalnymi dążnościami. Czy mamy zasady te krytykować? Zaiste byłaby to strata czasu. Dowodzić ich niemożliwości dla cudzoziemców nie ma potrzeby, gdyż to zbyt jasne; wśród Polaków zaś nie liczą również wyznawców, z wyjątkiem chyba kilku podeszłych, a zgnębionych nieszczęściem tułactwa wygnańców. Na każdym jednak myślącym i czującym czytelniku historiozofia[70] Mickiewicza wywrze wrażenie niesłychanie smutne. Mesjanizm jego jest protestem, wyrazem niezadowolenia z istniejących form życiowych. Ale protest ów nie wybuchnął na zewnątrz skargą rozpaczy. Takie rozwiązanie tłoczących się w duszy Mickiewicza zagadnień i cierpień nie odpowiadało charakterowi jego. Jak palma słońca, jak orzeł wyżyn górskich i swobody, tak dusza wieszcza nieskończenie żądna była wiary w ideał. A o skarbach złożonych w jej głębiach opowiedziały już nam
Chociaż beznadziejność i zwątpienie z gruntu przeciwnymi były nastrojowi ducha mistrza, jednak rozpacz nie tak łatwo dała się przeobrazić w spokojną ufność w sprawiedliwość Opatrzności i zanim mistyczna wiara w potęgę uczucia zdołała go ogarnąć, rozpacz wycisnęła niezmazane piętno na poezji jego, wyrwawszy się raz wprawdzie z piersi poety, ale za to skargą tak silną i namiętną, że bledną wobec niej skargi Faustów i Manfredów[72]. Mamy na myśli trzecią część
Dziwny to, a niemający nic sobie podobnego w literaturze dramat; poeta przedstawia w nim wypadek świeży podówczas w pamięci wszystkich: areszt filaretów wileńskich — wyprowadza na scenę osoby żyjące, jednak w mowach ich i czynach zostaje w najdrobniejszych szczegółach wierny rzeczywistości Otóż w scenie pierwszej więźniowie, koledzy Konrada, zebrani wszyscy w celi jego, prowadzą rozmowę stosowną do okoliczności, smutną w gruncie rzeczy, a z udanym pozorem wesołości i swobody; jeden z nich opowiada ze spokojem i prostotą, jaką nadać może tylko dłuższe obycie się ze zgrozą katuszy więziennych, straszliwe szczegóły wywiezienia kilku z ich grona. Konrad słucha zrazu w milczeniu, lecz staje się coraz bardziej ponury, aż śpiewa wreszcie pieśń pełną dzikiej żądzy zemsty na wroga, której zwrotkę każdą kończy groźny dwuwiersz:
Natchnienie jego, wzrastając stopniowo, pozbawia go przytomności, koledzy zostawiają go samego w celi; wtedy wyrywa się z piersi jego owa skarga, tęskna jak jesień, a namiętna jak oddech huraganu, znana pod nazwą
Nie pozostaje mu nic, jak stanąć do walki z Bogiem, walki straszniejszej niż walki z szatanem, bo ten walczył na rozumy, a on wyzwie Boga na serca! Ma on prawdę za sobą, gdyż kochał i cierpiał dużo, wzrósł w mękach miłości, a gdy Bóg wydarł mu szczęście osobiste, on pięści swej nie podniósł przeciwko Niemu, lecz skrwawił ją na własnej piersi. Wspomnienie ubiegłej niedoli roztkliwia go na chwilę i bohater nasz znów rzewnie błaga Stwórcę o litość i pomoc, błaga w imieniu narodu całego, gdyż on i ojczyzna to jedno — on w niego wcielony, on nazywa się Milion, bo za miliony kocha i cierpi katusze. I jeśli tą razą[76] Bóg go nie usłucha, to Konrad zemści się straszliwie, bo czego nie złamie myśl, to spalić zdoła uczucie, które zakuje w żelazne pęta woli, i stanąwszy do walki, rzuci przekleństwo, które wstrząśnie całym obszarem natury, a pójdzie z pokoleń w pokolenia… Tu pada bez czucia.
Aż zbyt jest widoczne pokrewieństwo duchowe Konrada z rodziną Prometeuszów, Faustów i Manfredów. Rozpacz, że odwieczny porządek świata nie odpowiada marzeniom idealnym, stanowi ich rys zasadniczy. Ale gdy ludzkość jest przedmiotem myśli Fausta i Manfreda, Konrad boleje wyłącznie nad własnym narodem: na pozór widnokrąg jego ciaśniejszy, a jednak współczucie stanowczo zostaje na stronie bohatera Mickiewicza z powodu jednej jego cechy — wielkiej, nieskończonej miłości. Faust myślał więcej, niż czuł, ale że praca myśli nie zdarła przed nim zasłony z natury i dusza świata została dlań zamkniętą, więc wątpiący i nieszczęśliwy stanął z kielichem trucizny w ręku i namyślał się, czy nie lepiej już raz na zawsze zakończyć marną komedię życia. Manfred, gwałtowny i namiętny, czuł dużo, zaciekał się mniej; pragnął ludzi uszczęśliwić, lecz źródłem pragnienia tego było nie tyle współczucie nędzy współbraci, ile szlachetna wprawdzie, ale zawsze egoistyczna ambicja zostania dobroczyńcą, prawodawcą, panem, jednym słowem, dobrym geniuszem ludzkości. Toteż, zawiedziony w dążeniach, rzucił przekleństwo na Boga, że go nie wysłuchał i nie dopomógł — przekleństwo z pogardą na ludzi, że nie zrozumieli. Jego uczucie dla bliźnich było więcej lubowaniem się i oddaniem własnemu marzeniu niż bezinteresowną miłością. Tylko Konrad czuł i cierpiał katusze za miliony, kochał zaś braci pomimo słabości ich i ułomności, a może właśnie dlatego; czuł się od nich nieskończenie wyższy uczuciem swoim, a pragnął przejąć nim i zapalić serca rodaków, albowiem w tym właśnie upatrywał drogę jedyną do dopięcia celu; lecz „rząd dusz” mógł mu dać jedynie Stwórca, który go opuścił, więc rzucił Konrad przekleństwo, ale tylko na Boga — nie na ludzi — i wyzwał go do walki, na serca! Ta walka na serca — pomysł iście Mickiewiczowski! Wpaść na myśl taką mógł ten tylko, kto rzeczywiście kochać i czuć umiał za miliony. Jeśli się zapatrywać na wartość człowieka z chrześcijańskiego stanowiska zaparcia się i poświęcenia, to wypadnie postawić Konrada na wysokości, której dosiąc nie mogą ani Faust, ani Manfred. Ale nie dość tego: Byron utożsamił się z bohaterem swoim i ubóstwił go; Mickiewicz zaś potępił Konrada; ani poloty tytaniczne ducha, ani nieskończoność cierpień, wypływająca z serca wielkiego, nie zdołały poruszyć w mistrzu tych podstaw życiowych, które utrwalił w sobie w młodości; jak w czwartej części
Ksiądz Piotr dopełnił Konrada. Obydwóch cechowała nieskończona miłość i żądza ulżenia losowi współbraci, lecz zetknięcie się z nieubłaganą rzeczywistością wprawiało Konrada w szał i rozpacz bez granic, a bluźnił wtedy i przeklinał Najwyższego, zaś księdza Piotra chroniła od rozpaczy wiara gorąca i ufność w Bogu; ta mu zapewniała spokój wewnętrzny i przed światłem ducha jego spadała zasłona czarna z przyszłości: w scenie piątej przed zakonnikiem roztacza się obraz przyszłości narodu, łez pełnej i cierpień, lecz we łzach owych i cierpieniach wychowany, zjawia się mąż pocieszyciel: wzrok jego jak słońce i świat drży przed nim, naród swój prowadzi drogą zwycięstwa i niesie wolność wszystkim ludom. A więc Bóg objawia maluczkim to, czego wielkim odmówił, co było niedostępne dla Konrada, stało się możliwe dla księdza Piotra; jednym słowem serce proste, kochające i wierzące więcej może niż rozum i nauka, a z nieskończoną miłością Konrada iść powinna nieskończona wiara księdza Piotra, bo z połączenia tylko tych cnót obojga zrodzić się może zdolność do zaparcia się własnego ja i poświęcenia siebie dla innych. Taka jest myśl zasadnicza, jaka wycisnąć się daje z tej części
Tej części
Wnet po napisaniu czwartej części
Osią opowiadania jest spór rodowy Horeszków i Sopliców, kończący się zajazdem dóbr sędziego Soplicy, ale wobec najścia wrogów, miłość ojczyzny bierze górę i zwaśnione rody łączą się, aby odparli wroga wspólnego. Tajną sprężyną akcji poematu, osobą, na której spoczęły uwaga i współczucie poety, jest bernardyn ks. Robak, za młodu szlachcic butny i gwałtowny, winowajca krwawego sporu dwóch rodów, następnie święty pokutnik, odkupujący przewinienie swoje czynną i pełną zaparcia się miłością ojczyzny; będąc przeto upostaciowaniem ekspiacji[79] za błędy młodości, staje się niejako dalszym ciągiem nawróconego Konrada: z tego powodu poeta nie umie ukryć swego współczucia dla bohatera i w cudnym ustępie spowiedzi Robaka przestaje być bezstronnym epikiem, puszcza wodze uczuciu i utożsamia siebie z osobą pokutującego bernardyna.
Zakres pracy nie pozwala mi wejść w bliższą ocenę utworu, który został jednogłośnie uznany za arcydzieło Mickiewicza. Ale co się tyczy charakterystyki wieszcza, to nie tyle nas obchodzi wykonanie, ile sam pomysł, tak świetnym uwieńczony skutkiem — pomysł napisania poematu epicznego w wieku naszym, w którym subiektywizm powszechnie zapanował w poezji, a spokój epiczny stał się udziałem rzadkich wybrańców losu, właściwie zaś tylko autora
5.
Niestety, owo cudne połączenie tytanicznych natchnień i polotów Gustawów, Konradów i Farysów z homerowską pogodą i spokojem
Juliusz Słowacki
1829–1842
Słowa te pisał Słowacki w 1833 roku w autobiograficznym poemacie
Dowody tego daje nam
Marzycielstwo posunięte do krańców ostatecznych uderza nas w umysłowości Słowackiego jako jej rys zasadniczy. Istotę marzycielstwa stanowi dążność umysłu do przekształcenia w myśli stosunków rzeczywistych w idealne, wynika stąd nieprzeparty pociąg do budowania zamków na lodzie, świat chce się widzieć nie takim, jakim jest, lecz jakim być powinien, podstawą asocjacji[86] jest kontrast i idąca za tym idealność (Bain[87]). Usposobienie takie, gdy pochłonie umysł, pociąga za sobą niejedno niebezpieczeństwo; mając bowiem wtedy na oku zawsze i wszędzie przepaść rozdzielającą świat rzeczywisty od świata marzeń, tracimy zdolność do sympatyzowania z dążnościami i czynami ludzi zwykłego poziomu, osłabiamy uczucie; następnie spacza się w nas sam proces myślenia, gdyż zbyt jest ułudna goszcząca w wyobraźni utopia, aby się ją miało porzucić przez wzgląd na sprzeczność jej z rzeczywistością, przeciwnie, mimo woli gotowi jesteśmy naprężać całą władzę rozumowania do naciągnięcia faktów w ten sposób, iżby usprawiedliwiały dążność oderwaną od świata i bezpodstawną, z pominięciem wyraźnej nawet w oczy bijącej prawdy — wreszcie marzycielstwo paraliżuje wolę, pozbawiając ją gruntu z powodu zupełnej niemożliwości urzeczywistnienia chwiejnych wytworów wyobraźni, nietrzymanej w karbach rozumu.
Chcąc określenie to zastosować do Słowackiego, należy mieć na uwadze potężną jego, granic nieznającą fantazję, którą niezaprzeczenie przewyższał wszystkich poetów naszych, a pojmiemy wtedy, jak bezwzględnie rządził jego duszą ów pociąg marzycielski. Marzenia jednak Słowackiego miały nieraz wybitny społeczno-patriotyczny odcień. Poeta, kochając się w nich, chciał je też widzieć wnet urzeczywistnione, i właśnie w tym odbiła się jego głęboko polska dusza, w tym też zasadnicza różnica pomiędzy polskim i w ogólności słowiańskim, a niemieckim zapatrywaniem na świat: jeśli zaprzepaszczanie się w bezdniach zaświatowości, jeśli nurtujące tęsknienie do
Marzycielstwo Słowackiego wyszło najpierw na jaw w tych wszystkich jego utworach, nad którymi pracował pod wpływem Byrona, przed opuszczeniem kraju, tj. w 1829–30 r. Najbardziej pomiędzy nimi godzien uwagi
Pisał go poeta w listopadzie 1830 r. Rzadko się zdarzy spotkać coś równie spaczonego pod względem myśli i uczuć: Arab, serce którego „skamieniało” wśród kamiennych ludzi, bawi się w tępienie radości, gdzieby tylko „błysła niespodzianie”. Spotyka np. rybaka zadowolonego swą dolą, rzuca wtedy perłę do morza, starzec rzuca się w wir fal, ale na próżno:
Drugą razą spotyka starca, którego synowie dopiero co polegli w pustyni, otruci wodą ze studni. Schyla się biedny starzec, aby napić się tejże wody i śmierć znaleźć, lecz Arab nasz woli chwycić go i unieść daleko:
Ale bohater nie zadowala się podobnymi wybrykami, bo kończy na zazdroszczeniu szczęścia nawet roślinom i zasypuje źródlane kryształy, by zeschła i zwiędła palma żyjąca z wilgoci strumienia. Nareszcie, przeczuwając śmierć, pragnie zasnąć w stepach i marzyć o raju, ale:
Rzecz jasna, że negacja posunięta do tak potwornie dziwacznej przesady nie mogła wypływać z prawdziwego wniknięcia w nędze społeczne; głębsze zastanowienie się i przejęcie niedolą powszechną nie doprowadzi nigdy do bezwzględności w wątpieniu, nienawiści i w zemście; przeciwnie, obok czarnych stron niechybnie ukażą się wtedy i jaśniejsze, a w skardze bolejącego wieszcza zabrzmi cicha nuta przebaczenia i nadziei.
Znać w tym utworze potężny wpływ Byrona. Lecz skądże pomimo tego tak nieskończona różnica pomiędzy wieszczem angielskim a jego polskim uczniem? Znajdziemy odpowiedź w różnicy ich usposobień. Umysł Byrona zawierał w sobie nierównie więcej równowagi, rozpacz nie pochłaniała go, miała ona przyczynę osobistą w uczuciu obrażonej dumy i ogólnoludzką w szlachetnym proteście przeciwko panującej w Europie reakcji, przeciwko uciskowi swobody myśli i przeszkodom w swobodnym rozwoju indywidualności. Wprawdzie w pierwszych utworach angielskiego wieszcza narzekania jego miały tylko osobiste powody, stąd też dużo w nich nieszczerości i przesady, lecz umysł Byrona dojrzał prędko. Chociaż niesłychana duma wraz z poczuciem wyższości osobistej usposabiały go sceptycznie i pogardliwie względem ogółu ludzi, jednak w gorącym dążeniu do prawdy umiał zejść się z nimi, umiał ocenić szlachetne usiłowania walczących o swobodę narodów, umiał dla nich znaleźć nieśmiertelne słowa otuchy, umiał uczcić sztukę i ukorzyć się przed wiecznym pięknem utworów jej mistrzów, umiał wreszcie uwierzyć, że prawda kiedyś zwycięży, że „szczęście na ziemi nie jest snem”[94].
Wprawdzie Byron III i IV pieśni
I Słowacki nie pojął Byrona. Płynęło to wprost z jego usposobienia, był on marzycielem i nic więcej: im bardziej się pogrążał w czarodziejskie sny, tym silniej czuł bezdeń całą, co się otwierała pomiędzy nim a światem, nic go z ludźmi nie wiązało, był on równie obcy dla nich, jak oni dla niego! Stan duszy Słowackiego pojmie ten tylko, kto sam doznał zatrutych, lecz nieskończenie ponętnych słodyczy marzenia; z niedościgłej wysokości snów swoich spoglądał on na powszednie krzątania się ludzi koło marnych spraw życia, czuł się wyższy od nich całą potęgą i całym czarem uniesień swoich, rzecz więc jasna, iż nieraz wstrętem i zgrozą przejmował go świat ludzki, do którego pomimo woli czuł się przywiązany. W takiej chwili powstał
Niemniej wyraźnie maluje owo usposobienie Słowackiego pokrewny
Raz go dolatuje odgłos nieznanej, melodyjnej muzyki; był to dźwięk dzwonów; puściwszy wodze koniowi, goni za dźwiękiem i wkrótce wspaniały obraz uderza wyobraźnię jego: kościół lśniący od złota i świateł, kolumny wysmukłe jak stepowe palmy, na czołach ich liście złote, u stóp skały z marmuru. Lecz jeszcze piękniejszy wydaje mu się ów anioł odmalowany na szybie jaskrawej, wśród dymu kadzideł zstępuje ku niemu i roztacza nad nim skrzydło swe złote. Wrażenie to rozpala wyobraźnię młodzieńca, zostaje chrześcijaninem. Zrywa przeto z rodziną i z narodem. Kochanka umiera ze zgryzoty, brat i ojciec czyhają na jego życie, brata zabija, nie poznawszy go, w pustyni; ojciec napada na klasztor, lecz umiera ranny w czasie szturmu; wreszcie sama martwota i chłód życia zakonnego rozczarowują marzyciela. W rzewnej spowiedzi przedśmiertnej błaga, by go poniesiono na stepy, aby mógł umrzeć wśród oaz kwiecistych:
W przezroczu mgły i chmur ukazuje mu się zmarła kochanka, słowy pieszczotliwymi[98] wzywa go do siebie, roztacza przed nim rozkoszne obrazy nieznanych, a przypominających raj Mahometa, krain, w których przebywa, tam mają żyć samotni, szczęśliwi… Ale niestety, za późno.
Mnich cierpi i umiera ofiarą marzeń, świat rzeczywisty o tyle go pociąga, ile daje pokarmu jego fantazji, staje się chrześcijaninem, gdy mistyczna poezja obrządków przemawia doń ognistymi wyrazy, rozczarowuje się, zetknąwszy bliżej z nową wiarą, a nęcą go wtedy i dręczą gorące i rozkoszne sny o raju wiernych synów proroka, nieskończenie tęskne i zmysłowe, coś w rodzaju pieśni przeciągłej i melancholicznej, którą wygrywa derwisz[99], gdy współtowarzysze jego w nieprzytomnej ekstazie rwą sobie włosy i rozraniają ciało, oczekując, by bóstwo wstąpiło w ich dusze spragnione. Zatem gdy bohaterowie byronowscy umierali ofiarami obrażonej dumy i ambicji, Mnicha prowadzi do grobu niepohamowany prąd marzeń — rys nader charakterystyczny, a rzucający doraźne światło na stosunek Słowackiego do Byrona.
Pozostaje zapytać, co popchnęło Słowackiego w objęcia byronizmu? Rzecz jasna, iż poezja, której treść polegała na starciu się przewyższającej ogół jednostki ze społeczeństwem, niemogącym doróść do jej ocenienia, szczególnie przekonywająco musiała przemówić do umysłu marzyciela, pojmującego, że mało ogniw wiązało eteryczne jego bujania z dążnościami ogółu ludzi. Dołączyła się do tego nie mniej ważna okoliczność, która spowodowała niegdyś zniechęcenie autora
A jednak Słowacki nie upatrywał w tym sprzeczności; zdawało mu się, że sam by tak postąpił, znajdując się w podobnych warunkach. Takie pojmowanie rzeczy płynęło wprost z połączenia usposobienia ultramarzycielskiego z silnym instynktem społecznym, który to powodował niepohamowaną chęć natychmiastowego przeprowadzenia ideału w czyn. Marzycielstwo, pochłaniając rozsądek i przytępiając uczucie, objawia się w odpowiedni sposób w dziedzinie czynu: ideał utworzony pieści wyobraźnię, a każe zapomnieć o rzeczywistych pragnieniach i dążnościach społeczeństwa, które się uważa za martwe tylko narzędzie: w danym razie wielki niezawodnie cel przyświeca Mindowemu, lecz dążąc do urzeczywistnienia potęgi Litwy i do wytępienia Krzyżaków, nie przebiera w środkach: wbrew instynktom własnym przyjmuje znienawidzoną wiarę chrześcijańską, następnie przyucza naród do karności okrucieństwem i strachem, „przyciska go całym ogromem ciemnoty” i w rzeczy samej dosięga celu, bo „ciemny Litwin na jego skinienie uchyla korne czoło”. Niemoralność tych środków nie zastanawia go, nie dba nawet o to, że Litwin nosi już w sercu „chytrość w miejscu cnoty”, daje tylko kiedy niekiedy wolę sentymentalnym nieco narzekaniom nad tym, iż naród nie pojmuje wzniosłych jego dążeń. Idei tej Słowacki nie porzucił, z dwojga złego wybierał mniejsze i w 17 lat później
Tyle o młodzieńczych utworach Słowackiego; pomimo że treść ich była niedojrzała i przesadna, wykazały jednak wyraźnie, iż pod względem fantazji autor ich zdoła wznieść się na niedościgłe wysokości, żaden bowiem poeta nie stawał dotąd przed publicznością w szatach tak okazałych, nie olśniewał taką rozmaitością i jaskrawością barw, ani upajał tak czarująco słodkim nektarem marzeń.
2.
W październiku 1831 roku Słowacki opuszcza kraj; od tego czasu pozostaje w ciągłej korespondencji z matką: mamy przed sobą długi dwutomowy szereg listów jego, w których z dziecinną otwartością wynurza się ze wszystkich myśli, uczuć i wrażeń przed jedyną istotą, którą kochał całą siłą swej duszy; śmieje się w nich i płacze na przemian, zachwyca czytelnika iskrami błyszczącego humoru, odurza go i upaja wonią sennych jakichś i czarodziejskich majaczeń, rozmarza słodyczą kontemplacyjnych zatapiań się w cudach przyrody, wreszcie zniechęca nieraz wybrykami dziecinnej próżności. Pełne prostoty serdecznej i szczerości, a jednocześnie porywające pięknością obrazów, listy te są cudnym poematem, w którym poeta, nie przeczuwając snać[102], że staną się kiedyś pastwą publiczności, odmalował siebie, jakim był istotnie, bo obok wysokich polotów ducha wieszczego nie skrył licznych słabostek i ułomności swoich. Niech więc listy posłużą nam za podstawę do głębszego wniknięcia w tajniki marzącej duszy wieszcza.
„Wszystko mnie znudziło, musiałem wszystko porzucić i jak wariat gonić za urojoną nieśmiertelnością”, pisze Słowacki 24 stycznia 1832 r. Chociaż powód nagłego wyjazdu poety nie jest znany, ale słowa te wyraźnie malują jego istotną przyczynę. Widzieliśmy, jak niepohamowany prąd marzeń unosił poetę poza krańce rzeczywistości; wobec blasku snów świat wydawał mu się naturalnie nudny, poeta przewyższał go całą potęgą polotów fantazji, czuł się uprawniony żądać szerokiego pola do działania, aby mógł przekształcać stosunki społeczne na wzór owych uroczych, które wyłaniał jego mózg rozpalony. Obok nieskończonego marzycielstwa królowała w umyśle Słowackiego wypływająca poniekąd z tegoż marzycielstwa próżność bez granic i ambicja. Nie wystarczała mu skromna posada w ministerium finansów, nie działo się tam wszystko podług myśli jego, więc nie umiejąc po święcić osobistych zachceń na ołtarzu ojczyzny, wolał porzucić kraj, a „gonić… za urojoną nieśmiertelnością”.
Poeta znał jednak siebie pod tym względem: „Jest to nieszczęśliwe skierowanie moich myśli w dzieciństwie — żali się w tym samym ustępie listu: — wiesz, mamo kochana, powiem ci to, czegom nikomu nie mówił: w dzieciństwie, kiedy byłem egzaltowanie nabożnym, modliłem się do Boga często i gorąco, żeby mi dał życie najnędzniejsze, żebym był pogardzany przez cały wiek mój, tylko za to, żeby mi dał nieśmiertelną sławę po śmierci”.
Stosownie do okoliczności przeważały w umyśle poety to marzycielstwo, to ambicja — to zapominając o świecie, błąkał się po obszarach marzeń, to znów wskutek ciągłych styczności z ludźmi mniej mógł żyć fantazją, a natomiast podniecona miłość własna zmuszała go do gonienia za sławą i za oklaskami! Ostatecznie jednak brało górę marzycielstwo. Do tych cech zasadniczych umysłowości Słowackiego dołączyły się wkrótce rozbudzone przez wypadki listopadowe instynkty patriotyczne, które miały z czasem całkowicie opanować duszę poety. Wprawdzie już wnet po wybuchnięciu rewolucji ułożył wziętą wówczas
Lecz chociaż żył poeta prawie wyłącznie życiem zewnętrznym, jednak przemawiały w nim nieraz lepsze i głębsze żądze ducha; czuł doskonale całą pustotę życia swego: „Kochana mamo — pisze dnia 26 maja 1832 roku — otóż to są szczegóły mego życia w Paryżu; jeżeli się nad nimi zastanowicie, to żałować mnie będziecie, że nie mam żadnych przyjemności uczuć, tylko przyjemności wrażeń” lub później w grudniu tegoż roku: „Miałem w tym miesiącu kilka zdarzeń pochlebiających mojej dumie, więc doznałem kilka chwil szczęścia, wyznajcie, że nędzne to życie, co w tym szczęścia szuka!” Przebywał w Paryżu Słowacki jedynie z powodu druku poezji swoich, miasta nie lubił, uskarżał się nieraz na otoczenie: „Wiele mam teraz znajomych (grudzień 1831), ale żadnego miłego, żadnego, z którym by mi było żyć przyjemnie, i chciałbym jak najprędzej wyrwać się z Paryża do jakiego cichego miasta Włoch, żeby samo miasto mogło przemawiać do mojej imaginacji, bo Paryż bardzo prozaiczny i szkaradny, ani tak świetny, jak był kiedyś, dawniej”. Więc już w początku pobytu tęsknił marzyciel do ciszy, tymczasem dopiero w rok potem mógł opuścić znienawidzone miasto, nieustannie przeto wzrastała w nim tęsknota do samotności, a gwar i szum paryski przejmował go wstrętem. Marząc o zamieszkaniu w Genewie, poeta pisał między innymi: „Może na wiosnę znajdę sobie mieszkanie nad Jeziorem Genewskim, w jakim wiejskim domku i tam oddam się rozmyślaniom nad marnościami światowymi: bo ja stworzony jestem do życia mniszego, spokojnego i w najludniejszych miastach tworzę sobie samotność, ale nudną, przerywaną hukiem powozów, rozmową nudnych znajomych, więc mnie nie obwiniaj matko, że cichszej samotności szukać będę”. Toteż z radością opuszcza Paryż; w dyliżansie w nocy, nie mogąc zasnąć, przebiega w myśli cały pobyt w tym mieście i nie znajduje żadnych wspomnień przyjemnych z wyjątkiem chwili, kiedy przyniesiono mu z druku pierwsze dwa tomiki poezji. Po przybyciu do Genewy pierwsze uczucie, które go przejmuje i któremu oddaje się z całym zapałem duszy spragnionej, to szczęście z otaczającej go ciszy. „Nie uwierzysz mamo — pisze wkrótce potem — jak mnie te jodły cieszą, jak mi jest przyjemną ta wiejska cisza, która mnie dokoła otacza; zdaje mi się nieraz, że już osiadłem na wsi, abym odpoczął po trudach życia”.
Ludzie obdarzeni żywą wyobraźnią tworzą w myśli na tyle ułudne obrazy świata rzeczywistego, że podlegając z tego względu nieustannym rozczarowaniom przy zetknięciu z suchą prozą życia, znajdują jedyną pociechę albo w snuciu coraz to nowych marzeń, albo we wspomnieniach zamglonych czasem, a ozłoconych natomiast fantazją. To właśnie się zdarzyło ze Słowackim; rozczarował się, ujrzawszy Paryż i Londyn, z usposobienia zaś swego zdawał sobie dokładną sprawę, pisząc do matki następujące słowa (Paryż, październik 1831): „Wojaż bardzo wiele daje wyobrażeń, szkoda tylko, iż wszystko okazuje się mniej pięknym, jak było w imaginacji, i potem zostają w pamięci dwa obrazy: jeden taki, jaki być powinien, oczami wymalowany, drugi piękniejszy, dawniej utworzony przez imaginację. Kiedyś utworzy się trzeci, najpiękniejszy, z imaginacji i z sennego przypomnienia, i połączy w sobie wszystko najpiękniejsze z tych trzech obrazów”. Niepodobna dać dokładniejszego określenia marzycielsko nastrojonej wyobraźni. Należałoby więc przypuszczać, że podobne rozczarowanie spotka poetę i w Genewie; stało się jednak przeciwnie. „Pobyt w tym mieście — pisze poeta wkrótce po przyjeździe — utworzy obraz wspomnień najcichszy i najprzyjemniejszy” (10 listopada 1833 r.), zdaje mu się, że będzie kiedyś żałował dni spędzonych nad Lemanem (15 listopada 33 r.), listy odbierane z domu lubi odczytywać nad jeziorem, a po przeczytaniu myśli o swoich, „patrząc na rozległe błękity fali. Nie uwierzycie, ile ten obraz ma smutku i myśli; szum jeziora zaledwo słyszeć się daje, cicho, cicho, i słyszałbym głos wasz, gdybyście mnie wołali. Tu wszystko cichą przybiera barwę, nawet wspomnienia wielkich ludzi są wspomnieniami cichego życia” (15 marca 33 r.). Jednym słowem, szczęśliwość nieopisana, jaka ogarnęła Słowackiego po osiągnięciu upragnionego wypoczynku, wśród cudnie uroczej przyrody, nie dała miejsca rozczarowaniu, które w innych warunkach niechybnie by nim owładnęło. Mając pole do bujań eterycznych, poeta zapominał o wszelkich innych dolegliwościach, spokój zaś zewnętrzny i piękna natura były głównym warunkiem do poruszenia w nim struny marzycielskiej. W Genewie miał jedno i drugie. Marzył więc, upajał się otaczającą go ciszą, rad, iż odzwierciedlała się w duszy jego skołatanej i wymęczonej szumem paryskim i nudną drobiazgowością życia towarzyskiego — myślał nawet o wytworzeniu sobie filozofii życia, która by mu zapewniła jasność i pogodę myśli. W tym celu począł studiować myślicieli niemieckich, stąd też zapewne ówczesny zachwyt jego nad poezją Kochanowskiego, tak pełną helleńskiej prostoty i helleńskiego spokoju: „Ja teraz zmierzam do spokojności i wszystkie moje nauki i książki, których używam, zmuszają do tego, abym w sobie filozoficzną piękność moralną utworzył, dotąd już tyle w nauce tej postąpiłem, że czuję w sobie jakąś spokojność, natchnięty przez godność natury człowieka. Zewsząd widzę, że ludzie bez wewnętrznej spokojności próżno się o zewnętrzną starają” (27 kwietnia 1834).
Wobec pogody, która, jak zdawało się, na długo miała zapanować w umyśle poety, warunki pracy jego w twórczo-artystycznym kierunku były nader korzystne. Nigdy zewnętrzne okoliczności nie sprzyjały Słowackiemu do takiego stopnia. Natura genewska łączyła w sobie wszystkie cuda, o jakich tylko mogło się zamarzyć: i łagodne niebo, i zieleniące się przez większą część roku błonia, i ginące w nieprzejrzanej dali błękity Lemanu[107], i alpejskie szczyty śnieżne… a poeta nasz zamieszkał właśnie w najpiękniejszym ustroniu, gdzie dziś wspaniałe hotele Quai des Paquis nęcą podróżnych do dłuższego wypoczynku. Co dzień przeto miał przed sobą najśliczniejsze widoki miasta i okolicy, wyobraźmy więc sobie rozkosz, jaka ogarniała młodego marzyciela: rozmarzał się i rozleniwiał, i ginął w iskrzących się i promieniejących nieskończonościach jeziora, wsłuchiwał się w szelest lubieżny i łagodne podmuchy wiatrów, snuł sobie tęczowe sny, tonąc wzrokiem i duszą w jaskrawych odblaskach, którymi słońce zachodzące ubarwiało powierzchnię wód, a nie masz na jeziorze genewskim chwili cudowniejszej nad zachód słońca, zwłaszcza, gdy lekki zefir budzi i podnosi senne fale; z wolna wtedy, z pluskiem cichym i jednostajnym rozbijają się leniwie o brzeg, gwar jakiś tajemniczy i ledwie dosłyszany zda się rozlegać w głębi wód; wołają ku sobie, mówią o zatopionych miastach, o ukrytych skarbach, o nieznanych krzewach, jest zaś w tym gwarze coś z owej tęsknoty nieskończonej i pożerającej, którą tchną bezbrzeżne obszary pustyń i wód — i coś z romantyki i bajek o zaklętych królewnach, o zaczarowanych kwiatach i drzewach, i o wróżkach mściwych… Tymczasem zapada powoli mrok, wraz z ostatnimi odblaskami, co ozłacały starożytne domostwa Genewy, miasto samo zapada w dal i ciemność, tylko księżyc wschodzący znad szczytów Mont Blanc oblewa światłem zimnym, a majestatycznym cały szereg dalekich śnieżnych wierzchołków. Olbrzymie a ciche — jak śpiew skamieniały wieków bohaterskich — podnoszą pierś, świeży potok życia leją w ducha, szepcą hymn wiekuisty o wiecznie czystych błękitach, o orlich potokach i orlej swobodzie… I marmurowy spokój gór zlewa się z tęskliwym łkaniem fal w cudną iście i pełną harmonię, bo nie brak w niej żadnego z tonów, którymi przyroda zwykła przemawiać do duszy, bo nigdzie chyba poezja gór i poezja wód nie roztoczyły wspólnie i w takiej okazałości wszystkich swych wdzięków.
Ale nie koniec na tym. Nie ma potrzeby dowodzić, jak dodatnio działają na usposobienie wszelkie uczucia sympatyczne, otóż i pod tym względem znalazł się Słowacki w najszczęśliwszych warunkach. Zamieszkał bowiem na pensji u pani Patteg, której córka Eglantyna uczuła wkrótce ku poecie coś głębszego niż przyjaźń. Listy jego dostarczają dużo szczegółów co do ich stosunku i rzewne współczucie wzbudza w nas śliczna postać Szwajcarki, która tylu staraniami umiała otoczyć i ozłocić smutne życie marzyciela, kochając go, choć beznadziejnie, lecz silnie i trwale. Słowacki od czasów wileńskich nie kochał się nigdy, niewiele więc mógł dać Eglantynie w zamian za jej poświęcenie, ale umiał ocenić jej przywiązanie, a żywe poczucie tej atmosfery serdecznej i ciepłej, którą oddychał, było jednym z głównych powodów szczęścia i wewnętrznego spokoju poety w tej przykrej skądinąd epoce: „Spokojne teraz wiodę życie — pisze 30 listopada 1833 r. — sam jestem w domu z matką i córką Patteg; kochają mnie jak syna i brata, podzielają wszystko ze mną, słowem, że mnie Bóg do ich domu przyprowadził; kiedyś wróciwszy do mojej krainy, nieraz będę tęsknił może za tym cichym teraźniejszym życiem”. W czerwcu 1834 r. Eglantyna wyjechała na czas jakiś do Paryża, poeta poczuł wtedy głębiej samotność swoją i wkrótce potem rzewnie opisał w liście do matki chwile rozstania. Powóz miał zajechać o czwartej z rana, Słowacki obiecał Eglantynie, że ją zbudzi, nie kładł się więc wcale i o trzeciej zapukał do drzwi. Słońce nie było jeszcze wstało, tylko niebo poczynało na wschodzie rumienić się i złocić, ptaszki budziły się ze snu i na czystym tle powietrza wyswobadzały się powoli z mgły i ciemności śnieżne szczyty Mont-Blanc. Oboje stanęli na wzgórku, skąd mieli przed sobą Genewę całą, jezioro i góry, chłód poranny przejmował poetę dziwnym jakimś drżeniem: „Eglantyna płakała jak dziecię; ja byłem takim, jakim mnie często, mamo, widziałaś z ponurą walką myśli na czole. Każda taka chwila budzi we mnie jakieś odległe wspomnienia, każda chwila smutna teraz jest jakoby zwierciadłem, w którym całe moje smutne życie widzę w zmieszanych kolorach”[108]. Przyjaciółka odjechała, poeta został sam i pełen słodkiego rozrzewnienia długo nie mógł oderwać wzroku od wschodzącego słońca. W tym opisie odjazdu, w myślach, jakie w nim wzbudził, odbił się rys charakterystyczny fantazyjności Słowackiego: gdy jakie zdarzenie zewnętrzne silniej uderzało myśl jego, wnet kojarzyło mu się w wyobraźni ze stosownym obrazem — najczęściej z natury — pełnym tego smutku i tęsknoty, które się zrosły były z duszą poety. Wskutek tego sam fakt, przybierając barwy idealne i fantastyczne kształty, przeistaczał się całkowicie, pieścił myśl jego, długo zostawał dlań uroczym wspomnieniem. W danym wypadku pogodny majestat budzącej się przyrody nadaje dziwnej uroczystości smutkowi rozstania, smutek obecny wywołuje wspomnienia ubiegłych smutków, a wszystko, łącząc się razem, tworzy jeden z najpiękniejszych obrazów w listach wieszcza. Podobnież wkrótce po przyjeździe do Genewy Słowacki odebrał wiadomość z Paryża o śmierci przyjaciela, który konając, powtarzał ciągle: „nie ma Julka” i płakał: „było to rano, ślicznie słońce świeciło, przeczytałem list”; długo potem płakał poeta, bo gwałtownie mu się zechciało być w tej chwili na cmentarzu Père-Lachaise[109], „bo ranek był tak piękny i cichy”, i usiąść na grobie przyjaciela i rozmyślać[110]. Więc śmierć bliskiej osoby powiązana z wrażeniem pięknego poranku słonecznego budzi w nim tęskną myśl o smutnych, choć pełnych uroku rozmyślaniach na cmentarzach, w cieniu drzew szepcących ciche modlitwy i westchnienia pod pogodnymi błękitami nieba.
Gdy był dzieckiem, matka zachęcała go do uczenia się po francusku tym, że przeczyta wtedy przygody szkockiego rycerza, Wallasa[111]; imię to uderzyło wyobraźnię chłopaka, przedstawił sobie bohatera podobnego do burzy, co wali lasy; wkrótce potem, gdy nauczywszy się języka, już czytał owe przygody, matka grała razu jednego smutnego walca niemieckiego i odtąd wspomnienie o rycerzu walącym lasy powiązało mu się na zawsze z rozmarzającym dźwiękiem walca, tak że w 1834 r., gdy pisał niedokończoną, niestety, tragedię pt.
Spokój zewnętrzny, pogodne usposobienie ducha, piękna natura, wreszcie ciągły stosunek z osobami, które go kochały, i słodkie poczucie, że był pośród bliskich duchem, wszystko to razem sprzyjało twórczości Słowackiego; i w rzeczy samej poeta nie próżnował w tej epoce, tworzył
Fantazyjno-marzycielskie usposobienie ogarniało Słowackiego szczególnie jesienią; cisza usypiającej natury działała jak opium na duszę poety wiecznie pragnącą cichych marzeń i snów, jesienią też tworzył najwięcej, bywał wtedy w dziwnie uroczystym nastroju ducha, który odbijał się w listach nie mniej jak w dziełach: „Mamo — dodawał po pięknym opisaniu genewskiej natury w liście 17 października 1833 r. — nie dziw się stylowi tego listu ani się lękaj o mnie; jest to proste jesienne usposobienie duszy, jest to tylko skierowanie wszystkich władz do przemagającej we mnie teraz imaginacji. Żyjąc od dni kilkunastu tym chlebem, nie mogę się nagle przemienić, nie mogę wam opisywać płaskich codziennych wypadków, powtarzać słów jakiej panienki, które mi przez jedno ucho weszły, przez drugie wyleciały”. W tym samym liście znajdujemy następujące słowa o działaniu wyobraźni na umysł poety: „Mamo, to dziwna, że imaginacja moja jest jedynym źródłem wszystkich moich nieszczęść i wszelkiego szczęścia na ziemi… bo prawdziwie, że jestem szczęśliwy często tą władzą twórczą urojonych wypadków, szczęśliwy jestem każdego wieczora, kiedy piszę, każdego ranku, kiedy chodzę po suchych liściach ogrodowej alei”. Rozegzaltowując siebie w tym kierunku, dochodził Słowacki do pięknych myśli o wielkości swego posłannictwa poetyckiego i o szczytnych zadaniach, z których uiścić się miał przed narodem — i myśli takie usprawiedliwiały mu jego pobyt poza krajem, znajdywał w nich wzniosłą pociechę w cierpieniach żywota tułaczego. „Przyrzekłem sobie — pisał 22 września 1833 r. — nigdy za znaczeniem i bogactwem nie gonić; a jeżeli sława łechce czasem moją próżność, to prawdziwie, że jest to szlachetne uczucie, bo sławy nie dla mnie, lecz dla mojej biednej kuzynki pragnę; wierz mi matko, że jest to jedyny cel w moim życiu. Drogo i poświęceniem własnego szczęścia kupuję możność służenia temu celowi, bo inaczej byłbym przy was, ale powiedzcie mi, bez książek i bez pióra czymżeby było moje życie?”
Znajdując w marzeniach nie tylko osłodę, lecz poniekąd i cel życia, Słowacki w owej epoce jeszcze nie pochłaniał się nimi w zupełności; po całych miesiącach strawionych na bujaniach w krainach fantazji następowała chwilowa reakcja, ujawniająca się w zmęczeniu umysłu. To się dało szczególnie we znaki w ostatnim roku pobytu w Genewie; w liście z 18 grudnia 1834 r. uskarżał się poeta na odrętwiałość, która go ogarnęła po skończeniu prac poetyckich, na obojętność i melancholię, następnie 29 listopada 1835 roku pisał, że nadzieja wyjechania do Włoch i widzenia się z wujem Teofilem Januszewskim „porwała mu łańcuch marzeń”, z tego powodu nudzi się niesłychanie, bo nie ma męki większej nad czczość myśli, „nie wiem o czym marzyć, a nie mając w głowie żadnego zmyślonego obrazu, muszę myśleć o nudnej rzeczywistości”. W tymże czasie smucił się poeta nad tym, że ciągłym życiem w niedostępnych sferach wyobraźni zabił w sobie dary i dowcip towarzyski i że są osoby, którym nie znajduje nigdy nic do powiedzenia „mimo tortury umysłowej, jaką sobie zadaję”. Ale były to tylko chwilowe znużenia; nowe wrażenia, dając nowy pokarm łaknącej wyobraźni poety, uzdrawiały go całkowicie: po samotności szwajcarskiej ujrzał się nagle Słowacki wśród cudów Rzymu: „Jak dziwnie powietrze działa na moje zmysły — wyrażał się w liście do matki — tego ci opisać nie mogę; mam tysiąc zachceń, tysiąc wielkich polotów do nieba; chciałbym tu był przepędzić moją przeszłość”. Na to uniesienie poety wpłynęło w pewnym stopniu obcowanie w Rzymie z Zygmuntem Krasińskim: jego entuzjazm dla wielkich wspomnień Romy, zapał przekonań patriotycznych, wiara w olbrzymie posłannictwo narodu, świetna wymowa nie mogły nie zelektryzować wrażliwego umysłu Słowackiego; jednak zasadnicze popędy jego natury odezwały się prędko, pierwszy zachwyt minął i znowu poczuł poeta potrzebę ciszy i samotności. Toteż przybywszy w czerwcu 1836 roku do Neapolu, począł myśleć o przeniesieniu się na czas dłuższy do Sorrento, a w liście do matki wyznawał, że go zmęczyły ciągłe wędrówki i że myśl jego, nawykła do spokojności i do wewnętrznego życia, domagała się spoczynku po tylu odmiennych wrażeniach. Zamiaru swego wkrótce dokonał i zabawiwszy miesiąc w Sorrento, mile potem czas ten sobie wspominał: zamieszkał był w małym pokoiku, skąd miał widok tylko na gaj cytrynowy i na morze, dnie całe spędzał z myślami swoimi i z Szekspirem, błąkał się wzdłuż wybrzeży, kąpał się w morzu, dźwięk organu w pobliskim kościele i gra dziewczynek wiejskich na gitarze wprawiały go w rozkoszne zamyślenie, zasypiał owiany gorącymi podmuchami wiatrów, niosących z sobą woń gajów cytrynowych, a patrząc na rozkołysane fale, ginął w słodkiej kontemplacji, bo szmerem ich uroczystym przemawiały do marzącej duszy poety tajemnicze istoty, zaludniające głębie oceanowe.
Niezadługo potem udał się Słowacki w podróż na Wschód; zajęła mu ona blisko rok czasu, karmił się więc nowymi wrażeniami: ze szczytów piramid spoglądał na bezbrzeżne pustynie Afryki, po których szybował niegdyś jego tęskniący Arab, płakał u grobu Chrystusa, wśród zwalisk bohaterskiej Grecji rozmyślał o losach swojej ojczyzny, żył samotnie — z Bogiem i marzeniami w cichym klasztorze libańskim, a do wspomnień tych wracał i później z tęsknotą. Bliżej jednak wrażeń jego nie znamy, pisał o nich mało, bo nie chciał, jak w którymś liście wspomina, zdjąć z nich przez to czarowny dla siebie urok. Po powrocie ze Wschodu mieszkał półtora roku we Florencji, przeniósł się potem do Paryża, ale żadna zmiana nie daje się dostrzec w usposobieniu jego, zawsze staje przed nami ten sam oderwany od świata marzyciel. „Jak też mnie Bóg wysłuchał! — pisał 3 października 1838 r. — ja go zawsze dzieckiem[112] prosiłem, aby mi dał poetyczne życie, toteż On wszystko teraz tak klei, żeby serce moje napełnił najpoetyczniejszymi wrażeniami, prowadzi mnie po błękitnych morzach, nad brzegami wód spokojnych i na góry chmurami okryte i na szczyty piramid. Chwała mu za to i dzięki”. Albo posłuchajmy, jak wyrażał się, opisując belweder[113] w mieszkaniu swoim, skąd widok miał na całą Florencję: „W tym belwederze często sobie przebywam i dziękuję Bogu, że mi w życiu moim pozwala ciągle coraz to piękniejszymi obrazami karmić oczy i samotności mojej odbiera tym żądło gorące, albo raczej zamienia ją w słodką melancholię”[114]. Owo usposobienie nie opuszcza go i w Paryżu, skąd pisze w rok potem: „Najwięcej czasu przepędzam sam, pisząc sobie i bazgrząc różne awantury i przywidzenia, z czego taka korzyść, że mi życie złocą i różnymi okrywają tęczami”. Podobnież i wtedy po rozmarzaniach się następowały niekiedy męczące reakcje; tak np. będąc jeszcze we Florencji, w maju 1838 r. charakterystycznymi malował wyrazy swoje przesycenie w marzeniach, czuł, jak powiada, potrzebę „odhartowania się” w jakiejś suchej nauce, „tęskno mi prawie za najsuchszymi godzinami życia, za moją niegdyś biurową pracą”… „moja władza zachceń zwariowała”. Podobne uczucia ogarniały go następnie w Paryżu: w niejednym liście uskarżał się na męczące reakcje po powrotach z krain imaginacji. Ale były to tylko chwilowe zniechęcenia, po których poeta wracał do zwykłego usposobienia.
Jak czarowny mazurek Szopenowski, co wstrząsa duszą, a wywołuje mgliste jakieś obrazy i wspomnienia, jakieś tęskne uniesienia, jakiś rozkoszy pełen niepokój, podobnież działają na umysł i listy Słowackiego, gdy się myślą obejmie ich całość: pod względem wrażenia, jakie po nich zostaje, nie ustępują wielu poetycznym utworom wieszcza; postać Słowackiego okazuje się w nich w sympatycznym świetle nieziemskiego marzyciela i na każdym wywiera z tego względu dziwnie słodki urok. O ile pewien pociąg do nieznanego i do marzeń zaświatowych swojski jest duszy każdego człowieka, o tyle listy poety, budząc tę właśnie strunę, podnoszą i oskrzydlają ducha; o tyle każdy, co się przejąć nimi potrafi, przylgnie sercem całym do uroczej postaci twórcy
Wskazaliśmy główną cechę charakteru Słowackiego, zwróćmy teraz uwagę na pewien rys zostający zapewne w stosunku z tą jego potężnie rozwiniętą fantazją, mianowicie na władzę przeczucia przyszłych wypadków, której przykładów kilka znajdziemy w listach poety; tak np. w październiku 1832 r. otrzymał wiadomość o śmierci małej siostrzenicy, Melanki, co go ogromnie zasmuciło: „Zaglądając do dziennika — pisał — patrzyłem, com robił w dniu 28 w niedzielę, kiedyście tracili Melankę, i znalazłem słowa: »Smutno mi, jak gdybym miał jakie przeczucie«. Prawdziwie, że to jest coś niepojętego, ta magnetyczna władza przeczucia, tak przeczułem był przeszłego roku w Anglii dzień okropny dla nas, kiedy rzeź była. Śniło mi się o tej rzezi i gdy zszedłem na herbatę, Anglicy mnie dopytywali się o przyczynę pomieszania; odpowiedziałem im, że musiało stać się coś dziwnego w moim domostwie” itd. — 17 października 1883 r. pisze poeta, że niepokój go dręczy, że wstaje z miejsca, nie umiejąc odpędzić się od myśli: „ta niespokojność prawdziwie ma jakąś twarz ludzką i bladą, którą widzę nieraz nagle wyrastającą z kart książki, którą czytam, i nie rozumiem książki”. Dowiedział się potem, że tego właśnie dnia odbywał się pogrzeb jego babki. — W 1838 r. na rodzinę poety spadła klęska, bo wuj zesłany został do Permu, matka zaś zostawała wskutek tego pod ścisłym nadzorem policji, tak iż Słowacki, jako wygnaniec, przerwać musiał korespondencję, aby nie kompromitować matki. Mógł ją na nowo zawiązać dopiero w 10 miesięcy potem — pisał wtedy, że wiadomość o nieszczęściu rodzinnym przywiózł mu był Zygmunt Krasiński, ale przeczuł ją był wprzódy we śnie, bo widział matkę wywracającą się z powozu i usuwającą się w przepaść; obudziwszy się, nie mógł przyjść do siebie ze strachu i płakał; odtąd wyczekiwał codziennie złej wiadomości. Rys ten, niewytłumaczony dotąd dostatecznie pod względem psychologicznym, o tyle zasługuje na uwagę, że musiał go z góry usposabiać do wszelkich doktryn mistycznych.
Pozostaje zaznaczyć, jaki był marzyciel Słowacki w stosunkach ze światem realnym: ani świat, ani ludzie nie mogli go pociągać, niepohamowana fantazja unosiła go poza krańce zwykłych ludziom myśli i dążeń, w tym względzie nie umiał zejść się z nikim, toteż nic nie wiemy o serdecznych przyjaciołach Słowackiego; gdy np. Mickiewicz i Krasiński umieli kochać całą siłą duszy, Słowacki umiał tylko oceniać i trzeba było śmierci przyjaciela, z którym w bliższych nieco pozostawał stosunkach, iżby mógł poczuć głębszy ku niemu pociąg; dziwne to się wyda na pozór, ale tłumaczy się właśnie marzycielstwem poety, bo senne wspomnienie, które pozostawało w umyśle, mógł ubrać w bogate barwy wyobraźni i kochał już wtedy — ale nie przyjaciela, lecz własne marzenie; przypomnijmy, jak piękne poświęcił ustępy pamięci zgasłego Spitznagla[115] w
Również poeta nie kochał się nigdy od czasów wileńskich, pomimo że tęsknił i że marzył o idealnej kochance, ale żadna z tych, które spotykał, nie odpowiadała marzeniom; zasmucało to poniekąd Słowackiego, ale i bywał stąd dumny: „Na drugim wieczorze — pisze z Genewy 5 lutego 1885 r. — tańcowaliśmy w domu jednego z panów włoskich; widziałem tam trzy ładne Angielki, które wszystkim prawie głowy zawróciły, na mnie tylko nie zrobiły żadnego wrażenia. Lękam się, czy już nie umarłem, bo mi się zdaje, że już się nigdy kochać nie będę. W mojej głowie utworzył się jakiś obraz, jakieś wyobrażenie ogromnej miłości, niepodobnej do osiągnienia. Moi znajomi wszyscy latają za tymi Angielkami jak wróble i bawią się; czasem im zazdroszczę, czasem chodzę po alei ogrodu przy świetle księżyca, mam jakieś uczucie samotnej dumy, które mnie pociesza”. Tęsknotę swoją wyraził Słowacki w bardzo poetycznej formie w liście z dnia 30 czerwca tegoż roku: „Pamiętasz, mamo, te węże, które widzieliśmy kiedyś na moczarach pińskich, obwijające się koło lilii wodnych i grzejące się na słońcu? Chciałbym na rzece żywota znaleźć taki biały kwiat, obwinąć się koło niego i zasnąć. To bardzo mistyczne i ciemne, mamo moja. Lilia wodna niech się tobie zamieni w jaką miłą, spokojną i cichą dzieweczkę, a zrozumiesz moje żądanie”. Z równąż tęsknotą pisał o tym z Florencji w 1838 roku, dręczyła go czcza melancholia, a jedynym żądaniem było zakochać się, już o mało nie porwała mu serca jakaś ładna Amerykanka, lecz jej ciągła wesołość odstręczyła go wkrótce. „Włożyłem więc znowu jak ptak głowę pod skrzydło i pogrążyłem się w moje sny melancholiczne”. Pod koniec epoki florenckiej zakochała się w nim pewna bogata Polka, rodzice ich życzyli sobie ich związku małżeńskiego, poeta sam długo się wahał, aż nareszcie odjechał do Paryża. Młoda osoba wkrótce umarła, przypuszczano powszechnie, że ze zgryzoty i zwykłym sobie trybem Słowacki począł ją idealizować po śmierci: „Bo choćby to było w niej chwilową myślą, aby mnie wybrać z tłumu i zrobić szczęśliwym, to już jej to nadało w oczach moich postać litośnego anioła, a śmierć jej dopełniła obrazu. Ileż razy teraz, chodząc po ciemnych alejach ogrodu, zdaje mi się, że mi ona drogę zachodzi, że się jej cień rumieni i spuszczając oczy przede mną, pyta: dlaczegoś mnie nie kochał? Śmierć ją upiększyła w moich oczach”[116]. W podobny sposób miały się rzeczy i z panną Wodzicką; Słowacki mało o nią dbał, póki była w Genewie i póki mógł wędrować po górach z nią i z matką jej, dopiero gdy odjechała, wspomnienie o cudnej wędrówce po najpiękniejszych okolicach Szwajcarii powiązało się w fantazji poety z obrazem przyjaciółki i pod wpływem tym utworzył nasz marzyciel prześliczny poemat
3.
W stosunku do kraju i do społeczeństwa pozostał Słowacki takim samym marzycielem. Rozbujałość marzeń powodowała w młodzieńczych jego utworach tylko wstręt i nienawiść do świata, wkrótce jednak po przybyciu do Paryża odezwała się w duszy poety nowa struna — struna patriotyczna, która nie zamilkła do końca życia. W listach nie spotkamy żadnych śladów zwrotu tego, bo nie chciał Słowacki kompromitować pozostałej w kraju rodziny, ale tym silniej odbiły się ówczesne jego dążenia na dziełach wieszcza: z dziesięciu utworów napisanych i wydanych pomiędzy 1832 a 1842 r. cztery na wskroś są przejęte ideą patriotyczną (
I w tym jednak wypadku nie umiał Słowacki zejść z wysokości marzeń: przede wszystkim uderzała go przepaść pomiędzy światem marzeń a światem rzeczywistym; idei wiekowej pracy pokoleń i powolnego dążenia do przekształcenia ideału w czyn nie umiał nigdy zrozumieć; trzeźwość, wytrwałość, cierpliwość były to pojęcia niedostępne dla rozentuzjazmowanego marzyciela i stąd to pochodził jego radykalizm w poglądach na kwestie polityczne i społeczne, ale radykalizm ten nie był trwałej natury, gdyż niejednokrotnie przeistaczał się w pesymizm, pełny sarkazmu względem ludzi; poeta bowiem przekonywał się, że urzeczywistnienie jego ideałów było zgoła niemożliwe, potępiał wtedy ludzkość całą, a wywyższając natomiast siebie samego, dochodził do dziwacznej wiary w nadprzyrodzone swoje posłannictwo; w ostatnich latach życia usposobienie to, jak zobaczymy, pochłonęło go całkowicie.
Myśl tę potwierdzi bliższe wniknięcie w treść utworów poety. Chronologicznie najpierwsze pomiędzy nimi miejsce zajmuje
Bliższy rozbiór słabego poematu nie wydaje mi się potrzebny, dość zwrócić uwagę na okoliczność, że we śnie ukazują się Lambrowi duchy kleftów[118] i wymawiają: „dlaczegoś nie skonał, gdy wszyscy konali”. Do myśli tej wracał Słowacki i potem, przeprowadził zaś ją z niezwykłą siłą natchnienia w
Słowacki pracował nad
Prolog pt.
Jeśli poeta czuje do kogo sympatię, to chyba do prostaków, którzy myślą nie sięgają daleko, a za to trzeźwiej umieją sądzić o bliższych rzeczach: gdy szatana znudziły uwodzenia Faustów i Manfredów, to porucza on Mefistofelowi, aby obłąkał jednego żołnierza: „To trudno — odpowiada Mefistofel —
Wrażliwy i namiętny umysł Słowackiego nie mógł grzeszyć zbytnią konsekwencją i w danym też razie pomimo pełnych pesymizmu skarg nie ukrywa poeta sympatii i nawet wiary swej w sprawę narodową:
Rzesze piekielne zebrały się z tego powodu, że nadchodzi pierwszy dzień wieku, a w dniu tym mają prawo „stwarzać królów i nędzarzy na całą rzekę stuletniego cieku”. Złość swą zwraca szatan przede wszystkim przeciwko narodowi, który przysposabia się do walki na śmierć z ciemiężycielami ojczyzny; otóż aby udaremnić jego wysiłki, Mefistofel proponuje stworzyć cały szereg dygnitarzy ślepych, głupich, bez charakteru, nawet i nikczemnych; diabli wespół z czarownicami mieszają i warzą w kotle najróżniejsze i najdziwniejsze elementy, i z mieszaniny tej powstają roje „wymuskanych rycerzy — ospalców”, głupich krzykaczy politycznych, wreszcie Chłopicki, Czartoryski, Niemcewicz, Lelewel; wybór świadczący o gmatwaninie pojęć politycznych w głowie poety. Potem diabli znikają, a ukazują się chóry aniołów, pośród nich archanioł z rzewną modlitwą do Stwórcy o zlitowanie nad nieszczęśliwym narodem. Godne uwagi są ostatnie jego wyrazy:
licują one zupełnie z przytoczonymi wyżej wyrzutami Lambry, że nie zginął sam, gdy inni ginęli.
Takie to są ramy obrazu, na którym mamy ujrzeć bohatera dramatu: świat, w którym pierwiastek zła wydaje się mieć więcej siły od Boga, naród dążący do swobody i tłumy ospałych rycerzy, głupich mówców i nieudolnych przodowników, którzy stoją w poprzek jego dążeniom. Działający wśród takich okoliczności marzyciel Kordian spogląda na świat z niedościgłych wyżyn polotów swoich, ale rwie się do czynu, pragnąc trwałe po sobie zostawić wspomnienie. Sam Słowacki współczuje mu, bo potępiwszy w
Śliczna jest scena pierwsza, w której skarży się Kordian wśród ciszy jesiennej pod cieniem lipy; skarga ta tchnie i rozpaczą świszczących wichrów jesiennych, i przejmującym smutkiem tych pogodnych i przezroczystych błękitów nieba, tego słońca, co jasnym, ale zimnym oblewa światłem pola szronem pokryte, tych trzód żałośnie ryczących na opustoszałych pastwiskach… A cóż mu dolega? Smutno mu, że liście pożółkły, że kwiaty konają, że dzwon wiejskiego kościoła nie rozkołysze odgłosem swym i modlitwą zwiędłych traw i drzemiących lasów, że martwość taka zalega i jego duszę, bo uczucia więdną jak kwiaty, bo sto w nim żądz, ale żądze te i uniesienia krzepną i unicestwiają się, nie mając wielkiej myśli, co by im przywodził — nareszcie zwraca się do Stwórcy:
Jednym słowem Kordian cierpi jak Mnich, jak Arab, jak wreszcie sam Słowacki, na rozbujałość marzeń, jednak nie zadowala się gołosłownym potępieniem świata i ludzi, lecz szuka myśli przewodniej, co by umiała ująć w ramy i nadać kierunek wszystkim marzeniom jego i skarbom ducha.
Ale pragnienia młodzieńca spełzają na niczym, gorącą chęć czynu krzyżuje jedno uczucie — miłość nieszczęśliwa. Pierwej musi posiąść Laurę, a dopiero potem poczuje w sobie dość sił do walczenia ze złem; gdy opowiadanie starego wiarusa Grzegorza o jednym z bohaterskich epizodów legionów polskich wzbudza w nim zapał chwilowy, to głos ukochanej przywołuje go nagle do siebie:
Rozmowa z nierozumiejącą go i zimną Laurą wtrąca go w szał bez granic: świat i pęta cielesne wydają mu się męczarnią bez końca, rwie się ku błękitom nieba, przeczuwa już i widzi chwilę, gdy przeistoczony na tamtym świecie w anioła, szybować będzie po drogach nadgwiezdnych, wśród światów i świateł nieskończonych, lecz nagle myśl jedna i bezlitosna budzi go z obłąkania i opuszczając ręce, Kordian woła w rozpaczy: „na jednego anioła dwóch dusz ziemskich trzeba”. O tę skałę rozbijają się wszystkie dobre chęci; bez Laury w nicość dlań się obróci świat cały, a ze światem i on sam, postanawia przeto odebrać sobie życie.
W drugim akcie Kordian, wyleczony już z pierwszej miłości, wędruje po świecie, szukając leków dla przybitego nieszczęściem umysłu, ale i tu spotykają go rozczarowania, bo miłość musi kupować, a wiarę traci „na papieskich progach”. Dopiero wdarłszy się na szczyt Mont Blanc, zaczyna czuć ulgę, przejmuje go antyteza cichego majestatu gór i marnych zabiegów i walk ludzi:
Ale i tu nie umie pozbyć się wrośniętej weń niewiary:
Ostatecznie jednak pragnienie czynów i sławy bierze górę nad nieufnością w siły własne, ożywia go błękit powietrza, ale aby „rozpłonąć myślą olbrzymią”, potrzebuje ognia, więc ma go z gwiazd wszystkich zebrać i uwić sobie koronę, i wykąpać się w błękitach i promieniach, aby ciało zajaśniało blaskiem słonecznym; pójdzie wtedy śmiało w świat, myśl wielka będzie mu przewodniczyła, we własnym znajdzie ją narodzie, cierpiącym za ludzkość, wyzwolenie świata od nieszczęść wszelakich zależy od losu jego ojczyzny.
Trzecia część
W trzecim akcie Kordian działa; dramatyczność scen niektórych stawia tę część dramatu pomiędzy pierwszorzędnymi kreacjami poezji. W scenie czwartej rzecz się dzieje w podziemnych lochach pięknej katedry warszawskiej, koło grobów królewskich; wśród zebranych tu tajemnie patriotów występują do walki dwie różne zasady, a w imieniu ich dwóch olbrzymich zapaśników, obaj używają wszystkich blasków uczucia i wszystkich czarów wymowy, czytelnik zaś ze wzrastającym coraz ogniem i zajęciem czeka ostatniego wyniku ich zapasu. Kordian wzywa do walki z wrogiem na śmierć i życie, bez przebierania w środkach, w danym wypadku pragnie on tajemnej organizacji spisku w celu zamordowania króla i rodziny królewskiej; bronią jego w dowodzeniu jest święte imię ojczyzny. Chcąc pociągnąć współtowarzyszy, roztacza on w wyrazach pełnych ognia i natchnienia porywające obrazy przyszłej sławy i potęgi narodu, gdy celu swego dopnie — ale prezes walczy w imię Boga i moralności, przyzywa na świadectwo dzieje ojczyste niezmazane krwią królów, zwraca się do świętych prochów w myśli, że poruszą zatwardziałe serca spiskowców, zaklina, aby zmienili sztylety na święcone w kościołach pałasze[120], aby spojrzeli w serca swoje, „by je wiecznej ludów nie przedać ohydzie”. I piękne słowa osiwiałego prezesa działają na tłumy. Jak w akcie pierwszym obojętność kochanki, tak tutaj opór prezesa doprowadza wrażliwego młodzieńca do rozpaczliwej ekstazy, i zwątpiwszy prawie w skuteczność sprawy i nawet w zdolność własną, woła zrozpaczony:
Ale wnet potem, nie umiejąc powstrzymać tłoczącej mu serce niewiary, dodaje:
Namiętne pragnienie dokonania myśli, w walce z ogarniającą go rozpaczą wskutek oporu i przeciwieństwa mas, doprowadza go nareszcie do krańców ekstazy:
Lecz wszystko to nie skutkuje, okazuje się po głosowaniu, że znaczna większość jest zdania prezesa, zgryziony bohater postanawia sam się poświęcić dla ogółu: w nocy ma wartę na zamku, więc zamorduje króla. Ale powzięte postanowienie odbiera przybitemu i zrozpaczonemu Kordianowi resztki przytomności, wpada wskutek tego w gorączkę z halucynacjami i w taki przemawia sposób do prezesa:
Przy takim usposobieniu Kordian naturalnie zamiaru swego dokonać nie umie. W następującej scenie widzimy go już na warcie w przedpokoju króla; chwilę tę skreślił Słowacki prawdziwie po mistrzowsku, dał bowiem dowód niezwykłej i głębokiej znajomości stanu duszy, gdy podlega obłędom halucynacyjnym. Kordian rwie się z gorączkową niecierpliwością do natychmiastowego wykonania myśli, ale rozpacz płynąca z oporu, jaki spotkał wśród towarzyszy, odbiera mu odwagę. Kolizja tych uczuć pozbawia go przytomności; za każdym krokiem, który robi naprzód, podniecona wyobraźnia przekształca mu przedmioty wszystkie w jakieś widma fantastyczne, jakby żywcem wyjęte z opiatycznych ekstaz; są one to wspomnieniem dawno ubiegłych dziejów miłości, to jakby przestrogą wobec czynu, który ma dokonać; strach przeistacza wnet owe widma, nadając im potwornie przeraźliwe kształty; nieszczęśliwy Kordian traci coraz bardziej równowagę, nagle dolatuje go dzwon na jutrznię, wydaje mu się wtedy, że ktoś przez ucho wbija mu sztylet do mózgu i — niedoszły bohater pada bez zmysłów u progu komnaty carskiej. Poczucie samotności wśród nierozumiejącego ogółu odjęło mu resztki sił.
W scenie następującej przybity i zrozpaczony Kordian rozpamiętywa w celi więziennej przeszłość swoją — i niewiara wraz ze zniechęceniem pochłaniają go ostatecznie. Słowacki wprowadza tu tajemniczego doktora, coś niby w rodzaju Mefistofelesa, jakby umyślnie na to, aby wypowiedzieć ustami jego parę gorzkich uwag; gdy Kordian, rozdrażniony jego ironią, pyta nareszcie z uniesieniem, czy nie widział człowieka-anioła, „co swe cierpienia ludom przy nosi w ofierze” i jak Chrystus umie umrzeć na krzyżu za lud — doktor zamiast odpowiedzi wskazuje mu na dwóch wariatów: jeden wyobraża, że jest właśnie tym krzyżem, na którym Zbawiciel był przybity, drugiemu zaś wydaje się, że na dłoni swej podtrzymuje niebo, słońce i gwiazdy, które „chcą upaść ludziom na głowy”, i przez to poświęca się i zbawia świat. „To wariaty oba — mówi Kordian — i tyś sam mózg skręcił”.
Doktor:
Kordian w rozpaczy.
Pesymistyczny radykalizm cechuje całe dzieło. Wyrazem radykalnych pojęć poety jest właśnie przekonanie jego o konieczności walki z wrogiem bezwzględnej, bezlitosnej, na życie i śmierć; pesymizm zaś uwidocznia się w poglądzie wieszcza na ogół społeczeństwa: słabe, tchórzliwe, idące na oślep za głosem nieudolnych przewodników, nie umie doróść do zapału Kordiana i przeto na marne idą wszystkie szlachetne usiłowania marzyciela.
Niepodobna jednak przypuścić, aby Słowacki przystępował do pisania
Otóż słowa te rzucają światło na myśl trylogii: w
I rozmyślania te prowadzą go do energicznych nawoływań do zgody, ale przenika je, niestety, rozpaczliwe jakieś zwątpienie. Znajdujemy tu między innymi parę ustępów, które dadzą się wytłumaczyć tylko zniechęceniem poety do szlachty, np.:
Dalej żąda poeta, aby Polska zrzuciła „płachty ohydne”, „tę Dejaniry[125] palącą koszulę” i aby wstała „bezwstydna jak wielkie posągi”, w „Styksowym wykąpana mule”, „naga, nagością żelazną bezczelna”. Skądże mogła wypływać ta nienawiść do kontuszów i do pasów złotych, jeśli nie z żalu nad brakiem łączności pomiędzy szlachtą a ludem, jeśli nie z przekonania, że tylko demokratyczna, ludowa Polska może mieć przyszłość przed sobą[126] .
Tę samą myśl wyraża
albo:
Jednym słowem Lech, choć odważny, ale leniwy i lekkomyślny. Najdosadniej jednak występują zapatrywania Słowackiego na praojców naszej szlachty w następujących słowach:
Przeciwnicy Lechitów, Wenedzi, uosabiają lud polski, wypływa to z logiki podboju, wreszcie sami harfiarze wenedyjscy nazywają ziemię swoją „świętą ziemią polską”. Otóż Wenedzi mają za sobą wszystkie pozory zwycięstwa, nie tylko liczebną, ale i moralną przewagę: ich król, oślepły i torturowany, wzbudza uwielbienie szlachetną dumą i wytrzymałością w cierpieniach, kapłanka Roza wielką miłością ojczyzny, w braciach Lelum i Polelum uderza niepospolita ich odwaga, a co do samej Lilli, to Słowacki nie poskąpił bogactw fantazji, aby ją opromienić wszystkimi blaskami bohaterstwa; jednak Wenedzi giną i wielki to błąd ze strony poety, podług słusznej uwagi Małeckiego, że nie wytłumaczył wiszącego nad nimi fatalizmu. Ale pomimo zwycięstwa Lechici czują niższość swoją: „Gwinono, patrzaj — mówi Lech, wskazując na jeńców — jaki to lud rosły! Ja komar, i krew z niego wycedziłem i wycisnąłem w ręku jak cytrynę!”… Nadejdzie dla Wenedów dzień zemsty i zmartwychwstania, i groźnie, a pięknie brzmi przepowiednia Rozy:
A zatem lud polski zemści się za ucisk wiekowy; w myśli tej jest związek wyraźny ze słowami trzeciej osoby
Nie należy jednak brać na serio demokratyzmu autora
Ale owe wybryki radykalizmu nie mogły na długo zadowolić poety, bo wiązały go z rzeczywistością, z ludźmi takich lub innych odcieni politycznych. Aby wejść do wnętrza duszy wieszcza, trzeba umieć przejąć się niesłychaną potęgą jego fantazji, trzeba wniknąć i przetrawić jego pomysły poetyczne, trzeba zżyć się z tą tak pociągającą, tak cudowności i muzyki pełną ich tajemniczością, a zdołamy może pojąć wtedy, jak go pochłaniało i rozpalało owo nieustanne snucie nieskończonego nigdy kłębka marzeń, jakim wstrętem przejmowało to życie, które zmuszało poetę porzucać nadgwiezdne krainy; nie zdziwimy się wówczas, że ekstaza marzycielska doprowadzała go niekiedy do bezwzględnej negacji wszystkich zabiegów, dążeń i ideałów ludzkich, a natomiast do wywyższania, nawet do apoteozy siebie samego — swoich polotów niebiańskich — do uważania siebie za „opętanego przez aniołów”, za psalm jakiś odkupienia, za ogniwo łączące i godzące pogrążoną w otchłań głupoty i zepsucia ludzkość z nieskończonością Bóstwa.
Więc w jakiż sposób odkupił Anhelli swój naród? Wszak nie zdziałał nic. Towarzyszył tylko Szamanowi w jego smutnej wędrówce i poznał cały ogrom męki skazanych i całą otchłań nikczemności i ślepoty, w jaką pogrążona była reszta. Jednym słowem żywi albo cierpią, albo szaleją i podlą się, a umarli wyrzucają, że ich budzi ze snu, przynoszącego zapomnienie cierpienia. Więc życie to boleść bez miary, bez końca, a tylko śmierć jest odpocznieniem. Tak rozpaczliwych myśli nie wypowiadał żaden poeta polski. Anhelli patrzy na wszystko, w nic się nie wtrąca, nadziei żadnych nie żywi, po śmierci Szamana uchodzi w bezludną pustynię, nawet nie umie zdać sobie sprawy z posłannictwa swego, bo umierając, woła: „Cóż robiłem na ziemi? Byłże to tylko sen?”. Czasami wyrywa się z piersi jego rzewna skarga: „Oto mnie w kołysce owionęła woń krwi ojcowskiej i wyrosłem z twarzą smutną i przelęknioną. A gdym usiadł dzieckiem na kolanach u ludzi obcych, to gadałem wyrazami przerażenia, a liść jesienny szumiący z wichrami rozumiałem, co szeptał. Nad kołyską moją był przestrach; więc niech przynajmniej sam smutek cichy będzie w godzinę śmierci”.
Nareszcie, gdy dzień zemsty nastaje, gdy hymn swobody rozlega się po ziemi całej, gdy umarli nawet powstają z grobów, by wziąć udział w uczcie weselnej, Anhelli śpi i wtedy, bo mu tak najlepiej. Niepodobna dać dosadniejszego wyobrażenia o tej przepaści, która go przedziela od reszty świata.
A jednak pomimo tak biernej na pozór roli „odkupienie w nim jest”. Słowacki kładzie na to wyraźny nacisk i w wielu nawet miejscach. Ta sprzeczność pozorna w myśli poety da się uchylić wtedy tylko, gdy przypuścimy, że Anhelli jest rzeczywiście odkupicielem, ale nieświadomym swego powołania; on jaśniejszy od innych ludzi, on „opętan od anioła”, on „czysty jak lilia biorąca z wody liście i kolory niewinne”, on jest psalmem z westchnień, cierpień i łez milionów, a Bóg, przebłagany tym psalmem, wybacza ludziom ich błędy. Ale Anhelli tego nie wie. Małecki napisał piękny rozbiór
W twórczości Słowackiego
Słowacki wydał
Jeśli niektóre ustępy przypominają radykalizm
Albo któż się nie wzruszy, przeczytawszy następującą spowiedź marzyciela:
Słowacki był „opętan od anioła”. Słowa te jego najlepiej określają urocze i rozkoszne uczucia, które wywołują w nas uniesienia i poloty rozpłomienionej jego fantazji.
*
Taki więc był Słowacki w przeddzień nieszczęśliwego poznania się z Towiańskim: marzyciel do szpiku kości, nieoderwany jednak od świata, niezapatrzony w gwiazdy, ale kochający kraj, tęskniący do jego złotej przyszłości, gorąco pragnący ujrzeć marzenia swe urzeczywistnionymi. Stąd wpadał na rozmaite najdziwaczniejsze pomysły, lecz żaden nie mógł go zadowolić; poeta nie umiał zejść do ogółu, a ogół nie umiał go pojąć:
Nieszczęśliwe połączenie rozkiełznanego marzycielstwa z silnym instynktem patriotycznym powodowało owo ciągłe prawie rozdarcie wewnętrzne. Ale przejęty wieszczą siłą geniuszu swego, a nie umiejąc pogodzić się z ludźmi, poczynał wierzyć w jakieś nadprzyrodzone posłannictwo, w jakąś szczególną anielskość swoją. W takich chwilach tworzył
Był więc mistykiem, sam tego nie wiedząc, i wystarczało małej podniety, aby to usposobienie silniej w nim rozwinąć, ponieważ tylko mistycyzm mesjaniczny mógł mu dać spokój wewnętrzny, mógł równocześnie zadowolić poloty wszechwładnej w jego umyśle fantazji oraz dążenia patriotyczne. Mistycyzm dawał rozszalałej wyobraźni poety niezmierzone pole do bujania i przy tym pocieszał myślą, że właśnie owym rozkiełznaniem marzeń pracuje dla wydźwignięcia kraju z przepaści.
Wniknąwszy w charakter Słowackiego, możemy
Mickiewicz i Słowacki pod wpływem Towiańskiego
W szkicach powyższych, zastanawiając się nad duchową istotą obu mistrzów poezji naszej, starałem się, stosownie do tych zasad i zadań krytyki, na które wskazałem w przedmowie, sprowadzić do jednego mianownika spostrzeżenia moje tyczące się ich osoby. Wiedzieliśmy wszyscy, że Mickiewicza cechowała olbrzymia siła uczucia, że Słowacki górował wyobraźnią, ale że rysy te stanowią zasadniczą cechę ich umysłowości, że wobec nich giną niemal wszelkie inne właściwości ich charakteru — na to zwracano za mało dotąd uwagi. Otóż staraliśmy się określić kierunek twórczej działalności obu poetów, ześrodkowując najwybitniejsze objawy myśli Mickiewicza koło niepożytej, a równej sobie w dziejach literatury niemającej uczuciowości jego, wówczas gdy życie i poezję Słowackiego tłumaczył nam rozszalały, a niehamowany wędzidłem rozsądku prąd marzeń poety. Jak uczucie poważnego wieszcza Litwy, tak fantazja kapryśnego autora
Przenikniony apostolską gorliwością dla nowej nauki, Mickiewicz zginął na zawsze dla literatury, spod pióra zaś Słowackiego wytrysły utwory niepośledniej wprawdzie wartości, ale spaczone pod względem myśli i formy. Smutny to okres w dziejach ich twórczości, a że Mickiewicz kręcił się tylko w kołowrocie pojęć wypowiedzianych w
1.
Stęskniony do łąk i do lasów nadniemeńskich, z sercem krwawiącym się pod naciskiem nieszczęść krajowych, emigracyjnych i domowych, przejęty nadto myślą o wysokim posłannictwie i odpowiedzialności poetów, którym należało się podnieść do świętości i do mocy tworzenia cudów, podlegał Mickiewicz halucynacjom wywoływanym nienormalnym natężeniem uczucia i wyobraźni. Odziedziczywszy po przodkach silny organizm fizyczny, wychowany w poszanowaniu zdrowej spuścizny przeszłości ojczystej i rzymskich wzorów w literaturze, a rzymskiej cnoty w życiu społecznym, licował poeta polski pod względem usposobienia umysłu bardziej z tą rodzimą, a zdrową atmosferą, którą żyły i oddychały mężne i rycerskie pokolenia ojców, niż z chorobliwym rozmazaniem współczesnej już jemu choroby wieku. Ten jego nastrój odbijał się i na pracy twórczej; lubował się przeto wieszcz, jak słusznie twierdzi Chmielowski[136], w prostocie i jasności, w formach ścisłych i określonych, a obce mu były wszelkie powiewne, niepochwytne i bezkształtne pomysły fantazji, myślał obrazami plastycznymi i barwnymi, a zdolność ta wobec anormalnych warunków, w których się znajdował, doprowadzała do halucynacji, gdyż mary wyobraźni, które tworzyły się w duszy poety, cierpiącej, a podniesionej smutkiem, modlitwą i miłością, przyjmował za widma istotne, z krwi i kości, dzięki właśnie tej ich żywości. W grudniu 1840 r., po przywiezieniu zwłok Napoleona[137], a w czasie przygotowań do egzekwii[138] znajdował się poeta w szczególnie podniosłym nastroju. Myślał o wielkim bogu wojny, o tragicznych kolejach wyprawy 1812 r., która niegdyś tak uderzyła jego wyobraźnię dziecięcą, o nadziejach nieziszczonych i pogrzebanych, o smutku obecnym, a zdało mu się wtedy nagle w biały dzień, że widział człowieka jadącego z głębi ukochanej Litwy, wózkiem jednokonnym, po błocie i mgle, w biedzie, ale uczuł, że człowiek ten „wiezie wielkość, wielkie rzeczy”[139]. Widzenie to powiązało mu się w myśli zapewne z przepowiednią, którą włożył niegdyś w chwili ekstazy w usta ks. Piotra, w trzeciej części
W kilka miesięcy potem, latem, w chwili gdy się rozpoczynały wakacje i gdy wieszcz, wymęczony wykładami w Collège de France, marzył o odpoczynku, żona jego wpadła w stan obłąkania; musiał ją Mickiewicz umieścić w domu zdrowia w Vanvres, sam zaś pozostał w Paryżu, mając opiekę dziatek na głowie wówczas, gdy kosztowna kuracja żony pochłaniała wszystkie szczupłe jego dochody. Otóż tylko co był wrócił do mieszkania, odwiózłszy żonę do Vanvres, zgryziony, w stanie bliskim rozpaczy i zwątpienia, gdy zapukano do drzwi jego i wszedł mężczyzna 43-letni, w długim, brunatnym surducie, zapiętym do góry, z twarzą poważną i energiczną, przypominającą nieco Napoleona I. Był to Andrzej Towiański. Pozdrowił poetę imieniem Chrystusa, zarekomendował się, przypomniał, że przed 20 laty spotykali się w Wilnie, i jak zwykle zapytał, jak się powodzi. Poeta, będąc pod świeżym wrażeniem biedy domowej, opowiedział nieszczęście, które spotkało żonę. Towiański, wysłuchawszy uważnie, wytłumaczył, co to za choroba, dał radę jakąś niewiadomą i polecił spełnić ją natychmiast. Mickiewicz też udał się wnet do domu zdrowia, gdzie znalazł żonę w stanie niezwykłego podniecenia, lecz wywiązawszy się sumiennie z tajemniczego polecenia, uleczył ją niemal cudownie i przywiózł zdrową do mieszkania. Wtedy to Towiański wytłumaczył Mickiewiczowi, że radę dał mu nie z doświadczenia własnego, ale z rozkazu Boga, jako znak, aby uwierzył weń i dał drugim świadectwo o misji jego do wychodźców polskich. Poeta, owiany mistyczną atmosferą marzeń własnych, uwierzył w męża Bożego, utożsamiwszy go z owym smętnym wychodźcą z halucynacji zimowej, który doń jechał na spotkanie z Litwy wózkiem jednokonnym po błocie i mgle.
Wkrótce potem pozyskał Towiański dla siebie dwóch jeszcze wychodźców, Izydora Sobańskiego i Antoniego Góreckiego, i na podstawie zdania ewangelicznego, że gdzie trzech się zbierze w imię Chrystusa, tam znajdzie się Duch Boży[141], poświęcił ich uroczyście 7 sierpnia 1841 r. na apostołów sprawy Bożej i ogłosił początek „sprawy”. Mickiewicz podniesiony duchem, uszczęśliwiony i pełen nadziei różanych, gorliwie jął pracować koło pozyskiwania nowych adeptów, a że go uważano za głowę tęgą i niedającą się byle czym obałamucić, więc słuchano z uwagą i wielu poszło za jego przykładem. Zachęcony pomyślnym początkiem, rozesłał Towiański 26 września listy drukowane, zapraszające na nabożeństwo uroczyste, mające się odbyć nazajutrz w katedrze paryskiej. Wezwani, zebrawszy się, znaleźli ołtarz umyślnie urządzony pośrodku świątyni, mszę odprawiał kanonik katedralny w asystencji dwóch innych kanoników, Towiański zaś i Mickiewicz przyjęli podczas nabożeństwa komunię świętą. Po mszy przemówił Towiański do zgromadzonych rodaków z prostotą, pokorą i podniesieniem, oświadczył, że „wybiła godzina miłosierdzia Pańskiego”; bo nadeszła chwila, kiedy mu z wyżej rozkazano objawić, że zaczyna się nowa epoka, epoka łaski; niech nie dziwi ich, dodawał, wyrażenie „z wyżej”, albowiem wszystko na świecie dzieje się tym samym odwiecznym trybem, że gdy zło na ziemi przebiera miarę, wtedy zsyła Opatrzność zbawienne środki zaradcze w postaci mężów natchnionych, głoszących wolę Bożą. Dzieje całe są tego świadectwem, zarówno Stary Testament, jak i Nowy: „To samo i dzisiaj od być się ma w naszej społeczności, z tą tylko różnicą, że co dawniej odbywało się długą koleją czasu i w zawiłych rewolucjach, to teraz nagle i rychło się dokona. A dzień dzisiejszy, kiedyście się tu zebrali, dniem jest wielkim i znaczącym w rozwoju dzieła olbrzymiego, w którym naród nasz ukochany znajdzie dla siebie byt niepodległy i szczęśliwy. Przychodzę więc uwiadomić was, że wkrótce wszystkie cierpienia nasze ustaną, wszystkie cierpienia ludzkości z przemocy i siły materialnej pochodzące przeminą; Ewangelia zapanuje powszechnie, zajaśnieje nie w słowach i formach, ale w sercach wszystkich i ludy pocieszone będą wolnością… Przychodzę wzywać was do uczestnictwa w tym dziele wielkim, was pierwszych w nim urzędników; dają wam do tego niezaprzeczone prawa cierpienia wasze, trudy i poświęcenia”[142]. Ofiarował następnie zgromadzonym usługi swe i doświadczenie życia całego, upraszał, aby nie szukano w nim nauk ani talentów, których nie posiadał, on, prostaczek, ale powołany niezgłębionym wyrokiem Opatrzności do spełnienia misji wielkiej; oświadczał, że nie przekroczy za kresu przewodnictwa duchowego, ale zostając na właściwym stanowisku, nie ustanie w pracy i poświęceniu dla nich; wreszcie, głosem drżącym, a uroczystym zawołał, że „już dzieło Pańskie rozpoczęte zostało”, a słów tych domawiając, upadł wzruszony czołem do ziemi. Zgromadzeni płakali. Wiosna wstępowała w serca biednych tułaczy stęsknionych do progów ojczystych, mąż Boży roztwierał podwoje przyszłości, uśmiechał im się świat nowy, pełen słońca, kwiatów i pieśni, marzenia ukochane stać się miały ciałem… lecz bardziej od innych poruszony i natchniony czuł się Mickiewicz i raz jeszcze, raz ostatni, pieśń cudna wyrywa się z piersi jego, dyszącej szczęśliwością bez końca, pieśń, w której oznajmuje Zaleskiemu[143] o tym szczęściu swoim:
2.
Nastręcza się tu pytanie, kim właściwie był Towiański i czy w dobrej działał wierze? Już w chwili, gdy się zjawił, zdania o nim były podzielone: jedni mieli go za proroka, inni za marzyciela na wpół obłąkanego, inni wreszcie za oszusta. Chmielowski i Małecki, szczególnie ostatni, przejęci zgrozą na widok jego zgubnej działalności, skłonni w nim upatrywać dużą dozę szarlatanerii. Trudna jest w tej kwestii decyzja stanowcza z powodu szczupłej ilości źródeł, ze szczegółów zaś znanych dadzą się przytoczyć takie, co mówią i za, i przeciw niemu. Otóż co do pierwszych, to ważne są zdania świadków współczesnych, którzy się całkiem bezstronnie zachowywali względem proroka i jego nauki, i oto, np. generał Skrzynecki, katolik gorliwy, którego Towiański na próżno usiłował pociągnąć ku sobie, oddawał mu słuszność, że w życiu potocznym dobry był i łatwy, potulny i poczciwy, a z zetknięcia się z nim sam skorzystał dużo, albowiem udzielił mu wiele rzeczy głębokich, przede wszystkim zaś odkrył siłę i skuteczność modlitwy. Nierównie głębsze wrażenie wywarł Towiański na literacie szwajcarskim, Adolfie Lébre[145], współpracowniku „Revue des deux mondes”[146]; podaję w pobieżnym streszczeniu ustępy z jego dziennika, tyczące się osoby mistrza Andrzeja: Poznałem Towiańskiego. Nie mogę o nim sądzić bezstronnie, bo człowiek to niezwykły; wszystkie tęsknoty i dążenia epoki naszej znalazły miejsce w sercu jego; on jest duchem wcielonym wieku. Jego wiedza, jego bystrość, potęga jego ducha są nadludzkie, wskazują w nim człowieka w stanie ekstazy, albo raczej podniesienia pełnego słodyczy i siły, siły, która daje mu skrzydła do wspaniałego polotu w sfery nadgwiezdne. Myśl jego jest natchniona dobrocią i miłosierdziem bez granic, hymn radości i tryumfu dźwięczy w jego sercu. To anioł, nie człowiek! Ta wspaniałość monarsza, ten wzrok pełen słodyczy, ten spokój, ta siła, ta miłość, ta skromność, ten wyraz dziewiczy i to czoło cesarskie, co za człowiek! Jeśli on nie jest chrześcijaninem, to obudzi w sercach ludzi takie wątpienie o prawdzie chrześcijaństwa, jakiego nie budziły dotąd żadne systemy filozoficzne. On odwróci miliony od krzyża. Nastanie koniec panowaniu krzyża, skoro przekonają się ludzie, że sprawiedliwość i miłość mogą być poza krzyżem.
Chociaż nie sprawdziła się przepowiednia myśliciela szwajcarskiego, żaden jednak z wyznawców mistrza Andrzeja nie mógł z większym przejęciem się i zapałem mówić o uroku magnetycznym, jaki wywierał Towiański na otaczających. Z wpływem tym tajemniczym walczył długo, wytrwale i skutecznie ksiądz Edward Duński[147], ale dla duszy jego gorącej katolicyzm zdawał się zanadto zimny i martwy, i z tego powodu uległ on, po kilkuletnim wahaniu, Towiańskiemu. Ale że nie poszedł za nim od razu, że opierał się przez lat kilka, że badał przeto i rozmyślał nad osobistością proroka i nad nauką jego, więc świadectwo jego uważać możemy za bezstronne: otóż w wyznaniu nowej wiary swojej, które posyłał arcybiskupowi paryskiemu, pisał między innymi: „W zbliżeniu moim powtórnym, w poznaniu więcej osoby Andrzeja Towiańskiego i sprawy, jaką czyni i podaje, każdodziennie jaśniej przekonywam się o miłosierdziu Bożym, jakie przez organ ten za dni naszych schodzi na człowieka”, zachwycał się dalej nad tym mianowicie, że mistrz przedziwnie zastosowywał prawdy religii do najdrobniejszych szczegółów życia prywatnego i publicznego. „Wyznaję — dodawał — że na drodze żywota mojego nie napotkałem człowieka, w żadnej nie czytałem księdze, która by pokazała tak wysokie i wielkie pojęcie o ofierze Jezusa Chrystusa, jak ją pokazuje Andrzej Towiański, a ofiary tej naucza słowem, życiem całym i przykładem”[148].
Tej to ostatniej okoliczności: cnocie nieposzlakowanej i wierności w życiu prywatnym głoszonym zasadom, Towiański zawdzięczał poniekąd wpływ swój i urok; szczególnie zaś pociągał ku sobie serca prostaczków: w której np. oberży noc jedną spędzał, w czasie licznych wędrówek swoich, wszędzie ze łzami bywał nazajutrz żegnany przez gospodarzy. Jeszcze przed opuszczeniem kraju, odziedziczywszy po ojcu wieś, wnet w niej zaprowadził narady gminne, a nie przedsiębrał nic bez umówienia się poprzedniego z włościanami, starał się też usilnie o polepszenie bytu ich i moralności; zaskarbił sobie przez to zaufanie włościan całej okolicy oraz Żydów, dla religii których okazywał zawsze uszanowanie.
Wreszcie wypada mieć na uwadze warunki zewnętrzne, które mogły się przyczynić do rozwinięcia skłonności mistycznych w umyśle Towiańskiego — przede wszystkim popęd ogólny ku mistycyzmowi, który zapanował w Europie już w drugiej połowie wieku zeszłego jako reakcja przeciwko powszechnemu zepsuciu obyczajów, a znalazł szeroki odgłos w społeczeństwie polskim, od przyrodzenia skłonnym do mglisto tajemniczych i nieokreślonych zaciekań. Przedstawiciele ruchu nowego, Tadeusz Grabianka, malarz Oleszkiewicz, Poszman, Studziński, używali niemałej wziętości, Wilno zaś, przez czas niejaki było siedliskiem mesmerianizmu i magnetyzmu zwierzęcego[149]; wydawano tam nawet pismo poświęcone tym sprawom, pod nazwą „Pamiętnik magnetyczny”. Wszystko to musiało się obić o uszy Towiańskiego i uderzało zapewne wyobraźnię jego, tym bardziej że będąc dotknięty ciężką chorobą oczu, nie mógł poświęcić się żadnej pracy, a trawił natomiast czas na marzeniach samotnych; słusznie więc uważa Chmielowski, że owe „przymusowe przez dnie i lata ciągnące się rekolekcje przyzwyczaiły żywą wyobraźnią obdarzonego młodzieńca do życia sennego, do podsłuchiwania głosów wewnętrznych, do widzeń i uznawania tych widzeń duchowych za przedmioty i zjawiska zewnątrz istniejące[150]”. Bogatym wreszcie pokarmem dla mistycznie usposobionego umysłu jego były pisma filozofa, albo raczej marzyciela, Hoene-Wrońskiego[151], jeszcze zaś więcej
Ale jest okoliczność przeważająca szalę na niekorzyść Towiańskiego, mianowicie brak wiary dostatecznej w świętość i siłę zasad, których był apostołem. Chętnie przypuszczam, że był głęboko przekonany w możliwości tajemniczych obcowań ludzi z Bóstwem i z duchami, że w dobrej wierze miał siebie za szczególnie umiłowanego przez Boga, że w rozszerzeniu i przejściu w życie głoszonej przez się idei konieczności podniesienia ducha do ekstazy upatrywał jedyne zbawienie i narodu własnego i ludzkości całej; wszystko to jednak nie miało potęgi tej wiary, która tylko rodzi zdolność do czynów wielkich i do poświęceń oraz ufność w Bogu, pewność w sobie, stałość i wytrwanie w walce w imię ideału: tego właśnie brakowało Towiańskiemu. Nie posiadał w sobie owego ognia wewnętrznego, który rozpalał proroków i świętych, a dawał im moc ducha, jakiej nie mogą dać żadne przekonania, chociażby najmozolniejszą i najsumienniejszą pracą wyrobione; przeciwnie, widzimy naszego mistyka nieraz chwiejnym i niedołężnym, zanadto się starał przystosować do otoczenia, szczególnie do tych spomiędzy wyznawców swoich, których miał za zdolniejszych i mędrszych od siebie; chcąc pociągnąć ich za sobą, schlebiał ich pojęciom, a wyrzekał się przez to nieraz artykułów wiary własnej, które sam przedtem propagował. Na przykład, podług świadectwa generała Skrzyneckiego, Towiański nigdy nie przyznawał wyraźnie Bóstwa Chrystusa, dwadzieścia zaś lat przeszło nie był u spowiedzi; nakłaniany zaś do przystąpienia do Stołu Pańskiego, powstał z takim oburzeniem na pobożnego generała, że nie dał mu przyjść do słowa i poróżnieni, rozstali się odtąd na zawsze. Tymczasem niezadługo potem Towiański, pragnąć pozyskać sobie Mickiewicza, a widząc gorące jego przywiązanie do wiary katolickiej, pierwszy porzucił dawne swe uprzedzenia, spowiadał się, uczniów swoich zachęcał do spełniania wszystkich obrządków religijnych, a naukę swoją i posłannictwo starał się powiązać z nauką Kościoła. Podobnież w epoce, gdy pracował jeszcze około przekonania Skrzyneckiego o prawdziwości nauki własnej, napisał dlań tzw.
Brak ufności w siły własne wyszedł na jaw u Towiańskiego najpierw wówczas, gdy Semenenko[153] otwarcie, a namiętnie wystąpił przeciwko nauce jego: wtedy to pisał do Mickiewicza, że pora już przyszła działać zaczepnie, ale jak — co do tego nie umiał dać wskazówek żadnych, a spuszczał się[154] na natchnienie poety: „natchnieniu twemu oddaję ten śmielszy ruch na drodze służby naszej”[155]. Omijam dużo innych analogicznych przykładów, wskazując jeszcze na jeden tylko, mianowicie na zawiłość stylu proroka, wskutek której niepodobna nieraz dorozumieć się sensu; że nie pochodziła ona z nieumiejętności pisania, o tym świadczą notaty i listy jego z początku „sprawy” (r. 1841) oraz z lat 1849–55 i przemówienia w języku francuskim, wszystkie stosunkowo dość zrozumiałe; wynikała więc niejasność owa tylko z niepewności siebie: biedny prorok starał się przykryć jałowość myśli potokiem zagmatwanych, a niepowiązanych z sobą okresów.
Zestawiwszy powyższe szczegóły, z jednej strony cnotliwość w życiu i niezaprzeczony urok osoby proroka, mogący wypływać chyba tylko z ducha czystego, z drugiej zaś chwiejność ciągłą i brak otwartości w postępowaniu, da się tylko ten wniosek zrobić, że chociaż Towiański mógł w dobrej wierze głosić zbawienność zasad swoich, pobudką jednak działalności jego była nie tyle miłość ku ludziom, ile ambicja, żądza, bądź co bądź, przewodniczenia całym zastępom wyznawców posłusznych na każde skinienie.
Zasady nauki swej wyłożył Towiański w
Naukę tę przyjął Mickiewicz z uznaniem, jak wszystko zresztą, co pochodziło z ust proroka, ale nie przypadła mu ona do serca; mając umysł praktyczny, nie mógł się lubować w mglistych jakichś majaczeniach o tajemniczym stosunku duchów do ludzi. Zrozumiał to doskonale Towiański. I tu mamy jaskrawy przykład chwiejności jego i oportunizmu względem własnych przekonań: W długim szeregu listów jego i przemówień z lat 1841–55, gdzie często mowa o innych zasadach wiary proroka, nie spotykamy żadnej prawie wzmianki o duchach; ustęp zaś jeden świadczy, że pod wpływem Mickiewicza przeinaczył naukę swą niby nieznacznie, a jednak w gruncie rzeczy całkowicie, poprawką niewinną z pozoru, ale bardzo ważną, zmieniając w słowie „duch” liczbę mnogą na pojedynczą: gdy bowiem jeden z nowych adeptów, uderzony sprzecznością pomiędzy nauką o duchach a zasadami chrześcijaństwa, wyraził wątpliwość swą przed mistrzem Towiańskim w następującej notatce: „wzbijanie się w krainę nikomu nieznaną duchów, odrywanie się od ziemi, od której śmierć tylko człowieka uwalnia, robi nas niepraktycznymi, dalekimi od tej prostoty, szczerości, łatwości i błogości pierwszych chrześcijan, którzy mało o duchach i widzeniach mówili”, mistrz odpowiedział, że „po przebiciu duchem ciała, pracą osiemnastu wieków, epoka niniejsza jest epoką ducha po epoce ziemi; łączność bowiem z krainą ducha większa, gdyż nie śmierć sama, jak pierwej, ale praca ducha za życia łączyć ma człowieka z krainą ducha. Duch oswobodzony, w sprawach życia powinności życia pełniący, praktykować będzie Słowo Boże, jak Chrystus dał tego przykład”. Do odpowiedzi powyższej mistrza Mickiewicz dodał własne objaśnienie w tym sensie, że pytanie ucznia zawiera w sobie błąd historyczny, ponieważ „właśnie u pierwszych chrześcijan nic się inaczej nie działo, jak z ducha, i cała ewangelia prawie o niczym innym nie mówi, jak o spółce z krainą ducha”[156]. Obaj więc, i uczeń, i mistrz mieli rację ze stanowiska swego: pierwszy pojął słowa Towiańskiego dosłownie, ten zaś, zrobiwszy zmianę nieznaczną w tekście, udał, że stoi na gruncie ewangelii: łatwo jednak pojąć, że cała przepaść leży pomiędzy pojęciem obcowania z duchami jakimiś, o których wiara katolicka nic nie wie, a pojęciem wznoszenia się od cielesności rzeczy ziemskich ku krainie ducha, tj. stopniowego uduchowiania się, zalecanego przez ascetów wszystkich religii.
Inne natomiast punkty
Natomiast zaczerpniętą z trzeciej części „Dziadów” naukę o ekstazie jako idealnym stanie ducha człowieczego przeprowadzał Towiański z większą stosunkowo ścisłością, uformułował ją nawet poniekąd, nakładając trojaki obowiązek na człowieka: podnieść ducha, zdobyć ciało i podnieść ciało do wysokości ducha. Tłumaczył to mniej więcej w ten sposób, iż treść historii stanowi walka ducha z ciałem; celem zaś jej sprowadzenie ducha i ciała do jedności za pomocą uświęcenia ciała przez ciągłe podnoszenie go siłą ducha ku Bogu. Zadaniem pojedynczego człowieka stać się wielkim, „wielkim zaś w epoce dzisiejszej jest duch czysty, oswobodzony, ciałem władnący[158]”. W ogóle Towiański był niezmordowany w nieustannym nawoływaniu uczniów do rozpłomieniania serc miłością Boga; przedmiot ten stanowił prawie wyłączną treść korespondencji jego z Mickiewiczem; poeta składał sprawozdania o stanie koła, mistrz zaś zawsze był niezadowolony, wymagał od wyznawców coraz większych wysileń w celu egzaltacji ducha, żądał, aby uczucia wszystkie i myśli mogli zestrzelić w jedne iskrę, albowiem wtedy tylko koło stanie u szczytu, a mistrz będzie panem na ziemi.
Do tych rysów dołączył Towiański pod wpływem Mickiewicza, a może też i Słowackiego, jeden nowy, mianowicie tendencje słowiańskie, zabarwione mocną dozą demokratyzmu w sensie, że chłopek, jako pełen prostoty w wierze, a niezepsuty w obyczajach, bliższy jest poznania prawdy niż klasy wykształcone: już w pierwszej notatce swej urzędowej, wystosowanej w sierpniu 1841 r. do trzech pierwszych wyznawców nowej nauki, powiada, że Bóg kładzie kres niedoli ludów słowiańskich, które szczególnie umiłował, wolę zaś swą objawia najpierw wychodźcom polskim, albowiem oni najwięcej cierpieli i przeto stali się najbliższymi Boga. Później nieco ogłasza, że Polska istnieje nie przez klasy wyższe, które stanowią małą garstkę, ale przez lud, który już się ruszać zaczyna, „westchnienie zaś wieśniaka słowiańskiego, czystego, bo zamiłowaniem mamony niezbrudzonego, prostego, bo śpiącego, a dróg krzywych nieznającego, większej jest ceny jak wszystkie płody geniuszów”[159]. Na tę jednak stronę nauki swojej Towiański nacisku szczególnego nie położył.
Wreszcie działalność Towiańskiego da się podzielić na okresy, które jednak trudno rozgraniczyć pod względem daty, lecz w każdym razie jest rzeczą bijącą, że w pierwszych 4–5 leciech nauczania, szczególnie zaś w samym początku, prorok kładł wielki nacisk na to, że cierpienia ludzkości mają już wkrótce ustać na ziemi, a ewangelia zapanować; przepowiedniom tym należy przypisać dużą stosunkowo ilość zwolenników, jaką pociągał wówczas mistrz ku sobie, ale ponieważ proroctwa nie sprawdziły się, a niecierpliwość wyznawców wzrastała, więc Towiański tym razem, jak zwykle, począł cofać się powoli, to składając winę na brak świętości i zapału do sprawy w uczniach, to znów ograniczając misję swoją tylko do przygotowania ludzi do nowej wyższej epoki, która miała nastąpić w nieokreślonej przyszłości, i do dania im przykładu życiem własnym i czynem, jak Słowo Boże należało wypełniać.
3.
„
Stosunek ów do Towiańskiego, jak całe w ogóle życie i poezja Mickiewicza, wypływał z gorącego serca poety: w stosunku do Boga uczuciowość, potęgując wiarę, nie dawała miejsca zwątpieniu, w stosunku zaś do ludzi przepełniała go żądzą służenia współbraciom, powodowała surowe pojmowanie obowiązku, a w dalszym ciągu wyradzała poczucie własnej nieudolności wobec ideału, który sobie wyrobił. Toteż pomimo owych chwil natchnienia, któreśmy widzieli, a w których rozpłomieniony uczuciem porównywał siebie do Boga i rozpaczał, że tym ogniem miłości nie umiał natchnąć serc bliźnich, niezdolny był jednak wielki poeta spocząć w objęciach marzeń o jakiejś wyższości swojej, o jakimś szczególnym posłannictwie od Boga, ale natomiast, pełen ufności w Opatrzność, a cierpiący nad upadkiem ludzkości, budował nadzieję dni lepszych na zesłaniu męża doskonałego, który świętością swoją pociągnąłby narody i dał początek erze nowej. Spotkawszy Towiańskiego, uznał w nim wysłańca Bożego.
Poświęciwszy się sprawie, dwojakie nakreślił sobie zadanie: przede wszystkim skupić się, przejąć nauką i czynami mistrza, podnieść ducha do spółki i jedności z nim, a przezeń ze Zbawcą świata, następnie rozpalić ogniem własnym dusze bliźnich; a to ostatnie zostało mu właśnie poruczone przez Towiańskiego, który będąc zmuszony przez władze policyjne opuścić Francję, polecił Mickiewiczowi opiekę nad kołem współwyznawców w Paryżu oraz dbałość o dalszy jego rozwój. I jedno, i drugie spełniał poeta z właściwym sobie zapałem i poświęceniem; smutek ściska serce na widok całej tej jego działalności: jest to stopniowe spadanie ducha wielkiego do ciemnych przepaści mistycyzmu z wyżyn wiary, wiedzy i sztuki, na jakie się wznosili rzadcy wybrańcy, upadek tym tragiczniejszy, że dokonywany z całą świadomością, a w dobrej wierze, iż krokiem jest naprzód w drodze ku urzeczywistnieniu ideałów, w imię których walczył poeta i cierpiał przez lat przeszło 20, od chwili pierwszych uniesień młodości, gdy wspólnie z Zanem wzlatywał w „rajską krainę ułudy”, marząc o porwaniu narodu za sobą świętością uczuć i potęgą zapału, aż do złowieszczego spotkania się z Towiańskim.
„Usiłujmy skupić — przemawiał Mickiewicz na solennym zgromadzeniu koła 3 czerwca 1843 — rozlać wewnątrz siebie święty płomień udzielony nam przez mistrza, a zamieniwszy w pałającą gwiazdę, rozszerzajmy go na zewnątrz”[164]; w taki sposób pojmował poeta pracę wewnętrzną i tak ją wypełniał. Nie dziw więc, że łożąc wszystkie siły ducha na podtrzymanie w sobie anormalnego podniesienia, częstszym niż wprzódy podlegał halucynacjom; we snach, jak donosił Towiańskiemu, dręczyły go walki z duchami przeciwnymi, ciężkie i częste, a nigdy mu się nie śniło, ażeby ich zwyciężył; chociaż stał walecznie, siły go jednak opuszczały i zgnębiony wołał o ratunek; wierząc zaś głęboko w tajemniczy związek świata snów i widzeń ze światem rzeczywistym, upatrywał w walkach swych sennych obraz prawdziwego stanu duszy własnej i smucił się nad jej niedoskonałością. Podobnież przed każdym niemal krokiem ważniejszym zdawało mu się, że miewał natchnienia z góry, jak działać wypadało, a z przeczuć tych spowiadał się mistrzowi i podług nich starał się postępować. W chwili zaś szczególnego podniesienia zstępował nań promień łaski, poeta czuł wtedy niezwykłą moc i swobodę; ten stan rozkoszy pełen znał on i wprzódy, tylko dawniej użytkował te chwile szczęśliwe dla poezji, tworzył
Działalność Mickiewicza jako przewodnika koła towiańczyków znana jest z przemówień, których treść zawsze taż sama: pracujcie nad sobą, skupiajcie się, starajcie się myśli wasze i uczucia zestrzelić w jedną iskrę, a wtedy staniecie u szczytu; znamy też ją i ze sprawozdań, które posyłał Towiańskiemu; opisywał w nich wspólne ich zebrania, modlitwy i posty, donosił obszernie o tonie, tj. o stanie ducha i o stopniu doskonałości pojedynczych braci. Mniej to nas wszystko obchodzi, ale natomiast znajdzie się inny rys, który niezawodnie zwróci na się uwagi i do głębi poruszyć czytelnika; jest nim głęboka pokora poety, objawiająca się w nieustannych ubolewaniach nad oschłością i nieudolnością ducha własnego. Ukochawszy i ubóstwiwszy mistrza, Mickiewicz stały był w uczuciu swoim, a niepomyślny obrót sprawy, senny i żółwim krokiem posuwający się naprzód rozwój koła nie nadwerężył w niczym dziecinnej ufności w Towiańskim; wszystko przypisywał poeta winie braci, lecz najwięcej własnej. „Drogi nasz mistrzu — skarżył się w liście jednym z 1842 r. — zasilaj koło nasze i mnie pożyw. Koło trzyma się w całości, ale mało ruchu i słabo. Ja więcej kruszę się, niż podnoszę, dałeś mi jęk do Pana, ale moc nie schodzi. Często zdaje mi się, że już jestem duchem stojącym i pokutującym w nieruchomości, tak przeszłość moja ciemna i kręte dawne drogi porywają ducha mego wstecz na rozmyślanie. Lotu nie mam dotąd”[166]. Co za brak miłości własnej! Ile tu zaparcia się! George Sand[167] trafnie oceniła stosunek Mickiewicza do Towiańskiego: „Ktokolwiek zna tę skromność, czystość i ten duch zaparcia się u Mickiewicza, który czyni go człowiekiem zupełnie osobliwym w naszym wieku egoizmu i próżności, postacią niemającą podobnej do siebie pomiędzy nami… ktokolwiek usłyszy, że ten człowiek, wielki, a naiwny, znalazł sobie mistrza i przewodnika, ten odpowie z rozrzewnieniem: o! do tego on był zdolny”.
Gdy w mroźny poranek zimowy nieskończoność błękitów zajaśnieje i uśmiechnie się melancholicznym blaskiem wschodzącego słońca, i tysiącami brylantów roziskrzą się skrzepłe i białe równiny, z błękitów tych jednak, blasków i promieni nie ciepło wionie i życie, lecz chłód śmierci, podobnież Mickiewicz, olśniony zrazu blaskiem słów, czynów i postaci proroka, porwany i roztęskniony, rozczarował się bardzo prędko i smutek weń wstąpił, bo blask ów równie, jak blask słońca zimowego, nie przynosił z sobą życia, a choć opromienił nadzieją serca współwyznawców, nie dał im siły kruszącej zapory; rzeczy ziemskie szły torem zwyczajnym, a nic nie przepowiadało, aby w przyszłości miało być lepiej. Więc żałość bez końca opanowała wieszcza i tym bardziej skupiał się, aby wyrobić w sobie tę gorącość ducha, która by wionęła ciepłem życiodawczym na dusze braci i sprowadziła z sobą jutrzenkę dni szczęśliwych.
*
Ale działalność zewnętrzna Mickiewicza nie kończyła się na pracy w kole, miał on drugie, a stokroć wdzięczniejsze pole, katedrę w Collège de France. Otóż stosownie do polecenia mistrza poświęcił on kurs trzech lat ostatnich przygotowaniu Francji do przyjęcia objawienia nowego. Dzięki zaś wrodzonemu Francuzom zapałowi oraz żądzy natychmiastowego wcielenia ideału w czyn, którą Mickiewicz nazywał duchem rewolucyjnym, miał on ich za jedyny w cywilizowanej Europie naród zdolny do zapalenia się nauką mistrza i mający przeto ważne przed sobą posłannictwo w przyszłości. Tą myślą przejęty, wygłosił z niezwykłym ogniem prelekcję wstępną w początku kursu czwartego roku, 22 grudnia 1843 r. „To miejsce” (tj. katedra w Collège de France) — mówił on — „uznałem najprzód za emblematyczną arkę przyszłego zjednoczenia się ludów słowiańskich; zmieniło się później w mównicę do objawienia prawdy historycznej; dzisiaj staje się już stanowiskiem wojennym, basztą powierzoną od geniuszu Francji duchowi słowiańskiemu, sprzymierzeńcowi narodu francuskiego”. Zadanie to pojmował profesor w ten sposób, iż miał objawić Francji, co Słowianie przynoszą nowego na świat i tym nowym ich słowem zapalić naród francuski. Ale aby słuchacze pojąć go mogli, żądał od nich natchnienia, albowiem sam miał mówić z natchnienia, które miało być jedynym dowodem prawdziwości jego słów: „Ile zdołałem nasączyć w moje duszę zapału, miłości, siły, powołany jestem tu wylać… Chociażby mi przyszło obrazić nawyknienia moich słuchaczy, chociaż bym musiał wreszcie na gwałt krzyczeć, będę krzyczał. Krzyki te nie będą moimi własnymi: ja osobistość moją poświęciłem na ofiarę: wydzierają się one z głębi ducha wielkiego ludu. Od samego dna jego wszystkich podań, przebiwszy się przez duch mój, upadną tu pomiędzy wami, jak strzały dymiące się jeszcze krwią i znojem”. Poeta był więc ściśle konsekwentny w twierdzeniach swoich: uczucie, stopień jego i kierunek, stanowiło o moralnej wartości osobnika, odpowiednio rozwinięte uczucie dawało początek natchnieniu, to miało za owoc egzaltację, która prowadziła znów za sobą zdolność do poświęcenia — najwyższy stopień doskonałości. W stanie natchnienia posuniętym do ekstazy wchodził człowiek w obcowanie z Bóstwem, wszystko przeto, co wypowiadał, było jakby podszeptem ducha Bożego; otóż w takim stanie mienił[168] się być poeta, gdy wygłaszał wyżej przytoczone słowa, wierzył, iż wcielał się weń i przemawiał przez niego duch ludów słowiańskich. Z tego to powodu do prelekcji swych nie przygotowywał się, a uzasadniał to nader wymownie w następujących wyrazach: „Jestem chrześcijaninem, przypomniało mi się, że w Ewangelii zakazano temu, kto ma ogłaszać wielkie prawdy, układać pierwej w głowie, co będzie mówił. Wszyscy znają to prawo duchowe i razem literackie, a gdzież się go trzymano? Co do mnie, wziąłem sobie za prawidło nie przychodzić tu z mowami przygotowanymi. Jako chrześcijanin chciałem przez to dowieść wiary w obietnice Ewangelii; jako Polak powinienem rachować na pomoc Tego, czyj duch ją dyktował, pomoc jedyną, która nigdy nie zawiodła mojego narodu, ilekroć do niej się udawał, i nigdy go nie zawiedzie”[169].
Stanąwszy na tym stanowisku, że natchnienie i wypływająca stąd pochopność do poświęceń są najwyższym szczeblem, na jaki wznieść się mogą zarówno osobniki, jak i narody, rozpatrywał Mickiewicz i osądzał w wykładach swoich współczesną zachodnioeuropejską cywilizację, aby tym wyraźniej przedstawić w umysłach słuchaczy nowego ducha, jakiego przynosili Słowianie i tym dobitniej zaznaczyć potrzebę poznania go i przejęcia się nim. Otóż na Zachodzie uderzała go przede wszystkim negacja natchnienia, natomiast zaś kult rozsądku i idący za tym racjonalizm; uważał to za objaw ujemny, świadczący o głębokim upadku ducha, co ze szczególnym naciskiem wygłaszał ze swej katedry. Do tegoż samego wniosku dochodzili równocześnie ojcowie słowianofilstwa w Rosji: Kirejewski, Konstanty Aksakow i Chomiakow, ale ci sumiennie badali Europę, starając się jak najściślej poglądy swe ugruntować, wówczas gdy Mickiewicz, zarzuciwszy badanie, a słuchając jedynie głosu wewnętrznego, rzucał poglądy genialne nieraz, ale ładu i ścisłości dopatrzeć się w nich niepodobna. Wszystkie wyniki cywilizacji Zachodu w dziedzinach religii, filozofii i polityki stanowiły przedmiot namiętnych wycieczek poety. Jeśli się powszechnie zgodzono, rozumował on, że natchnienie jest głównym pierwiastkiem twórczości artystycznej, jeśli potęgę jego przyjęto za kryterium wielkości dzieła sztuki, to dlaczegóż wyganiają je ze świątyń modlitwy i z izb prawodawczych? Tymczasem religia powstała z cudów i cudami powinna się utrzymać: „Jakże się więc to dzieje — zapytywał natchniony profesor — że mniemanie pospolite z trudnością przypuszcza, aby ten dar miał być kiedykolwiek w chrześcijaństwie, a księża go uważają za znikniony, niepotrzebny albo niepodobny[170] do odzyskania?” Dlaczegóż go dzisiaj nie masz w Kościele urzędowym? Bo zwierzchność duchowna — odpowiadał — nie poddała się warunkom niezbędnym do poznania prawdy: „Klasa ta opuściła drogę krzyża, nie chciała cierpieć, starała się zawsze uniknąć boleści i zamknęła się w książkach, w teologii, w doktrynach; bo to wiadomo wszystkim, że daleko mniej kosztuje pisać i rozprawiać, niżeli szczerze mówić prawdę i narażać się w jej obronie. Siła rodzi się tylko z bólu”. Toteż nieubłagany był względem racjonalizmu w religii, który wzniosłe prawdy chrześcijańskie wtłoczył w ciasne pęta formuł, wmawiając, iż nie ma potrzeby pracować nadal, gdyż wszystko już zdobyte, pozostaje tylko cieszyć się skarbem, chodzi jedynie o wydoskonalenie szczegółów specjalności. „Zwodnicza ta myśl — dodawał — ujmowała ludzi, albowiem nie narażała ducha na żaden koszt, nie wymagając po nim żadnej ofiary z miłości własnej; w taki sposób po apostołach i cudotwórcach następowali teologowie i kazuiści[171]”. Z równym oburzeniem powstawał poeta przeciwko nauce współczesnej, stawiając jej tenże zarzut zasadniczy, tenże brak natchnienia. Aby mieć natchnienie, trzeba na nie życiem zasłużyć: „tylko duch, który pracuje, który się podnosi, który bez ustanku szuka Boga, otrzymuje światło wyższe zwane słowem i staje się objawicielem”. Otóż zapomnieli o tym wszyscy filozofowie, zapomnieli, że pisząc książki i ogłaszając systemy, należy prawdziwość tych systemów życiem uzasadnić. „Gdyby zamiast opisywania społeczeństwa nowego — mówił Mickiewicz o teologu i marzycielu polskim Ludwiku Królikowskim — począł był społeczeństwo to tworzyć, gdyby zamiast gadania, jak je zjednoczyć, postawił nam na wzór choć kilku zjednoczonych przez się, mogąc wtenczas ze skutków sądzić o zasadach, uwolnilibyśmy go łatwo od rozpraw teologicznych”. Ale jeśli myśliciele polscy pracowali nad utworzeniem jakichkolwiek ideałów społecznych, które by mogły przyświecać i kierować rzeczywistością, to mistrzyni ich, panująca wszechwładnie w Europie filozofia niemiecka, odrzucała wszelką myśl o przyszłości, dążąc jedynie do wytłumaczenia i usprawiedliwienia stosunków istniejących. „Na tym pewniku Hegla[172] — powiadał poeta — że wszystko, co słuszne, to ma byt, a co ma byt, to słuszne, polegają wszystkie systemy niemieckie. Bardzo to łatwo i przyjemnie wykładać historycznie bieg wyobrażeń politycznych, wyłuszczać zawilsze miejsca prawodawstwa albo konstytucji i siedzieć sobie spokojnie wśród porządku rzeczy, postawionego cudzym kosztem. Z tego błogiego stanu rzeczy nie chce się filozofom niemieckim ani na krok wyruszyć”. Ta apatia względem krzyczących niesprawiedliwości w ustroju społeczeństw, ten zimny racjonalizm w religii i filozofii, prowadzący do apoteozowania rzeczywistości, były najjaskrawszym dowodem rozkładu cywilizacji zachodnioeuropejskiej i konieczności nowego słowa, które miały przynieść narody świeże jeszcze, a niedotknięte przez raka toczącego Europę: „Wszystko, co się teraz dzieje w duszach ludzkich, omdlałość, zwątpienie, niepokój, tęsknota, boleść, jakie dają się postrzegać ogólnie, są dowodem przeświadczającym nas wewnętrznie, że zbliżamy się do zmiany powszechnej”.
W kilku prelekcjach poświęconych rozbiorowi wyników filozofii niemieckiej i polskiej Mickiewicz zatrzymał się ze szczególnym zajęciem i sympatią na nauce Cieszkowskiego[173], szukającej w intuicji źródeł wszelkiego poznania. Takie rozwiązanie jednego z głównych zagadnień filozoficznych uważał poeta za wypływ ducha słowiańskiego nieobałamuconego teoriami niemieckimi, zasadniczym zaś pierwiastkiem ducha owego było, zdaniem jego, uczucie, które wycisnęło już znamię swe we wszystkich dziedzinach ich życia historycznego, a miało natchnąć ich w bliskiej przyszłości siłą do wydobycia świata z otchłani racjonalizmu i do wprowadzenia go na drogę zupełniejszego urzeczywistnienia ideałów chrześcijaństwa. Dowodów dla tej tezy swojej szukał Mickiewicz w historii i w literaturze Słowian. Otóż co się tyczy czasów zamierzchłych, to uderzała wieszcza prostota wierzeń pierwotnych, brak niemal zupełny baśni mitologicznych. Dogmatem zasadniczym wszystkich religii jest jedność Boga, prawda, którą ludzie otrzymali przez objawienie się Boga żywym głosem w duszach ludzi natchnionych; ale z biegiem czasu imaginacja i rozum, sztuka i doktryna spaczyły to pierwotne, a czyste pojęcie i dały początek wszystkim dziwactwom mitologicznym. Jedni tylko Słowianie stanowią w tej mierze wyjątek, zachowali bowiem czystą tradycję pierwotną, prostackie uczucie Boga, nie roztrwoniwszy świętego składu na zdrożne roboty fantazji i rozumu. Dlatego to „nie będąc wplątani w żaden system, nieobałamuceni przez sztukmistrzów i sofistów, z łatwością przyjęli chrystianizm, a przyjąwszy go, nie spoczęli na laurach, zadowoleni z prawd nabytych, nie wcisnęli go w ciasne formuły szkolarskie[174], lecz zachowali nieskażonym w czystości uczucia swego, toteż do dziś dnia osobne noszą piętno na sobie, piętnem tym jest oczekiwanie”[175]; Słowianie czekają wypełnienia obietnic Chrystusowych, bliżsi więc są przyjęcia prawdy, tj. słowa nowego, które by stanowiło krok naprzód we wcieleniu chrześcijańskiej idei na ziemi. Ostatnie to twierdzenie, niepoparte żadnym dowodem, zastosowywał poeta przede wszystkim do ludu słowiańskiego, albowiem klasy cywilizowane uważał za zbyt przesiąknięte doktrynerstwem zachodnioeuropejskim.
W historii poetę wprawiał w zachwyt ustrój państwowy Polski, wymagający od obywateli ciągłego wznoszenia się ponad obręb interesów osobistych oraz poświęcania ich dla dobra kraju: państwo najwolniejsze w świecie, niemające ani wojska, ani policji, ani skarbu, pozbawione nadto granic naturalnych, oparte tylko na dobrej woli i rycersko-patriotycznych uczuciach szlachty, umiało jednak wznieść się i na długo utrzymać znaczenie pierwszorzędne. Nigdzie miłość ojczyzny nie wymagała takich ofiar, nigdzie też nie rozkwitnęła tak wspaniale, „celem wszystkich instytucji polskich było rozwijać ducha ludzkiego, trzymać go ciągle w podniesieniu, zmuszać, żeby coraz bardziej czuł własną godność, coraz lepiej rozumiał obowiązki swoje”. Jądrem państwa polskiego był sejmik, czyli zgromadzenie obradowe obywateli powiatu lub województwa; cała historia polska składa się z uchwał tych zjazdów, które swoją koleją miały ognisko moralne w zjeździe walnym, czyli sejmie. Sejm polski zasadniczo się różnił od wszystkich znanych zgromadzeń politycznych, nie stanowił bowiem praw ani miał mocy wykonawczej, natomiast miał raczej naturę soboru Kościoła, gdyż zbierał się tylko dla rozstrzygnięcia jakiej kwestii i zawyrokowania o jej słuszności. Uchwała sejmu wymagała bez względnej jednomyślności posłów, z których każdy miał prawo zerwać czynność jego, kładąc swoje
Zupełnym przeciwieństwem Polski była Rosja; tam do krańców posunięta wolność, tu bezwzględny despotyzm. W zastosowaniu do Rosji podniósł poeta bogatą i płodną myśl o ogromnym wpływie, jaki wywiera przymieszka obcych żywiołów na ukształtowanie charakteru narodowego: w przeciwstawieniu do przeważnie słowiańskiej Polski Rosja powstała ze zlania się słowiańskiego pierwiastka z mongolskim; duch pokonanych i ujarzmionych przez nią plemion fińskich, duch ślepego posłuszeństwa i niszczenia, wcielił się w nią, a wielcy kniaziowie moskiewscy z niezrównaną umiejętnością potrafili go wyzyskiwać dla dopięcia celów swoich, ugruntowali bowiem przede wszystkim jedynowładztwo, następnie rozszerzyli Rosję do tych rozmiarów, jakie dziś ma. „Despotyzmu Moskwy — mówił Mickiewicz — użyła Opatrzność za narzędzie kary i udoskonalenia poddanej mu ludności; zmusiła ją tym sposobem czuwać ciągle, być zawsze w pracy wewnętrznej, zgadywać myśli swego monarchy i stosować się do nich. Przeto też spomiędzy wszystkich Słowian północnych żołnierz rosyjski jest najbardziej dociągnięty, najlepiej wyrobiony, najwięcej zdolny pojmować i wykonywać wielkie rzeczy”[178]. A zatem, posiadając wspólnie z Polską zdolność do poświęcenia się w imię wyższych celów, nadto wyrobiwszy w sobie ducha jedności i karności, którego brakowało zawsze ojczyźnie poety, Rosja jest powołana do wielkich rzeczy w przyszłości, byle tylko użyła bogatych darów ducha swego ku piękniejszym niż dotąd celom.
Punktem jednak kulminacyjnym w wykładach Mickiewicza była ocena literatury. Dzielił on ją na trzy grupy: pierwsza ludowa, albo kopalna wynikała i odpowiadała wierzeniom pierwotnym ludu, o których mowa była już wyżej: druga, nanośna, była wypływem ducha obcych literatur; nie lubił jej poeta; trzecia zaś, mesjaniczna, rozwinęła się najbujniej w Polsce dopiero w najnowszych czasach; w niej znalazł duch polski swój wyraz, a objawy tego ducha mesjanicznego badał natchniony profesor ze szczególnym współczuciem, nawet z zapałem. Jednolitego i zupełnego określenia mesjanizmu w literaturze Mickiewicz nie dał, ale z licznych jego w tym przedmiocie uwag da się wywnioskować, iż rozumiał przezeń przede wszystkim odwołanie się do natchnienia jako do źródła poznania, następnie wiarę w to, iż Opatrzność czuwa i kieruje losami świata, że do wykonania zamiarów swych powołuje ludzi ducha wyższego i powierza im prowadzić mniejszych braci, że wysokości tej można doścignąć drogą ciągłego szukania Boga, doskonalenia się moralnego i podnoszenia uczucia do egzaltacji, że poezja ma olbrzymie etyczne posłannictwo, że ściśle przeto związana z religią i polityką, a powinnością poetów stać się przez usilną pracę wewnętrzną godnymi zadania swego. Otóż tak właśnie pojęli powołanie swoje poeci polscy, najżywszym tego dowodem był sam Mickiewicz, ale nie mogąc przytoczyć samego siebie, powoływał się na Goszczyńskiego[179], Bohdana Zaleskiego, Garczyńskiego i Krasińskiego, o najzapaleńszym tylko mistyku, o Słowackim, nie wspomniał nigdy poeta-profesor, ponieważ zupełnie odmiennym poszedł torem — i nie współczując mu ani rozumiejąc go, wolał Mickiewicz całkiem o nim zamilczeć. „U nas — mówił on — każde znakomite dzieło literackie jest dziełem religijnym i politycznym. Niejeden płód pióra słowiańskiego może uchodzić również za poemat, jak za pamflet, za kazanie i za artykuł dziennikarski”. Tak też było w starożytności: „U Greków dzieci, filozofowie, ludzie stanu słuchali i uczyli się pieśni rapsodów[180], jak dziś u nas uczą się katechizmu, historii, prawa i geografii. Wszystko to znajdowało się w Homerze. W jednym zajściu narodów sąsiedzkich o granicę ich krajów rozsądzono spór, odwołując się do powagi wierszy Homera”. — Taka powszechność jest ideałem poezji, powinna ona być razem religią i polityką, siłą i czynem. Otóż brak tego poezji europejskiej, nawet słowiańskiej, bo Czech Kollar[181] obniżył ideał, do którego wzdychają ludy słowiańskie, do tego poziomu, iż marzył tylko o potędze materialnej, a Puszkin[182], chociaż był bliski prawdy, o czym świadczy wysokie pojęcie o powołaniu wieszcza, jakie wyraził w
W taki to sposób, malując z jednej strony rozprzężenie moralne i umysłowe Europy, z drugiej zaś świeżość i potęgę uczucia, gorącość miłości i wiary w narodzie polskim, przygotowywał Mickiewicz słuchaczy do objawienia im, że z łona tego narodu miał wyjść mąż-zwiastun nowej epoki. Wspomnieliśmy wyżej, że nie nauka, lecz osoba Towiańskiego pociągnęła wieszcza, z tego powodu trudne miał on nadzwyczaj wobec słuchaczy zadanie: o nauce niewiele mógł powiedzieć, osobą zaś mistrza jak mógł przejąć i rozpalić tych, co go ani znali, ani widzieli? Wprawdzie już na drugiej prelekcji kursu czwartego roku zapowiedział Mickiewicz rozbiór
Słowa te mówił z uczuciem i siłą; wzruszenie i zachwyt ogarnęły słuchaczy, co widząc, mówca ciągnął dalej ze wzrastającym coraz zapałem: „W tym obrazie istotnie zamyka się cała historia nasza; jest to emblemat, sztandar ludów. Ale obraz ten nie pokazuje już mi się w duszach generacji mającej przeznaczenie zbawić ludy, choć przecież odbyła ona ostatni dzień swojej męki. Do tej generacji należą wszystkie duchy, które już podniosły swój grobowy kamień przeszłości, które we wnętrzu swoim poczuły drgnięcie Chrystusa zmartwychwstałego. Wielka ta i silna generacja jest przeznaczona na to, aby z jej łona wyszedł i był przez nią ukazany Chrystus, już nie stojący przed Piłatem, ale zmartwychwstały, przemieniony, zbrojny we wszystkie znamiona potęgi, Chrystus mściciel i odpłatca, Chrystus dnia sądnego, Chrystus Apokalipsy i Michała Anioła[187]. To
Następnie ogłosił poeta, że kurs już skończony i prosił słuchaczy raz jeszcze się zebrać. Tę ostatnią schadzkę poświęcił pełnym liryzmu rozpamiętywaniom o Napoleonie. Rzecz dziwna, że nie tylko Towiański, zawsze ciemny i mało zrozumiały, ale nawet lubujący się w ścisłości Mickiewicz nie umiał bliżej określić, na czym polegał kult jego dla cesarza Francuzów. W gruncie rzeczy był to podniesiony do egzaltacji zapał, jaki blask świetnych zwycięstw Napoleona zwykł wzbudzać w każdym żywiej czującym osobniku. I w danym wypadku rozpalał się wieszcz sam i rozpalał słuchaczy opowiadaniem o wielkich czynach bohatera bitew i o tragicznym losie jego, który uważał za karę Opatrzności za niewypełnienie przeznaczonej nań z góry misji (ale co to za misja, nie wiadomo). Lecz z błędu cesarza wynikało, że miał się zjawić mąż wyższy, który dzieło jego dopełnić miał i nową rozpocząć epokę w urzeczywistnieniu słowa Bożego na ziemi. Tego męża musieli poznać słuchacze, dlatego żądał od nich poeta wzniesienia się do stanu ekstazy, bo „w takich chwilach poznaje się ludzi powołanych, poznaje się także i męża mającego posłannictwo prowadzić dalej dzieło człowieka przeznaczenia (tj. Napoleona), zbawić świat, stać się wielkim jak świat. Szukajcie, gdzie ten mąż! Wezwijcie ducha waszego bohatera. Tylko sam duch jego doprowadzić was może do męża naznaczonego”. To mówiąc, ukazał słuchaczom portret Towiańskiego w pozie i z wyrazem Napoleona, uosobienie tajemnego związku, który ich łączył; „ten obraz — ciągnął dalej — jest znakiem, po którym go poznacie. Składam go w pamięci waszej. Będzie on mi służył za świadectwo spełnienia mego obowiązku; przyjdzie czas, że będziecie musieli zdać rachunek, jak wasz spełnicie”.
Taki był koniec wykładów w Collège de France: rozpoczęte świetnie, pełne genialnych rzutów myśli co do charakteru ludów słowiańskich i ducha celniejszych płodów ich literatury, pod tym względem nieprześcignione dotąd, uległy z biegiem czasu spaczeniu pod wpływem Towiańskiego, aż stały się niczym więcej, jak szczegółowym rozwinięciem tych myśli, które wieszcz wygłosił był niegdyś w szale natchnienia przez usta Konrada i księdza Piotra — myśli wielkich zaiste i świętych, ale zbyt sprzecznych ze zwykłym poziomem naszych pragnień i dążeń. Rażą one nas, jak w prześlicznym poemacie Byrona raził promień słońca nieszczęsnego więźnia z Chillonu[189], gdy ten się zżył z ciemnością swojej celi podziemnej.
*
Od drugiego półrocza 1844 r. Mickiewicz zaprzestał wykładać. Odjęto mu katedrę, bo zmienił ją na kazalnicę. Była to strata dotkliwa dla sprawy Towiańskiego; prorok sam najgłębiej ją uczuł. Zachęcony stopniowym wzrastaniem liczby wyznawców, wzbity w pychę, że osoba jego i nauka były przedmiotem natchnionych wykładów wielkiego poety wobec licznej publiczności, marzył Towiański o coraz silniejszym rozszerzaniu zasad swoich na zewnątrz za pośrednictwem Mickiewicza, wierzył naiwnie, że znajdą odgłos w szerokich kołach społecznych, co więcej, wierzył, że uda mu się pozyskać dla sprawy cesarza Mikołaja[190] i Rotszylda[191] i pilnie koło tego się krzątał. Ale Mickiewicz inaczej zapatrywał się na rzeczy; obca mu była wszelka miłość własna lub fałszywa ambicja, natomiast aż zbyt dobrze rozumiał, co jest poświęcenie siebie dla idei: uznawszy w Towiańskim następcę Chrystusa, żądał od uczniów jego, a przede wszystkim od siebie żarliwości ducha pierwszych głosicieli nauki Zbawiciela; ci, przejęci świętością zadania, a rozpłomienieni wiarą i miłością mieli moc cudów, dar języków, piorunującą siłę wymowy z siły wiary pochodzącą i ludy całe porwane potęgą ich słowa, szły za nimi. Otóż tę moc chciał posiąść poeta, a drogę jedyną widział w pracy wewnętrznej w celu przeniknienia istoty całej jednym uczuciem, jedną bezgraniczną miłością; aby głosić Francuzom i emigracji polskiej słowo mistrza, trzeba wprzódy być godnym swej misji. Póki Mickiewicz miał okoliczność rozpowszechniania z katedry nauki Towiańskiego, nie omijał sposobności, ale straciwszy ją, nie starał się o nową, lecz wszystkie siły wytężył ku pracy nad doskonaleniem własnym oraz braci w kole, pieczy jego powierzonych. „Módlmy się dzisiaj — mówił Mickiewicz na zebraniu koła w wielką sobotę 1847 roku — o to, co jest źródłem i podstawą wszystkiego, co nam najpotrzebniejsze jako początek i pomoc w każdym razie. Prośmy Boga, aby nam spuścił światło i siłę dla zdobycia kapłaństwa na ziemi. Bo kapłaństwo jest stosowaniem łaski do wszelkiego ruchu i czynności w życiu… Módlmy się, pracujmy, wołajmy wszyscy, aby Bóg dał nam, wskazał kapłana, czy ten jest pomiędzy nami, czy go mamy mieć spoza nas, ale opatrzonego tą sankcją, bez której nic od świata nie może być przyjęte… Mistrz pokazał taką sankcję danej mu mocy, przywracając przytomność mojej żonie — kto by chciał przy wracać pokój duchowi zamąconemu grzechem, powinien by mieć charakter swego kapłaństwa upoważniony twierdzeniem”.
Takie myśli trapiły wtedy poetę. Żądał, aby wyznawcy Towiańskiego wznieśli się pracą ducha do łaski kapłaństwa, którą miała potwierdzić moc czynienia cudów. Wobec takiej różnicy w zapatrywaniach i dążeniach nie mogło być zgody pomiędzy Towiańskim a Mickiewiczem, toteż pierwszy nie przestawał strofować wieszcza: egzaltację jego nazywał próżnym łechtaniem się, rozmazaniem ducha, brakowało mu „tonu” Chrystusowego, tj. „ucieleśnienia ducha”, chęci do wprowadzenia w czyn zasad swoich, poeta opanowany był „duchem ziemi”, tj. skrzydeł nie miał do lotu — jednym słowem, sprawa zatrzymana została z winy pierwszych jej sług i już w 1845 r. dał Towiański do pomocy Mickiewiczowi Karola Różyckiego. W pokorze słuchał wieszcz wymówek mistrza, jeździł nawet do niego, aby się usprawiedliwić, czas jakiś zdawała się panować pomiędzy nimi zgoda (sierpień 1845 r.), lecz trwała nie była; do różnicy w zapatrywaniach dołączyły się rozterki wewnątrz koła: niewielu z braci mogło podnieść się do pojęcia ducha ekstazy propagowanego przez Mickiewicza, większość, ludzie pospolici stali się wspólnikami sprawy, pociągnięci obietnicą Towiańskiego rychłego urzeczywistnienia ich pragnień i dążeń patriotycznych; ale lata upływały, a proroctwo nie spełniało się, ogarniało ich zwątpienie, żądali czynu; tymczasem w 1846 r. włościanie galicyjscy poduszczeni przez rząd wyrzynali szlachtę[192], a na widnokręgu europejskim zbierały się chmury, przepowiadające bliskość wielkich przewrotów; wtedy towiańczycy, znudzeni próżnym wyczekiwaniem, zapragnęli wystąpienia czynnego, mniejsza gdzie, kiedy i w jakiej formie. Lecz tu wyszedł na jaw charakter Towiańskiego marzycielski, a tchórzliwy i ruchów gwałtowniejszych unikający; żądał propagandy słowem, ale strach go przejmował na myśl o działaniu rewolucyjnym, toteż potępił dążenia koła, chociaż na czele ich stał sam naznaczony przezeń Karol Różycki; uważał je za „wylew ducha przyśpieszony, bez zgromadzania ofiarą chrześcijańską potrzebnej siły ducha na czyny, na wylewy ducha”. Ale Mickiewicza porwał prąd ogólny: choć oddany pracy nad rozegzaltowaniem ducha własnego, aby móc „zgłupieć” dla Chrystusa (wyrażenie Towiańskiego), nie umiał jednak poskromić wrodzonej żądzy czynu; podobnie, jak dawniej, mając ku temu sposobność, wykładał z katedry i starał się porwać słuchaczy nauką mistrza, tak też i teraz, wobec nadarzającej się okoliczności wytoczenia sprawy ukochanej przed Europą, poeta uważał milczenie za grzech. Okoliczności wywoływał nie on, przychodziły same, musiał więc wystąpić nie jako wyznawca nauki Towiańskiego, ale jako patriota.
W taki to sposób rozprzężenie koła, rozczarowanie po tylu leciech pracy, odmienne zapatrywania na zadanie koła i na obowiązki względem ojczyzny otworzyły pomiędzy poetą a Towiańskim przepaść, której już nic zapełnić nie mogło. 12 maja 1847 r. wystosował Mickiewicz list do mistrza, malował w nim smutek swój po tyloletniej, a bezowocnej pracy. List ten był pełen pokory, bo winę całą, jak zwykle, sobie przypisywał, krew z każdego sączyła się słowa: „Mistrzu i Panie! — dodawał na końcu — Po tym wszystkim, co zaszło, trudno nam wrócić do tego zaufania, do tej szczerości, z jakąśmy się zeszli przed laty, a bez niej nie ma płomienia, nie ma czynu!” Od tego listu uważać można stosunki Mickiewicza z Towiańskim prawie za zerwane; koło powoli zaczęło się rozwiązywać, poeta korespondował z mistrzem bardzo rzadko; zdania jego nie zasięgał, poszedł własną drogą, biorąc czynny udział w ruchach politycznych aż do samej śmierci w 1855 r. Ta strona działalności wieszcza w zakres pracy naszej nie wchodzi, zaznaczę jeszcze to tylko, że pomimo pozornego zerwania z Towiańskim, nie umiał Mickiewicz otrząsnąć się spod uroku jego, miał go zawsze za „męża Bożego”, za „naczynie łask dziwnych”. Świadczą o tym nieliczne listy jego.
4.
Ciągła i ciężka praca wewnętrzna w celu podniesienia ducha do ekstazy, nieustanne, a bolesne poczucie braku sił w sobie i we współwyznawcach do osiągnięcia zamierzonej doskonałości i wskutek tego aż zbyt częste zapadanie w rozpacz na myśl o bezskuteczności nauk i wysiłków uwielbianego przezeń mistrza — tak da się streścić stan duchowy Mickiewicza w epoce, którejśmy się dopiero przyjrzeli; smutną więc i ciężką odbyliśmy wędrówkę, tym przeto przyjemniejszym będzie dla nas odpocznieniem przenieść się z ciemnych obszarów krwawych udręczeń, w których przez tyle lat przebywał wielki mistrz poezji, w krainę tęsknych uniesień i nadziei wiosennych, którą stworzył sobie Słowacki pod wpływem tegoż Towiańskiego. Na dwóch zasadniczo sprzecznych pomiędzy sobą umysłach wywarła taż sama nauka wręcz przeciwny skutek: nadwerężyła wprawdzie i u Słowackiego swobodę i potęgę polotów poetycznych, ale przywróciła mu natomiast spokój wewnętrzny, którego szukał tak długo i tak namiętnie.
W pierwszym liście do matki z r. 1842 (bez daty ściślejszej), opisywał Słowacki śliczny sen, jaki miał[193]: zdawało mu się, że widział Ludwikę Śniadecką, kochankę lat dziecinnych i młodości, u stóp olbrzymich schodów, w przysionku pałacu jakiegoś. Twarz już miała zmienioną przez lata, chciał do niej mówić, ale zaledwie wyrzekł pierwsze słowa, buchnął mu z serca płacz gwałtowny i padł na wschody[194] jak Dante przed Franceską[195]. Wtedy ona gestem zadziwiająco cudnym zdjęła z twarzy tę niby maskę mglistą, którą lata i smutki wyryły, i piękniejsza niż dawniej patrzała z niewymowną boleścią na łkającego kochanka. Potem zaczęła iść z wolna po schodach i słyszał poeta echo jej chodu coraz wyżej, aż zupełnie znikło — i tęsknota ścisnęła mu serce. W tym śnie życie Słowackiego ujęte w cudny obraz: wspomnienia przeszłości w dziwnie poetyczny sposób powiązały się w nim z przeczuciem bliskiej przyszłości. U progu życia, gdy zapatrzony w tajemniczo ponętną dal krainy snów, wstępował z lat chłopięcych w wiek młodzieńczych uniesień, spotkał Ludwikę Śniadecką; rozkochany opromienił ją blaskiem marzeń i zechciało mu się porwać ją nieskończonością pragnień swoich i unieść z sobą daleko gdzieś i śnić z nią złote sny lilii, drzemiącej pod blaskiem księżyca w miłosnych objęciach topieli jeziornych… lecz odrzucono go z pogardą. Poeta roztoczył wtedy skarby wyobraźni na pieśni, którymi zadziwił rodaków, pełne to zgrozy i krwi, to żalu i tęsknoty, a zawsze nieskończenie fantastyczne, płód natchnień jakichś zaświatowych, nieznających, co skończoność rzeczy ziemskich. Nieświadomie więc wprowadziła go kochanka w świat poezji — teraz, po latach wielu, gdy już ochłonął z pierwszych udręczeń miłośnych, znów ją zobaczył, ale we śnie — piękniejszą jednak niż dawniej, zamiast zaś wzgardy lub politowania patrzała nań z miłością i zdało się poecie, że echo kroków jej ginących w mglistej dali wołało go ku sobie w jakiś świat nieznany i senny, gdzie miały go ukołysać wejrzenia nieziemskiej oblubienicy, a wśród woni konwalii i róż zapomnieć mógł o dolegliwościach życia, „owiany cichym szelestem aniołów unoszących go ponad przepaściami nieskończoności”. Widzenie poety miało niebawem się spełnić: poznał on Towiańskiego i odtąd zerwały się luźne ogniwa wiążące go ze światem; zatopił się na zawsze w bezdniach kontemplacji mistycznych.
Pod wpływem jednego mistrza i jednej nauki poszli dwaj wielcy poeci w całkiem przeciwnych kierunkach: „Bóg zesłał nam — pisał Mickiewicz do bawiącego w Chile Domejki wnet po zapoznaniu się z Towiańskim — człowieka nadzwyczajnego, naczynie łask dziwnych. To, co już wiem od niego, jest tak wielkie, że warto by do Ameryki jechać i z Ameryki wracać, żeby podobne rzeczy słyszeć. O części cudownej jego postaci nic teraz pisać nie mogę i niepodobna w liście wytłumaczyć się. Od chwili kiedy z nim spotkałem się, dla mnie emigracja już skończona, tak pełen jestem nadziei, że Bóg wkrótce i dziwną sprawą nas podźwignie”. Osoba więc Towiańskiego uderzyła przede wszystkim Mickiewicza: uznał w nim wysłańca Bożego, powołanego do pociągnięcia ludzi za sobą ku spełnianiu zakonu Chrystusa. Wytłumaczyliśmy to wyżej uczuciowością poety, stanowiącą główną cechę charakteru jego, wówczas gdy takąż cechą zasadniczą Słowackiego było marzycielstwo i z tego to powodu wcale nie osoba, ale tylko nauka mistrza wywarła na nim wrażenie, otworzywszy wyobraźni jego obszary nowe i nieskończone. „Wiedz, że jest człowiek — pisał do Krasińskiego pod wrażeniem świeżego spotkania z Towiańskim — który rozwiązuje duchy i stawia je nad ciałami, wkładając im wszelkomożne korony, wpajając w nie królewskość mocy, łącząc z Bogiem; a to wszystko prostą, ożywczą, bożą siłą, jednym słowem, które świat materialny robi snem w oczach człowieka, a wyciąga z niego dążność ku nieśmiertelności Bożej”. Świat materialny snem się staje — otóż to właśnie w nauce Towiańskiego pociągnęło nienasyconego nigdy marzyciela. Marzenia stanowiły treść życia jego — szczęście i nieszczęście; szczęście, ponieważ znajdywał w nich nieprzebrane źródło rozkoszy i czuł się nimi wyższy od ogółu ludzi, nieszczęście zaś, gdyż kochając kraj i chcąc dla niego coś zdziałać, aż zbyt dobrze pojmował przepaść całą pomiędzy niepochwytnymi ideałami, które się tworzyły w rozpalonym mózgu jego, a rzeczywistą prozą życia; stąd ciągła skłonność jego do krwawo radykalnych wybryków, tchnących rozpaczą i pesymizmem (
Zaznaczywszy, że nauka Towiańskiego nie na uczucie, jak u Mickiewicza, ale podziałała na wyobraźnię Słowackiego, poszukamy poparcia twierdzenia naszego w listach, które poeta pisywał wtedy do matki. Przede wszystkim nie posiadał się on z radości, że nie był więcej samotny wśród ludzi, fantazyjny kierunek umysłu jego zyskiwał jakby namaszczenie z góry; Bóg, ulitowawszy się wreszcie nad skołatanym samotnością wygnańcem, ozłacał mu serce promieniem miłości swej i otwierał podwoje cudnych krain słonecznych, niedostępnych dla ogółu śmiertelnych; szczęśliwy i zachwycony bujał po nich poeta i to mu wystarczało zupełnie. Odznaczając się, jak wszyscy marzyciele, biernym usposobieniem umysłu, nie myślał wcale o stronie praktycznej nauki mistrza, o wprowadzeniu jej w czyn. „Żądza prawdy — pisał on do matki d. 18 marca 1843 r. — sprawiedliwości i wiary zawsze trwała w sercu moim, stąd moje nieraz gorzkie urąganie światowi, stąd rozpacz i samotność serca, albowiem sądziłem, że daleką jest epoka, w której by tłum cały lub garstka ludzi mogła się zebrać w imię Boże i otrzymać od Niego obietnicę, że w pracy mi dopomoże wydrzeć, że tak powiem, nowe przymierze z Panem Panu samemu. Otóż Bóg przyśpieszył tę porę, ludzie stanęli. Opieka Boża pokazuje im się widocznie, a oni według myśli Pańskiej tworzą w sercach swoich nową ojczyznę, gotowi na wszystko… lecz Bóg pokazuje im tylko pracę dnia każdego, a na każde jutro zamyka zasłonę”. Realniej więc niż inni współwyznawcy zapatrywał się Słowacki, dzięki właśnie bierności swej, na naukę mistrza, nie wierząc w zbyt rychłe jej urzeczywistnienie, ale to dobrowolne „zapuszczenie zasłony na jutro” oburzało Mickiewicza: namiętny, kochający, żądny czynu, gorąco on wierzył w pierwszych szczególnie latach towianizmu, że słowa mistrza wkrótce staną się ciałem i w tym kierunku działał z właściwym sobie zapałem i zaparciem się, tymczasem Słowacki zamykał się w uroczych snach swoich, dawniej chwiejny i z jednej ostateczności przenoszący się w drugą, zyskiwał teraz pewność siebie i spokój wewnętrzny, dawniej „narzędzie wichrów i tęcz niewidzialnych”, rządzony był teraz przez „najwyższą sakramentalną siłę Chrystusa” i ta wiara czyniła go nad miarę szczęśliwym: „Zazdroszczę ci tej podróży do Julinek — pisał do matki 14 maja 44 r. — zazdroszczę i tych kwiatów ukraińskich, i tych lasów, dębowych, i tej cichości, która was owionie na stepie, zazdroszczę wam… Nie sądzę jednak, abyście wy byli szczęśliwsi ode mnie, bo ja często w duchu mam takie szerokie, męskie uczucia, jak gdybym szedł na słońce”. I któż by się na jego miejscu nie czuł szczęśliwy: zatopiony w marzeniach, upatrywał w tym swoim życiu sennym jedyną drogę do poznania wszelkich tajemnic żywota, do obcowania z Bogiem, a że nikt nie umiał śnić tak cudnie jak on, więc nie dziw, iż Bóg nauczał go lepiej niż innych, jak pełnić ma powinność swą, aby nie wracać po śmierci i nie przyoblekać nowych lepszych lub gorszych ciał, lecz by pójść mógł pomiędzy anioły i stamtąd miłością i natchnieniami dopomagać tym, co za nim idą (28 lipca 43 r.). Uczucie szczęśliwości, które w nim wrzało, wyrywało się nieraz w listach na zewnątrz ślicznym potokiem z tęcz i promieni. Kogoż nie porwie ten ustęp i kto nie pozazdrości marzycielowi obłędu jego? „Droga moja! Dawnom nie pisał, bo pisać teraz do ciebie jest to dla mnie rzeczą wielkiej wagi… chciałbym bowiem w każdym liście dać ci uczuć prostą woń ducha mego, głąb myśli moich… a na to potrzeba by nam rozmowy długiej, potrzeba by, abyś ty uczuła ciepło moje ludzkie i razem spokojność anielską ducha, miłość wielką, która się we mnie rozwinęła, tę wiarę nareszcie, która mi odkryła wszystkie tajemnice, wszystkie, mówię ci — bo już dla mnie zasłona grobu uchyloną jest zupełnie. A oto ty daleko, przeczytawszy te wyrazy, weźmiesz je za jakąś nową poezją i marzenie, gotowaś je wziąć za udział poematu, a mnie za jakąś nową osobę fantastyczną, która już żadnego związku nie ma ze światem… Tymczasem ja, prosty teraz człowiek, odzyskałem nawet ten czar, który miłością ludzi uderza i wiąże ich w jeden wieniec, czar, który dawniej zostawiony był instynktowi i rozwijał się lub gasnął w człowieku jak lampa. Teraz ja budzę się rano i wraz rozweselony jestem wnętrznie i już na cały dzień taki zostaję, gotów każdego, co się przybliży, oblać jasnością ducha i rozradować go, aż się do harmonii ze mną ułoży. Zdobywcą jestem duchowym… i ty myślisz, że mi się długo opierać będziesz, że wkrótce nie porwę ciebie mimowolnie samym tylko szumem i wiatrem lotu lecących ze mną aniołów”… Ale najszczęśliwszy był poeta, gdy sam na sam mógł obcować z przyrodą. I dawniej szukał on schronienia od gwaru życia w samotnych chatach alpejskich lub w rozkosznych ustroniach Sorrento, i dawniej ogarniało go w takich chwilach szczęście, ale szczęście zbyt często przerywane odgłosem walk światowych, które go teraz już nie obchodziły: zdobywca dusz, wypieszczone dziecię niebios, nie patrzał on więcej na nudną kolej rzeczy ziemskich, bo po cóż miał dręczyć i krwawić się jak Mickiewicz w uciążliwej pracy koło doskonalenia dusz, gdy mógł przebywać w cudnych zaświatowych krainach, gdy z wyżej wiedział, że zawarta w jego wieszczych rymach siła fatalna prędzej czy później skruszy najzatwardzialsze serca! Szczęśliwość wielka podnosiła mu pierś i wyradzała się w miłość, którą czuł dla stworzenia całego, dla ludzi i dla natury, lecz dla tej ostatniej nierównie więcej, bo beznamiętne jej i senne życie dziwnie odpowiadało biernemu usposobieniu marzyciela; toteż gdy latem wyrywał się z Paryża, bywał w ciągłym niemal upojeniu szczęśliwy z harmonii, którą czuł pomiędzy sobą a przyrodzeniem całym; otaczała go skrzydłami kochająca matka przyroda, ciepła i wonna, zapraszała do odpoczynku, wyrzucała, że tak długo oddawał się myślom gorączkowym, a o niej zapominał, zabraniała myśleć o nieuchronnych smutkach życiowych (słowa z listu 2 października 1833 r.); drzewa tłumaczyły mu się z tajemnic, kwiaty za piękność swoją dziękowały duchowi jego, a wszystko odzywało się nową jakąś i dziwną mową, którą nieprędko inni ludzie posłyszą (15 października 1845 r.). Ale z oceanem łączyła go szczególnie głęboka sympatia: prawie co lata używał on kąpieli morskich w Pornik[196], w Trouville lub Ostendzie i dziwna zachodziła odpowiedniość pomiędzy rytmem cichym, tęsknym, tajemniczym fal, co oblewały stopy samotnego marzyciela, a modlitwą, którą rozbrzmiewał duch jego rozpływający się w zachwycie nieskończoności; ginął wtedy poeta wzrokiem w szerokich horyzontach i zdawało mu się, że widział, jak znikały w dali błękitnej okręty Kolumba, szukające światów nowych; jak dawniej uciekał na brzegi Lemanu, aby czytać listy z domu, tak i teraz szedł na „wietrzne pola stepom ukraińskim podobne, tęczą bladych nadmorskich kwiatów malowane, szerokim morza błękitem obwiedzione, gdzie wszystko smętne i miłe i szeroko błękitne listom ukochanej matki wtórowało” (12 sierpnia 1844 r.). Przez okienko mieszkania w Pornik budziły go co rana „strzały brylantowe słońca”, szczęśliwy wtedy i wesoły, jak gdyby nie miał na barkach dwunastu lat wygnania, biegł na brzeg, „tam skały osypane złotą i srebrną miką paliły się na słońcu, niby tarcze ogromne albo trony oceanid[197]; dalej chatka celnika morskiego, zamieszkana przez jednego żołnierza, zupełnie jak chata Norny[198], pusta, biedna, kamienna, otoczona wałem z czarnej darni, sama jedna na szerokim polu, czarna na błękicie niebieskim; dalej wielkie piaszczyste wybrzeża, gdzie morze rzucało swoje srebrne płetwy z szumem miłym i rytmicznym. Rzucałem się w wodę, kładłem się na falach i dobrze mi było”… (2 października 1843 r.). To uszczęśliwiające go uczucie rozlewał na ludzi, którzy go otaczali; nieraz, jak donosił matce, rzucał w serca ich myśl błękitną i starsi wiekiem przyjmowali go za nauczyciela, bo czuli, że ich kochał. Otóż nad brzegiem oceanu, w takim stanie ducha, przy uśpieniu władz rozumu, podyktowana mu została z wyżej
*
Coś pośredniego pomiędzy modlitwą a rozprawą z dziedziny filozofii przyrody, właściwie ni to, ni owo, skaleczona z tego powodu co do formy zewnętrznej, zawiera jednak
Po długim paśmie wieków cierpień i modlitw przyszedł duch pracujący w naturze do formy człowieka, ostatniej i najdoskonalszej w łańcuchu przeobrażeń, przez które przechodził, pokutując. Bóg nadał prarodzicom obraz i podobieństwo swoje, uwolniwszy ich ciała od żrącej potęgi ognia, a napełniwszy je niebieskim pierwiastkiem światła. Toteż szczęśliwi byli w raju, od pracy i boleści wolni, blaskiem zaś ciała i świętością ducha niby wonią jakąś niebieską owiani, pełni powagi boskiej, nadzy, bezbronni mogli lwom rozkazywać. Ale nastąpił upadek, który Słowacki wytłumaczył we właściwy sobie, a dziwaczny sposób: według poety mąż i niewiasta, nie uciekając się do pomocy wzajemnej, mieli w samych sobie siłę tworzenia podobnych sobie istot przez przepełnienie się duchem Bożym, ale zły duch w postaci węża skusił Ewę, wskazując na niższe organizmy, które „uderzając na siebie, stają się odtwarzańcami form podobnych”. Zostali więc wygnani z raju, odtąd potomkowie ich przychodzą na świat ze zmazą grzechu na duszy i ludzkość tylko przez pracę ciężką może odzyskać szczęśliwość i doskonałość, które były udziałem prarodziców w raju; praca powinna się uzewnętrznić czynem, treścią czynu musi być ofiara. Bóg zaś miłosierny, przychodząc w pomoc ludziom, zesłał Syna własnego, Zbawiciela świata, który będąc ideałem dla człowieka po wszystkie czasy i wieki, przyświeca mu świętością swoją na drodze ciernistej, wiodącej ku przemienieniu ziemi w „raj słoneczny”. Ponieważ ofiara jest miarą zasług, więc „błogosławieństwo Boże spocznie na tych tylko narodach, które najwięcej ruchu duchowego czynem wyobrażą”, a naród polski jest jednym z takich; dlaczego, tego poeta nie wytłumaczył.
Taki jest całokształt mistycznej filozofii Słowackiego, którą przedstawiliśmy w szczególniejszych zarysach, nie dotykając szczegółów, bo zbyt w nich dużo krzyczących nielogiczności, których wytykanie byłoby próżną stratą czasu, albowiem cała nauka poety — owoc nie pracy myśli, lecz sennych mrzonek — w żadnej mierze na krytykę, lecz tylko na politowanie może zasłużyć, politowanie pełne współczucia, jakie niezawodnie w nas wzbudzi postać poety zapatrzonego w tajemniczą dal marzeń i widzeń apokaliptycznych. Marzycielska dusza Słowackiego znalazła wyraz w filozofii powyższej, fantastycznej i niejasnej co do treści i formy, ale jeżeli zapatrywać się na nią z etycznego stanowiska, to nie dziw, że przeprowadzona w niej w tak cudnych nieraz obrazach, idea stopniowego uduchowiania się wszechświata drogą trudu i ofiary mogła wlać w smucące się dusze wygnańców ów życiodawczy pierwiastek światła, do którego tęsknił poeta. Słowacki, wierząc gorąco w moc, zbawienność i świętość nauki swej, zakończył ją rzewną modlitwą: „O Panie, który kazałeś szumowi morskiemu i szelestowi wietrznych pól, bladym kwiatkiem okrytych, aby mię uczyły słów tej księgi… a wiedzę na dnie ducha mego uśpioną obudziły, spraw, aby te słowa, westchnieniem pisane, przeszły jak wiatr i szum morski; a przechodząc i mijając, moce duchowe w ojczyźnie mojej uśpione z nieświadomości własnej na światło wiedzy wywiodły”[204].
*
Powyższe mistyczno-filozoficzne marzenia Słowackiego, wydane dopiero w 1884 r. przez Biegeleisena z papierów pośmiertnych poety, powstały najprawdopodobniej w ostatnich czterech latach życia jego (1845–49), wówczas, gdy odstrychnąwszy się od Towiańskiego, przestał weń wierzyć, a natomiast zachwycony i uniesiony własnymi marzeniami, poczuł w sobie jakby namaszczenie i rozkaz z góry do opowiadania Słowa Bożego. Tę wiarę w posłannictwo swoje poeta niejednokrotnie zaznaczał jak w
Punktem wyjścia w
Te same rysy napotykamy i w
W taki sposób opowiedziane narodzenie bohatera mogłoby nasunąć przypuszczenie, że
W cudnych strofach opisał Słowacki ten smutek Popiela: znudzony i cierpiący nad jednostajnością biegu rzeczy ziemskich, żądny jakiejkolwiek zmiany, przeklinał dręczącą go obecność i zazdrościł losu umarłym, palonym na stosach; smętne śpiewy, towarzyszące obrządkowi, unosiły go w nieznane krainy śmierci, powiewy zaświatowe ogarniały go, ginął w marzeniach rozkosznych… a świat tymczasem „urągał mu cichością; biegiem, co jak żółw za słońcem chodzi”. Rozpacz wgryzała mu się w serce i rozlewała jadem żółci i nienawiści przeciwko ludziom, których marne sprawy i dążenia były winą wstrętnych dla marzyciela rzeczywistych warunków życia, pałał wtedy żądzą zemsty nad ludzkością — mimowolną winowajczynią smutków jego, a miał właśnie sposobność zadosyćuczynienia popędom swoim krwiożerczym: będąc ulubieńcem króla Lecha, bronił on na czele hufców jego granic państwa, zwyciężał więc i tępił z rozkoszą wrogie legiony, nie widząc w nich nic innego, jak tylko „las do wycięcia”.
Tym się też przez długi czas zadowalał, lecz los zastawił nań wkrótce straszliwe, a ponętne zarazem sidła, z których nie umiał się rozplątać; miała królewna Wanda, córa Lecha, sen proroczy, że orły lecące na koniach zerwą jej kiedyś koronę z głowy. W tymże czasie młody Popiel, wracając z wyprawy zwycięskiej, przypiął sobie i rycerzom swoim skrzydła zabitych orłów do pancerzy jako symbol sławy, którą zdobyli. Tak stanęli radośni i dumni przed tronem Lecha. Pobladł stary król, wspomniawszy o widzeniu córy, i berłem zwalił zwycięskiego wojownika; wzięto i wrzucono go w ciemny loch, lecz tajemnie wybawiła go stamtąd młoda królewna, wyrzucająca sobie, że sen jej był powodem nieszczęścia bohaterskiego wodza. Rozpalony żądzą zemsty, wściekły nieszczęściem, a tym wścieklejszy, że samotny był i bezsilny, uciekał Popiel na zachód, ale przed myślą swoją uciekał więcej niż przed goniącą go strażą. Wśród dzikiej puszczy napotkał oddział Germanów; miał więc pole do wywarcia na zewnątrz buchających mu w duszy płomieni wściekłości; jak huragan rzucał się i druzgotał, sam jeden, zastępy barbarzyńców, i ci, przerażeni jego mocą nieziemską, padli przed wielkim bojownikiem i ukochali, i „kiejzarem”[213] swoim obrali. A więc głęboko zrozumiał Słowacki zwierzęce popędy natury ludzkiej. Na czele oddanych mu odtąd ślepo hufców popędził Popiel do ziemi ojczystej; nie żył już stary Lech, panowała Wanda; niszcząc po drodze sioła[214] i grody, młody wódz dotarł do stolicy królestwa; tam, pijany szałem zwycięstw, zażądał, aby złotowłosa królewna przyszła mu nalewać wina do pucharów. W nurtach Wisły szukała Wanda schronienia od grożącej jej hańby. Wdzięki jej rozpalały zawsze wyobraźnię Popiela, ale dopiero po śmierci królewny pojął cały ogrom straty. Boleść bez granic krwawiła mu duszę; szałem miotany, potrzebował znów swą wściekłość wylać, a mógł, bo był już panem samowładnym narodu. Począł więc pastwić się nad nim. Takie to właśnie były sidła, które nań los zastawił. Lecz okrucieństwa jego miały inną, głębszą przyczynę: porwany i trawiony ogniem własnej fantazji, czuł, że go żadne nie łączyły ogniwa z ludźmi, panem był woli poddanych swoich, a wiedział, że jej nagiąć do żądz ducha swego nie zdoła, bo nie znajdował w nich struny żadnej, która by odpowiadała pragnieniom jego nienasyconym, nieskończonym… Zrozpaczony, postanowił wyzwać niebo — jeśli Bóg istniał, postanowił gwałtem go zmusić, aby się wmieszał do rzeczy ziemskich, aby przerwał, choć cudem, jednostajną, nużącą, wstrętną kolej wypadków. Drogę do celu swego widział jedną: przerazić niebiosa swymi okrucieństwy:
Nie szczędził poeta barw, aby uderzyć wyobraźnię czytelnika opisami najwyszukańszych męczarni zadawanych nieszczęsnemu narodowi, żadne też streszczenie nie zdoła dać pojęcia o tym mnóstwie krwawo-ponurych obrazów, które za każdym niemal pociągiem[216] pióra, wytryskując z rozszalałej fantazji poety, odurzają nas jak opium, upajają, przenoszą w świat jakiś smętny, pełen widm sennych, płaczący szumem wichrów i odgłosami piorunów, dyszący śmiercią, a tajemniczy i powabny; królestwo całe stało się fabryką palów, kołowrotów, obcęgów i wszystkich narzędzi tortur; na kurhanach otaczających zamek zapalano stosy, prowadzono tam tłumy skazanych i lubił Popiel, jak sęp krwiożerczy, spoglądać z wieży na „ruchome w ogniach mrówniki” — ale błękitne framugi niebios patrzały na to ciche i obojętne, jakby nie słyszały jęków ludu; rozpacz opanowywała Popiela coraz gwałtowniej; więc nie ma Boga, więc prochem są ludzie — myślał — i prochem ja jestem, ale tym straszniejszym, że nie duchy mnie wydały, lecz własne siły. Ale może Bóg istniał, lecz gardził nim? Na tę myśl pienił się z wściekłości i nie umiejąc straszniejszych mąk stworzyć, postanowił upokorzyć naturę, gwałcąc najświętsze jej prawa: rozkazał wyprowadzić matkę swoją z lasu i palił ją na wolnych ogniach. Lecz nieba zawsze milczały, a lud męczony kochał go za męczarnie, za strach, za siłę. Rozpacz i wściekłość przechodziły w szaleństwo, od trawiących go płomieni psuła mu się twarz, sczerniał jak trup, a jednak próchniejący tak, upadły i zużyty, czuł się nieraz jak „anioł gorący, gotów ukochać świat i nieść w błękity ziemię”.
Miłość ta jest rysem zupełnie nowym. Dotąd nie wyróżniał się Król-Duch od Araba. I jeden, i drugi zdawali się pałać równą nienawiścią ku Bogu, ludziom i naturze, ale w uzewnętrznieniu nienawiści tej Popiel bardziej był okrutny i wyrafinowany niż bohater młodzieńczego utworu Słowackiego. Teraz dowiadujemy się, że groźny władca kochał jednak świat, a uczucia tego nie znał Arab. Dziwna na pozór i nieprawdopodobna wyda się miłość ujawniająca się w okrucieństwach, a jednak autor
Nie znają dzieje literatury żadnego poety, który by marzycielstwo do takich krańców posuwał, toteż i typ stworzony przez Słowackiego, przeczuty w
Jeśliśmy zaliczyli pierwszy rapsod
Gorąca żądza ideału cechowała obydwóch poprzedników duchowych Słowackiego: Popiela i Mieczysława, ale gdy u pierwszego ujawniała się w działalności gorączkowej, treścią której były gwałty i okrucieństwa, drugi żył życiem najzupełniej biernym, w ciągłej, tęsknej zadumie o szczęśliwości zaświatowej, w modlitwach i w marzeniach. Wierny podaniu, kazał mu poeta przyjść na świat ślepym; dlatego to, będąc pozbawionym tak ważnej spójni ze światem, przepędził Mieczysław pierwsze lata życia zamknięty w sobie, zatopiony duszą całą w krainie mar sennych, to strasznych, to rozkosznych, lecz zawsze ponętnych; przy słuchaniu opowiadań piastunek śnił mu się świat jakiś tajemniczy i ponury, blasków dziwnych pełny, łun pożarnych i piorunów; ale też czasem promień z nieba oświecał mu duszę i marzyciel przenosił się wtedy w cudną krainę, gdzie drzewa kwieciste strzelały wierzchołkami ku gwiazdom, a przelatujące ptaki rajskie i feniksy barwiły słoneczne błękity szlakami różnokolorowymi, gdzie płynęły ruczaje z perłami świecącymi na dnie, gdzie wodospady tryskały kwiatami, a rośliny te wszystkie i ptaki, i ruczaje, śpiewały hosannę Panu na wysokościach; jakże błogo tam było ślepemu chłopięciu! Wkrótce w czasie obrzędu postrzyżyn odzyskał sposobem cudownym wzrok, wraz ze ślepotą odbiegły go sny, ale natomiast objęła go nieukojona tęsknota za nimi. Lecz bardziej jeszcze tęsknił do kochanki tajemniczej, zjawionej mu w błękitach niegdyś przed przyjściem na świat (mowa była o niej w początku pierwszego rapsodu), a której wspomnienie, odległe i mgliste, ale urocze, stało mu zawsze w głębiach ducha. Ulitował się Bóg nad tęskniącym młodzianem i w osobie Dubrawki, królewny czeskiej, zesłał jemu towarzyszkę żywota; zamieniła ona zaginioną w krainach zaświatowych kochankę niebieską, a przynosząc z sobą światło wiary chrześcijańskiej, zdjęła mężowi z serca żal, trwogę i tęsknotę, albowiem wiara nowa uczyła, jak przez zabijanie ciała wzbijał się duch ponad znikomość rzeczy ziemskich i przybliżał chwilę, gdy oswobodzony z pęt przeobrażeń, dostąpi na wieki szczęśliwości aniołów, a do szczęśliwości tej wzdychał z upragnieniem młodociany król. Nieopisany ogarnął go zapał i zachwyt, widział się przeznaczonym sprowadzić na ziemię „Jeruzalem słoneczną”, duch jego rozsadzał więzienie cielesne i szybował do nieskończoności:
Jednak przez ciężkie próby musiał przechodzić świątobliwy król: ze wschodu, z zachodu i z północy napadali wrogowie na państwo jego, a zapatrzony w niebo władca nie umiał bronić ziem swych i musiał patrzeć, jak zabierali mu nieprzyjaciele duże i piękne obszary. Boleść ogarniała go wielka; lecz szczęście zależy nie na pomyślności doczesnej, ale na spokoju ducha płynącym z czystości myśli i uczuć, i Bóg miłosierny pocieszał bogobojną parę królewską snami proroczymi, w których widzieli się aniołami prowadzącymi narody ku krainom słonecznym; widzenia te swoje opowiadali sobie wzajemnie i „któż by zrozumiał!… Gdy my tak do siebie gadali snami, żywota królowie”[220]. Ale sny te wlewały błogą otuchę w ich dusze tęskniące, gdyż czuli w sobie wtedy siłę zdolną porwać ich, skruszonych i modlących się, i postawić przed Panem, siłę zdolną pociągnąć za nimi naród, zwróciwszy serca jego ku panom jego, światłem łaski Bożej owioniętym.
Dziwnie słodki urok zawierają w sobie urywki odnoszące się do rapsodu powyższego i żal nami owłada, że poeta nie miał czasu powiązać ich w całość harmonijną. Czytając strofy te, pełne mistycyzmu rozpływającego się w jakichś widzeniach bezcielesnych, odbieramy wrażenie, jak gdyby duch świetlany zleciał na chwilę z topieli słońc i błękitów i w mowie aniołów, w obrazach zaczerpniętych nie z tego świata, skreślił ku pociesze i zbudowaniu strapionych te chwile przelotne, które spędził niegdyś na ziemi w formie cielesnej, a w ustawicznej tęsknocie ku światłu i miłości wiekuistej.
Bo też w ostatnich latach życia żył Słowacki w niebie więcej niż na ziemi. Oderwany od gwaru światowego, starał się przeniknąć natchnieniem tajemnice minionych przeobrażeń swoich, a zdobycze z wycieczek tych w krainę duchów opisywał w
Ten czterowiersz streszcza w sobie zasadniczą różnicę pomiędzy Słowackim a Mickiewiczem: pieszczoch fantazji, duszą zatopiony w krainie jakichś apokaliptycznych marzeń, wierzył w cudowne i uświęcające działanie ich na ludzi, gdy je w szatę poezji przyodzieje — ale surowy twórca
*
Określiliśmy w przedmowie mesjanizm, czyli patriotyzm mistyczny, jako wiarę w łaskę i miłość Bożą, spoczywającą na narodzie. Psychologia nie jest matematyką, trudno też ściśle określić, gdzie się kończy poetyczność, a zaczyna mistycyzm, to tylko jasne, że czynniki niezbędne do wytworzenia umysłu poetycznego — uczucie i fantazja — spotęgowane do ostatnich krańców stanowią podstawę mistycznego poglądu na świat. Religijność podniesiona do ekstazy rodzi wiarę w nadprzyrodzone obcowanie jednostki z Bogiem, połączona nadto z również namiętnym patriotyzmem, wywołuje już wiarę w boskie powołanie narodu; w sposób podobny z fantazji pochłaniającej całą istotę człowieka, a na nutę patriotyczną nastrojonej, wynika wiara w rzeczywiste istnienie powiewnych mar wyobraźni rozpłomienionych ogniem miłości do kraju. Stosownie do tego, który z obu czynników — uczucie czy fantazja — bierze górę w umyśle danej jednostki, mistycyzm dwojaki może mieć charakter. Rozbiór powyższy wykazał nam, że Mickiewicza cechowała bezgraniczna siła uczucia, a Słowackiego takaż potęga fantazji. Twórca
Mickiewicz i Słowacki, stojąc na dwóch przeciwległych krańcach mesjanizmu, stanowią dwa odmienne, ale równie wykończone i doskonałe typy kierunku wzniosłego i przeto sympatycznego, ale niestety bezpodstawnego. Ta zaś okoliczność, że dwaj najwięksi poeci polscy byli zarazem najzapaleńszymi wyznawcami mesjanizmu, rzuca jaskrawe światło na charakter narodu, z łona którego wyszli, i pozostaje w smutnej zgodności z całą jego historią polityczną, uczącą, że umiał zawsze powodować się szlachetnymi popędami serca i gwałtownymi wybrykami fantazji, ale nie zawsze umiał iść za głosem rozsądku.
Aleksy Chomiakow i słowianofilstwo rosyjskie
Jakkolwiek dziwne mogłoby się komu wydać stawianie fantazyjnych, a bezpodstawnych marzeń wielkich poetów naszych na jednym poziomie z poglądami mającymi adeptów swoich nawet wpośród[222] pierwszorzędnych mężów stanu rosyjskich, zauważyć należy, że w obydwu wypadkach tkwi w osnowie taż sama wiara w mistyczne posłannictwo Słowiańszczyzny, mającej odrodzić zestarzałą ludzkość. Przez mistycyzm rozumiemy wiarę w nadprzyrodzone obcowanie jednostki z Bóstwem; źródłem tej wiary jest spotęgowana do ekstazy religijność; zespólmy ją z zapałem i zachwytem uczuć patriotycznych, a będziemy mieli pojęcie o mistycyzmie patriotycznym, czyli, krócej mówiąc, o mesjanizmie. Cała nasza poezja emigracyjna była wyrazem głębokiej wiary, że właśnie naród polski jest tym mesjaszem, który cierpieniami swymi ma odkupić przewinienia ludzkości całej, podobnież słowianofile rosyjscy utożsamiali zadania Rosji z biblijnym posłannictwem mesjasza, wierząc, że ona dopiero urzeczywistni i nada realne kształty bytu przykazaniom Chrystusa. Obydwa nadto kierunki wypływały ze źródeł sobie pokrewnych, gdyż zarówno mesjanizm, jak słowianofilstwo były protestami wystosowywanymi przeciwko rzeczywistości, ale protest poetów naszych to jęk narodu ujarzmionego, który mając przed sobą zamknięte wszystkie drogi rozwoju, rzucił się z rozpaczy w objęcia mistycyzmu i szukał w zachwytach modlitw i marzeń ucieczki i pociechy w nieszczęściu, gdy tymczasem protest słowianofilów miał źródło swoje pośród narodu niezawisłego, pełnego wiary w swe siły, a wzdychającego do swobody i do szerokiego pola działania, których go pozbawiał bezlitosny biurokratyzm, rozpościerający swe skrzydła opiekuńcze nad wszystkimi objawami życia społecznego: toteż przeciwko niemu głównie skierowali działalność swoją pierwsi słowianofile, a dopiero potem, na drugim planie, stawiali walkę z przesadnym ze strony inteligentnych warstw społecznych naśladownictwem Zachodu. Nie mając powodu do uginania się pod ciężarem nieszczęść, które poetów polskich zaprowadziły na manowce mistyki, Chomiakow i jego współwyznawcy zachowali w większym stopniu równowagę sił duchowych i wypowiadali myśli swoje nie w formie poetycznej, a nacechowanej bólem i namiętnością, jak natchnieni cierpieniami ojczyzny Mickiewicz i Słowacki, ale przeważnie prozą, dokładając wszelkich starań, aby mieć zawsze na zawołanie dowody naukowe. W pracach ich dał się słyszeć głos rozsądku, którego byśmy na próżno się doszukiwali zarówno w rozpaczliwych skargach Konrada, jak i w fantazyjno-sennych marzeniach Króla-Ducha: to właśnie stanowi rdzeń różnicy zachodzącej między rosyjskim a polskim kierunkiem: z Mickiewiczem i ze Słowackim spór niemożliwy, pozostaje albo poddać się potędze uczucia twórcy
Skąd wynikły i jak powstały dążenia słowianofilów? Jeśli mamy je uważać za reakcję wywołaną przez zbytnie naśladownictwo Zachodu, to w takim razie musielibyśmy szukać poprzedników ich w bardzo odległej przeszłości: Rosja rozwijała się w inny zupełnie sposób i inną drogą aniżeli cała Europa, a kiedy Piotr Wielki[223]siłą narzucił jej formy życia wypracowane przez społeczeństwa zachodnioeuropejskie, reakcja stała się logiczną koniecznością; pierwszy Stefan Jaworski[224], metropolita riazański, przerażony i oślepiony blaskiem reform wielkiego cara, począł dość otwarcie wyrażać obawę swą i przestrach. Czyn bezowocny, ale bohaterski, jeśli wziąć na uwagę samowolę i okrucieństwo Piotra. Nie znajdziemy jednak w kazaniach odważnego metropolity uzasadnienia jego opozycji i protestu, powodował się bowiem tylko nierozumującym uczuciem wstrętu do wszelkich nowości i instynktowym, a ślepym przywiązaniem do tego co było, co przekazała tradycja.
Nierównie energiczniej wystąpiła opozycja przeciwko Zachodowi za panowania Aleksandra I[225]. Wojny napoleońskie, zakończone zwycięskim pogromem niezwyciężonych dotąd legionów i przywróceniem pokoju w Europie, dzięki potężnej woli cara rosyjskiego wpłynęły na rozbudzenie w narodzie dumnego poczucia własnych sił, a zarazem nienawiści do tego Zachodu, a szczególnie do tej Francji, którą dotąd we wszystkim musiano naśladować jako jedyny wzór wszelkich doskonałości. I oto już w roku 1808 pod redakcją Glinki zaczyna wychodzić „Ruskij Wiestnik”, bezwzględnie ganiący cudzoziemszczyznę i również bezwzględnie podnoszący do niebios wszystko, co swojskie. Niespodziewanie dowiadujemy się stąd, że Ruś święta nie ma po co zwracać się ku Zachodowi, gdyż posiada sama własnych domorosłych Wolterów, Rousseau i Condillaców[226] w osobach Zotowa, nauczyciela Piotra Wielkiego i Szymona Potockiego (pisarza XVII wieku bardzo podrzędnej wartości), w tymże duchu pracuje i Szyszkow, gorliwy obrońca tzw. „słowianorosyjskiego stylu”, tj. wzorowania się cerkiewną słowiańszczyzną wbrew nowatorstwom językowym i stylistycznym Karamzina[227] i Puszkina, którzy stworzyli dzisiejszy język literacki w Rosji. Wkrótce potem w ich ślady wstępuje Zagoskin[228] i jego naśladowcy w belletrystyce, a Szewyriow[229] i Pogodin[230], profesorowie uniwersytetu moskiewskiego, w nauce i publicystyce. Z niewyczerpanej skarbnicy cnót „russkawo czełowieka” w największy zachwyt wprawiała ich jego pokora; pragnąc zaś złożyć w praktyce dowody swej konsekwencji, poczęli „pokornie” zachwycać się nad istniejącymi warunkami bytu. Krytycy powierzchownie tylko na rzeczy patrzący nie umieli odróżnić przedstawicieli Szewyriowo-Pogodińskiego, zacofanego patriotyzmu od słowianofilów, wówczas gdy przedzielała ich wzajemnie przepaść nieprzebyta: pierwsi stronili od poważniejszych badań i zastanawiań się nad Rosją, bo i po cóż mieli tracić czas na bezowocne rozmyślania, gdy w mniemaniu ich stokroć łatwiej i przyjemniej było wydeptywać ścieżki utorowane czterowiekowymi przeszło dziejami Rosji i niewolniczo rozrzewniać się na samą myśl o ideałach, którym z góry zalecano im hołdować; tymczasem słowianofile szukali prawdy: szczerze i sumiennie badali oni życie współczesne Rosji i jej przeszłość, gorąco pragnęli znaleźć te wytyczne zasady, które mogłyby zapewnić ukochanej ojczyźnie trwały i na własnych siłach oparty rozwój w przyszłości; ich przeto poglądy i twierdzenia były owocem pracy szczerej i niezłomnego przekonania; więc nie bierzmy im za złe, że pod niektórymi względami szli przypadkowo ręka w rękę z Pogodinem i Szewyriowem.
Nie obskurantyzm patriotyczny, propagowany przez pisma „Ruskij Wiestnik” i „Majak”[231], był punktem wyjścia dla słowianofilów, ale owe szlachetne dążenia, które zapanowały wśród młodzieży uniwersytetu moskiewskiego w końcu czwartego i na początku piątego lat dziesiątku bieżącego stulecia.
Dążenia owe pochodziły w prostej linii od dekabrystów: wypadki roku 1812 i lat następnych wywołały w Rosji ruch umysłowy nie tylko w pobożnych życzeniach powrotu do starych cnót rosyjskich i zupełnego wykorzenienia liberalnych nowinek cesarza Aleksandra I; młodzi i wykształceni oficerowie gwardii, przyjrzawszy się z bliska Europie, zostali wprawieni w zachwyt jej świetną cywilizacją i rzecz naturalna, że po powrocie do domu tym boleśniej uderzeni zostali zacofaniem własnego społeczeństwa. Uczucie niezadowolenia z istniejącego porządku rzeczy i wspólność wrażeń z pobytu na Zachodzie zbliżały ich wzajemnie do siebie i prowadziły do rozmyślań nad sposobami zniesienia niewoli włościan, dzikiego postępowania z żołnierzami, powszechnego przekupstwa itd. Potok marzeń o lepszej przyszłości uniósł ich poza granice możliwości i doprowadził do smutnych pod względem następstw wypadków grudniowych w 1825 r.[232] Praca ich jednak nie poszła na marne. Owocem jej były zrazu dążenia członków kółka Sungurowa[233] w Moskwie, do którego należeli Hercen[234] i Ogariow[235]. Ale i ci poszli na Sybir lub wygnanie. Wówczas to wśród zdolniejszych przedstawicieli młodego pokolenia powstały i rozwinęły się zarody reakcji przeciwko dążeniom politycznym. Przejęli się oni myślą, że cicha, a wytrwała praca naukowa więcej przyniesie pożytku Rosji aniżeli niedające się urzeczywistnić marzenia. Przewodnikiem nowego kółka, w którym działali krytyk Bielinski[236], historyk Granowski[237], Chomiakow, Konstanty Aksakow[238] i świeżo uwolniony po kilkoletnim przymusowym pobycie w oddalonych guberniach Rosji Hercen, był Stankiewicz[239], który w Moskwie odegrał taką samą rolę, jak przedtem Tomasz Zan w Wilnie. Filozofia niemiecka była głównym przedmiotem ich zajęć i idea narodowości, odgrywająca w niej pierwszorzędną rolę, stanowiła przeto treść roztrząsań i sporów młodych teoretyków. W ten sposób, nie bacząc na różnicę form zewnętrznych, pod jakimi występowały niegdyś dążenia dekabrystów i sungurowców, a później działalność współtowarzyszów Stankiewicza, treść w obu wypadkach była jednaka, gdyż i ci, i tamci przede wszystkim protestowali przeciwko istniejącym warunkom życia społecznego, i ci, i tamci równie gorąco pragnęli reform w duchu postępowym, różnicę stanowiły odmienne drogi, którymi dążyli do celu. Już w pierwszych chwilach działalności kółka Stankiewicza ukazał się w druku płodny w następstwa i rozchwytywany wówczas artykuł Czaadajewa[240]: Rosja nie jest zdolna do samoistnego rozwoju — dowodził ponury i pesymistyczny autor — jeśli nie chce zatonąć na wieki w grubym barbarzyństwie, to pozostaje jej jedno: wstąpić w ślady Zachodu i kroczyć utorowanymi przez historię jego ścieżkami, a ponieważ treść cywilizacji zachodnioeuropejskiej stanowi katolicyzm, Rosja przeto powinna stać się katolicka. Śmiały autor został ogłoszony z rozkazu władzy najwyższej za wariata i oddany pod dozór lekarsko-policyjny. Pomimo to jednak słowa pseudo-wariata sprawiły głębokie wrażenie: pod wpływem ich poczęto w kółkach moskiewskich żywiej i namiętniej rozprawiać i spierać się o znaczeniu narodowości, i w wyobrażeniach o niej od razu dały się rozróżnić dwa kierunki, które prędko i wyraźnie się zarysowały, tak że w roku 1840 najlepsza i najbardziej wykształcona część inteligencji rosyjskiej dzieliła się już na dwa obozy: na „zapadników”, tj. zachodowców, i słowianofilów. Pierwsi, na czele których stali Hercen, Bielinski i Granowski, odrzucali przeszłość ojczyzny i domagali się, aby Rosja przyswoiła sobie zasady cywilizacji zachodniej, z tym wszakże koniecznym warunkiem, aby je uprzednio przejrzano, krytycznie oceniono i do samodzielnego użytku przystosowano; drudzy doszukiwali się w dziejach Rosji zasad wytycznych i haseł dla jej dalszego rozwoju. Pierwszorzędne stanowisko w obozie tym zajmowali Iwan i Piotr Kirejewscy[241], Konstanty Aksakow, ale słońcem kółka całego, od którego wszyscy inni czerpali zasoby wiedzy, ciepło uczucia i głębię przekonań, był Aleksy Chomiakow.
2.
Nie wahamy się twierdzić, że Chomiakow jest jednym z najznakomitszych mężów, jakich wydała Rosja. Pomijając już dziedzinę poezji, ale w teologii i w metafizyce, w historii i w polityce, w krytyce literackiej i w filologii — wszędzie pozostawił on ślady potężnego umysłu swego: siła analizy krytycznej i niezrównane zdolności dialektyczne stanowiły główną zaletę wielkiego protoplasty słowianofilów.
Zaznaczę tu nawiasem, że uogólniając najważniejsze objawy z dziejów umysłowego rozwoju Rosji, wypada przyjść do wniosku, iż właśnie zdolności krytyczne wyróżniają narodowość rosyjską wpośród innych słowiańskich. O ile we wszystkim, co tylko dotyczy siły i głębi uczucia, bogactwa fantazji i innych niezbędnych w poezji przymiotów, Polacy bezwarunkowo zajmują pierwsze miejsce w rodzinie ludów słowiańskich, o tyle w krytyce, rozumiejąc pod tym wyrazem nie jedną tylko ciasną dziedzinę krytyki literackiej, o wiele wyprzedzili nas Rosjanie: podobnie jak wielką trójcę wieszczów — Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego — słusznie możemy uważać za najozdobniejszy wykwit geniuszu polskiego, tak chlubę literatury rosyjskiej stanowi trójca powieściopisarzy: Turgieniew[242], Dostojewski[243], Tołstoj[244], a wszyscy trzej wzbudzają podziw nie tyle artyzmem, ile niezrównanie subtelną spostrzegawczością, wszechstronną analizą i głęboką znajomością tajników duszy ludzkiej. Słowem, nie świetne barwy poezji, lecz przenikliwość i siła analizy psychologicznej ozdobiły najlepsze płody geniuszu rosyjskiego. Spróbujmy jednak bliżej określić rodzaj i kierunek krytyki w Rosji: wówczas gdy beznamiętny uniwersalizm, mający źródło swe wyłącznie w pragnieniu wiedzy, stanowi cechę charakterystyczną krytyki niemieckiej, która stworzyła w estetyce teorię sztuki dla sztuki; gdy zimno na rzeczy patrzący Anglik zgłębia zjawiska życiowe jedynie w celu wyciągnięcia z nich korzyści praktycznej — umysł myśliciela Rosjanina nie umie się uwolnić od trawiącej go żądzy natychmiastowego urzeczywistnienia ideału — rys wspólny zresztą wszystkim ludom słowiańskim i przyjrzeliśmy się już wyżej, jak wieszcze nasi, odrzucając i gardząc rozsądkiem, zabrnęli w otchłanie mistycyzmu. Niesłychanie trudne połączenie zmysłu krytycznego z niedającą się zagłuszyć żądzą przekształcenia ideału w czyn doprowadza, stosownie do temperamentu jednostki, do dwóch wręcz sobie przeciwnych ostateczności: ponieważ świat rzeczywisty nas zadowolić nie może, pozostaje przeto albo bezwarunkowe przeczenie, prowadzące za sobą pesymistyczne rozpaczania, którymi zapełnili niwę literatury rosyjskiej pisarze obozu zachodniego, albo też szukanie pociechy w dziedzinie religii, która stała się kotwicą zbawienia dla słowianofilów. Lew Tołstoj w słynnym romansie swoim
Wielki i sympatyczny umysł Chomiakowa najpiękniej się odzwierciedlił w jego poezjach. Są one bez zarzutu pod względem formy, ale nie masz w nich ani subtelnego artyzmu Puszkina, ani też wściekłych uniesień namiętności, którymi porywa nas Lermontow, natomiast dyszą wyniosłym, a wlewającym otuchę w duszę czytelnika spokojem; czuć, że ten, kto je pisał, głębokie miał, trwałe i szlachetne przekonania. Miłość obfitym bywa źródłem dla wylewów uczuć lirycznych, dla duszy jednak Chomiakowa, zmężniałej w walce, obce były, jak sam się wyraża
A więc całkiem odmiennie niż na autora
Celem zaś życia i działalności, której tak gorąco pragnął poeta, było rozbudzenie w społeczeństwie rosyjskim światłych zasad patriotycznych, opartych na chrześciańsko-prawosławnym gruncie. Stąd też religijność i miłość ojczyzny, któreśmy wskazali jako zasadnicze, na równi z poczuciem natury, pierwiastki poezji Chomiakowa, tak ściśle się ze sobą splatają, że rozłączenie ich i badanie z osobna staje się niepodobieństwem; treścią bowiem religijności Chomiakowa jest szczere i głębokie przywiązanie do prawosławia, które znowu uważał za najlepszą i nawet jedyną rękojmię wielkiej przyszłości Rosji. Do takich zapatrywań musiała go zniewolić wspomniana przez nas wyżej wrodzona miłość do wszystkiego, cokolwiek przekazała tradycja. Myśli swoje Chomiakow rozwinął przeważnie w rozprawach teologicznych i historycznych, o których mowa niżej, co się zaś tyczy utworów poetycznych, to godne uwagi, że znajdą się między nimi zaledwie dwa, albo co najwyżej trzy, w których poeta wyraził wiarę swoją w opatrznościowe posłannictwo Rosji; znacznie zaś częściej dźwięczy w nich nuta smutku i zwątpienia, spowodowanego przez te niezliczone, a ujemne objawy społeczne w Rosji, które zagradzały drogę do krainy ideału. Wsłuchując się razu pewnego w cichy szmer źródła, poeta marzył o ojczyźnie ukochanej (
Bolesne te rozmyślania nieraz wtrącały go w rozpacz; widząc bezowocność usiłowań swoich, Chomiakow wskazywał współtowarzyszom swoim na sen głęboki, w jaki pogrążona była Rosja cała, a rady swe zamykał w wyrazach, w których obok gorzkiej ironii dźwięczała boleść bez nadziei (1853): „Żałuję was ludzie bezsenni, czyż nie lepiej wam zasnąć i od myśli burzliwych na chwilę odpocząć”.
Nieraz poeta oskarżał samego siebie, uważając się za niegodnego ogłaszać ludziom prawdę. Wtedy to, „pogrążony w smutku głębokim i ciężkim”, błagał Najwyższego, niech ześle proroka „z duchem gorącym i mocnym”, a ludziom niech da uszy i serce, aby mogli przejąć się świętymi słowy wysłannika Bożego. Modlitwy z jednej strony, a spokojna kontemplacja natury z drugiej przywracały równowagę kochającej, a zbolałej duszy poety: godził się z rzeczywistością i pisał, porównywając siebie do oracza, następujące strofy w utworze
Znów wstępowała weń nadzieja i pokornie błagał Pana nad pany, aby nie opuszczał Rosji:
Ostatni ten czterowiersz zapisał Chomiakow w czasie bytności swej w Pradze czeskiej w albumie Hanki; na wierszu tym zakończymy rozbiór poezji mistrza słowianofilów, gdyż słowa te, wybornie streszczając pogląd Chomiakowa na główną wadę społeczeństwa swojego, mogą być najzupełniej zastosowane do Rosji i dzisiaj.
Chomiakow umarł nagle z cholery w 1860 r., licząc wieku lat 56, w pełni rozwoju działalności pisarskiej. Nieznany autor jednego z pośmiertnych wspomnień o Chomiakowie (O losach przekonań,
3.
Wszakże nie Chomiakow, lecz Iwan Kirejewski był autorem artykułu, w którym po raz pierwszy zostały wyłożone zasadnicze podstawy nauki słowianofilów. Artykuł ten ukazał się w „Moskwitianinie” w r. 1845, pt.
Rozwiązaniu tej właśnie kwestii poświęcił Chomiakow wszystkie siły umysłu swego; owocem rozmyślań jego były
Trzy czynniki, podług Chomiakowa, złożyły się na utworzenie nowożytnych państw zachodnioeuropejskich: Rzym, chrześcijaństwo i barbarzyńcy; każdy z czynników tych autor rozbiera szczegółowo.
Najważniejszy ma być czynnik pierwszy — Rzym; nie tylko bowiem ustrój państw i społeczeństw, ale nawet sposób, w jaki pojęta została i przeprowadzona w praktyce na Zachodzie sama religia chrześcijańska są wypływem ducha rzymskiego — ducha jednostronnego racjonalizmu, który pod postacią nienaturalnego rozwoju prawa i kazuistyki prawniczej stanowił główną cechę cywilizacji rzymskiej. Dla wyjaśnienia cechy tej zwraca się autor do początków Rzymu: miasto to, założone przez pozbawionych dachu własnego, a odważnych awanturników[256], stało się wkrótce przytułkiem dla zbiegów ze świata całego. Po niedługim upływie czasu spotkały się tam cztery żywioły: albański[257], sabiński[258], etruski[259] i grecki. Nie wiązały mieszkańców ani zasady religijne, ani wspólne obyczaje, ale jedna tylko konieczność obrony od licznych wrogów. Nie mogły się więc pośród nich rozwinąć te formy życia społecznego, które mają źródło swe we wspólności pojęć przekazanych tradycją, nie mogło również być mowy o pierwiastku religijnym, odgrywającym pierwszorzędną rolę w ustroju państw, ale tym przeto silniejsza musiała być zewnętrzna feruła[260] prawa, która by utrzymać zdołała wrogie sobie żywioły w niezbędnej jedności. Wcześnie też zrozumieli Rzymianie, będąc zewsząd otoczeni nieprzyjaciółmi, konieczność jedności państwowej oraz bezwzględnego dla prawa szacunku (
Drugim czynnikiem w dziejach rozwoju narodów zachodnioeuropejskich było chrześcijaństwo: wskutek racjonalizmu stanowiącego treść duchową cywilizacji rzymskiej Rzym nie umiał pojąć nauki Chrystusa. Cesarz Konstanty[264] uroczyście przyjął nową religię w nadziei, że wróci ona życie rozpadającemu się państwu, nie mogło jednak chrześcijaństwo przynieść błogich owoców; wprawdzie chrześcijanie wzrośli liczebnie, ale prędzej jeszcze ulegli zepsuciu; gorącą wiarę zastąpiło zimne przyzwyczajenie lub obojętne naśladowanie przykładu z góry: uszy niedostępne dla słów ewangelii stanęły otworem, gdy imperator raczył przemówić za nową wiarą i dawniejsi chrześcijanie-męczennicy zginęli w tłumie chrześcijan-pochlebców. Ale najzgubniejsze, zdaniem Chomiakowa, skutki pociągnęła za sobą fatalna omyłka cesarza Teodozego[265], który ogłosił chrystianizm jako religią państwową: „albowiem nie to państwo — dowodzi autor
Z poglądu Chomiakowa na Rzym i na chrześcijaństwo wynika jego pogląd na trzeci czynnik nowożytnej kultury: ponieważ barbarzyńcy, zagarnąwszy ziemie cesarstwa rzymskiego, przejęli się zupełnie racjonalistycznym duchem zachodniorzymskiej cywilizacji i prócz tego wszystkie państwa współczesne utworzyły się drogą podbojów, ustrój przeto polityczno-społeczny, jaki wyrobiły, znamionuje się nie tylko przez rozbrat Kościoła i państwa, lecz także państwa i narodu, dalej przez podział narodu na kasty, wrogo względem siebie usposobione. Wynikiem zaś tego wszystkiego są, zdaniem Chomiakowa, ciągłe wewnętrzne zatargi, kończące się nieraz krwawymi rewolucjami, które się powtarzają przez całą historią średniowieczną i nowożytną do czasów ostatnich.
Przejdźmy teraz z kolei do poglądów Chomiakowa na Słowiańszczyznę w ogóle, w szczególności zaś na Rosję: otóż, zdaniem jego, narody słowiańskie rozwijały się odrębnie. Myśliciel rosyjski kładł główny nacisk na okoliczność poświadczoną przez starożytnych greckich i rzymskich pisarzy, że Słowianie nie lubili wojen, a poświęcając się przeważnie pracy około roli, nie wyrobili z tego powodu pośród siebie arystokracji[266]. Łagodny i pokojowy charakter Słowian i demokratyczne ich usposobienie mają zapewnić im w przyszłości przodownictwo wśród innych narodów europejskich. „Jeżeli braterstwo ludów — mówi Chomiaków — jeżeli uczucia prawdy i dobra nie są marą, lecz siłą żywą i nieumierającą, to zaczątki przyszłej cywilizacji tkwią nie w plemieniu germańskim, arystokratycznym i zdobywczym, lecz w Słowianach. Słowianin, rolnik i demokrata, ma przed sobą szczytne zadania i świetną przyszłość”.
Ale narody zachodniosłowiańskie naturalnym porządkiem rzeczy weszły potem w stosunki i podlegały wpływom narodów romano-germańskich, wskutek czego jedne, jak Pomorzanie, wyginęły w nierównej walce, inne, jak Czesi, zbyt prędko utraciły niezależność polityczną; jedna Polska używała przez długi stosunkowo przeciąg czasu[267] pewnej potęgi i wpływu. Tylko Słowianie wschodni, szczególnie zaś Rosjanie, rozwijając się niezależnie od wyżej wymienionych czynników zachodnioeuropejskiej kultury, mogli wiernie przechować pierwotny swój charakter. Zamiast cywilizacji rzymskiej podlegli Rosjanie wpływowi bizantyńskiej; zamiast chrześcijaństwa rzymskiego przyjęli prawosławie, a podstawą i początkiem ich państwa nie był podbój, lecz dobrowolne wezwanie władzy w osobie Ruryka[268]. Szczegółowemu rozbiorowi tych trzech nowych czynników (szczególnie dwóch pierwszych) poświęca Chomiakow następne części swej pracy.
Co do Bizancji[269], to pogląd na nią Chomiakowa pełen oryginalności i wielce się różni od zwykłych zapatrywań historyków europejskich. Bizancja to dalszy ciąg greckiej historii, Grecy zaś byli w posiadaniu samoistnej, głębokiej i wszechstronnej oświaty; żadna dziedzina umysłu ludzkiego nie była im obca; choć państwa stworzone przez nich były słabe, ale ludzie byli silni i mężni duchem — tymczasem w Rzymie idea państwowości pochłonęła wszystko i wobec silnego państwa człowiek stanął na nader niskim poziomie moralnym i umysłowym. Dlatego to choć Cesarstwo Wschodnie bardziej zagrożone było od Zachodniego, bo z północy musiało się opierać licznym plemionom gockim i słowiańskim, wypartym przez Hunów[270] z siedzib pierwotnych, z południa Arabom, którzy po Mahomecie rozszerzyli się we wszystkich prawie pogranicznych z cesarstwem ziemiach, ze wschodu Persom, przetrwało jednak dziesięć wieków, gdy rzymskie upadło po 80 latach[271]. Grek wolał umrzeć niż podpaść pod jarzmo barbarzyńca. Stosownie do tego całkiem inaczej zrozumiano chrześcijaństwo w obydwóch częściach cesarstwa: narody zachodnioeuropejskie odziedziczyły w spuściznie po Rzymie jednostronny kierunek umysłu, wytężony jedynie ku wynajdywaniu najodpowiedniejszych środków do prawidłowego ustroju społeczeństwa oraz policji państwowej, toteż treść całą ubogiej ich działalności umysłowej stanowiło przede wszystkim prawnictwo i nie ma się czego dziwić, że wcześnie poczęto dążyć na Zachodzie do nadania Kościołowi form państwowych, a dążenie to miało, niestety, powodzenie, które skaziło pierwotną czystość Kościoła. Wówczas gdy racjonalistyczny i jednostronny Rzym nie umiał pojąć wzniosłych zasad nauki Chrystusowej, Grecy przyjęli chrześcijaństwo duszą całą. Nowa wiara była dla nich ostatnim ich czynem bohaterskim, a źródeł tego czynu należałoby się doszukiwać w najgłębszych tajnikach ich ducha: zażądali też Grecy od wiary swojej logiczności i jasności, skąd nieskończone spory teologiczne, sekty i sobory powszechne — a we wszystkim tym upatrywał Chomiakow wspaniałe świadectwo wysokiej godności ducha ludzkiego, nieumiejącego czcić, czego nie rozumie.
Badawcze, śmiałe, a zajęte jedynie teoretycznymi kwestiami wiary umysły Hellenów nie umiały, zdaniem autora
W pracach teologicznych Chomiakowa od razu czytelnika każdego uderzy metoda polemiki autora; on to bowiem pierwszy z teologów rosyjskich spojrzał na katolicyzm i na protestantyzm z góry, jako na odstępstwa, które spaczyły ducha nauki Chrystusa i apostołów, i z głęboką wiarą w słuszność swej sprawy i w niewątpliwe zwycięstwo prawosławia, począł w czambuł potępiać wyznania zachodnie. Chomiakow, uważając prawosławie za jedyną prawdziwą religię, pierwszy nazwał Kościół prawosławny wprost „Kościołem”, nie dodając zwykłych epitetów wschodniego, greckiego lub prawosławnego. Okoliczność na pozór niewielkiej wagi, ale jaskrawo charakteryzująca duch i kierunek teologicznych pism Chomiakowa.
Teologia Chomiakowa wypływa z określenia Kościoła, który zdaniem jego „nie jest zbiorem osobno wziętych jednostek, lecz jednością łaski Bożej, przebywającej w całości wyznających jedyną i prawdziwą wiarę”. Duch Boży rządzi Kościołem, kieruje i mądrości udziela; dlatego to Kościół prawdziwy wyróżnia się od innych wyznań „świętością wewnętrzną, niedopuszczającą obecności jakiego bądź fałszu, i niezmiennością zewnętrzną, ponieważ niezmienny jest, głowa jego, Chrystus”. Do tego pojęcia nie dorósł, zdaniem Chomiakowa, katolicyzm, który zagrzązł w odziedziczonym od Rzymu racjonalizmie; i z zewnątrz, i wewnątrz przypomina on nie Kościół, dzieło Boże, ale państwo, wytwór usiłowań ludzkich, albowiem pomiędzy ludźmi a Bogiem ma pośrednika, papieża, jedynego niby i nieomylnego tłumacza nauki Chrystusowej; katolicy są to jego poddani, pozbawieni prawa głosu, duchowni zaś to urzędnicy ślepo spełniający rozkazy najwyższego kapłana. Jednym słowem, dla jedności katolicyzm poświęca swobodę jednostek, odejmuje ludziom Pismo Święte, pod tym pozorem, że powagę Pisma uświęca dopiero tradycja, że samo przez się Pismo jest niezupełne, ciemne i że daje powód do niezgodnych z nauką Kościoła tłumaczeń.
Taki wykład nauki Chrystusa musiał prędzej czy później wywołać reakcję i oto zjawia się protestantyzm, który dla swobody zrzeka się jedności, odrzuca tradycję, opiera się tylko na Piśmie i Pismo to daje do rąk każdemu, pozwalając wykładać je podług własnego widzimisię. Żywotności Chomiakow nie uznaje w nim żadnej; całą treść jego, znaczenie i siłę stanowi negowanie katolicyzmu: „odbierzcie protestantyzmowi ten drugi, odrzucany przezeń świat, a zginie dzieło Lutra, gdyż żyje tylko przeczeniem. Kodeks tej nauki, którą wyznaje protestantyzm do dziś dnia jeszcze, jest owocem dowolnej pracy kilku uczonych; przyjęły i przyjmują go z idiotyczną lekkomyślnością miliony głupców, a nauce tej powodzi się dotąd pozornie dlatego tylko, że potrzebna jest dla przeciwdziałania naciskowi katolicyzmu. Jak skoro poczucie potrzeby tej schodzi na drugi plan, natychmiast protestantyzm rozkłada się na tyle zapatrywań religijnych, ile osobników, a zapatrywania te nie mają nic pomiędzy sobą wspólnego”. Dlatego to zamarł on u progu świata prawosławnego. Jeden Wschód zrozumiał, że „uznając wyłącznie Pismo i na nim tylko opierając Kościół, my go odrzucamy, albowiem kusimy się wtedy o zbudowanie go na nowo siłą własnego rozumu, uznając zaś tylko tradycję, również odrzucamy Kościół, gdyż stajemy się przez to jakby sędziami ducha Bożego, przemawiającego przez Pismo”. Z tego to powodu prawosławie uznaje zarówno tradycję i Pismo i wraz z jednością zachowuje wolność. Bliżej tłumaczy to Chomiakow mniej więcej w sposób następujący: „wiara, według pojęć Kościoła wschodniego, jest czymś znacznie większym niż wiedza osnuta na wnioskach rozumowych, wiara bowiem jest aktem wszystkich sił ducha, rozpalonego i przejętego do głębi żywą prawdą objawienia. Wiara pojąć się da nie rozumem wyłącznie, ani też wyłącznie uczuciem, ale rozumem i uczuciem jednocześnie; słowem, wiara nie jest wiedzą, ale wiedzą i życiem zarazem”. Wskutek tego badanie rzeczy tyczących się wiary głęboko i rdzennie się różni od badania w zwykłym znaczeniu wyrazu, wymaga bowiem nie tylko wszystkich sił umysłu, ale równoczesnego natężenia i wzajemnej zgody umysłowych i moralnych sił ducha, rozumu i serca[274]. Na to właśnie Chomiakow kładzie szczególny nacisk: jednostronny, a suchy racjonalizm na Zachodzie, równowaga ducha, dzięki uszlachetniającemu działaniu pierwiastka uczuciowego, na Wschodzie, na tym, zdaniem jego, polega zasadnicze przeciwieństwo obu cywilizacji, i to jego twierdzenie stanowi główny punkt styczności tzw. „słowianofilstwa” z poglądami Mickiewicza w dobie mistycznej, który wywyższając również pierwiastek uczucia u Słowian i wypływającą stąd skłonność do zapału, opierał na tym wiarę w posłannictwo Słowiańszczyzny. W danym wypadku wyrazem tej równowagi ma być pokorne poczucie własnej niemocy: „już jeden cień grzechu pociąga za sobą możliwość błędu, a możliwość staje się koniecznością, gdy człowiek bezwarunkowo zaufa we własne siły (protestantyzm) albo w dary łaski Bożej osobiście nań zesłanej (katolicyzm); dlatego to ten tylko mógłby mieć prawo bezwzględnej swobody w badaniu rzeczy wiary, kto by czuł w sobie nie tylko zdolność do poznania prawdy, ale też doskonałość moralną”. Ale ponieważ ideał ten nie da się urzeczywistnić, przeto prawosławny chrześcijanin przystępuje do badania rzeczy wiary nie z chełpliwą dumą kapłana katolickiego, głoszącego, że badanie i nauczanie są to konieczne przywileje jego urzędu, i nie z obojętną ciekawością protestanta, pragnącego wznieść gmach wiary na podstawach wywodów rozumowych, ale z pokornym poczuciem własnej niemocy; wie on dobrze, że prawda tam tylko, gdzie łaska Boża i świętość niepokalana, łaska zaś i wypływająca z niej świętość są udziałem nie jednostek, ale powszechnej jedności Kościoła (por. wyżej określenie Kościoła), której znakiem widzialnym są sobory powszechne. Wielkie i święte znaczenie soborów, na których każdy chrześcijanin powinien mieć głos, wybornie, zdaniem Chomiakowa, określili patriarchowie wschodni w r. 1848 w odpowiedzi na okólnik papieża Piusa IX: „nieomylność — słowa ich — jest udziałem powszechności Kościoła, zjednoczonego więzami miłości wzajemnej, i niezmienność dogmatu i obrządku została powierzona pieczy nie jednej tylko hierarchii, lecz całej społeczności kościelnej, która jest ciałem Chrystusa”. Tymczasem katolicyzm odebrał ludziom świeckim Pismo, nie dopuścił ich do swobody badania, a ogłosiwszy wykład Pisma i nauczanie jako wyłączny przywilej duchowieństwa, stworzył przez to, zdaniem Chomiakowa, nowy niepojęty i bezpodstawny sakrament wiedzy logicznej. Wschód tylko — kończy autor — rozwiązał kwestię, której nie umiał rozwiązać pogrążony w racjonalizmie Zachód. Wschód bowiem umiał zachować w Kościele jedność razem ze swobodą. Wyrazem jedności są sobory powszechne, swoboda zaś chrześcijanina prawosławnego nieskończenie jest wyższa od swobody protestanta, którą ten ostatni pojmuje nader powierzchownie, bo w duchu racjonalistycznym; wolność będąca udziałem członków Kościoła prawosławnego wymaga od nich na tyle wyższego poziomu moralnego, aby umieli pojąć, że prawda i że łaska Boża spoczywa nie w grzesznych jednostkach, ale w świętej powszechności soborów.
W taki to sposób pojmował słynny Chomiakow i wykładał zasadnicze podstawy Kościoła wschodniego. Prawosławie nie miało nigdy wymowniejszego apologety, ale, rzecz dziwna, cenzura duchowna rosyjska przez długi czas nie przepuszczała pism teologicznych autora, tak iż zmuszony był wydawać je za granicą.
Dużo miejsca w pracach swoich poświęcił Chomiakow polemice z pisarzami zachodnioeuropejskimi w różnych kwestiach specjalnych. Spośród wielu zwrócimy tu uwagę na jedną. Teologowie katoliccy zarzucali i zarzucają Kościołowi prawosławnemu, że monarcha ma w nim tę samą władzę, co papież w Kościele katolickim. Chomiakow starał się zarzut ten obalić, dowodząc, że naród rosyjski, powołując Michała Romanowa na tron dziedziczny, wręczył mu całą władzę, którą sam posiadał, i w ten sposób monarcha stał się głową narodu w sprawach kościelnych, ale tylko głową narodu. Władza narodu ograniczała się tym tylko, że miał głos przy wyborze biskupów i że miał prawo, właściwie obowiązek, strzeżenia, aby dekrety synodów były wypełniane. Tę więc tylko władzę ma panujący.
Trzeci czynnik dziejowego rozwoju Rosji tkwi, zdaniem słowianofilów, w samym początku państwa rosyjskiego. Chomiakow, którego uwagę całkowicie pochłaniało olbrzymie i wyłączne, jak sądził, znaczenie prawosławia, zaledwo potrącił o tę część nauki słowianofilów; obszerniej ją opracował Konstanty Aksakow: wszystkie państwa europejskie — nauczał młody historyk — powstały drogą podbojów. Początkiem ich jest nienawiść. Jeden naród, czasem nawet jedna drużyna podbijała drugi naród i tworzyło się państwo, którego podstawę stanowiły w ten sposób: gwałt, niewola i nienawiść. Zwycięzcy narzucali zwyciężonym swoje prawa i naród tracił tym sposobem możność wszelkiej inicjatywy w sprawach państwowych i społecznych, ale za to w następstwie, gdy przychodził do świadomości praw swoich i siły, żądał również władzy i stąd to pochodziły i pochodzą nieustanne zatargi wewnętrzne, rewolucje i krwawe przewroty. Państwo zaś rosyjskie powstało nie drogą podboju, ale drogą dobrowolnego wezwania władzy; książęta waregscy przybyli i utrzymali się dzięki woli narodu, który pojął konieczność władzy państwowej. Słowem, podstawę państwa rosyjskiego stanowią: zgoda, wolność i pokój. Wskutek tego naród i władza, albo, jak lubił się wyrażać K. Aksakow, „ziemia” i państwo znalazły się wobec siebie w dziwnych stosunkach, niemających nic wspólnego ze stosunkami zachodnioeuropejskimi. Miłość wzajemna i wzajemna ufność, oto główny ich rys; naród, zachowując gminny pierwiastek swego ustroju, pracował koło roli, zajmował się przemysłem i handlem, utrzymywał państwo pieniędzmi, a w razie potrzeby stawał pod sztandarami. Stanowił on całość olbrzymią, która na gwałt potrzebowała silnej władzy państwowej, aby móc żyć własnym życiem i nienaruszenie utrzymać religię i obyczaje, przekazane przez przodków; otóż monarcha był przede wszystkim pierwszym obrońcą i stróżem „ziemi”, musiał więc podtrzymywać oparty na gminowładztwie ustrój społeczny, naród zaś, zostając pod najwyższą władzą cara, rządził się sam, wybierał bowiem starostów i innych urzędników. Panujący zwoływał niekiedy przedstawicieli narodu na wspólną naradę. Takie zgromadzenie w epoce księstwa kijowskiego nosiło nazwę wiecu, w epoce zaś moskiewskiej: soboru ziemskiego. Monarcha pytał o zdania posłów, wszyscy je wypowiadali otwarcie, dodając: taka jest myśl nasza, zresztą, niech się stanie według woli monarszej. Słowem, i tu panowały miłość i ufność wzajemna. Obie strony znajdowały najwyższą rozkosz w staraniach o prześcignięcie się wzajemne pod względem grzeczności i ustępstw. Parlamentaryzm zachodnioeuropejski, osnuty na rękojmiach i umowach, był obcy Rosji: zresztą ona go nie potrzebowała: „Rękojmia nie powinna istnieć — wołał młody i namiętny wielbiciel moskiewszczyzny — rękojmia jest złem. Gdzie ona potrzebna, tam nie ma dobra; niech lepiej zniszczony zostanie ustrój, w którym dobra nie ma, niż miałby istnieć za pomocą zła. Cała siła w przekonaniu moralnym. Skarb ten jest w Rosji, która nigdy nie zwracała się do umów”.
Zaiste, podziwu godna jest dziewicza naiwność autora, który, mówiąc nawiasem, umarł w dziewictwie! Zresztą wyznać należy, że źródło naiwności tej wypływać mogło tylko z serca szlachetnego. Poglądy Aksakowa nie wytrzymują krytyki; dążenie do władzy i panowania zanadto głęboko wkorzenione jest w duszę ludzką, ażebyśmy nawet przypuszczać mogli, że kiedykolwiek lub gdziekolwiek mogły panować te idealne stosunki, które młody i naiwny historyk chciał widzieć w księstwie moskiewskim. W Rosji naród i państwo dążyły do władzy i to ostatnie odniosło zwycięstwo z nierównie większą łatwością, niźli to się działo w innych mocarstwach: dowiodły już tego prace Sergiejewicza, Sołowjowa i Ditiatina — i wynaleziona przez Konstantego Aksakowa, a głoszona przez brata jego Iwana teoria soborów ziemskich została pozbawiona podstaw naukowych. Teoria ta o tyle nas obchodzi, że ma pewne podobieństwo z poglądem Mickiewicza na
*
Starałem się wyłożyć naukę słowianofilów jak najkrócej i najtreściwiej. Tym, którzy życzą dokładniej z nią się zaznajomić, a nie mają czasu lub chęci do czytania dzieł Chomiakowa i Konstantego Aksakowa, zalecalibyśmy książkę Pypina[275] pt.
Przywołajmy teraz na pomoc sztukę, ażeby szkic nasz uzupełnić i wyrazistsze w oczach czytelników nadać kontury zapatrywaniom słowianofilów, szczególnie we wszystkim, co się tyczy teologii, która niewątpliwie najmniej jest dostępna dla ogółu polskiego.
W dziedzinie twórczości artystycznej największym i najzapaleńszym wielbicielem Chomiakowa był Dostojewski. W jednym z ustępów powieści swej
Jednym słowem katolicyzm dąży do poprawy dzieła Chrystusa, chcąc zastosować naukę Boskiego mistrza do nędznego poziomu moralnego ludzi. O Wschodzie i prawosławiu autor zamilczał, ale duch utworu daje do zrozumienia, że według przekonania Dostojewskiego tylko Kościół Wschodni nie wzgardził ludźmi i wierzy, że jeżeli nie dziś, to kiedyś ludzkość duszą całą przejmie się nauką Zbawcy i urzeczywistni przykazania Chrystusa. Pierwsza w tej świętej sprawie ma być — zdaniem chorobliwego autora
4.
Starałem się tylko wyłożyć, a nie krytykować, główne zasady nauki słowianofilów, chodzi mi bowiem jedynie o wykazanie i wyjaśnienie pokrewnych sobie rysów w prądach mesjanicznych, które zapanowały w literaturach słowiańskich w pierwszej połowie bieżącego stulecia. Wypada jednak zaznaczyć, że nie wszystkie twierdzenia Chomiakowa i Konstantego Aksakowa zdołają się ostać pod ciosami krytyki: badania naukowe obaliły już poglądy słowianofilów na stosunek soborów ziemskich do władzy monarszej; Chomiakow zaś w rozdziałach, które poświęcił porównawczemu zestawieniu cywilizacji rzymskiej i bizatyńskiej, rzucił niejedno bezpodstawne twierdzenie: potępił na przykład scholastykę średniowieczną, upatrując w niej właśnie wyraz owego racjonalizmu suchego i jednostronnego, który miał stanowić cechę zasadniczą dziejów myśli europejskiej, natomiast spory teologiczne i teologiczną literaturę Greków, pod względem ducha i treści pokrewną scholastyce łacińskiej, Chomiakow wywyższył pod niebiosa, ponieważ miała świadczyć, zdaniem jego, o wysokim rozwoju duchowym i o szlachetnych dążnościach Greków; wreszcie w samych nawet dziełach teologicznych Chomiakowa wykrył za dni naszych zasadnicze błędy znakomity teolog i głęboki myśliciel rosyjski, Włodzimierz Sołowjow[278]. Jeśli postawić obok siebie marzenia mistyczne Mickiewicza i Słowackiego i naukę słowianofilów, to przede wszystkim uderzy nas wspólny w obu razach punkt wyjścia: obie szkoły, mając chrześcijaństwo za jedyną, prawdziwą i objawioną wiarę, zgadzają się w tym, iż Zachód (tj. narody romano-germańskie) spaczył ducha przykazań Chrystusowych; hołdując bowiem ciasnemu racjonalizmowi, wyrobił ideały oraz formy życia, które doprowadziły w praktyce do zabójczej i nieustannej walki, nie tylko narodów, ale i klas społecznych pomiędzy sobą; wówczas jednak gdy poeci nasi zadowolili się jedynie wskazaniem błędnej drogi, którą obrał Zachód, słowianofile poświęcili dużo czasu i pracy na wszechstronne zbadanie stosunków europejskich i na ugruntowanie poglądów swoich. Z jednej zasady i ci, i tamci wyprowadzili jeden wniosek, polegający na tym, że w przyszłości Słowianie mają przodować w dziejach świata; przechowawszy bowiem w sobie pierwiastek uczucia i zabezpieczeni dzięki temu od zgubnych krańcowości racjonalizmu, zdołają się przejąć, a w następstwie urzeczywistnić święte zasady nauki Chrystusa; ale rządząc się bardzo naturalnymi pobudkami, Mickiewicz i Słowacki oddawali pierwszeństwo Polsce, słowianofile zaś Rosji. Otóż wiara ta w opatrznościowe posłannictwo narodu, oparta nie na zdolnościach umysłowych i nie na wyższości jego pod względem oświaty i poloru[279] cywilizacji, ale tylko na uczuciu i na wypływającej stąd zdolności pojmowania i przejmowania się ideałami religijnymi i społecznymi, stanowi osnowę mistycyzmu patriotycznego, czyli mesjanizmu, i zdaniem moim może być uważana zarazem za właściwość charakterystyczną szczepu słowiańskiego, jaskrawo go odróżniającą od innych plemion. Stosownie jednak do warunków wewnętrznych oraz zewnętrznych dziwaczny ten kierunek uczuć patriotycznych objawiał się różnymi sposobami wśród różnych narodów słowiańskich. Podobnież rzecz się miała i w danym wypadku: Mickiewicz i Słowacki, powstając przeciwko racjonalizmowi wiary katolickiej i szukając rozwiązania dręczących ich wątpliwości, zabrnęli w topiele mistycyzmu, który nie miał nic z rzeczywistością wspólnego. Pierwszy dał się unieść polotowi rozpalonego uczucia, drugi granic nieznającej fantazji; Mickiewicz pogrążony w zachwyty ekstatyczne stał się apostołem ekstazy uczucia, Słowacki marzył, upajał się marzeniami i wylewał je w czarownych wierszach. Wypowiedziane przez nich myśli pozbawione są podstawy, rozwiewa je jedno lekkie dotknięcie krytyki, natomiast jakże potężnie na nas działają te szlachetne i święte uczucia, które dały początek owym myślom mistycznym, ten ogień ich przekonań, ta mglista, a urocza tajemniczość marzeń! W wyobraźni naszej powstaje cudowny obraz obu tytanów poezji polskiej i chociaż rozsądek bezwarunkowo odrzuci twierdzenia ich, jednak ich wielkie cierpienia i gorąca miłość podnoszą i uszlachetniają serce.
Pierwiastek krytyczny, którego nie ma w zachwytach i natchnieniach wieszczów naszych, dość wyraźnie zaznaczył obecność swoją u słowianofilów i właśnie na tym polega zasadnicza różnica obu prądów: słowianofile, odrzuciwszy racjonalizm zachodniej Europy, przeciwstawiali mu nie marzenia mgliste, a pozbawione związku z życiem, jak Mickiewicz i Słowacki, ale rzeczywiste czynniki rozwoju dziejowego Rosji, prawosławie i samowładną formę rządu, które miały być wyrazem wywyższanego przez nich pierwiastka uczucia. Stąd to pochodzi, że nauka ich we wszystkim, co się tyczy jasności, dokładności i związku logicznego, o wiele przewyższa powiewne utwory muzy polskiej, ale jeśli zapatrywać się na rzecz tę będziemy ze stanowiska etycznego, okaże się wówczas, że właśnie ta jasność i dokładność są słabą stroną słowianofilstwa. Nieskończona odległość mesjanicznych ideałów polskich od rzeczywistej prozy życia stanowi poniekąd ich wielkość; nie może być mowy o możliwości urzeczywistnienia marzeń twórców
Każdemu, kto czytał
Emanuel Dmitriew-Mamonow, potomek Ruryka, a wnuk czy prawnuk znakomitego za czasów Katarzyny[281] wicekanclerza, z powołania będąc artystą, odznaczał się usposobieniem zapalnym i szczególnie gorącą miłością swobody; demokratycznym zasadom swoim tak szczerze był oddany, że nie wahał się starać urzędownie o pozbawienie tytułu hrabiowskiego siebie, rodziny swojej i potomków, co też z łatwością uzyskał. Otóż w młodości należał do zapalonych stronników słowianofilów, ale z biegiem czasu szlachetny druh Chomiakowa zraził się do dzikiego fanatyzmu, który wykazywali współwyznawcy jego, ilekroć mieli możność urzeczywistniania ideałów swoich w życiu społecznym. Odstrychnąwszy się od nich, Mamonow umieścił w „Ruskim Archiwie” szkic o słowianofilach. „Po śmierci Kirejewskich, Chomiakowa i Konstantego Aksakowa — pisał on na samym wstępie — następcy ich i współwyznawcy zapomnieli o głównych ich zasadach. Zeszli ze stanowiska poprzedników swoich, zaplątali się w tysiącach sprzecznych twierdzeń i kierunek zapewniający każdemu zupełną swobodę myśli przeobrazili w jakąś doktrynę patriotyczno-lojalną, która na gwałt rusi wszystko i wszystkich, a zniża prawosławie do poziomu jakiegoś wyznania wiary policyjnego”. „Pierwotne, życiem tchnące słowianofilstwo — pisał dalej Mamonow — nie istnieje więcej, stało się jakimś drobnym, zanikłym, soków żywotnych pozbawionym katechizmem sentencji klerykalno-policyjnych. Dlatego to na początku szóstego lat dziesiątka propagowane przez słowianofilów idee tak prędko się rozpowszechniły w całym państwie rosyjskim, od razu zyskały aprobatę wszystkich mamuń i generałów i stały się hasłem wszystkich pieszczoszków pragnących zrobić karierę”. Przechodząc następnie do wykładu zasad nauki słowianofilów, Mamonow położył szczególny nacisk na to, że słowianofilstwo było protestem skierowanym przeciwko apatii społecznej: wówczas, gdy przedstawiciele obozu zachodniego, starali się zawsze działać i wpływać na rząd (!) i dopiero przez rząd na naród, słowianofile postanowili zwrócić się wprost do społeczeństwa, podnieść jego poziom moralny i umysłowy, uszlachetnić je, a wszystko to osiągnąć pragnęli drogą rozbudzenia uczuć patriotycznych wraz z miłością wolności i oświaty. Pierwiastek uczucia, który wywyższali, miał przyczynić się do wytworzenia w społeczeństwie szlachetnych, altruistycznych ideałów, wbrew przeciwnych[282] racjonalizmowi europejskiemu, który usprawiedliwiał zgubne skutki walki o byt, a ponieważ intuicja artystyczna miała być najlepszym dowodem obecności ożywczego pierwiastka uczucia, starali się przeto, aby utwory ich były nacechowane pewnym artyzmem: „Wszystkie myśli swoje i wrażenia nie tylko polityczne i historyczne, ale nawet filologiczne Konstanty Aksakow wyrażał w utworach poetycznych, które skutkiem tego często były podobne do rozpraw wierszowanych, ale natomiast rozprawy Aksakowa miały w sobie coś z dziedziny poezji”. Na tym mianowicie polega — sądził Mamonow — cała tajemnica tego ruchu umysłowego, jakim zawrzała Moskwa po 1830 roku; artykuły słowianofilów były zawsze głównym wypadkiem dnia, czytano je, roztrząsano, spierano się, były one ogniwem umysłowym łączącym literaturę, uniwersytet i miasto.
Według wykładu Mamonowa osnowę politycznych i społecznych dążności słowianofilów stanowiła propaganda gminy: słowianofile odrzucali zapożyczony z Europy i głoszony przez tzw. zachodowców (zapadników) indywidualizm i przeciwstawiali mu gminę, która miała być właśnie rękojmią świetnej przyszłości Rosji; nie zgadzali się również z zachodowcami w poglądach na Piotra Wielkiego, potępiali bowiem reformy jego za gwałtowny i despotyczny ich charakter, twierdząc, że z tego to właśnie powodu oświatą w Rosji kierował nie uczony, ale komisarz policyjny i wobec tego — wnioskowali słowianofile — czyż mogła być mowa o umysłowym i moralnym rozwoju jednostki w zreformowanej przez Piotra Rosji, w „której wszystko działo się za pośrednictwem grubej siły — chociażbyśmy nawet przypuścili, że siła ta pełna była miłości dla narodu”. Gdyby nawet rozwój taki był możliwy, to niechybnie by doprowadził do proletariatu pieniężnego, umysłowego i moralnego, co się już stało, niestety, w Europie, bo takie zawsze są skutki nadmiernej wybujałości jednostki w społeczeństwie. Należy wszechstronnie rozwijać w ludziach poczucie łączności ich ze społeczeństwem; w przeciwnym razie zasklepią się w egoizmie, „a pojęcia ich o prawdzie, o moralności i o prawie będą tylko zmyśleniami dowolnymi w celu wytłumaczenia i uniewinnienia własnego egoizmu”; wobec takich warunków wytworzy się społeczeństwo, „którego członkowie wszyscy, będąc w nieustannej ze sobą walce, wytężą wszystkie starania, aby wzajemnie się wyzyskiwać”. Taki jest los Europy, ale gmina, będąca osnową rosyjskiego bytu społecznego, uchroni Rosję od tego.
Czytając te rozmyślania Mamonowa, któreśmy pokrótce przytoczyli, mimo woli zapytujemy, co się stało z soborami ziemskimi, co z prawosławiem, które przecie stanowiły punkt wyjścia oraz treść poglądów pierwszych słowianofilów? O soborach autor nie wspomina wcale, prawosławie zaś Chomiakowa i jego towarzyszy tłumaczy w sposób nader naciągany: „Słowianofile — powiada — pragnęli zaszczepić oświatę wśród ludu, pragnęli przeto, aby była dlań dostępna i zrozumiała; z tego powodu byli zmuszeni powiązać oświatę samą z odwiecznymi zapatrywaniami ludu, zgłębili więc, zbadali i nawet przejęli się poniekąd wiarą ludową, o ile to było możliwe dla ludzi oderwanych od ludu. W tym właśnie tkwi przyczyna wszystkich ich zwrotów od filozofii do prawosławia i to nadawało szkole ich pewien odcień romantyczny”. Jeśli tak, to chyba za świętoszka i faryzeusza mamy uważać Chomiakowa, który zachowywał posty nawet w Paryżu i z tak żarliwym przekonaniem głosił prawosławie? Mamonow do tego doszedł; w każdym jednak razie dziwnym każdemu się wyda jego pogląd na mistrza słowianofilów: „Chomiaków zapatrywał się na wszystkie zadania słowianofilstwa jako na kwestie wymagające jeszcze sprawdzenia i swobodnego, samodzielnego rozwiązania. Sam je co chwila rozwiązywał wedle sił własnych i wyniki swe zapisywał; ale zapisywał je tak, jak mierniczy rozstawia wiechy, oznaczając nimi przebytą drogę; nic więcej”. Znany Iwan Aksakow umieścił w tym samym piśmie odpowiedź na artykuł Mamonowa, oburzył się głównie na ten pogląd na Chomiakowa: „I wszystko to wypowiada się o człowieku — pisał Aksakow — w którym treść całą, osnowę duchowej istoty stanowiła wiara! Wiara ta była atmosferą, w której żył i oddychał od kolebki do mogiły, źródłem, z którego jako całokształt harmonijny wypłynęły poglądy jego na świat i na życie. Takie zdanie o Chomiakowie, którego słowianofilstwo prawie wyłącznie polegało na prawosławiu, to herkulesowe słupy[283] zuchwałości moralnej!”. W ogóle wszystkie zarzuty swoje Aksakow skierował przeciwko tłumaczeniom Mamonowa prawosławnych dążeń słowianofilów. „Jeśli słowianofile — mówił Aksakow — zwrócili się do prawosławia dlatego tylko, żeby się zbliżyć do narodu, a nie dlatego, że prawosławie uważali za prawdę najwyższą, więc gdyby naród rosyjski wyznawał religię lamajską[284], to i wówczas słowianofile, zadając gwałt rozumowi i sercu, mieliby oddać cześć dalajlamie!” „Słowianofile — ciągnął dalej Aksakow — uważali prawosławie za źródło narodowości rosyjskiej, pod wpływem prawosławia ułożyła się Rosja w pewną całość duchową; prawosławie zawierało w sobie początki zasad jej życia dziejowego — zasad wyższych pod względem cywilizacyjnym aniżeli te, jakie posiadała Europa zachodnia. A więc nie dlatego uznali słowianofile prawosławie za religią prawdziwą, że było „podaniem krajowym”, według wyrażenia Mamonowa, narodową właściwością, ale samą tę narodowość rosyjską podnieśli do godności czynnika oświaty powszechnej tylko dlatego i o tyle, o ile była prawosławna”. Umyślne w artykule Mamonowa ignorowanie głównych zasad nauki Chomiakowa i K. Aksakowa Iwan Aksakow złośliwie tłumaczył tym, iż autor zapragnął pogodzić słowianofilstwo z poglądami zachodowców i pozyskać dlań względy liberalnej publiczności.
Podstawę wyłożonej i przekazanej przez Chomiakowa następcom jego nauki stanowi prawosławie, dlatego to zupełną słuszność miał Iwan Aksakow w zarzutach swoich przeciwko Mamonowowi, ale takąż słuszność miał i Mamonow, albowiem duchem był on bez porównania bliższy do Chomiakowa: skłonnego do uniesień artystę pociągnęły w słowianofilstwie zapał, śmiałość i gorące przekonania jego mistrzów, ich wielka miłość i wiara w posłannictwo Rosji, ich pełne demokratyzmu dążenia ku wolności. Dążenia te wyprowadzali oni z prawosławia, które uważali za jedyną prawdziwą formę chrześcijaństwa, przykazania zaś Chrystusa pragnęli urzeczywistnić w sferze nie tylko społecznych, ale i międzynarodowych stosunków. Tego właśnie nie zrozumieli ich pseudowyznawcy i pseudospadkobiercy; użyli oni prawosławia jedynie jako narzędzia do walki skierowanej przeciwko Zachodowi w ogóle, w szczególności zaś przeciwko Słowiańszczyźnie zachodniej. „Słowianofilstwo stało się słowianofagią[285]” — dowcipnie się wyraził znakomity slawista serbski w rozmowie z autorem tego szkicu. I w rzeczy samej słowianofile,
W taki to sposób słowianofilstwo nadzwyczaj prędko uległo rozkładowi i podzieliło się na dwa obozy: pierwszy zasadza poglądy swoje na prawosławiu, ale wbrew zamiarom i nawoływaniom Chomiakowa uczynił zeń nie religię miłości, ale religię nienawiści; drugi, nierównie sympatyczniejszy, odziedziczył po pierwszych słowianofilach ich miłość i wiarę w posłannictwo Rosji oraz szlachetną tolerancję względem innych narodowości, ale odrzuca prawosławie, tak przecie nierozerwalnie z nauką ich mistrza związane. Obie szkoły, nie mając między sobą nic wspólnego, zarówno odstąpiły od idei Chomiakowa. Ten rozkład słowianofilstwa najlepszym jest dowodem braku w nim żywotności: słowianofilstwo zbyt bezwzględnie idealizowało dziejowe podstawy, na których rozwijała się Rosja, i zbyt słabo i powściągliwie wskazywało na niedoskonałość ich w rzeczywistości. Zamykając studium nasze, raz jeszcze powtórzymy wniosek, któryśmy wyprowadzili z porównania mesjanizmu polskiego i rosyjskiego: o ile ostatni ma za sobą pierwszeństwo we wszystkim, co się tyczy jasności, dokładności i związku logicznego, o tyle ideały Mickiewicza i Słowackiego wyższe są pod względem etycznym. Poezja nasza unosi nas ponad rzeczywistość w idealną krainę miłości i poświęceń i nie daje przeto powodu do fałszywych wykładów, które skaziły naukę Chomiakowa.
Zygmunt Krasiński
Dopiero teraz, po rozpatrzeniu prądów mesjanicznych w Rosji, przystępujemy do ostatniego z naszej wielkiej trójcy poetów; do takiego uplanowania całości powodowała nas chęć jak najwyraźniejszego zestawienia podobieństw i różnic pokrewnych prądów myśli słowiańskiej. Krasiński zaś pod jednym, ale bardzo ważnym względem bliższy był słowianofilów moskiewskich niż Mickiewicza i Słowackiego: gdy bowiem Mickiewicz w ostatniej fazie działalności swojej zapatrywał się na rzeczy przez pryzmat ekstatycznych uniesień serca, gdy Słowacki od urodzenia niemal aż do śmierci żył i upajał się trucizną marzeń, a wszystkie poglądy jego na sprawy społeczne są tylko wybrykami posuniętego do krańców marzycielstwa — u Krasińskiego, w rozumowaniach jego zarówno, jak w natchnieniach, daje się uczuć pierwiastek trzeźwego krytycyzmu, który go chronił zawsze od bujania po bezdrożach nieokiełznanej rozsądkiem uczuciowości lub wyobraźni. Krytycyzm to ów właśnie jest cechą wspólną Krasińskiemu i mistykom-patriotom rosyjskim; do jak różnych jednak i sprzecznych doprowadził tu i tam wyników i jaka przepaść leży pomiędzy poglądami wieszcza naszego a Chomiakowa lub Aksakowa — postaramy się to wytłumaczyć w rozdziale niniejszym.
Zdolność i upodobanie do analizy wypływały z usposobienia, jakie Krasiński przyniósł z sobą na świat: odznaczał się niesłychaną wrażliwością nerwów, nie wyróżniając się pod tym względem od typu ludzi najpospolitszego w naszej epoce, tak iż życie jego było nieustannym ciągiem uniesień namiętnych, po których wnet następowały rozpaczliwe zwątpienia i na odwrót. Należy jednak mieć na uwadze, że zachodziła znaczna różnica ilościowa pomiędzy usposobieniem wieszcza naszego a temperamentem nerwowym zwykłego poziomu, gdyż szał zachwytu i beznadziejność rozpaczy opanowywały duszę jego nierównie głębiej i silniej niż u ogółu ludzi: na skrzydłach zapału umiał Krasiński wznosić się w sfery niedościgłe dla śmiertelników, ale też lada podmuch nieprzyjazny gasił iskrę zapału i z wyżyn ekstazy spadał wieszcz do szarej, bezbarwnej i nudnej powszedniości życia; co go unosiło wprzódy, stawało się przedmiotem krytyki, pociski analizy pozbawiały ideał do reszty z uroczych, acz mglistych, kształtów jego; i z sercem zbolałym i skrzepłym pod zabójczo mroźnym tchnieniem niewiary wykrzykiwał poeta, że „wszystko mi niczym, a nic mi jest wszystkim”[291]. W miarę lat to smutne usposobienie jego wzmagało się, coraz rzadsze bywały chwile zachwytu, a gorycz rozczarowania stawała się niemal stanem normalnym, tylko nieustanna, trawiąca go żądza ideału, dobra i piękna wyrywała go z odrętwiałości rozpaczy, zmuszając do szukania jakiejś idei życiodawczej, która by choć cokolwiek rozświetlała ciemny widnokrąg życia, zapewniając w chwilach przesileń rozpaczy cichą przystań dla zbolałej duszy poety. Dzieła poety, a szczególnie listy, z tych ostatnich niemal każdy, dają moc niezliczoną dowodów tego nieszczęśliwego charakteru Zygmunta, w którym szały ekstazy szły ręka w rękę z wybuchami rozpaczy, wypływającymi z analizy zabarwionej pesymizmem. Nie zwrócono, o ile wiem, dotąd uwagi, że owa wrażliwość Zygmunta dochodząca do zupełnego prawie rozstroju nerwów była chorobą odziedziczoną po kądzieli, w rodzie matki poety sporo nawet da się przytoczyć przykładów obłąkania. Na pomieszanie zmysłów cierpiała babka Zygmunta, ks. Radziwiłłowa, następnie rodzona siostra jego matki wraz z synem i dwiema córkami, wreszcie brat cioteczny Wilhelm Radziwiłł, podobnież słynęli z ekscentryczności i inni członkowie rodziny, do których dadzą się zaliczyć i dzieci poety.
Nadzwyczajna wrażliwość systemu nerwowego i wypływające stąd nader częste zmiany w stanie duchowym poety chroniły go od zbytnich uniesień uczucia i wyobraźni, nad którymi nie umieli panować ani Mickiewicz, ani Słowacki — rodziły w umyśle wieszcza skłonność do krytyki, nawet do sceptycznego usposobienia nie tylko względem otaczającej go rzeczywistości, ale nawet względem popędów własnego uczucia. Następnie do rozwoju i spotęgowania tego ducha analizy przyczyniły się w znacznej części warunki pochodzenia i wychowania poety. Potomek po mieczu i po kądzieli rodzin znanych w dziejach Polski, gorąco się przejął za młodu tradycjami rodu. Wyobraźnię wrażliwego, a genialnego dziecka mocno uderzały portrety przodków o twarzach butnych, wąsach zawiesistych i w bogatych kontuszach, nie mniej przejmowały go opowiadania, które nieraz musiał słyszeć, o znaczeniu ich i dostojeństwach w Rzeczypospolitej oraz o czynach ich znakomitych, pomiędzy którymi niepoślednie miejsce zajmowało bohaterskie zachowanie się rodzonego ojca poety, Wincentego, pod Saragossą na czele ułanów polskich[292]. Okazałe postawy i szumne tytuły naddziadów[293] wydawały mu się miarą ich zasług i pod wpływem wrażeń podobnych ugruntowywało się powoli w umyśle chłopaka przekonanie o wyjątkowym znaczeniu i wyjątkowym posłannictwie arystokracji w ogóle, w dziejach zaś Polski w szczególności, oraz o czynach wielkich, które musiał spełnić on sam, aby stać się godnym przodków. Myśli te nie opuszczały go nigdy przez cały ciąg życia; pojęcia arystokratyczne, w najszlachetniejszym znaczeniu wyrazu, stanowiły podstawę wszystkich jego rozumowań, przekonań, dążeń i natchnień. W listach znajdziemy liczne tego przykłady: „Kraj, który stał przez arystokrację, gdy ta arystokracja ginie, musi przejść przez długie lata poniżenia i podłości” (tom II, str. 16, r. 1836). „Historia bez szlachty! Polityczne życie narodu bez szlachty, ciekawym, gdzie i kiedy było dotąd? Owszem, w szlachcie jest zwykle potęga, hart, to, co składa pierwiastek bohaterski narodu. Nie w prawnikach, nie w kupcach, nie w izbach, sądach, nie w sejmach, ale w szlachcie jest bohaterskość, w szlachcie albo w prostym ludzie. Ale też z prostego ludu po wszystkie czasy z lemiesza i roli, nie zaś z bruku i rzemienia wywijała się szlachta. W prostym wieśniaczym plemieniu zaród wszystkich wielkości narodu. Ten zaród, gdy się z błota otrząśnie, a zachowa twardość i połysk żelaza, szlachtą mianowany bywa. Jeśli gdzie poezja, to w niej… U nas chłopem w ostatnich czasach i szlachtą, w dawniejszych samą szlachtą wszystko się stało; coś w tym składzie rzeczy jest starożytnego, rzymskiego, greckiego, coś, że tak powiem, wielkiego. Dziś, jeśli stare rody wygasną i znikczemnieją, zostaną piaski polskie, ale Polska już nie powstanie… Wyrośliśmy szlachtą i upadliśmy szlachtą; przez nią się podźwigniem, przez to, co jest nami samymi” (1837, I, 40). Ale aby szlachta była godna przewodniczenia narodowi, wymagał od niej męstwa i poświęcenia:
Aby „panować, panować gminowi trzeba zawsze być gotowym na ofiarę życia; ten, kto w myśli swojej umrzeć w każdej chwili gotów, ten dopiero żyje, a kto chce żyć i boi się zgonu, ten przez całe życie umarły” (1838, II, 52). Żywiąc takie pojęcia o posłannictwie szlachty, pałał Krasiński żądzą władzy i czynu, chciało mu się mieć możność rozkazywać tysiącom i podobnie jak przodkowie prowadzić naród naprzód. Usposobienie to przebiło się w nader poetyczny sposób w liście pisanym do Adama Sołtana[295] z Salzbrunnu[296] w 1838 r.; zwiedził tam poeta stary zamek Fürstenstein[297], położony na wyniosłej górze w pięknej miejscowości. Poetyczna gotyka zwalisk pogrążyła go w zadumę o przeszłości zamierzchłej i zaginionej, żal mu się jej stało, zatęsknił do średniowiecznych rycerzy zakutych w żelazo, którzy byli samowładnymi panami wszystkich włości, jakie tylko ich oko z wierzchołków góry ogarnąć mogło: „Zazdroszczę im, zazdroszczę! Wiem i wierzę, że świat, że ludzkość musiała się wydobyć spod tych mostów zwodzonych, musiała się rozsypać i ziemię pokrajać na małe zagony, by kiedyś każdy był wolny i pełen godności; ale kiedy cała godność tysiąców skupiała się w jednego wodza, jakżeż ten wódz mógł być wielkim i dumnym”. Uczucia podobne mogą wydać się wstrętne niejednemu z sentymentalnych demokratów, trzeba jednak wyznać, że wynikały ze szlachetnych pobudek. Wobec marzeń podobnych, które ciągle zaprzątały mu umysł, naukę i sztukę uważał za przedmioty drugorzędne, za rozrywkę tylko w próżnowaniu; wówczas, gdy Słowacki od dzieciństwa marzył o życiu i o sławie poetycznej, gdy Mickiewicz przejęty był posłannictwem swym jako wieszcza i profesora, Krasińskiego zawód poety nie zadowalał, nierównie więcej pociągała go polityka: „Czas nadchodzi — pisze on w 1832 (I, 3) — by wziąć się do poezji czynów, a poezja pióra niechaj mi służy tylko za piosnkę nuconą przez mamkę”. Myślą tą przepełnione są i późniejsze jego utwory np.
Warunki przeto wychowania i otoczenia oraz temperament nerwowy, a badawczy i lubujący się w pogrążaniach w wątpliwości były przyczyną, że zmysł krytyczny więcej mógł się wyrobić u Zygmunta niż u Mickiewicza i Słowackiego, ale dołączyła się tu, niestety, i inna okoliczność, która popęd ów do analizy we wręcz szkodliwym, bo pesymistycznym rozwijała kierunku. Mam na myśli ciężkie choroby, które bez ustanku prawie dręczyły poetę, a wypływały przeważnie z rozstroju systemu nerwowego. Zebrawszy w jedną całość liczne ustępy z listów, w których się skarży na dolegliwości swoje, moglibyśmy utworzyć straszliwy i wstrząsający obraz katuszy, przez które Krasiński musiał przechodzić w przeciągu prawie całego życia. Przytoczę parę ustępów, które dadzą przybliżony obraz jego cierpień, a wyjaśnią jak mu nieskończenie trudno było oswobodzić się, wobec takiego stanu zdrowia, z więzów pesymizmu: przez cały 1832 rok cierpi Krasiński na oczy, w początku 1833 roku jedzie z tą chorobą do rodzinnych stron, gdzie się ona wzmaga wskutek zmiany klimatu, a dochodzi do granic ostatecznych w Petersburgu, dokąd poeta zmuszony był podążyć za ojcem; tam spędza cztery i pół miesiące w łóżku, w ciemnym pokoju, na smutnych rozmyślaniach o własnej nędzy i o nieszczęściach kraju; skarży się również, choć nieco rzadziej, na bóle oczu i w 1834–35 r. w parze z nimi idą cierpienia nerwowe, przynajmniej tak każą wnioskować rozpaczliwe ustępy w kilku listach o stanie odrętwiałości fizycznej i moralnej, która go napastuje nieraz i na długo, a którą charakterystycznie i wiernie nazywa „nocą rozumu”: „Nie pisałem długo, bo długo nad głową moją wisiała jakaś ciemnota, noc jakaś rozumu. Ty wiesz, że czasem to mi się trafia i wtedy niezdolny jestem do niczego. Wtedy chciałbym się zakopać przed oczyma ludzi, wtedy czuję, że serce moje w garść prochu się obróciło, że wyobraźnia moja podlejsza od robaczka, że siły moje nędzne i przyszłość nikczemna. Rodzaj to czy choroby, czy szału, ale ni wolą, ni rozumowaniem odjąć się jej, czy jemu nie zdołam; aż przejdą dni i tygodnie, aż znów tam rozwidniać się zacznie w tym grobie duszy mojej i zajaśnieje z powrotem jutrzenka. Ale co gorzkiego, to, że coraz częściej takie noce rozumu mnie napastują, coraz dłużej trwają. Chorobą fizyczną zniszczała lepsza połowa ducha mego… dogorywa mi w piersiach zapał, w głowie myśl, w sercu uczucie. A nie dzieje się to mimo wiedzy mojej: owszem widzę każdą iskrę, co gaśnie, każdą sprężynę, co pęka, widzę duszę moją zwijającą się w popiół, jak list spalony, co zżyma się i tli jeszcze, i tuż, tuż, już sczernieje, rozwieje się w nicość. Siła analizy pozostała mi; nią jak ostrzem zatrutym sam się rozdzieram i kraję, konam z przytomnością umysłu” (1835, I, 24). Podobne zupełnie skargi napotykamy w r. 1836: „Ty nie czujesz tej próżni bez imienia, bez granic, w której obumieram; choroba nieubłagana, powolna, rozstrajająca nie przepsuła ci ducha i ciała” (I, 28); albo: „Szczegóły życia mego! Błądzić po ulicach, nie sypiać po nocach, ledwo słyszeć, co do mnie mówią; cierpieć wiecznie w głębi ducha, książkę do ócz zbolałych przyłożyć i odrzucić ją ze wstrętem; położyć się na sofie i słuchać muzyki Konstantego, by zaraz wstać w jakiejś rozpaczy obudzonej pięknością dźwięków i prosić go, by przestał grać” (I, 30). Tegoż roku jesienią przechodzi męczeńską, niby wodną, a właściwie lodową kurację, pocąc się dwa razy na dzień po trzy godziny, wskakując potem do zimnej wody pod kaskadę i kładąc na głowę strugę żywego lodu, nosząc wreszcie dzień i noc zimne okłady. Ten system leczenia zniedołężnia go ostatecznie. W lutym 1837 r. opisuje cierpienia swe w liście do Sołtana (II, 32) z pewnym rodzajem smutnego humoru: „ale artrytyzm, ale kurcz w oczach, ale rznięcie w piersiach i kaszel to nieodstępni towarzysze; jeden głowę weźmie, drugi rąk się uchwyci. Darmo się wymawiać, żegnać ich, fukać, tak kochają, że do łóżka włażą za tobą i dniem po dniu pracując z wolna, lecz nieustannie, zarazem przy tobie i na cmentarzu, tu ci członki gryzą, a tam dołki kopią”. W innym liście (II, 35) powiada, że szuka ulgi w upijaniu się opium. Podobnież skarżył się szczególnie na cierpienia oczu i w następnym, 1838 roku (II, 47). Lata 1839–40 przynoszą mu zapewne ulgę, przynajmniej spotykamy mniej uskarżań się. Natomiast w 1841 roku znów się mnożą ustępy pełne rozpaczy wskutek cierpień fizycznych zarówno, jak moralnych; w czerwcu pisze do Sołtana, że „choroba straszna mnie pochyliła, zgarbiła do ziemi, uczyniła rzeczą martwą, a smutną”, z upragnieniem też oczekuje poeta śmierci, opisując w taki sposób przeszłość swoją: „Od lat dziesięciu, od kiedym począł być młodym, ciągle czułem się w podwyższonej drażliwości nienaturalnym stanie. Żyłem jak galwanizowane trupy, życiem z zewnątrz zaciągnionym, bo wewnątrz zawsze śmierć była, śmierć mi znana, dotykalna dla mnie, a drugim niewidoma, ukryta przed nimi maską żywości, której elektryczne nurty w końcu się przebrały, i teraz nie ma nade mnie nędzniejszego stworzenia! Reszty życia mego, przyszłości mojej nienawidzę!”. Ustępy treści jednoznacznej znaleźlibyśmy i w listach ze wszystkich lat późniejszych, aż do samej śmierci poety, ale przytoczone urywki świadczą dostatecznie o rozpaczliwym stanie zdrowia poety, usprawiedliwiającym zupełnie skłonność jego do pesymizmu: nie pomogły Krasińskiemu kuracje jego nieustanne w Badenie, w Heidelbergu i w Akwizgranie ani też wreszcie kąpiele; cały rok 1850 przebył w okropnych cierpieniach, odtąd stan jego pogorszał się ciągle, pisać też zaprzestał zupełnie, a ostatnie półtora roku życia były nieustannym pasmem boleści. Zgasł w Paryżu 23 lutego 1859 roku.
Czytając owe liczne ustępy pełne żalów tak wymownych z powodu cierpień ciągłych, przychodzi nam mimo woli na myśl Leopardi; wyżej porównałem z nim Mickiewicza; warunki polityczne Polski i Włoch w drugiej ćwierci bieżącego stulecia były pod niejednym względem podobne do siebie, więc nie ma czego się dziwić, że pomiędzy utworami ówczesnych poetów włoskich a naszą poezją emigracyjną zachodzi niekiedy pokrewieństwo pod względem ducha i treści; w danym razie nie tyle poezja, ile losy Krasińskiego i Leopardiego mają dużo podobieństwa: obaj, istni Łazarze biblijni, przetrawili cały wiek na bezskutecznych szamotaniach się z chorobą, która im dalej, tym silniej pochłaniała ich wątły, a jak rana czuły na wszelkie draśnięcia zewnętrzne organizm; do męczarni cielesnych dołączyły się katusze moralne, wypływające z boleści na widok nieszczęść ojczyzny — lecz tu kończy się ich podobieństwo; w dziełach swoich poszli obaj odmiennymi drogami: Leopardi, wcześnie przybity rozpaczą, zatopił szlachetne uniesienia ducha swego w najbezwzględniejszym pesymizmie, który w liryce swej, zarówno jak w dialogach przeprowadził z nieubłaganą logiką i z tym niewzruszonym i zrezygnowanym spokojem, jaki tylko zupełna beznadziejność dać może; poprzednik Schopenhauera[299] zajmuje on w poezji ogólnoludzkiej toż samo stanowisko, co myśliciel niemiecki w filozofii; ale jakże inny duch wieje z poezji Krasińskiego! Pomimo wielu i wielu nut bolesnych brzmi ona jednak wzięta w całości podniosłym, a uspokajającym hymnem nadziei, że wkrótce będzie lepiej; listy tylko mogą uderzyć niejednego swą zgodnością z pesymistycznymi poglądami poety włoskiego, ale ten rozdźwięk pomiędzy poezją a listami jest tylko pozorny.
Rozpatrzmy się w filozofii poety, o ile ona widoczna jest z listów, a przekonamy się, że w umyśle Krasińskiego najskrajniejszy pesymizm godził się z fanatyczną niemal wiarą w urzeczywistnienie ideałów. Otóż ledwie nie kamieniem węgielnym poglądów poety jest przekonanie, że życie a ból to jedno; przytoczę następne dwa nader charakterystyczne wyjątki: „Czynność jest życie, życie jest rozmaitością, rozmaitość jest to złe i dobre, rozkosz i ból; a zatem żyć to cierpieć i rozkoszować na przemian; nie cierpieć wcale byłoby nie być, bo bytu nie ma w zupełnej jedności. Szczęście więc bez granic i zmiany jest marzeniem tu i tam. A zatem ile wieczności nam stanie, tyle i bólu, a nie chcesz tego, to obieraj nicość. Ból albo nicość — nie ma trzeciego stanu” (1836, I, 29). — „Żądza i cierpienie są zasadą, kamieniem węgielnym życia duszy twojej, koniecznym warunkiem, bez którego byłbyś podobnym do wody stojącej, gnijącej, spleśniałej. Co nazywamy śmiercią, musi być tym samym, co rozumiemy pod błędnym szczęścia wyrazem; bo niezawodnie to, co zowiemy życiem, równa się temu, co nazywamy boleścią. Doskonałe pojęcie tej zasady na pozór szatańskiej godzi niejako z życiem, bo pokazuje, że w bólu jest konieczność, a gdzie tylko jest konieczność, tam nie można się sprzeczać, nawet myślą, nie tylko czynem, a gdy sprzeczać się przestajemy z czymsiś, znów powraca spokój, okupiony wprawdzie tysiącem poprzednich walk, służących za gorzkie doświadczenie, za żywe dowodzenie tej smutnej, ale niewzruszonej, nieubłaganej algebry życia. Otóż już w 27 roku żywota mojego stanąłem na tym punkcie; coraz będę spokojniejszy, zdaje mi się, coraz bardziej będę lgnął do tego pewnika, że ból a życie są jednym i tym samym” (1839, II, 70). Tę zasadę tożsamości życia i bólu zastosowuje poeta i do wszystkich zjawisk życiowych, które przedstawiają mu się zawsze w czarnych barwach. Ludzie w ogólności wydają się źli i przewrotni, „skoro wracam między ludzkie duchy, wnet czuję się jakby prowadzonym na stracenie, gilotyną mi się staje moralną każdy bliźni mój” (1847, II, 142). Podobnież i dla pragnień i dążeń ludzkich nie umie znaleźć słowa zachęty; potępia gwałtowne przewroty społeczne, nie jest w stanie ukryć wstrętu swego dla wszelkich ruchów, w których żywioły demokratyczne biorą udział, despotyzm mas porównywa z nienawistnym dlań despotyzmem samowładców; magnat z pochodzenia i z instynktów, nie umie utaić sympatii swej dla sfer, wśród których żyje, a jednak potępia w
W społeczeństwie własnym, które zbawić ma świat „z win podłości”, nie dopatruje żadnych cech prócz ujemnych, a po każdym zetknięciu się z rodakami spotykamy w listach poety sądy o kraju pełne nieopisanej goryczy. Jakiego był zdania o wypadkach 1831 roku, przytoczyliśmy wyżej w wyjątku z listu 1833 roku. Latem 1836 roku spotyka u wód dużo współziomków z Królestwa[300] i obcowanie z nimi dostarcza mu wątku do najboleśniejszych narzekań na upadek narodu w całym szeregu listów do A. Sołtana (nr 14–18): „Podłość doszła nieprzebranej miary, nie ma prawie człowieka, który by umiał nawet powierzchowną godność zachować; dobry byt pieniężny i gospodarski ukołysał serca zranione; burakami i pszenicą grób polski zasypali, na wyścigi się uniżają i liżą” (II, 14). „Zewsząd Polska się wali, za granicą głupstwem wielu, gałgaństwem niektórych, w samym kraju przemocą z góry i podłością samychże mieszkańców w niejednym względzie. Nie uwierzysz, jak się cała szlachta wyepissierowała[301], jak pieniądze zbiera i twierdzi, że nic nad pieniądze, jak nawet utrzymuje, że dosyć dobrze”. W dalszym toku, zastanawiając się nad tym, co robić człowiekowi ze szlachetniejszymi popędami, powiada: „kto z potokiem walczyć nie może, a nie chce spodlić się mułem jego brudnych fal, ten powinien scenę porzucić. Żyć, by jeść i pić hańbę, by wypaść się hańbą, by stać się wreszcie karmnym[302] wieprzem na braki spodlenia, nie warto!” (II, 17). „Nie uwierzysz, zacny mój i ukochany — pisze do Sołtana z Warszawy (1843, II, 118) — do jakiego stopnia poniżenia doszły tu serca; jak płyn, co w nich krąży, krwią już nie jest. Powiadam ci, błogosławieni ci, którzy o głodzie wędrują po drogach bitych świata, błogosławieni, którzy jej (Polski) na oczy nie oglądają swoje! Im może niewygodnie, ale za to godnie, im głód dokucza, ale nie hańba, wstyd; im nie przychodzi co dzień pogardy łzami krwawymi płakać nad gnijącymi gruzy serc ludzkich. Męczeństwo poniżenia jest najgorszym z męczeństw”. W 1849 r. pisze również z Warszawy: „Nic smutniejszego nad stan, w którym ten kraj i to miasto: spokój grobowy, a w grobie fermentacja zgnilizny i robaki, zwane: zawiść, wściekłość, podłość” (II, 156). Podobne, pełne żalu krwawego ustępy napotykamy i w listach z r. 1846, z powodu rzezi. Wobec takich zapatrywań na naturę ludzką w ogólności, na dążenia ludzi i na ojczyznę własną, wobec rozpaczliwego utożsamienia życia z bólem, pozostawało na pozór chyba jedno tylko wyjście, ukorzenie się przed nicością, uznanie wiecznego snu śmierci za wyswobodzenie z pęt cierpień ziemskich, za ideał szczęśliwości, w której gryząca boleść istnienia nie zdoła zbudzić z wiecznej nieczułości objęć Nirwany. W ten sposób rozwiązywali zagadkę bytu i smutni bramini znad brzegów Gangesu, i następca ich myśli Leopardi. A jednak Krasiński wstąpił na odmienne od nich tory: z dwojga alternatyw — nicość czy ból — wybierał drugą, wzdrygał się na samą myśl nicości. W poetycznym liście do Gaszyńskiego z Wiednia (1837, I, 42) daje wolę przeklinaniom zimy, której odrętwiałość przypomina mu właśnie nicość, a nad to nie widzi nic wstrętniejszego. „Daj mi lasy szumne głosem Boga, gdy po wierzchołkach dębów i sosen zacznie bieżyć dreszcz wiatrów; daj pola nieprzejrzane traw zielonych lub rozbujałych kłosów. Daj mi co chcesz, byleby to, co dasz, było życia obrazem lub dźwiękiem… śmierć dobra po skonaniu, ale przed skonaniem jej widok straszny, obmierzły, przeklęty… Nicość, śmierć, jedność — wszystko jedno! Otóż zima jest okropną jednością, pożerającą wszystkie rozmaitości”. Najwybitniej jednak odmalowała się dusza Krasińskiego w liście (II, 120), który pisał do Sołtana w 1844 roku. Otóż po długich, a rozpaczliwych ustępach, w których wieszcz żalił się na spodlenie i zmaterializowanie społeczeństwa polskiego, następnie na strach ślepy, który nim owładnął, wreszcie na pochodzące ze strasznego systemu wychowania zdemoralizowanie młodzieży, niezdolnej już pojąć, że niegodziwe środki zgubne są w dążeniu ku celom świętym, otóż po trzech stronicach tych krwawych wyrzekań, doszedłszy do wniosku, że zwątpienie każdego może ogarnąć, zwraca się nagle Krasiński do chrześcijaństwa, do osoby Zbawcy i tu znajduje bogate źródło pociechy: „Jednak, Adamie mój, nie smętnij zanadto, obraz ten tu skreślony czytając. Ten obraz to szczegóły, to męka nasza, to próba nasza, ale nie koniec, nie ostateczna prawda! Trzeba i przez to przejść. Czyż Chrystus, mimo Bóstwo, nie doznawał ostatecznego zwątpienia? Czyż nie przeszedł przez gorycz goryczy wszystkich? I na to, by mógł zmartwychwstać, trzeba było mu nie tylko przez śmierć przechodzić, ale w chwili śmierci samej najokrutniejszej męki moralnej doznawać; zwątpić, czy zmartwychwstanie, zwątpić, czy zbawi ludzkość! Ten krzyk jego ostatni do ojca był zarazem najwyższym szczeblem bólu i zasługi, a zatem i poświęcenia! Nie byłby inaczej do ostatniej kropli wychylił kielicha, a trzeba ostatnią kroplę wypić, by nic nie zostało! Wtedy dopiero śmierć w życie, ból w radość, przegrana w zwycięstwo się przemieniają:
A więc kierunek myśli Krasińskiego był zasadniczo odmienny od kierunku Leopardiego, z którym porównywałem go wyżej. Włoski liryk posiadał niezaprzeczenie więcej zmysłu realnego: ponieważ źle na świecie, ponieważ rzeczywistość w żaden sposób odpowiedzieć nie jest w stanie nieskończonym pragnieniom ducha, więc precz z nią! Istnienie jest męką, a nicość dopiero wyzwoleniem. Tymczasem w umyśle wieszcza naszego szły w parze pojęcia może z sobą niezgodne, gdyż obok realnych bardzo poglądów na przewrotność natury ludzkiej poetyczne jakieś wierzenia w ostateczne zwycięstwo prawdy, jeśli jednak zapatrywać się mamy na poezję ze stanowiska etycznego, tj. jak się na nią zapatrywał sam Krasiński, to bezwarunkowo musimy mu oddać palmę pierwszeństwa; o zwątpieniach jego dowiedzieliśmy się niedawno, dopiero po ogłoszeniu listów, spowiadał się bowiem z nich tylko przed najbliższymi przyjaciółmi, wówczas gdy poezja jego pozostanie na wieki skarbnicą myśli i uczuć najwznioślejszych i najświętszych, prawdziwą mistrzynią i drogowskazem w życiu, wspaniałym jak mowa oceanu i rzewnym jak modlitwa dziecięcia, psalmem wiary, nadziei i miłości.
2.
Wybitną cechą, jak poezji, tak też życia Krasińskiego jest zupełna jednolitość poglądów; jeśli działalność Mickiewicza i Słowackiego może być podzielona na dwie i więcej epok, różniących się pomiędzy sobą pewną odmiennością w zapatrywaniach poetów, to przy najuważniejszym nawet czytaniu listów Krasińskiego nie potrafimy w nich dostrzec jakichkolwiek śladów zmian lub przejść duchowych, które by wprowadziły poetę naszego na różne od poprzednich tory myślenia lub działania. Istota rzeczy zawsze taż sama: też same skargi na cierpienia fizyczne, też same utyskiwania z powodu upadku narodu, posuwane nieraz do krańców rozpaczy, wreszcie taż sama zawsze podniosłość ducha, szukającego ukojenia w pociechach religii i w opartej na niej wierze w celowość świata i w zwycięstwo prawdy. Toteż i poezja cała Krasińskiego to gmach jednolity, świątynia gotycka brzmiąca i płacząca roztęsknionymi melodiami strzelających ku niebu arkad, jęk skamieniały ducha rwącego się do wyżyn słonecznych. W pierwszym z większych utworów swoich, w
Z Greka Amfilocha i Germanki Krymhildy, kapłanki Odyna, rodzi się bohater poematu; wesołość boska i artystyczny wdzięk nadobnej, kołysanej w lubieżnych objęciach oceanu Hellady i świeże powiewy z dziewiczych lasów dębowych i z mroźnych wierzchołków gór Germanii składają się na utworzenie charakteru Irydiona. Ojciec żył ciągłą miłością i ciągłą myślą zemsty za hańbę Grecji, „której pieśni były pieśniami świata, która dźwiękiem strun swoich odpędzała barbarzyńców ze wschodu”; na łożu śmierci przekazuje myśl swoje dzieciom, a syn przed świętym obliczem ojca składa przysięgę nie chylić czoła, nie tracić wiary w złej godzinie, nie mieć smutku ni słabości — „rozkoszy nie mieć — przywiązania nie znać — litości nie słuchać — ale żyć, by niszczyć, dopóki duch jego z ojca duchem się nie połączy”. I słowa ojca wchodzą w krew i kość syna; wiekowe męki pokoleń zmarłych i ślepa rozpacz żyjących zlewają się w sercu jego, by wybuchnąć ogniem gwałtownym, a śmiertelnym jak uścisk samumu[310]; bezgraniczna miłość Grecji, niepohamowana żądza zemsty, pragnienie namiętne być panem ludów, aby prowadzić je, gdzie natchnienie wieszcze mu wskaże — wszystko to razem tworzy gamę uczuć, które to porywają go ku wyżynom niedościgłym, to wprawiają w zwątpienie i boleść bez końca — w gruncie rzeczy czynią go mało zdolnym do czynu, do działalności obmyślanej, trzeźwej, prosto do celu prowadzącej: „gdziekolwiek wytężę ramiona — powiada — tam zapory twarde jak żelazo, ruchome jak węże, i wśród nich czołgam się bez bytu, bez życia”. Jednym słowem, mamy w osobie Irydiona istny obraz Krasińskiego. Ale przeczuwając snać usposobienie młodocianego jeszcze syna, porucza Amfiloch opiekę nad nim powiernikowi swemu Masynissie: surowy, niewzruszony, suchy i spokojny, lecz w spokoju swym straszliwy jak spiekłe pustynie Numidii[311], z których rodem, nie odstępuje Irydiona, podnosi go i prowadzi w chwilach upadku, uczy nienawidzić Romę, dążyć do zemsty i nie przebierać w środkach. Posłuszny naukom starca poświęca Irydion dla sprawy cześć siostry. Nie skutkuje jej skarga, sprawa ojczyzny wymaga poniżenia Elsinoi, powinna zaprzedać się i czarem wdzięków pokonać rozpustnego imperatora, wmówić mu, że od tajnych knowań Sewera i senatu, od szemrań i niezadowolenia pretorianów[312] zbawić go zdoła tylko Irydion. I cel zostaje osiągnięty; wezwany przed oblicze cesarza, podaje Irydion jeden środek do ocalenia tronu: rozegnać senat, wyciąć pretorianów, zburzyć Romę i stolicę przenieść do Azji, a dla tego zabawiać lud igrzyskami, sprowadzać zaś tymczasem potajemnie legiony germańskie do Rzymu, uzbrajać gladiatorów, niewolników i wyznawców Nazareńczyka[313]. Heliogabal zgadza się na plan Irydiona i bohaterowi Krasińskiego błyska nadzieja zemsty i szczęścia, a przyszły widok spopielonej Romy, oddanej w spuściźnie po ludziach skorpionom i wężom, przepełnia rozkoszą i pieści wyobraźnię jego. Lecz aby szczęśliwy skutek mógł uwieńczyć usiłowania jego, na to trzeba pomocy nazareńczyków[314], o tę jednak zaporę rozbija się wymowa i wytrwałość Irydiona: „Wieki co przeszły — powiada Wiktor, osiwiały biskup i przewodnik zastępu męczenników — były dziecinnymi czasami ludzkości. Im bardziej stworzenie zbliżać się będzie do Stwórcy, tym żarliwszą miłością goreć będzie ku niemu i braciom swoim. Miecza nikt nie znajdzie na ziemi ani ręki kata, a ten błogosławiony już dzisiaj, kto uwierzył w przyszłość takową i stał się jej przyśpieszycielem”. Nie powstawać więc z bronią w ręku, lecz modlić się za wrogów powinni wyznawcy Chrystusa. Ale równie nieugięty w zamiarach swoich Masynissa wie dobrze, że chrześcijanie ubóstwili „niewolnicę męża”, więc aby Irydion mógł wcielić „królestwo nie tej ziemi w namiętności ziemi”, trzeba mu niewiasty; niech wybierze jedną z nich — ubóstwianą przezeń Kornelię, którą czczą nazareni jako oblubienicę Chrystusa, niech porwie ją czarem natchnienia, a ta pociągnie za sobą zastępy chrześcijan. Wzdryga się zrazu syn Grecji na samą myśl skażenia tej, która dziewictwo swe niesie w ofierze Najwyższemu, a której postaci świetlanej nie śmie kalać marzeniem ziemskim, lecz i tu, jak zawsze, żądza zemsty bierze przewagę. Część znaczną poematu poświęca poeta walce duchowej rozgrywającej się pomiędzy synem zemsty a oblubienicą Chrystusa, Kornelia pada wreszcie porwana potęgą uczuć Irydiona, współwyznawców swoich nawołuje do broni, zwątpienie opanowywa nazareńczyków, czy iść mają za głosem niewzruszonego w świętości swych zasad biskupa, czy słuchać przemienionej nagle, a płomieniejącej namiętnością ziemską Kornelii; z piersi Symeona, jednego z chrześcijan, wyrywa się skarga rozpaczy, jęk serca zranionego nieziszczeniem nadziei, nieskończonością cierpień i zwątpieniem: „O Boże — woła — natchnij ich duszę, jakeś moją natchnął i ogień pożerający bitew roznieć w ich dłoniach”. Rozdwojenie w szeregach wiernych, a pośród rozdwojonych i przerażonych w ciemnościach podziemi okazuje się Masynissa, radością i tryumfem piekielnym grzmi głos wiecznego wroga niebios: „Wrogu — zwraca się do Stwórcy — Ty wiesz, że ich duch obłąkany od pierwszej wiosny ziemi! Odtąd dnia nie będzie, żeby się nie kłócili o przymioty i imiona Twoje”. Jak dziś, jedni milczą pokornie, drudzy z nożem w ręku zabierają się do rzezi — i ci, i tamci w imieniu Chrystusa, tak w przyszłości wojny, grabieże, uciski, gwałty dziać się będą w imieniu Zbawiciela. Na szczytach niebios On pić będzie puchar goryczy. Na szczytach niebios, wśród potęgi i chwały, dozna, co to piekło ziemskie.
Tu występuje Masynissa w całej nagości swej, w złowrogim oświetleniu nienawiści i zemsty. Nie zrozumieli go jednak nawet najbliżej wtajemniczeni w myśl poety, dlatego to Krasiński we dwa lata po ukazaniu się
Ale niedługo trwa obłęd Kornelii, słowa biskupa podnoszą ją z chwilowego upadku, lecz walka moralna przewyższa jej siły i Kornelia umiera, wzywając Irydiona, aby się nawrócił i modlił do Chrystusa. Słowa dziewicy dziwnie działają na zastępy chrześcijan, liczba stronników Irydiona zmniejsza się, tymczasem walka wre w mieście, lecz ponieważ nazareni nie przychodzą na pomoc gladiatorom, niewolnikom i barbarzyńcom, bijącym się pod wodzą Irydiona, sprawa jego upada, wspólnicy bohatera zniesieni lub wzięci w niewolę. Śliczna jest scena ostatnia, w której Irydion, patrząc ze szczytu góry na tryumfujący Rzym, skarży się, że wniwecz się obróciła myśl, w imię której walczył życie całe. Pociesza go stary mistrz i usypia nad brzegiem jeziora, w chłodzie jaskini, pod liśćmi winnymi i bluszczem — „kędy ni zorzy, ni gwiazd nie masz, ni głosu, ni bólu, ni marzeń” — z obietnicą, iż go obudzi:
Aby mógł do syta się napawać widokiem poniżenia Romy.
Na tym się kończy właściwy dramat, następuje epilog wspaniały, a na uroczystą nutę nastrojony: „O myśli moja — zaczyna wieszcz — ty przetrwałaś wieki! Ty senną byłaś w dniu Alaryka i w dniu wielkiego Attyli — ni brzęk korony cesarskiej o twarde czoło Karla, ni Rienzi[317], trybun ludu, nie obudził ciebie! I święte pany Watykanu jeden po drugim przesunęli się przed tobą jak cienie przed cieniem! Ale dzisiaj ty powstaniesz, o myśli moja!” I właśnie dzisiejszą epokę rozczarowań, zwątpień i sprzeczności, żądań niedoścignionych i filozoficznej negacji wybiera szatan historii, aby obudzić syna zemsty. Błądzą oni razem pośród zwalisk Rzymu. Patrzy Irydion na dzisiejszych panów Watykanu poniewieranych i wyszydzanych, widzi same prochy, i kości, i hańbę, ruina każda jest mu nagrodą i radość zda się bić z jego czoła, gdy błądząc, dochodzą do Koloseum. Tu uderza wzrok jego czarny krzyż drewniany i smutek ściska mu serce, smutek nad krzyżem poniewieranym i wzgardzonym, jak niegdyś Hellada jego. On walczył przeciwko Romie jako uosobieniu siły panującej nad prawem, dziś Rzym upadł, a siła ślepa rządzi, jak dawniej, światem… nagle w powietrzu rozjęczonym skargami pochowanych pod gruzami Koloseum męczenników daje się słyszeć głos grzmiący i sponad krzyża wychyla się jaśniejąca postać Kornelii, wołającej go ku sobie. I tu, w miejscu, gdzie rozpustę pogaństwa pokonało poświęcenie i zaparcie się wyznawców wiary Ukrzyżowanego, odbywa się sąd nad Irydionem: „Wrogu wieczny! — woła Masynissa — on moim, on żył w zemście, on nienawidził Romy”. „Panie — głos Kornelii — on jest moim, bo on kochał Grecję”. „Ojcze Niebieski — dodaje poeta od siebie — Ty raz tylko jeden w wieczności, raz Syna własnego opuściłeś, by odtąd już nie opuszczać żadnego z dzieci Twoich — nie — żadne dzieło Twoje nie pójdzie w rozsypkę na wieki”. I świadectwem, a modlitwą Kornelii zbawion Irydion, bo kochał Grecję, ale aby odkupić błąd przeszłości, gdy szedł za wrogiem Przedwiecznego, musi iść na północ, do „ziemi mogił i krzyżów”, którą pozna „po zgorzałych chatach ubogiego i po zniszczonych pałacach wygnańców”, tam powtórna próba jego, tam pracą krwawą i nieustanną, tam miłością i poświęceniem zmaże winę swoją; ulituje się wtedy Najwyższy i udaruje „czym aniołów swoich obdarzył przed wiekami — szczęściem — i co ludziom obiecał na szczycie Golgoty — wolnością”.
„I weszło słońce nad ostatkami Romy i nie było komu powiedzieć, gdzie się podziały ślady myśli mojej, ale ja wiem, że ona trwa i że ona żyje”. — Cudne zakończenie: czarowny dźwięk tych słów ostatnich przenosi nas w krainę snu, cośmy przed chwilą czytali, co wrzało dla nas i kipiało życiem, to wszystko roztapia się i ginie w przepaścistej jakiejś dali i przeszłość cała grodu wiecznego brzmi nam pieśnią tajemniczą, senną, przejmującą nas dreszczem zgrozy, jak wśród grobowej ciszy skwaru letniego dalekie odgłosy piorunów, zwiastuny nadchodzącej burzy…. rozwiały się marzenia wieszcza we mgłę i muzykę — on jeden, samotny, niezrozumiany, nikt nie współczuje mu teraz i nie pójdzie za nim, ale on wierzy, on wie, że myśl jego żyje, że stanie się ciałem, że w ojczyźnie ukochanej zajaśnieje pełnią i wdziękiem kształtów.
Niezmierna doniosłość
Ale dlaczego wyrok Niebios posyła Irydiona do Polski, dlaczego mianowicie przez Polskę ma się schrześcijanić świat i myśl Boża uwidocznić na ziemi — na to znajdujemy odpowiedź w
Tej filozofii Krasińskiego, do której doszedł drogą krwawej pracy myśli i krwawych udręczeń serca, da się z całą słusznością zarzucić rażącą jednostronność. Do głębi duszy przejęty i oburzony antychrystusowym kierunkiem polityki, nie umiał poeta zachować trzeźwości swej w zapatrywaniach na inne stosunki życia i uznał, że idea chrześcijańska zapanowała już w sferze stosunków prywatnych. Wzięta jednak jako całość i zestawiona z poglądami słowianofilów nauka Krasińskiego jest nierównie podnioślejsza. Gdy bowiem ci ostatni opierali mesjanizm swój patriotyczny na uznaniu nieomylności zasad religii i polityki rosyjskiej, Krasiński wiarę swą w opatrznościowe posłannictwo Polski wyprowadza z wyjątkowych okoliczności politycznych, w jakich ojczyzna jego się znalazła: stąd przepaść cała w wynikach praktycznych obydwóch teorii: zastosowane do życia słowianofilstwo okazało się jednostronnym zasklepieniem się w podziwianiu cnót i doskonałości Rosji, wówczas gdy za przejęciem się zasadami Krasińskiego bezwarunkowo musi iść uznanie odpowiedzialności ciążącej na narodzie i wynikającej stąd konieczności pracy, cnoty i poświęcenia, nieodzownych warunków, by się godnymi okazać celu szczytnego, do którego Bóg przeznaczył ojczyznę wieszcza.
Sam
Ale rozwiewa się widzenie, a fantazja poety sprowadza nowe tłumy rycerstwa nad brzegi jeziora; wzgórza i skały okoliczne brzmią oddźwiękiem ich modlitw głuchych, a poprzedzeni świętą Panią Częstochowską przesuwają się długim rzędem przed oczyma modlących się i szałem zachwytu ogarniętych kochanków. Lśnią ich pancerze i skrzydła srebrne przypięte do zbroi, powiewają pióra strusie na hełmach, błyszczą turkusy na szablach damasceńskich; tak się suną poprzez błękity i promienie, a przeszłość połączona w nich z przyszłością, bo z przeszłości wylęgli, idą po to, by deptać i karać niesprawiedliwość na ziemi i na gruzach zbrodni budować świat nowy, boski, w którym ni łez, ni miecza, ni kata nie będzie. Natchnienie coraz bardziej porywa wieszcza, wzlatuje na skrzydłach zachwytu poza krańce przestrzeni i czasu i w bezdennej jakiejś topieli, w próżni, która rozwiera się jak ocean ponad przepaściami czasu, widzi ową złotą przyszłość ojczyzny; ludy wszystkie chylą przed nią czoło, płyną za nią jak chmury, uznawszy w niej piękno wieczne i myśl Bożą, wszechświat cały śpiewa pieśń jedną Bogu, a przez wszechświat idzie drogą narodów w nieskończoność i światło. Przepełniony szałem i szczęściem, poeta woła, że odtąd ojczyzna jego nie jest dlań miejscem, domem, obyczajem, skonem, albo zjawem państwa:
Ale wieszcz, ochłonąwszy z ekstazy swej, wyznaje, iż słowa są jego tylko echem marzeń, które śnili wspólnie z kochanką, ale słowo jest tylko marną połową arcydzieł życia, modlitwa zaś godna Stwórcy nie zna rozdziału myśli i czynów, a „co głosem śpiewa, to wciela pomału w kształt dotykalny”, więc ponieważ w pieśni tej wyśpiewał serce swe całe, rozstaje się odtąd na zawsze ze słowem, bo inne drogi otwarte przed nim i przed narodem: „Zgińcie me pieśni — wstańcie czyny moje”.
Tyle o treści cudownej tej tkanki marzeń; bezwzględność w apoteozowaniu przyszłości może się nie podobać cudzoziemcowi, ale szał natchnienia, potok słów płomieniejących ekstazą proroczą, bogactwo obrazów i języka, szlachetność wreszcie myśli niezawodnie wstrząsną duszą wrażliwego na piękno czytelnika. Podobnież sędziom powierzchownym sprzecznością mogą się wydać słowa zachwytu poety nad dziejową przeszłością Polski, wówczas gdy w przedmowie wiarę swą w święte powołanie narodu zasadza tylko na zewnętrznych warunkach politycznych, zastanówmy się jednak głębiej, a uznamy zasadniczą różnicę pomiędzy zapatrywaniami wieszcza naszego i poglądami Aksakowa na dzieje ojczyste. Prawosławie i forma rządu były przedmiotem uniesień słowianofilów i konsekwentnie rozwijając poglądy swoje, dowodzili konieczności zerwania z Europą i powrócenia do moskiewskiej staroświecczyzny w formach życia społecznego. Tymczasem piękny ustęp w
W tych słowach ostatnich wyraził się swojski wszystkim w ogóle poetom polskim, a wyssany z tradycji dziejowych poetyczny demokratyzm, pełen wysokiego pojęcia o godności i obowiązkach szlachty, a dążący nie tylko do równouprawnienia ludu, ale do uszlachcenia go, tj. do podniesienia jego poziomu moralnego i umysłowego, aby mógł stać się godny nobilitacji.
Silniej jeszcze wyraził Krasiński ulubioną myśl swoją o konieczności ofiary w pełnym polotu lirycznego
Zmysł krytyczny miał Krasiński i mieli słowianofile; ale ci wytężyli wszystkie siły umysłu ku naukowemu ugruntowaniu poglądów swoich; nie zwracali zaś uwagi, albo jeśli zwracali, to zbyt nawiasowo, na to, że społeczeństwo rosyjskie było nieskończenie dalekie od zrozumienia i przejęcia się ich ideałami; jednostronność ta stała się szczególnie rażąca u następców Chomiakowa, którzy według Mamonowa przekształcili wzniosłą naukę ich mistrza na zbiór ciasnych klerykalnych formułek. W umyśle zaś Krasińskiego nierównie większe było poczucie ideału, większa żądza czynu, dlatego to poglądy swoje mesjaniczne naszkicował tylko z lekka, a całej gorącości ducha i całej potęgi natchnienia swego użył na niezmordowane wzywanie rodaków do pokuty i do pracy. „Nagroda wieńczy tylko poświęcenia czyny”, te słowa Krasińskiego możemy uważać za godło całej jego poezji. Postać autora
Szewczenko i Gogol
Tak dziś rozpowszechniony w literaturze pesymizm znalazł wyraz w utworach wielu znakomitych poetów naszego stulecia, ale chyba żaden z nich nie miał tyle prawa do narzekań, żadnego nie traktował los tak po macoszemu, jak Tarasa Szewczenkę[327]; z 47 lat życia zostawać 24 lata w poddaństwie, a dziesięć lat opadać z sił pod ciężarem służby garnizonowej pośród oddalonych stepów uralskich, w ciągłej zależności od kaprysu pijanych naczelników, zaiste, los to stokroć gorszy aniżeli cierpienia więzienne słynnego Silvio Pellico[328], który wzbudził niegdyś ku sobie współczucie całej myślącej Europy. Jednak nieszczęśliwy Szewczenko nie zwątpił ostatecznie; jak wszyscy poeci słowiańscy, znalazł ukojenie w mistycyzmie.
Streśćmy pokrótce główne fakty z życia Szewczenki: w chacie ubogiego włościanina przychodzi na świat przyszły poeta, wcześnie odumiera go matka, a biedny, lecz żywy chłopczyna doznaje srogiego prześladowania macochy, która za karę swawoli dziecinnych posyła go w stepy paść świnie od wiosny do późnej jesieni. Sam jeden wśród stepów, godzinami całymi wpatruje się w nieskończoną przestrzeń, z jakąś rozkoszą bezwiedną śledzi za biegiem promieni zachodzącego słońca, tonących w oceanie zieloności, i już w chłopięcych latach przejmuje się dusza jego tą głęboką tęsknotą i smutkiem, którymi dyszą stepy ukraińskie. Ojciec przeczuwa, że syn jego „
W życiu Szewczenki odzwierciedliły się losy nieszczęsnego ludu ukraińskiego; poeta był spod prawa wyjęty, zrazu jako poddany, później jako „sołdat”, również wyjęte spod prawa było plemię, które go wydało, plemię, które zaludniwszy stepy, pozbawione przeto granic przyrodzonych, wiecznie jęczało pod jarzmem sąsiadów i wrogów zarazem. Podobnie poezja Szewczenki w zupełności odpowiada zapatrywaniom na świat i na życie oraz poezji jego ludu: i tu, i tam cechę zasadniczą stanowi uczucie smutku, pochodzące od cierpień odwiecznych ludu, i poetyczna tęsknota, którą wpoiły szerokie zielone i rozśpiewane głosami ptasząt obszary stepowe. Zdarzały się jednak w dziejach poniewieranego plemienia chwile, w których cierpienia przebierały wiarę: wówczas smutek cichy przeobrażał się w dziką rozpacz, a beznadziejna tęsknota w gwałtowne pragnienie zemsty i z nożem w ręku mścił się lud za męki swoje, potem w wierszach krwawych opiewał straszne czyny bohaterów-mścicieli.
I w poezji Szewczenki obok tęsknych i smutnych znajdziemy motywy jadem nienawiści i żądzą krwi dyszące, ale pierwsze przeważają. Smutek głęboki przenika wszystkie myśli i uczucia poety; na przykład uczucie miłości indywidualnej wiąże się zawsze w poezji Szewczenki z myślą o znikomości wszystkiego, co ziemskie, i z tęsknotą do życia pozagrobowego, gdyż dopiero tam, w owym lepszym świecie, możemy marzyć o wiecznej miłości. Ze wszystkich jednak uczuć najsilniej rozbrzmiewa w duszy poety miłość ojczyzny, chociaż smutek i tu przejawia się na każdym kroku; miłość to czysto fizyczna, taż sama, która podyktowała Syrokomli[338] następujące dziwnie silne i piękne słowa:
Również czarujące wrażenie sprawiają ukraińskie motywy Szewczenki natchnione miłością kraju. Niezmierzone okiem przestrzenie stepowe z ich roślinnością opromienioną miłymi słońca promieniami, malowniczo na tym tle zielonym rozrzucone w cieniu drzew wiśniowych i topoli białe chaty, rozlane wszędzie spokój i cisza wzywające do marzeń słodkich; wszystko to opisał i miłością swoją opromienił poeta: „O gdyby choć raz spojrzeć na miłą Ukrainę — marzył Szewczenko na wygnaniu swoim nad brzegami Morza Kaspijskiego — napatrzeć się na nią, napić się wody dnieprowej i potem umrzeć!” Ale ręka w rękę z namiętnym przywiązaniem do ojczyzny w myślach, w uczuciach i w utworach Szewczenki idzie zawsze szczere, współczucie dla cierpień ludu, które nadaje jego miłości odcień nieutulonego smutku. Smutek ten natchnął go do napisania
Nie będziemy się wdawali w szczegółowy rozbiór artystycznych lub psychologicznych zalet utworów powyższych; zaznaczę tylko, że poeta wykazał w nich większą znajomość duszy chłopskiej aniżeli Gogol[341], który w
W ostatnich dniach tułactwa Anhellego po śnieżnych równinach Sybiru towarzyszyła mu Eloe, anioł smutku; zmarł tęskny bohater Słowackiego, a „Eloe usiadła nad ciałem zmarłego, z gwiazdą melancholiczną na rozpuszczonych włosach”, czuwając, aby odgłosy życiowe nie zbudziły śpiącego marzyciela. Podobnież Szewczenko miał swego anioła smutku, zamierał w jego uściskach płomiennych, upajał się uczuciem swoim, a kochająca Eloe, chroniąc poetę przed rozpaczą, wprowadzała go do świątyni smutno-mistycznych westchnień i modlitw. Ale wówczas, gdy zachwyty mesjaniczne pchnęły w nowe obszary myśl Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego i gdy wieszcze nasi tworzyli całe religijno-filozoficzne systematy[342], pełne nieraz głębokości myśli i żaru uczucia — Szewczenko poetyzował smutek swój, nie potrącając prawie o palące kwestie współczesne. Zaczątki mesjanicznych jego popędów dają się dojrzeć w jednym tylko poemacie, w
Otóż należy mieć na uwadze wymienione niedostatki autora, chcąc wedle wartości ocenić poemat
Treść poematu nader prosta: w okolicach Rzymu mieszka możny i szczęśliwy Alcyd. Razu pewnego, gdy w towarzystwie wesołych heter[344] Alcyd oddaje się rozpuście, idący do miasta apostoł Piotr wstępuje do niego na odpoczynek. Święty uczeń Chrystusów[345] zniewala wymową swoją Alcyda i wesołe towarzystwo do porzucenia orgii i do wstąpienia w ślady jego. Cudowne to nawrócenie — piękny materiał dla poety-myśliciela — Szewczenko opowiada jak gdyby tylko mimochodem, podobnież mimochodem i naprędce opowiedziane są inne epizody, a jakkolwiek niepodobna zarzucić poecie, aby nie odczuwał głęboko utworu swego, niemniej przeto sprawia on wrażenie na czytelniku, że napisany został naprędce, że autorowi ciążyła myśl jego i że wskutek tego, nie troszcząc się ani o rozwinięcie szczegółów, ani o formę, starał się wylać byle prędzej wrzące w piersi uczucie — słowem, że przedmiot przerastał siły autora. Wkrótce Alcyda wtrącają do więzienia i wywożą do Syrakuz; zrozpaczona matka udaje się do Cezara z prośbą o przebaczenie synowi, ale „biada ci! Komuś w ofierze przyniosła łzy, a ze łzami nadzieję? Módlcie się tylko do Boga — do nikogo więcej…” „Miłosierny bałwan” (to jest bożek, w tym znaczeniu, że cesarzy rzymskich czczono jako bogów) rozkazuje jednak sprowadzić chrześcijan z miejsc wygnania do Rzymu, ale w tym tylko celu, ażeby oddali cześć posągowi jego, któremu w świątyniach pogańskich i w miejscach publicznych składają hołdy boskie. „Módlcie się za Cezara — upomina Alcyd współtowarzyszów swoich — ale nie zginajcie kolan przed jego posągiem; prześladować i męczyć was będą, lecz nie traćcie nadziei, nie padajcie duchem, albowiem poczęli się już wnukowie wasi i jako istni rycerze Chrystusa, bez ognia i bez noża pokonają świat bałwochwalczy”. Za taką naukę Alcyda rzucają do cyrku na pożarcie lampartom. Patrzy na to wszystko matka jego, widzi jak wywożą trupa syna i wrzucają do Tybru, jak wiją się nad nim na powierzchni rzeki kręgi szerokie, jak rozchodzą się dalej coraz i dalej, aż wreszcie ślad ich znika… i oto: „boleśnie, boleśnie zapłakała ona i po raz pierwszy się pomodliła za nas do Ukrzyżowanego; i zbawił ją ukrzyżowany Syn Maryi, i tyś, o matko, słowa jego żywe do żywej duszy przyjęła i do chat nędzarzy, do pałaców bogacza, na rynki od tłumów kipiące poniosłaś słowa prawdy prawdziwego Boga”.
Myśl zasadnicza poematu da się wyrazić w sposób następujący: od cierpień życia jest jedno tylko zbawienie: poddać się woli Bożej, cierpliwie znosić brzemię ucisku i nie tracąc wiary czekać, aż się ulituje Najwyższy. Na pierwszy rzut oka uderza pewne pokrewieństwo duchowe pomiędzy poematem Szewczenki, a
2.
Nie wspomnieliśmy o Gogolu, gdy mowa była o słowianofilach, i dopiero teraz, po krótkim zarysie mistycznych marzeń pieśniarza ukraińskiego, damy o nim pobieżną wzmiankę. Badając prądy mesjaniczne, o ile one służyć mogą do określenia niektórych właściwości narodów słowiańskich, mamy przed sobą cele psychologiczne raczej niż historyczno-literackie i z tego powodu uważamy za właściwe umieścić Gogola obok Szewczenki: chociaż cała działalność jego literacka należy do literatury ogólnorosyjskiej, ale z pochodzenia, z usposobienia i z poglądów Gogol jest Ukraińcem czystej krwi i przeto nierównie więcej ma wspólnego z autorem
Namiętna miłość ojczyzny zagłuszała inne uczucia w duszy Gogola: „Rodacy! — woła on w testamencie swoim — kochałem was, kochałem tą miłością, która nie da się słowy wyrazić, którą dał mi Bóg, za którą dziękuję Mu jako za największą łaskę, albowiem miłość ta jest radością moją i pociechą wśród najcięższych cierpień”. Osnową tej miłości było to samo uczucie fizyczne, któreśmy widzieli u Szewczenki, z tą wszakże różnicą, że wpatrując się w niezmierzone okiem i kwieciste przestrzenie stepowe, nie uczuwał on tęsknoty do uroczych krajobrazów cichej natury wiejskiej, do sadów wiśniowych, do chat białych i do tajemniczych głębi stawów; Gogol lubował się w równinach bezbrzeżnych, wzbudzały bowiem w nim nie tylko miłość, ale i wiarę w wielką i świetną przyszłość Rosji oraz pragnienie pracy, która by natchnęła rodaków jego tą miłością i wiarą. „Kto patrząc na te puste, niezaludnione dotąd i opuszczone przestrzenie — pisał Gogol w 1843 r. — nie uczuje tęsknoty, kto w dźwiękach serdecznych pieśni naszych nie usłyszy wyrzutów skierowanych do siebie samego, ten albo spełnił już wszystkie swe obowiązki, albo nie jest w duszy Rosjaninem”. „Pustkowia — znajdujemy w dalszym ciągu tegoż listu — napełniły duszę moją tęsknotą, ale zarazem wprawiły ją w zachwyt ogromem swoim. I z serca całego zawołałem wtedy do Rosji: ,»Czybyś nie miała wydać bohatera, skoro takie dajesz obszary siłom jego żądnym działania i walki«”.
Uczucia nieogarnionego smutku i tęsknoty, które się rozwinęły zarówno pod wpływem natury ukraińskiej, jak dziejów kozackich, wycisnęły piętno na ludowej i artystycznej poezji Ukraińców. Uczucia te przenikają nawet patriotyczne zachwyty Gogola, ale wówczas, gdy smutek doprowadzał Szewczenkę do krwawych marzeń o straszliwej zemście nad ciemiężycielami ludu, łagodny z usposobienia Gogol daleki był od takich myśli: w porównaniu do Szewczenki autor
Jednakże listy prywatne poety wykazują, że przebieg myśli i wrażeń, który doprowadził go do zwrotu w kierunku chrześcijańskim, odbywał się w nim wcale nie tak nieznacznie: od dziecinnych jeszcze lat marzenia idealistyczno-religijne stanowiły jedną z cech zasadniczych duchowego nastroju Gogola, opanowały go zaś ostatecznie w czasie choroby w Rzymie w 1840 roku. Cierpienia fizyczne naprowadziły poetę na myśl o znikomości rzeczy ziemskich, schorzałą jego wyobraźnię pochłonęła bojaźń przerażającej tajemniczości życia pozagrobowego i wtedy to doszedł Gogol do przekonania, że zbawienie duszy i osiągnięcie wiekuistej szczęśliwości jedynym jest celem w życiu i że nieustanne do tego nawoływania pisarz każdy powinien poczytywać za główny obowiązek. Myśl ta przenika odtąd wszystkie listy jego. Oto co pisał wkrótce po wyzdrowieniu (1841 roku): „Piszę teraz do was dlatego, żem zdrów, dzięki cudownej łasce Boga, który mnie znów do życia powołał, po strasznej chorobie, z której, wyznać to muszę, nie przypuszczałem, abym kiedykolwiek mógł się wyleczyć. Zmiany cudowne zaszły w myślach moich i uczuciach. Cieszę się ze wszystkiego, literalnie ze wszystkiego, co się ze mną dzieje, a jak pomyślę, do jakich cudownych dobrodziejstw doprowadzało mnie to, co świat powszechnie nazywa niepowodzeniem, wówczas rozczulona dusza moja nie znajduje słów na wyrażenie wdzięczności swej tej ręce niewidzialnej, co ją prowadzi”. Nader dokładnie określił Gogol usposobienie swoje w jednym z listów późniejszych (z r. 1845), z którego wyjątek już tutaj przytoczyć możemy, ponieważ od r. 1840 nie zmienił poeta swych pojęć religijnych: „od czasu jak opuściłem Rosję, zaszła we mnie zmiana wielka. Sprawy tyczące się życia duchowego pochłonęły mnie całkowicie i zrozumiałem, że nie udoskonaliwszy się uprzednio, nie potrafię użyć zdolności i sił swoich na korzyść współbraci, że praca moja fałszywym tylko i chwilowym blaskiem świecić będzie, że w istocie rzeczy marna będzie i bezskuteczna. Jak mnie Bóg do tego doprowadził, jak niepostrzeżenie wykształciła się pod tym względem dusza moja, to Bóg jeden wie; tego opowiedzieć niepodobna; na to foliałów[346] całych trzeba, i foliały te swoją drogą nie wypowiedziałyby wszystkiego”. Pod wpływem tych myśli o konieczności doskonalenia się duchowego Gogol uwierzył wreszcie, że tą właśnie drogą dopnie upragnionego celu i że z czasem na tyle duchowo dojrzeje, że zdoła wylać natchnione z góry myśli swoje w utworze, który pociągnie na drogę prawdy cały naród rosyjski. Goszcząc nieustannie w krainie marzeń mistycznych, zapominał Gogol o życiu rzeczywistym. Starania o sprawach codziennych uważał za niegodne siebie: jak tylko wyzdrowiał, wnet zapragnął jechać do Moskwy, ale jakże tu się zająć samemu drobiazgami podróży? Prosił przeto Pogodina i K. Aksakowa, ażeby po niego przyjechali. „Powinniście jak dziecko mnie piastować — pisał Gogol do K. Aksakowa — ale nie dla mnie samego, nie; przyjeżdżajcie po mnie, a będzie to zasługą z waszej strony. Zabierzecie stąd wazę glinianą. Waza ta obecnie popękana, stara i ledwo się trzyma w całości, ale skarb się w niej mieści. A skarbu tego strzec należy”. W tym samym mniej więcej czasie, na tej samej drodze znalazł się Adam Mickiewicz: gorąco zapragnąwszy skierować dążenia narodu ku szczytnym celom, doszedł wieszcz nasz, równie jak Gogol, do przekonania, że aby móc prawdę ludziom głosić, należy przedtem samemu stać się doskonałym, i co najważniejsze, obaj uznali za rzecz niezbędną nieustannie w sobie rozwijać i podsycać w tym celu ogień zachwytu religijnego. „Modlitwa powinna być zachwytem — dowodził autor
Rzecz dziwna, do jakiego stopnia zaślepienia doszedł tu Gogol! Pomimo niejednokrotnych z jego strony zapewnień, że książka jego już przeto, że spowiedzią jest człowieka myślącego i utalentowanego, niejedną musi w sobie nową rzecz zawierać i że wyłożył w niej w sposób dosadny i jaskrawy „elementy rosyjskie” (tj. podstawy charakteru narodowego), nie znajdziemy w niej nic oryginalnego, przeciwnie, nader nieprzyjemnie uderzy nas ubóstwo zawartych w niej myśli; treść całą stanowią ustępy poetyczne o wielkości Rosji i jej świetnej przyszłości, praktyczno-moralne nauczki dla obywateli ziemskich, gubernatorów, urzędników i ludzi światowych, dla kobiet w ogóle i dla kobiet jako żon i matek, wreszcie nie pozbawione czasami oryginalności uwagi o poezji rosyjskiej i o poetach, o znaczeniu przekładu
Zamiast historycznego lub filozoficznego uzasadnienia teorii swojej, a raczej wiary w Rosję, Gogol nader starannie przeprowadza i rozwija myśl niepozbawioną pewnego związku z tą wiarą — myśl o swej niemocy duchowej, o konieczności poprawy, o ciągłym dążeniu swoim do moralnej doskonałości, o zależności posłannictwa Rosji od rozpowszechnienia dążeń tych i usiłowań wśród całego społeczeństwa. „Nie na to przyszedłem na świat — powiada — ażeby stać się twórcą epoki nowej w dziedzinie literatury. Zadanie moje daleko prostsze; przede wszystkim powinienem myśleć, jak każdy zresztą człowiek, o duszy własnej”. Do pracy tej wzywa też współziomków swoich: zamiast wytykać wady bliźnim albo wyszukiwać ujemne strony warunków życia społecznego i politycznego, należy pokornie przyjąć winę na własne barki i wszystkich sił duszy użyć, ażeby samemu stać się lepszym. Od stopnia osobistej doskonałości pojedynczych jednostek zależy szczęście i przyszłość Rosji. Zgodnie z tym poglądem Gogol bardzo „pokornie”, ale też bardzo logicznie broni wszystkich instytucji społecznych i państwowych, przypisując ich pozorne wady winie wykonawców prawa: „Kto winien? My czy rząd? Rząd zawsze i nieustannie działał. Świadczą o tym całe tomy przepisów, praw i ustaw, niezmierna ilość instytucji wszelkiego rodzaju, naukowych, dobroczynnych i takich nawet, które w żadnym innym państwie nie istnieją. Z góry szły zapytania — odpowiedzi z dołu”. A odpowiedzi, zdaniem Gogola, były zawsze niezadowalające, zawsze świadczyły o niskim stopniu moralności wykonawców: „Wszędzie, wszędzie dokądkolwiek się zwrócę, widzę, że wina cięży na tych, którzy zastosowują prawa, a więc na nas samych”. Nieraz nawet doskonałość praw wprawiała naiwnego autora w jakiś zachwyt mistyczny: „Im bardziej przyglądać się będziemy organizmowi zarządu gubernialnego, tym bardziej musimy podziwiać mądrość założycieli: mówią, że Bóg niewidzialnie dla innych budował rękoma monarchów. Wszystko doskonałe, wszystko tak urządzone, ażeby zachęcać ludzi do pięknych czynów, a powstrzymywać na drodze do nadużyć”.
Podobnie jak słowianofile wywyższa Gogol prawosławie i samowładzę monarszą, które zdaniem jego wspólnie podają ręce ułomnej ludzkości i prowadzą ją na drogę prawdy. Nie znajdujemy jednak u Gogola tej jasności i dokładności, która cechuje słowianofilów; Gogol poprzestawał na lirycznych wylewach uczucia: katolicyzm porównywał do skrzętnej gospodyni Marty, a prawosławie do skromnej Marii, która nie dbając o rzeczy ziemskie, usiadła u nóg Zbawiciela, aby móc słuchać jego nauk boskich[348]. Dlatego to „Kościół prawosławny zapatruje się na życie tak szeroko i wszechstronnie, tylko prawosławie jest w stanie rozwinąć wszystkie lepsze pierwiastki umysłu i serca. Prawosławie zawiera w sobie wszystko, czego wymagają warunki życia rosyjskiego, zarówno pod względem państwowym, jako też rodzinnym, wszystkiemu nadaje kierunek, wskazuje drogę prawdy”. Katolicy zarzucają Kościołowi prawosławnemu brak żywotności, ale „my jesteśmy trupami, a nie nasz Kościół, bronić go powinniśmy nie roztrząsaniami oderwanymi, ale życiem naszym”. W tej sprawie świętej naród rosyjski ma pochodnię i podporę w osobie swego monarchy. Miłością wielką ukochał on poddanych swoich, bo wie, jaka jest odpowiedzialność jego wobec Boga, który naznaczył go zastępcą Tego, który jest miłością” — dlatego prowadzi on naród swój „do tego światła, wśród którego Bóg przebywa”. „Wszystkie karty dziejów naszych — pisał Gogol w tym samym ustępie — dobitnie świadczą o woli Opatrzności, aby się utworzyła w Rosji i rozkwitła w całej pełni samowładza monarsza. Wszystkie zdarzenia dziejowe, począwszy od niewoli tatarskiej, wyraźnie nauczają, że cała potęga władzy powinna być ześrodkowana w ręku jednego, aby ten jeden mógł nadać kierunek państwu, poruszyć siły społeczne i natchnąć serca poddanych tym wysokim pojęciem o istocie i obowiązkach człowieka, bez którego nie możemy ani zrozumieć siebie, ani osądzić, ani uzbroić się do tej walki przeciwko wszystkiemu, co ciemne i złe, na czele której stoi i którą kieruje nasz samowładny monarcha. A właśnie tą świętą żądzą walki powinniśmy się starać wszyscy rozpalić, ażeby car mógł, jeden na czele wszystkich, z pochodnią w ręku, prowadzić naród cały, niby jedną duszę, do tego światła wiekuistego, którego łaknie Rosja”. Olbrzymie to znaczenie władzy monarszej głęboko, zdaniem Gogola, pojęli poeci rosyjscy, miłość i bezgraniczne oddanie się carowi stanowi treść i siłę ich liryki, w której „wskutek tego czuje się jakiś prawdziwie carski majestat”.
3.
Nie odznaczała się więc nauka Gogola głębokością i dziwna to rzecz, że autor mógł tak głęboko wierzyć, iż słowa jego wstrząsną całe społeczeństwo rosyjskie, że mógł tak naiwnie przywiązywać cudowną niemal wagę do tych napomnień moralnych. Przytoczymy jeden jeszcze ustęp nader wymownie świadczący o „świętej prostocie” autora we wszystkim, co się tyczyło spraw tego świata; oto w jednym z listów swoich radził generał-gubernatorowi, ażeby porzucił wszelkie kancelaryjne zwyczaje i przepisy, a natomiast ażeby osobiście rozmawiał z urzędnikami i tłumaczył im ich obowiązki: „o obowiązkach można tak pięknie mówić — pisał Gogol — że obydwom (tj. zwierzchnikowi i podwładnemu) zdawać się będzie, iż rozmawiają z aniołami w obecności Boga samego. Staraj się więc pan przemawiać do duszy podwładnych. Nie zapominaj, że w mowie rosyjskiej zwierzchnik nazywa się ojcem. Bądź z nimi jak ojciec z dziećmi, a ojciec przemawia wprost do dzieci, nie wdając się w korespondencje listowne. Postępując w taki sposób, wprowadzisz pan podwładnych na drogę zrozumienia obowiązku i spełnisz czyn prawdziwie wielki”.
Tę smutną działalność autora
Zestawiliśmy wyżej Gogola z Mickiewiczem; doprowadźmy porównanie nasze do końca, a czytelnicy dokładniejsze będą mieli wyobrażenie o autorze
Jakże godny politowania był pod tym względem Gogol:
Powoli jednak począł Gogol znów do sił przychodzić. Zawsze żywiąc myśl napisania dalszego ciągu
Dwóch wielkich poetów wydała Ukraina w wieku naszym, obaj skłonni byli do marzeń mesjanicznych i u obydwóch sympatyczny ten, acz chorobliwy rys uzewnętrznił się w sposób najbardziej chorobliwy, bo z silnym odcieniem pesymizmu. Wytłumaczyć to się daje przez to, że narodowość ukraińska w ciągu dziejów swoich wycierpiała od zawistnej surowości losu więcej niźli inne pobratymcze na rody. Czy należy skłonność tę do pesymizmu uogólnić i określić jako cechę charakterystyczną typu ukraińskiego? Na to za mało posiadamy faktów. Zdaniem naszym jest to chwilowe tylko spaczenie. Nie powinniśmy zapominać, że w zaraniu dziejów Rosji piewcy narodowi Rusi południowej opiewali sławę bohatera, który z męstwem wielkim i bezgraniczną ofiarnością poświęcał siły swoje na obronę ojczyzny od wrogów zewnętrznych i od ucisku wewnętrznego. Szlachetna i wyniosła postać Ilii Muromca[352] oblała wspaniałym światłem ludowe epos[353] kijowskie. Nie potępiajmy więc przed wcześnie pesymizmu
Piotr Preradowicz
W chwili gdy mesjanizm wybujał u nas, w Rosji i na Małej Rusi[354], mieliśmy za sobą kilkowiekową spuściznę literacką; Rosja zaś, chociaż znacznie później wstąpiła na widownię cywilizacyjną, posiadała już wybitnych pisarzy, a co więcej ogrom i potęgę polityczną; Ukraina wreszcie, pomimo separacyjnych dążeń w literaturze, poczuwała się do łączności politycznej z Rosja i najzdolniejszy jej przedstawiciel wnosił do piśmiennictwa wielkoruskiego[355] potok marzeń mistycznych, wylęgłych na rodzinnym jego ukraińskim gruncie; inaczej jednak miały się rzeczy u naszych pobratymców z Zachodu i Południa: Czesi, Słowacy, Słoweńcy, Serbowie i Chorwaci poczynali dopiero przychodzić do świadomości swojego istnienia, a ruch literacki zwykł iść w takich wypadkach jednym torem: poczyna się bowiem od rozprawek gramatycznych i dzienniczków wydawanych dla ludu, a dopiero później walka z uciskiem wywołuje całą masę broszurek politycznych o treści patriotycznej, pełnych wykrzykników, to powołujących lud do walki z wrogiem, to lamentujących na ucisk, jednym słowem o tendencji zbyt jaskrawej i zbyt związanej ze sprawami dnia, aby przejść mogły do potomności, a tym bardziej zająć cudzoziemców. Toteż pozostawimy na uboczu zabarwione mesjanizmem panslawistyczne[356] mrzonki poetów i myślicieli czeskich i słowackich (Kollar, Sztur) o zatarciu odrębności narodowych w jakiejś wszechsłowiańskiej nirwanie, a zatrzymamy się na chwilę na bardziej realnej w polityce, a bogatszej w sztuce Chorwacji.
Mała latorośl wielkiego południowosłowiańskiego, czy też iliryjskiego[357] lub serbo-chorwackiego szczepu zaczęła rozwijać się stosunkowo najpóźniej, gdyż dopiero w 1835 r. Ludwik Gaj[358] począł wydawać pierwsze pisemko („Danica Ilirska”) w narzeczu literackim, mającym za sobą pewną tradycję w płodach piśmiennictwa dubrownickiego[359] w XVI i XVII wieku. Treść tej kiełkującej literatury chorwackiej stanowiły przeważnie artykuły, broszury i wiersze polemiczno-patriotyczne oraz rozprawki z dziedziny filologii. Praca ta, pochłaniając umysły najzdolniejsze, uniemożliwiała rozwój literatury poetycznej o szerszym zakroju i najwybitniejszy działacz w owym okresie odrodzenia (1835–50) Stanko Vraz trwalsze znacznie położył zasługi jako redaktor, wydawca, tłumacz i agitator patriotyczny niż jako poeta.
Znalazł się jednak wyjątek, nawet dość świetny, a zawdzięczamy go jedynie zewnętrznym okolicznościom w życiu Piotra Preradowicza[360]; poeta bowiem służył w wojsku, nie zależąc od siebie, musiał pędzić żywot tułaczy i raz tylko przebył nieco dłużej, bo dwa lata w Zagrzebiu. Nieustanne wędrówki i oddalenie od serca ruchu chorwackiego wyszły mu na dobre, nie mogły go bowiem pochłonąć sprawy bieżące i tym przeto swobodniej rozwinął się talent artystyczny.
Urodził się Preradowicz w 1818 r., a w 1830 oddano go do zakładu wojskowego w Wiener Neustadt, przepędził tam lat 8, w tym przeciągu czasu zapomniał on całkiem mowy ojczystej i z trudnością, jak sam wspomina, porozumiewać się mógł z matką. Jednak talent do poezji ozwał się w nim wcześnie, pisywał też dużo, zawsze po niemiecku, a z większym jeszcze zapałem rozczytywał się w utworach literatury niemieckiej. Szkoda, że autor jego życiorysu, Ivan Trnski, nie przytacza poetów, nad którymi szczególnie zachwycał się młody Preradowicz; sądząc jednak z ducha jego poezji, wnioskuję, iż pomiędzy jego ulubieńcami niepoślednie miejsce zajmował wzięty wówczas Lenau[361], którego utwory pomniejsze przekładał w następstwie na język ojczysty. W roku 1840 wstąpił jako oficer do pułku, w którym służył Preradowicz, znany już wówczas, a niezmiernie zasłużony w ruchu piśmienniczym chorwackim jako wydawca źródeł historycznych, Iwan Kukuljewicz[362]; pod jego wpływem wziął się młody poeta do pracy nad mową ojców, począł wkrótce czytać klasyków dubrownickich, przekładał nawet na niemiecki niektóre z nich ustępy, nie mając jednak jeszcze wcale zamiaru pisywania w narzeczu chorwackim. Jedynie okoliczności, że musiał z pułkiem swym spędzić cztery lata w Dalmacji (1842–16), zawdzięczamy zwrot patriotyczny w jego umyśle; zetknął się wtedy poeta z patriotycznie nastrojoną młodzieżą, zapoznał się też z wydawcą pisma „Zorza Dalmatinska”, które pod względem kierunku szło wtedy ręka w rękę z zagrzebską „Danicą” Gaja i już w 1844 r. drukuje w „Zorzy” zręczny wierszyk
Ale wracam wstecz. Źle wyszli Chorwaci, dopomagając rządowi w wojnie z Węgrami, gdyż po uśmierzeniu rewolucji zapanowała w meternichowskim duchu prowadzona reakcja nie tylko w pobitych Węgrzech, ale i w wiernej Habsburgom Chorwacji i aż zbyt wyraźnie ujawniła niszczącą swą potęgę w bezwzględnym ucisku narodowych dążności naszych pobratymców; jednym słowem położenie było bez wyjścia, powodów do rozpaczy miał Preradowicz nie mniej jak i nasi poeci, lecz nieszczęścia ojczyzny uderzyły umysł młodego pieśniarza w zupełnie odmienny sposób.
W r. 1851 ukazał się jego
Poemacik ten, tak słusznie zatytułowany przez autora „Przeszłość i przyszłość”, najdokładniej maluje zapatrywania jego na kwestię ojczystą. Nie ma potrzeby przeprowadzać porównania z
Prawdopodobnie nie od razu doszedł Preradowicz do takiej równowagi; nieszczęścia kraju musiały go pogrążać w chwilowe zniechęcenia; świadczą o tym dwie poezyjki:
Ale poeta bolał nie tylko nad nieszczęściami ojczyzny; gniotły go inne smutki: życie to ciągła walka idealnego pierwiastka w duszy człowieka z materialnym, najsilniej wyraża się ta walka w duszy poety; ciągną go błękity nieba, ale jako syn ziemi nie może się z nią rozstać, kocha ją pomimo wszystkich jej ujemności, zawieszony stąd wiecznie pomiędzy niebem a ziemią (
W tym czasie napisał Preradowicz
Powyższe streszczenia utworów Preradowicza dostatecznie wyjaśniają nam umysł jego i niezrównaną czystość myśli i uczuć poety wraz z pewną trzeźwością sądu, która chroniła go od wycieczek w krainy niemające nic ze sztuką wspólnego. Podług świadectwa Ivana Trnskiego, autora życiorysu poety, Preradowicz rozczytywał się w dziełach treści spirytystycznej już od r. 1858. W odsyłaczu do ody
W elegii
W odzie do miłości (
Pomimo ładnych ustępów utwór ten zajmuje podrzędne stanowisko w szeregu innych dzieł poety, a to z tego powodu, iż traktuje miłość jako istotę odrębną, doradczynię Boga, działającą podług własnego widzimisię. Nie ma potrzeby dowodzić, iż pojmowanie takie nie zgadza się z powszechnym zapatrywaniem i że u samego autora nie mogło być rzeczą przekonania, a tylko błędem estetycznym.
W równej mierze napotykamy ślady mistycyzmu w poemacie
Zakres pracy nie pozwala mi wejść w ocenę estetycznych zalet utworu, a właśnie tu roztoczył autor hojniej niż gdziekolwiek indziej bogate skarby swej wyobraźni. Cuda rajskiej przyrody i pierwsze rozkosze miłości wzajemnej Adama i Ewy opisane z wdziękiem nadzwyczajnym; w ogóle Preradowicza, równie jak Słowackiego, wyobraźnia zwykła była unosić w dziewicze, a nietknięte ludzką myślą krainy, z tą jednak znaczną różnicą, że u wieszcza naszego w każdym niemal wierszu przebija się jego ruchliwa, namiętna, skłonna do ekstazy fantazyjność, lubująca się w krwawych, a wstrząsających całą istotą obrazach, wówczas gdy utwory chorwackiego poety przenika tęskny wprawdzie i rzewny, ale zawsze spokojny idealizm, dlatego też znacznie słabsze wywierają wrażenie. Później nieco, lecz w tymże okresie twórczości, przełożył Preradowicz
Znaleźliśmy więc w wymienionych trzech utworach potwierdzenie myśli naszej, iż spirytystyczne upodobania nie nadwerężyły w niczym artyzmu poezji Preradowicza. Objaw ten moglibyśmy tłumaczyć małą stosunkowo gorliwością poety do nowej nauki, ale pośmiertne papiery jego wskazują, iż przez całe życie myślał o stworzeniu dzieła, w którym by spirytystyczne jego przekonania szły ręka w rękę z artystycznym wykończeniem.
Urywki zaczętego tylko poematu
Najjaśniejszym jednak wyrazem przekonań Preradowicza pozostaje jego oda do Słońca Nowego:
*
A więc słowiańska natura wzięła górę w umyśle Preradowicza — pragnąc ideału, nie umiał zadowolić się tak charakteryzującym niemiecki idealizm Schillerowskim „
Jeśli wieczne tęsknienie do ideału, wiara w przyszłe zwycięstwo dobra i ściśle etyczny pogląd na posłannictwo sztuki stanowią charakterystyczne znamiona poezji Preradowicza co do treści, to pod względem formy zasadniczą jej cechą jest, jak wspomnieliśmy, wyśmienity takt artystyczny. Gdyby z tym taktem szły w parze odpowiednie zdolności, Preradowicz stanąłby na bardzo wysokim stanowisku, ale właśnie brakowało mu geniuszu. Badając objawy mistycyzmu patriotycznego w literaturach słowiańskich, chodziło mi głównie o określenie dążności tych w poezji chorwackiego pieśniarza, nie mogłem więc wejść we wszechstronną ocenę dzieł jego, ale z przytoczonych wyżej streszczeń czytelnik może osądzić, że nie odznaczał się Preradowicz szczególną oryginalnością umysłu: w utworach jego mogą przyciągnąć ku sobie czytelnika tylko szlachetna podniosłość myśli, wdzięczny wiersz i owo właśnie poczucie artyzmu, które w porównaniu z innymi przedstawicielami potężnego prądu mistyczno-patriotycznego stawia go w korzystnym świetle, pomimo nierównie mniej wybitnego talentu; gdy nasi poeci-towiańczycy, nie umiejąc powstrzymać entuzjazmu do nowej nauki, a wdając się w apostolskie jej rozpowszechnianie, utracili zmysł do sztuki i skończyli na ekstazach i halucynacjach, gdy słowianofile rosyjscy, marząc o pogodzeniu i zastosowaniu dążności swoich do rzeczywistych warunków życia, doszli prawie do apoteozy grubej siły — jeden Preradowicz pozostał na wysokości poetyckiego stanowiska; pozostał on wierny sztuce, dając w swych utworach wyraz tym tylko najogólniejszym zasadom nowej nauki, które zdaniem jego szły w parze ze szczytnym posłannictwem sztuki, idealnej pośredniczki pomiędzy ziemskim światem a owym wyższym, niematerialnym, do którego ludzkość dążyć ma w nieprzerwanym postępie; stąd też zamiast teozofii i politycznych majaczeń przenika dzieła jego wzniosła, a uszlachetniająca wiara w miłość rządzącą światem, w wieczność idei w zmiennych, a doskonalących się stopniowo kształtach, w ciągłość postępu w przeobrażeniach, którym mają ulegać pokolenia ludzkie, z góry już przeznaczone do wypełnienia myśli Bożej na ziemi, wreszcie w ostateczny tryumf prawdy; idee te wspólne są jemu wraz z Mickiewiczem i Słowackim, tylko naszych olbrzymów porwał prąd reformatorski, poniósł i zagubił w przepaściach teozofii i jałowej polityki, Preradowicz zaś umiał zatrzymać się w porę, umiał rozróżnić świat poezji od świata beztreściwych zaciekań się i fantazjujących kazań.
Kierunek jego może wydać się anachronizmem, jeśli go zestawimy z owoczesną poezją europejską, która brzmiała jeszcze odgłosem mężnych, a pięknych skarg Byrona na ucisk myśli ludzkiej, jednak wniknąwszy w rzecz bliżej, zrozumiemy, że młode społeczeństwo chorwackie nie było zdolne do przejęcia się uczuciem Byrona, które Niemcy tak słusznie nazwali
Zbytnią zapewne byłoby z naszej strony śmiałością, jeżelibyśmy, uogólniając filozofię poezji Preradowicza, chcieli rozciągnąć charakteryzujący ją takt artystyczny na cały naród chorwacki, jednak nie należy zapominać, że nie w tym tylko wypadku jesteśmy świadkami przedziwnych instynktów estetycznych serbo-chorwackiego szczepu, gdyż z tego właśnie względu zwróciło przed laty na siebie uwagę całej Europy ich śliczne epos ludowo-bohaterskie.
Zakończenie
Gdy po tytanicznych wysiłkach rewolucji francuskiej i bohaterskiej epopei wojen napoleońskich kolej wypadków wracała znów na tory odwieczne i przelana krew zamiast ziszczenia wielkich haseł sprowadzała tym cyniczniejszy tryumf prawa silniejszego, wówczas opuszczały samotnego więźnia ze Świętej Heleny nierozłączne z blaskiem zwycięstw i chwały światowładne orły imperatorskie i przeleciawszy nad niedawnym widowiskiem szumnych bitew, rozbrzmiewającym jeszcze echem jęków poległych, roznosiły po świecie sławę nowego mocarza, który nie siłą oręża, lecz czarem słów miał panować: bo konał posępny bohater Korsyki, a rozlegała się natomiast wspaniała, mężna, acz smutna pieśń Byrona — skarga po nadziejach zawiedzionych przeciwko szatańskiej ironii losu, wieńczącej skutkiem pomyślnym egoistyczne zabiegi nikczemnych; i cudne słowa poety znajdywały oddźwięk w sercach tych wszystkich, co myśleć i czuć umieli; myśl jego wszechwładniej w nich zapanowywała niż sława i blask laurów napoleońskich, ale że rozpaczliwa zmienność losów najdotkliwiej dała się we znaki biednym krajom słowiańskim, więc nie dziw, że nasiona rzucone przez autora
W taki sposób jeden po drugim w fatalne nieraz wpadali błędy najwięksi poeci i myśliciele, jakich wydała Słowiańszczyzna w stuleciu bieżącym; żaden z nich nie umiał poskromić w sobie zbyt głęboko zakorzenionych popędów mesjanicznych, wszyscy dla ideału, który świecił im w duszy, zapominali o żelaznych warunkach rzeczywistości, rozmijali się z prawdą dziejową, nieraz z zadaniami sztuki. Ale w tym chórze wyróżnił się równowagą ducha poeta chorwacki; talent wprawdzie drugorzędny, wiernie pomimo to pojął posłannictwo sztuki i chociaż w popędach swoich i przekonaniach również był mistykiem jak i tamci, ale w pieśniach wygłaszał te tylko z zasad swoich, które odpowiadały stanowisku poezji, więc wiarę w miłość rządzącą światem, wiarę w stopniowe doskonalenie się ludzkości i w ostateczne zwycięstwo prawdy nad fałszem.
*
Czy wnioski powyższe dadzą się uogólnić na szerszą skalę? Badając dzieje i literaturę, starać się ująć, określić i uplastycznić rysy charakterystyczne duchowej istoty plemion i narodów — oto zadanie krytyki, podług Taine'a. Zadanie ciekawe, ważne, ale dzisiaj jeszcze prawie niemożliwe do spełnienia. Sam też mistrz nie wskazał i nie umiał wskazać na drogę, którą w tym wypadku iść należy, nie oznaczył metody, wrażenia ogólne z życia potocznego (
Na wyrobienie charakteru plemion i narodów złożyły się czynniki przeddziejowe w większym stopniu niźli dziejowe, podobnie jak na jednostce ludzkiej głębsze i trwalsze pozostawiają ślady wrażenia niemowlęctwa i dzieciństwa niż wszelkie późniejsze — toteż rasa każda, występując na widownię dziejową, miała już swoje mniej lub więcej typowe właściwości, które do dziś dnia umiała przechować. Wobec tego wytłumaczenie, w jaki sposób powstawały i rozwijały się charakterystyczne cechy plemienne, należy do odległej jeszcze przyszłości, zawisło bowiem od postępów wiedzy na polu antropologii przedhistorycznej, mało dotąd dostępnej i mało zbadanej; natomiast umiejętnie uogólniając objawy dziejowego życia narodu, możemy kusić się o wykrycie i określenie owych cech.
Jeśli się zastanowić nad duchem literatury naszej, to każdego uderzy mistyczna forma, jaką przybierały u nas ideały narodowe; toż samo w mniejszym lub większym stopniu da się zastosować do reszty Słowian; wreszcie i w historii politycznej spotkamy równoległe mistycyzmowi literackiemu objawy w częstych dążeniach i walkach w imię idei pozbawionych gruntu, w zadziwiającym braku zmysłu politycznego, w donkiszoterii, która doprowadziła nas do utraty bytu politycznego. Jednym słowem, skłonność do marzeń mesjanicznych jest jedną z tych właściwości duchowych plemienia słowiańskiego, które najbardziej zastanowić mogą badacza; ponieważ zaś ten prąd umysłowy najsilniej się przejawił w pierwszej połowie stulecia bieżącego, gdy w szeregu hołdowników swoich miał wszystkie niemal pierwszorzędne umysły w Polsce, liczne grono poetów i myślicieli w Rosji, wreszcie znakomitych literatów w innych krajach słowiańskich, więc nader pożądane byłoby porównawcze wyświetlenie tej epoki, dziś jeszcze mocno utrudnione z powodu braku studiów przygotowawczych. Jednak na podstawie powyższego rozbioru szczegółów życia i twórczości najwybitniejszych mesjanistów naszych i słowiańskich ośmielam się stawić następujące wnioski: uczucie i fantazja posunięte do najwyższego stopnia natężenia stanowią podkład mistycyzmu; stosownie do usposobienia jednostki może przeważać pierwszy albo drugi czynnik, ich zaś siłę mniej lub więcej łagodzi obecność pierwiastka krytycznego. Uczucie i fantazja uwydatniły się nader silnie w polskim mesjanizmie, ale kosztem pierwiastka krytycznego; zachwyt i upojenie ideałem, ogniste odezwy do drzemiących uczuć ludzkich, popęd namiętny ku pchnięciu ich natychmiast na tory czynów miłości i poświęcenia — oto są cechy jego zasadnicze. Dowiódł nasz mesjanizm ogromnej wagi w charakterze narodowym polskim entuzjazmu, nieznającego granic pomiędzy możliwym a niemożliwym, lecz Krasiński, oparłszy ową chorobliwą poniekąd skłonność do uniesień bez miary i końca o niewzruszone podwaliny Wiary, znalazł właściwy kierunek dla prądu, który choć wspaniały z pozoru, ale nie będąc zamkniętym we właściwym łożysku, mógł unieść naród na bezdroża niebezpiecznych egzaltacji. Dążność mesjanizmu ukraińskiego jest jednakowa z polskim, czyli też, wyrażając się dokładniej, z ideałami Krasińskiego. Lecz utwory Szewczenki i Gogola pozbawione są tej energii uczucia, która stanowi najponętniejszą właściwość poezji polskiej, zamiast zaś tej energii tło ich stanowi jakiś smutek ponury, prawie rozpaczliwy. Zgadzamy się z Kostomarowem, że Ukraina w duchowej swej istocie szczególnie jest zbliżona ku Polsce, lecz ciężkie losy dziejowe wycisnęły na jej literaturze pieczęć pesymizmu, od którego, na szczęście, wolne są utwory muzy polskiej. Wbrew przeciwnie mesjanizmowi polskiemu i ukraińskiemu słowianofilizm rosyjski jest owocem skojarzenia popędów mesjanicznych z trzeźwym krytycyzmem. Rosjanin liczył się zawsze z granicą możliwości i nie uwodząc się marzeniami niedającymi się urzeczywistnić, usiłował wyciągnąć korzyść praktyczną z idealnych pociągów serca, kojarząc je jak najściślej z istniejącymi warunkami życia. Kierując się tą zasadą, słowianofilizm uczynił boskie posłannictwo Rosji zależnym od rozwoju w niej uczuć prawosławnych…
Co się tyczy znaczenia etycznego ideałów mesjanicznych, to smutek przenikający marzenia poetów ukraińskich bodaj że nie mógł działać dodatnio. Jeszcze niekorzystniej przedstawił się pod tym względem słowianofilizm: ściśle powiązawszy ideały swoje ze stanem istniejącym rzeczy, dał on pochop do najfałszywszego ich przekręcania. Mesjanizm zaś polski, będąc owocem namiętnych uniesień i zachwytów, mógł w pierwszej chwili, pod wrażeniem świeżych wypadków, powodować szkodliwe rozmarzania się — obłęd ten jednak nie mógł trwać długo i dziś już przestał istnieć, ale utwory wieszczów polskich — wspaniały wyraz mocy i żarliwości ich ducha, wiary i miłości bez granic, świętej żądzy dobra i prawdy — pozostaną dla potomności wieczną skarbnicą wzniosłych uczuć i wzniosłych dążności.